Dwie matki/Część czwarta/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O siódmej rano, wszyscy byli na nogach w całym zamku, prócz jednej Matyldy, która nie ocknęła się dotąd z snu ciężkiego. Ogrodnik z swoimi pomocnikami polewał kląby kwiatów i gracował ścieżki. Stangret i masztalerz, czyścili konie, kucharz przygotowywał drugie śniadanie. Cała służba była zajęta tem, co do kogo należało.
Odkryto niebawem, że w zamku spędzili noc, dwaj obcy ludzie. Jaki, taki, był niesłychanie ciekawy dowiedzieć się co się stało? Zaczęto wypytywać się Franciszka. Ten zbył ich krótko i węzłowato:
— Nie powinniście wiedzieć o niczem więc nie powiem wam ani słowa.
Przestano go badać. Szeptano jednak pomiędzy sobą, przypuszczając to i owo. Nie podpadało wątpliwości, że zaszło w nocy, w zamku, coś nadzwyczajnego. Ale co? Tego nie potrafił nikt odgadnąć.
Franciszek przywołany zrana przez Morlota, oddał mu się na usługi, posłuszny na tegoż skinienie. Nie dziwił się nawet, że agent policyjny, wydaje rozkazy samowładnie, jakby czuł się panem w zamku. Przyprowadził z polecenia Morlota, ochmistrzynią Loli. Ta położyła się wprawdzie, ale wstała do dnia, nie mogąc więcej usnąć z nadmiaru wzruszenia i przestrachu.
— Pokojowa Julja — zapowiedział Morlot — nie jest już więcej w obowiązku u pani margrabiny. Pomyślałem więc, że pani zechcesz tymczasem ją zastąpić.
— Z całą chęcią.
— Pani margrabina śpi dotąd. Proszę usiąść w jej pokoju, czekając na przebudzenie.
— Tylko że.... — jąkała się pomięszana.
— O co pani idzie?
— Mam nakazane przez panią margrabinę, nie spuszczać z oka małej Loli.
— Uprzedzimy o tem ochmistrzynią Genia. Ona podejmie się pani obowiązku. Proszę się o nic nie troszczyć. Wszystkie moje rozporządzenia, zostaną potwierdzone i pochwalone przez panią margrabinę.
— Skoro tak, nie zostaje mi nic innego, jak zastosować się do pana woli i życzenia.
— Być może, że margrabina ocknąwszy się ze snu, spyta panią o co. Powiesz jej tylko, że Morlot jest w zamku i czeka niecierpliwie na chwilę, w którejby mnie mogła przyjąć.
Ochmistrzyni weszła i usiadła obok łóżka Matyldy.
Słońce było już wysoko na niebie, rzucając ukośne promienie, niby złotą siatkę, na cały pokój, przez szpary w żaluzjach. Około jedenastej, margrabina podniosła wreszcie ociężałe powieki, Westchnęła, odetchnęła silnie, jakby czuła ściśnienie w piersi i brak powietrza; w końcu potarła dłonią kilkakrotnie czoło wilgotne. Głowa jej była dotąd zajęta i nie mogła odzyskać przytomności.
Usiadła nagle na łóżku, oglądając się w koło wzrokiem zdziwionym dziecka, które budzi się w obcem miejscu.
— Jak ja spałam długo! i jakim dziwnym snem! — szepnęła.
Drgnęła nerwowo. Głowa jej ciężyła. Nie mogła myśli pozbierać.
Ochmistrzyni Loli podniosła się z krzesła. Matylda wlepiła w nią oczy osłupiałe.
— Czekam na rozkazy pani margrabiny — rzekła, widząc że Matylda nie myśli przemówić.
— Na jakie rozkazy?....
— Zastępuję miejsce Julki....
— Dlaczego? Czy Julka chora?
— Nie pani margrabino.... tylko....
— A moja córeczka? — zawołała, odzyskując przytomność.
— Jest przy niej ochmistrzyni pana Eugenjusza.
— Tak? — Matylda potarła dłonią czoło.
Dodała po chwili milczenia:
— Wspomniałaś pani, że zastępujesz przy mnie Julkę, nieprawdaż? Z jakiego powodu?
— Nie umiem odpowiedzieć na to. Ale przybył pan Morlot i czeka na przyjęcie, aby wszystko wytłumaczyć pani margrabinie.
Matylda skoczyła z łóżka na skórę tygrysią, leżącą obok.
— Pan Morlot chce mówić ze mną? — wykrzyknęła. Prędko! prędzej! muszę widzieć się z nim natychmiast!
W kwadrans była zupełnie gotową.
— Prosić do mnie pana Morlota — rzekła, skoro ochmistrzyni łóżko przykryła kapą.
Wyszła ochmistrzyni spełnić rozkaz, a Matylda usiadła, czując niesłychany rozstrój nerwowy, łamanie w krzyżach i szum w głowie.
— Dlaczego spałam tak długo? — pomyślała. I Morlot w zamku?... Cóż się to dzieje nowego?
Wszedł niebawem agent policyjny, z twarzą, zmęczoną czuwaniem, poważny i sztywniejszy niż kiedykolwiek. Rzuciła się ku niemu Matylda, z ręką wyciągniętą do uścisku przyjacielskiego. Morlot ujął ją bez wahania w obie dłonie. Obok szacunku i uwielbienia, czuł teraz serdeczne przywiązanie dla tej biednej istoty, jakby mu była siostrą rodzoną. Nie było obecnie różnicy pomiędzy tą panią piękną i dostojną, a ubogim sługą policyjnym. Jego poświęcenie zapełniło lukę między nimi. Pociągnęła Matylda z słodkim uśmiechem Morlota na małą kanapkę, siadając obok, jakby przy starym, wypróbowanym przyjacielu. Zrozumiał, ile jest z jej strony serdecznej delikatności w tem przyjęciu, i uczuł się nią rozrzewnionym do głębi.
— Panie Morlot — przemówiła — życie moje jest jednem pasmem bólu dotkliwego i niepokoju. Nie zdaję już sobie sprawy z niczego; ani z tego co czuję, ani z wypadków w koło mnie. Czyż tak mnie cierpienie ubezwładniło? Czym już na pół zmartwiała?....
....Czekałeś pan na mnie bardzo długo? Spałam przeszło dwanaście godzin.... Nie pojmuję, co się mi stało?.... Może przyszedł sen niezwykły, po kilku nocach spędzonych bezsennie... Wszak masz mnie panie Morlot, za wytłómaczoną, nieprawdaż? Z czem przyszedłeś? Co mi powiesz?
— Powiem naprzód pani margrabinie, żem spędził noc w zamku, z moim kolegą, ajentem policyjnym.
Spojrzała na niego zdumiona.
— Oświadczam również — dodał — że pokojowa Julka zostanie dziś jeszcze uwięzioną.
— Na miły Bóg! i za co? Cóż uczyniła karygodnego? — zawołała Matylda.
— Popełniła dzieciobójstwo przed ośmnastu miesiącami.
— Czy podobna! — krzyknęła przestraszona.
— Nie koniec na tem. Ta nędznica zdradzała najhaniebniej panią margrabinę. Przyjęła u niej obowiązek z poręki pana de Perny, jako jego donosicielka.
— Boże wielki! O czem że ja się przez pana dowiaduję?
— Zdziwił panią margrabinę sen tak długi? Wczoraj Julka zadała jej trunek usypiający w filiżance herbaty z mlekiem, którym mogła ją otruć.
— Pamiętam.... przypominam sobie!.... Namawiała mnie koniecznie na tę herbatę.... Ale w jakim celu?
— Aby pewien człowiek mógł wejść bezkarnie do pokoju pani margrabiny i okraść ją.
— Oh! — drgnęła nerwowo. — Jakiś człowiek był w moim pokoju?....
— Proszę spojrzeć na biurko.... Wszystkie szufladki stoją otworem....
Zerwała się z krzykiem rozdzierającym, spiesząc w miejsce wskazane przez agenta. Zobaczyła od razu, że zabrano dwa kuferki. Wróciła do Morlota, badając go wzrokiem niespokojnym, nie mogła bowiem głosu wydobyć z piersi ściśniętej.
Morlot odpowiedział na to nieme pytanie.
— Było dwóch rabusiów: Gdy jeden z nich otwierał i przeszukiwał szufladki w biurku pani margrabiny, drugi czekał na niego w salonie. Tamten potrafił umknąć z kuferkiem miedzianym, u którego wierzch zalutowano.
Matylda jęknęła głucho.
— A z tym pierwszym.... co się stało?.... — spytała szeptem, wahająco.
— Trzymamy go pod kluczem pani margrabino.
Twarz Matyldy wykrzywiła się konwulsyjnie i wydała jęk powtórny, jeszcze boleśniejszy.
— To on.... nieprawdaż panie Morlot?
— On niestety! — odrzucił.
Upadła jak martwa na kanapkę:
— Oh! nikczemnik, bez czci i wiary! — załkała, zakrywając twarz dłońmi. Poznała na pierwszy rzut oka, że zrabowano dwa kuferki: Ten z manuskryptem, i złoty z brylantami. Morlot zrozumiał, jak straszne myśli dręczą nieszczęśliwą kobietę, dodał więc co żywo:
— Widziało go tylko dwoję ze sług pani margrabiny, wiedząc mniej więcej o co idzie. Franciszek, który wpuścił nas do zamku i ochmistrzyni panny margrabianki. Na szczęście nie znają oboje pana de Perny. Prócz mnie zatem, pani margrabiny i Julki, nikt więcej nie wie, kim jest ów rabuś. Reszta służby nie wie i nie dowie się o niczem. W imieniu pani margrabiny, zagroziłem natychmiastowem wydaleniem, tak Franciszkowi, jak i ochmistrzyni, gdyby które z nich, bodaj parę z ust puściło o tej nocnej historji. Co do Julki, ich wspólniczki, ta zamilczy o wszystkiem we własnym interesie.
Matylda uścisnęła gorąco ręce agenta.
— Oh! dziękuję ci panie Morlot — rzekła drżąc ze wzruszenia — za tyle dowodów twojej przyjaźni i poświęcenia!
— Osądziłem, że jedynie pani margrabinie przysłużą prawo rozstrzygać o dalszych losach jej brata.
— Ah! pojmujesz to panie Morlot, że nie mogę pomimo wszystkiego wydać tego nędznika w ręce sprawiedliwości! — wykrzyknęła z boleścią niewysłowioną.
Morlot milczał, ale z czołem coraz chmurniejszem.
— Złodziej! prosty złodziej! — szeptała Matylda, jakby sama do siebie: — Zrabował mi kuferek, w którym zamknęłam moją spowiedź wraz z bielizną niemowlęcia.... i szkatułkę z brylantami....
— Z brylantami!.... — zawołał Morlot.
— Były wszystkie razem w złotem pudełku, umieszczonem obok tamtego kuferka. Oh! nie sądź panie Morlot — uśmiechnęła się smutno, że opłakuję stratę tych tam świecidełek! Truchleję na myśl o skradzeniu mi owego manuskryptu! Któż z nas obliczy z góry, jakie to może pociągnąć za sobą skutki najfatalniejsze?
— Racz się uspokoić co do tego pani margrabino — rzekł Morlot z błyskiem w ciemnych oczach. — Nie tracę nadziei, że potrafię odszukać to wszystko.
Usta Matyldy wykrzywiły się z wyrazem goryczy.
— Chciej mi opowiedzieć panie Morlot przebieg tej całej sprawy — poprosiła.
— Najchętniej pani margrabino.
Nie ominął i najdrobniejszego szczegółu; ukrywając tylko przed nieszczęśliwą kobietą, że o włos, a byłaby została zamordowaną przez brata rodzonego. Wysłuchała go z całą uwagą, nie przerywając ani jednem słowem, zatopiona w myślach.
Wstał Morlot, skończywszy opowiadanie.
— Czekam na rozkazy pani margrabiny, i pragnę zastosować się do nich we wszystkiem.
Spojrzała na niego bezmyślnie. Zrozumiał, że nie słyszała wcale słów jego. Powtórzył więc to samo pytanie:
— Uczynisz panie Morlot, coś mi obiecał dawniej.
— Jednak, pani margrabino....
— Położenie nie zmieniło się w niczem — wtrąciła żywo — jest tylko o jedno złodziejstwo więcej, którego dzięki niebu, ja tym razem padłam ofiarą.
Podniosła się i ona, idąc ku drzwiom:
— Zaprowadź mnie do uwięzionego panie Morlot — przemówiła.
W przedpokoju zobaczyli Julkę, strzeżoną pilnie przez Franciszka. Łotrzyca wyciągnęła do Matyldy dłonie z wyrazem błagającym o litość:
— Nieszczęsna zbrodniarko! — szepnęła smutno Matylda.
Poszła dalej, odwracając się z wstrętem od swojej pokojowej.