Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozmowa Hermana Vogla z Walentyna przedłużać się nie mogła. Sierotę bolała bardzo potrzeba oświadczenia swemu wielbicielowi, iż odwiedziny jego ustać powinny.
Starała się uczynić to w wyrazach jak najdelikatniejszych, starała się przekonać nędznika, że ma dlań szacunek, ale go widywać nie może.
— Bądź pani spokojną — odparł kasyer tonem pełnym godności i starając się pokryć wzruszenie. — Pojmuję sam tę konieczność... Poddaję się jej z rezygnacyą, z jaką powinienem to uczynić... Nie będą się narzucał pani.. Wspominałem, że czuwać będę nad panią, robić to będę z daleka tylko, ukryty w cieniu... Jeśli będziesz szczęśliwą, nie usłyszysz o mnie nigdy... Przeciwnie, jeżelibyś doznała zawodu w nadziejach twoich, jeżeliby jaki cios niespodziany uderzył w ciebie, jeżelibyś potrzebowała przyjaciela wiernego, gotowego życie złożyć ci w ofierze, wtedy wspomnij o mnie, bo wiesz przecie, gdzie mieszkam... Na każde skinienie twoje przybędę natychmiast... Żegnam panią...
— Żegnam pana... szepnęła Walentyna ze łzami w oczach i z sercem ściśniętem.
Młody człowiek chwycił ją za rączkę, przycisnął do ust namiętnie, potem odwrócił się, westchnął głęboko i wyszedł z salonu.
Skora tylko drzwi się za nim zamknęły, panna de Cernay padła na krzesło, pod wrażeniem nieokreślonego niepokoju.
W myślach jej zapanował smutek głęboki.
Przyszłość wydała się jej pokryta brzemiennemi chmurami.
— Jeżeli on ma racyę! — mówiła sobie. Jeżeli ten, w którym całą moję ufność złożyłam, oszukuje mnie tylko!...
Ukryła twarzyczkę w dłoniach i czuła, że niepokój w boleść się zamienia.
Klaruńcia ździwiona, wdrapała się na kolana siostry, chwyciła za szyję i całując czule, szeptała:
— Masz zmartwienie, siostrzyczko?...
— Nie, kochanko — odpowiedziała Walentyna, odsłaniając buzię, aby się uśmiechnąć do dziecka.
— Nie zwodzisz mnie?
— Nie, aniołku...
— A czegoż tak smutno wyglądasz?
— Bo niechcący zmartwiłam kogoś, który na to nie zasłużył.
— Czy pana Hermana Vogla?
— Tak...
— Słyszałam, że zabroniłaś mu przychodzić do nas... i
— Tak, kochanko, zrobiłam.
— Nie przyjdzie tu już zatem więcej?
— Nie przyjdzie, aniołku.
— O! jak to dobrze! — zawołała dziecko.
— Dla czego?
— Nie lubię pana Vogla.
— Przecież ci nic złego nie zrobił.
— Prawda, ale cóż chcesz, nie mogę cię przekonać... Boję się jego wzroku... Tego drugiego to bardzo lubię... Tego, co był wczoraj, pamiętasz... co takie ma ładne wąsy i tak się ślicznie nazywa...
— Pan de Rochegude — szepnęła Walentyna.
— Tak, pan de Rochegude... przyjdzie do nas, wszak prawda?
Walentyna spuściła główkę i milczała.
Insynuacye kasyera zrobiły swoje.
Powątpiewanie i nieufność zaczęły kiełkować w duszy sieroty.
Herman Vogel bardzo był zręcznym...
Powóz najęty na godziny, oczekiwał na ulicy Mozarta, w blizkości bramy.
Wsiadł i kazał się zawieźć na bulwar Clichy.
— Tam, zkąd przyjechaliśmy? — zawołał stangret, klnąc, co się zmieści. — A do kroć tysięcy dyabłów! a to przyjemna droga!... Jeżeli Koko, biedne bydlę, nie padniesz na drodze, to prawdziwy cud będzie!... Wio, Koko wio!...
Powóz potoczył się, a niefortunna Koko, poczuwszy bat, truchtem się puściła.
Vogel, zadowolony z rzucenia ziarna nieufności w serce Walentyny, pobiegł wesoło po schodach do mieszkania Karola Laurent.
— Właśnie co tylko skończyłem — oświadczył pseudo-hrabia Lorbac, otwierając drzwi kamratowi i wprowadzając go do pokoju, w którym mieściły się wszystkie przybory fałszerza — zdaje mi się, że będziesz zadowolony. — Na honor udało mi się pieścidełko!...
— Zobaczymy — odrzekł kasyer.
Karol Laurent podał mu ćwiartkę papieru, jak atłas gładkiego, na którym krótki liścik, ułożony przez panów Roch, Fumel i Hermana, skopiowany był najśliczniejszem pismem kobiecem, jakie sobie tylko wyimaginować można.
— Cóż? — zapytał uśmiechnięty łotr.
— Wyśmienicie — odparł Vogel.
— A moje dwadzieścia pięć luidorów?
— Oto są... Koperta gotowa?
— I adres napisany; pozostaje zapieczętować jedynie...
— Czy masz lak niebieski i jaką pieczątką z dewizą sentymentalną, jakie lubią młode dziewczęta?...
— Mam lak we wszystkich kolorach — odpowiedział Karol Laurent — a co się tyczy pieczątki, mamy tu coś lepszego, niż dewizy pensyonarskie... Spójrz-no tylko...
Pokazał kasyerowi dwie litery na laku czerwonym, tworzące cyfry panny de Cernay, połączone delikatnie V i C.
Vogel nie mógł powstrzymać ździwienia.
— Jakim sposobem dostałeś pieczątkę z temi literami? — zapytał.
— Pomyślałem sobie, że możesz potrzebować takiej pieczątki — odrzekł Laureat i postarałem się ją zrobić. Bądź spokojny, nie będę wymagał żadnego za to dodatku, bo przekonany jestem, że poznasz się sam na szlachetności mojego postąpienia.
W pięć minut potem nasz kasyer opuścił bulwar Clichy, unosząc w portfelu liścik ślicznie napisany i zapieczętowany.
Ku wielkiemu ździwieniu ojca Rémy, odźwiernego z ulicy Pépinière, przywykłego do fantastycznych zwyczajów lokatora, Herman powrócił do siebie o dziesiątej wieczorem i zaraz spać się położył.
Aby się nie minąć z prawdą, musimy przyznać, że nie mógł zasnąć wcale, mając głowę zaprzątniętą ważnym krokiem, jaki potrzebował nazajutrz uczynić, i jaki prawdopodobnie zakończyć się musi wyzwaniem.
Trudno bo było przypuścić, aby porucznik od huzarów, aby młody szlachcie, zakochany szalenie, zgodził się ustąpić spokojnie i zostawić wolne pole szczęśliwemu rywalowi.
Zwalczony zmęczeniem, zasnął około czwartej dopiero nad ranem i miał sny bardzo nieprzyjemne.
Śniło mu się, że hrabia de Rochegude przygwoździł go szpadą do pnia grubego drzewa, a następnie strzelał doń niby do tarczy, łamiąc mu wszystkie członki, a w końcu pakując kulę w głowę.
Ocknął się, zimnym potem zlany i drżący ze strachu.
— Ten sen niedobrze wróży — pomyślał — ale nie mogę wybierać... Żeby nie wiem co się stać miało, muszę iść naprzód... Tem gorzej dla mnie, jeżeli głową nałożę...
Dzień zaświtał nareszcie, lecz pochmurno było i mglisto.
Wyskoczył z łóżka i począł się starannie ubierać.
Gotów był na wpół do dziewiątej, a kostyum, zastosowany do rannych odwiedzin, nie pozostawiał nic do życzenia.
Otworzył okno i zawołał na odźwiernego:
— Ojcze Rémy, proszę cię, sprowadź mi powóz natychmiast...