Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII.

Rozmowa Hermana Vogla z Walentyna przedłużać się nie mogła. Sierotę bolała bardzo potrzeba oświadczenia swemu wielbicielowi, iż odwiedziny jego ustać powinny.
Starała się uczynić to w wyrazach jak najdelikatniejszych, starała się przekonać nędznika, że ma dlań szacunek, ale go widywać nie może.
— Bądź pani spokojną — odparł kasyer tonem pełnym godności i starając się pokryć wzruszenie. — Pojmuję sam tę konieczność... Poddaję się jej z rezygnacyą, z jaką powinienem to uczynić... Nie będą się narzucał pani.. Wspominałem, że czuwać będę nad panią, robić to będę z daleka tylko, ukryty w cieniu... Jeśli będziesz szczęśliwą, nie usłyszysz o mnie nigdy... Przeciwnie, jeżelibyś doznała zawodu w nadziejach twoich, jeżeliby jaki cios niespodziany uderzył w ciebie, jeżelibyś potrzebowała przyjaciela wiernego, gotowego życie złożyć ci w ofierze, wtedy wspomnij o mnie, bo wiesz przecie, gdzie mieszkam... Na każde skinienie twoje przybędę natychmiast... Żegnam panią...
— Żegnam pana... szepnęła Walentyna ze łzami w oczach i z sercem ściśniętem.
Młody człowiek chwycił ją za rączkę, przycisnął do ust namiętnie, potem odwrócił się, westchnął głęboko i wyszedł z salonu.
Skora tylko drzwi się za nim zamknęły, panna de Cernay padła na krzesło, pod wrażeniem nieokreślonego niepokoju.
W myślach jej zapanował smutek głęboki.
Przyszłość wydała się jej pokryta brzemiennemi chmurami.
— Jeżeli on ma racyę! — mówiła sobie. Jeżeli ten, w którym całą moję ufność złożyłam, oszukuje mnie tylko!...
Ukryła twarzyczkę w dłoniach i czuła, że niepokój w boleść się zamienia.
Klaruńcia ździwiona, wdrapała się na kolana siostry, chwyciła za szyję i całując czule, szeptała:
— Masz zmartwienie, siostrzyczko?...
— Nie, kochanko — odpowiedziała Walentyna, odsłaniając buzię, aby się uśmiechnąć do dziecka.
— Nie zwodzisz mnie?
— Nie, aniołku...
— A czegoż tak smutno wyglądasz?
— Bo niechcący zmartwiłam kogoś, który na to nie zasłużył.
— Czy pana Hermana Vogla?
— Tak...
— Słyszałam, że zabroniłaś mu przychodzić do nas... i
— Tak, kochanko, zrobiłam.
— Nie przyjdzie tu już zatem więcej?
— Nie przyjdzie, aniołku.
— O! jak to dobrze! — zawołała dziecko.
— Dla czego?
— Nie lubię pana Vogla.
— Przecież ci nic złego nie zrobił.
— Prawda, ale cóż chcesz, nie mogę cię przekonać... Boję się jego wzroku... Tego drugiego to bardzo lubię... Tego, co był wczoraj, pamiętasz... co takie ma ładne wąsy i tak się ślicznie nazywa...
— Pan de Rochegude — szepnęła Walentyna.
— Tak, pan de Rochegude... przyjdzie do nas, wszak prawda?
Walentyna spuściła główkę i milczała.
Insynuacye kasyera zrobiły swoje.
Powątpiewanie i nieufność zaczęły kiełkować w duszy sieroty.
Herman Vogel bardzo był zręcznym...
Powóz najęty na godziny, oczekiwał na ulicy Mozarta, w blizkości bramy.
Wsiadł i kazał się zawieźć na bulwar Clichy.
— Tam, zkąd przyjechaliśmy? — zawołał stangret, klnąc, co się zmieści. — A do kroć tysięcy dyabłów! a to przyjemna droga!... Jeżeli Koko, biedne bydlę, nie padniesz na drodze, to prawdziwy cud będzie!... Wio, Koko wio!...
Powóz potoczył się, a niefortunna Koko, poczuwszy bat, truchtem się puściła.
Vogel, zadowolony z rzucenia ziarna nieufności w serce Walentyny, pobiegł wesoło po schodach do mieszkania Karola Laurent.
— Właśnie co tylko skończyłem — oświadczył pseudo-hrabia Lorbac, otwierając drzwi kamratowi i wprowadzając go do pokoju, w którym mieściły się wszystkie przybory fałszerza — zdaje mi się, że będziesz zadowolony. — Na honor udało mi się pieścidełko!...
— Zobaczymy — odrzekł kasyer.
Karol Laurent podał mu ćwiartkę papieru, jak atłas gładkiego, na którym krótki liścik, ułożony przez panów Roch, Fumel i Hermana, skopiowany był najśliczniejszem pismem kobiecem, jakie sobie tylko wyimaginować można.
— Cóż? — zapytał uśmiechnięty łotr.
— Wyśmienicie — odparł Vogel.
— A moje dwadzieścia pięć luidorów?
— Oto są... Koperta gotowa?
— I adres napisany; pozostaje zapieczętować jedynie...
— Czy masz lak niebieski i jaką pieczątką z dewizą sentymentalną, jakie lubią młode dziewczęta?...
— Mam lak we wszystkich kolorach — odpowiedział Karol Laurent — a co się tyczy pieczątki, mamy tu coś lepszego, niż dewizy pensyonarskie... Spójrz-no tylko...
Pokazał kasyerowi dwie litery na laku czerwonym, tworzące cyfry panny de Cernay, połączone delikatnie V i C.
Vogel nie mógł powstrzymać ździwienia.
— Jakim sposobem dostałeś pieczątkę z temi literami? — zapytał.
— Pomyślałem sobie, że możesz potrzebować takiej pieczątki — odrzekł Laureat i postarałem się ją zrobić. Bądź spokojny, nie będę wymagał żadnego za to dodatku, bo przekonany jestem, że poznasz się sam na szlachetności mojego postąpienia.
W pięć minut potem nasz kasyer opuścił bulwar Clichy, unosząc w portfelu liścik ślicznie napisany i zapieczętowany.
Ku wielkiemu ździwieniu ojca Rémy, odźwiernego z ulicy Pépinière, przywykłego do fantastycznych zwyczajów lokatora, Herman powrócił do siebie o dziesiątej wieczorem i zaraz spać się położył.
Aby się nie minąć z prawdą, musimy przyznać, że nie mógł zasnąć wcale, mając głowę zaprzątniętą ważnym krokiem, jaki potrzebował nazajutrz uczynić, i jaki prawdopodobnie zakończyć się musi wyzwaniem.
Trudno bo było przypuścić, aby porucznik od huzarów, aby młody szlachcie, zakochany szalenie, zgodził się ustąpić spokojnie i zostawić wolne pole szczęśliwemu rywalowi.
Zwalczony zmęczeniem, zasnął około czwartej dopiero nad ranem i miał sny bardzo nieprzyjemne.
Śniło mu się, że hrabia de Rochegude przygwoździł go szpadą do pnia grubego drzewa, a następnie strzelał doń niby do tarczy, łamiąc mu wszystkie członki, a w końcu pakując kulę w głowę.
Ocknął się, zimnym potem zlany i drżący ze strachu.
— Ten sen niedobrze wróży — pomyślał — ale nie mogę wybierać... Żeby nie wiem co się stać miało, muszę iść naprzód... Tem gorzej dla mnie, jeżeli głową nałożę...
Dzień zaświtał nareszcie, lecz pochmurno było i mglisto.
Wyskoczył z łóżka i począł się starannie ubierać.
Gotów był na wpół do dziewiątej, a kostyum, zastosowany do rannych odwiedzin, nie pozostawiał nic do życzenia.
Otworzył okno i zawołał na odźwiernego:
— Ojcze Rémy, proszę cię, sprowadź mi powóz natychmiast...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.