Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzienniki paryzkie przed laty czterdziestu nie podawały jeszcze na szpaltach swoich t. zw. Doniesień osobistych, uprawianych przez gazety angielskie i amerykańskie, nie podawały doniesień, których szeroka publiczność odczytywała sekretne korespondencye, dziwaczne ostrzeżenia, najróżnorodniejsze zapotrzebowania i oferty, głęboki wstręt budzące.
W roku atoli 1858, na czwartej kolumnie „Patrie,“ „Presse,“ „Constitutionel’a“ i „Siècle’a“ znalazło się podobne ogłoszenie, powtarzane regularnie co tydzień w przeciągu całego miesiąca.
Brzmiało tak mianowicie:
„Młodzieniec dwudziesto-sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, mający świetne nadzieje w przyszłości, a obecnie zajmujący w Paryżu zaszczytną i dobrze płatną posadę, pragnie wstąpić w związki małżeńskie z panną bogatą, której dla jakichkolwiek powodów, wydać za mąż niepodobna.
„Dyskrecya bezwzględna, wyrozumiałość bezgraniczna.
„Pośrednictwo stręczycieli małżeństw wyłącza się.
„Odpowiedź poste-restante, pod literami: X. Y. Z.“
Oświadczenie, że chodzi o osobę, której trudno wydać za mąż z jakichkolwiek bądź powodów zapewnienie wyrozumiałości nieograniczonej, aż zanadto nawet wyraźnie objaśniały znaczenie ogłoszenia.
Łotrzyk jakiś oto, awanturnik bez czci i wiary, gotów był, za cenę wielkiego posagu, pokryć nazwiskiem swojem błędy bogatej osóbki, bez względu na to, jakieby tam te błędy były.
Ludzie uczciwi, czytając powyższy anons, wzruszali pogardliwie ramionami i powiadali:
— A to nędznik jakiś śmiały i zręczny!... Taki z pewnością daleko zajdzie!...
Widocznie nie tak łatwo jednak było o pannę bogatą, gotową skorzystać z podobnie ponętnej propozycyi, skoro ogłoszenie drukowano regularnie co tydzień bez zmiany.
Nazajutrz po czwartem powtórzeniu, na kilka minut przed dziewiątą, do dużego i okazałego domu przy ulicy Pépinière, wszedł listonosz i oddał odźwiernemu całą pakę listów, przeznaczonych dla lokatorów.
Odźwierny zaczął przeglądać adresy i na głos je odczytywać.
Jedna z kart korespondencyjnych nosiła nadpis:
„Pan Herman Vogel, Kasyer Banku Jakóba „Lefevre i S-ki.“
— Włóż to do skrzynki pana Hermana — odezwał się stróż do żony, przerywając swoje zajęcie.
— Dla czego do skrzynki? — zapytała godna połowica.
— Bo pana Vogla niema w mieszkaniu...
— Mylisz się... Powrócił bardzo późno, rano prawie, ale zawsze powrócił...
— Nie słyszałem...
— Wierzę bardzo! Śpisz jak kamień, a chrapiesz, że mury się trzęsą... pan Herman zaś według zwyczaju zapukał z cicha trzy razy... Wie on doskonale, że ja mam sen bardzo lekki... że mnie mysz przebiegająca obudzi. Pociągnęłam sznurek... pan Herman wymienił nazwisko i poszedł do siebie...
— O czwartej rano! mruknął odźwierny z uwielbieniem i widoczną zazdrością. — Żyje sobie aż miło! — Co noc kolacyjki, co noc szampan, karty, kobietki!...
O! używa sobie, co się zowie!
— A jego pan pryncypał myśli, że to niewiniątko! Gdybyż on choć trochę wiedział, ten poczciwy pan pryncypał...
— Nie dowie się nigdy o niczem! — przerwała żywo kobieta.
— Naturalnie! — pan Herman ma hojną rękę, możemy nic nie widzieć i nic nie słyszeć... Sapristi! zuch chłopak!... Trzyma mieszkanie za ośmset franków, i sam jeden więcej nam daje dochodu, niż wszyscy inni lokatorowie razem wzięci...
Za jedno tak lub nie zaraz ręka do kieszeni, a kieszeń zawsze ma pełną!
Nie taki on, jak ten skąpy szczur z pierwszego piętra, nie licząc już nawet tych trzech ludwików, jakie ci płaci za posługę... Idę, idę z listem...
Inni mogą sobie poczekać... Idę... zaraz powrócę...
Poszedł przez podwórze, wszedł na schody oficyny poprzecznej, zatrzymał się w antresoli, otworzył drzwi kluczem ogólnym i wszedł do mieszkania.
Apartament kawalerski w antresoli wychodził na podwórze, nizki był i trochę ciemny, składał się z maleńkiego przedpokoju, nie dużego salonu i sypialni.
Przedpokój świecił pustkami.
Umeblowanie salonu nie warte było nawet tysiąca talarów.
Na ścianach ani obrazów, ani żadnego przedmiotu sztuki nie było.
Pokrycia wełniane, imitowany palisander, zegar zwyczajny, kandelabry kupione gdzieś przypadkowo i dywan wytarty.
Niejedna praczka, mająca przyjaciela w jegomości w pewnym wieku, za nic by sobie miała podobne umeblowanie salonu.
Odźwierny podążył wprost do sypialni i lekko do drzwi zapukał.
Głos z wewnątrz zapytał:
— Kto tam?
— Ja, panie Herman... list przyniosłem...
— Wejdź, proszę cię, ojcze Rémy.
Pokój, do którego wszedł ojciec Rémy, nie imponował ani sprzętami, ani wielkością.
Łóżko żelazne, firanki z kretonu, komoda a zarazem toaleta, szafa z drzwiami lustrzanemi i trzy krzesełka zapełniały go w zupełności.
Pan Herman stał przed lustrem, w koszuli śnieżnej białości, i wpinał złotą szpilkę w krawat z ciemno niebieskiego atłasu.
Mógł mieć lat około dwudziestu sześciu, wzrostu był więcej niż średniego, bardzo był ładny i widocznie wiedział o tem...
Gęsta jasno-blond czupryna, zaczesana à la Bréssant (według mody z 1858 r.), piętrzyła się nad czołem, na którem pewne wklęsłości, mogły na wyznawcach nauki Galla niemiłe czynić wrażenie.
Duże w migdał wycięte oczy, miały kolor niebieski z odcieniem stalowym.
Jedwabista broda, tego co włosy koloru, obejmowała twarz podłużną, o nosie prostym i ustach klasycznego zarysu, odsłaniających w uśmiechu zęby równe i białe.
Dziwna rzecz atoli, że wszystkie te szczegóły, pomimo swej wytworności, tworzyły całość niesympatyczną, a nawet nieufność budzącą.
Oczy latające żywo, rzadko kiedy wprost patrzyły, usta zdradzały zmysłowość niemal zwierzęcą — całość zdradzała hipokryzyę i brak serca, zdradzała naturalnie wtedy, gdy młody człowiek nie wiedział, iż nań patrzą i nie czuwał nad sobą.
— List z miasta, panie Herman — powiedział odźwierny. — List tylko co przyniesiony... W tej chwili udałem się z nim do pana...
— Bardzo dziękuję, ojcze Rémy... Bądź łaskaw, połóż go nad kominkiem.
— Nie potrzebuje pan czego? panie Herman.
— Nie ojcze... Dziękuję ci... Kończę się ubierać i wychodzę...
— Do usług pańskich, panie Herman, rozdam listy innym lokatorom...
Odźwierny opuścił pokój, młody zaś blondyn wpiął szpilkę w krawat, wziął list do ręki i zanim go rozpieczętował, popatrzył na adres z roztargnieniem.
Adres ów wypisany był na kwadratowej kopercie z ordynarnego papieru, charakterem kupieckim, nieznanym Hermanowi.
Rozciął kopertę tę scyzorykiem i wyjął arkusik papieru koloru niebieskawego oraz duży bilet wizytowy.