<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

U Złotopolskiego gwarno bywało od czasu, jak rozkolonizował Złotopole. Wszyscy znajomi okazywali mu tyle sympatyi, jak nigdy. Raz wraz zdarzało się, że przychodził do niego ktoś ze znajomych i mówił:
— Jasiu, pozwolisz, że ci złożę jeden dowód przyjaźni i zaufania?
— Jaki?
— Pożycz mi tyle a tyle?
Tiens! to ma być dowód przyjaźni?
— Tak jest, bo dlaczegoż nie udaję się z tem do kogo innego. Rozumiesz, że pieniędzy nie pożycza się od ludzi, z któremi nie jest się w bliskich stosunkach... no, chyba na procent, a przecież między nami mowy być o tem nie może.
I Złotopolski dawał.
Miał on naturę szlachcica polskiego, ową naturę, która to wyraźnie występowała w księciu „Panie kochanku”, gdy np. chodził między szlachtą i dawał jednemu czapkę: „weź!” — drugiemu pas: „trzymaj!” — trzeciemu szablę: „masz!” i tak aż do szarawarów.
Złotopolski nie umiał także odmawiać. Zresztą, jak tu się oprzeć dowodom przyjaźni?
Prócz tego wydawał śniadania, na których można się było najeść i napić honeste — ano, nie brakło mu gości.
W parę dni po wieczorze u pani Bujnickiej i po rozmowie jej z córką, Złotopolski siedział u siebie, w towarzystwie księcia Antosia i Maszki. Rozmawiali o narzeczonej księcia.
— Co ty z nią będziesz robił? Ha! ha! Z Berlińskich księżna M...ska, to dobrze brzmi! — rzekł Maszko.
— Co będę robił? Jeśli się ożenię, ona będzie siedziała na wsi, a ja w Paryżu.
— Albo papa, mama i dziadek Berlińscy ci pozwolą?
— Ja drwię z papy, z mamy i z dziadka — Berlińskich.
— Musi być teraz w dobrym humorze twój przyszły teść? — spytał Złotopolski.
— O! i w jakim! Robią teraz wyprawę, kupują powozy i malują na nich herby.
— Swoje czy twoje?
— Jużci moje, a tak wielkie jak talerz, jak ten talerz — rzekł książę Antoś, ukazując na jeden z zastawy do śniadania.
— A twoja narzeczona?
— Kocha się we mnie.
— A ty?
— A ja piję za twoje zdrowie, Jasiu! — rzekł książę Antoś, nalewając sobie szklankę wina. — Jak mi honor miły, wszystkie kobiety są jednakowe.
— Ee!
— Jak mi honor miły! Taka dobra Berlińska, jak i twoja Fania, a może nawet i lepsza, bo...
Ręka Złotopolskiego spoczęła na ramieniu księcia Antosia.
— W twoim własnym interesie nie radzę ci robić takich porównań. Ty sobie możesz brać żydówkę, czy czarta... wszystko mi jedno, ale wara mi mówić źle o Bujnickiej.
Książę Antoś spojrzał w oczy Jasia, ale nie znalazł w nich żartu. Złotopolski nie udawał, owszem, usta jego drżały nerwowo, a ręka tak silnie ściskała ramię Antosia, że ten ugiął się mimowolnie.
— Ależ co tobie jest? Ależ bo ty wszystko seryo bierzesz. Ja nie miałem zamiaru...
W tej chwili dzwonek się odezwał — wszedł Miś Rossowski.
Miś Rossowski zimny i sztywny, jak zawsze, powitał obecnych i nie rzekłszy do nikogo słowa, rzucił się na fotel, a następnie, wyciągnąwszy nogi, począł rozczesywać palcami faworyty i poprawiać na sobie ubranie, które wyglądało jakoś dziwnie pogniecione i pomięte.
Wkrótce jednak spostrzegł, że stało się coś niezwykłego.
Jaś chodził wzburzony po pokoju, książę Antoś i Maszko mieli dość wystraszone miny, a przytem milczeli wszyscy.
— Co tu u was zaszło? — spytał Miś.
Książę Antoś opowiedział, co zaszło.
— Niech Antoś poda rękę Złotopolskiemu i przeprosi go... Wybacz, Antosiu, ale co innego jest Fanny, a co innego twoja narzeczona.
Antoś i Jaś podali sobie ręce.
Tymczasem Miś, nałożywszy szkła na oczy, przypatrywał się uważnie Złotopolskiemu.
— A teraz, wiesz Jasiu, co ci powiem? — rzekł.
— A słucham.
— Że jeśli nie jesteś jeszcze zakochany w Bujnickiej, to przynajmniej wkrótce będziesz.
Złotopolski milczał.
— Zgadłem, czy nie zgadłem? — cedził, kołysząc się Miś.
— Powiem ci otwarcie. Ja sam nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Od powrotu ze wsi nie pojmuję Bujnickiej zupełnie. Sądziłem, że będę miał przeciw sobie tylko Iwaszkiewicza, tymczasem mam i ją, najbardziej stanowczo. To mnie drażni: nie spodziewałem się oporu — to mi psuje humor.
— Już to ty nigdy nie będziesz prawdziwym anglikiem. Nadto jesteś sangwiniczny.
— Mniejsza o to. Wracam do rzeczy. Nie taję przed wami, że Bujnicka zaczyna mi się podobać. Może właśnie ten opór jej — drażni mnie i przyciąga zarazem. Przytem, jak sobie chcecie, — ale w kobiecie rozkochanej jest jakiś czar niepojęty. Oto dlatego tak nam się podobają narzeczone i młode mężatki. A Fanny jest rozkochana w Iwaszkiewiczu.
— Czy masz na to dowody?
— Jak najpewniejsze, bo z jej własnych ust.
— Z jej własnych ust?
— Tak. Sama mi to powiedziała, nie dawniej, jak wczoraj u L...skich. Podczas gdy ten głupiec Zubicki czytał tam jakieś baliwerny, zbliżyłem się ku niej i po kilku słowach dałem do zrozumienia, że nie myślę się zrzekać praw, których, prawdę rzec, nigdy nie miałem. Jakoż odpowiedziała mi, że ich nigdy nie miałem, a przytem otwarcie wyznała, że matka już chciała zrywać z Iwaszkiewiczem, że jest za mną, — ale że ona, Fania, nigdy nie odda mi ręki, bo Iwaszkiewicza kocha. Gdy to mówiła, miała łzy w oczach i w głosie. I ja byłem wzburzony. Nie sądziłem, żeby była tak uczciwą, a nigdy nie widziałem jej równie piękną. Nie zląkłbym się stu Iwaszkiewiczów, ale nie mogę znieść łez kobiecych. Powróciłem do domu zły i z klinem w głowie, bo zapomniałem wam powiedzieć, że wczoraj powtórzyła mi już drugi raz słowa, które, niech zginę, jeśli rozumiem.
— Cóż to takiego?
— Że szliśmy z Iwaszkiewiczem (którego oby czart porwał!) dwiema odmiennemi drogami.
— No, więc?
— I że gdyby nawet nie kochała jego, to, mając wybór między nami, oddałaby mu rękę już za to, że szedł drogą wprost przeciwną mojej.
— Cóż to za zagadka?
— Równie ją rozumiem, jak każdy z was.
— A wiesz, Jasiu, co ja ci powiem? — przerwał książę Antoś.
— Mów.
— Że i ja tego nic a nic nie rozumiem.
— Nie odzywaj się, Antosiu, zanim się nie namyślisz — rzekł Rossowski.
— I napróżno łamię sobie głowę, co ona przez to rozumiała — ciągnął dalej Złotopolski.
Miś rozczesał faworyty.
— Mój kochany — rzekł — nie ty jeden napróżno łamiesz sobie głowę. Ja także myślę nad jedną kwestyą, z której żadną miarą nie mogę sobie zdać sprawy.
— Czy nie miłosna także kwestya? — spytał Maszko.
— Nie! Spojrzyjcie na moje ubranie.
— A toż co? pogniecione, pomięte, guzików brak?
— Otóż ma ono związek z moją kwestyą. Myślę, co za przyjemność może znajdować szlachta polska w takiem ściskaniu się, od którego boki bolą i całowaniu, które sprowadza puchnięcie policzków.
— Godne Misia! godne Misia! — zawołał Maszko. — Czyś tego doświadczył.
— Spójrz na moje ubranie. Idę sobie tu do was, raptem spostrzegam na ulicy brata mojego stryjecznego, który jest wzorem gospodarzy i który raz na pięć lat bywa w Warszawie. Imaginez-vous, rozszerza nogi, rozkłada ręce, otwiera paszczę i czeka na mnie w ten sposób. Wpadam w tę otchłań; czuję, jak zaczynają mi trzeszczyć żebra, jak gniecie mi się kołnierzyk, jak rozwiązuje mi się krawat. Zjada mnie, otacza, pożera, wchłania; na policzkach literalnie czuję suche bańki, i to ma znaczyć: Jak się masz?
Książę Antoś i Maszko zanosili się od śmiechu.
— Gniewałeś się?
— Gniewałem się, alem tego po sobie nie pokazał — rzekł z powagą Rossowski.
— Co ona przez to mogła rozumieć? — mówił do siebie Złotopolski, który, zajęty swemi myślami, nie słyszał opowiadania Misia.
— Co ona przez to mogła rozumieć? Przecie u licha nie popełniłem nigdy nic nieuczciwego.
— No! już mniejsza, co ona tam rozumie — rzekł Maszko — ale co ty zamierzasz czynić?
— Ot właśnie, że i ja dobrze nie wiem. Im więcej mi się ona podoba, tem mniej mam ochoty zrzekać się jej, a z drugiej strony, iść wbrew sercu i woli takiej kobiety?...
— Matka ją zmusi — zauważył książę Antoś.
— Ja nie chcę, by ją ktokolwiek zmuszał!
— A jednak, powinieneś się z nią żenić — rzekł Maszko. — Ludzie, jak my, nie powinni ustępować takim Iwaszkiewiczom.
— Dać lekcyę i ustąpić — mruczał Jaś. — Tak, to jedyny punkt wyjścia!... jedyny punkt wyjścia!
— Co? jaki?
— Taki! — rzekł, wskazując na pistolety zawieszone nad łóżkiem.
Miś rozczesał faworyty.
— Służę ci za świadka — rzekł.
— Stchórzy Iwaszkiewicz! — krzyknął Maszko.
Złotopolski popatrzył na niego uważnie. Maszko się zmięszał.
— Daruj mi, Maszko, ale sądzę, że tybyś prędzej stchórzył — Iwaszkiewicz nie stchórzy.
— Służę ci za świadka — powtórzył Miś.
— Dobrze, ale pierwej muszę sam się z Iwaszkiewiczem rozmówić. Skończy się na tem, że ustąpię. Z Fanią, a zwłaszcza z jej łzami nie protrafię wojować.
— To do czegóż pojedynek?
— Powiedzianoby, że ja, Jan Złotopolski, zląkłem się Iwaszkiewicza. Nie, pojedynek musi mieć miejsce. Ustąpię, ale dam lekcyę. Nie myślę go zabijać, — ale, albo on mnie, albo ja jemu dam lekcyę.
— Z jakiej przyczyny chcesz iść do niego?
— Dla rozwiązania zagadki i znalezienia powodu do pojedynku.
— Mogłeś się Fanny o to spytać.
— Nie chciała mi powiedzieć, by jak sama mówiła, nie drażnić mnie. Ona trochę przewiduje pojedynek i boi się go dla... Iwaszkiewicza.
— Kiedy do niego pójdziesz?
— Dziś. Gdzie on mieszka?
— Nie wiem, ale zastaniesz go do wieczora w fabryce.
— Pójdę do fabryki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.