Dwór Karola IX-go/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwór Karola IX-go |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chronique du règne de Charles IX |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Porzuciwszy swój oddział, Jerzy udał się do domu w nadziei, że zastanie tam brata, ale nie znalazłszy go, domyślił się, gdzie trzeba go szukać. Pospieszył natychmiast do hrabiny de Turgis, tymczasem rzeź już się zaczęła; ulice pozagradzano łańcuchami, wszędzie cisnęły się gromady ludzi. Zmuszony przejeżdżać koło Luwru, był mimowolnym świadkiem scen okropnych. Znaczna liczba protestantów zamieszkiwała tę dzielnicę, od której też rozpoczęto rzeź, przy pomocy mieszczan i gwardyi. Jeden ze spółczesnych pisarzy opowiada, „że krew strumieniem spływała do Sekwany, a ulice były zasłane trupami, które wyrzucano przez okna”.
Żeby przeciąć hugonotom wszelką możność ucieczki, łodzie, znajdujące się na prawym brzegu rzeki, przeprowadzono na stronę przeciwną. Hugonoci nie wiedzieli o tem i biegali jak szaleni wzdłuż Sekwany, mając do wyboru: śmierć w nurtach rzeki, albo zgon z ręki morderców.
Król stał na balkonie pałacowym i strzałami raził uciekających.
Jerzy pędził zbryzgany krwią, przeskakując przez łańcuchy, potykając się o trupy. Cudem uniknął śmierci, gdyż nie miał na sobie znaków, po których rozpoznawali się katolicy: białej przepaski na ramieniu i białego krzyża przy kapeluszu.
W pobliżu Châtelet usłyszał, że wołają na na niego po imieniu. Odwróciwszy się, poznał Bévilla. Młody dworak był uzbrojony, ale nie brał udziału w rzezi i obojętnie przyglądał się, jak z mostu wrzucano do Sekwany trupy i żywych ludzi.
— Dokąd tak pędzisz, Jerzy? Wyglądasz jak gdybyś ścigał hugonotów.
— A ty co robisz wśród tej zgrai katów?
— Przyglądam się, bo widok ciekawy. Czy wiesz, jakiego figla wypłatałem Michałowi Cornabon, staremu lichwiarzowi, hugonocie, który długo odzierał mię ze skóry?
— Zabiłeś go?
— Co znowu! Ukryłem go u siebie, w piwnicy, on zaś skwitował mię ze wszystkiego. Spełniłem dobry uczynek i jestem za to wynagrodzony. Co prawda, dla przekonania, że jego dobro wymaga zrzeczenia się należności, dwa razy przyłożyłem mu pistolet do skroni... Spójrz na tę kobietę, zaczepioną u mostu: spadnie, czy nie spadnie?
Jerzy zwrócił w ulicę Saint-Josse, ciemną i pustą; widocznie żaden protestant tu nie mieszkał. Nagle zabłysły pochodnie i Jerzy ujrzał kobietę uciekającą z dzieckiem. Włosy miała rozpuszczone a pędziła tak szybko, jak gdyby na skrzydłach. Ścigało ją dwóch drabów, zachęcając się wzajemnie dzikiemi wrzaskami. Nieszczęśliwa już była w otwartej bramie, kiedy jeden z napastników wystrzelił do niej z rusznicy. Upadła, dosięgnięta kulą, ale podniosła się zaraz i błagalnym ruchem wyciągnęła do Jerzego ręce, w których trzymała dziecię.
— To trzecia — zawołał zbój z rusznicą — nie spocznę, dopóki nie sprzątnę dwunastu hugonotek.
— Nędzniku! — krzyknął Jerzy i wystrzelił do niego z pistoletu.
Morderca upadł martwy.
— Czy to się godzi zabijać swojego? — zawołał jego towarzysz.
Jerzy wyciągnął z za pasa drugi pistolet. Morderca zrozumiał ten ruch i rzuciwszy pochodnię, umknął pospiesznie. Mergy pochylił się nad zabitą hugonotką: przekonał się, że kula przeszyła ją na wylot; dziecię, uwieszone u jej szyi, zbryzgane krwią matczyną, płakało, ale nie było ranione. Jerzy wyrwał je z zastygłych objęć matki i ukrył pod płaszczem, a dla własnego bezpieczeństwa, zdjął biały krzyż z kapelusza mordercy i przypiął do swego. Tym sposobem dostał się do domu hrabiny, nie napastowany przez nikogo.
Bracia przywitali się serdecznie; Jerzy w krótkości opowiedział, co się dzieje w mieście, Bernard przeklinał króla i Gwizyuszów, pałając żądzą zemsty; hrabina płakała w milczeniu, a dziecko kwiliło żałośnie.
Trzeba było powziąć coś stanowczo. Jedna ze służących Dyany zajęła się osieroconem maleństwem, a Jerzy tymczasem tłumaczył bratu, że byłoby szaleństwem myśleć o oporze. Ucieczka była w tej chwili niemożliwą; gdyby nawet udało mu się wymknąć z Paryża, mógł paść pod nożem jakiego fanatyka na prowincyi. Kto wie, czy w całej Francyi nie została straszliwa rzeź nakazana.
Oddziały wojska pilnowały mostów, wiodących na przedmieście Saint-Germain, skąd protestanci mogli uciec na południe, gdzie najwięcej liczyli stronników. Odwoływać się do łaski monarchy, pałającego żądzą krwi, byłoby w tej chwili krokiem nieroztropnym; Bernard musiał tymczasem pozostać w domu hrabiny, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać.
Zaświtał nakoniec dzień, ale rzeź nie ustała. Król, zamknięty w Luwrze, nie ukazywał się nikomu, jedynie porozumiewał, się z kierownikami. Motłoch, znęcony nadzieją rabunku, myszkował po domach i wyciągał z nich ofiary.
— Trzeba raz wytępić zdrajców! — wołali przywódcy.
Mordując kobiety i dzieci, powtarzano sobie słowa Katarzyny Medycejskiej: „Che pietà lor ser crudele, che crudeltà lor ser pietosa.” (Dziś ludzkością jest okrucieństwo, okrucieństwem zaś ludzkość.)
Pomiędzy żołnierzami było wielu dzielnych, osiwiałych w wojnach i słynnych z waleczności, Po dwóch dniach, król chciał powstrzymać rzeź, ale roznamiętniony lud łaknął jeszcze krwi; Karol IX musiał odwołać rozkaz, nawet wzięto mu za złe spóźniony popęd litości.
Bernard przez kilka dni ukrywał się w domu hrabiny. Brat odwiedzał go często; opisywał mu straszne sceny, których był świadkiem.
— Kiedyż będę mógł opuścić kraj, w którym dzieją się takie zbrodnie! — mówił z goryczą — wolałbym żyć wśród dzikich, niż wśród Francuzów.
— Jedź ze mną do Roszelli — namawiał Bernard — będziemy ją bronili do ostatniej kropli krwi.
— A ze mną co się stanie? — zapytała Dyana.
— Udajmy się lepiej do Niemiec, albo do Anglii — namawiał Jerzy — tam będziemy spokojni.
Nie mógł jednak wykonać zamiaru, gdyż uwięziono go, za niewypełnienie rozkazów króla.