Dwa zdarzenia
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dwa zdarzenia |
Pochodzenie | Kurier Literacko-Naukowy 1934, nr 2 |
Wydawca | „Kurier Literacko-Naukowy” |
Data wyd. | 7 stycznia 1934 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI.
Rankiem ulica Krochmalna rozkwita brudnym kwiatem nędzy. I o ile czas pluty i niepogody zlewa się w posępną maź z kolorytem tej ulicy, o tyle słońce ukazuje dokładnie ten ropień wielkomiejski, niby ostry reflektor, co strzelił nabojem światła w piwniczną rupieciarnię. Infekcja biedy objęła głównie odcinek, stykający się z halami targowemi. Tutaj też stworzyła esencjonalną pożywkę dla mikrobów najstraszliwszego ghetta żydowskiego, wszelkich przestępców i prostytucji. Ku dzielnicy Wola, ulica Krochmalna poszerza się, ładnieje, oczyszcza się niejako, aby przy zetknięciu z ulicą Żelazną przejąć od niej nieco charakteru powagi handlowej. Dalej już bije od niej smutek fabryczny. Powiadają, że kiedy wielka ilość zboża w górnym spichrzu jednego browaru rozsadziła ścianę domu i zboże to miljardami ziaren przysypało drewnianą klitkę, co stała w pobliżu i gdy wydobywano w śnie poduszonych mieszkańców rudery, to między niemi ujrzano dwie pary stężałe w śnie miłosnym. Okropny ten widok wyjaśnił ktoś, że dom publiczny w zatraconej ruderze się znajdował. Dużo hałasu narobił ten wypadek, ale trwał krótko, bo inne go pokryły.
Bliżej hal dzieciaki żydowskie pełzają na bruku, niby robaki obrzydliwe. Poczciwe perszerony z furgonami omijają je lub przystają. Ale dzieje się to tylko latem, kiedy w skwarze smaży się ta nędza; z bram zalatuje chłodnym fetorem, kwaszone ogórki gniją w ciepłym sosie, gwar sprzedawców i kupujących brzmi sucho i metalicznie, ruchy ich ociężałe i tylko podmuchy kurzu ożywiają ten handel. Czasem przejdzie zdecydowanym krokiem kilku policjantów z pałkami w rękach: widać, że idą za celem i nie na darmo. Wieczorem ruch się wzmaga, ze zmierzchem spływa odpoczynek, mikroby chwilę rozkoszują się chłodem, by prędko zagrzebać się w swych koszmarnych betach. I aksamitna noc otula ich; jednaka dla bogatych, dla biednych jednaka. Ale kiedy zimą zadymka tutaj tańcuje, dzieciaki pełzają po lepkich podłogach swych nor. Starzy handlują: kupić można u nich, na ulicy Krochmalnej, dużo cukierków za dziesięć groszy, ciepłą kamizelkę za dwa i pół złotego, rękawiczki za siedemdziesiąt groszy, szuwaks, chałwę, djabli wiedzą co jeszcze. Popatrzy na to wszystko „facet“ w granatowym garniturze, żółtych półbutach z getrami, szaliku na szyi i kapeluszu ukośnie na głowę nasadzonym. Postoi w bramie, z rękami w kieszeniach spodni, bez palta. Nie jest tu zimno, tyle jego wolności, co stania przed bramą. No i jeszcze kochanka w grubej chustce, co otarła się o niego, niosąc mleko w dzbanku, bardzo niepodobna do wiejskiej dziewczyny. Śmigał za nią w czarną jamę bramy. To po niego, lub kolegów szli tamci z pałkami.
Śnieg padał już od czterech dni i sięgał do kolan. Ludzie chodzili kurytarzami w tym śniegu, opatuleni we wszystko, na co ich było stać. Lecz Erce obce było zimno, trochę może nogi się buntowały, te purpurowe łydy w sine centki. Ruda, potwornie piegowata Erka, w największe mrozy przebiegała podwórko z gołą głową, bez okrycia, w zdartych, wykoszlawionych pantoflach i szpetnie wyszmelcowanym łojami fartuchu. Taka była gorąca, ta Erka... i zaczepiała piekarczyków w dodatku, wykrzykując przytem. U niej w kuchni, a właściwie u pasera, Korentajera, gdzie służyła, okno było prawie zawsze otwarte. Para szła kłębami z tego okna, bo Erka tam kucharzyła. Okna tego nie znosili piekarczykowie tak jak i Esterki zresztą. Kpiła ta Esterka z ich stroju, umączonych twarzy, a nawet szczypała poniektórych, gdy nieśli na głowie kosze z pieczywem. Ta piekarnia zaopatrywała część ulicy w zwykłe pieczywo i najpodlejsze ciastka, które sprzedawano później na ulicy, zmarznięte na kość, zwłaszcza pączki, po dziesięć groszy sztuka. Piekarnia mieściła się w piwnicy, schodziło się tam po nadgniłych schodach, wysypanych obficie trocinami, przy świetle żółtej lampki naftowej, z zakopconem szkłem, zawieszonej wysoko, pod wilgocią ociekającym sufitem. Wiało z piekarni ciepłem i zapachami, od których niektórzy mieszkańcy zapadali w zamroczenia głodowe. Czasem Erka, przebiegając podwórko, zatrzymała się nagle u schodów i puszczała wdół, w mroczne sklepienia słowa obelżywe pod adresem piekarzy, poczem biegła dalej. Dziwnie nie lubiła tych wybielonych, żydowskich chłopaków, a oni jej także. Ta wojna trwała już od roku, odkąd Erka zaczęła służyć u Korentajera. Erka była wogóle zbyt żywotna, tryskało od niej energją i młodością, pociła się nawet okropnie i piekarze wymawiali jej, że śmierdzi zdaleka. I była dziewicą, niewinność widniała w jej wyblakłych, kaprawych nieco oczkach.
Na drugiem piętrze, z oknami od ulicy, mieszkał Arunek, syn Kahałów. Matka Arunka miała nieopodal sklep z nieżywym drobiem, a ojciec handlował starzyzną, z workiem na plecach wykrzykiwał: handel! Na skutek całodziennej samotności, Arunek popadł w dziecinną neurastenję, która przejawia się w przeróżnych figlach, zadziwiających swą perfidją. Dawniej Arunek torturował koty zapomocą ognia, sznura i żelaza, następnie przeszedł na robactwo, a ostatnio zajmował się wyłącznie ludźmi. Miał lat siedem, ten oryginalny Arunek: zaniedbany, chorowity, w jarmułce na bakier, włóczył się po pokoju, lub przesiadywał w oknie i rozmyślał nad uprzyjemnieniem sobie życia. Hedonistą był Arunek. W lecie podczas upałów przyszło mu na myśl, że pobożni żydzi, wracający z Torą pod pachą z bóżnic, w dni świąteczne, są zbyt szczęśliwi. Wylewał więc Arunek na poszczególne grupki mały kubełek wody, poczem zeskakiwał z okna i nasłuchiwał. Słyszał same przekleństwa i serce mu rosło, że praca jego odnosi skutek. Raz Arunek rozchorował się, bowiem pobili go rodzice, wspólnie, by zwiększyć siły. Skargi żydów groziły usunięciem z mieszkania, a przytem Arunek oblał raz swojego ojca, kiedy ten zagadał i minął bramę. Bicie pobudzało tylko Arunka, był masochistą na swój sposób. Lecz przyszła zima, pora, kiedy na ulicy Krochmalnej ludzie nie otwierają okien; mieszkań tam się nie przewietrza, zepsute powietrze jest ciepłe.
W sobotę Erka chętnie wystawała przed bramą. W bawełnianym płaszczu, imitującym karakuły, w przedziwnym kapeluszu z czoła, Erka wyglądała zawadjacko. Trzymały się jej żarty. Rajcowała z koleżankami ze swego domu i zprzeciwka. Tego dnia ulica Krochmalna drzemała w nędznej ciszy świątecznej. Rodziny wysiadywały w oknach, gapiąc się na siebie przez środek ulicy. Czasem przeszła żydówka, niosąca garnuszek nakryty spodeczkiem. Stary kamasznik stał przed swym sklepem i popijał gorącą herbatę ze szklanki. W parze tej szklanki ginęły płatki śniegu. Elegancki Mendel, młody fryzjer we wciętem palcie i szaliku w grochy, spacerował po trotuarze. Palił papierosa, czasem przystawał, wspinał się na palcach i puszczał kłąb dymu w głuche, brunatne niebo. Dwóch chłopaków tarzało się przed bramą w milczącej walce, postękując ciężko. Pies z podtulonym ogonem naskakiwał koło nich, niby niemy arbiter. Erka wybiegła przed bramę z rękoma ukrytemi w rękawach paletka, zakręciła się kilkakrotnie na obcasie i przebiegła na przeciwną stronę. Tam oparła się o mur, zadarła głowę do góry, przymrużyła oczy i, wykrzywiając usta, poddawała twarz płatkom śniegu. Nagle drgnęła i wykrzywiła się ohydnie. Na drugiem piętrze, w oknie siedział Arunek, z wywalonym, białym językiem. Jego czarne, żywe oczka patrzały na Erkę złośliwie. Zaczęła pluć i parskać przed siebie, w jego stronę. Wówczas Arunek otworzył lufcik i wyrzucił butelkę, która rozprysła się u nóg Erki. Pogroziła mu pięścią, pobiegła do walczących chłopaków, poszamotała się z nimi, prychnęła w stronę Arunka i zniknęła w bramie swego domu. Na podwórku, w oficynie, stało sześciu piekarczyków i ćmiąc papierosy, czekali aż się skończy święta sobota, by zejść do piwnicy i zabrać się do roboty. Erka zatrzymała się o kilka kroków i zaczęła śpiewnie wykrzykiwać:
— Śmierdziuchy, śmierdziuchy, zgnite szczury! Za babską robotę się wzięli, to baby pieką, a nie takie silne chłopy! Rzemiosła trzeba było się nauczyć białe małpy, parszywcy umęczeni! Brr, co tu chłopy, kolano i czapka, tyle chłopa! Pfiuuu! małpy, cholerne, uuch, wy draniaże!
Jeden z piekarczyków porozumiał się wzrokiem z resztą, poczem odłączył się od grupy i podszedł do Erki. Pochyliła się, oparła ręce o kolana i zwołała:
— Ee, chcesz, żeby cię kopnąć, śmierdzielu afrykański! No, chodź tu, chodź!
Piekarczyk podszedł do niej, znienacka chwycił ją od tyłu za ręce i gwałtownie popchnął w stronę towarzyszy. Nim Erka zdążyła krzyknąć, zatkano jej usta, i sześciu mężczyzna uniosło ją w głąb piwnicy, skąd już żaden odgłos nie dochodził.
Arunek niespokojnie wpatrywał się ze swej pozycji w oknie, w mroczniejącą i cichą ulicę. Właśnie przemaszerowało w szeregach kilkunastu policjantów, widocznie na zmianę, bowiem niedaleko mieściły się koszary. Potem ucichło. Arunek otworzył lufcik i wychylił głowę. Trwał tak kilkanaście minut, wreszcie raptownie zeskoczył z okna, począł czegoś szukać po pokoju. W kącie, za krzesłem odnalazł wreszcie kożuszek. Wdział go, zapiął pod szyją, poczem zwijając się szybko, zdjął z półki blaszaną kwartę, podbiegł do zlewu, napełnił ją wodą i zaraz znalazł się przy oknie. Z trudem otworzył je na całą szerokość, bowiem poprzymarzało w listwach. Blaszany parapet od zewnętrznej strony skuty był powłoką lodową i zwisały z niego sople. Teraz Arunek rozciągnął się w oknie, z kwartą w ręku i, czekał.
Niektórzy mieszkańcy dużego domu przy ulicy Krochmalnej posłyszeli nagle głośny krzyk, a byli i tacy, co później twierdzili, że krzyk słyszeli w dwóch miejscach jednocześnie. Na podwórko wybiegła Erka, rozchełstana, bez kapelusza i z rozwianym włosem. Biegła w stronę ulicy, wykrzykując bez sensu, ale zato bardzo przeraźliwie. Z oficyny, zaraz za Erką wyleciał ciemny, miękki przedmiot i upadł na śnieg. Kiedy Erka, wyjąc już prawie, znalazła się na ulicy, raptem znieruchomiała, wybałuszyła oczy i głos jej zamarł. Bowiem Erka zobaczyła rzecz taką: Na trotuarze stał siwy żyd z brodą, z torą w lewej ręce, z prawą uniesioną do góry i, ociekał wodą. Obok niego rozległ się brzęk, i prawie jednocześnie z tym brzękiem, rozległ się krzyk. Erka rzuciła wzrok ku górze i ujrzała w powietrzu jakby dużego pająka, wywijającego nogami. Lecz już rozległo się głuche plaśnięcie, i coś blaszanego zachrobotało, staczając się z trotuaru w rynsztok. Wszystko to trwało tak krótko, że Erka z trudem połapała fragmenty. Dopiero teraz zobaczyła wyraźnie taki żywy obraz: Siwy żyd trwał w tej samej pozycji co poprzednio, nieco mniej tylko ociekając. Obok, w rynsztoku, oparta o swe ucho, leżała kwarta, a nad kwartą zwieszała się głowa pojękującego Arunka. Erka milczała może ze dwadzieścia sekund. A już skądciś nadbiegli ludzie, więc Erka podniosła krzyk i w pół minuty po wypadku, ulica rozbrzmiewała wielkim gwarem. Zaraz zadzwoniły o bruk kopyta końskie i w tłum wjechał policjant. Potem przyjechał jakiś wehikuł, który zabrał Arunka i Erkę. Gwar już nie ucichł, bo skończyła się sobota i zaczął się handel.
— Po pięć groszy, po pięć groszy, do wyboru, świeże, gorące! Jakieś tam.
W letnim zmierzchu dyszała zmęczona, spieczona słońcem ulica Krochmalna. Okrzyki dzieci rozlegały się w cuchnącem powietrzu, słychać było trzask zamykanych sklepików i skrzyp straganów. Ludzie taszczyli ciężary, jakieś kosze i skrzynie. Niebo zachodziło granatem i napinało się gwiazdami. Na strychu, przy świeczce przyglądał się tym gwiazdom skulony Arunek, pojadając gotowany groch. W głębi snuła się trupio, na sznurach porozwieszana bielizna. Jakaś koszula patrzała dwiema dziurami na Arunka, swego stróża. Za grzechy, za rozwiozłe i perfidne życie został Arunek ukarany najpierw skrętem kiszek, a następnie stanowiskiem pilnującego bielizny. Cicho już się zrobiło na podwórku, gdzieniegdzie świeci się żółtem światłem w oknach. Duszno jest na podwórku i od piwnicznych okien biegnie żałosna pieśń żydowskich piekarzy. Wzdłuż muru posuwa się bosa postać i Erka znika w oficynie, klaszczą jej stopy po nadgniłych schodach. Wieczór Erka odwiedza nieraz dwóch piekarczyków.
O, miłości, trzeba cię czasem przemocą ściągnąć do piwnicy.