Dwór Karola IX-go/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwór Karola IX-go |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chronique du règne de Charles IX |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwór o świcie udał się do zamku madryckiego. Królowa matka, otoczona damami honorowemi, czekała w swoich komnatach na króla, który przed wyjazdem miał z nią zjeść śniadanie.
Przechodził właśnie, wraz z książętami, przez galeryę, gdzie zgromadzili się wszyscy mężczyźni, którzy mieli mu towarzyszyć na łowy. Słuchał z roztargnieniem tego co doń mówili i często odpowiadał dość szorstko. Kiedy się zbliżył do miejsca, gdzie stali obaj panowie de Mergy, kapitan przykląkł na jedno kolano i przedstawił nowego chorążego. Bernard skłonił się głęboko, dziękując Jego Królewskiej Mości za zaszczyt, na który jeszcze nie zasłużył.
— Ach! to ty, o którym wspominał mi ojciec admirał? Jesteś bratem kapitana Jerzego?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Czyś katolik, czy hugonot?
— Jestem protestantem, Najjaśniejszy Panie.
— Pytałem tylko przez ciekawość. Wszystko mi jedno, jaką religię wyznają moi poddani, byle mi tylko dobrze służyli.
Król, wyrzekłszy te pamiętne słowa, wszedł do komnat królowej-matki.
W kilka chwil później, rój kobiet napełnił galeryę, jak gdyby chciano w ten sposób skrócić myśliwym czas oczekiwania. Dwór francuski słynął wtedy z pięknych pań, ale na teraz zajmiemy się jedną tylko — hrabiną de Turgis. Wytworny i bogaty ubiór podnosił jeszcze naturalne jej wdzięki; maskę trzymała w ręku, można więc było podziwiać urocze jej rysy, cerę olśniewającej białości i włosy czarne jak skrzydła krucze. Łukowate brwi, niemal stykające się z sobą, nadawały jej twarzy wyraz dumy i surowości.
— Hrabina de Turgis! Jak pięknie dziś wygląda! — szeptali dworacy i cisnęli się, żeby się jej przyjrzeć.
Bernard de Mergy był oczarowany jej urodą i wtedy dopiero usunął się z drogi, kiedy jedwabne wyloty musnęły jego płaszczyk.
Ona zauważyła to pomieszanie i raczyła spojrzeć łaskawie. Spuścił oczy i oblał się rumieńcem. Dyana się uśmiechnęła i przechodząc, upuściła rękawiczkę. Młodzieniec stał wciąż jak wryty i do tego stopnia stracił przytomność, że nawet rękawiczki nie podniósł. Comminges popchnął go dość szorstko, pochwycił rękawiczkę i złożywszy na niej pocałunek pełen czci, oddał ją właścicielce.
Hrabina nawet mu nie podziękowała, lecz zwróciwszy się do Bernarda, zmierzyła go od stóp do głowy pogardliwym wzrokiem.
— Powiedz mi, kapitanie, skąd przybywa ten drągal? — rzekła głośno do Jerzego — sądząc po jego grzeczności, musi być hugonotem.
Ogólny wybuch śmiechu jeszcze więcej zmieszał Bernarda.
— To mój brat — odpowiedział Jerzy — dopiero od trzech dni jest w Paryżu, ale na moją duszę! nie uważam, żeby był niezdarniejszy od tego | biednego Lannoy’a, zanim pani go wyrobiłaś.
Hrabina zarumieniła się.
— Jesteś złośliwy, kapitanie. Nie godzi się mówić źle o umarłych... Proszę cię, podaj mi rękę, muszę z tobą pomówić w imieniu pewnej osoby, która jest bardzo niezadowolona z ciebie.
Kapitan z uszanowaniem ujął jej dłoń i przeszli do ustronnej framugi. Hrabina odchodząc, odwróciła głowę, i jeszcze raz spojrzała na Bernarda, który nie wiedział, co się z nim dzieje.
Wtem ktoś uderzył go po ramieniu. Młodzieniec obejrzał się i ujrzał przed sobą barona de Vandreuil, który wziął go na stronę, żeby z nim pomówić.
— Kochany przyjacielu — rzekł do niego — jesteś nowicyuszem w Paryżu i może nie wiesz, jak wypada ci postąpić.
Bernard spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
— Twój brat jest zajęty w tej chwili i nie może ci udzielić dobrej rady — mówił dalej baron Vandreuil — pozwól, że ja go wyręczę.
— Nie wiem, o co chodzi.
— Przed chwilą zostałeś obrażony. Jestem pewny, że właśnie myślałeś o tem, jakby się zemścić.
— Zemścić? Za co? Na kim? — dopytywał się Bernard.
— Czyż mały Comminges nie popchnął cię w obecności całego dworu? Wszyscy to widzieli są pewni, że weźmiesz do serca tę sprawę.
— Ależ w komnacie, gdzie jest tyle osób, bardzo łatwo można być popchniętym przez kogoś — nieśmiało przekładał Bernard.
— Panie de Mergy, nie mam zaszczytu znać cię bliżej, ale twój brat jest moim przyjacielem i może ci powiedzieć, że nikt nie jest skłonniejszym ode mnie do przebaczania uraz. Nie radbym cię wplątać w sprawę honorową i narażać na niebezpieczeństwo, ale obowiązek nakazuje mi cię ostrzedz, że Comminges popchnął cię umyślnie. Widocznie chciał cię obrazić, a gdyby to nie wystarczało, podniesienie rękawiczki już stanowi dostateczną zniewagę. Hrabina upuściła ją przy tobie, ty jeden zatem miałeś prawo ją podnieść i oddać... Patrz, czy widzisz, jak na końcu galeryi Comminges wytyka cię palcem i drwi z ciebie?
Bernard odwrócił się z żywością i ujrzał istotnie młodego blondyna, który ze śmiechem opowiadał jakąś historyę otaczającym go dworakom. Nic nie dowodziło, żeby o nim miała być mowa, ale Bernard uwierzył na słowo doradcy i uczuł, że wszystka krew w nim zawrzała.
— Zaraz po łowach pójdę do niego i zapytam się...
— Dobrego postanowienia nigdy nie należy odkładać na później — oświadczył Vandreuil — zresztą mniej obrazisz Boga wyzywając przeciwnika pod wpływem uniesienia, niż potem, kiedy gniew ostygnie. Ale zapominam, że mówię z protestantem... W każdym razie najlepiej uczynisz, jeżeli od razu z nim się rozmówisz. Natychmiast was zapoznam.
— Mam nadzieję, że Comminges mię przeprosi.
— Oh! pod tym względem nie łudź się, mój kochany, Comminges nigdy w życiu nie przeprosił nikogo; on zawsze musi mieć słuszność. Ale to dzielny kawaler i z pewnością nie odmówi ci zadosyć uczynienia.
Bernard wysiłkiem woli opanował wzruszenie. Nadzieja pojedynku bynajmniej mu się nie uśmiechała, przybrał jednak minę obojętną.
— Jeżeli zostałem obrażony, należy mi się zadosyć uczynienie. Potrafię zmusić do tego pana de Comminges — rzekł z przyciskiem.
— Wybornie, mój chłopcze, cieszy mię twoja odwaga, tem bardziej, że Comminges uchodzi za doskonałego rębacza. Mówią o nim, że urodził się ze szpadą w ręku. Brał w Rzymie lekcye fechtunku od sławnego Brambilli, i mało kto może mu sprostać.
Mówiąc to, spoglądał badawczo na Bernarda, ale młodzieniec, choć nieco przybladł, wcale nie wydawał się strwożonym.
— Chętnie służyłbym ci za sekundanta — ciągnął dalej — ale jeszcze nie skończyłem z panem de Rheincy, więc nie mogę przeciw nikomu innemu wyciągać szpady. My rządzimy się zasadą: nie godzi się zaczynać drugiej sprawy, dopóki się nie załatwi pierwszej.
— Dziękuję ci baronie; gdy przyjdzie do tej ostateczności, mój brat będzie mi sekundował.
— Nie mógłbyś znaleźć lepszego. Kapitan zna się na tem doskonale. A teraz przyprowadzę ci pana de Comminges, żebyś się mógł z nim porozumieć.
Bernard skłonił się na znak podziękowania i odszedł na stronę, żeby opanować wzburzenie i ułożyć w myśli przemowę do przeciwnika. Niełatwo jest wyzywać kogoś na pojedynek, zwłaszcza, kiedy się nie ma żadnej wprawy w rzeczach tego rodzaju. Młodzieniec był właśnie w tem położeniu i czuł się zakłopotanym; wolałby z pewnością dostać pchnięcie szpadą, niż uchybić w czemkolwiek przyjętym zwyczajom i okryć się śmiesznością. Ledwie przygotował frazes uprzejmy lecz stanowczy, kiedy baron Vandreuil stanął przy nim i wziął go za ramię.
Za Vandreuilem szedł pan de Comminges, który zdjął kapelusz i kłaniając się z wyszukaną grzecznością, zapytał miodowym głosem:
— Życzyłeś pan sobie mówić ze mną?
Bernard de Mergy zarumienił się z gniewu i zapominając o przygotowanym frazesie, odrzekł z żywością:
— Pan zachowałeś się względem mnie brutalnie, żądam więc zadosyć uczynienia.
Baron de Vandreuil z zadowoleniem kiwnął głową. Pan de Comminges wyprostował się i ujmując się pod boki, co było uważanem za konieczne w podobnych okolicznościach, odpowiedział z powagą:
— Stajesz pan jako wyzywający, mnie zatem, jako wyzwanemu, przysługuje prawo wyboru broni.
— Możesz pan wybrać, co ci się podoba.
Comminges namyślał się chwilę.
— Miecz obosieczny jest dobrą bronią — rzekł wreszcie — ale zostawia po sobie brzydkie rany, a w naszym wieku — dodał z uśmiechem — dba się o to, żeby nie mieć twarzy zeszpeconej. Sądzę, że rapir będzie najlepszy; równie dobrze zabija, a przynajmniej nie oszpeca. Wybieram zatem rapir i puginał.
— Zgoda — odrzekł Bernard, odchodząc.
— Jeszcze chwilę! — zawołał Vandreuil, zatrzymując go — miejsce spotkania?
— Wszystka szlachta bije się na Pré-aux-Cleres — rzekł Comminges — ale może pan wolisz gdzieindziej?
— Wszystko mi jedno.
— Wstaję zwykle o ósmej, nie będę więc mógł przybyć wcześniej jak o dziewiątej.
— A zatem o dziewiątej.
Bernard odwrócił głowę i ujrzał w pobliżu hrabinę de Turgis, która zostawiła Jerzego we framudze, zajętego rozmową z inną panią. Na widok nadobnej sprawczyni złego, młodzieniec przybrał minę poważną i niedbałą zarazem.
— Wszystko więc ułożone — mówił Vandreuil, który był w swoim żywiole — pozostaje tylko umówić się co do sekundantów.
— Ponieważ pan de Mergy niedawno jest na dworze i może nie ma jeszcze znajomych, poprzestanę na jednym tylko sekundancie — rzekł Comminges.
Bernard zmusił się do uśmiechu.
— Trudno być uprzejmiejszym! — zawołał baron de Vandrenil — to prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z takim szlachcicem jak pan de Comminges.
— Jeżeli pan de Mergy potrzebuje rapira stosownej długości, to radzę udać się do Wawrzyńca, ulica de la Ferroneire. Jest on najlepszym płatnerzem w całem mieście; będziesz pan z niego zadowolony, powiedz tylko, że ode mnie przychodzisz.
Skłonił się znowu z dworskim wdziękiem i połączył z towarzyszami.
— Winszuję ci, panie de Mergy — rzekł baron de Vandreuil — bardzo dobrze wywiązałeś się z tej sprawy. Comminges nie jest przyzwyczajony, żeby do niego przemawiano w ten sposób; wszyscy boją się go jak ognia, zwłaszcza od czasu jak zabił Canillaca. Śmierć Saint-Michela, który zginął z jego ręki dwa miesiące temu, nie przyniosła mu wielkiej chwały. Saint-Michel nie był wprawny w robieniu bronią, ale Canillac słynął jako rębacz i zabił w pojedynku pięciu przeciwników, a sam nie był nawet draśnięty. Uczył go fechtunku w Neapolu sławny Borelli, a Lansac przekazał mu, przed śmiercią, tajemnicę osobliwego pchnięcia,, którem tylu ludzi na tamten świat wyprawił, Co prawda, słuszna kara go spotkała: złupił kościół w Auxerre.
Szczegóły te bynajmniej nie bawiły Bernarda, podtrzymywał jednak rozmowę, lękając się, żeby Vandreuil nie posądził go o tchórzostwo.
— Nie złupiłem, na szczęście, żadnego kościoła — odparł z przymuszonym uśmiechem mniejsze zatem grozi mi niebezpieczeństwo.
— Muszę ci dać jeszcze jedną radę. Skoro będziesz się bił z panem de Comminges, nie daj mu się wyprowadzić w pole, jak ten biedny kapitan Tomaso, który wskutek tego stracił życie. Comminges krzyknął, że ostrze jego szpady złamało się, Tomaso podniósł wtedy swoją, spodziewając się pchnięcia w głowę, i odsłonił pierś. Pokazało się jednak, że to był podstęp, gdyż szpada pana de Comminges była cała i przebiła biednego kapitana na wylot... Na szczęście, bijecie się na rapiry, mniej zatem jesteś narażony.
— Będę uważał.
— Jeszcze jedno. Wybierz puginał z szeroką rękojeścią; takie są najlepsze, kiedy idzie o odbicie ciosu. Czy widzisz tę bliznę na mojej lewej dłoni? Otrzymałem ją dlatego, że wyszedłem z domu bez puginału. Młody Tallard pokłócił się ze mną i omal nie straciłem ręki.
— Czy on także został raniony?
— Zabiłem go. Pamiętaj wziąć z sobą szarpi i bandaży; nie zawsze ginie się odrazu, dobrze więc być przygotowanym na wszystko. Staraj się zmęczyć przeciwnika, nacieraj żwawo, nie daj mu chwili wytchnienia, a skoro upatrzysz stosowną porę, pchnij go z całej siły w piersi.
Byłby jeszcze dał niejedną radę Bernardowi, ale na dziedzińcu zagrały rogi, oznajmiając, że czas wyjeżdżać na łowy. Drzwi apartamentu królowej-matki otworzyły się i wyszedł z nich król, prowadząc za rękę Katarzynę Medycejską w stroju myśliwskim.
Jerzy de Mergy skłonił się pani, z którą dotąd rozmawiał i zbliżywszy się do brata, uderzył go po ramieniu.
— Szczęśliwyś! — rzekł wesoło — ledwie się pokazałeś, a już białogłowy za tobą szaleją. Czy wiesz, że piękna hrabina de Turgis przez kwadrans rozmawiała ze mną o tobie? Pamiętaj, żebyś podczas polowania był obok niej, staraj się zdobyć jej względy... Ale co tobie jest u licha? Minę masz taką kwaśną... No, rozruszaj się.
— Nie mam ochoty jechać na łowy i wolałbym...
— Jeżeli nie pojedziesz, Comminges pomyśli, że go się boisz — ostrzegł Vandreuil.
— A więc pojadę — rzekł Bernard, przesuwając ręką po rozpalonem czole.
Postanowił dopiero przy powrocie zwierzyć się bratu. Istotnie, trzeba było wziąć udział w łowach, gdyż inaczej nie tylko pan de Comminges, ale i hrabina de Turgis mogłaby pomyśleć, że myśl o pojedynku zatruła mu przyjemność.