Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Klarunia powróciła do domku z kawałkiem papieru, jaki podał jej agent pp. Roch i Fumel.
— Kto to dzwonił, siostrzyczko?... — zapytała Walentyna.
— Jakiś człowiek brzydki, chudy, ubogi i niechlujnie ubrany... — odpowiedziała dziewczynka.
— Czego chciał ten jegomość?...
— Przyniósł to dla ciebie, siostrzyczko...
Walentyna wzięła papier zgnieciony i powalany, obejrzała go na wszystkie strony, a przekonawszy się, że nic zgoła na nim niema, zawołała ze ździwieniem:
— Ależ to świstek nie zapisany...
— To tylko dostałam, siostrzyczko...
— Czy ów człowiek wymienił moje nazwisko?...
— Zapytał: Czy tu mieszka panna de Cernay?...
— Czy to był posłaniec?...
— Tak mi się zdaje... miał znaczek zawieszony na piersiach...
— Pomyłka jakaś, albo mistyfikacya... Ani jednego, ani drugiej zrozumieć nie mogę... Nie myślmy o tem więcej...
Walentyna zabrała się z powrotem do malowania, w istocie nie myślała więcej o tem, co ją przed chwilą spotkało.
∗
∗ ∗ |
Zaraz po odjeździe hrabiego de Rochegude, Sta-Pi... zatoczył kramik swój do nowo-budującego się domu, w którym chwilowo nie prowadzono roboty.
Następnie wydobył scyzoryk, z jakim nigdy się nie rozłączał, i spokojnie, jak gdyby to była rzecz najnaturalniejsza, przeciął kopertę z godłami herbowemi, wyjął podwójną ćwiartkę papieru i odczytał z wielką uwagą i zajęciem miłosny bilecik Lionela.
Gdy doszedł do końca i zobaczył wypisane dużemi literami nazwisko i adres młodego człowieka, którego mu szpiegować polecono, małpia twarz jego przybrała wyraz krotochwilny, a małe oczki zaświeciły.
— Otóż robota gotowa i jak jeszcze zrobiona!... — pomyślał. — Figlarz z ciebie nie lada, kochany mój Sta-Pi... nie sfatygowałeś się wcale, a wypchasz kieszeń obiecaną nagrodą!...
Po tym krótkim monologu, włożył napowrót list do koperty, schował go do kieszeni, odczepił znaczek już mu niepotrzebny, zatarł ręce i nucąc śpiewkę bardzo w owej epoce popularną:
Kto wam szybki w oknach tłucze!
udał się w stronę stacyi kolejowej.
Odchodził właśnie pociąg do Paryża.
Kupił bilet i w kwadrans był już na ulicy Ś-go Łazarza.
Dom bankowy Jakóba Lefevra i S-ki, w którym Herman Vogel pełnił obowiązki kasyera, oznaczony był, jak wiadomo, numerem 21.
Sta-Pi zamiast skręcić na lewo, zawrócił na prawo, wszedł w ulicę Rzymską, potem w ulicę Skalną, i przestąpił próg małej kawiarenki, bardzo podejrzanej, w której nigdy nie był jeszcze.
W pierwszej sali stało sześć stolików pod oknami, lecz obecnie nie było przy nich nikogo z gości.:
W drugiej sali stał bilard, ale także nie miał amatorów.
Agent panów Roch i Fumel zajął miejsce przy jednym ze stolików i zawołał głosem donośnym:
— Absynt, cygara, arkusik papieru listowego, pióra i atramentu, jeżeli łaska.
Gdy mu podano żądane przedmioty, spojrzał na zegar zawieszony nad kontuarem.
Wskazywał godzinę trzecią.
Sta-Pi nalał sobie kieliszek wódki.
Wypił go duszkiem, zapalił cygaro i następnie nakreślił szybko na papierze co następuje:
„Mam już ptaszka w klatce.
„Wszelkie objaśnienia trzymam do usług Szanownego Pana.
„Miło mi oczekiwać pana przy ulicy Skalnej, Nr. 9 w kawiarni Merle. Zakład to bez żadnych pretensyj... Wybrałem go umyślnie, aby pana nie skompromitować miejscem szykowniejszem, czyli aby nie narazić na potrzebę konferowania wobec może jakich znajomych z osobistością licho odzianą, jak ja (chwilowo), ponieważ nie zrzuciłem jeszcze z siebie łachmanów handlarza jarzyn.
„Jeśli masz pan kwadransik czasu wolny... to proszę. Nie podniosę kotwicy, dopóki się pana nie doczekam...
„Przyjmij, wielce szanowny panie, zapewnienie szacunku i gotowości do usług od pokornego sługi
„P.S. Nie zapomnij pan, jeżeli łaska, przynieść z sobą umówionego honoraryum. Okrutnie mi potrzebne...
Podkreślił dopisek i zaadresował:
— Chłopcze — zawołał potem na posługacza — przytryń mi tu jakiego posłańca, ale natychmiast... Zarobi napiwek, godny lorda angielskiego...
— Dobrze, panie...
Żądany posłaniec nie dał na siebie czekać.
— Masz tu trzydzieści su, mój zuchu... rzekł doń Sta-Pi. Dyrdaj i oddaj ten list podług adresu... do rąk własnych... Niedaleko ztąd... ulica Św. Łazarza... kurs dziesięciominutowy...
— Czy będzie odpowiedź?
— Nie... ale postaraj się koniecznie oddać list do własnych rąk adresata...
— Rozumiem... zastosuję się do polecenia...
Upłynęła godzina, a potem kwadrans jeszcze...
Agent panów Roch i Fumel pił już dla zabicia czasu drugą porcyę absyntu i palił drugie cygaro, przerzucając dzienniki, znajdujące się w zakładzie.
Nakoniec o kwadrans na piątą drzwi się rozwarły i Vogel stanął na progu, badając wzrokiem wnętrze kawiarni.
Około sześciu kundmanów rozpierało się teraz na ławeczkach, obitych podartym aksamitem.
Sta-Pi podniósł rękę do góry dla zwrócenia na siebie uwagi, kasyer zbliżył się doń prędko i pochyliwszy się, zapytał:
— No, cóż słychać?...
— Przejdźmy do sali bilardowej... Niema tam nikogo. Pogadamy swobodniej... odrzekł Sta-Pi i dodał:
— Wypiłem dwie porcye absyntu, wypaliłem dwa cygara i kazałem dać sobie papier, konieczny do wykonania mego autografu... Zapłacisz pan za to wszystko i za maderę, którą mnie poczęstujesz... Uwielbiam maderę... Służy mi wyjątkowo... Chłopiec! butelka madery do sali bilardowej, dwa kieliszki i cygara... tylko lepsze, niż te, co paliłem... Rozumiesz?...
Za chwilę Herman Vogel i Sta-Pi siedzieli w głębi sali pustej zupełnie, przy butelce obrzydliwej madery, fabrykatu z białego wina, karmelu i alkoholu.
— Dowiedziałeś się zatem cośkolwiek? — zapytał kasyer z łatwą do odgadnienia niecierpliwością.
— Wiem wszystko, co potrzeba, wszystko od A do Z...
— Wiesz, jak się nazywa młody człowiek ze wstążeczką orderową?
— Wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka i jakie ma zamiary. Skoro mówię, że wiem „wszystko“, to „wszystko!“
— Jakim sposobom się dowiedziałeś?
— Dzięki dowcipowi małego Bibi.. A Bibi, to ja...
— Gadaj zaraz, co wiesz...
— Ależ choć minutkę, obywatelu! Cóż ci u dyabła tak pilno! Najbardziej szczwany lis z prefektury potrzebowałby co najmniej ośmiu dni na to, czego ja we dwie godziny dokonałem. Przedewszystkiem porozumiejmy się, jak przystoi ludziom uczciwym... Przyniosłeś pan pieniądze?
— Mam dziesięć luidorów w pugilaresie...
— Kiedy mi je doręczyć raczysz?
— Jak będę miał dowód, żeś je zarobił...
— Sprawiedliwie powiedziane.
Sta-Pi wyjął z kieszeni list Lionela i z gestem pompatycznym podał go Hermanowi.
— Oto dowód żądany — dodał. Masz i trzymaj. Jeżeli nie będziesz zadowolony, to ci powiem, żeś za bardzo wymagający!