Dyskusja indeksu:F. A. Ossendowski - Wańko z Lisowa.djvu

WAŃKO Z LISOWA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z WIEKU XIII KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZONE ZAKŁADY KARTOGRAF. I WYDAWNICZE TO W. NADCZ. SZKÓŁ ŚRED. I W., SP. AKC.
LWÓW — WARSZAWA Klisze skład i druk wykonano w Zakładach Graficznych S. A. Ksiąinica-Atlas
Rozdział I.
Strach w puszczy.
Ledwie się brzeszczyło w puszczy za Wizną. Z mrocznych cieniów, czających się pośród grubych drzew, mocarnych, niby stołpy kamienne, łyskliwą, chocia jeszcze mętną pasminą majaczył Narew.
A z boru na brzeżdżeniu owego dnia przed czasem odbieżał pokój nocny i rozwiał się sen.
Czarne olchy i brzeziny, co stały, do białek wylękłych podobne, gęstwina buzin, knieja buków i brzęków o liściach-piórach, gołe pnie sosen, rozpalczone łapy rozsochatych świerków zgrzybiałych, całe skłębione w gmatwę podlasie, w oplocie brzostanu butwie-jące, czaiło się obudzone i w słuch zamienione.
Bzikać przestały bąki nocne, muchy gżące i inny gnus kniejowy, moczarny i trawny; z bekowiska prysnął jeleń i zapadł do haszczy; podniósł szerokie łopaty łoś i wciągnął wiatr chrapami; mruknął niedźwiedź kudłaty, który na nocne leże bliz zimowego barłogu zapadł, uszami jął strzyc i spozierał dokoła płochliwie.
Łopotem czarnych skrzydeł zbełkotał ciemń głuszec czerwonobrewy; śmignęła ruda bielka, nurknąwszy w próchno dziupli; poczołgały się pod korzenie płazy
Słownik wyrazów staropolskich mieści się na końcu książki.
Wańko z Lisowa. 1 różnorakie; plusnęły, jak blesne, szczubły zębate, śpiące w trzciach przybrzeżnych, płocice, liny i okonie; wiatr, o zorzy rannej szeleszczący gałęźmi i liśćmi, ucichnął, przywarł do pni i gęstwiny leśnej.
Tylko mgławice nad nurtem Narewu skłębiły się gęściej i ukryły w swej płachcie bladolice boginki, zielonookie rusałki-wodnice, topielice upiorne, unoszone wartem bieżnym, rogany-latawice, na pruską Szatrję dążące.
Cisza zapadła, jaka bywa, gdy stary Perun ramię podnosi, aby grom cisnąć w Welnasa wrażego.
Wtedy z haszczy wytknął głowę kosmatą, kołtu-niastą Boruta blikawy, bobo niedobre, boże leśne.
Potrząsnął kudłami, pazurami wydrapał z nich brośń, osypki brzosty, zielska suche, zgniłki świecące i grzmotnął na całą gardziel:
— Ho... Ho... Ho!...
Wlazł do barłogu rad, że głos wydał donośny, kogoś tam nastrachał i — więcej nic.
Znowu cisza wypełzła ze wszystkich nor boru i dyszała trwogą.
Od pnia do pnia drzewnego, od wierchu sosny do świeczek jedlic, od łętów krzaku do kępiny burych, suchych traw, od białych wydm do wartu rzeki biegł poryk strachu.
Toczył się i przewalał przez kłody zbutwiałe, przez omszałe głazy, odbijał się od twardych konarów, wrażał niby ostrze rohatyny w sieć gałęzi, oczeretów, pędów nowi leśnej.
— A — a — a — a!...
Boruta opięć wychynął z barłogu i w męt zmierzchu rzucił odzew:
— A — a — a — a...
Długo się zabawiał i śmiał stary lasownik, podrywając głos daleki i tocząc go dalej i dalej, aż przerzucił przez rzekę na lechicką stronę, gdzie nie miał posłuchu kołtuniasty duch, bo dzierżył tam władzę Bo-życ-Krystus, Boży Syn...
Przez knieję, przez cuchnące gnilizną bachorza, przez odmęty zdradliwych topielisk, rzęsą i rdzą bagienną powleczonych, biegł człek leciwy, o siwych kłakach włosia, bez czapy na głowie i bez przyodziewku zwierzchniego.
Białe portki i koszula, na strzęp podarte, bełzyły się w mroku, jak mara przysenna, jak wiotki tuman nad niziną.
Gnał przed siebie bez opamiętania, sadził przez krzaki i głazy, wrażał się w skłębiony gąszcz krzewów, stawał tylko wtedy, gdy zwały grubych omszałych pni na drodze przekazę mu grodziły.
Chlupotał po rozmiękłej, wiosennym roztopem zalanej borowiźnie, deptał nogami młode pióra i okiście wrzosów, paproci, czarownej bylicy, szaleju, kozłka, płoszył krzykiem bobry w rozpadłych bobrownikach, wpadał do okien moczarnych, pełnych pleśni zielonej, ziejącej durmanem oparnym, potykał się o zbutwiałe buki, gromem strącone, powojem obmotane i mchem pociągnięte, ramionami machał i dłonią szorstką po-sokę po czarnem od dymu obliczu rozmazywał.
Tu i ówdzie dotykały go znagła kolczaste łapy świerków, albo snuły się po czole chwytne nici siwych mchów wiszących. Wtedy ryczeć, wyć i rzęzić zaczynał, zębami laskał, jak opętany przez zimnicę i wargi drżące szeroko rozwierał: l*
— A — a — a — a!...
Krzyczał i pędził dalej i dalej, nie powracając głowy i bojąc się oczy nabok skierować, aby nie ujrzeć licha, biesa, boruty, mamidła, wilkołaka, albo co inszego.
O północku coś go ze skrytki nagle zestraszyło, zimnym batem lęku smagnęło, pognało wprost, naprzełaj, w cwał poprzez knieję, bajory, topieliska...
Szedł już oddawna i zdaleka, omijał sadyby ja-ćwieskie, czaił się w ostępach...
Nocami wciskał się pod korzenie buków, pod piony upadłych drzew, do porzuconych barłogów.
Perun dopomagał mu, Dadźbóg i Swarożyc płomienny osłaniały go. Nie imały się go tedy strachy leśne i wodne, szedł szybko, żując proso prażone, które miał w torbie za plecami.
Tej ostatniej nocy snadź odwrócił od niego oczy Perun miłościwy, Dadźbóg też i Swarog z nimi społem.
Skradło się ku niemu i przywarło do serca zimnemi kły jakieś żywię leśne, złe, w borze ukryte. Może bies szalony, Borutowy pachoł, wyssał krew, ziąbem natchnął i lękiem bez miary.
Gdy coś jęknęło, skrzypnęło, szczęknęło bliz kryjówki leśnego człowieka, zerwał się i biegł, rycząc ze strachu, niepomny na osiedla wraże, na toń rzek, topieliska borowizny, rozstajne bezdroża i głąb puszczy bez kresu.
Posiepał na sobie sukmanę z dobrej, niemieckiej kuczbai, onucze, koszulę i portki lniane, pogubił czapę, papucie z łyka, topór, a torbę z prosem zerwał mu suchy sęk widlasty.
Chłostał go lęk zimny i nielitosny, jakiego nie znał, gdy pod okiem łucznika-Jadźwinga przepływał bez plusku bliz Welawy Pręgołę, niosącą w wirach piony rozrosłych buków, powodzią porwanych.
Nie znał lęku, gdy bury niedźwiedź drogę mu zaszedł. Toporem tedy rozłupał mu łeb bezmała do ramienia.
Niczego się do ninie nie bojał i za nic miał widziadła wszelakie i majaki — babie straszydła.
A oto przyszedł znienacka wszechwładny, obłędny lęk i gna go od północka, bez szlaku i opamiętania.
— A — a — a! — ryczy leśny człowiek, a jakieś łapy twarde biją go po plecach i głowie; lepią się, drapią nici mchów drzewnych; z bojem idą nawprost i zderzają się piersią w pierś pnie sosen i buków, nać i haszcze wikłają nogi pętami, lecz on bieży, aby dalej, dalej...
Umilkł wtedy dopirz, gdy brzask roztoczył się po puszczy, gdy wszystko wokół stało się jasne i rozumem objęte.
Wtedy po raz ostatni krzyknął głucho: a — a — a!
Już radośnie, jakoby oćca ujrzał.
Bo Dadźbóg pochylił ku niemu jeszcze zdała promienne oblicze, dobrotliwe, złote...
Stary, kudłaty Boruta, nie słysząc krzyku w kniei, wytknął głowę i wrzasnął w podziwie:
— Ho — ho — ho!
Cisza mu odpowiedziała, bez odezwu, a po niej stuk dzięcioła, gęganie dzikich gęsi, spadających na Narew, daleki, głuchy bek jelenia, wołający, tęskny, żądny poryk.
Wstrzymał bieg człek leśny, oczy jął przecierać, po bokach i karku się macać.
Wyszedł na brzeg rzeki i przystanął, jeszcze obłędnie pozierając dokoła.
— Bzzz... — zapiało coś i, furcząc, przeleciało nad głową.
Drgnął, lecz nie wydał głosu.
Upadł, przywarł do ziemi, osłonięty sitowiem.
Obejrzał się i gwizdnął zcicha.
W pionie sosny tkwił bełt pierzastej strzały.
Bez szmeru, kradkiem uniósł głowę i patrzył.
Nagle ujrzał najstraszniejsze.
— Nic, jeno Belzebubus, jakmiarz Belzebubus, o jakowym opat prawił roku łońskiego, pan piekielny, w czerwieni cały, na ogierze czarnym, co ogniem prycha! — pomyślał i głowę w sieć traw i trzcin wcisnął, kłańcąc zębami.
A ten, co w czerwieni siedział na karym koniu, na strzemionach stanął i krzyknął potężnie:
— Kiej człek? Wyłaź, bo ubiję!
Łuk zgiął i błysnął ostrzem strzały.
— Jam ci z pod Łęczycy, leśny kmet, bartnicznik... — odezwał się stary, ze skrytki głowy nie wychyniając.
— To, snadź lechicki człek? — pytał Belzebubus.
— A no! — odezwał się bartnik. — Jamci Pilch, Lisowy kmet...
— Wychodź tedy! — zabrzmiał rozkaz. — A chyżo!
— Zaraz... — mruknął Pilch, a nie kwapił się.
Węszył, patrzył i głowił się, jak osaczony lis.
Łagoda rychło weszła mu do serca, bo błysnął w ślepia krzyż złoty na piersiach jedźca czerwonego.
Ulżyło leciwemu człekowi leśnemu, ostrożnie kicnął do wody, wartko płynął, z nawyku prychając i szepcąc zaklęcia.
Przebył Narew, stanął, wodą ociekając, i kudły siwe, obmokłe z czoła odgarniał.
— W myślach za Jadźwinga wziąłem ciebie, stary — rzekł mąż, siedzący na koniu. — Rad jestem, że cię grot ominął.
— W sosnę wżarł się do połowicy bełtiska... — odmruknął bartnik.
— Zacz łaziłeś tam, po wrażej stronie? — spytał jeździec w czerwieni.
Kmet milczał i w ziemię przebiegłe, jeszcze wylękłe oczyska wbił.
Nie wiedział, co ma rzec. Nie ufał, odwlekał.
— Gadaj! — smagnął okrzykiem władnym człek konny.
Drgnął stary i, w oczy nie patrząc, ponuro prawił:
— Pan z Lisowej zagrody przedzierał się do We-lawy... Mnie za przewodnika brał... bo ścieżki w puszczy znam, bajory, topieliska...
Skąd ci taka wiedza? — spytał jeździec, marszcząc brwi krzaczaste.
— Po roje pszczele chadzałem do puszczy, to się zwiedziałem wszystkiego... — mruknął kmet.
— Nie kaź prawdy, niewczymci! Gadaj, jak jest!
Bartnik ociągał się, milczał, aż wykrztusił:
— Z dziadem chadzałem aż do Welawy, do Kriwe-wróżbity jaćwieskiego, co chroni żegliszcze, a w gaju Romo we wieszczby czyni...
— Jakiegożeś to czasu chadzał? — pytał groźnie jeździec.
— Owoś, gdy starych bogów mnichy w ogień kidały i w nurcie grążyłyj.
— Aza poganiec jesteś, człeku?
— Kcił mnie opat dobrzyński, bardzo święty człek, uczony i dobrotliwy! — w mig odpowiedział kmet wylękły.
— Pilch jesteś z Lisów sadyby? — spytał jeździec.
— Awojeśm! — odparł bartnik. — Wolny kmet...
— Za kiej potrzebą pojechał na tamtą stronę twój gospodyń?
— Nie gadał nic! Ino iść przed sobą przykazał, pilisy jaćwieskie omijać i naprzełaj prowadzić, poprzez puszczę i bagna grząskie. Widać, śpiech go brał i krytno przejść chciał Wańko z Lisowa... Ostawiłem go na zbiega Łyny i Pregoły, a sam rwałem nazad, nasieki rąbiąc, aby znaki rozpoznał Wańko w powrocie... Tej ostatniej nocki straszyło złe w puszczy, zbojałem się i pobieżałem bez ducha... Wilkołak albo Borutowy taki syn wył po nocy, zgrzyt robił i capał mnie!...
Powiedział i urwał znużony, bo jak długo żył, tyle słów z gardzieli nie wyrzucił bez tchu naraz.
Na brzegu zaroiło się od nowych jeźdźców. Igrały na słońcu łyskliwe groty kopij, chrzęściły, dzwoniły zbroice żelazne, paliły się pod światłem szyszaki ze spiżu, biły w oczy czerwone, zielone pochwy mieczów, malowane tuły, pełne strzał, łubie z parą łuków w każdej, kusze czarne, srogie topory bojowe, oszczepy łowieckie, maczugi i młoty ciężkie, o goździach i grzebieniach złotem i srebrem nasiekanych, tarcze z orłami, szaszorami, niedźwiedziami i inszemi znakami. Łopotała, z wiatrem pląsając, czerwona stanica z białym ptakiem o skrzydłach szeroko rozpartych.
— Kneź! Kneź! — wołali woje, zjeżdżając na brzeg.
— Hej, Spicygniewie-druhu! — zawołał kneź. — Rozkazuję, ać drużynnicy zapadli w puszczy, bo imać mają Wańka z Lisowa, co bez naszej woli na jadź-* wingową połać ruszył i, kto wie, — nacz?
Zwrócił się kneź do bartnika, do ostatniej krzty struchlałego i spytał groźnie:
— Na myśli mamy, iże rychło Wańko na naszą stronę przejdzie, puszczę przebrnąwszy?
— A no, — mruczał stary bartnik, — za mną jechał Wańko młody, o pół stajania... ino zbłąkać się może, bociem narzazów nie robił, bieżąc przed lichem bez ducha... po nocku...
— Obaczym, zwiedzieć się zawsze możemy! — rzekł kneź. — Na zwiady pojedziesz z moimi drużynnikami...
Konia ruszył i odjechał, a za nim wojsko całe i leciwy Pilch, bartnik zestrachany i głowiący się bezustannie.
Na nic mu się to nie zdało, więc westchnął głęboko i jął szeptać modły dziadowskie do Dadźboga, który, przecież, mimo mnisich gróźb i kaźni, żył, bo go od brzasku do zapadu słońca widział i czuł stary leśny człek.
Nad Narewem, brnąc i płynąc na stronę Jaćwieży, pozostali drużynnicy, aby okiem baczyli na puszczę i ścieżki zawiłe, nieznane, któremi miał zdążać ku le-chickiej ziemi Wacław, pan na Lisowie.
Słońce już stało wysoko, gdy ujrzał Pilch obozowisko kneziowe. Bełzyły się na rozległej polanie lniane namioty, szatry łubiane, pośpiesznie sklecone; tłoczno było od mrowia wojowników, husnachtów, koni i łowczych psów na uwięzi.
Nad wielkim namiotem wionęła czerwienią płachty i bielą orła chorągiew kneziowa, a przed nim na ściętym pniu leżał miecz i tkwił wrażony w drewno topór o czarnej rękojeści dębowej — oznaki knezia, co sądy sprawował i drużynom wojewodził.
Stojący na wydmie piaskowej strażny jeździec, róg do warg przytknął i grał długo, przybycie włodarza zwiastując. 1 Dymiły się ogniska i wiszące nad niemi sagany, smołą okurzone, łechtały dymem kawały krwawiącego mięsiwa, zatkniętego na rożnach.
Smagani batogami szli ku obozowi jeńcy jaćwiescy, zgarbieni pod brzemieniem wszelakiej zachary i ciężkich stągwi z wodą. Ryczały woły i meczały owce, ukryte w cieniu drzew za zieloną przegrodą krzaków. Klaskanie batów pastuszych i ujadanie psów szło od skotskiego wygonu.
Kwiliły jękliwie jastrzębie i sokoły, wyglądające zdobyczy.
Z boru do obozu nadążali rycerze zbrojni, snadź do wyprawy gotowi; podchodzili do knezia i prawili mu o tem, czego dokonali, co widzieli i słyszeli przy rubieży Jadźwingów.
Kneź słuchał wieści, rozumem ważył, brew marszcząc i krzepką dłonią głownię miecza ściskając.
— Na Krystusa ukrzyżowanego! — zakrzyknął na-koniec. — Omamiono nas i ściągnięto nad Narew wieścią o znacznych siłach wrażych! Gdzież one są? Któż się ważył kłamy stroić przed obliczem knezio-wem? Któż wieść o pogańcach przywiózł do zamku naszego w Płocku? Któż doradził wici po ziemi Mazowieckiej i Kujawskiej rozrzucić skwapliwie?
— Wojewoda Mściwoj z Długosiodła słuchy owe przywiózł i wici rozwozić po grodach i sadybach ludzi twoich, kneziu, mocno doradzał! — odparł Spy-cigniew z Ciechanowa, kneziów poplecznik i druh.
— Stawić tu wojewodę! — krzyknął kneź.
Zbrojny giermek pobiegł do namiotu Mściwoja.
Wojewoda, podpierając się koszturem, bo brzemię długiego żywota na barkach nosił, nie zwlekając, przybył.
— Jadźwingowych drużyn nie widzę! — krzyknął kneź patrząc gniewnie w oczy starca.
— Wieści o najeździe nowym od kawalerów niemieckich przysłano mi do Długosiodła — odparł spokojnie wojewoda. — Do ciebie, gospodynie kneziu, pchnąłem tedy gońca z radą wici rozrzucenia.
— Omamili ciebie kawalerowie, a ty — nas — zaśmiał się szyderczo kneź. — Stary jesteś i płochliwy, wojewodo! Za zapieckiem siedzieć ci i stare gnaty wygrzewać, nie na boje chadzać!
Szmer przebiegł po wojach kneziowych.
Pamiętali oni bowiem czasy Mściwojowe, gdy za rodzica kneziowego, Kazimierza Sprawiedliwego, zagony zbrojne czynił z Długosiodła aż pod Ragnit, że-gliszcza gasząc, ludzi do niewoli zagarniając, dobytek niszcząc, pilisy i lasy z dymem puszczając.
Był jak żóraw czujny i jak łowczy sokół chyży. Całą rubieżę osłaniał przed Prusami i Jadźwingami, krzyże na ziemi pogańskiej stawiał po kopcach, a postrach biegł przed nim, jak chochoły przed wichrem.
Uśmiechnął się’ stary wojewoda i bez gniewu rzekł, na knezia patrząc spokojnie:
— Władny jesteś, możny kneziu, a w niepamięć ci poszło to, iżem ja cię do miecza, kuszy i kopji sposobił, rodzicowi twemu sławnego syna chrobrego chowając... Przyszła wieść o Jadźwingach, ludzi swoich na kresy włości twojej rzuciłem, aby baczenie mieli i sprzeciw dali wrażej mocy! Tobie, kneziu, wieść podałem, aby znienacka nie spadł na ciebie pogański miecz! Stary, leciwy, jamci, ino nie na zapiecku, jeno w polu, z mieczem w prawicy pomrę, tak mi dopomagaj Krystus Bożyc!
Gwar przeleciał po rycerzy gromadzie.
Złagodniał kneź i, wstawszy, wojewodę w ramię ucałował:
— Nie bądź gniewliwy na mnie, stary! — mruknął. — Złe mnie schwyciło za serce, iże worogów nie napotkałem naprzeciw.
— Cosik jest w tej odwłoce?! — mówił Mściwoj, kiwając głową sędziwą. — Jakowyś podstęp, chytrość nieznaną, jak piasek w oczy, kidają pogańcy. A co? Nie wiedzieć nam — co? Bojać się poczynam, czy aby nie wedrą się do nas kradkiem z inszej strony. ~
— Nie strachaj się, starcze! — rzekł kneź. — Tam Bracia z Dobrzynia oko i miecz nad rubieżą mają.
— Dobry, chrobry woj — mistrz Paweł z Krótni — odezwał się wojewoda, — ino zakonników rycerzy mało ma...
— Za trzy słońca powracam do grodu — dodał kneź. — Tu zasieki zarządzę i drużynników setnię ostawię dla dozoru i stróży nad puszczą i tamtym brzegiem,..
— Wedle rozumu uczynisz, kneziu mój! — pochwalił stary Mściwoj i, kosturem postukując, do namiotu swego poszedł...
Rozdział II.
W ziemi piastowej.
W onej dobie prastarej, gdy do ziemi polskiej z poza rubieży pruskiej nieraz zaglądał Perun pogański, a za nim nadpływały i nadlatywały boginki, wodnice, latawice i wszelkie skrzaty, straszyły na drogach rozstajnych, na moczarach i w borach ciemnych, — kmecie proste, rycerstwo możne i drobniejsze włodyki gwarzyli o tem w naszej rodzinnej mowie dawnej, macierzystej. Ninie z niej jeno resztki zostały, zgniłki, zbutwiałki, odłamki, zwaliska. Umierają i zanikają one wraz z dawnemi grodami kneziów i sadybami ludzi znacznych. Czasem tylko na starych posadach, podwalinach i sklepieniach nowe pobudowano świątynie, zamki, baszty, tak też starą mowę przechowano, z rozsypanych cegiełek i poszczerbionych głazów nowoczesne tworząc słowa.
Wszelako, jak upadające mury, baszty i krużganki nie mówią nic o obliczu, potędze dawnych kaszteli i grodów warownych, tak też resztki mowy piasto-wych Lechitów o jej pięknem i mocarnem brzmieniu świadczyć już siły nie mają.
W owych to czasach, gdy mowa stara rozbrzmiewała od ziemi Obodrytów do Narwi, gdzie, zaczaiwszy się w puszczy, strzegli rubieży mazowieckiej ziemi wojownicy czerwonego knezia, — wielka włość Piastowa ciężkie przeżywała czasy.
Kneź na Śląsku, Krakowie i Gnieźnie — Henryk Brodaty marzył o tem, aby prastarą koroną królewską na zamku krakowskim głowę swoją ozdobić, połączyć wszystkie ziemie praojców w jednej ręce i naciosy graniczne lechickiej włości nieść dalej na wschód i na północ, gdzie zwarą kipiało morze.
Nie chcieli wyrozumieć Piastowicze, w jaką potęgę urosłaby ojcowizna, gdyby pod wodzą jedynego włodarza społem na wrogów uderzyli.
Władysław Plwacz, Kazimierz Opolski i Konrad Mazowiecki sprzeciw dawali zakusom Henryka Brodatego i sami ręce zbrojne ku stolcowi krakowskiemu wyciągali.
Twardą miał prawicę Brodaty i zrozumienie głębokie wiszącego nad Polską niebezpieczeństwa, bo widział, że czyhają na nią ruscy książęta i Węgrzy, a od północy pogańscy Prusacy i dzicy Jadźwingowie.
Był to rycerz waleczny i wierny nauce Chrystusowej. Mając błogosławieństwo papieskie, a jeszcze bardziej ucha nadstawiając radom swej małżonki, świętej Jadwigi, jednoczył powaśnionych, zazdrosnych książąt i wraz z nimi wyprawy krzyżowe na Prusy czynił, niosąc pogańcom miecz i krzyż.
Dumny był pan i mądry — Henryk Brodaty i wiedział, że obok stolca wielkokneziowego nie może być inszych silnych władców.
Taki zaś władca stanął przy nim i prawa jego kne-ziowe zdusić zamierzał.
Był to kościół. Zazdrosny o swoje wpływy i przywileje pragnął we włości Henrykowej państwo kleru założyć. Myśli te szły od legata papieskiego — Wilhelma i od biskupa krakowskiego Pełki, herbu Lis.
Brodaty sprzeciwił się i na jego głowę, męża błogosławionej Jadwigi, dobrodzieja klasztorów i krzewiciela wiary prawdziwej, klątwy biskupie spadać zaczęły.
Rozwiewał się urok możnego włodarza, odstępowali go przyjaciele-komesowie i wierni wojewodowie, klątwą zagrożeni, podnosiła głowę i szczerzyła kły wokół zawiść i zdrada.
Nikt nie śmiał rozważyć, że surowy, czysty w obyczajach, pobożny małżonek świętej, cuda czyniącej niewiasty, żywot pędził tak bogobojny, że ani legat papieża, ani nawet uczony biskup Pełka, albo Iwo Odrowąż nie mogliby mu w tem dorównać.
Próżno jednak oczekiwał korony piastowej Henryk, burzył się cały i kipiał, widząc, jak dochodzą przed nim do jedynego berła kneziowie haliccy i nawet Mendog litewski.
Ustąpić jednak nie chciał, bo nie mógł, rozumiejąc, ku czemu powołał go Bóg. Wiedział, że biskupi, opaci, przeorowie i cały zastęp niższego kleru będzie walczył z nim tak, jak walczył przedtem z Laskonogim, popierając wrogiego księciu polskiemu bratanka jego — Władysława Odonicza Plwacza, knezia na Kaliszu, pokornego woli Romy, gdzie o władzę swoją na ziemi zabiegał namiestnik ubogiego, pokornego Bożyca-Chry-stusa.
W tej walce z duchowieństwem i o stolec krakowski Władysław Laskonogi był bezwzględny i nielito-ściwy. Doznał tego na sobie sam Henryk Brodaty, bo omal życia nie postradał w Gąsawie, gdy pomorski kneź, Świętopełk, za zgodą Laskonogiego uśmiercił Leszka Białego, jemu zaś ciężką zadał ranę.
Takich sposobów nie chciał jednak imać się wierny sługa Bożyca — Henryk.
Stanął twardo przy prawie swojem i władzy, do książąt pisma wysyłał, upominając ich i doradzając zgodę, bez której ziemia przodków ucierpieć może znacznie.
Nie chcieli go słuchać ani Świętopełk Pomorski, przy którym złym doradcą był zbiegły do niego Plwacz kaliski, ani Konrad, Mazowiecki kneź, ścigający Bolesława, syna Leszkowego, a nie uznający knezia Śląskiego, Polskiego i Krakowskiego za zwierzchnika. Arcybiskup Pełka, z ziemi łęczyckiej, Konradowi poddanej, wywodzący się, gospodyna Mazowsza i Kujaw buntował skutecznie, zawiść i dumę jego podbudzając.
Wyrzucił więc z serca kneź Mazowiecki troskę o podbój pruskiej ziemi i szerzenie nauki Chrystusa, co przekazał mu na łożu śmierci rodzic jego, Kazimierz Sprawiedliwy, który, umierając, prosił druha bojowego, wojewodę Mściwoja z Długosiodła, aby myślą swego wychowanka twardo kierował.
Lecz kneziowi w dzień i w nocy wawelski zamek w oczy świecił; ciągnął ku sobie stolec królewski, korona, miecz i berło włodarza całej spuścizny piastowej. Małe baczenie na Prusy i Jaćwież dawał, o stolec ów szamocząc się z Brodatym i Bolesławem Sandomierskim, któremu lud „Wstydliwego“ przezwisko nadał.
Pieczę nad rubieżą północną oddał tedy Konrad krzyżakom oraz przez siebie założonemu zakonowi, który osadził w zamku na Dobrzyniu, na budowę za-
Wańko z Lisowa. 2 sieków i kaszteli warownych wzdłuż grani swej włości wszędy zezwalając.
Pod wodzą wielkiego mistrza Pawła z Krótni, fra-łres militis Christi z Dobrzynia, wiernie służyli Konradowi i krwi swej nie szczędzili dla odparcia Prusaków i Jaćwieży, otrzymawszy błogosławieństwo i grzechów odpuszczenie od biskupa pruskiego, dostojnego Krystyna, świątobliwego zakonnika z klasztoru w Oliwie, co krzyżami swego opactwa przyświeeała ziemi Pomorzan surowych.
Jednak zakon nigdy nie był liczny, a w częstych bitwach wyszczerbiły się zastępy rycerzy Dobrzyńskich, wśród których byli Niemcy z Meklemburgji i Le-chici z krwi i kości.
Wtedy kneź wysłał do wielkiego mistrza krzyżaków, Hermana von Salza, swego poplecznika, Spyci-gniewa.
Przyobiecywał kneź krzyżakom ziemię łobawską i chełmińską, Orłów kujawski i Nieszawę na Wiśle za pomoc przeciwko Prusakom i za rozszerzenie rubieży swoich aż do morza.
Krzyżacy przyszli z mistrzem swoim, Hermanem Balke, i rychło wypierać zaczęli Prusaków dalej ku wschodowi, na ich ziemiach swoje warownie zakładając. Stanęły wkrótce Toruń, Chełmno, Marienwerder i Elbląg, a o władanie zdobyczną ziemią kneź mazowiecki nie miał czasu się upomnieć, zapatrzony w Kraków, zemstę bez przerwy obmyślający na Henryka Śląskiego, Bolesława Sandomierskiego i jego matkę Grzymisławę, wdowę Leszkową.
Wkrótce po powstaniu zamku obronnego, przez krzyżaków w Elblągu wzniesionego, w nowej sadybie
Zakonnych rycerzy Dobrzyńskich — w Drohiczynie późną nocą odezwała się kołatka, bijąca w okute wierzeje bramy dębowej.
Pachoł, wychodzący ze stajni, usłyszał łomotanie, zajrzał przez szczel w murze i, zobaczywszy samotnego człowieka, trzymającego za uzdę konia, uchylił furty.
— Niech Krystus Pan będzie sławiony od kraju do krajh ziemi — rzekł dźwięcznym głosem podróżny.
— Na wieki wieków niech tak będzie! — odparł pachołek.
— Powiedzno człeku mistrzowi, że Wacław, gospodyń ha Lisowie, o posłuch prosi rychło! — przerwał mu przybyły rycerz.
— Północek ino co minął i kur po raz pierwszy zakrzyknął niedawno, Stożary już zawracać poczęły! — mruczał zdziwiony odźwierny. — Szczyra noc, jakżeż ja ci do mistrza wnijdę? Idźcie ta lepiej, miłość wasza, do gospody do świtu spocząć, a tam...
— Zaniechaj, blezgo, brechni — zawołał młodzieniec — bo już mi świerzbiączka po rękach chodzi! Bie-gajno do mistrza bez zwłoki i powiadaj mu, że z listem od arcybiskupa gnieźnieńskiego Wacław z Lisowa przybywa. Słysz! A żywo, żywo!
To powiedziawszy, ujął pachoła za kapicę sukmany i lekko popchnął ku murowanej ścianie kasztelu, stojącego w środku obszernego dziedzińca.’
Pachołek pobiegł, jakby kto kamień z kuszy cisnął, nogi mu się plątać zaczęły, aż upadł jak długi.
— Osiłek, jak mi Krystus miły, osiłek, a może niesamowity, przywidzeń jakowyś — pomyślał wystraszony, lecz przypomniawszy, że w święconem miejscu braci zakonnych nie ma mocy „czarne* i „złe“, nie oglądając się, wpadł do sieni i wartującemu tu rycerzowi o wszystkiem opowiedział.
Młodzian tymczasem obejrzał konia, popuścił mu popręgów i zaczął mocniej wiązać przy siodle ciężką włócznię, tarczę, łuk, skórzane torby z wędzoną wołowiną i suchemi podpłomykami.
Wyprostował się i przeciągnął leniwie. Wtedy chrzęsnął ciężki miecz, uderzając o grube, mocne skórznie, a z pod krótkiej, ciemnej sukni wybiła się koszulka pancerna, z kółek żelaznych spleciona.
Pachoł powrócił niebawem.
— Bracia proszą dostojnego rycerza do izby gościnnej! — wołał zdaleka.
— Weź konia, chłopie, i nakryj go gunią, bo zgrzał się mój „Bławy“! — rzekł Wacław z Lisowa.
Rzucił pachołkowi wodze, a sam poszedł, twardo stawiając nogi na płytach dziedzińca i długiemi ostrogami drapiąc kamień.
Rozwarł drzwi szeroko i stanął przy progu.
Na długim stole stał czteroramienny świecznik z pło-nącemi pakułami, zanurzonemi w oleju lnianym.
Ośmiu mężów w białych sukniach ze szkarłatnemi gwiazdami na piersiach, oparci na czarnych mieczach, zasiadło dokoła. Dziewiąty — o opasłym brzuchu, czer-wonem obliczu i mocarnych barkach, miał na sobie biały płaszcz z czarnym krzyżem na ramieniu. Długie pukle kruczych włosów opasane były czerwonym rzemykiem dokoła potężnej głowy.
Obok niego stał wolny zydel.
— Pochwalam imię Krystusowe, sławione po wieki wieków! — rzekł Wacław.
W ziemi piastowej.
— Amen! I my pochwalamy! — odparli chórem rycerze.
— Awojeśm Wańko z Lisowa; posłem przybyłem od ciotczanego niecia mego — arcybiskupa Pełki, co też Lisem herbowym się pieczętuje! — mówił młodzian, bystro patrząc dokoła. — Mam ci ja przy sobie pismo do mistrza Pawła, przełożonego nad braćmi-rycerzami z Dobrzynia...
— Jam ci jest! — odparł mąż poważny, o suchem, stroskanem obliczu.
Wańko sięgnął ręką za pazuchę i, poszperawszy tam chwilę, pergaminu zwój wydobył i do mistrza szedł.
— Gościowi radzi jesteśmy — mruknął Paweł z Krotni, wojownik przesławny, acz nieszczęśliwy.
— Radzi... radzi... Gość w dom, Bóg na próg! — odezwali się inni znowu chórem.
— Zasiądź, rycerzu, przy stole! List będę odczytywał księdza-arcybiskupi — ręką wskazając na zydel, powiedział mistrz.
Wańko stołek nogą odsunął i siadł.
Dziw go brał, że wśród lechickich zakonnych braci rycerskich ujrzał o tej porze krzyżaka.
Bo był to krzyżak, kawaler niemiecki, ów mąż mocarny, co tuż przy nim siedział i dyszał ciężko, snadź nie łacno ze snu zbudzony.
Czarny krzyż na ramieniu, biały płaszcz rozwiewny, zębate ostrogi, godło niemieckie, hrabskie na rękojeści korda — wszystko w mig rozejrzał Wańko z Lisowa i, sam nie wiedząc poco, bliżej ku kawalerowi się posunął.
Paweł z Krotni skończył czytanie pisma, więc po-
— Braci zakonnych, i was, szlachetny, znamienity komturze, proszę do trzemu na naradę. Ty zaś, rycerzu, na nas zechciej żdać tu. Pachoł przyniesie ci piwa grzanego, boś zdrożony...
— Droga zaiste niekrótka była, ha! — odpowiedział Wańko wesoło. — Żdać, to żdać! A piwa, to ochotnie mi do niego, bo grdyka sucha okrutnie.
Rycerze wyszli gromadnie. Słychać było, jak dzwoniły ostrogi i szczękały miecze, uderzając o kamienne stopnie.
Przy stole pozostał młody pan z Lisowa, a przy drzwiach nieruchomy, jak posąg, wartowny rycerz, na mieczu oparty.
— Siłę macie braci w kasztelu? — zapytał go Wańko.
Rycerz nic nie odpowiedział. Oczami tylko błysnął i zcicha mieczem w posadzkę uderzył.
— Hę — dziwował się gość. — Gadać zadziesię-tano wam?
Wartownik skinął głową i znowu mieczem cicho uderzył o płytę kamienną.
— To zdomyślam się, iże takowa reguła w onem miejscu... — mruknął Wańko i z rąk pacholika pochopnie wziął — dużą łagiew piwa. Popił chciwie i, odstawiwszy, mruczał:
— Ciepłe, ino bez mocy nijakiej... mnisie jakmiarz pojło... Uf!
Parsknął, popił znowu i tak gadał niby do siebie:
— Nijakiej mocy ma owa żybura gnuśna... Niby dobry wojak na postronku cudzego a złego człeka chadzający... Uf! Uf!
Nagle zwrócił wesołe oczy ku wartownikowi i spytał;
— A może skisło ono piwo, gdy niemiecki krzyżak wasz próg przestąpił, bracie? Opasły on! Brzuch mu się sadłem przez pas kida! Hej — ho!
Rycerz strażny nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
Wańko — nic, ino prawił niby sam do siebie:
— Mamy swój zakon, dostojny i chrobry... a marnieje. Nikt bo woli nie ma do niego... Ino swary, łaski kneziowe i dary bogate wszystkim na sercu leżą. To ci też każdy, kto stary, a łakomy na rubieżę naszą, zębiskami kłap, kłap!... Tam urwać... Tam odgryźć... Licho to, kiedy do mojej barci cudze zgrzebło wnijdzie... Pszczele umkną, więza zmarnieje, strzedź wyciecze...
Przechylił łagiew i wypił do dna.
— Uf! Ciepłe, abo już i nie ciepłe, a mocy ni kęska!...
Ziewnął przeciągle, ramiona wyprostował, a gdy miecz gruchnął o zydel, pochwycił go za krzyżyk. Wyciągnąwszy brzeszczot do połowy, palcami z lubością dotknął, głośno cmoknął uradowany; milczał i próbował, czy lekko ślizga się w pochwie ciężkie, połyskliwe żelazisko.
Uśmiechnął się wkońcu i znowu mruczał do siebie:
— Żywię! Mieczysko dziadowe samo pojmie, gdy czas na zabawę abo potrzebę najdzie...
Stojący przy drzwiach rycerz oczy wlepił w gościa i łowił każde jego słowo. Źrenice mu nieraz błyskały chciwie, a ręka mocniej ściskała rękojeść miecza.
Po chwili poruszył się żywiej, brzęknąwszy zbroją. W sąsiedniej komnacie bowiem rozległy się kroki powracających braci.
Weszli i usiedli przy stole, jak dawniej, poważni i skupieni.
Znowu, nie wiedząc poco, bliżej do krzyżaka po-dźwignął Wańko z Lisowa ramiona swe i łydy.
Tymczasem mistrz Paweł z Krótni głos zabrał:
— Rycerzu, pismo i pieczęcie arcybiskupie prawe są, ino nie wiemy, czy poseł ten ci, o jakim ksiądz arcybiskup pisze...
— Wierę! Jestżem ci Wacław z Lisowa, z ziemi łęczyckiej, z gniazda Lisów, znaku...
— Wspomina ksiądz-arcybiskup, że tamten poseł jego — osiłek znamienity. Próbowanie uczynić zamierzamy, aby snadnie się zwiedzieć i nie pobłądzić w czem — przerwał słowa młodziana mistrz dostojny.
— A no! — mruknął Wańko obojętnie i wzruszył barami.
— Szlachetny komtur Otton, graf Kreuzburg, zgodę dał na pirzwe próbowanie. Będziesz z nim na rękę się łamał, łokieć o stół owy oparłszy.
To posłyszawszy, Wańko dłoń szeroką na złożonych na stolnicy rękach komtura krzyżackiego położył, a skórzniem swoim stopy jego, skrzyżowane pod zydlem, przygniótł.
— Dobra! — zawołał ze śmiechem. — Ino graf wasz z zydelka nie powstanie!
Krzyżak wyprężył kark i pierś, szamotał się i rwał. Próżno jednak. Niby kleszczami katowskiemi przywarło do stolnicy dłonie komtura, a do płyt kamiennych — stopy zbrojne.
Oblicze krwią mu nabrzmiało, sapał, rzęził, wreszcie wyrzucił przez zęby:
— Gott! Zmógł mnie ten osiłek...
Wańko rękę cofnął i nogi pod zydel podwinął.
— Inszać jeszcze próba czeka! — oznajmił mistrz. — Chodźżeż ze mną!
Wylegli wszyscy na podwórzec i do zagrody, z grubych pali skleconej, podchodzili. Mistrz mówił w międzyczasie do młodego rycerza:
— Drzwie otwieraj i wchodź rychło!
— Jak drzwie otwierać, to otwierać... — uśmiechnął się Wańko i, chytrze patrząc w oczy Pawła z Krótni, pytał:
— Ino cóż tam siedzi?
— Obaczysz niebawem! — odparł mistrz i młodzieńca ku zagrodzie popchnął.
— Kiej tak, to i dobra! — powiedział Wańko, drzwi szybko rozwarł i w mig zatrzasnął za sobą.
Po chwili doszedł głos jego, wesoły i drwiący.
— Tylko tego, co jeden kudłaty mieszko? Hej tam! To małe czaczo! My tam z puszczy tury i żubry za rogi wyciągalim nieraz. Hej!
Rozległ się ryk niedźwiedzia, głuchy cios, niby kowal młotem o ziem grzmotnął, brzęk i zgrzyt żelaza, a tuż zaraz mowa arcybiskupiego posła:
— Wyłaź-no, bury kudłaczu, z niewoli, a nie cetkaj się, kosmaczu: N-no! W-wa!
Czarny kłąb mignął w powietrzu i ogromne cielsko zwierza przewaliło się przez pale. Spadł, aż ziemia jęknęła, i leżał oszołomiony, nieruchawy.
— Roztwórz-no, pachole, wierzeje a szeroko! — krzyknął młody rycerz, wychodząc z zagrody.
Oddźwierny, stojący przy bramie, usłuchał rozkazu.
Wańko podniósł niedźwiedzia za kudły, postawił na nogi, a gdy, wstrząśnięty potężnie zwierz małemi ślepiami łysknął, trzymający go za kark lewicą rycerz, praworącz w pośladek trzasnął go zamaszyście.
Potoczył się mieszko, niby czarny głaz, lecz na nogi stanął i, gdy rozpędu nabrał, rwał ku bramie, aż się kurzyło za nim.
— Jakowąż. trzecią spytkę obmyślicie, mistrzu dostojny? — mówił młodzian, mrużąc oczy wesołe. — Pomnijcie ino na to, że jacy kto co uczynić podoła, ja podołam barziej, chocia o jedną krztynę małą. Ino zawżdy więcej!
— Wierzymy, iż jesteś, rycerzu, prawym posłem arcybiskupim! — zawołali bracia zakonni.
— Ukażę wam coś, co na rozum wam padnie — rzekł pan z Lisowa i, podbiegłszy do swego konia, zerwał z siodła tarczę przydługą, ostrokanciastą, uchylił poszwy, co ją okrywała.
Błysnęło czerwone pole, a na niem strzała z bełtem dwakroć przekrzyżowanym, i Lis, z ogonem kiciastym, wysoko zadartym.
— Znak nasz z nad Bzury, Lisów klejnot stary i zawołanie bitewne! — krzyknął chełpliwie.
— Gott! — wrzasnął komtur. — Ja znam ten znak! Rycerz, noszący go, potykał się na turnieju w Brani-borzu z potężnym księciem Sasów, Albertem Niedźwiedziem...
— Ha! — odparł, podnosząc głowę młodzian. — Toć był dziad mój — Odon z Lisowa. Sposobni my do niedźwiedzi zawżdy!
Wszyscy rycerze ryknęli gromkim śmiechem, a Wańko dumnem okiem dokoła potoczył.
— Wiem ci ja, o czein do was, mistrzu, ksiądz arcybiskup pisali, ciem czas na radę! — rzekł. — Ino rada owa ma bez komtura niemieckiego obyć się. Taka bowiem wola arcybiskupa była, no, i moja...
Grafa Kreuzburga krew na te śmiałe słowa zalała.
— Kneź Konrad, włodarz tej ziemi całej, druh nasz i wojenny brat... — zaczął mówić gniewnie, lecz Wańko przystąpił do komtura, zajrzał mu w oczy i rzekł zcicha:
— Ten raz wola nie kneziowa, jeno arcybiskupa i moja — rycerska, a, jeśli nie masz zgody, tegdy...
Trzasnął Wańko lewicą po pochwie korda i bary wyprostował, niby dąb, gdy w konary jego uderzy wicher burzliwy.
Cisza zaległa groźna.
Stali naprzeciw siebie, wzrokiem się mierzyli, niby grotami włóczni, sapali gromko i milczeli.
— Odejdę! — zawołał komtur. — Ino kneziaKonrada pytać będę, od kiego czasu niemieccy kawalerowie ufnej wiary dla siebie nie mają w tym kraju!
— Pytaj, co ci ślina przyniesie i gadaj wedle woli swej, bo ja ci tego czasu jęzora nie wyrw7ę, grafie — odpowiedział rycerz z Lisowa.
Komtur, odprowadzany przez jednego z braci, poszedł do swej komnaty w narożnej wieży, a reszta gromadnie, społem ruszyła do wielkiego trzemu na zamek.
Rozdział III.
Złe wieści.
Gdy starszyzna zakonna i wszyscy przed czasem ze snu zbudzeni rycerze dobrzyńscy zasiedli na ławach i zydlach, a mistrz na wysokim stolcu na wzniesieniu o trzech stopniach szerokich, czerwienią pokrytych, miejsce zajął, na środek izby wystąpił Wacław z Lisowa i, oparłszy się o miecz, tak prawić zaczął:
— Przyjmijcie pokłon rycerski, bracia zakonni, chrobrzy, a ty, mistrzu dostojny, błogosławieństwo pasterskie od arcybiskupa na Gnieźnie!
Wszyscy powstali i ukłon podług reguły złożyli, mieczami lekko kamień posadzki trącając.
Gdy się uciszyło, dalej ciągnął młody rycerz:
— Znane mi jest pismo arcybiskupie, księdza Petowe. Rozkazuje wam posłuch mi dać i słowa moje w rozważanie wziąć!
— Wierę! Zaiste o tem jest pismo arcybiskupie! — zawołał Paweł z Krótni, mistrz dobrzyńskich braci.
— Tedy ciem dajcież mi posłuch i nie cetajcie się, aliż końca nie dojdę! — upomniał Wańko i znowu prawił swobodnie, bo, snadź, w zwyczaju to miał.
— Wiecie, że ksiądz arcybiskup kneziowi Śląskiemu, Brodatemu, sprzeciw okazywał, innych włodarzy i wojewodów nań buntował i podnosił zbrojnie. 0 sławę kościoła pieczę miał mieć biskup Pełka, Inoć ninie zmienił myśli swoje, bo pobłądził ciężko, da — pojął to i ubojał się srodze. Trzy dni i noce krzyżem leżał biskup, korzył się i o doradzenie Kry-stusa łzawo prosił...
Odetchnął głęboko młody rycerz i ciągnął dalej:
— Przybieżał do arcybiskupa gonny pachoł od Świętopełka, włodarza pomorskiej ziemi, z pismem, przez zakonników oliwskich ułożonem, a pieczęciami kneziowemi i jego znakiem utwierdzonem... Nawołuje Świętopełk, iżeby zaniechali inni kneziowie ściągania niemieckich kawalerów na pomoc i do pruskiej ziemi nie puszczali ich. Zwiedział się on albowiem, iż mają krzyżacy ową ziemię zagarnąć na wieczyste władanie, wraz z mieczowcami państwo swoje założyć, a Obotrytów, Lutyków i Pomorzan z morskiego po-brzeża zupełnie wyżenąć. Nie ujrzą Lechici morza szumnego nikiedy, jak nie obaczą swoich uchów. Słysz, czy miarkujecie, rycerze?
— Miarkujemy, jakby kto do głowy włożył! — odpowiedzieli dobrzyńcy chórem, a mistrz Paweł dodał z westchnieniem:
— Wielka prawda w piśmie knezia była! Ino któżto tera naprawi? Późna temu godzina! Kawalerowie niemieccy mocne kasztele pobudowali na pruskiej ziemi 1 hufce mają liczne, okrutnie okryte, możne, bo je kreuzburskie komturstwo, przebogate skarbami wsze-lakiemi wspiera... Mówił mi o tem graf Otton...
— Wszystkie to złe — rąk Konradowych dzieło! — wybuchnął Wańko. — Onże naprawę dać musi... Arcybiskup gnieźnieński rozkazuje wam, mistrzu dostojny, bez omieszki jechać do knezia mazowieckiego, bowiem powrócił on ninie do Płocka i namową skłaniać, aby przystał do drużyn pomorskich, śląskich, polskich, krakowskich, sandomierskich i inszych opięć, które posłuch radom księdza arcybiskupa ochotnie dały. Społem tedy uderzą na krzyżaków, z ich legła wykurzą, ziemię zagarną we władanie wieczyste, nasze!...
— Jako żywo! — zawołali rycerze.
Lecz Paweł z Krótni prawicę podniósł i uciszył rycerskie koło.
— W dobie, gdy z krzyżakami porać się będziemy, uderzy na nas Prusak i Jadźwing! Azaliż o tem nie miał myśli ksiądz arcybiskup? Powiadaj, rycerzu!
— W tem sęk i sedno! — zawołał młodzian. — Nie Iza judzić pogańców, a umowy z nimi, układy rozpocząć bez odwłoki trza!
— Z pogańcami?! — zakrzyknęli bracia i nawet sam poważny mistrz. — Z tymi, co przed laty pod Brodnicą pogromili nas, aż bezmała cały zakon wyginął! Jakżeż to? Cóż ma na myśli arcybiskup?
— Co on ma, to powiem wam w zaufaniu, mistrzu, w komnacie waszej oko w oko! A ninie powiadam: „Gore, gore nam, Lechitom!“
Wańko z Lisowa ręce rozkrzyżował szeroko i wołał wielkim głosem:
— Gore nam, biada! Przybieżeli oto ci gońcy od książąt ruskich z wieściami czarnemi, jak północek jesienny, a za nimi sznury wozów z łubami, starcami, białkami i dziećmi małemi. W ucieczce żywot swój chronili ci ludzie z ruskiej strony. Przed leciami, ponoć, dziesięciu napadła na Ruś ćma ciem ludzi konnych, krew żłopiących, mord, pożogę niosących. Za garnęli ci nieznani najeźdźcy cały ruski szmat ziemi i w pęta abo na śmierć poszli jej kneziowie, wojewodowie i lud wojacki, niewiasty i dziewki na poniewierkę i zabawę lutego wroga...
— Któżta jest? — pytano rycerza ze wszech stron.
— Przezywają siebie — mogoł.
— Mogoł?... — rozległy się szepty.
— Skąd przybyli i jakim szlakiem, — nijak nie doznano. Spadli, jak szarańcza, co łońskiego roku na krakowskiej połaci żyto i jęczmień pokosiła pod trzon. Nijak inaczej, ino syny czarci są owe mogoły, bo nic im oprzeć się nie ma mocy nijakiej. Słuchy przyleciały od ruskich kneziów z kijowskiej ziemi, iże mo-golskie zastępy dążą ku naszej rubieży!...
Zapadło ciężkie i trwożne milczenie.
Młodzian wyczekał chwilę, a potem rzekł:
— Pojmijcie ninie, iż w potrzebie takowej spokój od pruskiej strony mieć pewny należy, wrogów zaś na druhów przemienić, a tego nie dokażemy, aż krzyżaków z pruskiej ziemi nie wygonimy, bo nie Kry-stusów krzyż i wiarę niosą oni pogańcom, ino krew, zgliszcza, zagładę śmiertną, nienawiść dla nas...
Nikt słowem się nie odezwał, a to widząc Wańko, rzekł do mistrza:
— Zaprowadźcie mnie do swej komnaty, wasza dostojność. Wam samemu więcej dopowiem, bo przed gromadą nie wolno mi, jako że Niemców w zakonie do ninie macie.
Gdy mistrz z posłem arcybiskupim opuścili izbę radną, pomiędzy rycerstwem gwar powstał.
— Kara awo Boża ci spada na macierz naszą, za grzechy, rozpustę, obyczajów Krystusowych złama nie — jęknął wysoki, chudy rycerz, zakonnik surowy, na krzyżowe wojny dwakroć chadzający. Był to Zbigniew z Rawy, zawołania Dębno, wojownik znamienity.
— W myślech mi jeno nie mieści się, abychmy bez kawalerów niemieckich owym mogołom drogę zastąpili — odezwał się Olko z Zakroczyma.
— Wici kneź rozrzucić rozkaże po ziemi całej... — mruknął siedzący obok niego stary, siwy Bolesław Górny, w Rognińskiej puszczy straż trzymający od-dawna.
— E-ech! — westchnął Żelisław Tłusty Socha-czewski. — Nie wartko zbiegać się poczną wiciądzel Każdy na pruskie rubieże oko mieć musi, mienia i sadyby bronić.
— Tedy kmetów zbrojnych z pomocą kneziów poślą! — zawołał Przemysław, rycerz butny, z ziemi sieradzkiej do zakonu nie oddawna przybyły. — Mnogo tego mrowia po polach i lesiech siedzi!
— Któżta z tych stron naszych kmetów zwolni? — wzruszył ramionami, pytając, Olko Zakroczymski. — Toć toż z kmeci drużyny swoje panowie co znaczniejsi i drobni włodyki mają. Nijak tych wojów łykowych z włości bronionej puścić!
Zatroskało się rycerstwo zebrane i cisza ponura w izbie zapadła. Tylko czmiele huczące tłukły się pod pułapem świerkowym, gdzie sople złocistej żywicy iskrzyły się, gdy brzask zaglądał przez mętne błony okien.
— Plaga Boża, gniew Krystusa i pomstowanie na nas sprawiedliwe! — znowu rzucił, surowo patrząc na braci, chudy Zbigniew z Rawy.
Wańko z Lisowa. 3
Tymczasem w komnacie mistrza inne rozlegały się słowa.
Wacław Lis, wszedłszy, uklęknął przed dużym czarnym krzyżem, zdobiącym ścianę, modlił się gorąco. Gdy powstał i usiadł na szerokiej ławie, skórą końską okrytej, a za łoże Piotrowi z Krotni służącej, rzekł cicho:
— Modliłem się do Krystusa, aby wam, mistrzu, zrozumienie dał i myśl przychylną dla słowa arcybiskupiego.
— Mów, rycerzu, ucha nadstawiłem i serce przysposobiłem! — odpowiedział mistrz.
— Tedy ważcie w rozumie swoim, a na wsze strony, tak i owak, i podług miary wielorakiej, sprawiedliwej! — doradzał Wańko stroskanemu rycerzowi, który przebył klęskę brodnicką i po pogromie krwawym, gdy wyginęło rycerstwo meklemburskie, swej braci zakonnej przewodził.
Wańko twardym krokiem komnatę od drzwi do okna zmierzył i, stanąwszy przed mistrzem, jął mówić szeptem:
— Za Krystyna z Gozdowa przysłano biskupowi Pełce, gdy ten sprawował jeszczeć w Krakowie na biskupstwie, niewolników pruskich setnię, a śród nich jeden znamienity... Ksiądz biskup okcił wszystkich, ten zasię możny Prus powiernikiem jego ostał i do zgody Lechitów z pogańcami naginał.
— Kiejże to taki? — pytał zdumiony mistrz.
— Znać go musicie, wasza dostojność..’. Samborem się zowie, arcybiskupiej drużyny namiestnik... — szepnął Wańko.
— Dziw mnie pochwytuje! — zawołał mistrz. —
Toż ci, słysz, z bogobojnych bogobojny człek, ponoć, błogosławiony, bezgrzeszny?
— W sedno popadłeś, dostojny panie! — kiwnął głową młodzian. — W owe wrzemiona biskupstwa krakowskiego sama święta pani, Jadwiga, małżona knezia śląskiego, do siebie Sambora wołała i społem modły czyniła, po których cuda mnogie objawiała... Owy Sambor cztyrze razy każdej zimy i lecia cztyr-dzieści dni do gęby strawy nijakiej i pojła nie bierze, a krzepy mu nie ubywa...
— Dziw! Dziw! — powtarzał mistrz Paweł.
— Ten raz, gdy groźna nawała wraża płynie od ruskich rubieży, zmyślili arcybiskup z Samborem ugodę z Prusami ułożyć i ich drużyny na podmogę ściągnąć, aby mogołów osadzić przy naszej grani. Z ichnym i jaćwieskim Komatem już układy wiodą.
— Z Komatem, niedruhem najgorszym Lechitów? — znowu zakrzyknął zakonny rycerz.
— Z nim... od lecia łońskiego... — odpowiedział Wańko i, pochyliwszy się do mistrza, szeptał:
— Wam posyła arcybiskup gnieźnieński swe pasterskie błogosławieństwo i porucza, abyście knezia Konrada na tę sprawę natchnęli, nałamali, bo wam posłuch rychlej dać może, jako że bliżej was siedzi i bez was niełacno mu z Prusami siepać się bez ustanku.
— Cóż przyobiecują Prusy wraże, pogańskie! — zapytał szeptem mistrz.
— O tej rzeczy gadać wam będzie poseł Koma-towy... — w same ucho Pawłowe cicho odrzekł młodzian.
— Poseł knezia Komata? Troje niewidy powia 3* dasz! — rozwodząc rękami i bijąc niemi w głowę, wskrzyknął mistrz.
— Z rozkazu arcybiskupa wziąłem Pilcha-bartnika, co puszczę zna, i do Welawy, pilisy omijając, przedarłem się ze znakami Sambora i pismem arcybisku-piem. Posła Komatowego przywiodłem, znacznego, możnego człeka, który o wszystkiem sam stanowi...
— Nie bojał się ten poseł w ręce ci się dać, rycerzu? — z powątpieniem i nieufnością zapytał mistrz.
Wacław z gniazda możnych Lisów brwi zmarszczył, oczami błysnął ponuro i mówił:
— Niewiara wam opięć chynęła na serce! Jeśli nie macie ufania, dziś przed zakatem słonka do Gniezna konia mego pchnę, bo nic tu po mnie! Inszej drogi wyglądać będzie ksiądz-arcybiskup...
Pas zaciągnął mocniej i do progu zmierzał.
— Ostań — rzekł Paweł z Krotni. — Nie niewiara to, ino dziwowanie bez miary. Tu w Drohiczynie, w grodzie zakonnym — poseł pruskich pogańców? W głowie miejsca na to znaleźć niełacno znagłat Gdzież owy Prus?
— W borze go ukryłem, bociem nie był ufny, azali sprzeciwu abo przekazy nie spotkam — objaśni! Wańko. — Poręką mi było słowo biskupie i sam rycerskim obyczajem na mieczu wiarałem się, iże włos posłowi z głowy nie spadnie.
— Przywiedźżeż go do kasztelu, rycerzu! Wysłuchać posła zgodę daję — rzekł mistrz i z ławy powstał.
— Gdy ciemń zapadnie, zjadę po niego i, nim pół-nocek minie, staniemy przed bramą — odparł Wańko,
Pomyślał trochę i dodał:
— Przywiódłbym ci go ninie, ino niemieccy kawalerowie do was częstokrotnie, jak miarkuję, na zwiady zjeżdżają. Nie podręcznie to dla takowej sprawy, wasza dostojność. Po północku aza, po północku!
— Ać tak będzie! — potwierdził dobrzyński mistrz, jeszcze dziwujący się i zdumieniem objęty nad zamiar.
Powrócili do izby radnej, gdzie Paweł z Krótni braciom milczenie o rzeczach słyszanych nakazał i do pracy codziennej posłał.
Poseł arcybiskupi, młody rycerz z Lisowa, po krótkim czasie siedział już w refektarzu, gdzie pachniało dzięgielem, majoranem, rutą i żubrowem zielem. Przed nim dymiła się duża misa cynowa z polewką pszenną, serem okraszaną, całuszka Chleba i mniejsza misa pełna całek przednich z rzepy krajanej, suszonej a olejem suto namaszczonej.
Jadł Wańko i gadał do braci, przez izbę przechodzących:
— Strawa ciepła, suta a tłusta — to jak calizna na roli — żniwo bociem dobre daje, sercu pocieszenie, głowie rozświt, a barom — krzepę! Hę! Bogobojny, z postem żywot, słysz, pędzicie... Nie łacna to rzecz! Ino strawa ta zakonna — dobra!
Rozradował się młodzian, bo ujrzał pachołka, dźwigającego nową misę, pełną kluch dużych, białych, na wodzie z majoranem sadzonych, a polewą tłustą z oleju, warzonego z cebulą, przyprawionych.
— Ho, ho! Ustanie w brzuchu klukanie warko-tliwe — zaśmiał się Wańko, a znowu uciecha radosna go wzięła, bo inny pacholik konew piwa piennego na stół postawił.
Rycerz skwapliwie spróbował i wołał głośno z wielkiej wesołości:
— To ci insze pojło! Szczyre piwo, moc mające i wystałe, jak dobry ogier po biegu wartkim! Hej-ha! Dobrze żyją zakonni bracia! Żyć i nie mrzeć!
Jadł, aż uszy mu się trzęsły i popijał, raz po raz czerpakiem lipowym do kubka cynowego pienne piwo ręką hojną pluskając.
Nareszcie westchnął z ulgą i rzekł:
— Dobra! Tak, jakgdyby cię kto na dobrego konia wsadził!
Wstał, pas poprawił, suknię ogarnął i ukląkł do modlitwy dziękczynnej.
Skończywszy, na podwórzec wyszedł i podążył do stajni, aby Bławego obejrzeć i nakazać obroku mu zadać świeżego.
Ogier zdaleka poznał kroki pana i rżeniem rado-snem spotykał go.
Młody rycerz mówił do konia:
— Jam się naćkał po uchy, ponoć, i to nie jako-wąś tam podustą suchą, ino strawą przystojną i poj-łem poczesnem! Ho, nie skąpi tu bracia, nie tacy, jak krzyżaccy komturowie, aby owych obiesiów wszyćkich pomucha wydusiła do krztyny! No, no, Bławy, koniku mój! Słysz, i ty nie próżny stoisz? O! Żłob pełny jęczmienia sianego! No, prych, prych, koniku!
Poklepał Bławego po krętej szyi i karku grubym, szerokim, niby ława, i poszedł precz.
Znalazł odrynę, w siano wlazł.
Sen go zmorzył, bo nocami tylko zdążał Wańko Lis do Drohiczyna, od jaćwieskiej strony kradkiem przed kneziem Konradem jadąc. >
Rozdział IV.
Pod osłoną nocy.
Słońce zapadać zaczęło za dalekie bory, otaczające nową sadybę braci dobrzyńskich.
Z bramy grodu wyjechał Wacław, pan na Lisowie. Bławy rumak wartkim człapem zbiegł ze wzgórza, na którem czerniły się mury zamkowe, a na płaszczyźnie pomknął w cwał.
Rżał wesoło, rzucał łbem o rozwianej grzywie i pędził ku borowi, poprzez łąki i zoraną rolę na-przełaj.
Już zmrok snuł się pod konarami buków i ukrywał ścieżkę, biegnącą wśród krzaków, gdy Wańko jął konia wstrzymywać i na wszystkie strony rozglądać się bacznie.
Nareszcie wodze zgarnął i „Bławego* osadził.
— Jakmierz w owem miejscu na siodło skoczyłem! — mruknął do siebie i na ziem zeszedł.
Na pniu bukowym bielał w mroku nacios świeży..
Przywiązał konia i wszedł do haszczy.
— Soderych, kneź Soderych... — zawołał gromko i słuchał.
Długo nikt nie odpowiadał, aż tuż koło rycerza nagle rozległ się głos cichy, chrapliwy.
— Na Jotnara, to wy — Samborów druh! Jakież f wieści przywozicie? Czy aby bogowie natchnęły waszych ludzi mądrością?
— Ha, to się pokaże onej nocy! — odparł Wańko. — Jedno wskórałem, iż gadać chcą bracia z wami, boć na początku to o was słuchać nie chcieli! Mocno na Prusów i Jaćwież żłobiwi są dobrzyńscy...
Z gęstych krzaków wyszedł wysoki, barczysty mąż, 0 włosach lnianych i brodzie długiej, jasnej, która ciemną twarz otaczała dokoła.
— Tacyż są ociętni? — spytał drwiąco. — A przecz? Oni nas, my — ich ubijamy... Gadajcież, jak było 1 jak będzie!
— W drodze rozpowiem, a ninie do drogi się zgotujcie, bo nie bliska, a ostrożę musimy mieć pilną, bo krzyżacki komtur na zamku siedzi.
Pruski kneź cicho gwizdnął. Z gąszczu wyszedł mały, krępy człek, pochylony, o nogach pokracznie pogiętych, niby korzenie starego dębu.
Prowadził za sobą dwa konie. Miały pyski płachtami obmotane, aby nie rżały i nie parskały.
Wszyscy wskoczyli na siodła i jechali precz z lasu.
Na płaszczyźnie za borem rumaki w cwał puścili, a gdy znikli za grzędą pagórków zielonych, z haszczy czwarty jeździec wychynął. Siedział na małym, buła-nym koniku, śmigłym i gorącym, bo rwał się, dęba stawał i chrapał.
Twardą dłonią wstrzymywał go jeździec, do grzywy przypadając, a wędzidła mocno ściągając ku sobie.
Tak pędzili poprzez nockę ciemną, jak widma chybkie, nieme.
Koło północy przez otwartą bramę na podwórzec zamku w Drohiczynie Lackim wjechało trzech kon nych, a czwarty w krzakach rokiciny przy drodze się zaczaił, zapadł pod ziemię z koniem, oszczepem i mieczem przy siodle.
Przybyli mężowie z koni zeskoczyli i, oddawszy je niewolnikom służebnym, ku sieni zamku szli.
Bezmała już przy progu byli, gdy przystanął Jadźwing i pytał:
— Azalim nie idę w potrzask, wiarę dla znaku Samborowego żywiąc? Azali wynijdę z grodu z życiem?
— Na mieczu klątwę dałem i sromierz mnie się imać nie będzie! — odpowiedział rycerz. — Jeźli ty nie wynijdziesz stąd, kneziu, tegdy i Wacław z Lisowa tu polegnie bez ducha...
— Wiarę mam dla słowa waszego... — rzekł Soderych i w swojej mowie rzucił słudze rozkaz krótki.
Ten odszedł i przy koniach stanął woddali.
Wańko kułakiem gruchnął w okute podwoje, a gdy wrzeciądze zgrzytnęły i ukazał się wartownik-rycerz, rzekł do niego:
— Mistrza waszego o posłuch prosimy, jako że zgoda na to była!
Weszli do sieni i po stopniach kamiennych — do komnaty Pawła z Krotni.
Wyczekiwał mistrz, bo świecznik duży, o jasnych językach płonących pakuł jarzył się na stole, a sam gospodarz chodził po izbie wzdłuż i wszerz, w palce trzaskając.
— Wacław z Lisowa... — rzekł rycerz, stając przy drzwiach.
— Bywaj! — zakrzyknął mistrz.
Wańko drzwi uchylił, spojrzał dokoła, a później Jadźwinga przepuścił naprzód i wrzeciądze zasunął.
Mistrz zakonny i kneź Prusów i Jadźwingów mierzyli się wzrokiem przez długą chwilę.
Zakonny rycerz widział przed sobą odwiecznego wroga Lechitów. Był to krzepki, rozrosły mąż, w białej odzieży lnianej, z szerokim pasem z łusek żelaznych na biodrach, krzywe łydy miał cułami owinięte i rzemykami ściągnięte, a na stopach — skórzane kurpie, misternie wygięte i zszyte żyłami.
Miał Jadźwing tylko jedyny oręż — miecz krótki a szeroki.
— Ktoś taki? — rzucił pytanie mistrz.
— Soderych, kneź na Ragnicie, brat knezia Komata, co nad Prusami i Jadźwingowym ludem włodarzy... — odparł dumnie przybyły.
Paweł z Krotni zdumiał się, usłyszawszy imię znamienite, lecz wnet ochłonął i, na ławę wskazując, rzekł:
— Gość w dom, Bóg w dom...
— Tak i my mówimy, bo prawda jest zawżdy prawdą... — uśmiechnął się Jadźwing i usiadł, miecz pomiędzy kolana stawiając.
Usiedli wszyscy troje.
— Mowę naszą znasz, kneziu, jak rodzimą... — zauważył mistrz.
— Napoły jest mi rodzimą — znowu uśmiechnął się, mówiąc Soderych. — Żona mego rodzica Kriwego z Romowe, a mać moja — Laszką była szczyrą. Ocha-bił ją nasz wódz Gobat z osiedla lackiego nad Biebrzą, do Welawy przywiózł i rodzicowi memu w darze dał, gdy jeszcze ten, jako młodszy wieszczbiarz, przy że-gliszczu wolę Peruna głosił...
— Toś naszego rodu, pobratymiec niejako, a krwi naszej utoczyciel bez miary! — ponuro rzucił Paweł.
— Jakbyś piwa dla mnie utoczył, jabym ci piwa utoczył, jak ty — krwi, ja opięć krwi — odparł Soderych i mieczem cicho chrzęsnął.
Wańko zmiarkował, że ci dwaj weszli na zły szlak i do swary idą, więc odezwał się:
— Pytajcie posła, wasza dostojność, z czem przybył do was!...
— Ożydam i ważyć będę rozumem! — mruknął mistrz.
Soderych patrzył na rycerza śmiele i mówił:
— Wiadomo nam i Prusom, iż o morze oprzeć się ochotę macie, nogą twardą stanąć na brzegu przy strądzie... Pojmujemy to... Ino poco mamić wszystkich chcecie? Mówicie, iże wiarę swoją do nas niesiecie, wolę i wymogi swego Boga czyniąc? Tegdy zły jest wasz Bóg, od Welnasa naszego czarnego gorszy, bo we krwi opływa, życie odbiera, ino popioły i kości ludzi spokojnych po sobie ostawia... Mać moja smętna, łzawa prawiła mi, iże Bożyc wasz za wszystkich dał się umęczyć, a wy w imię jego wolnych ludzi umęczacie i mordem nawiedzacie bezlitosnym! Jakoż to? Nie macie mocy w jarzmo nas ująć, aza niemieckich zbirów nasłaliście i okrutników ohurnych, co śmierć niosą i niewolę, a nas od morza murem warownym odgradzają.
Nic nie mówił mistrz braci dobrzyńskiej, bo prawda płynęła z ust knezia jaćwieskiego.
Z wroga lutego stawał się osoczcą surowym a sprawiedliwym.
Milczał więc Paweł z Krótni, o pogromie strasznym pod Brodnicą zapomniał, słuchając chrapliwej mowy Jadźwinga.
— Chcecie morza — damy wam morze! — ciągnął dalej Soderych. — Damy szeroką pasminę pobrzeża od upływu Wisły do Pregoły, ino i wy dacie, czego żądamy... Piwo za piwo, jakem mówił, lub krew za krew... człowieczy obyczaj!... Wiarać się naprzeciw siebie będziemy.
— Czegóż żądacie? — spytał mistrz.
— Dajcie nam pomogę, abychmy wyżenęli krzyżaków z ziemi naszej.
Paweł milczał.
— Na mieczach kneziów waszych klątwę złożycie, iż wojny nie będziecie rozżegać przez dwa dziesiąt lat...
— Nie może tego być! — zakrzyknął rycerz zakonny. — A któżta tedy wśród pogańców krzewić naukę Krystusa pójdzie? Azaliż mają zmarnieć trudy św. Wojciecha umęczonego i Krystyna biskupa?
Uśmiechnął się Jadźwing i odparł:
— Niech wasi kapłani idą ku nam i o Bożycu prawią swobodnie! Jeśli moc mają w swej mowie — nauczą nas, jeśli nie — do swoich powrócą przezpiecz-nie. My-ta nie boimy się i wiemy, iże każdy bóg bywa dobry abo zły, jeśli człek, który do niego nawoływa — prawy jest czy okrutny. A jeszcze...
— Jeszczeż co? — spytał zdumiony mistrz.
— Oddacie nam w ręce komtura Hermana z Elbląga! — złowrogim szeptem zakończył Jadźwing. — W mękach powinien owy zbir wozgrzywy żywot postradać w świętym gaju pod nożem ofiarnym siwego Kriwe!
Znowu zapadło długie milczenie.
Przerwał je Wańko, pytając:
— Jak ważycie w myślach owe rzeczy, wasza dostojność?
— Sam nie mam kaźni stanowić bez braci — odparł Paweł z Krótni. — Jutro po mszy świętej zwołam rycerzy zakonnych i radę toczyć będziemy o tem, z czem do knezia Konrada, gwoli orędzia arcybiskupiego, dla namowy zjedziemy...
— Ać tak będzie — zgodził się Soderych.
— A no 1 — potwierdził młody rycerz. — Opak woli zakonu zdziałać nie Iza...
Mistrz klasnął w dłonie, a gdy wbiegł pachołek służebny, rozkazał dla gości piwa przynieść, a na przygryzkę płachcie suszonych ryb i podpłomyków grzanych na węglach; dla siebie zaś — dzban zimnej oskoły, świeżo z brzozy wiosennej, sokami ciężarnej, utoczonej przez bartników, kmeci zamkowych.
Siedzieli aż do świtu, gwarząc z ufnością.
Wańko rozpowiadał, jak dotarł do Welawy i z So-derychem się zwidział, a później, jak szli wedle Pil-chowych naciosów, aż starego coś pognało nad Narew. Śmiał się Wańko, prawiąc o tem, jak Konrad-kneź zaczaił w puszczy setnię drużynników, aby jego ucapić i przed oblicze swe prowadzić, bowiem gniewny był. Oni zasię Pilcha chytrego znak przełapali i knia-ziowe straże ominęli, na Biebrzę szlak swój kierując przez puszczę zawiznowską.
Brzeszczyło się już mocno, po błonach okien mi-strzowej komnaty snuły się pręgi różowego i złotego świtania, gdy powstali goście i, pokłon oddawszy gospodarzowi, odeszli do izby ubocznej, aby na spoczynek się udać przed nowym dniem.
Rozdział V.
Książę zazdrosny a gnuśny.
Już msza poranna dobiegała końca, brzmiały ostatnie kierlesze, gdy nagle ze strażnic narożnych zagrały rogi. Do klęczącego przed ołtarzem mistrza przybiegł jeden z braci i pochyliwszy się, rzekł zdyszanym głosem:
— Kneź Konrad z drużyną szlakiem płockim ku grodowi zmierza!
Paweł z Krótni niezwłocznie dom Boży opuścił i na podwórzec wypadł.
Ze zwodzonego mostu przy bramie rozejrzał w gęstym tumanie kurzu połyski zbroić, hełmów i grotów, rozwiewne, czerwienią bijące w oczy stanice książęce i mniejsze ze znakami wojewodów i możnych panów, liczny hufiec rycerzy, a w czołowym jeźdźcu w czarnym pancerzu i szyszaku, którego strzała szeroka nos i usta przysłaniała, siedzącym na karym rumaku w la-drowaniu srogiem, poznał mistrz samego włodarza Mazowsza, Kujaw, ziemi łęczyckiej i sieradzkiej Konrada Kazimierowicza ze sławnego gniazda Piastowego.
Gromki rozkaz rzucił mistrz.
Pachołkowie i niewolnicy w pośpiechu wyprowa dzać jęli konie siodłane, rycerstwo zaś, mieczami się przepasując i trocząc topory bojowe do łęków, wsiadali na rumaki i za Pawłem z Krotni z góry na powitanie knezia zjeżdżali w szyku sprawnym.
Na podwórcu szczytnicy piesi z tarczami i krót-kiemi oszczepami w cztery hufce się ustawiali, wedle zawołań swoich:
„Wizna, Liw, Łuków, Bug, Dąbrowa, Sulima, Czersk“.
Po powitaniu braci dobrzyńskich Konrad jechał na zamek, poprzedzany przez rycerzy zakonnych, nad którymi powiewała teraz szkarłatna stanica piastowska.
W grodzie pancerz zrzuciwszy i inną zbroję żelazną, kneź zasiadł w trzemie — izbie radnej, gdzie, w otoczeniu swego i zakonnego rycerstwa, słuchał miłościwie łacińskiej mowy uczonego cystersa Benedykta, kapelana dobrzyńskiej braci.
Gdy skończył, przystąpił do knezia Paweł z Krotni i przekładał mu długo wszystko, co zdziałał zakon w bitwach z poganami latoś, kto z braci jakim zabłysnął czynem bojowym, kto poległ za wiarę i gospo-dyna swego, kto w jakiej wyprawie na rubieży przebywa, jakie zasieki i grodziska pobudowano, ile niewolnika wzięto i jakie ziemie nowe zdobyto.
Kneź słuchał miłościwie i pochwalał czyny i chro-brość rycerzy zakonnych.
Po mistrzu wyszedł na środek izby opasły krzyżak, graf Kreuzburg i jął namawiać Konrada, aby przyłączył dobrzyńców do niemieckich kawalerów, tak jak z własnej woli uczynili to mieczowi rycerze.
— Społem, kneziu, pod jedną wodzą chrobrego komtura, Hermana Balke, my snadniej pogańców gnębić będziemy i zmożemy ich rychło! Nie będziesz, kneziu, zurzył się o swoje rubieże rozległe. Rycerzy swych przesławnych powiedziesz przeciwko wrogom zazdrosnym, którzy ci przed stolcem królewskim przekażę srogą kładą!
Błysnęły Konradowe oczy ponure, zawistne, bo, chociaż w owej dobie kneź do zgody z Henrykiem Brodatym doszedł, za synów swoich Gertrudę i Konstancję Henrykówne wziąwszy, jednak nie mógł Krakowa zapomnieć włodarz kujawsko-mazowiecki, pan na Płocku, Czersku, Łęczycy, Sieradzu, Wyszogrodzie, Rawie i na setni większych i mniejszych grodów.
Dochodziły Konrada słuchy, że zaniemógł był ciężko śląski i polski Piastowicz, starszy pośród kneziów le-chickich i najmożniejszy, śmierci wyglądając w trosce i lęku.
Któż po zgonie Brodatego stolec krakowski po-siędzie?
Henryk Pobożny, pół-mnich, pół-rycerz, starego knezia młodszy syn, czy Leszkowa krew znienawidzona — Bolesław, przezwany Wstydliwym?
Kipiała krew w zazdrosnym kneziu mazowieckim i dech w piersi spierało na tę myśl.
Ugodę był zrobił z Henrykiem Brodatym, bo miecz pogański wtedy nad Mazowszem wisiał. Musiał, acz nie chciał.
Gdyby nie miał Jadźwingów i pruskiej dziczy za plecami, nie dałby Krakowa po śmierci śląskiego możnego knezia nikomu, nikomu!
Takie myśli, niby ogary łowcze ze smyczy, spuścił przebiegły komtur, opasły, ohurny graf Kreuzburg.
Ucha nadstawiał mu chciwie Konrad i w głowie ważył odpowiedź, słuchając, jak Spycigniew szepce doń:
— Rada dobra, mądra, kneziu mój! Zgodę dać — jakmiarz czas! Rychło bowiem zemrze Brodacz, a po nim któż inszy, precz ciebie, na Krakowie okrzyknąć się ma włodarzem i wielkim kneziem, aby władzę dzierżyć nad lechicką ziemią, jak długa i szeroka?! Daj zgodę!
Już podniósł się Konrad, już się wszystko uciszyło dokoła, oczekując słowa kneziowego, już dumnem okiem> toczył po trzemie graf krzyżacki, gdy nagle rozległy się twarde kroki zbrojnych stóp i z chrzęstem zbroi, przy komturze kreuzburskim stanął młody rycerz z Lisowa, rękę ku kneziowi wyciągnął i ukłon złożywszy podług obyczaju, zawołał dźwięcznym, śmiałym głosem, do rozkazów bojowych nie do próśb nawykłym:
— Wstrzymaj, kneziu, słowo swoje! Przodek posłuch mi daj. Jestem ci ja Wacław, pan na Lisowie, nieć i posłaniec arcybiskupa gnieźnieńskiego.
Konrad znowu usiadł i w oblicze młodziana wpatrywał się bacznie i surowo.
— Tyś to ciągnął od jaćwieskiej strony i moje zasieki i czatki ominął? — spytał.
— Awojeśm! — odparł z ukłonem Wańko. — Z waż-nemi wieściami jechałem i nie ominąłbym wojów twoich, kneziu, jeślibym wiedział, że k sercu nie bierzesz poduszczeń krzyżackich, lściwych...
— Śmiele mówisz... — groźnie mruknął Konrad.
— Śmiele, bociem przed śmiercią stoję i nie ino przed swoją, a przed twoją, kneziu i wszystkich ludzi lechickich od kresu do kresu naszej macierzy-ziemi! Do ciebie, kneziu, z błaganiem łzawem przypadam, aże poratowanie dał i osłonę przed zagładą śmiertną!
Waóko z Lisowa. 4
W uniesieniu padł na kolana młody rycerz i do nóg kneziowych czoło pochylił.
— Niewidy jakoweś słyszę! — żachnął się Konrad. — Praw, iżem pojąć mógł!
Stanął Wańko przed Konradem i głosem, co mu się rwał jak nitka zbutwiała, jął słowo po słowie szybko wyrzucać:
— Widziałeś-li, kneziu, i kto-li z was, rycerze, jak czarną chmarą leci pod niebem szarańcza okrutna? Widzieliście-li pola, pożarte do szczętu, do rdzenia korni głębokich? Słyszeliście-li szloch i łzawe skargi matek i ojców, grzebiących zmarłych synów i córki? Widzieliście-li zgliszcza sadyb i oszemłane płachty czerwonej pożogi, wiejącej skrzydłami po osiedlach, lasach i łanach wyschłych? Takaż sunie ku nam bieda i plaga — Boże karanie i pomstowanie okrutne! Przybiegły wieści czarne od kniaziów ruskich, że wraża nawała, bez kresu, bez liku mnoga, grody pali, ludzi śmiercią karze, dobytek grabieżą pustoszy, domy z dymem puszcza, białki w łykach uwodzi, mężów zabija lub do niewoli ochabia i nijeden ostać się im mocy nie ma. Już padły grody znamienite, warowne, w proch pod kopytami najeźdźców srogich rozsypały się cerkwie i teremy kneziów, a chmara wraża mnoży się i pędzi ku rubieży naszej, aby perz i zagładę na ziemi naszej siać!
Umilknął Wańko i ręce do góry podniósł, niby grożąc lub do Boga wołając.
Wielki strach zawładnął rycerstwem, troska i ból serdeczny.
— Któż to naprowadza nawałę ową? — pytał Konrad z trwogą.
— Mogoły — tak nazywają siebie ci ludzie konni, okrutni! — odpowiedział młody rycerz. — Naprzeciw nim woła ciebie w pole ksiądz-arcybiskup gnieźnieński, a z nim społem kneź Henryk śląsko-polski, i syn jego Henryk Pobożny, i Leszkowy syn — Wstydliwy, i święty Jacek, i św. Jadwiga, i św. Kinga, i św. Bronisława, i wszyscy nad dolą ziemi naszej troskę w sercu noszący! Kneziu! Kneziu nasz! Mir uczyń z pogańskiemi Prusy i Jaćwieżą i na, podmogę przeciwko nawale mogolskiej pociągnij ich!.. Sami bo nie zdzierżymy, nie sprostamy, nie ostoimy się, w waśni krzywo żyjąc! Kneziu nasz, włodarzu mocny i chrobry, usłysz słowo moje!
W trzemie obszernym przyczaiła się wszędy cisza. Miecz nie chrzęścił, zbroja nie dzwoniła, ostroga nie drapała desek. Każdy z zebranych tu rycerzy bał się oddychać głośniej, poruszyć żywiej.
Wszystkim się zdawało, że wieki całe mijają w cięż-kiem, grobowem milczeniu, które przygniotło jak zmora, jak czarna, brzemienna gromami, postrachem żygająca chmura.
Nagle zabrzmiał głos księcia:
— Azaliż możemy w układy wchodzić z dziczą pogańską?...
— Możesz, kneziu, jak człek z człekiem, jak równy z równym, bo nad wami i nad nami miecz i zguba zawisły! — natychmiast odpowiedział mu z siłą głos chrapliwy.
Roztrącając stojących w zadumie i trosce rycerzy, ku wzniesieniu, gdzie Konrad miejsce zajął, zbliżył się mąż rozrosły, wysoki, o twarzy czerniawej, złocistą brodą wkół obrosłą. Miał na sobie biały przyodziewek 4* ze lnu przesukowanego i miecz krótki, szeroki, na pasie z łusek żelaznych.
— Soderych! Jadźwingów wódz przesławny! Króla Komata — brat! — rozległy się krzyki.
Dłonie natychmiast na jelcach kordów spoczęły; oczy zbrojnych mężów ciskały błyskawice.
— W łyka pogańca, krwawego żłopacza! — ryknął graf Kreuzburg i do Jadźwinga biegł, ogromny, nienawiścią ziejący.
Lecz nie dobiegł, bo drogę mu zastąpił Wańko z Lisowa i osadził, jak niedźwiedź tura osadza.
— W onem miejscu nie twój głos, komturze, i nie twoje słowo, ino lechicki głos, kneziowa mowa!..
To mówiąc, stał przed nim, ramiona rozpostarłszy wszerz i w oczy krzyżaka patrząc bystro a groźnie zarazem.
— Prawiedliwie mówi ten rycerz! — odezwał się stary wojewoda Mściwoj z Długosiodła. — Tu kneziowe prawo i kneziowa głowa rządzi i nijednego inszego człeka!
— W kasztelu zakonnym jamci stanowię prawo, a nade mną kneź! — dodał Paweł z Krótni.
— Jako żywo, tak ci jest! — zakrzyknęli bez zwłoki Żelisław Tłusty Sochaczewski i młody rycerzyk z Czerska.
Znowu się uciszyło, bo komtur na swoim zydlu usiadł i, chocia sapał gniewnie, milczał.
Soderych obejrzał koło rycerskie, przed Konradem pochylił się, pokłon przystojny, niby hołd włodarzowi, złożył i chrapliwie mówić zaczął:
— Na Peruna, na Jotnara mocnego i groźnego, na naszych bogów starych! Niech zdziałają one, iżby myśli twoje, kneziu, podążyły szlakiem „pauszcziu kelia“, jakiemi suną vele, dejwy i łajmy, życiem i śmiercią ludzi rządzące! Wonczas prawe myśli wypowiesz, mir swoim rubieżom, mężom chrobrym, niewiastom bezbronnym a naszym pilisom, kmetom i wojom prostym niby dar kneziowy, niby lenno boże, złożysz!
Umilknął Jadźwing i czekał.
— Mów! — rzucił Konrad i oparł głowę na ręce, iżby słuchać bez zawady.
Powtórzył wszystko Soderych, co nocy tej do mistrza mówił, a skończył z mocą w głosie i z ogniem w śmiałych źrenicach:
— Mówiłem po nocku mistrzowi czesnemu, a tobie, kneziu, powiem więcej i na żelazie miecza wiarać się będę za króla naszego, za siebie, za wodzów inszych i ludzi pruskich, jaćwieskich bez liku, iże dopełnimy i nikiedy nie dorężymy. Bez sporów i zwłoki oddamy wam w wieczyste władanie narok ziemi pruskiej, przez zakon niemiecki zdobyty, ino podmogę nam dajcie, bychmy krzyżaków i mieczowców z ziemi naszej wyparli i nikiedy ich opięć nazad nie dopuścili!
— Kneziu! — ryknął graf Kreuzburg. — Tyś układy pisał z wielkim komturem, Hermanem Salza, i ty ucha nadstawiasz pogańskiemu wodzowi?! Zdradę aza w tem widzę przed zakonem, który zawżdy twoją wierną osłoną ostaje!
— Nie krekoraj, komturze! — zawołał Wańko donośnie. — Kneź wam ziemie swoje przekazuje, zamkami warownemi obdarza, konie daje i wszelką zacharę i obrok, a wy zdobyczne połacie pruskie pod swoją rękę zagarniacie i rządzicie tam opak woli kneziowej, ni szmatu ziemi mu nie dajecie, ni niewolników, ni nijakiego lenna nie płacicie! Jak nie widzieli Lechici morza od siewierznej strony do ninie, tak i nie ujrzą, aż was nie wyżeną. Pohończy czas po temu, bracia rycerze!
— Zdrada! zdrada! — ryczał krzyżak i aż piana na pierś szeroką spływać mu zaczęła. — Na nic klątwy kneziowe i układne orędzia! Jak omiegiem odur-manił was Jadźwing i ten młody rycerz, co z poganami społem trzyma! Nic tu po mnie! Odjeżdżam i komtu-rowi, Hermanowi Balke, rozkaz dam, aby wici rzucał i do wojny ze zdradliwym kneziem sposobił zakonne hufce! Hej! Obaczymy, jak wam łuną wszędy w oczy zaświecą pruscy i jaćwieskie konniki. Hej! Bez posłuchu tegdy o pomoc będziesz, kneziu, krzyżaków prosił! My bez ciebie zdzierżymy w wojnie z dziczą pogańską, ty bez nas — nikiedy!
Podniósł się, pięściami groził i pianą bluzgał.
Do ucha Konradowego wdrugoraz pochylił się Spycigniew, szeptać jął i kneziowego ramienia dotykać.
Wzdrygnął się Konrad, wylękłe oczy na poplecznika podniósł i słuchał.
Długo ważył w myślach, czoło marszczył i tarł, aż dłonie obie na mieczu oparł i rzekł:
— Związać posła jaćwieskiego! Nie godzi się bo, iżby stał przed nami wolny. Rozsądzę rzecz do wieczora i orzeknę, jak ma być...
— Kneziu! — zakrzyknął Wańko z Lisowa. — Słowem arcybiskupiem i mojem rycerskiem, które z wiatrem nie lata, przysięgę złożyłem, iż poseł wolny i przezpieczny do swoich nazad zajedzie!
— Nijakiej krzywdy nie będzie!., mruknął Konrad, ponuro patrząc na młodziana.
— Niech pęta kładą, aby ino po uiyśli prawej sąd wydano! — rzekł Soderych i ręce wyciągnął.
Gwar powstał w izbie radnej. Widać, że różnie myślało rycerstwo o sprawie, która się toczyła przed nimi.
Jedni przy Wańku stawali, drudzy — po kneziowej myśli gadali, trzeci — milczeli, ważąc w tę i w drugą stronę.
Tymczasem Spycigniew ślizgnął się, jak żmija, pomiędzy braćmi zakonnymi i do posła arcybiskupiego przystąpił, szepcąc mu do ucha.
— Praw na głos! — doradził mu rycerz. — Uchów nie mam na takie kradcze szuszukanie!
Musiał Spycigniew głośno gadać, więc rzekł:
— Do kneziowej komnaty przed zakatem słońca przybędziesz i o Lutosława z Czerska popytasz się. Ten ci orędzie kneziowe do arcybiskupa doręczy z pieczęcią...
Słyszeli to młody Bogomił Balina z Czerska i możny Zbigniew Rawski.
Bogomił po lędźwiach się uderzył i szepnął do Wańka:
— Bacz na Lutosława! On to ci kaźni kneziowe wypełnia. Wraz ze Spytkiem umęczyli Krystyna, Czaplę i inszych bezliku! Ni jeden, przez knezia do Lutosława posłany, żyw nie powracał, rycerzu! Pomnij!
— Takiż z niego wilkołak okrutny? — pytał Wańko, Lutosława w tłumie oczami szukając.
— Taki! Taki! — odpowiedzieli Bogomił i Zbigniew z Rawy.
— A nie sromież-to kneziowi waszemu takiego zbira okół siebie żywić? — spytał nagle gromko, bo wonczas obok nich przechodził przygarbiony, dziobaty, jednooki Lutosław czerski.
Ten okiem łysnął w stronę młodziana i tak się pochylił, że rękami krzywych kolan swoich sięgał.
— Łapska ma długie, dobre do udławienia! — z głośnym śmiechem rzucił za nim Wańko i dodał:
— A ja taki te łapska, niczem pająkowi, w mrug oka oderwałbym mu za nic! Widać słab był wojewoda Krystyn uduszony!
Szybko uchodził zbir Konradowy — Lutosław czerski, włodyka niemożny, a kneziowi miły, spozierając dokoła, jak wilk szczuty. Ścigał go bowiem wesoły śmiech i przedrwinki Wańka, który kroczył przygarbiony, rękami kolan swych raz po raz dotykał i zpo-dełba patrzył na wsze strony, Lutosława przedrzeźniając.
Jednak na wszystko miał młody rycerz oko baczne i uszy nadstawione.
To też, pokręciwszy się wśród rycerstwa i widząc, że kneź ze Spycigniewem i podręcznymi drużynnikami trzem opuścił i podążył do komnat, które mu mistrz naprędce skórami i suknem, czerwcem barwionem, przystojnie ozdobił, Wańko na podwórze wyszedł i, niby to konia swego oglądając, Lutosława z jego pachołem wzrokiem śledził.
Przechodząc przez sień, gdzie obok wartownika związany Soderych na ławie siedział, w oczy mu zajrzał i powieki zmrużył, słowa nie rzekłszy.
Jaćwieski kneź ani drgnął, bez ruchu patrzył przed siebie i, zdawało się, dumał.
Koło stajni Wańko spostrzegł stroskanego giermka Soderychowego.
Krążąc po długiej szopie, stanął przy nim rycerz i półgębkiem rzucił:
— Wyglądam ciebie, Piopsie, siła czasu... Słysz i nic nie gadaj, ino słysz! Skoro słonko ku zapadowi kłonić się pocznie, siodłaj kneziowe rumaki i mego Bławego... Słysz?! Postaw ich za podporą w murze wraz przy bramie i czekaj. Bławego uwiąż, byle na supeł luźny, przy palu kowalskim. Sam się czaj w bliskości, iżby nijakie oko ciebie nie wytropiło, i — czuj duch! czuj duch!
Gwizdać jął Wańko wesoły i po podwórcu krążył, nie ustając.
Poza gromadą niewolników przysunął się krytkiem do Lutosława, który nie zoczył rycerza, bo swemu giermkowi coś nakazywał i pouczał tajemnie.
Młodzian przykucnął za zrąbem ostrokołu i ucha nadstawił.
Lutosław mówił:
— Wsamnaprzód tego młodego brechuna, tego czyraka jadliwego, gwoli nakazu kneziowego, ucapim, gdy przybędzie po orędzie.
— Awo, o mnie gada!.. — domyślił się Wańko i oko przymrużył.
— Z łubami i tobołami kneziowemi wyniesiesz ścierwo i z grobli do stawu z kamieniem opuścisz, iżby jeno w cichości i krytnie, bo to komes i arcybiskupi nieć. Pojmujesz? — mruczał Lutosław.
— Pojmuję! kiwnął głową kudłatą giermek. — Nie pirzworaz takie robienie?!
— Pojmuję! — pomyślał milczkiem Wańko i oko znowu zmrużył.
— Po szczyrej nocy owego Jadźwinga, niby to na nakaz naszego knezia, z sieni wywiedziesz, — szeptał dalej przygarbiony, dziobaty zbir, — stryk założysz i migiem...
Nie dokończył, ino językiem mlasnął Lutosław, na pachołka patrząc bystro.
Wańko, zaczajony za palami ostrokołu, z myślami swemi szamotał się w owej chwili.
— Ubić, czy nie ubić? — pytał sam siebie. — Wychynąć ku nim, jako żbik, za kapuzy ucapić, łbami zderzyć i z owej grępy zamkowej przez mur jednym odmachem puścić?... Abo nie... tegodla, iż hruk powstanie i niewolnicy krzyk podniosą... Na zamku zakonnym... w obliczu knezia? Acz, widzę, gnuśny i lściwy on jest, podstęp knuje czarny, niczem żmija jadowita, czołgotna... Ku temuż jamci poseł arcybiskupi, po ugodę z Konradem pchnięty... Nie czsna taka sprawa!... Inako w myślach rozważę... Inako... Na kwiel, jak czyża, umyślił mnie brać Konrad Kazi-mierzowicz... Jeno z Lisem poczynasz, miłościwy włodarzu... on ci poszemła twe sidła i przeko, nie gwoli ci wypadnie... O swoje popytam inszego czasu, da czołem ci tedy bić nie będę, ino ostrem czem, ino ostrem!...
Obaczywszy, że Lutosław z giermkiem odeszli do zamku, usiadł na kupie tarcic i myślał.
— Zaś tak jakmiarz będzie! mruknął nareszcie i, powstawszy, kroczył spokojnie i wesoło do refektarza, gdzie misami i dzbanami grzmieć i dzwonić zaczynali pachołkowie, do uczty stół sposobiąc.
— Ćwirka i krekoruje w brzuchu! — pomyślał Wańko i pasa podciągnął.
Podczas uczty kneź Konrad miłościwie z rycerzami kubkiem się trącał, a i do Wańka oblicze zwracał i słowa wesołe rzucał.
Młodzian swobodnie odpowiadał, jadł i pił obficie i raz po raz do Lutosława mowę swoją kierował.
— Słysz, rycerzu, nie zwlekaj ino z przygotową pisma kneziowego, tegodla, iże śpieszno mi. Po nocy tej jechać zamierzam do Gniezna. A pieczęcie przystojne i pełne wystaw, iżby arcybiskup w wątpienie nie popadł, kto zacz orędzie układał. Soderycha na pieczy twej ostawiam, azawiem bo złe go spotka? Przecz go w pętach dzierżyć będziecie? Przed obliczem kneziowem ino dla hołdu i części owe pęta, tak pojmuję? Aliż rychło zwolnicie... Słysz, rycerzu (a nie poglądaj nazierkiem!) słysz, iże posłów częścią spotykają wszyscy poganie, a my — Lechici jakoże inako możemy? Ho, ho! Nową beczwę piwa toczą pachoły f Dobra, czsna uczta, strawa tłusta i pojło ochocze!...
— Nacz się czapiasz onego Lutosława? — pytali młodziana Olko zakroczymski i wyrostek jeszcze, Bogomił z Czerska. — Bacz, bo krzyw na cię dziobaty!
— Po sercu mi Lutosław! — zawołał Wańko tak gromko, iż nawet Konrad usłyszał. — Widzę, iże on kneziowi naszemu służebnik wierny! Mało ninie takich ostało! Jedni krzywi kneziowi za Krystyna wrojewodę, drudzy za Jana Czaplę, trzeci — za Grzymisławę Lesz-kową, więzioną z synem-pacholęciem, inszy — za to, a tamten — za owo... A Lutosław wierny ostaje i Spycigniew z nim... wierę! Po sercu mi tacy, po sercu, zaiste!...
Chmura przysłoniła czoło Konrada, a oczy mściwym ogniem spłonęły.
— Takież to dla mnie sprzyjanie żywisz? — zapytał, wzrok na Lutosława i Spytka rzucając.
— W każdem dobrem dziele, knezia, gniazdo Li-sowe przy tobie stanie! — zawołał Wańko. — Możny nasz ród, kneziom równy, bo z Piastami od poczynania władania lechicką ziemią krew lali bez ustanka. Mężowie na radzie mądrzy, a w boju — pierwsi, bo mocarni, do miecza, włóczni, topora i innej zbroi sposobni! Dwa dziesięć gniazd Lisowych tkwi w Łęczyckiej ziemi z wartem Bzury. Mój rodzic — Dobiesław Mohuczy, a stryjcowie — Zbigniew z Koliska, Stańko z Marczy, Wacław z Mzury Starej, Krystyn Tur z Tu-rowej i inszych bezliku, a co mąż, to — dąb rozrosły!.. Gdy wici rzucają po sadybach, dwie abo więcej setni Lisów się uzbiera bez drużynników i pachołów zbrojnych. Ho! Tacy to Lisowie moi... a dołęka ich po sadybach siedzi, a wszyscy społem trzymają kneziu, wszyscy!
Wańko chełpił się. Snadź, podpił bez miary pien-nem piwem drohiczyńskiem, zimnem, wystałem. Jednak tak się tylko wydawało, bo młodzian wszystko widział i słyszał, a nic nie uszło jego uwagi.
Widział więc, jak Konrad do Spytka coś szepnął, a ten do Lutosława ślizgnął, jak wąż, i dziobatemu do ucha coś wkładał. Zbir zaś na Wańka okiem zerknął — i wargi obleśne skrzywił w uśmiechu wzgardliwym, złym.
— Hej, o mnie opięć mowa, — pomyślał rycerz wesoły, — nie w smak im idzie strawa drohiczyńska i przez grdykę pojło łacno nie płynie. Piołunu i czernieni podsypałem takim synom do piwa zacnego... Bodaj ich wciurności ucapiły!
Zagryzł grubą kromkę chleba pszennego, kiełbasy koło z misy porwał i chrzęścił zębami, jak młody wilk.
— Wańko, nie budź gniewu kneziowego, boć mu już krew na gębę wypiera, oblicze sczerniało... — upomniał go siedzący obok Bolesław Górny wizneński.
— Mam ja swego czucha, co Iza, abo czego nielza — odszepnął rycerz i w suchą kiełbasę ostre zęby wraził, aż chrzęst wkół poszedł.
— Gdzieżżeć to i kiego czasu Lisowie znak rycerski zdobyli, skoro tacy znamienici? — rzucił pytanie Spycigniew, czarne oczy mrużąc.
— Za rubieżą naszą na Jadźwingach odrobili swoją Strzałę i Lisa — odparł młodzian wesoło. — Za chro-brość i przemyślność, a tegdy to się przydarzyło, gdy królował, bez podziału siedząc na stolcu, Kazimierz Mieszkowicz, szczyry, prawy Piastowicz. Dawnoć to było, gdy to o Spytkach słuchów nie znano, bo, ponoć, onegdy ciurami chadzali w gzie konopnem...
Spycigniew porwał się z ławy, a Wańko głowę podniósł, spozierał na niego spokojnie i kiełbasę gryzł smakowicie z chrzęstem i mlaskaniem.
Skończył z kiełbasą i, widząc, że kneziów poplecznik wciąż stoi i w oczy mu patrzy gniewnie, spytał:
— Zacz stoisz jak szuło, Spytku? — Ażaliż szyp w pośladku masz, abo cię błecha dźgnęła?
Zanosiło się na swarę, bo Spycigniewowi łuna z oblicza biła i zęby szczękały, więc Konrad głos zabrał:
— Przecz nie masz sromieży z jaćwieskim kneziem w układy wchodzić, niepomny, iże dziadowie z owymi pogańcami boje toczyli okrutne?
W refektarzu zapadło milczenie. Wszystkie głowy ku rycerzowi zuchwałemu zwróciły się. A on pił piwo aż kubek dnem do góry przewrócił i, prychając ochoczo, odparł:
— Hej, nie jeno dziadowie i ojcowie! Awo sam krwi pogańskiej dwie dzieże utoczyłem, miłościwy kneziu! Toć to ja rozegnałem na cztery wiatry Ko-matowe drużyny, gdy z pogromu Dobrzynia do Ra-gnita powracały. Jamci drogę im zaszedł od siewierz-nej strony i bezliku po borach i moczadłach narąba-łem. Ze Świętopełkiem, kneziem pomorskim, krzyżackiej posoki insze dwie dzieże, abo nawet beczwy wylałem pod Kołobrzegiem, a wszystkiego nie policzyć! Człek bociem na koniu z kordem, łukiem i oszczepem od pacholęcia do wojny się sposobił. Tak to! Czaty na rubieży, boje, harc, pogoń, zagony dalekie na wrażą połać, takie ci Lisów życie... Ać będzie chwała i dziękczynienie Krystusowi, iżże owy komtur niemiecki odjechał, boćby go jucha zalała, gdybym gadać jął, jako to mój dziad i ociec na niemiecką stronę jeździli i z rycerzami, co najsławniejszymi, na turniejach potykali się dziarsko. Hej, ileż to oni tam hełmów młotami na-łupali wraz z głowami, szczytów spiżowych rozszczepili włóczniami, a ludzi popsowali mieczami! Do pół-nockubym nie skończył gadania! Ha, słysz, ninie Spytko z Lutosławem gniewnie na mnie pozierają, bo śpieszno im pismo wasze kneziowe układać i mnie doręczyć po zakacie słońca...
— Bajasz gładko — śmiejąc się złośliwie, rzekł Konrad. — Jęzor masz chyży, da nic nam o sromieży, iż z poganami trzymasz społem, nie gadasz, rycerzu!
Głowę podniósł śmiele Wańko i tak odpowiedział, w ponure oblicze Konradowe patrząc:
— Rzuciłeś mi, kneziu, słowo gorzkie o sromieży... Przecz jest srom, gdy z wroga lutego ksiądz arcybiskup zamierzenie powziął pomoc uczynić przeciw Mo-gołom? Ja słowa Pełkowe ci przywiozłem i dla jego sprawy posłuję wiernie. Gdzież srom? Dopytuję ciebie, kneziu, azaliż jest sromież, iże ty wrażych krzyżaków, Pomorzanom szkodując, przy rubieżach swoich i na ziemi lechickiej nasadził i posłuch im dajesz dotychdób? W tem to ci srom ma być mocniejszy! Ino, słysz, świętobliwy brat Benedykt juże do modlitwy powstał...
Gwar przebiegł po refektarzu. Rycerze zdumieli się, słysząc śmiałą odpowiedź posła arcybiskupiego, snadź, nawykłego do biesiad gromadnych i do szermierki na słowa, bo prawił gładko, języka zaś za pazuchą nie szukał.
Powstał Konrad i słuchał, jak cysters uczony modlitwę odmawiał.
Goście przeszli do izby radnej i na krużganki, gwarząc o tem i owem, a coraz to chętniej do młodego pana z Lisowa myślą powracając.
— Przyczepnął się, jak cyga, do Spytka i Lutosława czerskiego, a zacz?
Łamało sobie nad tem głowę rycerstwo, lecz nikt nic nie wiedział.
Wańko tymczasem do odryny na spoczynek dążył. W mig rozejrzał konie Soderychowe, stojące w ukryciu, a później Piopsa, który czyścił Bławego, do siodłania go sporządzając.
Uśmiechnął się rycerz i spać poszedł, głośno o tem mówiąc, aby pachołkowie i jeńcy słyszeli okół.
Jednak, ukrywszy się w odrynie, wlazł w siano, głowę wytknął i czuwał.
— Dobre — spanie, da dobry jest żywot! Nie ochotnie mi go postradać. Na ostroży będę...
Nie spał więc, rozglądał się na wsze strony i słuchał.
Ujrzawszy przez szczelinę w strzesze, iż słońce już ku zachodowi płynie, wylazł z siana i do zamku podążył.
Wszedł do mistrza.
Przed krzyżem, wiszącym na ścianie, klęczeli Paweł z Krótni i uczony cysters Benedykt.
Przyklęknął za nimi młody rycerz i też gorąco się modlił, o szczęśliwą sprawę prosząc Bożyca Ukrzyżowanego.
Gdy powstali, rycerz rękaw mnicha ucałował, a mistrza uczciwie pozdrowił.
— Nie bądźcie na mnie krzywi, wasza miłość, — rzekł pokornym głosem. — Nie byłem ja podpity, jak w myślach, pewnikiem, mieliście, ino z namysłem kneziowi i jego zbirom słowa przekorne gadałem. Markotny na nich jestem, iże opak obyczajom rycerskim posła jaćwieskiego w pęta wzięli, arcybiskupią i moją przysięgę złamali, podeptali!
— Dziwowałem się nie mało, iż jako ów żbik do oczu kneziowi skakałeś i na jego popleczników za-dzierzg czyniłeś! — odparł mistrz. — Bacz, by cię ich pomstowanie nie dosięgło!
Kapelan oczy na krzyż podniósł i szepnął:
— Benedico pro veritate atque audacitate jusła...*.
Wańko znowu w rękaw cystersa ucałował i rzekł:
— Przywiozłem wam, ojcze, od arcybiskupa krzyżyk św. Jacka... z błogosławieństwem.

  • Błogosławię za prawdę i sprawiedliwą śmiałość.

To mówiąc, wydobył z małej moszny, wiszącej na boku, czarny krzyżyk na białym rzemyku.
Mnich krzyżyk ucałował i na piersiach pod habitem ukrył, szepcąc modlitwę.
— Mam ci ja do was prośbę usilną, śmierną... — zaczął znowu młody rycerz.
— Mów, synku, słuchamy wdzięcznem uchem, — odpowiedział cysters.
— Rychło po zakacie słońca rozkazał mi kneź po orędzie przybyć... Sam nie chcę być tedy, bo kneź, widać, będzie do mnie gadał. Sprawa zasię ważna, bez świadków nijak nie Iza mnie tej mowy słuchać, ażbym czego nie pomieszał...
— Pójdziemy z tobą, rycerzu! — zgodził się mistrz — a kapelan w milczeniu głową zakapturzoną skinął.
— Jak tak, to już i czas nadszedł dla mnie — rzekł Wańko, na niebo przez okno rozwarte spojrzawszy.
Przeszli do komnat kneziowych i, gdy drzwi pchnął Paweł z Krótni, w mig skoczyli ku niemu Lutosław z giermkiem, lecz ujrzawszy, że zbłądzili, cofnęli się w popłochu.
— Dziwne mi się to widzi... — mruknął mistrz.
Wańko uśmiechnął się pod wąsem i oko zmrużył.
Wstąpili do komnaty, gdzie Konrad na łożu spoczywał w zadumie.
— Po orędzie twoje, kneziu, przychodzę! — oznajmił młodzian.
Konrad się zmieszał i oczami jął szukać Lutosława.
Dziobaty z ukrytki nie wychodził, a Spycigniewa nie było obok, więc mocno gniewny kneź rzekł:
— Pisma nijakiego nie będzie! Powiesz księdzu arcybiskupowi, że nie podręcznie mnie z poganami
Wańko z Lisowa. 5 społem na wojnę chadzać, bo i papież, ojciec święty, tego nie pochwala.
— Odmowę zadajesz? — zapytał rycerz. — A nie wiesz, że ojciec święty krucjatę i odpuszczenie grzechów za wojnę z Mogołami ogłosił i do arcybiskupa 0 tem odręcznie pisał?
— Nie podręcznie mi, jednako... — z uporem powtórzył Konrad, w oczy nikomu nie patrząc.
— Tako odmowę twoją, kneziu, do Gniezna i włodarzowi śląsko-polskiemu i św. Jackowi przyniosę! — zawołał Wańko. — Ino pomnij owy dzień, iżbyś potem nie żalił się poniewczasie!
— Nie groź mi, boś ciura przede mną — kne-ziem! — warknął Konrad.
— Już ja nic nie będę gadał, bowiem śpieszno mi precz od ciebie...
Rzekłszy to, młody rycerz pokłon złożył, i na Konrada nie patrząc, wyszedł, a za nim Paweł z Krotni 1 bogobojny Benedykt cysters.
Żegnał obydwóch Wańko wzburzony, a gdy ochłonął, rzekł:
— Prosiłem was ze sobą, bo miałem być uduszon z rozkazu Konrada.
Zakonny mistrz i kapłan żachnęli się i okrzyk zdumienia wydali.
— Nie bojałem się ja — ciągnął tymczasem młodzian. — Co mi tam taki Lutosław z jego zbirem, abo z dziesięcioma! Ino nie ochotnie mi było poubijać ich w święconem miejscu... Bywajcież mi teraz zdrowi! Niech pochwala ludzka czeladź przesławne imię Kry-stusowe!
— Na wieki! — odpowiedzieli, nie mogąc zrzucić z siebie zdumienia i gniewu przeciwko zdradliwemu kneziowi.
— Słysz! — krzyknął za odchodzącym Paweł z Krotni. — Powiadaj arcybiskupowi, iż dobrzyński zakon przybędzie na pomogę, jako jeden mąż i wi-ciądzów zgromadzi, ile można...
— Ostawajcie z Bogiem! — odpowiedział już z przedsionka głos Wańka.
W sieni ujrzał Soderycha w pętach i stróżującego Zelisława Tłustego z Sochaczewa.
Spojrzał na wartownika młody rycerz i rzekł rozkazująco:
— Kneź kazał ci Spycigniewa wołać! Na dworze jest, przy tobołach kneziowych.
Wedle reguły, nic nie rzekłszy, Zelisław sień opuścił, stukając ciężkim mieczem.
Szybko przeciął pęta Soderychowi Wańko i szepnął do niego:
— Piops przy bramie ożyda z końmi. Uciekaj! Nic tu po tobie!
Jaćwieski kneź zajrzał na podworzec i szybko wybiegł.
Zelisław powrócił niebawem, słowem się nie odezwał, tylko ramiona podniósł wysoko.
— Nie znalazłeś Spytka, wiem! — zawołał Wańko. — Zbiegł tu od knezia i do Konrada Jadźwinga powiódł.
To powiedziawszy, wyszedł z sieni.
Przez most pędzono bydło i konie na nocne pastwisko, a wśród pastuchów wyjeżdżali już z bramy Soderych z Piopsem.
Wyczekawszy chwilę, Wańko wskoczył na siodło, a uradowany Bławy, rżąc i stając dęba, szczęknął ku 5* temi kopytami, w mig wyniósł go za bramę, zaczła-pał na bagnistej grobli i popędził ku dąbrowie, gdzie resztkami gasnącej zorzy mergało się niebo, jasne, bezobłoczne...
Tedy z gąszczu krzaków rokiciny wysunął się drobny jeździec na małym, rączym koniku i popędził wślad...
Na strażnicach zamkowych stojący na ostroży rycerze wkrótce zapalili stosy łuczywa. Czerwone żagwie ognia miotały się nad czarnemi zębami wież...
Szła noc.
Rozdział VI.
Na szlaku mazowieckim.
Wańko wartko jechał drogą, która w owe czasy biegła od Drohiczyna na Liw, Jazdów, Sochaczew, skąd brzegiem Bzury poprzez bory — aż do Łęczycy, sadyby rodu Lisów.
Zamierzał bowiem młody rycerz możnych baronów, swoich krewniaków, o podstępnej myśli Konrada powiadomić, bo rozumiał, że bitni i możni potrafią oni pokrzyżować plany kneziowe, gdyby pościg za zuchwałym zbiegiem rzucił, i do oczu włodarza skoczyć. Mało wtedy było na Mazowszu potężnych rodów, co sprzeciw mogli kneziowej władzy okazać. Poza wojewodą Mściwojem z Długosiodła, chyba tylko Lisowie na to śmiałość mieli.
Chciał też Wańko w myśli knezia śląskiego i polskiego oraz arcybiskupa Pełki Lisów wtajemniczyć i do rzucenia wici po ziemi łęczyckiej namówić, aby drużyny wystawić zdążyli na czas, gdy ku rubieży ziemi piastowej nawała mongolska podstąpi.
Koło wsi Rochów, gdzie często na łowy udawał się Konrad, zapadł Wańko do kniei tuż przy drodze i zaczaił się. Dawał sobie i Bławemu wytchnienie, a jeszcze bardziej oko chciał mieć nad tem, co się na drodze dziać będzie i czy nie ujrzy ścigających go drużynników kneziowych.
Gdy brzask nastał, a po nim przyszedł pogodny poranek, ze swojej skrytki spostrzegł młody rycerz wozy kmiece, ładowane różnym dobytkiem, dążące do Liwu lub w inną stronę; dwóch włodyków zbrojnych, widać, mocno podupadłych „ścierciałek“, przejechało obok na zszerszeniałych, chudych koniskach. Jechali ostrożnie, oglądając się bojażliwie i z rąk łuków nie popuszczając.
Na Mazowszu, w czasach ciągłych utarczek z Prusami i Jadźwingami, kneziowie, baronowie, a nawet nieco zasobniejsi włodyki radzi byli widzieć wolnych ludzi, przybywających z mieczem, oszczepem lub tukiem. Brano ich ochotnie do drużyn i do obrony swoich włości przysposabiano.
Nie odrazu jeno ci wolni ludzie do drużyn wstępowali. Woleli przedtem po drogach grasować na własną rękę, rabować podróżnych i gwałt wszelaki czynić bezkarnie. Nie mogła ich bowiem dosięgnąć ani twarda ręka kneziowa, ani pościg możnych komesów, ani sądy sołtysów. Knieja ukrywała wolnych zbójów, jak chroniła żbika, wilka i rysia.
To też podróżni nie zapominali w drodze o kuszy, oszczepie i mieczu, a kto biedniejszy — o łuku, rohatynie lub prostej okszy, którą walono sosny i buki w borze i wokół domówstwa się posługiwano.
Rzadko widział ukryty w haszczach młodzian ludzi na szlaku, bo też nie dużo ich było w tych stronach. Osady bitnych włodyków i nowe osiedla wolnych ludzi ciągnęły się dalej ku północy, gdzie bliżej było do rubieży, za którą na śmiałków czekały bogate łupy, albo śmierć w bitwie.
Już chciał rycerz Bławego z lasu wyprowadzić i dalej jechać, gdy z poza zakrętu drogi wyszedł znaczny kierdel owiec. Dwóch konnych pędziło go. Daleko do nich było, więc nie mógł Wańko rozejrzeć, co, zacz, za ludzie byli.
Już owce doszły do głębokiego wąwozu, ciągnącego się od skraju szlaku, gdy z niego wyrwało się pięciu zbójów i drogę kierdelowi zastąpiło.
Pastuchy uciekać poczęli, lecz jeden ze zbójów, chyży w biegu, w pogoń się puścił. Już dopadał najbliższego pastucha i ciężkim basałykiem chciał go przez łeb machnąć, lecz z lasu wypadł jakiś konny, błasnął kordem i obalił napastnika.
To widząc, inni rzucili się na pomoc i jeźdźca dokoła osaczyli, z rohatynami ku niemu postępując. Ucapili rychło za uzdę konia i ściągać jeźdźca zaczęli. Wtedy ruszył ku nim Wańko swego Bławego i spadł na zbójów, jak jastrząb siwy na stado cyranek spada z pod obłoków. Nie długo się porał z nimi rycerz, bo włócznią przebił jednego, innych zaś mieczem porąbał i koniem potratował srodze.
— Bezmała zguba cię nie spotkała w tej przygodzie! — rzekł, z ciekawością przyglądając się jeźdźcowi.
Młode to było pacholę, złotowłose, o ściągłej, ogorzałej twarzy i oczach niebieskich, śmiałych i jasnych. Usta miał małe, o mocno czerwonych wargach, które odsłaniały ostre, białe zęby.
Pacholę podniosło kłobuk, zgubiony w szamotaniu się. poprawiło pętlik na głowie i skórzaną koszulę, a później jęło mocować rzemyki niewysokich skórzni.
Nic nie mówił, więc Wańko zapytał:
— Skąd tym szlakiem dążysz i dokąd, mały?
Pacholę zatrzymało na rycerzu jasne oczy i odparło:
— Twój szlak — mój szlak, gospodynie... Gdzie — ty staniesz, tam ja ostanę przy progu twoim, abo przed połą szatra twego legnę, niby pies wierny 1
Zdumiał się młodzian, takie słowa posłyszawszy, a jeszcze bardziej dziwował się, bo, acz mowa była polska, obce jej brzmienie go doszło.
— Hej, hej! — zawołał Wańko. — Chyba, iże nie z naszego narodu pochodzisz?
Pacholę drgnęło i oczy opuściło.
— Nie bój się i mów prawdę! — rzekł rycerz.
— Mam na imię... Joleta. Jam Soderycha, knezia jaćwieskiego, córa... — rozległ się cichy szept.
— Soderychowa córa! — krzyknął zdumiony Wańko. — Nacz jesteś tu? Soderych zbiegł z Drohiczyna, i ponoć już przez puszczę do swoich zmierza szczęśliwie*..
— Wiem! — odparła Joleta. — Jechałam rodzica i twoim śladem. Oćca, gdy zbiegł, dogoniłam i o wszyst-kiem się od niego zwiedziałam...
— Zacz ścigałaś mnie? — spytał młodzian.
Joleta rękę podniosła i zaczęła mówić:
— Nakazał mi rodzic, kneź Soderych tak: „Ten rycerz mocarny jest, jak dąb wiekowy, da słowo jego barziej mocarne. Aza awo pojedziesz za nim, Jole to, i będziesz chroniła go od złego. Tegodla ostaniesz przy nim, jak pies, co oczu z pana nie spuszcza ani w dzień, ani w nocy. Gdy wola jego będzie, niewolnicą mu będziesz, gdy na giermka ciebie obierze, przy boku jego krew lać będziesz, jako mąż! Rycerzu jasny mój! Ostaw mnie jako pachołka zbrojnego! Moje szypy nigdy celu nie ominą, znam zaklęcia Kriwego na wszelaką potrzebę, umiem jadem napoić groty ostre; wiadome mi są bociem wszystkie trawy i zioła puszczy. Konie głosu mego słuchają, jak dzieci wołania macierzy... Na Jot-nara potężnego, nie odganiaj!
Jednak Wańko ani myślał odganiać urodziwe pacholę, pod którego postacią kryła się Joleta, córka jaćwieskiego knezia.
Kiwał ino głową w podziwie i pytał:
— Powiadasz, że konie ciebie słuchają?
— Jako żywo! — odparła.
— Jeżli tak, ułaskawże mi Bławego, bociem on nikomu w ręce się nie daje, ino mnie zna...
Joleta, nic nie mówiąc, rękę wyciągnęła i cichym głosem wołać zaczęła:
— Prych... prych... Kamnat! Prych!
Bławy uszu nadstawił, pysk wyciągnął i z cichem rżeniem podszedł do dziewczyny, węsząc głośno.
Ona zaś poklepała go po karku i rzekła, trzasnąwszy w palce:
— Kamnat, Kamnat, urrr!...
Bławy nagle uklęknął, a po chwili położył się przed Joletą.
— Ryś! — krzyknęła.
Koń skoczył na równe nogi i zarżał radośnie.
— Na Bożyca! — zawołał Wańko. — Czary znasz jakoweś P
— Sposobni my Jadźwingowie do koni. Zwierz to Jotnara umiłowany. Pojmujemy rozumienie końskie takoże, jako i ludzkie — objaśniła dziewczyna.
Patrzyli na siebie, a ona dodała:
— Gdy w boju będziesz siekł i bódł wrogów, ja skrzyknę, a twój Bławy kopytami bić będzie, gryzł i parł naprzód, jako głaz, toczący się z gór. Weź mnie za giermka, rycerzu! Weź! Ze mną żadne złe imać się ciebie siły nie ma... Jam — Kriwego wnuka!
Zamyślił się Wańko na chwilę krótką, bo niedługo ważył rozumem, i rzekł:
— Awo aza ostawaj przy mnie giermkiem, co szczyt i kord nosi za rycerzem, ino nijednemu człekowi nie powiadaj, iżeś dziewka i zaś tam jaćwieżyńska białka... aby ciebie jakowa krzywda nie napotkała, abo insza przygoda zła, słysz?
— Jak rozkazałeś, jakmiarz uczynię — odparła i ująwszy w swe dłonie rękę rycerza, na głowie ją sobie złożyła.
— Jamci sługa do śmierci! — powiedziała cicho i uroczyście. — Za wierność — wierność, na Jotnara mocnego, na wele moich dziadów i tych dziadów — dziadów, na Peruna, co w dębie świętym się objawia, na sławne imiona Kriwego, knezia Komata i knezia Soderycha, mego rodzica! Od ninie awojeśm odmach twego ramienia, odgłos twego okrzyku, pokorne spełnienie twojej woli!
Wańko uśmiechnął się i rzekł:
— Wołać na cię będę — Jol, niby na pachołka!
— Awojeśm Jol! — zawołała radośnie.
— Tegdy w drogę, Jolu! — krzyknął rycerz, wskakując na siodło.
Zamaszysty szłap miał ogromny Bławy, lecz bu-łany konik Jola szedł krok w krok, bo rączy był i mocny.
W południe minęli Liw i, zjechawszy ze szlaku, do dąbrowy ciemnej zapadli. Zeszli z koni, popręgów popuścili i usiedli w cieniu.
— Dołęki nie mam na strawę, ino spory glonek chleba — zaśmiał się młodzian. — Podział uczynimy sprawiedliwy, po równości!
Jol, nic nie mówiąc, rozwiązał mosznę, wiszącą przy siodle, wydobył z niej krepie i połać suszonego mięsiwa.
— Hej! Toś zasobny giermek! — ucieszył się Wańko. — Lepsze to na ząb, niźli mój glonek spar-ciały!
Uśmiechnął się Jol, wyciągnął z torby flaszę z bani, nadsłuchiwał chwilę, a potem pobiegł w gąszcz krzaków i powrócił z wodą.
Nie usiadł jednak, bo wziął łuk i zniknął w ha-szczach.
Długo go nie było, a gdy wychynął z kniei, niósł na plecach ustrzelonego głuszca.
— Przed noclegiem upiekę na strawę — objaśnił, cicho się śmiejąc.
— A toć giermek udały! — zawołał rycerz. — Snadź brzuch mi urośnie przy tobie...
Zaczęli jeść, aż chrzęściło w dąbrowie, niczem bartnik, piesznią dłubiący kłodę na pszczoły.
Nie słyszeli, jak odzywał się przebudzony w ha-szczach derkacz, i raz po raz wołała gżegżołka:
— Ku-ku! Ku-ku! Ku-ku!
Z wierchu dębu, zwabiony zapachem krwi głuszcowej, krakał gawron a w krzakach krzekotał srokosz, przelatując z gałęzi na gałąź.
Pokrzepiwszy się setnie, ziewnął i przeciągnął się młodzian.
Jol rzucił na trawę derę i rzekł:
— Spocznijcie, gospodynie! Słonko jeszcze wysoko...
Wańko upadł na posłanie i usnął.
Joleta tymczasem obejrzała siodło rycerza, każdy rzemień uzdy i popręgu, pomacała ladrę tuły, wiązania łubi, pomacała groty strzał, dotknęła ostrza włóczni i, przytroczywszy zpowrotem swoją mosznę, usiadła przy koniach. Czekała cierpliwie, bez ruchu.
Gdy jednak usłyszała kwilenie kani nad lasem, wstała, ujęła wierzchowce za uzdy i do potoku na wodopój prowadziła.
Chrzęst gałęzi i suchych liści zbudził Wańka, przetarł oczy i usiadł na derze.
Wkrótce wyjeżdżali na szlak i jechali ku zachodowi słońca. *
Przed noclegiem nadążyli do Mieszkowa, sadyby Mieszka Łysego, drobnego włodyki, chociaż sołtysem okolicznym przez długie lata był obierany.
Osiedle było duże, ostrokołem w cztery rzędy okolone i wałem warownym, z czatnicami i kupami głazów okrągłych na wierzchu dla zrzucania na wrogów.
Jadowite psy, duże jak wilki, spuszczone już były z uwięzi, więc podróżni długo wjechać na dziedziniec nie mogli, czekając, aż je uwiążą.
Jedno duże, stare, srogie psisko zerwało się jednak i skoczyło ku podróżnym. Kłapiąc zębami i sierść jeżąc, usiłowało dosięgnąć nogi rycerza. Chciał już Wańko drzewkiem włóczni psisko obłożyć. Ubiłby go za jednym zamachem, a to nie byłoby pocześnie, jako że zły omen przy spotkaniu, niedobry dla gości i gospodarzy, więc Jol pochylił się na siodle i, zajrzawszy psu w oczy, gwizdnął przeciągle.
Podwinęło psisko ogon, uszy stuliło i zmykało, jak-gdyby batem smagane lub kamieniem ugodzone, skamłając żałośnie.
Zdumiał się Wańko, bo znał te psy łańcuchowe. Były to psiska srogie, duże i zjadliwe. Po nocach broniły one sadyb ludzkich, obiegając dokoła ostrokół, w dzień brano je na pastwiska, gdzie odganiały wilki, a nieraz i kosmacza-mieszka, knezia kniejowego, osaczały i na śmierć zagryzały.
Najbardziej jadowite psy, nie ufające nikomu, trzymano na łańcuchach we dworach i spuszczano tylko na noc. Szczuto niemi w potyczkach nieprzyjaciół, puszczano w pościg i na tropienie zbiegłych rabów-jeń-ców pruskich i jaćwieskich. Takie psy rzucały się na jeźdźców, zatrzymywały konia w biegu i ściągały z siodła człowieka.
W Lisowie trzymał Wańko psy strażnicze, a jeden z nich „Łochmacz“ sam na sam na niedźwiedzia chadzał i gardziel mu przegryzał, wilkom zaś bez wysiłku karki łamał i kładł pokotem, niby były to owce płochliwe.
Zdumiony więc był, gdy ujrzał psa, uciekającego od świstu i wejrzenia Jola.
— Czary, czyste czary pogańskie! — myślał. — Dziewucha młoda i kraśna owa Joleta, a nic, ino wiedźma jest i sztuki biesowskie, nieczyste od Kri-wego-wieszczbiarza przejęła. Oby Bożyc pomstowania na mnie nie posłał za oną dziewkę rodu pogańskiego!
Gdy jednak rzucił wejrzenie na Jola, który spoglądał na rycerza oczami jasnemi, niebieskiemi, jak niebo, gdy słonko wysoko nad głową płynie, a później uśmiechnął się ustami gorącemi, jak płatki maku, — uśmiechem odpowiedział giermkowi młodzian a niepokój odleciał, jak chyża, śmigła jaskolica.
— Hej, wiedźma z ciebie! — zawołał ze śmiechem.
Spochmurniała i szepnęła:
— Myśli takowe miałeś, gospodynie, i lęk, że wasz Bożyc w gniewie będzie ciebie miał za mnie — wnukę Kriwego. Nie wiedźma jam ci, ino wieszczka i do wojny od koleby sposobiona...
— Toć moc wieszczby dana ci jest? Aza cóż o mej doli rzec możesz? — zapytał Wańko, ramiona w podziwie podnosząc, jakoże pojął, iż myśl jego uchwyciła Joleta.
Ściągnęła brwi i szepnęła:
— Wieszczbę o tobie sam Kriwe uczynił, gdyś do Soderycha i Komata w poselstwie przybył.
— O czemże się zwiedział Kriwe?
— Dziad mój nazwał ciebie mocarnym jak dąb, a czystym, jak struga, która bije z kamienia Langi — odparła. — Kriwe widział ciebie w dymie żegliszcza, widział w lutych bitwach, we krwi przelewie, ino na niebie zorza tegdy grała, nad sadybą twoją dymy z kominów wprost ku niebu szły, a ponad wszystkiem tęcza przez całe niebo legła i sławy zwiastunką była...
— Hm! — mruknął Wańko. — A owe dymy nad sadybą co wróżą?
— Ożenek rychły, ład, dostatek i szczęśliwość w domu... — szepnęła jeszcze ciszej i oczy spuściła.
Chciał dalej pytać Wańko, lecz od dworu szedł na spotkanie gości włodyka, a poznawszy możnego człowieka, nisko się kłaniał:
— Gość na próg — Bóg pod strzechę! — wołał.
Wańko dumnie wyprostował się na siodle i czekał.
Gdy gospodarz podszedł blisko, rycerz rzekł:
— Niech Bożyc będzie chwalony!
— Po wszystkie wieki, amen!
— Nie poznaliście mnie, Mieszko! — spytał młodzian. — A tożci i dwóch lat nie minęło, gdy z rodzicem moim przybyliśmy, wtedy gościliście nas! Z wojny w powrocie byliśmy i setni trzy niewolnika gnaliśmy ze sobą.
— Na Krystusa? — uderzając się po biodrach, krzyknął Mieszko i czapkę zdjął.
Błysnęła, chocia mrok już zapadł, mocna głowa, okrągła jak kamień z łożyska potoka, łysa, bez jednego włosa ani z boków, ani na ciemieniu.
— Tożto po paciepi nie rozejrzałem! Rycerz znamienity z Lisowa, pan Wacław,.j.
— Awojeśm! — ze śmiechem odparł młodzieniec. — O gościnę i nocleg proszę dla siebie i giermka.
— Radość wielka! — zawołał Mieszko Łysy. — Proszę za mną, w mig sporządzę wszystko.,.
Poszli do dworu. Był to dom obszerny, przysadzisty, na podcieniach. Strzecha z ciosanych kloców dębowych zbita, gliną była na grubo powleczona, aby się nie łatwo od strzał ognistych zapalić mogła. Po rogach jednak stały duże stągwie z wodą na przypadek ognia, a na ścianach, na wbitych kołkach wisiały lesice i czerpaki, do drągów umocowane.
Małe okna, błoną zaciągnięte, przysłaniały się gru-bemi okiennicami, o długich i wąskich wyziorach, przez które z łuku, a nawet kuszy strzelić było można.
We wnętrzu w obszernej sieni stały ławy ze skrzyniami na dole; na ścianach wisiała broń wszelaka: miecze, oszczepy, rohatyny, włócznie, łuki, kusze, tuły, młoty, topory bojowe i inna zbroja,
Snadź wojownik był włodyka — Mieszko Łysy, chocia ponad zwykłego „scarłabełlusa“ — ścierciałkę niemożnego nigdy się nie wywyższał.
Mieszko lubował się w broni i w sprawności, ochę-dóstwie ją trzymał.
Na brzeszczotach i grotach — rdzy kraśnej, na spiżowych rękojeściach, skówkach, klamrach i ozdobach — śniedzi zielonej nie dojrzał młody rycerz.
Dwóch pachołków uwijało się zręcznie i ochoczo, ścieląc leże dla pana z Lisowa, a gdy skończyli, jeden z nich, pucołowaty i roześmiany, podszedł do giermka wacławowego i rzekł, trąciwszy go kułakiem w boki.
— A ty, błecho, do naszej izby na nocleg pójdziesz, toć nam gadać będziesz, coś widział na dworze kneziowym i czego twój gospodyń znamienity tam i gdzieś indziej dokazał!
Usłyszał te słowa Wańko i, zmiarkowawszy, że nie przystoi to dziewce, acz pod okrywą pachołka przebywa, rzekł:
— Poproś, chłopcze, swego pana, aby mego oto giermka na nocleg ułożył w izbie sąsiedniej, bo mam z nim do gadania po wieczerzy!
Pachołek ukłonił się i wyszedł. Wkrótce niósł już mieszek z sianem do małej kleci, co tuż kole sieni była.
Wańko wyszedł na dwór, zrzucił wierzchnią suknię i kazał służebnikowi dwa wiadra wody na głowę i ramiona chlusnąć. Wymył się, długie włosy kasztanowate wtył palcami zgarnął, pątlikiem przykrył, a wąsy podkręcił do góry zamaszyście.
Gdy powrócił, gospodarz już czekał na niego.
Podwoje do izby jadalnej i gościnnej zarazem były otwarte szeroko, przy progu stało dwóch pacho-lików z palącem się łuczywem w rękach.
Mieszko Łysy z pokłonami prowadził możnego gościa ku stołowi.
— Wybacz, rycerzu, że niewiasty nie wyszły o tej porze! Żonie mojej od troje dni nie może się, bo już w leciech jest i nie krzepka. Młodsza córka zasię przy matce pozostaje. Wybacz!
— Jak nocny zbir wpadłem do zagrody twojej, cny Mieszko, — odpowiedział Wańko. — Pojmuję, że się postrachały niewiasty.
— Nastrachać się, to nie! — odparł gospodarz. — My, chocia nie możni, bezmała setnię zbrojnych pachołów trzymamy. Widzielim już tu zastępy wraże, a taki ostaliśmy przy swojem. Ino nie może się babie, jako rzekłem... Proszę pokornie do stołu, rycerzu, a może i giermka usadowić społem?
— Usadówcie, panie Mieszku, bo to pacholę z zacnego domu, krwi szlachetnej, rodu starego i... możnego! — rzekł Wańko i chytrze zerknął w stronę Jola, jakby chciał mu powiedzieć:
— Ja i ty wiemy, coś zacz jest? Fiu, fiu! Sode-rycha-knezia córa... Fiu, fiu! Ujmy Mieszkowej uczcie nie przysporzysz...
To też usiedli we troje i długo milczkiem jedli, bo goście zdrożeni i zgłodniali byli bardzo.
Postarał się włodyka, jak mógł i jak umiał, a z tego, co było na stole, zmiarkował Wańko, że głowa niewieścia tę ucztę obmyśliła, że osada zasobna była, a serce gospodarskie szczere, przyjazne. ^afiko z Lisowa. 6
W misach płaskich leżały drobne łososie uwę-dzone; miały one mięso czerwone, a skórę złotą; bursztynowe, przeźroczyste wyzy, ociekające tłuszczem, wydawały miłą żywiczną woń, bo wędzono je w dymie jałowcowym; płocice, liny i czeczugi, solone i korzeniami przyprawione, ręką umiejącą ozdobione były skrawkami czerwonej ćwikły, rzepy kiszonej i liści kapuścianych.
Na innych misach i półmiskach nęciły zgłodniałych podróżnych grube połacie słoniny, utykanej majoranem i miętą, zimna pieczeń jelenia, podegrzany na węglach chleb, gomółka masła i płast złocistej strze-dzi lipowej.
Stały też konwie z piwem i gąsiorek, mocno zakurzony i pajęczyną opleciony.
Gdy podróżni podjedli, wszczął rozmowę Mieszko Łysy.
— Słuchy nas doszły, że Lisowie oporni są woli kneziowej — rzekł ostrożnie, badając. — W myślach wszelako mieliśmy, iż to łeż ino...
— Sprawiedliwe te słuchy były! — przerwał mu Wańko. — My Lisowie, wierni jesteśmy kneziowi zawżdy, jeżli książę o dobro ziemi i ludu myśli, a nie 0 stolcu krakowskim jeno.
— Och! — westchnął Mieszko i bliżej ku rycerzowi się przysunął, piwa mu dolewając. — Nasz Konrad Kazimierzowicz ponoć tylko ten stolec nosi w myśli, na jawie i w przyśnie!
— Toć my mu w tem oporni! — zawołał Wańko. — 1 w tem i w łaskach jego dla niemieckich kawalerów.
— Ziemię pruską i naszą już zagarniają — mruknął gospodarz. — Wypadło mi do Nieszawy jechać.
Aż widzę i tam już krzyżacy siedli i gród wznoszą mocny.
— Sprawiedliwie mówicie! — kiwnął głową Wańko. — Tymczasem od ziemi ruskiej Mogoł napierać zaczyna i grozić ohurnie.
— Był i ten słuch... — szepnął Mieszko. — A kneź? Cóż on uradził?
— Uradził niemieckich kawalerów się trzymać i żdać, aż Kraków bez knezia ostanie, iżby nim zawładnąć...
— Tak to? — spytał stary włodyka. — A my cóż?
— A wy od Lisów wici otrzymacie i zrobicie, co uradzicie — odpowiedział Wańko.
— No, to w polu już chyba się spotkamy, aby Mogoła społem prać — zawołał Mieszko z ogniem w oczach.
— Tedy nasz człowiek z was, pobratymiec i druh! — krzyknął młodzieniec; z wielkiej ochoty gospodarza w ramiona brał i raz po raz do piersi szerokiej przyciskał, mówiąc:
— Nie oddadzą Lechici ziemi dziadowej, od Piasta przekazanej uczciwie po wieki wieczyste!
— Nie oddadzą! — wtórował mu włodyka radośnie, chociaż po żebrach się macał, bo potężny był uścisk młodziana, a że dobre piwo mocy przysparza, więc objęcia Wańka były jeszcze mocarniejsze.
Żywiej krążyć zaczęły kubki, ochota rosła, serca otwierały się naoścież, a przez ich podwoje wchodziły tylko zacne porywy. Gospodarz i gość mówili bowiem jeno o boleściach ziemi rodzimej i o klęskach, spadających na jej lud z winy włodarzy lściwych i zawistnych.
Giermek Jol, głowę jasnowłosą na dłoniach złożywszy, usnął, a ci dwaj — Mieszko Łysy i młody Lis gwarzyli.
— Mam ci ja na duszy jedną myśl, a nie wiem, czy gadać, czy nie?... — mruknął naraz Mieszko i na gościa bystro patrzył.
— Gadajcie, wszystko pojmę, a o czem wiem — sam gadać będę! — odpowiedział młodzian.
— Wy — Lisowie możni jesteście i na wiecach kneziowi i jego poplecznikowi prawdę w ślepia rzucacie... Może dopomoglibyście nam włodykom? Nie-znaczni-my, a serca mamy gorące i dla macierzy ochotne, poczciwe... — zaczął gospodarz.
— Jeśli tacy, jak wy, to i gadać nie warto o tem — pomożemy z duszy, a to, że kollokwja są już za pasem, więc rychło już — odpowiedział natychmiast Wańko.
— Miarkujcie, rycerzu, w czem jest sedno rzeczy! — mówił dalej Mieszko. — Kneź nie, ino nasz Konrad, bo inni też tak czynią, po ziemi pomuchę puszczają.
— Pomuchę? — spytał młodzian, nie rozumiejąc jeszcze.
— Nijak inszej! — zawołał Mieszko. — Koło grodów swoich Niemców, sprowadzanych przez wójtów, osiedlają, ziemią obdarowują, od ciężarów i sądów kneziowych zwalniają, a co z tego mają? W dobie wojny dają im Niemcy-oszajcy pachołków źle zbrojnych, nie sposobnych do bitwy, a z łaski, z własnej ochoty wór skojców i — tyle. W owym zaś czasie wszelkie dobro nasze — strzedź, wosk, konopie, len, zboże wszelakie, skot i konie na insze towary kłamli wie zmieniają i do swoich wiozą w taborach kupczących. Żyli nasi ojcowie bez niemieckiej kuczbai i sukna, bez okowity, w której listki złota łyskają, bez magdeburskich kordów, norymberskich pancerzy i inszych rzeczy, a dobrze im było! Teraz ziemia nasza maleje, bo najzacniejsze połacie Niemcom-oszaj-com oddaje kneź, a obcy ludzie rządzą się sami i ni-jeden z Lechitów nie wie, jak uradzą przybysze, gdy na zachodniej rubieży wojna nam wypadnie? Czy przy nas staną, czy przeciw nam ostrza mieczy obrócą?
— Prawda to! — zawołał Wańko. — Jako żywo — prawda! Kneziowie radują się, że pod bokiem ich zamków w Krakowie, Lignicy, Płocku osiedla bogate urosły. A co z tego jest, gdy w nich wraży Niemiec się rządzi niby na własnej ziemi?
— Mądra mowa! — pochwalił Mieszko. — Słuchajcie przeto, wasza miłość! Na wysokim brzegu nad Wisłą pobudował kneź Konrad w Jazdowie kasztel srogi...
— Wiem o tem! — rzekł młodzian.
— A nie wiecie, czegodla pobudował zamczysko owe! Poplecznicy a drużynnicy Konradowi powiadają, że dla łownej zabawy ino...
— A wy co wiecie? Nacz-że?
Mieszko pochylił się do ucha gościa i jął szeptać:
— Słuchów nijakich o Warszu nie mieliście w Lisowie?
— O Warcisławie Wilku? O tym, który na niskim brzegu Wisły, jakmiarz nawprost Jazdowskiego zamku osadę ma?
— Awo! Awo! — przytaknął Mieszko. — O nim gadam!
— Słuchy były, że śmiały jest, odludek i kneziowi nie druh — pocierając spocone czoło, przypominał sobie młodzian wszystko, co o Warcisławie słyszał.
— Owy Warsz Wilk do knezia do Płocka jeździł w poselstwie od wszystkich włodyków okolicznych z czołobitną prośbą... — szeptał Mieszko. — Uradziliśmy, aby nam dał kneź owe prawo niemieckie...
— Nacz wam ono?
— Tedy przenieślibyśmy siedziby nasze ku północnej rubieży i bronilibyśmy jej społem, bo społem też grody i osiedla budować chcieliśmy i kupą, jedną drużyną na wojnę chadzać.
— A wodza macie obranego? — spytał Wańko.
— Jam ci był obrany, bom tyle bitew widział, ile włosia na głowie niema!... — zawołał Mieszko.
Wańko z podziwem rzucił okiem na łysą, świecącą się gładką skórą i kroplami potu czaszkę gospodarza i, prychnąwszy śmiechem, zakrzyknął:
— Przebóg! Widzieliście chyba więcej bitew, niż włosia macie na głowie, cny gospodarzu!
Zaśmiał się Mieszko i odparł bez namysłu:
— A no dużo więcej, ino tak się mówi, z nawyku, aza słowo się rzekło.
— No i cóż kneź rzekł Warszowi? — pytał zaciekawiony rycerz.
— Warsz jeszcze jedno kneziowi powiedział... powiedział, iżeby kneź Niemcom ziemię i prawa odebrał, a on Warsz z druhami sam tabory do niemieckiej ziemi i inszych z naszem dobrem powiezie i kupczyć będzie, kneziowi nie nic, jak ninie, a dziesięcinę oddając... Tedy Konrad pięć dni się kręcił, jak węgorz, a potem Lutosława swego na Warsza wypuścił...
— Lutosława! — zakrzyknął Wańko i w ręce klasnął tak głośno, że Jol się obudził, w mig kord z pochwy wyciągnął i chciał uderzyć, ino nie wiedział — kogo.
— Idź do kleci spać, mały! — rzekł mu ze śmiechem Wańko, a gdy pacholę odeszło zawstydzone, spytał skwapliwie:
— A Warsz? Co zaś Warsz uczynił?
Mieszko, wprawny bajarz, długo zwlekał, aż rzekł:
— Warsz bezmała nie udusił owego Lutosława, a sam zbiegł z Płocka, ino pachoła stracił, bo go grotem przebił drużynnik z czatni zamkowej.
— Kneź Konrad jak ów koń! Chocia na cztyrzech nogach a usterka się! To bitny ów wasz Warcisław Wilk! — wołał Wańko ubawiony.
— Warsz? To — woj znamienity i osiłek także wielki! — z dumą mówił Mieszko. — Teraz on siedzi w swej norze, kneź zaś mu niekiedy w oczy świeci ze swego zamku. A Warsz — nic! Drużynników swoich i nas wszystkich woła, niby na gody jakoweś. Z kuszami w łapach czaimy się za ostrokołem i wyzieramy, co kneziowi chłopy poczną. Ino lęk ich bierze na niski brzeg Wisły zajrzeć! Nie lubi Warsza Konrad...
— A Warsz Konrada... — podpowiedział Wańko.
— Jako żywo! — zaśmiał się gospodarz. — Słysz, wasza miłość, drugie kury pieją? Z Bogiem i Krystu-sem na spanie wołają. Idźcie już, bo zdrożeni jesteście ponoć... Z Bożycem! Śpijcież w spokoju pod moją strzechą!
Wkrótce z trzaskiem ostatnim dopalały się drzazgi smolne, w kaganki zatknięte, opadły czerwone węgle do podstawionej misy z wodą i zgasły z sykiem. Zmrok zajął całą sień i cisza zapanowała we dworze Mieszkowym.
W izbach chrapali uśpieni ludzie, a na podwórzu podwywały i poszczekiwały psy czujne a złe.
Od boru i błoni szły inne głosy, a były to pomruki niedźwiedzia, głuche wycie wilków, kwilenie ptaków nocnych i inne jeszcze, któremi żali się, raduje i śpiewa knieja, a za nią błonia niezmierzone, wydmy nad rzeką i wartki prąd Wisły — rzeki lechickiej.
Rozdział VII.
Warcisław Wilk.
Pożegnawszy gościnnego Mieszka Łysego, troską o szczęściu ziemi macierzystej przejętego, dążył Wańko ku osadzie Warszowej, chcąc z odludkiem przyjaźń zawrzeć i naradzić się o rzeczach, leżących na sercu. Drogi nakładał nie dużo, aby na łęk Bzury utrafić i na stary, znany szlak łęczycki wyjechać.
Rycerz jechał szybko i, jak dnia poprzedniego, giermek Jol bez trudu nadążał za nim.
— Chyba czarami swemi Bławego chód ukrócasz? — spytał nareszcie Wańko, ze zdziwieniem spoglądając na małego konika jaćwieskiego, który, suchy i ochoczy, raźnie tupotał drobnemi kopytkami przy boku potężnego ogiera Wańkowego.
— Eh, nie! — odparł Jol. — Ino to koń bojowy, Soderychowy ulubiony koń, a chyższego i zwinniej-szego nie masz na naszej ziemi, gospodynie! Na prze-ścigach ostawi on poza sobą każdego innego, siłę bowiem ma w nogach i rączość bez miary, a nic, że mały i kosmacz też!
Opowiadał Jol rycerzowi o życiu w puszczy ja-ćwieskiej, o bitwach i ciężkich mękach, jakie od Krzyżaków cierpieli Jadźwingowie.
Zrozumiał Wańko, że Jadźwingowie okrutni byli, ponieważ ziemi ojców bronili, piędź jej każdą krwią swoją zlewając obficie. Parli na nich Liwowie, uchodząc przed mieczowcami, a za nimi wrywali się w żelazo zakuci kawalerowie zakonni; ogniem i mieczem nawiedzały ich drużyny Mendogowe od litewskiej strony; od południowej rubieży groził im Konrad, książę na Mazowszu i Kujawach, a od zachodu szmat ziemi urwali rycerze krzyżaccy, niosąc mord, rabunek i pohańbienie.
— Źle jest! Krzywda się wam dzieje... — mówił Wańko wzruszony, bo pojmował, że ziemia piastowa Pod takąż groźbą żyje, ponieważ z jednej strony krzyżacki zakon i niemieccy oszajcy dybią na nią, z drugiej zaś zpodełba patrzą i swego dnia wyczekują ruscy kneziowie, a ze stepów nieznanych, jak chmura, burzą brzemienna, dążyła nawała mogolska.
— Źle jest! — powtórzył rycerz, a myśl jego pobiegła ku niedawnym dziejom, gdy kneziowie polscy w waśni żyli z pobratymcami Chrobatami, Słoweńcami, Czechami i garnącymi się do Piastowiczów Węgrami, co od Awarów — przybyszów ród swój wywodzili. Spory, wojny z sąsiadami i pomiędzy sobą o starszeństwo oderwały Piastowiczów śląskich, polskich i krakowskich od rzeczy wielkiej wagi, której już nigdy nie naprawili i odzyskać nie mieli.
Utracili oni bowiem Lutyków, Obodrytów, Łużyczan, Lubuszan i innych, jednaką mową z Lechitami gwarzących, a Niemcy zajęli ich ziemię i pod ciężką ręką zbrojną dzierżyli.
Zrozumiał, sercem w owym czasie młody, Lis możny, nienawiść Świętopełka, knezia pomorskiego, do kne-ziów lechickich.
Nie raz i nie dwa wołał ich pomorski włodarz waleczny, aby społem na Niemców uderzyli, iżby rubieże marchij dalej ku zachodowi za Odrę słowiańską przerzucić, Krzyżaków z pruskiej połaci wyżenąć i morze od Odrowego ujścia aż po Niemen uzyskać mieczem, czy układami z kneziami pruskimi.
Mądra była ta rada Świętopełkowa, a cóż odrzekli Piasto wicze?
Słyszeć o niczem nie chcieli, ino o stolec krakowski się swarzyli.
Wtedy w gniewie myśl zrodził groźny pomorski gospodyń, aby waśniących się poskromić, poubijać, całą ziemię w garści trzymać i swoich zamiarów dokonać.
Była to krótka godzina gniewu i dumnego pomysłu, a jednak Leszko Biały w Gąsawie życie postradał, a Henryk Brodaty ciężko poranion był. Od tego czasu nie mieszał się groźny Świętopełk do waśni i wojen Piastowiczów, na straży swoich rubieży pozostawał i oczy stroskane ku Odrze, Łabie* i ku puszczy pruskiej zwracał, miecz ściskając w dłoni.
Pojmował włodarz pomorski, iż nie wolno mu swej ziemi opuszczać dla wojny innej niż z Prusami, na co błogosławieństwo papieskie miał i spokój przed Niemcami. Niechby ino ruszył morzem ku dalekiej Roji lub Bornholmskiej grzępie, bo korabie srogie miał i korabników bitnych, sposobnych, wiedział, że cesarz Fryderyk Rudobrody i kneź saski Albrecht Niedźwiedź, który nieprawnie Braniborz Lutykom wyrwał, wojsko rzucą do włości jego, Pomorze zagarną i od ziemi Piastowej oderwą po wieki wieków.

  • Słowiańska nazwa Elby.

Poprzysiągł więc Świętopełk, że będzie psem czujnym i złym, co stróżuje w dzień i w nocy; będzie jak rodzic jego, Mestwin, jak dziad, Subisław, na ojcowiźnie pozostawać i bronić jej dla korony polskiej, chocia ci, którzy o nią spór krwawy toczyli, z Niemcami razem przeciwko niemu szli, gniew papieża na niego ściągali i klątwę.
Wiedział o tem Wańko i westchnąwszy głośno, jeszcze raz powtórzył:
— Źle jest, i nieprawda po ziemi bieży!...
Widząc smętną twarz rycerza, zatrwożył się Jol, w oczy mu jął patrzeć tkliwie, z lękiem, a później nucić jął piosenki jaćwieskie, skoczne i żartobliwe.
— Wesoło wam się żyje w waszych borach i na bajorzech! — zawołał Wańko z wyrzutem.
— Ej, różne mamy pieśni! — odparł Jol. — Są wesołe, jak dzień, gdy słonko złoci pnie sosnowe, gra na zielonych iglicach, na marszczynach jezior i rzek; są rzewne, jak ryk jelenia na bekowisku, gdy samice zwołuje, jak dzwonienie i kłoktanie słowicze; są tęskne i groźne, jak przybój morski, bijący w skały Sambji, jak gruchot gromów, rażących wierchy jedlic rozsochatych, rozrosłych a starych; są i takie, co jako krzyk niewiast przy stosie zmarłego woja, lub jako jęk Kriwego i kapłanów przy zagasającem żegliszczu, gdy je deszcz zalewa i złe wróżby niesie... Ino nie mam przecz nucić rzewnych śpiewek, ani tęsknych, ani groźnych! Dzień jasny i słońcem napojony, tyś, gospodynie, młody i mocarny, a ja, giermek twój, smutek chcę odgonić od ciebie i troskę wszelaką, co jak żmija, gryzie ci serce! Śpiewam przeto wesoło...
Znowu patrzył Jol w oczy Wańka tkliwie, a w źre nicach ciemnych złote ogniki zapalały się i gasły, niby iskry, co w popiele po węglach biegają chyżo, aż zagasną doreszty, lub nowym płomieniem buchną, niedopalonego łuczywa dotknąwszy.
— Śpiewaj, Jolu, śpiewaj! Młody jesteś i troski nie znasz... — rzekł z westchnieniem Wańko.
Westchnieniem odpowiedział mu giermek i szepnął:
— Troska, jak cień chodzi za każdym...
Młodzian ze zdumieniem podniósł na towarzysza ciemne oczy swoje.
— Rzekłem, gospodynie, iż troska jak cień, za człowiekiem sunie... Ino troska nie jednaka bywa. Jedna od myśli, druga od duszy, gdy wele przodków ją nawiedzą, insza opięć... od serca, z miłowania i czekania...
Wańko milczał, bo nie odrazu mógł pojąć, o czem mówił Jol.
Nie zrozumiał, chociaż długo rozważał, więc mruknął:
— Awo są to babskie niewidy! Jeżli takowo często będziesz bajał, spoznają ludzie, iżeś białka, nie giermek.
To powiedziawszy, zaśmiał się i oczy zmrużył z pogardą.
Wyprostował się na siodle Jol urażony i odparł śmiele:
— A ja takowym ludziom mieczem przed ślepiami łysnę, nadziakiem odmach dam, aż z konia spadną, potratuję Bułanym, gwizdnę, skrzyknę i przepadnę, jako wiedźma — rogana!
Oczy giermka pałały, usta drżały z gniewu i kły ostre ukazywały.
Znowu zaśmiał się rycerz i zawołał:
— Jakmiarz wilkołak! W oczyskach zarzewie, na kłach jad, a na jęzorze słowa złe... Mówiłem, żeś nic, ino wiedźma, a awoś sama tak przyznajesz... Na Bo-życa! Kiejże-to licho, bobo leśne zesłało mi takiego giermka?
Spłonęła rumieńcem Joleta i, oczy spuszczając, odparła:
— Na codzień to wiedźma, żmija i wilkołak, jeśli taka wasza łaska i ochota, ino w ciężkiej potrzebie ujrzycie wiernego giermka, Jola...
— Ujrzymy, bo o ciężką potrzebę u mnie nie trudno! — odpowiedział ze śmiechem ubawiony Wańko.
— Ujrzycie, a ujrzycie! — potrząsając głową, zawołał giermek, lecz natychmiast ręce na piersiach złożył i szepnął:
— Niechże już będę wilkołakiem i wiedźmą, byle was zła przygoda ominęła, gospodynie!...
Rzuciła na rycerza tkliwe spojrzenie, od którego Wańko ciepło pod sercem uczuł i jakowąś radość nieznaną.
Joleta oczy opuściła i rzemyki uzdy wyciągać i prostować zaczęła, głosem Bułanego do skoku podnosząc, bo drogę przegrodził pień sosnowy, snadź, gromem strącony.
— Hej, hej! — mruknął rycerz i znowu ciepło ogarnęło mu serce, a radość wstąpiła do duszy i zmusiła krew do biegu w żyłach.
Niby piwa mocnego, lub miodu z gąsiora omszałego napił się Wacław z Lisowa przy stole biesiadnym, abo może — masłoku durmannego.
Jechali dalej i już nic do siebie nie mówili, bo Wańko dziwował się i głowił nad tem, dlaczego radość wielką czuje, a Jol ztyłu jechał i już nie śpiewał.
W południe tylko krótką chwilę popasali nad brzegiem rzeki, gdzie rybacy wiersze z wody wyciągali; gdy konie obeschły, gnali naprzód, aby przed nocą do Warszowej dojechać zagrody.
Jako też nadążyli.
Gdy ostatnie blaski zorzy wieczornej gasły już za borem, podróżni dostrzegli na wysokim brzegu Wisły ostrokół i czatnie Jazdowa.
Z szerokiego szlaku zjechali na boczną drożynę, która biegła pośród zarośli rokiciny pokracznej, koszla-wej, pomiędzy wydmami piachów żółtych, lotnych, tu i ówdzie porosłych wrzosami.
Zdaleka już ujadać zaczęły psy, zwęszywszy pot cudzych koni, a wkrótce na załamaniu ścieżki wyrósł, niby z pod ziemi wychynął, jeździec na dużej, siwej kobyle.
Człek to był leciwy, do oczu gęstą, kłaczastą brodą zarośnięty, w barach przygarbiony, a nad podziw krzepki i suchy.
Głowę siwiejącą naprzód pochylił i czarnemi oczami z pod brwi krzaczastych ku nadjeżdżającym zerkał ponuro.
— Ać pochwalon będzie Bożyc, Krystus Pan! — zawołał zdaleka jeszcze Wańko i rękę wysoko podniósł, pozdrawiając nieznajomego.
— Amen... ino przez dobre, cne usta, a nie przez ladajakie! — odparł głucho jeździec. — Coście za ladzie, skąd, nacz i jakowych tu znajomków macie?
— Czekajcie-no, dobry człeku, bo na takową mnogość słów nie zrazu odpowiedź znaleźć możemy! — zaśmiał się rycerz.
— Gadaj! — ponuro rzucił jeździec i drogę koniem zastawił.
— Wacław Lis z giermkiem... — zaczął Wańko.
Jeździec kłobuk z głowy zerwał i zawołał radośnie:
— Witajcież, gospodynie, na mojej ziemi, a progi mojej lichej zagrody rade wam będą... Wierzajcie! Sercem spotykam, z żałością odprowadzę... Wierzajcie!
— Toście Warcisław?... — pytał Wańko, lecz jeździec szybko podjechał i, konia rycerzowego za uzdę wziąwszy, za sobą prowadził, mówiąc:
— Jamci Warsz Wilk, odludek, kneziowi mazowieckiemu bielmo na oku... Ha! Jak kto Warszowi, tak Warsz temu, po sprawiedliwości, prawdzie i równości...
— Raduję się wam, gospodynie, bo siła o was słuchów miałem w Lisowie mojem! — rzekł rycerz.
— O Warszu wszelakie słuchy chodzą, a wszystkie — łeż jedna! — mruknął gospodarz.
— Łeż zawżdy chodzi, jak gęś oszemłana, a prawda, jako królewna ubrana, gospodynie, — zauważył Wańko.
— Nie gospodyń ja, ścierciałka dziegciowa, konopna, scarłabellus lichy — mruczał włodyka.
— Ino Warsz z was, którego nie śmiechem Wilkiem przezwano zubastym! Nie z wiatru, nie z piasku, ani z wody to przezwisko, gospodynie! — odpowiedział Wańko żartobliwie.
— Kto milczkiem chodzi, ten kąsa! — dodał Warsz.
— Przebóg! Snadź nie każdego, bo nas — nie! — zawołał Wańko.
— Ząb za ząb... A dla Lisów — jeno serce szczyre, bo nie możni tylko, da miłowanie dla macierzy w sercach noszący są Lisowie z nad Bzury!
— Dziękuję za słowo dobre! — odparł młodzian.
Na okrzyk gospodarza brama się rozwarła i kilku pachołków biegło naprzeciw, aby przyjezdnym strze-
Wańko z Lisowa. * miona trzymać przy zsiadaniu i koło koni się za-krzątnąć.
— Sami straż trzymacie? — zapytał Wańko.
— Sam, bo pachoł nie pojmie, a ja w mig dopatrzę, kto zacz przybywa... — odpowiedział Warcisław, z konia schodząc. — Czasy nie te, aby cudzem okiem patrzeć...
— A bo co? — spytał młody rycerz.
— Z poza Wisły łuną nam świeci Prusak pogański, a z innych stron — swoi.
— Swoi?
— A no, niby kneź Konrad Kazimierzowicz, abo z jego ręki Spycigniew lściwy i Lutosław dziobaty, żbik krwawy a płochliwy — mówił Warsz.
— To, snadź, znacie do sedna Lutosława i inszych Konradowych pachołów?
— Znam niczem łyse konie! Nie mało miałem od nich dokuki! Najmocniejszą nienawiść noszę w sercu Lutosława zbira! On to podszczuwał knezia, aby na-zierkiem na czsnego męża i woja spoglądał... O wojewodzie Krystynie mówię, który potem oślepion był i uduszon rękami tej żmii jadowitej, czołgotnej — Lutosława, wedle woli Konradowej czyniącego... Znam ja ich! Niechby im rychło czyrak w grdyce urósł i udławił, syny Belzebubowe!
Warcisław, acz leciwy był i przygarbiony, obie ręce do nieba wyciągnął i kułakami, jak dwoma młotami, groził, cienkiemi wargami ruszając gniewnie.
Weszli do dworu.
W sieni stało czterech pachołków z misami i konwiami z wodą, inni — z białemi płachtami do wycierania obliczy i rąk po obmyciu z drogi.
Byli to niewolnicy jaćwiescy i pruscy.
Ujrzawszy wchodzącego Jola, nagle padli na kolana i głowami dotykać zaczęli ubitej ziemi.
— Soderych dukre! Soderych dukre!* — powtarzali, oczu na Jola podnieść nie śmiejąc.
Lecz giermek rzucił krótki rozkaz, a oni wstali i nic nie mówili więcej, zasłuchani, zapatrzeni, wylękli.
Na szczęście Warcisław nie widział tego, bo poszedł koło wieczerzy się zakrzątnąć, gdyż wdowy był i samotny, jako stary dąb w polu.
— Cóżeś do nich gadał, Jolu? — spytał Wańko. ~ Rzekłem, aby się nie troskali o mnie, bom do niewoli nie wzięta i po swojej chęci przybyłam tu — odparł giermek.
— Przebóg! To wszędy poznawać cię będą niewolnicy po grodach i osadach! — zawołał rycerz i umywszy twarz zakurzoną i ręce, wszedł do izby biesiadnej.
Obszerna była i ciemna, chociaż w kagankach płonęło łuczywo, trzaskając i sycząc. Bystre oczy Wańka dostrzegły jednak oręż wszelaki, wiszący po ścianach, skóry i czaszki zwierząt zdobycznych, sokoły i orły łowcze.
Okien tylko nie mógł dostrzec młodzian, bo zamiast nich, widniały długie, wąskie strzelnice, przy których stały o ścianę oparte kusze, a na kołkach, wbitych w bierwiona, wisiały duże tuły z grotami pierzastemi,
— Bitewna sadyba... — zauważył Wańko.
— Bitewna i przysposobiona — mruknął gospodarz, obrzucając wzrokiem całą izbę. — Albo się tu ostoję, albo będzie tu moja domowina...

  • Dukre — pruskie słowo, oznaczające córkę.

— Hej, nie rychło! — zaśmiał się młodzian.
— Krystus rozsądzi, jako ma być — odpowiedział Warcisław i z dużej łagwi nalał dwa kubki miodu młodego, piennego.
— Na szczęśliwe poznanie, na robotę społem, możny gospodynie dostojny! — mówił, kłaniając się nisko.
Wypili, a Wańko tedy rzekł:
— Nie godzi się mnie hołdów waszych słuchać, gospodynie, boście leciwy, a ja już w sercu szanowanie dla was noszę nie od ninie!
— Radość nie mała słyszeć słowa wasze! — odparł Warsz. — Ino skądże słuchy was doszły o takim golcu, jak ja?
— Słuchy, jak wicher po ziemi, strugami bieżą — odpowiedział Wańko — a o golcach dziadowie nasi takową gadkę ułożyli, iż „dziesięć zbrojnych jednemu gołemu nie radzi!“ Od rodzica mojego o was słyszałem dobre słowa... a wczoraj od Mieszka Łysego...
— Ha, od Mieszka! — uśmiechnął się starzec. — Druh z niego wierny, złego o mnie gadać nie będzie, boć to wiadomo, iż „pies psu błechy wybiera“! Jednaka nas troska żre i jednakie na starość mamy miłowanie...
Umilkł, nalał znowu kubki do pełni, nogą tupnął i rzekł:
— Miłowanie tej ziemi rozdartej i bezpańskiej, a troska zjadliwa, niby ślepień koński, o Niemcach wrażych, co chcą ją zagarnąć... Ino cóżto o rzeczach nie biesiadnych gadam stary?! Psu to zawżdy kobylina na myśli...
— Mam i ja swoje myśli o kobylinie — przerwał mu Wańko, — to może razem we trzech albo i więcej, błechy wybierać rychło będziemy?
— Daj to Bożyc, Krystus umęczony! — zakrzyknął Warcisław i gościa na miejsce poczesne jął prosić, a widząc, że rycerz za giermkiem się ogląda, i jego do stołu wołał.
Jedli obficie i pili. Tylko Jol ani piwa, ani chmielnego miodu nie tknął, wodą studzienną jadło zapijając.
To widząc, zerknął nań okiem bystrem Warcisław stary.
Przełapał ten wzrok Wańko i dotknąwszy ramienia gospodarza, szepnął mu do ucha:
— Młode, żółtodziobe to jeszcze pacholę! Na naukę wojenną mi dane. Do napoju mocnego pochopu nie ma i niech go tam! Przyjdzie ochota, gdy wąsy urosną!
Zaśmiał się głośno i chytrze na giermka spoglądał.
— Ostańcie w zagrodzie na długi czas! — prosił gościa Warcisław. — Mocno rad wam jestem, a do narady siła się uzbierała trosk wszelakich i niedoli! Siedzę tu, jak borsuk w norze, jak wilk w haszczach na bagni-sku, a myśli mam dużo i trza je dobrym ludziom przekazać, by nie zmarniały i bez odezwu nie przepadły!-
— Spieszno mi do swego gniazda, rodzica, mać i krewniaków ujrzeć i wieści nie bylejakie przynieść. Jutro o świcie pojedziemy dalej, gospodynie miły! — odpowiedział Wańko.
Widząc, że troska czarną chmurą opadła na obli-cze Warsza, ciągnął dalej młodzian:
— Ino do północka daleko, a noc po nim przyjdzie. świtu gadać możemy. Jam niezdrożony i nawykły.
Ino giermek ać idzie na nocleg, bo toć jeszcze dziewuch słabowity!
Zaśmiał się nagle Wańko, bo ujrzał, jak błysnęły źrenice Jola i z poza purpurowych warg bielą mignęły ostre kły.
Nic jednak nie powiedział giermek, pokłon układny złożył i odszedł.
Rycerze zaś przy kubkach pozostali i myślami dzielili się otwarcie, bo szczerość i ufność dla siebie żywili.
Wańko opowiedział Warcisławowi o zamiarach arcybiskupa Pełki i knezia śląskiego Henryka, o nieuda-nem poselstwie do Konrada mazowiecko-kujawskiego i o dążącej zdaleka, groźnej, a nieznanej nawale mongolskiej.
Kiwał głową siwą Warcisław i mruczał:
— Konrad tego nie pojmie! Piastowicz on lichy, zazdrosny, ohurny, podstępny. Aby jemu samemu było dobrze, a o ziemi dziadów-pradziadów myśli Konrad nie dzierży ani w głowie, ani w sercu! Gnuśny kneź! Morderca Krystyna-wojewody i inszych ludzi czsnych!...
Gdy skończył gość, jął mówić Warcisław, a co chwila w stół kułakiem walił, aż misy cynowe dzwoniły i na ziem padały, bił się w pierś szeroką i do kudłów siwych sięgał raz po raz.
— Mam ja druźków w Konradowym grodzie, mam w Długosiodle, Wyszogrodzie, Czersku, Serocku; Paweł z Krotni, mistrz dobrzyńskich rycerzy, pobratymiec mój po bitwie pod Zawichostem, gdzie jego rannego na barkach wyniosłem, wrogom wyrwawszy.
Znam ludzi Świętopełkowych, a i z poza pruskiej rubieży języka zasięgam. Najczujniej ucha nadstawiam od krzyżackiej strony i myśli Zakonu i węża Hermana von Balke, przejrzałem od lat... od lat!...
Zamyślił się stary i głowę opuścił na ręce, złożone na stole.
— Nie rychły Pan Bóg, ale łuczny! — zaczął mówić znowu. — Długo cierpi, aż pokara srodze! Mądrzy kneziowie pod jedną rękę zbierali całą ziemię lechicką, aby bez waśni i wojny w domu własnym rządy sprawować. Niemądrzy rozdarli ją, jak suknię, i — na nic każdemu oderwany szmat. Jeden wziął zarękawek, drugi poły płacheć, trzeci — z bar łach niegodny. Obejrzeli się i o zeszyciu myśl powzięli, ino krojczego wybrać nie chcą. I ten im nieprawy, i tamten niemiły! Leży w szmatach i łachach ziemia święta, a na nią uybią ze wszech stron i łapami krwawemi capią niedruhy, aby umknąć co najlepsza! Krzyżaków powołał Konrad, iżby Bożycowe słowo głosili poganom, a oni Wisłę naszą obsiedli i pomorski brzeg od nas przegrodzić myślą, aby pochynąć go, jak Niemcy po-chynęli ziemie Lutyków i inszych pobratymców... Widzę ja oczami starej duszy, iże przyjdzie luty czas, gdy na całą ziemię naszą łapę żelazną nałożą niemieccy kawalerowie, a potem setnie lat miną, aż to jarzmo zrzucą wnuki naszych wnuków... Biskup Krystyn wymógł na Konradzie, aby swój zakon dobrzyński założył, a ten do niego odrazu Niemców przywiódł. Przed laty po bitwie pod Dobrzyniem polegli Niemcy 1 trza było sposobić naszych rycerzy do zakonu, ino Konrad nie poradził. Trzydziesięć ich pod Pawłem 2 Krótni w Drohiczynie ostawił, a do nich już niemieckich wojennych ludzi opięć wciąga. Już tam von Balke i stary lis magdeburski von Salza rękę na nich nakładają i na ich miejsce godzą... A kneź rad im 1 nowemi dobrami obdarowuje, dobro ojcowskie od dając bez myśli! Tak to... Tegodla chcę, a ze mną setnia włodyków bitnych takoż — przesiedlić się na północne rubieże i tam kły pokazywać... Ino chcemy, aby nam dał kneź prawo niemieckie, a my z owem prawem Niemców wyżeniemy z ziemi Iechickiej i na jej straży sami staniemy i piersiami niby szczytami ze spiżu zasłonimy. Na Krystusa, osłonimy! Na wiecach stańcie w naszej obronie, wy — możni, których kneź w lęku o władzę swoją słuchać musi, jak słuchał do czasu Krystyna, jak słuchają kneziowie polscy Odrowążów znamienitych!
— Rodzica będę za was prosił, a sam sercem przy waszej myśli zawżdy będę! — zawołał Wańko.
— Dziękę moją przyjmijcie! — rzekł uradowany Warcisław. — Nie za siebie dziękę składam, a za nią, za naszą macierz-ziemię! Bo, zaiste powiadam, rycerzu, w wielkiej potrzebie bez przerwy, bez wytchnienia bytować będzie ona, a srogie razy spadać na nią będą przez waśń i spór braci! Mnie co? Nie wiele roków życia pozostało... Zamrę albo w polu, w zwa-rze sieczy, albo w lochu ciemnym, uduszon rękami Lutosława z woli knezia gnuśnego, mściwego. Ino ona — macierzysta ziemia wiecznie stać będzie, a któż na stróży stanie, jeżli syny jej z mieczem i grotem jeden w drugiego w złości godzić będą?
Zatroskali się rycerze i z bólu serca, z tęsknicy duszy pili miód mocny, chmielny. Jednak ten napój szlachetny, chociaż radość ma na dnie kubków i łagwi, nie rozweselił pijących.
Już kury po raz drugi piać zaczęły, przerwały nad-szczekiwanie psy, uderzył kołatką strażujący na czatowni pachoł, zakwilił tuż nad strzechą lelek.
— Na spoczynek czas, wielki czas! — zauważył Wańko. — Do Łęczycy i mego gniazda jeszcze długa droga...
— Z Bogiem! — odparł Warcisław i zgarnąwszy w dłoń łupane na długie drzazgi łuczywo, poszedł przodem, świecąc gościowi.
Pozostawszy sam w izbie, Wańko rzucił się na posłanie.
Przymknął oczy, lecz sen nie przychodził.
Gryzła go trwoga nieznana przedtem, a serce kołatało mocniej, to znów ściskało się tak, że aż ból czuł rycerz młody i za pierś szeroką obydwiema rękami się chwytał.
Coś się kłębiło przed nim w mroku nocnym; jakiś zgiełk niemy, kotłowanie niejasnych widm, oblicza straszne, nienawiścią i gniewem płonące, otaczały go zewsząd.
— Miód durmanem zaprawiony, abo co? — pytał Wańko samego siebie.
Lecz nie durman i nie chmiel odegnały sen od powiek młodziana. Było to życie, które dopiero teraz myślą głębiej ogarniał dzień za dniem, pojmował, radował się niem lub bolał.
Możny młodzian, rycerz znamienity, zawsze wesołym wrzrokiem patrzył dokoła. W trzosie miał grzywien, skojców i denarów poddostatkiem, bogate i rozległe ziemie, pełne spichrze, w lochach zamku dobra wszelakiego wielka mnogość, bydła, koni i niewolników bezliku. Życie pędził młody Wacław Lis wedle woli swej i swego nawyku. Łowami się bawił, lub na wojnę chadzał pod różnymi kneziami i wojewodami znakomitymi.
A oto przed, rokiem przybył do krewniaków arcy-biskunPełka, pieczętujący się znakiem Lisa, zwołał wszysrefih do grodu Wańkowego ojca — Bolesława i od tego dnia wszystko się zmieniło.
Wańko myślał zawsze, iż wojna jest poto, aby była sława, od krwi wrażej i swojej kraśna, promienna od połysków ostrych mieczów, świecących grotów włóczni i szypów strzał pierzastych.
Arcybiskup zaś, siedząc na miejscu poczesnem w izbie biesiadnej, prawił o rzeczach ważnych, nikomu tu nieznanych, a później rękę z pierścieniem święconym podniósł i rzekł:
— Mądry wojuje, aby pokój długi i mocny mieć, bo ino w pokoju do dobra prawego dojść można! Inaczej — nie Iza! Pomnijcie o tem, bracia, i wspomożenie wojenne dawajcie tym, co za mądrą sprawę kordy z pochew wyciągają!
Wtedy to dostojny kneź kościoła Chrystusowego rozpowiedział wszystko i tak dla rozumu pojętnie, jakby kto wszystko na stolnicy rozłożył i palcem dotykał, ukazując.
Posłyszeli więc możni Lisowie, wojownicy chrobrzy, o wielkości Polski, jaką zajaśniała po koronacji gnieźnieńskiej Bolesława Chrobrego, króla jedynego. On to potężnemu wonczas Imperjum Rzymskiemu Narodu Niemieckiego dzielnie czoła nadstawiał, ziemię lechicką z pod ich władzy wydarł i wolną w swej ręce dzierżył władnie, jako jedyny gospodyń; posłyszeli też o klęskach, spadających na macierz wspólną, a więc o bratobójczej waśni Laskonogiego Władysława, Leszka Białego, śląskiego Brodacza Henryka, Konrada mazowieckiego knezia, Odonicza-Plwacza, z włości swej
Wygnanego, Mieszka, raciborskiego gospodyna, który stolcem krakowskim nieprawnie zawładnął był. Mówił arcybiskup o podstępach, staraniach i innych czynach złych i dobrych krakowskiego wojewody Mikołaja, arcybiskupa gnieźnieńskiego Ketlicza, biskupa poznańskiego Arnolda, knezia opolskiego Kazimierza i władcy pomorskiego, walecznego Świętopełka, który po zgładzeniu Leszka w potęgę urósł na ziemi i morzu.
Mądrym był i przebiegłym człekiem arcybiskup Pełka i, widać, nie nadaremnie umiał zagrażać najmożniejszym z książąt piastowego rodu. W mig wśród tłumu komesów-rycerzy, do sławnego znaku Lisa należących, wzrok swój przenikliwy na młodym Wacławie zatrzymał, a gdy zaś uczta ku końcowi szła, skinął na niego i rzekł, dłoń kapłańską na głowie mu kładąc:
— Benedico te, in nomine Pałris, Filii et Spiritus sanctif Honorem tibi habeo potissimum!* Wieczorem wstąp do mnie!
Gdy, spełniając rozkaz dostojnika kościoła, młody rycerz wszedł do arcybiskupa, ten udzielił mu błogosławieństwa pasterskiego i jął opowiadać obszernie, Jak się wyraził, intra parietes atque arbitris remotis** ° tem, co go bolało i dręczyło niepomiernie. ~ Mea maxima culpa*** — mówił arcybiskup, —!ż w młodości i w leciech dojrzałych nad wszystko władzy papieża broniłem, nienawiść rozpalałem i braci na braci podnosiłem ad superiorem gloriam Pontificis * błogosławię ciebie w imię Ojca, Syna i Ducha Św. Mam ’ a^ciebie wielką cześć.

  • .* oso, 3ności, w cztery oczy.

Moja największa wina.
Maximi*), dobra doczesne i władcę biskupów, prałatów i opatów nad szczęśliwość kraju rodzimego przekładając. Teraz, gdy siwizna szronem włosia przyprószyła, gdy zmarszczki poorały oblicze, a śmierć w oczy zagląda, pojąłem błędy i grzechy swoje i awo poratowanie chcę dać macierzy naszej, po waśnionych pogodzić i na obronę rubieży społem rzucić...
Od tej chwili stał się Wańko poplecznikiem arcybiskupim i coraz rzadziej do korda sięgał, a częściej po słowo wczas rzucone, a powagą dostojnego pasterza poparte.
Minęły beztroskie lata życia, uczty wesołe, łowy ucieszne, podjazdy na stronę pruską i jaćwieską, bitwy i pochody nieustanne.
Ból i lęk o ziemię i lud lechicki w dzień i w nocy ściskały serce młodego rycerza, a życie, które widział, przecinając cały kraj od kresu do kresu, nie koiło duszy i nową troską, jak czemierem jadowitym truło.
Nie durmanem więc i chmielem w miodzie odegnał Warcisław stary sen od Wańka, ino napoił gć nowym lękiem i jeszcze dotkliwszą trwogą, bo słowa starego wojownika brzmiały, jak wieszczba ponura.
Kręcił się młodzian na posłaniu, niby przez gady złośliwe dźgany, i dopiero o brzasku sen zmógł go i ukoił.
— Gospodynie, gospodynie! — usłyszał nagle Wańko głos natarczywy i oczy otworzył.
Uderzył go blask słoneczny. #
Na progu stał Jol i wołał:
— Gospodynie! Słonko już wysoko, Bławy osio * Dla najwyższej sławy papieża. dłany, gospodarz dostojny ze strawą i strzemiennem czeka w izbie biesiadnej!
— Ruszaj-że do Warcisława i rzeknij, iże migiem będę! — krzyknął rycerz i, gdy drzwi za Jolem zamknęły się, wyskoczył raźno. W misie cynowej pluskał się, prychając głośno, a później portki, suknię i skórznie podróżne szybko wdział, włosy pod pętlik zgarnął i do gospodarza podążył.
— Nie porokujcie — proszę! — zawołał na progu. — Bezmała całą noc nie spałem, bo, słowa wasze posłyszawszy, troskałem się barzo, gospodynie.
— Troska w młodych leciech — to szlak do mądrego rozumu — odpowiedział Warcisław — a na starość — jad zgubny! Z troski waszej dobry plon zbierzecie. Proszę jeno do stołu, bo droga przed wami długa i pustynna. Chocia żyją tam ludzie, da ja nie doradzę pod ich strzechę wchodzić. Oczajdusze, czarcie wyskrobki, obiesie, blezgi złośliwe, abo wozgrzywe zające... Proszę! Proszę!
Chodził Warcisław dokoła stołu, gości do jadła naglił i niewolnikom coraz to nowe misy wnosić rozkazywał.
Nasyciwszy się, wstał od stołu Wańko, schylił się Przed starcem, za kolana go objął i rzekł:
— Od ninie jam wasz druh do mojej lub waszej śmierci, gospodynie. Arcybiskupowi i kneziowi śląskiemu wieść radosną przywiozę, iże żywią i pod lściwymi, złymi włodarzami ludzie cni, miłość dla ziemi naszej w sercach noszący. Na Stróży macierzy staną zawżdy takowi, osłonią ją, każdą przekazę, do-kukę i pakość zmogą i nie dozwolą, aby mierzwą °kryła się ziemia nasza. W pocieszenie im to będzie, bo zurzą się srodze kneź Henryk i arcybiskup na Gnieźnie, aby wraża moc nie narężyła ojcowizny dziadów! Ostawajcie w zdrowiu i szczęśliwości, gospodynie!
Warcisław młodziana w ramiona brał i do piersi przyciskał.
— Oby nie po próżnicy były trudy i troski nasze, a tam — wola Boża! — mówił. — Najsłodsze jest paść gdzieś w sieczy chwalebnej, rozpołtawszy wrogów mnogość i od grani naszych odegnawszy! Dajże to, Boże wielki, onego wrzemienia doczekać! Ać droga wam smugiem bieży! Bywajcie zdrowi i na mnie pomni!
Wypili strzemienne kubki, raz jeszcze w ramiona się wzięli w uścisku mocnym.
Wańko wskoczył na siodło, rękę podniósł i krzyknął:
— Do widania rychłego! Chwalmy przesławnego Bożyca!
Bławy szybko wynosił rycerza z dziedzińca dworu, ztyłu tupotał konik Jola. Zdaleka już doszedł donośny głos Warcisława:
— Z Bogiem, z Synem Jego, z Matką-Królową niebios!
Rycerz się obejrzał.
Na czatni, skąpany w różowem i złotem świetle słońca, stał stary włodyka w długiej sukni białej, szerokim rzemieniem opasanej, i czynił za odjeżdżającymi znak krzyża świętego.
Jeźdźcy jeszcze raz podnieśli ręce, żegnając starca, i skręcili na wąską ścieżkę, bieżącą ku borowi.
Z oddali mignęły im strzechy Warszowej zagrody, a nad nią, na wysokim brzegu rzeki — kneziowy gródek jazdowski.
Wśród drzew i krzaków tu i ówdzie łyskała i mer-gała się w słońcu szeroka, srebrna smuga Wisły.
Biegła chyżym wartem, nadążając tam, gdzie czekała na nią kipiel i bezdeń morza.
Rozdział VIII.
Gniazdo Lisów.
W ziemi łęczyckie], gdzie niegdyś Kazimierz Sprawiedliwy na wiecu z pomocą komesów do starszeństwa przed Mieszkiem Starym doszedł i błogosławieństwo na to papieża Aleksandra III uzyskał — rej wodził możnych Lisów ród.
Grody i osady swoje z biegiem Bzury rozrzucili, niby gniazda złych szerszeni, wszystkie srodze warowne, z rowami, wałami, mostami zwodzonemi, dobrze opatrzonemi horodniami, gdzie ukryć mogli kmieci okolicznych i drobnych włodyków-sąsiadów.
Dwory, z grubych berwion bukowych lub dębowych pobudowane, o ostrokołach wysokich, trzyrzędnych, o bramach potężnych, okutych i gwoździami nabijanych, a zamykanych na wrzeciądze grube lub zasuwy z drzewnych kloców czworokątnych, stanowiły warownie, pełne oręża wszelakiego w dostatku.
Starszym w gronie Lisów bitnych w owym roku tysiącznym dwusetnym trzydziesiątym siódmym był Dobiesław z Łęczycy, przezwany „Mohuczym“ lub „Okszą“ zato, iż na sądzie Bożym, podczas sporu z Krzyżakami o łąki, toporem rozpłatał znamienitego rycerza, Hugona von Rittenhofa.
Możny był to komes, dumny, bo w pamięci mu się °ie zatarły opowieści stare o zaszczytach i łasce króla Kazimierza, wnuka Chrobrego, a jeszcze bardziej — znakomita krew, przez praszczurów z dalekiej, mglistej Normandji przywieziona do ziemi Polan-Lechitów, mówiła o sławie rodu, który przed Piastowiczami włada! grodem i włością łęczycką.
Książę Kazimierz Sprawiedliwy gościł długo w jego sadybie A. D. MCLXXX, a o pomoc możnego Lisa nieraz ubiegali się biskupi Getka i Pełka, wojewoda Stefan z Krakowa, Krystyn z Gozdowa, Odrowąże możni, a nawet Piastowicze włodarze — Plwacz kaliski, Odon Mieszkowicz, Konrad Kazimierzowicz, Bolesław Kędzierzawy, dumny kneź polski — Brodaty Henryk i inni.
Wzrósłszy w potęgę i dobro wszelakie, rękoma niewolników pruskich pobudował w Łęczycy kasztel srogi z kamienia polnego, ciosanego pod miarę i na kredzie jeziernej kładzionego. Takowego nawet kneziowie nie mieli tem bardziej, że Bolesław podupadłe mury, niegdyś za Mieszka Starego dokoła Łęczycy przeciągnięte, o pięć łokci podniósł i wzmocnił znacznie. Stanęło więc zamczysko obronne, groźne, wśród moczarów i grzęzawisk, od dwóch stron przez Bzurę i jej jaz szeroki osłonięte jako że, slaveni paludes silvasque Pro civitałibus habent*. Bitny rycerz zaś czatnie tam Pobudował i grodziska pomniejsze, a srogie.
P° wiecu łęczyckim, gdy to wzmogły się głosy możnych komesów, z kościołem społem myślących.jednako, wznieśli Lisowie w Tumie, gdzie ówczas stał mały gródek, kolegjatę romańską, murowaną, dla której, * Słowianie w błotach i lasach mają swoje państwa (słowa Podróżników średniowiecznych).
Wa*kO z Lisowa. 8 na prośbę nuncjusza, ojciec święty przysłał krucyfiks spiżowy z drzazgą od krzyża męki Chrystusowej.
Przypominał Bolesław swoim krewniakom i innym komesom nakaz knezia Czestrama, który niegdyś rzekł: „Claustrum ac omnes officinae de lałeribus constru-antur“ *.
Inni więc Lisowie, za przykładem starszyny swego, wydłuż wartu Bzury grody i osady założyli, bronili ziemi przed Prusakami i Jadźwingami, włodyków i kmetów wolnych w dłoni twardej acz sprawiedliwej trzymali.
Gdy Konrad Kazimierzowicz zamierzył osadzić nad Bzurą kawalerów niemieckich, Lisowie sprzeciw dali, Krzyżaków i kolonów obcych nie wpuścili. Jeden z braci Dobiesława do zakonu dobrzyńskiego wstąpił i Niemców meklemburskich jął rugować, chciał albowiem ino rycerzy lechickich w nim widzieć. W bitwie brodnickiej poległ jednak i dzieła nie dokonał.
Pięciu synów miał Dobiesław Lis, lecz boje lute porwały mu wszystkich, oprócz najmłodszego — Wańka.
Troskał się więc o niego potężny pan na Łęczycy, a z nim społem — starucha mać, Salomea, z rodu Gryfitów, niewiasta pobożna i mądra, a małżonkowi do ucha rady stateczne wkładająca.
Nigdy nie ubiegali się Lisowie o tytuły lub łaski kneziów i mawiać zwykli byli:
— W swoim grodzie jamci kneź i król społem!
Gdy po graniach miotać się zaczynały kraśne płachty pożogi, zwiastującej przybycie najeźdźców, na koń wsiadali zbrojni, prowadzili za sobą drużyny, * Klasztor i wszelkie budowle mają być wznoszone z kamienia.
»r włodyków z giermkami oraz kmetów, srodze ladrowa-nych, obliczonych i zubastych.
Rodzic Dobiesławowy — Odon, z przezwiska — Kieł, wraz z synem długie lata za rubieżą zachodnią przebywali, cudze kraje poznając i na turniejach potykając się z rycerzami obcymi. Wywieźli więc stamtąd naukę bitewną, a że sposobni do wojny byli, u siebie w drużynie oraz w hufcach pomocnych nowy do ninie nieznany ład i szyk ustalili, nad wszystkimi wojewodzili i ku zwycięstwu zawsze szli, sławę rodu Lisów wywyższając.
Salomea, małżonka Dobiesławowa, a mać Wacła-wowa, modląca się gorąco za męża i syna, gdy na łowy odjeżdżali, spokojna była w dobie bitew okrutnych, albowiem wiedziała, że po zwycięstwo wyruszyli z domu mężowie, w żelazo zakuci, i ze sławą powrócą.
— Na łowach toć insza sprawa! — mawiała. — Tura abo żubra bezmała każdy z Lisów za rogi wy-taszczy z kniei, mieszka kudłatego zaś kułakiem ubije! Ino któż ich uchroni od szypu nieopatrznego abo od kła czołgotnej żmii? Tegodla zurzam się luto i bojam... A to jeszczeć bywa, jako przydarzyło się dziadowi memu, Gryficie Kraśnemu, którego dąb padający przywalił, aż duch z niego wyparło do cna. Ać Bożyc °kryje ich połą swojej sukni świętej!
W tym to zamku łęczyckim o świcie wszystko się obudziło, bo dzień się zapowiadał letni, ciepły, a jeszcze dlatego, iż zwyczajnie tak się działo we włości Lisowej.
Na obszernym dziedzińcu zebrała się czeladź, kmety, żyjący pod wałami grodu, i tłumnie czekali na wyjście włodarzy.
Przybyli niebawem.
Było ich czworo, a wszyscy wiekowi, o głowach srebrnych, obliczach czerstwych, chocia wszyscy różni.
Pan na Łęczycy — długowłosy, wysoki, barczysty, gruby, o wąsie białym, długim, bo aż na pierś spadającym, szedł bez kłobuka, na obuszku żelaznym się opierając i wesoło patrząc dokoła, niby pasterz na kierdel mnogogłowy.
Za nim kroczył brat jego, Krystyn, przezwany Turem, mąż olbrzymi, chudy, obliczem czarny, w prostej sukmanie, szerokim pasem połyskliwym przeciągniętej. Miał oczy ciemne, bystre, wesołe, twarz mu się śmiała, a usta drgały, niby słówko ucieszne lub dokuczne uronić chciały. Nic jednak nie mówił, tylko wąsa podkręcał.
Trzeci był stryj Dobiesławowy, Jaksa — „Ożóg“, bo do pogrzebacza zgiętego podobny. Lata długie i szczerby na ciele przygarbiły go niemal do ziemi, ale i ten przez krzaczaste, pożółkłe brwi i brodzisko, bo już golenia zaniechał był, zadzierżyście spoglądał i łyskał żywemi źrenicami, przedrwinek pełnych i do wszystkiego ochotnych. Szedł, w ciepłej żupicy z białego kołtryszu domowego, suwając nogami w wojłokowych chodakach, i ciepłych cholewach do kolanek, a z nawyku szeptał:
— Kiegdy prasnę — pięć kościołów w ślepiach stanie, białko luba!..
Miał bowiem taką gadkę, którą w mowę wciskał, niby cieśla gwóźdź w płachę na zrębie.
Swoją włość — Lisowo po śmierci żony oddał przed pięcioma laty Wańkowi, a sam do zamku przenióśł się, aby tam żywota dokończyć, bo samemu markotno mu było na osobności i bezludziu siedzeć; nie miał też sił dobra doglądać gorliwie, lat sto i dwa dziesiąt licząc, bo króla Bolesława Krzywoustego w pamięci miał, o bitwach z Pomorzanami pod Wyszogrodem i Nakłem ochotnie rozpowiadał, a o bojach swoich z hufcami węgierskiego Beli Starego i czeskiego włodarza — Sobiesława z ogniem w niegasnących oczach prawił, szczerby na gołej czaszce ukazując.
Na ostatku szła pani Salomea w ciemnych szatach, niemal zakonnych, i w czarnej łoktuszy rozwiewnej. Starucha dostojna podpierała się koszturem, a w ręku Zżymała łacińską książkę grubą, przez dominikanów ozdobnie sporządzoną. Za tę książkę i rozumienie pisma łacińskiego przezwano ją Mądrą lub Salomeą Czytną.
Kolegjacki wikary już przybył z Tuma i mszę cichą przy ołtarzyku obozowym, przez Lisów na wojny wożonym, odmawiał.
Gdy skończył i odjechał, Dobiesław stanął pośród ludzi swoich i rzekł donośnie:
— Z Bogiem, z Krystusem do pracy — w mig po strawie!
Po całej sadybie woń już płynęła od polewki porannej, od piwa grzanego z kostkami sera suchego i twarogu.
Po posiłku dziesiętnicy prowadzili do boru niewolników na karczowanie pni i korzeni, aby nowe zagony przekładać, inni mierzwili zorane pola — jałowe od piasku żółtego, dzwonili kosami i sierpami, zboże i siano zbierając. Skrzypiały drewniane osie i czeki wozów ciężkich, przez woły ciągnionych.
Na rzece kmecie — rybacy wyciągać jęli niewody i mrzeże.
Bartnicy do gajów podążyli, gdzie ule pszczele stały w cieniu lip. Szli w siatkach z włosia końskiego, z krzywemi nożami dla wycinania wiązy, ze zgrzebeł-kami z brzosty i z białemi misami drewnianemi na strzedź.
Łowczy wiódł łowców do dalekiej dąbrowy; szli z łukami i oszczepami, bo słyszno było przed wieczorem każdego dnia, iż w krzakach kukały cieciorki i kokciały kury polne, młódź latającą zwołujące, bełkotały głuchary po sosnach i jedlach, a w kniei dębowej, co najgęstszej, fukały, prychały odyńce i maciory, prosięta wodzące za sobą. Na tego to zwirza sposobili kmety-łowcy oszczepy.
Kowale grzmocili ciężkiemi młotami, bijąc do biała rozpalone żelazisko, wykuwając lemiesze, kosy, sierpy, podkowy, a jeszcze bardziej groty włóczni, szypy strzał, brzeszczoty mieczy, tarcice zbroić i szyszaków, bo pan na Łęczycy pomny był bezustannie na wymogi wojny, czujnym uchem łowiąc jej zew okrutny od Siewierzy, gdzie czynił napady Prusak pogański i zpo-dełba patrzył w żelazo zakuty niemiecki kawaler Iściwy, o ziemię zazdrośny.
Cieśle stukotali Okszami i pieszniami, ostrokoły naprawiając, bramy mocując, mosty zbijając i nowe klecie, izby, horodnie stawiając wedle ukazu włodarza. Od lasu i wpośród sadyby prask szedł od żelaza na toporzyskach, bijącego w pnie sosen, buków i w ber-wiona suche, z boru przywleczone na budowlę.
Za domem przy izbach służebnych i czeladnych wojewodziła starucha — Salomea Mądra.
Dziewkom-prządkom rozkazała kądziel łońską na słońcu suszyć, aby nie sparciała do cna, wdowom warzuchom ze śpiżarni zacharę wszelaką wydawała na dzień cały, za izdebnemi doglądała, aby z prochu i sadzy ochędożyły do błysku i bieli stoły, ławy, zydle, kotary i inszy sprzęt domowy, jako to misy, ła-gwie, roztruchany, konwie, puhary, tasaki do rąbania mięsiwa, sagany, rożny; obchodziła klecie ze spiżą i do starej napierśnicy, z domu rodzicielskiego wywiezionej, mruczała:
— Ać Tuska snażna będzie i okiem nieusypnem dogląda kleci, aby gad nie psowal spiży!
Sędziwa Tuska głową trzęsła i szeptała:
— Gady, bo gady! Łońskiego roku wszyśćkie po-łatki gęsiny pobabrały, aż cuchem nawskroś przeszły! Latoś opięć w kadzi ze śmietaną gołoogonniki potopiły się i do krzty zbeszcześciły. Ino ja na gady trutkę czemierną znam, a kowalczuk Olko żelazka przemyślne zastawia. Stróżę nad klecią mam i pieczę snażną. Nie bojajcie się, pani dobra, nie zurzyjcie się! Doglądnę, chociam stara!
Ze śpiżarni kroczyła Salomea do szopy, gdzie tka-czychy zasiadły przy krośnach; przędzę wełnianą, lnianą i konopną podzieliła pomiędzy niemi i urok zadała do zapadu słonka, palcem grożąc i mówiąc do dziewek:
— Ino krośna, wrzeciona i przędzę w myślach trzymajcie, za pachołami okiem nie suńcie, bo snębić sama będę po jesieni, wedle woli i rozumowania. Ać wam nie zabaża się nic nierobienie, boć dojrzę sa-miustka, coście utkały, abo czego nie. Wtedy nie żdać wam dobroty mojej. Pokaram, pokaram!
Jeszcze raz palcem pogroziła i wyszła z szopy, wysoka, chuda, o obliczu, niby z czerwonego spiżu wykutem, surowem, a dobrem w ten sam czas.
Stanęła na podwórcu i spoglądała jak skotniczki dążyły od obory z węborkami świeżego udoju, jak pastuszkowie wyganiali na paszę skot mnogi, lśniący, radośnie meczący i ryczący, a stąd przeszła do małej sieni, gdzie z żydem Rudkiem o trzy wory soli targ wiodła, o sztukę sukna niemieckiego, o pągwice cynowe fryskie, iglice łyskliwe i ostre.
Pokończywszy wszystko, do swojej komnaty wróciła, łoktuszę zrzuciła i, przy klęczniku stanąwszy, modlić się jęła przed krucyfiksem starym.
Na początku o nic nie prosiła Bożyca, ino dziękczynienie zanosiła za dobro wszelakie, dla domu zesłane z woli Ukrzyżowanego, za pełne spiżarnie, domostwo przebogate, za oborę obszerną i skot zdrowy, za zasługi ochotne, za przyjaciół wiernych, za ład, spokój, miłowanie i cześć we włości mężowej, za krzepę w ciele i za jasność rozumu, lecz później wspomniała 0 młodym synu — Wacławie i, pomyślawszy, że nie wie, gdzie jest i co czyni, czy zdrów i żyw, zatroskała się nagle.
Łzy cisnąć się jęły do oczu staruchy, więc uklękła 1 ręce złożywszy na piersiach, błagała umęczonego ńa krzyżu Syna Bożego:
— Temu ostatniemu pofolguj, Kryste Panie, w gniewie Twoim! Jeden on nam pozostał, jedyneńki! Cny on, dobroty pełny, miłujący rodzica i rodzicielkę, a ponad wszystko macierz-ziemię, Lisów krwią ofiarną napojoną! Łeż, ohurstwo i swawola niżadna nie ima się go! Czysty on i wierny! Osłońże go, Bożycu umiłowany, jeśli nie dla mnie — starej, tedy dla wiary świętej, dla sławy ojcowizny naszej! Maci przeczysta, uproś Synka swego w niebiosach, na wysokości Bożej!
Pobożna była i w wierze gorliwa Salomea z rodu Gryfitów, małżonka Dobiesławowa. Częstokroć doradzali jej biskupi i opaci wiano swoje zebrać, klaszto-rek założyć i przed grzechami ziemi ukryć się w nim ku chwale Bożej. Mówili pięknie i namawiali gorąco, a ona słuchała w milczeniu, bo długo wątpienie miała i myśl na rozstaju.
Jednakże doszła do własnego rozsądzenia i powiedziała o tem uczonemu biskupowi Pełce, gdy ongiś z krakowskiej stolicy do Łęczycy był zjechał.
Rzekła zaś temi słowy:
Quanłum in me est, studeo fidelis fidei sancłae ve->’aeque esse, in fidelitate Domino nosłro, Christo Sal-vatori sanchssimo, domum meam conseruare aique ope-t’am do omnes meos gerere ad capendum in coelo magnum fructum virtutis!*
Na tem też stanęło.
Salomea Czytna pozostała wśród wesołych, sercem czystych Lisów, na straży obyczajów dobrych, wiary i cnoty wszelakiej, a szli do niej wszyscy po radę i pocieszenie, czyto zjadliwy, dokuczny Tur, nawet leciwy, Krzywoustego pamiętający Ożóg — Lisy niepokorne, dziarskie, czy opat kolegjacki, biskup płocki, czy kmet siermiężny, dziegciowy, dziewka służebna, boleścią na ciele lub na sercu nękana, czy niewolnik — Prusak lub Jadźwing nieufny.
Podczas modłów małżonki Dobiesław na Łęczycy z bratem odwiedzili stadninę i przyglądali się, jak * Co do mnie, staram się być wierną w prawdziwej wierze świętej i w wierności dla Pana naszego Chrystusa, najświętszego Zbawiciela dom swój przechować. Usiłuję także wszystkich bliskich ku osiągnięciu w niebie nagrody za cnotę prowadzić. żelazem rozpalonem znaczył koniuszy ogiery strzałą, a kółkiem ze strzałą — kobyły, jak wyganiali źrebaki i prowadzili rwące się z oczkurów trzylatki rozhukane, wybujałe.
Później do lochu zamkowego przeszli, gdzie snycerze z Gniezna sprowadzeni, w tegielkach z kości palonej srebro topili, grzywny i skojce odlewali i znak Lisa na nich czekanikami ostremi bili i podcinali. Miał bowiem Lis z Łęczycy przywilej pieniądz swój bić i w obieg narówni z kneziowym puszczać.
Pojechali konni na pola obszerne, gdzie się roiło od ludzi radlnych, kosarzy, żeńców, wozów i wołów. Wszędzie ład panował i sprawność, niby w szyku bojowym, więc rychło powrócili do kasztelu i społem z Ożogiem leciwym do stołu zydle posunęli, a pacho-lik podręczny dzban piwa z miętą przed nimi postawił i misę, gorących pokrętków pełną.
Popijali i zagryzali w spokoju i cichej radości, bo spływała ona od słonka złotego i drgała w wonnych powiewach od dąbrowy i błoni zielonych, pachnących polejem, dzięgielem i polnem kwieciem wielorakiem.
Milczeli czas jakiś, aż odezwał się Ożóg:
— Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Prawiedliwie przykazałeś latoś owe nacie nad jazem dalnim ogniem popalić, Dobko! Słysz, one-gdaś zawlokłem się, na ułogę moją nie bacząc, ku tym zagonom, co roku łońskiego przączek pojadł wtąż sporysz spalił na nic; a ninie żadnego czerwa nie na-lazłem... czyste żyto, czyścieńkie! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!
Pokiwał głową łysą, pochyloną, i piwa pociągnął łyk bełkotliwy.
— Chwałaż ać będzie Krystusowi! — zawołał Dobiesław. — Zachary wszelakiej i spiży trza latoś mieć dołękę, bo Salomea moja wieszczy wojnę! Ino nacz stryk samojeden tak oddalnie chadza? Przecz się trupać?
Powrócił starzec głow’ę ku mówiącemu, zerknął z pod żółtych brwi nawisłych i odkrzyknął:
— Azalim niedołęga takowy, iże nogami poruchać ni kęska nie mogę? Jamci jeszcze do krasawic ochoczy! Po jesieni swatów poślę, bowiem zabaża mi się żeniaczki nowej. Hej-ha! Kiegdy prasnę, sto kościołów...
Dobiesław i brat jego, Krystyn, ryknęli śmiechem i zagłuszyli ostatnie słowa wesołego starca, a ten prawił dalej:
— Za Krzywoustego-gospodyna toć ja w Olszyno-wie pirzwy w pląsach był i do gadek uciesznych! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!
I zaczął rozpowiadać o dziejach dawnych, nie pomny, iż setnia a może więcej od tego czasu lat upłynęło, a tamci słuchali i nie przerywali, bo w poszanowaniu mieli Ożoga sędziwego.
— Z kiejże strony nowa wojna rozgorzeje? — spytał Tur i długie włosy siwe z czoła odgarnął. — Jakżeż o tem wieszczy mądra Salomea?
— Skąd pierwsze pożogi zabłysną — nie wie, ino gada, iże naprzek całej ziemi wraża siła pociecze — odpowiedział Dobiesław. — To też sposobię się, aby w gotowości ostawać zawżdy. Zurzę się ino, iż Wańko nazad nie jedzie, acz dawno z Lisowa wyruszył. Nie daj Krystus Pan, może co złego mu się przydarzyło?
— At tam, bajdy, bajdury, babie brednie! — żach nął się stary Ożóg. — Taki osiłek! Cóż złego mu się przytrafi? Dąb na głowę upadnie, toć i tegdy nic nie będzie! Jak kiegdy prasnę...
— Dajże to Boże! — westchnął Dobiesław. — Chłopiec na schwał, bitny, wierny i stateczny, acz wesół, jak my wszysćcy!
— Nuże, kiej inaczej nie Iza! — zakrzyknął starzec, uderzając dłonią po stolnicy. — Wesół i zdrów, za słowem w mosznie nie szpera, w mózgownicy nie wiecheć, nie zgniłki-zbutwiałki, ino rozum... Kiegdy prasnę, sto kościołów..., białko luba! Tacy wszysćcy Lisowie! Za króla Krzywoustego, był wojewoda Pociej, ten to ci, który ową mądrochną Masławą umknął i za małżonkę wziął bez wiana nijakiego. Powiada do niego tegdy święty biskup Otton... Hę? Cóż zasię powiada? Utknęło mi... Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!... Hej! Powiada tegdy...
Znowu prawił Ożóg o czasach Krzywoustowych, oni zaś słuchali milczkiem i z lipowych łagiewek struganych piwo ciągnęli, myśląc o swojem.
Przed południem przyodział się Dobiesław, bo sądy miał onego dnia sprawować. Wdział na nogi gacie lniane, ciemne i takież cholewy, na onuce zaś wciągnął skórznie lekkie z ostrogami, zarzucił na bary długą do kolan kurtę z kołtryszu, z mieczem lekkim na pasie rzemiennym, szkarłatnym. Na drugim palcu prawicy umieścił pierścień z czarnym kamieniem i wyszedł na krużganek przed kasztelem.
Giermek podsunął mu zydel, mocny, dębowy.
Pan na Łęczycy usiadł i spojrzał przed siebie.
Na dziedzińcu zebrała się gromada ludzi, przybyłych po rozsądzenie sporów i po insze rzeczy.
Sądził naprzód małego, a zadzierzystego włodykę Stanka z Tęczowej, który ubił sąsiada w zwadzie chmielnej, a z nim razem pachoła-kmiecia.
Przypomniał sobie Dobiesław na Łęczycy, że za głowę komesa płacić należało podług prawa grzywien sześć dziesiąt, a że „ścierciałką11 był ów ubity, więc nałożył ino trzy dziesiąt grzywien, a za kmiecia potem — dziesięć.
Kręcić zaczął Stańko, lecz pan na Łęczycy zakrzyknął groźnie:
— Nie wypłacisz do skojca ostatniego, do wieży Pójdziesz do czasu, aż twoi okup cały i mzdę złożą! Słysz?
Zapłacił i odszedł z pokłonem scartabełlus zwadny, chociaż mógłby jeszcze do knezia się odwołać, lecz nie chciał, bo możnego Lisa bojał się i czcił za sławne czyny.
Sprawiedliwy był Dobiesław, bo gdy kmet stary stanął przed nim na kolana i jął skargę zanosić na młodego Lisa z Basztowej, że mu córkę pokrzywdził dla zabawy, rozgorzał się sercem sędzia-rycerz i zawołał:
— Od ojców postanowione jest, iże jeźli pan kobietę kmieciową pohańbi, cały ród pokrzywdzonej ma do wolności dojść. Przeto wolny jesteś ty, rodzicu pokrzywdzonej, i wszyscy twoi do ostatniego pokolenia po wieczyste czasy!
Odszedł kmet pocieszony, bo wolnym stał się człekiem.
Później czynsze jął zarządzać Dobiesław w zbożu, *Qie, rybach i bydle dla siebie, kościoła i knezia, a upominał, że niewolni kmecie nie mogą opuszczać ziemi pana, wolni zaś mogą, aby jeno daninę w porę składali. Napomknął też o wojnie, która nadciągała, i radził, aby zawczasu się ludzie do niej sposobili, w domach spiżę dla żon i dzieci małych zostawiając na czas długi.
Poczem wstał, miecz odpasał, pierścień zdjął i do dawnej odzieży lnianej rychło powrócił, bo słonko przypiekało mocno, a i czas na posiłek już się zbliżał. Jakoże wkrótce stanął przed panem stary sługa, dawny giermek bojowy — Rzymko, i rzekł:
— Strawa już się dymi i pani woła do stołu!
— Awo jakmiarz wczas, bociem w kiszkach kluka oddawna! — zawołał gospodarz uradowany.
Bez gości nie jadano wtrzemie, gdzie ciągnęły się czysto strugane stoły lipowe, ławy i zydle o oparciach, misternie ciętych przez rzemieślników, którzy po dworach chodzili; ściany tam były ozdobione półkami ze statkami ze srebra, cyny, mosiądzu, gliny palonej, jako to dzbany lub ssądy krynice, czyli misy łatki, albo talerze, trzopy i szkudły — garnki i puhary gliniane, kubki kruszcowe, roztruchany, ła-gwie, konwie i czerpaki dla piwa i wina. Nad niemi wisiały rogi zdobycznych zwierząt, a więc czaszki żubrowe, turze, niedźwiedzie, łosiowe, jelenie i tarcze ogromne, ze skrzydeł orlich, sokolich, jastrzębich ułożone, lub zeszyte z błamów skórek kunich, wilczych, tchórzowych, gronostajowych, bobrowych, jaźwcowych i innych. Po kątach stały kaganki ze spiżu lub żelaza kutego, ciężkie, wysokie, pięcioramienne, z chwytkami dla smolnego łuczywa, z głębokiemi łagiewkami dla oleju lnianego i kłaków konopnych.
Podłoga biała, z bukowych desek struganych, okryta była pasami grubych płacht lnianych, nad stołami zaś wisiał na łańcuchu krzyż drewniany z Chrystusem, pięknie rzeźbionym i malowanym, a przy końcu krucyfiksu, od dołu, na łańcuszku — klejnot Lisów — tarcza czerwona ze strzałą białą dwakroć przekrzy-żowaną i Lis, siedzący z kiciastym ogonem zadartym.
Snycerz — Niemiec z Magdeburga, sporządził ten klejnot z miedzi czerwonej, na obie strony jednakowy.
Ucztował ongiś w owym trzemie Kazimierz Sprawiedliwy, syn jego Konrad, kneź mazowiecko-kujawski, warchoł Odonicz, arcybiskup Pełka i mnogo innych znamienitych i możnych ludzi.
Nie jadano jednak tu w dnie zwykłe.
Nakrywano stół w kleci przy sieni, skąd bliżej było do kuchni.
Wszedłszy do izby, słowa dobre, łagody pełne do Salomei sędziwej mówił gospodarz, a później, gdy przyszli Krystyn z Turowej i leciwy Jaksa-Ożóg, Dobiesław na krzyż wiszący nade drzwiami oczy podniósł i takową modlitwę głośno i gorliwie odmówił:
— Stwórco ludzi, żywotów i rzeczy wszelakich, któryś jest, iże karmisz i poisz ptaki niebieskie, pszczele trudne, czerwy ziemne i zwirza różnorakiego — nie ostaw nas bez chleba powszedniego w onym dniu i po kres naszego żywota. Boże przenajwiększy, przenaj-możniejszy, królów i kneziów Włodarzu i Panie, który ziemi rodzić każesz dobra ziemskiego mnogą dołękę, zrządź, abych strawa krzepy dodała, a z nią społem ochotę do cnoty i czynów zacnych, przed Tobą, Gospodynie, dostojnych i godnych!
— Amen! — rzekli inni.
Usiedli wszyscy, tylko Salomea znakiem krzyża świętego stół przeżegnała i łacińską modlitwę szeptała w skupieniu.
Pachoł wniósł wielką misę żuru czerwonego, a gospodarz tasakiem rozpołtował okrągły bochnek chleba żytniego i na cztery połcie podzielił, każdemu jego kawał podając.
Z małych łatek jedli żur czerpakami drewnianemi o długich trzonkach, czekali na to, co mieli potem przynieść pachołkowie służebni, więc ku drzwiom zerkali oczami ciekawemi.
Jako też wkrótce podano duży półmisek gliniany z kawałami baraniego mięsa pieczonego, w polewie maślanej i śmietanie pływającego, a do tego boćwiny skrobanej, warzonej ze sadłem wędzonem, pełna misa, po niej zaś inna — z grochem, posypanym Chlebem tartym, a do grochu masło topione z cebulą. Do mię’sa brali sobie mężowie ząbki czosnku, snadź dla ostrości i smaku, a Chlebem obficie zagryzali.
Jedli w milczeniu, nasycając się, lecz gdy pachołek wniósł duży garnek, białą płachtą owinięty i, stawiając na stół, oznajmił:
— Kaszywo jaglane przednie, łojem ze skwarkami okraszone! — skinął nań gospodarz i rzucił:
— Piwa!
Podano dzban, okryty potem i rosą, bo z zimnego podziemia był wydobyty.
— Posmakujcież-no onego piwa! — rzekł Dobiesław z dumą. — Takowe z pola nie ustąpi przed świdnickiem ze Śląska, a krakowskie i wareckie przebije. Ho! W nowej ozdowni warzy to piwo wolny kmet, którego pod Oldą osadziłem, a ten ci od niemieckich kolonów przejął sposoby. Hę? Cóż-ta?
Ciągnęli mężowie zacne, zimne piwo przez zęby, próbowali, językami mlaskali i długo milczeli.
— Nie żybura to ci niżadna, ni ałus dawny, ino pojło cne! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach... — zaczął nareszcie mówić Ożóg, lecz umilknął, bo Salomea surowe oczy nań zwróciła.
— Piłem ci ja onegdaś u Saroka w Czersku piwo, ja wam powiadam, samiuśtek poraj! Goryczka i woda — woda i goryczka! — rzekł Tur. ~~ Dziękuję z takowych bedł, kiegdy prasnę, sto... — mruknął starzec.
— W onem piwie ni kęska poraju, ino słód najprzedniejszy i chmiel wyborny, dojrzały, osuszony — objaśnił gospodarz, zabierając się do kaszy.
Nie sporo jednak szło im to jadło, albowiem mięsiwem i chlebem mocno się nasycili. Chrzęścili więc teraz jabłkami i zabawiali się piwem.
Salomea jadła mało i — strawę osobną, piwa nie tknęła, wodę tylko pijąc studzienną.
Syci gwarzyli o tem i owem. O wojnie, o tem, że dawno o kneziu Konradzie słuchów nie było, o przesiedleniu dobrzyńskich rycerzy do Drohiczyna, o mierzynku rączym, sprowadzonym przez żyda, o urodzajach i mnogości jagody wszelakiej, o tem, że latoś nie widać ani czerwa na łanach, ani kostrzewy, kąkolu, stokłosa i innego pyrza, o sporach sąsiadów oraz o inszych rzeczach.
Pani Salomea radziła się co do orzechów, maku, lnu i miodu płastowego, a szwagier z uszanowaniem w głosie prawił jej o tem, jak z tem u niego w Tu-rowej się dzieje.
Wańko z Lisowa. ^
Nareszcie ziewnął donośnie Ożóg leciwy i mruknął:
— Kiedy prasnę, białko luba, sto kościołów w ślepiach stanie! Czas na legło, bo przy takowym przypieku to ci nawet zając do jamy swojej w kłącze i nać dąży, kiegdy prasnę...
Odmówili modlitwę dziękczynną głosami sennemi, poczem poszli do swoich izb i kleci, a Ożóg — na siano, bo takie legło najbardziej lubiał po strawie.
Na progu stanął i rzekł głośno, bo pani Salomea, na głowę wdziawszy biały szarstuch, odeszła już:
— Ino aby do piwa poraju kłaść i warzyć na ży-burę, jak owy ścierciałka niecny z Czerska! No, no! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Było to razu jednego za Krzywoustego, możnego włodarza, kiegdy to wojewoda Swójsław...
Obejrzał się, lecz nikogo nie spostrzegł. Bracia wymknęli się już z izby i tylko pachołek zbierał dzbany, kubki i kromki chleba.
Pogroził mu koszturem staruch rozgniewany i krzyknął:
— Obwieś! Blezga! Czuryło! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!
— KiŚj jamci nie białka! — zaśmiał się pachołek.
— Widzę sam! — fuknął nań staruch. — Nie białka, ino, jak owa baba paskudliwa nie masz uzdy na jęzorze mamrotnym! Kiegdy prasnę, sto kościołów... Ty draczu wozgrzywy, dubielu jako sąg brzostowy, szuło nieciosane, moszno z trynami i gniłkami, pacześ ma-słoczna, pacwo, rupie czołgotne, szkieto bezecna! Ać ciebie szczkawka zmorduje, munio! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie... biał... śmierdzielu pyskaty!
Stuknął koszturem i poszedł szybko, już się nie oglądając. Pachołek zaś stał osłupiały, bo w głowie mu się zgiełkliwie uczyniło od wyzwisk, rzuconych przez starego Jaksę-Ożoga.
Cisza zapanowała w możnych komesów gnieździe.
Włodarze spali w kasztelu; w czeladniach zaś, w kleciach chlewnych, w stajniach, horodniach, w kuchni chrapali na płachtach, na ziem rzuconych, słudzy: wa-rzuchy, pachoły, prządki, tkaczychy, koniuchy, skot-nicy, cieśle, snycerze, kowale. Spały nawet psy łańcuchowe, konie, stojące w pogotowiu i przywiedziony wczoraj przez żyda cisawy mierzynek rączy.
Spały gołębie po strzechach, kury, kaczki, gęsie — w cieniu domów służebnych; usnęła kania na szczycie buku, tuż na pobliskim sęku — synogarlica i wiewiórka kraśna w dziupli dębu czarne, bystre oczki zmrużyła.
Słonko płynęło wysoko, niby wielka, promienista tarcza, lejąc dokoła strugi złotego deszczu. Nikt, ani człek nijaki, ani ziemia, ani bór, ani wart rzeczny, uśpiony, nie widział, jaki siew gorący i jakiemi krociami rąk płomiennych rzucało słonko w tej godzinie ciszy i znużenia na włość rycerską i na całą ziemię Piastową.
Rozdział IX.
Po ogień i serca.
Tegoż dnia, gdy do dworu Lisów powracały przed zachodem słońca kosarze, żeńcy i niewolnicy, wiodący za sobą mierzyny z sochami i radłami, gdy szło z rykiem bydło chlewne i owce z mekiem żałośnym, gdy koniuchy jechali wpośród stadniny, bieżącej ochoczo ku domowi, — na szlaku, co z boru wybiegał, podniosła się kurzawa różowa i złocista. Z niej w krótkim czasie pojawił się jeździec, szybko pędzący na dobrym koniu, a za nim inny znowu na małym bu-łanku.
Biegli szybko, a pachoły i strażnicy spozierali na nich z wałów i z mostów, jeszcze nie podniesionych na noc.
Stary giermek Dobiesławowy, śpieszący od kuchni, aby wieczerzy godzinę oznajmić panu, stanął, oczy przysłonił, bo blask bił jeszcze od słońca, zapadającego za dąbrową i wpatrywał się bystro.
Nagle po połach żupicy się uderzył i zakrzyknął:
— Tać toż „Bławy“ pana Wańkowy pośpiesza. Nie jaki kto inszy, tylko Wańko, młody gospodyń, powraca!
Zakrzyknąwszy, pobiegł do kasztelu.
W mig wylegli wszyscy na krużganek i niecierpliwie wyglądali konnych.
Zatupotały kopyta mocne na płaehach mostu. Na dziedziniec pędem całym wybiegł bławy ogier, zarżał zewnie, stadninę zwęszywszy, i kopytami w ziemię się zarył tuż przy stopniach krużganku.
Za nim stanął kosmaty konik bułany, głową trzęsąc i chrapiąc dziko.
Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł, a wtedy wszyscy poznali Waóka, na obliczu sczerniałego, kurzem okrytego, acz wesołego po dawnemu.
Biegł, dzwoniąc ostrogami, do swoich, a za nim zwolna postępowało pacholę, drobne, piękne, o włosach lnianych, oczach jak niebo pogodne, kraśnych wargach — zamyślone, nieśmiałe a słodkie.
Wańko padł rodzicom do nóg, a później obejmował, po rękach całował i czuł, jak na twarz mu spływają łzy matki, surowej zawsze Salomei Mądrej, i rodzica, wojownika chrobrego i wodza niezłomnego.
Schylił się młody rycerz do kolan Ożoga leciwego i chudego Krystyna z Turowej, stryja rodzonego, i później dopiero zakrzyknął radośnie:
Przecież obaczyłem was w czerstwem zdrowiu i szczęśliwości, Łęczycę naszą miłą, kolegjatę tumską, łany nasze, bory i Bzurę rodzimą! Przywiódł Bóg oba-czyć raz jeszcze! Zdaleka przybieżałem ninie do was i po ogień, po ogień ino, mili moi! Jutroś do Lisowa skoczę, abych chocia jednem okiem rzucić na sadybę. Do Gniezna, do arcybiskupa śpieszno mi! Wieści okrutnie ważne wiozę!
Brali go rodzice pod ramiona i do kasztelu prowadzili, a Wańko na progu stanął, obejrzał się i z uśmiechem wesołym rzekł:
— Toć do ninie wam nic nie gadałem o tym pa choliku kraśnym! Za giermka go brałem. Rodu on wysokiego, rycerskiego i wierny mi, jak niżaden inszy. Miłujcież go, maci miła, i wy, rodzicielu najdobrzejszy!
Spłonęło pacholę rumieńcem, niby nań blaski od ogniska bliskiego padły, i podbiegłszy, do kolan Wań-kowych rodziców przywarło.
— W dobrą, szczęśliwą godzinę wnijdź pod strzechę naszą! — rzekła Salomea i pacholę po złocistych włosach, z pętlika wyzierających, głaskała dobrotliwie. Objął ramieniem Dobiesław Jola szczupłego i do piersi przycisnął zlekka.
— Gibki ma stan, czy abych krzepy ma dołękę? — spytał niespokojnie.
— Krzepy ma poddostatkiem, a jeszcze bardziej do koni sposobny jest, z łuku zasię abo kuszy razi okrutnie! — odpowiedział Wańko wTesoło i dodał:
— Dziarski, udały, chrobry pachołek ów Jol mój!
Na te słowa zarzewie radości i szczęścia zagrało na złocistych policzkach giermka, nic jednak, nie odrzekł, tylko drobne dłonie do piersi przycisnął a oczu łagodnych z twarzy młodziana nie spuszczał.
— Jol mój... mój! — szeptał w zachwycie i radości, a później znowu do nóg dostojnej Salomei padł, w oczy jej patrząc błagalnie.
— Słodkie, przylepne one pacholę! — rzekła starucha, głaszcząc jasną głowę Jola. — Z serca samo wydziera miłowanie dla siebie!
Obejmując giermka ramieniem, do zamku prowadziła, bo i mężowie już tam szli, aby widokiem młodego Lisa w spokojności się nacieszyć.
Nie zwlekając, umyli się i ogarnęli małość rycerz i Jol w swoich izbach i do biesiadni podążyli, bowiem stamtąd głosy rodziców, stryja — Tura i starego Ożoga dochodziły.
Zastali tam dwóch gości, którzy wonczas w Łęczycy przebywali na zamku.
Na spotkanie młodziana podniósł się mąż tuszy okazałej, o wąsach siwych, podbrodziu gładko wygo-lonem, i długich włosach czarnych, acz mocno szronem lat przyprószonych.
Skłonił się przed nim Wańko i w prawicę ucałował. Ujrzał bowiem Mścigniewa Awdańca, starszynę rodu, osiedlonego niegdyś przez Kazimierza Sprawiedliwego wraz z Lisami na Warcie i po lewicy Wisły dla obrony ojcowizny przeciw Niemcom, ruskim kneziom, Jadźwingom i Prusom. Ten to komes, wojennik znamienity, uczył Wańka toporem bojowym robić i krzyżowej sztuki na miecze ciężkie i lekkie.
Drugi był biskup-sufragan płocki — Szymon, przebywający swym zwyczajem od miesiąca ugornika do sirzpienia u opata w Tumie.
Biskup prawicą z pierścieniem święconym błogosławił młodziana i rzekł po łacinie:
Ab imo pectore dico: vivit sub pecłore uulnus, probe nescius de fortuna tua! Nunc dolor remittit! Deo gratiam ago!*.
Salomea słowa dostojnego pasterza po polsku powtórzyła.
Stary Ożóg zbliżył się do Wańka i z pod żółtych brwi przyglądał się mu bacznie, mówiąc:
— Kiegdy prasnę, sto kościołów... Cóżeś taki gładki * Szczerze powiem: bolało mnie, że nic określonego nie wiedziałem o twoim losie. Teraz troska minęła. Dziękuję zato Panu Bogu! i jakowyś świetlany jesteś? — pytał. — Słysz, pewnikiem wieści sławne przywozisz? Kiegdy prasnę...
To posłyszawszy, rzuciła nań Salomea wejrzenie surowe i rzekła:
— Na wieczerzę prosim was, przewielebny książę biskupie i was, dostojny sąsiedzie! Czem chata bogata, tem rada! Nisko się kłaniamy, czołem bijemy i do stołu prosim!
Wieczerzę w trzemie podano. Na lnianym obrusie połyskiwały puhary srebrne, cynowe i inna zastawa bogata w kruszcu i drzewie, rzniętem przemyślnie, misy, półmisy, małe kryniczki i mnogi sprzęt biesiadny.
Przy kagankach stali pacholikowie, węgle żarzące się do wody strącali i nowe łuczywo wkładali do chwytek żelaznych, nakształ szponów raroga odkutych.
— Gadaj-że od początku samego, jakeś z Lisowa konia wpirzwo pchnął! — zagaił rozmowę Dobiesław niecierpliwie, widząc, iż syn do jadła przywarł smakowicie.
— Kiegdy prasnę... — wtórował mu Ożóg, bokiem zerkając na młodziana.
— Aliż dozwólcie chłopakowi z głodem się uporać wpirzw, bo sczerniał on ci, wychudł, ino gnaty zostały! — broniła Salomea, z lubością patrząc na Wańka.
— Hej-ha, iżeby od Lisa którego ino gnaty pozostały, no, no, no! Niewidy, niewidy jedne! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! — wybuchnął Ożóg, bo aż o jadle zapomniał stary i z ciekawości oczami wesołemi błyskał.
— Dziedzio — sędziwy człek i wielki wojownik był, ino wrzemiona tera nie te i ciało słabiejsze jest — upomniała go Salomea.
— Kiegdy prasnę... — oburzył się staruch. — Hejże, Wańko raiły, podkowicę pokruszysz? Misę ową w garści skręcisz, jak brzostę w ogniu? Gadaj w mig! Kiegdy-prasnę, sto kościołów...
Wańko przełknął duży kawał mięsiwa i, porwawszy misę, zwinął ją niby szmat mokrego pergaminu.
— Hej-ha! — wrzasnął Jaksa ubawiony. — Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Hej-ha!
— Nie osłabł ja, maci droga, miłowana, inom zdro-żon okrutnie i brzuch podciągnęło na trzy popręgi z długiego dyrdania na koniu, da odpasę się rychło, kiegdy wrzemię sposobne nadejdzie! — odparł młody Lis. — Przeoczcie, rodzicu miły, iże nic nie gadam, pożdzijcie jeno, kiegdy pocznę wykładać wam wszyćko, barchnieć wam będzie i matjaśnie stanie na duchu... Zgotowić się tegodla chcę, aby gadać zrazu od początku i do końca, jako i co zasię przydarzyło, com widział okiem i com słychał uchem, hen, daleko, no i wysoko, bociem aż o kneziowe komnaty oparł się był niedawno od ninie...
— Najdzie Bóg winnego... — szepnęła Salomea, już wyczuwając ponure wieści, z któremi powrócił syn do gniazda rodzicielskiego.
Umilkli wszyscy, zaniepokojeni słowami Wańka, tylko niecierpliwy Ożóg domruknął po swojemu:
— Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Nie zurzyjcie się niewczymci, bociem komu Bóg chce dobra, temu suka prosięta urodzi! Kiegdy prasnę...
— Timor animam meam occupat...* — szepnął * Strach mię ogarnął. z westchnieniem biskup Szymon i przeżegnał się skwapliwie.
— Ex merito donabit Deus!* — uspokoiła go Salomea.
— Deprecamur a Deo defensionem corpora ałque animas nostras!** — dodał biskup i oczy na krucyfiks podniósł.
Wańko tymczasem popił piwa, onego, co to zacniejsze było od śląskiego i krakowskiego, wąsy, w pianie unurzane, otarł dłonią i, powietrza w piersi nabrawszy, jął rozpowiadać o wszystkiem, od owych dni od lutego miesiąca Sieczenia, gdy, z rodzicami się nawet nie zwidziawszy, ruszył do Gniezna, a stamtąd przez ziemie łęczycką, kujawską i mazowiecką aż hen, do grani jaćwieskiej i poprzez puszczę ku We-lawie, co nad Pregołą warowna stoi wpośród bacho-rzy, moczarów i topielisk głębokich.
Rozpowiadał więc o Mogołach dzikich, których Tatarami zowią ruscy kneziowie, o zamiarach i myślach arcybiskupich, o swem posłowaniu z ramienia włodarza śląsko-polskiego i księdza Pełki do Komata wrażego, o Mieszku Łysym i Warcisławie z Warszowej, o pobycie w zamku dobrzyńskiego mistrza, o spotkaniu tam Konrada, o zasadzce Lutosława z Czerska, o nieudanej czołobitnej swojej prośbie przed kneziem, o wzięciu przez niego w pęta Soderycha i o ucieczce nareszcie. O wszystkiem mówił Wańko, tylko o giermku Jolu zamilczał,
Krzyk podniósł się w trzemie po opowieści młodego rycerza.

  • Wedle zasług obdarzy Bóg.
    • Błagajmy Boga o obronę ciał i dusz naszych.

— Tak-to? — ryknął Dobiesław z Łęczycy. — Takowej potrzeby ogniowej nie wziął do serca i rozum u kneź? Posła arcybiskupiego i k temuż Lisa ubić zamierzał, a prawego posłańca, acz wrażego, jako owy Soderych był, pętami wiązał?!
— Do Płocka z Bzury naszej nie licho daleko... — dodał Krystyn groźnie.
— Kiegdy prasnę, sto... Ubić Lisa? — wrzasnął Ożóg i wyprostować się silił, ino nie mógł, bo go chył trzymał mocno. — Za jeden włos Lisowy my-bychmy zamków kneziowi naburzyli tyle, co baba blesna garnków natłucze w pociepi! Nie zdręchnęły Lisy do ninie, kneziu! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!
— Dziedziu 1... — upomniała go Salomea zmartwiona.
— Nie porokujcie już! — żachnął się starek i ręką machnął. — Jeźli wy nie powstaniecie, samiustek pojadę do knezia! Kiegdy prasnę, sto kościołów... białko luba! Nie odmarga się ogonem owa marcha niecna! Truchło mu stanie na duchu, bociem mzdą prawą rodu naszego zagrożę. Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach... białko luba!
— Jamci na jelcu korda zarąbię narzaz na owego Lutosława! — krzyknął Tur i pięścią w stół w gniewie mocnym gruchnął, a za nim walili kułakami, odgrażając się straszliwie, Dobiesław Mohuczy, Ożóg leciwy i sąsiad Awdaniec, druh wierny.
Popadały i stoczyły się na podłogę kubki, łagwie misy, a Ożóg tasak porwał i rąbał stolnicę, krzycząc:
— Kiegdy prasnę, sto kościołów... Rym! Rym! Naści dziękwę, żmijo czołgotna, kłącze niegodne, rym, rym! Kiegdy prasnę, białko luba!
Ukryli się po kątach i za drzwiami pacholikowie, struchlał ksiądz biskup płocki, ulękła się nawet sama Salomea Mądra.
Nareszcie, gdy umęczyli się nieco i przymilkli, odezwał się przewielebny Szymon:
— De priuałis* na inszy czas, ninie de publicis** naradę uczynić trza. Cóż masz na myśli? — spytał Wańkę.
— Za pojutrzejszego dnia na noc do Gniezna pojadę i będę robił, co arcybiskup namyśli! — odparł rycerz. — Zanocuję u was, a nim świt, odjadę...
— Wańko! — zawołała Salomea. — Ostań na dni chocia trzy.
— Nie może być, maci miła! Spieszno mi do Gniezna, bociem nawała tatarska, jak wiślany wart szeroki, płynie ku naszej rubieży...
— Wierę! — zgodził się biskup. — Periculum in mora ***.
Długo rozprawiali jeszcze Lisowie i goście o nowej klęsce, dążącej ku ziemi rodzimej, a biskup z westchnieniem rzekł:
— Terra nogtra semper antemuiale est/****
— Sąsiedzie! — zawołał Mścigniew Awdaniec. — Na naszą podmogę liczcie! Wszyśccy my z Poznania, Pońca, Krzywin, Czestramiu, Krakowa, Wiślicy, Sandomierza, Kruświcy, Bydgoszczy wici rzucimy i staniemy, jako jeden mąż w potrzebie takowej, a was na wojewodę okrzykniemy! * O prywatnych sprawach.

    • O rzeczach państwowych.
      • W zwłoce — niebezpieczeństwo.
        • Ziemia nasza zawsze jest przedmurzem.

— Dzięk przyjmijcie! — odrzekł Dobiesław z Łęczycy. — Na prywatę nie pozwę was, ino na obronę rubieży przed najeźdźcą nowym...
W trosce i niepokoju rozeszli się gospodarze i goście po izbach na spoczynek, bowiem godzina była Późna. Ze szczytu bójnicy stróżujący drużynnicy odśpiewali już modlitwę północną i na usypiskach wałów do płonących kostrów dorzucili świeżego łuczywa.
Wańko nie poszedł do swej izby, tylko do matczynej świetlicy.
Długo gwarzył z nią, a gdy wychodził, rzucił w ciemność komnat cichy okrzyk:
— Jolu! Jolu!
Giermek zjawił się natychmiast i stanął przed rycerzem.
— Wnijdź do świetlicy, a rozpowiedz rodzicielce wszyćko, co chcesz, — szepnął Wańko i podążył do swojej izby, rękami w mroku macając ściany i ławy.
Zaledwie brzeszczyło się zlekka, gdy ze świetlicy wyszedł Jol, a za nim Salomea Mądra.
Pątlik zsunął się z głowy giermka i smuga złotych włosów okryła plecy i pierś. Była to już Joleta, córa Soderychowa, słodka, jasnooka.
Niewiasty trzymały się za ręce i patrzyły na siebie łagodnie, miłośnie.
Rzekła Salomea:
— Oby Bóg wszechmocny stróżował was i chronił! A pomnij, dzieweczko, że ino Bóg, Bożyc i Duch Święty — trójnasób jeden Bóg!
— Bogowie mego gospodyna — moi bogowie! Jego żywot — mój żywot, jego radość — moja szczęśliwość, jego zgon — mój zgon! — padł gorący szept.
Objęła starucha jaćwieską krasawicę, kneziową córę, i na czole jej znak krzyża nakreśliła, a ta do nóg jej padła, stopy i ręce całowała, szeptała, łkała, śmiała się z wielkiej miłości, szalejącej w sercu, jak orkan w puszczy rodzimej.
Wbiegł giermek Jol do swej kleci, pątlik na głowie poprawił, włosy do kupy starannie zgarnąwszy, wdział kurtę sukienną, skórznie grube, żelaziskiem strzemion niemal nawskroś przetarte, na nogi wciągnął i do koni pobiegł.
Po chwili na krużganek wyszedł do drogi gotowy Waóko, pasa podciągając.
Usiadł na stopniach szerokich, kamiennych i zapatrzył się, zapomniał o wszystkiem.
Naprzeciwko murów, o dwa loty strzały, już za Bzurą, nasrożyła się nieruchoma ściana boru ciemnego. Jeszcze czarniejsza stała knieja w onej godzinie, gdy niebo posiewać się pasminami i stołpami światła zaczynało, zamarłe, przytajone w oczekiwaniu wschodu słonka płomiennego, które gdzieś za górami, rzekami, lasami i morzami już się podnosiło coraz wyżej i dumniej. Niby ostry sierp, brzuszczem do góry rzucony, błysnął na krawędzi zielonych błoni promienny kraj szkarłatnej głowicy, wypływając w wyżynę bez kresu.
Rozwiały się wnet złote włosy słoneczne i poszły wdał, wszerz, na wszystkie strony. Albo nie! Niewidzialny łowczy dośpiewał łuk złoty i chmarę biało-ognistych strzał bez liku puścił! Te zaś poleciały, padły i wraziły swe szypy w zielone łąki, w mgliste zakola rzeki, w ciemny haszcz dąbrowy i boru czarnego, jeszcze ze snu nie obudzonego, w gwiazdki i kielichy kwiecia polnego, w glinianą strzechę ka sztelu, zaigrały na dalekich krzyżach kolegjaty i w oczach rycerza młodego.
— Hejże, hejże, słonko ciepłotne, łagodą dyszące, uroczne, radosne! — szepnął Wańko zachwycony.
Drgnął i powstał, bo kroki za sobą posłyszał. Stary Rzymko do trzemu imieniem gospodyna na strawę wołał.
Po modlitwie porannej szybko zjedli polewkę z serem i posiedziawszy chwilę w milczeniu, powstali, albowiem Dobiesław rzekł:
— Na kogo szlak ożyda, temu się śpiech przyda!
Wszyscy żegnali młodego rycerza.
Błogosławił go ojciec krzyżem dziadowskim, matka ze łzami na pierś synowi upadła, całowała, po licach głaskała i żaliła się przez łzy:
— Ostatni ty mój, ać Krystus i Mać Przeczysta Stróżę nad tobą roztoczą, Wańko, Wańko umiłowany! Nie znać bowiem nam, kiegdy pod strzechą naszą opięć powrócisz, kiegdy i jako! Dziennie i nocno, krzyżem leżąc, paciorki za ciebie szeptać będę do Bożej Rodzicielki i Jej Synka Zbawiennego! Oj, luto mi, oj, ma-tjaśnie mi w one wrzemiona, troską i bojaniem brzemienne! Maci Przenajświętsza, Bożycu Umęczony! Oj luto zurzy się duch mój i łzami krwawemi broczy! Gore mnie starej, nieszczęsnej, syna w dobie klęski z gniazda puszczać, bociem płynie ku nam plaga okrutna, a z nią insze wielorakie, a wszystkie srogie...
Na to rzekł Dobiesław z Łęczycy strapiony:
— Nijak inakiej nie Iza! Rycerz w polu, gdy potrzeba stanie przy grani, abo za zapieckiem, kiegdy nie woj, ino czuryło domowe, chobotne... Jako Bóg rozsądzi, tako się ma stać!
Przystąpili do Wańka Szymon wielebny i Awdaniec chrobry.
Pierwszy błogosławieństwa pasterskiego udzielił i mówić jął:
— Benedico atąue misericordiam Dei imploro hoc iempore, semper ac melioribus annis. Amen!*
Awdaniec na krzyż potrzykroć wychowanka objął, po policzkach go całując, i rzekł:
— Topór w boju samowtór, chociaby z wielotem przemocnym — dobry jest; miecz ciężki w sieczy, gdy zwara kipi wokół — dobry jest! Pomnij o tej radzie mojej, toć z lutej bitwy, acz samojeden z pośród wojska wynijdziesz cały. Bywaj mi, Wańko miły, bywaj!
Tu krok postąpił ku odjeżdżającemu Krystyn z Tu-rowej i tak przemówił:
— Pomny bądź ino o rodu sławie, Wańko!
— Zasię tam! — odpowiedział młodzian, a Salomea oczy na dziewierza podniosła ze zdumieniem. Wtedy dopiero sunąć ku niemu począł Ożóg sędziwy, co sto dwa dziesiąt, a może i więcej wiosen po ziemi chodził.
Szedł wolno, pochyły, oczami błyskający, i gadał:
— Gdychmy na Pomorzaków i Kaszubów za króla Bolesława Krzywoustego z wojną szli, mój dziad, a twój praszczur, Zbigniew Wdały, tako żegnał nas — młodych: „Od Boga poszła ziemia nasza, Piastów ojcowizna, a nic jej nie zmoże, ani burza groźna, ani morski wał warkotny, ani siecza krwiorozlewna, ani niżaden wojewoda luty! Przestoi wszystko i zajaśnieje zawżdy, jak ono słonko po nocy!“ Pomnij na to, * Błogosławię, o miłosierdzie Boskie proszę obecnie, zawsze i na lepsze czasy. Amen. wnuczku, Wańko, Lisowa latorostko dobra, cna, a nie zurz się nikiedy, ino praskaj, siecz, rąb, bodź i tratuj, 0 zdrowie ludu i macierzy-ziemi snażąc się nie po próżnicy! Rum! Rum! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!..’.
Chocia zaperzył się i pokraśniał staruch, jednak to prawicą to lewicą oczyska łyskliwe przecierał i chył go coraz niżej ku ziemi zginał.
— Przeoczajcie, mili, czas już na mnie! — odezwał się nareszcie Wańko. — Jeszczeć zagrodę swoją oglądnąć chcę, bo markotno mi bez niej! Ostańcież z Bogiem! Rodzicu! Maci miła! Dziedziu! Stryku! I wy, dostojny książę biskupie i najmilejszy Mścigniewie, dobrodzieju mój!
Wtedy Jol przypadł do kolan rodziców Wańkowych 1 długo oderwać się nie mógł, niby swoich umiłowanych oćca i macierz żegnał na czas niewiadomy, długi.
Gdy powstało wkońcu pacholę słodkie, nagle głowę śmiało podniosło i rzekło twardo, donośnie:
— Gdzie będzie sława mego gospodyna, tam będę ja; gdzie będzie jego domowina ostatnia, tam zbieleją moje kości! Wiaram się na waszego Bożyca i na wszystkie bogi ziemi, wody, nieba, ognia i puszczy!
Zdumiał się, posłyszawszy takowe słowa, biskup Szymon, lecz Salomea słowami łacińskiemi doń przemówiła i uspokoiła.
Pochyliła się potem nad Jolem i coś szeptała mu do ucha, a Wańko dosłyszał ino koniec:
— Bóg dozwoli, że krzyżmo samać uszyję... a tam, co Bożyc obmyśli, doradzi, błogosławi...
Wskoczyli nareszcie na siodła i rzuciwszy słowa
Wańko 2 Lisowa. ostatniego pożegnania, ruszyli szybko z miejsca, aby markota i ból serdeczny nie wstrzymały.
Usłyszeli za sobą głosy umiłowanych, rozdzielonych obłokiem kurzawy, a najdonośniej wołał Ożóg stary:
— Zdzierży wszelaką plagę ziemia nasza przesławna i nie sczeźnie, bo w żyłach synów jej z krwią umiłowanie płynie!
Jeźdźcy byli już za bramą i wałami, a staruch, poglądając surowo na wszystkich wokół, rzekł:
— Z takową wiarą w sercu i myślach, któżta Wańka ugnie?! Tak to! Tak!
Gadki swej zwyczajnej zapomniał Ożóg i patrzył niegasnącemi oczami za obłokiem kurzawy, lecącej za końmi.
Nagle westchnął, pochylił się w dwójnasób, głową potrząsnął ze smutkiem i szepnął:
— A ja taki nie obaczę Wańka-wnuczka, bociem stare szczerby i leciska mnogie utrudziły mnie, utrudziły!...
Po chwili podniósł głowę, ile mógł, i krzyknął:
— Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Ać młodsi ninie do sławy i wiernego miłowania ojcowizny dochodzą! Kiegdy prasnę...
Łzę palącą z powiek strząsnął. Płakał stary Ożóg...
A nad czem?
Czy serce zabolało, gdy wnuk na szlak, przez bór idący, wjechał i zginął nagle z oczu? Może boleść gryząca ogarnęła starca na myśl, że w dobie nowej nawałnicy już nie czuje sił, aby miecz i topór w dłonie słabnące ująć i — dlatego płakał?
Kto wie, co wycisnęło z niegasnących oczu Ożoga te łzy dręczące?
Postukując koszturem, poszedł do sieni, mrucząc swoje ulubione:
— Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!
Rozdział X.
W rycerskiej sadybie.
Słońce już zapadało, zsuwając się za kraj ziemi. Długie cienie przeciągnęły się od lasu i koszlawych, zbutwiałych rokicin przydrożnych.
Korony sosen pławiły się jeszcze w szkarłatnych promieniach słońca, a na już ciemniejącem niebie czarne łapy swoje rozrzucały świerki, proste jak stołpy wr świątyniach bożych.
Tu i ówdzie z przesiek leśnych jeszcze wypływały strugi krwawo-złocistego światła, sączącego się z dużego, napół ukrytego za widnokręgiem oblicza słonecznego, a wtedy połyskiwały trawy niby ostrza żelaza jasnego, białe kwiaty nabrzmiewały krwią, żółte — nagle topniały, czerwone zaś płonęły, niby ogniki błotne, nad czołem topielców migające.
Smugi przeróżne, wielobarwne, złociste, chabrowe, purpurowe — biegły w strugach wartu Bzury, a nad niemi stała nieruchoma, zasłuchana, zaczarowana ściana sitowia. W zakolach rzeki, tam gdzie Bzura zwalniała biegu, połyskiwały, niby na płask odkute tarcice — szerokie, pływające liście lilij białych, przekwitłych już. W tych zawodziach cichych, wyskakiwały i marszczyły gładź rzeczną ukleje gziwe, igra iące, lub płocice krasnopióre, srebrnobokie, goniące muchy i drobne ćmy, nad wodą latające.
Wolno machała skrzydłami samotna rybitwa jąkliwa, głowę drapieżną nadół pochylała i wyglądała zdobyczy. Nagle szybować zaczynała na piórach, szeroko rozpostartych, później, złożywszy je razem, do góry podnosiła i spadała jak kamień do wody, krzywym dzióbem rybę niebaczną porywała i odlatywała ku wydmom suchym, aby żerować w spokoju i ciszy. Pomiędzy pędami głogu w szeroko związanej sieci, w samym środku, rozrzuciwszy łapy chwytne, znieruchomiał gruby pająk-krzyżak, znużony skwarem i pracą zbójniczą, podstępną.
Nad łąkami unosiła się czarna gromada trznadli świergotliwych; z krzykiem dążyła ku borowi czereda szpaków zwinnych; powracały bociany do gniazda na lipie; pokrzykiwał wśród naci gęstej chruściel; z trzęsawisk i mokradeł krecht dzikich kaczek dochodził...
Niby biało-różowe łabędzie płynęły nad ziemią obłoki białe, puszyste.
Ziemia, woda, niebo, trawy, drzewa i wszystko, co żyło, szukało ciszy i milczenia w uśmiechu duszy i pieszczocie odchodzącego słońca.
Widział to wszystko, czuł i rozumiał młody Wacław Lis, dnia tego przybyły do rodzinnego Lisowa.
Wyszedł w pole, a obejrzawszy ścierniska żyta, skoszone łąki, sterty zboża wszelakiego, stogi przeogromne, stanął na piaszczystym cyplu nad Bzurą i cały świat ogarnął okiem zachwyconem.
Jako owe słońce zachodzące żegnał młodzian swój szmat ziemi, skrawek wielkiej ojcowizny praszczurów, dziadów i ojców, sławnych królów, chrobrych kne ziów, wiernego rycerstwa i kmetów — mrówek pracowitych.
Miłował tę ziemię, jak mać rodzoną; gdy stąpał po niej, czuł, iż siła weń wstępuje mocarna, niezłomna; gdy myślał o klęskach i ciosach, spadających na ojczyznę, ból go smagał i gryzł luty, palący. Wtedy zębami skrzypiał i potężne bary prężył, szepcąc zawzięcie:
— Niewczym ci to! Ziemi nie oddamy, wydrzemy najeźdcom wraz z sercem ich niecnem!
Myśli te nagle przerwał plusk wody tuż — niedaleko.
Rozejrzał się i drgnął, a potem rumieńcem spłonął gorącym, z wydmy się zsunął bez szmeru i cicho stąpając, poszedł ku dworowi.
Jednak jednej krótkiej chwili, chociaż minęła ona szybciej od błysku gromu, starczyło, aby Wańko ujrzał piękną zjawę.
Była to boginka wodna, biała, niby z piór obłoków srebrnych utkana, spływającemi strugami i kroplami różowej wody rozświetlona, osłonięta długim płaszczem złocistych włosów. Błysnęły na krótkie mgnienie niebieskie źrenice, jasne, słodkie, purpurowy kwiat ust młodych, uroczych...
Wiedział, bo sam nie wiedząc, podpatrzył Joletę, z nurtu Bzury wypływającą i wstępującą na sypki, biały piach przybrzeżny.
Serce głośno tłukło się w piersi młodziana, płonęły oczy, wargi i policzki. Uchodził więc dalej od rzeki i przez zagony zżęte, szeleszcące suchem ścierniskiem, naprzełaj biegł ku sadybie.
Zwęszywszy zalatujący już smolny zapach dymu i usłyszawszy głosy ludzkie, uspokoił się i szedł powolnie, rozglądając się dokoła.
Przybywszy na zaraniu tego dnia, zwiedził wszystko na swojej ziemi — pola, chlewy, śpiżarnie, śpichrze, stadniny. Przegląd uczynił oręża w zbrojowni, zapasy strzał i wszelkiego sprzętu wojennego; wybrał sześć koni najlepszych, rączych i krzepkich, a później czterech giermków dawnych, w bitwach mnogich wypróbowanych przywołał i rzekł:
— Zgotówcie się chyżo a mądrze do drogi, a pomnijcie, iże daleka ma być, długa i snadnie bitna! Moje miecze, topory, młoty, obuchy i łuki opatrzcie, te, słysz, któremi przed onczas wojowałem na pruskiej połaci, po pogromie Brodnickim!
Skłonili się giermkowie uradowani i szybko odeszli, błyskając oczami śmiałemi.
Dobrych, wiernych pachołków wybrał Wańko młody, bo z nimi, niby z całą drużyną na wielkie rzeczy mógł się porywać.
Najstarszy z nich, Wojbor, jeszcze z ojcem Wac-ławowym na boje chadzał, ciężki miecz dwuręczny i tarcz żelazny za nim nosząc. Był to mąż w sile wieku, o karku grubym i nogach krzywych, na koniu pogiętych, a tak mocnych, iż żebra wierzchowcowi mógł połamać, gdy ścisnął nierozumnie. Ten ogiery, co najdziksze, ujeżdżał z jednego razu, a okrutny był w spotkaniu na młoty ciężkie albo lekkie, — z szy-pami ostremi na końcu.
Po nim szedł Jarosz, zwany „Krukiem“, — bo dziwnie ciemny był na obliczu i oczy miał jak węgle jarzące się w nocy, a w dzień jak tenże węgiel czarne. Umiał on toporem bojowym rzucać, a tak celnie, że cienki pionek świerkowy, kroków trzydzieści odmierzywszy, rozłupywał niechybnie i raz życie Wańka tem ocalił, głowę Prusakowi, który od tyłu mu zajechał, rozwaliwszy z oddalenia.
Obaj mieli swoje zawołanie i znaki, bo do władyków niegdyś należeli, później zaś do wolnych przeszli ludzi, aż do Lisów przystali już na zawsze.
Dwaj inni byli kmetami, co niegdyś przy radie chodzili, chłopy krzepkie, chrobre, o dłoniach twardych, niczem żelazo, i chyżych.
Na jednego wołano Raczek, bo w gniewie albo w bitwie kraśny się stawał, niby ów rak, do wrzątku rzucony, a straszny i tak przyczepny, że od wroga, gdy go ucapił, koniem niktby go nie oderwał.
Ten też swemu gospodarzowi w bitwach nieraz skutecznie pomagał i na jego osobę w najzgiełkliwszej nawet sieczy baczenie nieusypne miał.
Wreszcie czwarty był mały, gruby chłop, o obliczu dobrotliwem i zawsze zakłopotanem. Nazywano go „Kwoką“, bo w bitwie, rąbiąc okrutnie, czyto mieczem czy toporem, ciągle się za swoimi oglądał i nawoływał, niby kokoszą, o pisklęta stroskana.
Jednak młody rycerz dał mu przezwisko „Kośby*, a to dlatego, iż ów mały, gruby giermek, siłą niemal równy Wańkowi, w bitwie miał swój nawyk. Przebiwszy się przez pierwsze zastępy wrogów, stawał i walił dokoła jak kosiec, trawę na błoniu niepoczę-tem ostrem żelazem tnący z odmachem mocarnym, szerokim. Łapy miał przeogromne tak, że toporzysko ujmował niemi do połowy i ciął potężnie.
Ci, gdy zwiedzieli się, a raczej zdomyślili, iż pan do Lisowa nowego giermka przywiózł, ujrzawszy drobne pacholę, odeszli i tuż za progiem śmiechem prychnęli, aż się popłakali.
— Ten ci w sieczy to ino woroga w pośladek, abo piętę dżgać będzie, jako błecha owa! — zawołał Kwoka i bić się po uszach zaczął, aby śmiech swój zgłuszyć, bo rycerza się bojał.
— Cichaj ty, motonogu nieużyty! — upominał go Jarosz Kruk, lecz parsknął sam i dorzucił:
— Wańko za trzpień do sprzączki brać go będzie!...
A Raczek też od siebie dodał:
— Cóżci taki za rycerzem nosić będzie? W myślach mam, iż... pątlik!
Znowu śmiali się już głośno, bo od progu daleko odeszli.
Naśmiawszy się do syta, odezwał się Wojbor rozsądnie:
— A ja wam powiem, iż w tym cosik utajone jest... Przebóg! Widać z gadania, iże szanowanie dlań ma Wańko nasz. A przecz? Cielsko drobne, chlipłe, podłe, rzekłbyś niemowlę, abo dziewka, a tu — nie! Giermek... Nijak inszej ino za kębłaka brał go sobie Wańko z jakowegoś możnego gniazda... Jak w myślach rozważacie?
Lecz ponieważ nie dla rozważania chodzili po ziemi Kruk i Raczek z Kwoką, ino dla rąbania w zwarze bitwy, przeto pary z gęby nie puścili, głowiskami tylko kręcili i spoglądali na Wojbora, czekając co zaś rzeknie.
A że stary giermek powiedział już, co miał na myśli, więc nic nie mówił. Tak w milczeniu doszli do zbrojowni i sposobić się do wyprawy zaczęli, tocząc na brusach krzemiennych grube żelazo mieczów i toporów.
Słońce zapadło za dalekiemi pagórkami i szary zmrok stanął nad ziemią, niby opary nad bagnami wi szące, chociaż niebo jeszcze gorzało czerwienią zorzy wieczornej, do odbłysku zarzewia podobnej.
Wańko nie mógł wytrzymać w izbie, coś rozpierało mu pierś i ściskało za gardło. Zerwał więc pątlik z głowy, poczuł jak długie włosy opadły mu na ramiona i wyszedł przed dom.
Lecz i tu było mu źle. Ubita ziemia dziedzińca i ściany, rozpalone słońcem, wionęły nań żarem nieznośnym. Usłyszał głosy ludzi, śpieszących ku horodni, gdzie spożywano wieczerzę w lecie, wciągnął w siebie powietrze i wolnym krokiem poszedł za bramę.
Usiadł na kamieniach, nie wiedzieć kiedy i przez kogo w jeden stos przeogromny złożonych, oparł głowę na rękach i patrzył.
Wszystko to znał oddawna, bo od dzieciństwa często bywał w Lisowie, gdy tu jeszcze włodarzył stary Ożóg. Gdy ojciec na wojnę wyjeżdżał, mieszkał tu z matką, bo Lisowo w one lata chłopięce mocniejsze było od Łęczycy i lepiej okryte moczarami, wąwozami i rzeką, a także odprowadzonym od niej jazem, który niemal okrążał sadybę.
Dziad Ożoga, a jego praszczur, zakładał ten dwór warowny podług przykazu Kazimierzowego „ut non facilis sit aditus ad oppugnandurn muruma dokoła sadyby rycerskiej dużo krwi wrażej wsiąkło w ziemię, kości zaś i czaszki trupie lemiesze lisowskie nieraz na powierzchnię ziemi wyrzucały.
Po lewicy stał mały gaj olszynowy, po prawicy zaś rozparło się szeroko ściernisko aż hen! do zielonych łąk zalewnych, zbiegających się ku Bzurze.

  • Żeby nie łatwo mogły być zdobyte mury.

Spojrzał na niebo.
Jeszcze się świeciło ostatniemi smugami ciemniejącego szkarłatu, lecz tu i ówdzie już mrugały srebrne oczy gwiazd, ą. Cicho było wokół.
Ludzie przypadli do jadła, psy czekały na kości, pojło pomyjne, kromki Chleba, i nie odzywały się.
Zdawało się rycerzowi, że zdaleka doszedł go głuchy tupot koński, a nawet raz jeden szczęk podkowy, trącającej kamień. Podniósł głowę i nadsłuchiwał.
Nic jednak nie mąciło ciszy, więc, chociaż chciał zwyczajem wojennym na ziemię paść i ucho do ziemi przyłożyć, zaniechał zamiaru.
Bezwład słodki, durmanny, tęsknica, rozumem nie ujęta, tępy głuchy ból serca ogarnęły go znowu i w dumę nie smutną i nie radosną pogrążyły całego.
Zapomniał o życiu, o czasie, o wszystkiem.
Siedział skulony, ciemny na białych kamieniach tak, jak tkwi w skwarne południe czarny orzeł, znużony, zadumany o tem, czego sam nie pojmował, gdyż nie jego to myśli latały wokoło zatroskanej głowy, lecz szepty duszy, cichą troską owianej.
Nagle posłyszał donośny dźwięczny głos Jola.
— Gospodynie! W mig padnijcie na ziem!
Wańko był człekiem bitewnym, wojownikiem obytym, więc bez zwłoki, zsunął się z kamieni i przywarł do ziemi.
W tejże chwili posłyszał granie cięciwy, przeciągły poświst strzały nad stosem, a wnet potem bzykanie innej, która, jak zmiarkował, w niebo poszła.
Podniósł głowę i ujrzał człeka chudego, przygarbionego, z oszczepem biegnącego ku niemu od gaju. Ry cerz bezbronny już rękę wyciągnął po kamień, gdy ponownie bzyknęła mu nad głową strzała.
Napastnik runął nagłe, oszczep z rąk wypuścił, rzęził, drapał i nogami kopał ziemię.
W mig był przy nim Wańko, za oszczep porwał, grot nastawił i w oblicze leżącego zajrzał.
— Przebóg! — zakrzyknął. — Toż to Lutosław Czerski, kneziów poplecznik i zbir! Przecz tu zaniosło ciebie złe licho, obiesiu?
Lecz Lutosław nic nie odrzekł. Charczał tylko i krew przez gardziel, strzałą nawskroś przeszytą, oddawał obficie. Drgnął jeszcze, palczyskami wpił się w trawę i zastygł.
— Hej tam, pachoły! Żywo bywajcie! — krzyknął Wańko i usiadł na dawnem miejscu.
Pierwszy przybiegł giermek Jol, łuk w ręku dzierżący, a w zębach niewypuszczony jeszcze bełt. Od dworu biegli inni.
— Toś ty tego zbójnika przebił? — spytał rycerz.
— Jamci! I inszego takoż, który to w olszynowych krzewach za cięciwę ciągnął... — odpowiedział Jol.
Otoczyli ich kołem starszyna służebny, sędziwy Mieczysław Wrzosek, ostatni giermek Ożoga, sługa, niemal powiernik zaufany Lisów; panu swemu oddani Wojbor, Jarosz, Raczek i Kwoka, a za nimi — radlni, koniuchy z koniuszym, pastuchy z bacą, a nawet wa-rzuchy i dziewki-prządki.
— Przetrząśnijcie — no olszynę i pobaczcie, azali nie znajdziecie jakowego człeka złego! — rozkazał Wańko.
Gromada kopnęła się ku gajowi.
Wańko tymczasem patrzył na Jola, a pod jego wzrokiem spłonęła twarz giermka, usta drżeć zaczęły, aż wypuścił łuk i strzałę, ręce przycisnął do piersi i szepnął przez łzy:
— Jotnar zrządził, iżem wziął łuk, by ubić puhacza na lipie, ale sądzone było szyp wrazić w twego wo-roga, gospodynie miły! Na bogi puszczy i jezior głębinnych! Śmierć czarna szła ku tobie... Śmierć łuta...
Nie wytrzymał Jol, szlochać zaczął i oblicze rękami zasłaniać.
— Zacz łzy przelewasz? Awojeśm w zdrowiu i przy żywocie? — pytał rycerz.
— Płaczę, bociem w myślach mam, iże bezustannie zguba na cię kły szczerzyć będzie na wojnie, luby gospodynie! — szeptał giermek, zanosząc się od płaczu.
— Takoż mnie miłujesz i w sercu zurzysz się o mnie? — zdziwił się Wańko.
— Samiustek ty ostajesz, gospodynie mój, w sercu mojem! Tyś mi rodzic, tyś — macierz, tyś ojcowizna, tyś miło...
Urwał nagle Jol gorący szept swój i wylękłym wzrokiem spoglądał na rycerza.
Ten aż pokraśniał, oczy spuścił zmięszany i strwożony bez przyczyny.
Milczeli, słuchając, jak biją ich serca w piersiach, jak świegocą ostatnie jaskolice, goniące komary, trzmiele i mrówczanki lotne, jak się nawołuje, otaczając gaj, czeladź lisowska, jak trzeszczą i chrzęszczą gałęzie gąszczu olszynowego, rozsuwanego przez idących na-przełaj pachołków.
— Za... brata poczytam ciebie od ninie... — rzekł Wańko i dłoń na ramieniu Jola położył.
Giermek głowę złotowłosą do niej przytulił i jeszcze ciszej powtórzył:
— Za brata...
Nie pojął młodzian, czy się raduje pacholę, czy smutek go udręczył nagle.
Od gaju rozległy się krzyki, po nich inne, za trzecim razem jeszcze głośniejsze, pełne zgrozy i gniewu.
Niedługo już czekali, bo oto skupiła się znowu cała gromada, a na jej czele Kwoka z Krukiem prowadzili trzy konie, jakowegoś pachołka, rzemykiem spętanego, a ztyłu nieśli ubitego Lutosława i innego jeszcze człeka, któremu brzechwa pod pachą aż po pióra ugrzęzła, żywota pozbawiając.
— Tych dwóch mój giermek, Jol, z łuku ustrzelił. Zbójnik luty — Lutosław na żywot mój dybał w dru-goraz! — oznajmił rycerz, a cała gromada z podziwem spozierała na pacholę jasnowłose, drobne, słodkie, o oczach łez niewyschłych pełnych.
Przypadli wnet do nóg Jola poważny Wojbor, do topora sposobny, a za nim czarny na obliczu Jarosz Kruk, Raczek kraśny, przyczepny, i Kwoka mocarny, co łapska miał ogromne, szerokie jak łopaty, któremi mierzwę na skiby miotano. Ciągnęły się ku Jolowi spracowane, twarde ręce starszyny Wrzoska, bacy-przewódcy, koniuszego i wszelakich ludzi czeladnych, włodarza swego miłujących.
Pierwszy odezwał się Kruk:
— Przeoczcie mi, żemci śmiechy z was prawił! Od ninie w bitwie oko na was mieć będę i nie odstąpię nijak i nikiedy, boście nam gospodyna uchowali zdrowym!
A po nim rzekł starszyna Wrzosek, oczy kułakiem przecierając:
— Awojeśm najstarzejszy Lisów sługa i myśli ich w rozumie noszę. Wiemci ja i wiaram się za nich, iże do końca dni swoich za syna ciebie poczytać nie ustaną, jamże ci, panie, sługą będę wiernym, jako im też służę...
Inni całowali Jola po rękach i za kolana go obejmowali, płacząc i o łaskę Bożyca Krystusa dla niego prosząc.
Patrzył i słuchał Wańko, a dusza jego radowała się, bowiem widział miłowanie dla siebie ludzi czeladnych, radlnych, arużynnych i innych mnogich.
Nareszcie rzekł:
— Przywiedźcie przed oczy moje owego spętanego!
Gdy Wojbor postawił przed nim pachołka nieznanego, pytał go rycerz:
— Kiej człek, co ze zbójnikami przed nocą napaść czyni skradkiem? Gadaj wszyćko, do dna i po prawdzie, bociem za łeż udławić, na suchej jeli obwiesiwszy, rozkażę! Słysz?
Obmięknął ze strachu pachoł, kłańcąc zębiskami, i mamrotał:
— Jam knezia Konrada gończy — Szurek...
— Nacz tu do mnie zjechał Lutosław ubity?
— Na żywot twój dybał, gospodynie...
— I tyś, gadzie, z nim społem, jako zbir czołgotny?
— Brał mnie Lutosław, bociem szlaki znam, z pismem kneziowem goniąc po ziemi całej, aż hen! do Sandomierza, Krakowa i Gniezna... — bełkotał pachoł.
— Wierę! Aza ufam, iże tegodla brał ciebie Lutosław — rzekł rycerz. — Żywot przeto ci ostawiam, ino w poselstwie ode mnie do knezia pobieżysz nazad i do rąk mu oddasz daninę ukaźną. Słysz? O świcie ruszysz, a jeśli nie doręczysz, dosięgnę cię, chociabyś pod ziemię wlazł...
Rozkazał Wańko Szurka w lochu zamknąć, a star-szynie polecił, aby daninę w grzywnach zebraną, do worów włożył, do siodła pachołka przytroczył, na koniu zaś inszym ścierw Lutosławowy, w wojłoki grube owinięty i rzemieniami opleciony, uwiązał i z gończym kneziowym odesłał.
Na tę wieść ryknęła wielkim śmiechem cała gromada, a stary Mieczysław Wrzosek aż się popłakał, bijąc się po bokach z wesołości.
Wańko z Jolem szli do dworu, gdzie już w sieni płonęło łuczywo, zatknięte w szczelinie obszernego pieca, w którym niegdyś pieczono całego wołu, gdy Ożóg, jego rodzic i dziad, ucztowali z druhami, z wojny powracając na czas krótki.
Rycerz usiadł na zydlu i zamyślił się, słuchając jak potrzaskuje łuczywo i padają z sykiem do wody węgielki rozżarzone.
Nic mu nie przeszkadzało. Pacholiki pokojowi nie śmigali po izbie, Jol wymknął się do swojej kleci w głębi domu. Tylko świerszcze cykały i gwarzyły w szczelach bierwion starych, sczerniałych.
Żaden odgłos nie dochodził do obszernej izby, 0 niskim pułapie z mocarnych kloców dębowych, z których zwisały pęki jemioły, ziółek święconych 1 snopków dożynkowych.
Z ciemnego kąta wygladało, ledwie się znacząc, blade oblicze Bogarodzicy z Dzieciątkiem na ręku.
Połyskiwały w niepewnych, miotających się blaskach płonącego smoliwa zapomniane, rdzą, śniedzią i pajęczyną okryte miecze, tarcze i nadziaki — starodawna broń zdobyczna, przez kogoś, gdzieś, kiedyś i wraz z czyjemś życiem wzięta. Dalej, tuż pod pułapem, próchniały rogi żubrowe i jelenie, butwiały czarne łuki z porwanemi cięciwami, świeciły łysinami, niegdyś włosiem obfitem pokryte, skóry upolowanych może przed stoma laty zwierząt dzikich, a na nich oszczepy lub rohatyny, któremi ubito je dłonią silną.
Wyłaniały się z mroku i, zdawało się, kłębiły i poruszały szerokie ławy czarne, starożytne zydle czworokątne, przysadziste, zgruba przez cieśli lisowskich zrobione nie dla piękna, ino dla trwałości i wygody.
Na przeciwległej ścianie chwilami zapalały się ogniki na żelazie i śpiżu hełmów i zbroić przyciężkich, tak szerokich w ramionach i pasie, iż nawet dla barczystego Wańka były one na nic. To też pożerała je rdza nielitościwa i nikt już nie troskał się o nie, nikt prochów z nich nie zgarniał ani cienkim piaskiem nie tarł do błysku.
Umierały powoli, cicho, z wesołemi połyskami to tu, to tam, zupełnie tak, jak w łęczyckim kasztelu Bolesławowym z ogniem, nie gasnącym w oczach, coraz niżej chylił się ku ziemi stary Ożóg, dawny pan na Lisowie.
Ktoś wszedł do izby.
Wańko obejrzał się.
Przy progu stała niewiasta w białem, cienkiem gzie inianem, obszytem na podole i na skraju rękawów szerokiem pasemkiem szkarłatnem. Na biodrach miała pas z łusek srebrnych. Złote włosy, niby strugi wody, spłynęły z ramion na pierś wysoką.
Niebieskie oczy, jarzące się w czerwonem świetle łuczywa, patrzyły na młodziana bojaźliwie i prosząco.
Wańko z Lisowa. H
— Jol... Joleto!.. — szepnął Wańko.
— Przeoczcie mi, gospodynie! — odparła cicho i ręce doń wyciągnęła. — Może od ninie nieskoro szaty białogłowskie przywdzieję, dozwólcież ino dzińsia w niewiastę się przemienić! Nie bojajcie się, nijaki człek nie ujrzy mnie. Wieczerza na stole, pacholikom do horodni na strawę biec rozkazałam, okienne szczyty na wrzeciądze założyłam i służyć wam samiustka sama rada będę onego wieczora, gospodynie mój!
Wyciągała do rycerza ręce i patrzyła przymilnie, łzawo.
Podniósł młodzian ramiona i rzekł ze śmiechem:
— Ać tak będzie, jeżlić tak się zabażyło... Hę? Od giermkowej kurty skórzanej i miecza lepszać suknia niewieścia? Wilka las zowie! Hę? Ać tako będzie...
Poszli we dwoje do izby, gdzie już stół zgotowiony i przybrany stał, a na nim dwa kaganki olejne, mocno świecące.
Joleta służyła sprawnie, a Wańko z podziwem spoglądał na nią, za głowę się brał i mruczał do siebie:
— Kraśna dziewka! Włos złoty, oko barwinkowe, lica jak u owych aniołów rzeźbionych w kolegjacie gnieźnieńskiej... Kneziową krew w każdym odruchu i stąpaniu znać. U!! Ul!
Jadł szybko, śpiesząc się, bo mu nieswojo było wobec jaćwieskiej krasawicy, a pomniał też o tem, co mu mać mądra Salomea, do ucha jego przyłożywszy usta, szeptała:
— Nie pokrzywdź, nie poliańbij, bociem nie takowa to dziewka, którą polubiłam, ach! polubiłam z pierwszego oka rzucenia!... Pomnijże, synku, boć o nią w tamte wrzemiona pytać nie ominę! Pomnijże, Wańko, bych sromieży rodowi nie przysporzył!
To też pożywił się w pośpiechu, z zydla powstał i rzekł cicho:
— Pod Bożą stróżą śpij, Jolu... Joleto...
Nie obejrzał się więcej i szybko szedł do swej izby, co obok trzemu biesiadnego była.
Rzucił się na legło, skórą niedźwiedzią okryte, ale zasnąć nie mógł odrazu. Kręcił się na posłaniu, uśmiechał się, nibylo nie wiedząc czemu i bojąc się pojąć, nagle gniewem spłonął, a potem znowu się uśmiechnął i szepnął cicho, siebie samego mamiąc i okłamując:
— Kraśna, oj kraśna Soderychowa córa! Nieboże! Samiustlca, sameńka, jako ta jaskoliczka zbłąkana... Joleta!...
Słyszał, jak z bójnicy przedpółnocną śpiewkę chry-płym głosem mamrotał przeciągle jakiś pachoł strażny i — usnął.
Śniły mu się dziwne sny...
To widział siebie przed ołtarzem gnieźnieńskiej ko-legjaty, gdzie stał dębowy grób świętego Wojciecha. Błogosławiony wychodził ku niemu i mówił:
— Jam przez Prusów umęczon, a tyś — pęd od krzewu piastowego — dziewkę pogańską wr sercu nosisz?!
Padł na kolana Wańko przed świętym biskupem i pytał w trwodze:
— Azalim pobłądził i grzeszen jestem!
Odpowiedział święty Wojciech z łagcdą na obliczu jasnem:
— Zacz pobłądziłeś i pogrzeszyłeś? Człowiecza to sprawa miłowanie!
— Ino pogańskim idołom kłania się owa Joleta, przedostojny biskupie, święty męczenniku?
— Hej tam! — odrzekł święty Wojciech. — Miłowanie gorące a mocne odgania złe bogi, dobre zaś nawołuje...
Później widział Wańko jakowyś dwór bogaty, możny, ludzi tłum, a wpośród niego rycerzy, giermków, prałatów, mnichów w kapicach, opacichy, białe i czarne zakonnice umartwione. Wszyscy stali i wyglądali, głowy wysoko podnosząc. Nagle zgiełk powstał i gromkie wołanie!
— Kneziówna! Kneziówna przybywa! Bywaj nam! Bywaj, najmilejsza, dostojna, chrobra! Krasawica nad krasawice:
Widzi Wańko zdumiony, że to Joleta na bułanym koniku jedzie, cała w sukni złototkanej, w koronie, z krzyżem na piersi, a on sam mierzynka owego bu-łanego za uzdę trzyma i za sobą wiedzie.
— Sto lat szczęśliwości bez krańca, dobra bez miary, miłowania do zgonu! — ryczy tłum, a rycerze i giermkowie mieczami błyskają i w tarcze spiżowe dzwonią.
— Uf! Uf! — parsknął Wańko, oczy rozwarł, ale, że mrok dokoła panował, znowu usnął.
Tymczasem, gdy nad rycerzem szybowały widziadła senne, w kleci swojej klęczał Jol złotowłosy i, oczy podniósłszy wysoko, szeptał:
— Bożycu! Bożycu! Jeśli mocny jesteś i władny, łańcuchem żelaznym, obręczą kutą, nieskruszoną przywrzyj do serca Jolety serce Wańka, gospodyna mego!
A później powstała, pokłony bić zaczęła na cztery strony, wołając groźnie:
— Jotnarze! Perunie! Wele sławnych praszczurów, którzy na Szatrji sadybę macie i z konarów dębu Wa lonty znaki czynicie! Bogowie i boginki nieba, chmur, ziemi, burzy groźnej, toni rzecznej, głębi jeziernej, moczarów bezdennych, topielisk gibłych, kamieni świętych i puszczy ciemnej, gwarliwej na wichurze chło-szczącej, przybywajcie do wnuki Kriwowej, do wieszczki swojej! Przynoście ze sobą lubczyki zielne i trawne, durmany powiewne, mary senne, zjawy zewne, żagwie miłowania gorącego! Rzucajcie je na łoże Wańka, ukryjcie w szyszaku jego, na piersi pod zbroicą, w jelcu miecza, w cięciwie łuka, w drewnie toporzyska, w rzemieniu uzdy końskiej, a niech ich jad i żar wartem chyżym bieży do serca Wańkowego, bowiem nie żyć mnie bez niego, nie znać radości, nie widzieć słońca, nie słyszeć grania dąbrowy, grzmotu oszczepu piorunowego! Przybywajcie, bogowie, boginki, wele, i wy w potęgę zbrojni, Jotnarze i Perunie, bogowie ojców, dziadów i owych dziadów praszczurów starych, siwych, jak mchy leśne, jak kamienne głazy Sambji dalekiej, jak rozwiane grzywy wałów morskich!
Zapiały drugie kury i straże pieśń czwartą odśpiewały na czatach.
Prysnęły widziadła nocne, mary senne. Umilknął szept w kleci giermka Jola.
Cisza...
Tylko świerszcze cykały i gwarzyły za piecami...
Rozdział XI.
Henryk Pobożny, kneź na Wrocławiu i Głogowie.
Wśród miast dawnej Polski, rozbitej na ośmnaście, a nieraz i więcej dzielnic, jeszcze za panowania Bolesława Chrobrego wywyższyło się Gniezno prastare.
Urok koronowania królów, całą ziemią Piastową władających, bił w oczy kneziom, rycerstwu i duchownym ojcom od Odry do moczarów, za Bugiem położonych. Blasku dodawał grób świętego męczennika, biskupa Wojciecha, i pamięć o eremitach* św. Romualda — Benedykcie, Janie i Brunonie z Kwerfurtu, oraz założenie stolicy państwa kleru, z arcybiskupem gnieźnieńskim na czele. Do pałacu dostojnika kościoła polskiego przybywali często nuncjusze Ojca Świętego, gońcy z Rzymu z bullami papieża i przebiegający ówczesny świat chrześcijański mnisi i kapłani cudzoziemscy.
Nic dziwnego więc, że wzmógł się gród Chrobrego niepomiernie. Kneziowie, z kościołem w zgodzie żyjący, możne rycerstwo, znamienici komesowie dobrowolne daniny stolicy biskupiej płacili i ofiary hojne składali. Skarbiec gnieźnieński mógł więcej grzywien srebrnych, skojców i wszelkich brakteatów bić, niż * Pustelnicy. wszystkie księstwa razem, a w złoto, kamienie świecące i barwne, perły i diamenty opływał. Wszystkie te klejnoty, któremi przy Chrobrym Bolesławie pysznili się komesowie, ich małżonki i córy, jako to łańcuchy złote, ciężkie korony, naramienniki, złotogłowia kamieniami drogiemi wysadzane, naszyjniki, pierścienie, noszone w takiej obfitości, że białogłowy same tego udźwignąć bez oparcia się na ramieniu służki, nie mogły — z biegiem czasu z rąk i skrzyń zbożnej szlachty do kutych żelaznych szkatuł arcybiskupich przeszły.
W potęgę więc wielką wzrósł stolec głowy Kościoła polskiego w Gnieźnie. Pamięć bowiem nie zaginęła 0 tem, jak arcybiskupi na Gnieźnie, Jan, Kietlicz, a także ówczesny Pełka nad kneziami przewodzili, temu lub innemu sprzyjając, do stolca krakowskiego dopuszczali lub na przeszkodzie stawali. . Chociaż komesi, co najmądrzejsi, rozumieli, iż wdzieranie się biskupów do władzy i sporów kneziów, wielki zamęt czyni, jednak nie porywali się do walki, a to nie dla strachu Bożego, lecz z wdzięczności dla duchownych, którzy na wrogim dworze cesarskim, przy tronie czeskich włodarzy i węgierskich królów, a szczególnie w stolicy papieskiej, gdzie wszędzie posłuch mieli, ojczyzny z sił wszystkich bronili. Poważano ich też zato, że sprzeciw dawali napływającym zewsząd niemieckim kolonom i że krzywo patrzyli na panoszenie się krzyżackie.
To też mocno stał stolec arcybiskupi w Gnieźnie 1 nikt nie szarpał i nie wstrząsał nim, jak się to działo z książęcemi tronami w Krakowie, Sandomierzu, Poznaniu, Kaliszu, Sieradzu, Płocku, Opolu, gdzie na % basztach zamków znaki coraz to innych kneziów powiewały.
Arcybiskup gnieźnieński był nietylko primus ac supremus in ecclesia*, lecz i komes najmożniejszy, władający swemi włościami rozległemi, kasztelami i wojskiem, a za srebrne grzywny mogący mieć bezliku ludu wojennego, wchodzącego w hufce najemne.
Warowne zamki w Żninie, Łowiczu i mniejsze grody broniły włości arcybiskupów gnieźnieńskich, którzy rządzili bez woli i władzy kneziów, tworząc państwo w państwie powaśnionych Piastowiczów.
Do Gniezna ciągnęli ze wszystkich dzielnic ludzie wolni, włodycy bezdomni, kmecie bezpańskie, ludzie rzemieślni, bowiem słuchy biegły, że posiadłości arcybiskupie w spokojności przebywają, a pracę i wikt chętnie wszystkim dają.
Za polskimi przesiedleńcami ciągnęły z ziemi hie-mieckiej zastępy ludzi rolnych i rzemieślników wprawnych.
Przybywali tu z różnych stron ludzie kupczący i, towary swoje zachwalając, polskiego dobra wszelakiego na zamianę żądali.
Zaczęto więc zwozić do Gniezna zboże, len, skóry, futra, miód, smołę, wosk, żelazo, cynę, srebro, bursztyn, spędzać bydło wszelakie, konie i zastępy niewolników.
Górę, na której stały pałace — dawny królewski, arcybiskupi, kolegjacki, opactwo, mennica i kościoły z katedrą, gdzie prochy św. Wojciecha leżały, — z biegiem czasu opasały szerokiem kołem szopy drewniane * Pierwszy i najwyższy w kościelnej hierarchji. z dobrem wszelakiem, kupców oczekującem; obok rzemieślnicy: tkacze, barwnicy, kowale, snycerze, skoblnicy, co statki drewniane z lipy, brzozy i jesionu sporządzali, skórnicy swoje klecie wznieśli i to, co ziemia i zwierz wszelki dawały, — na rzeczy inne, droższe przerabiać zaczęli. Powstały karczmy, zajezdnie, domy gościnne, a arcybiskupi, przywilej posiadając, szynki założyli. Na wolnem miejscu, pośród szop, chałup, stanów, jat oraz domów znaczniejszych, składów i kleci zwykłych, nieraz prostych szatrów łubianych, zbierano się na narady, na pokaz towarów, na ubicie targu. Tak powstał rynek gnieźnieński, gdzie rojno było zawsze, a w lecie pośród tłumu ludzi lechickich brzmiała mowa niemiecka, węgierska, czeska, ruska, włoska, francuska, ormiańska, a nawet turecka.
Gniezno, stojące na górze pośród moczarów, mu-rem, wałami i rowami było oddawna otoczone starannie, lecz, gdy arcybiskupi ujrzeli, że za wałami nowe, liczniejsze miasto powstaje, ujęli je też w obręcz murów i przed napadem złych ludzi lub najeźdźców ochronili.
Pomiędzy staremi murami grodu a nowemi, w targowej dzielnicy podgórskiej, — arcybiskup nadał ludności prawo niemieckie, a więc wolność i swobodę w wyborze miejsca pobytu. Ludzie mogli bez sprzeciwu odjeżdżać i przyjeżdżać, a do skarbca płacili daninę małą, nie ciężką. Oddany więc był głowie kościoła polskiego gnieźnieński ludek i w obronie jego bez zwłoki za oręż się brał, tworząc liczne drużyny, któremi dowodził napierśnik arcybiskupi, milczący, pobożny, umartwiony na ciele życiem surowem Sambor, dawny kneź Prusów, poganiec, Bożycowi teraz całem sercem oddany.
W końca sierpnia A. D. MCXXXVII w pałacu arcybiskupim gwarno — było. Zjechali tu bowiem na spotkanie nuncjusza papieskiego Bonifacego Vellino biskupi: krakowski, poznański, kruszwicki, bytomski, lignicki, kaliski, opaci i przeorowie, prałaci, uczeni kanonicy oraz pomniejsi biali i zakonni ojcowie, arcybiskupa Pełki znajomkowie jednomyślni.
Nuncjusz Bonifacy przybył już i po ciężkiej, długiej drodze rozgościł się w pałacu arcybiskupim.
Rzemieślnicy wszelacy, polscy i niemieccy, pracowali w pośpiechu nad ozdobieniem starego zamku królewskiego, bo syn Brodacza śląskiego i polskiego — Henryk Pobożny już w drodze był do Gniezna, ojcowską stolicę opuściwszy.
Gwarno i zgiełkliwie było na górze, ze strzelają-ceini ku niebu dzwonnicami katedry i szczero-złotemi krzyżami małego kościółka, z dawnej pogańskiej świątyni przerobionego, w pałacu arcybiskupim, czerwo-neini glinianemi czerepami krytym, i na zamku królewskim, z kamienia ciosanego wzniesionym za Chrobrego.
Biegali mnisi, słudzy, niewolnicy, kanonicy i drużynnicy Samborowi.
Oporządzono i odnowiono ołtarze, kazalnice, ściany, ozdobione malowidłami natchnionego cystersa, brata Dominika z Sienny, heblowano na biało stare deski podłogi zamkowej, pokrywano ją czerwonem suknem niemieckiem, zawieszano złotogłowia i kotary zamorskie, stawiano stolec w7 teremie radnym, izbę biesiadną i łoże dla syna niepokornego klerowi Henryka Brodatego, dla komesów i dostojników kościelnych, z nim przybywających.
Rycerstwo, pismem Pełki powiadomione, gromadnie się zjechało z różnych dzielnic, a więc z ziemi małopolskiej, śląskiej, sandomierskiej, kaliskiej, opolskiej, a wśród nich wojewodowie: Klemens krakowski, Ko-ściesza wiślicki, Balina, Ostoja z Chmielnika, Dąbrowa wyszogrodzki i drugi — z Opola, Pakosław z Sandomierza, Trojden z Ziembie, Degno z Jarosławia, Bronisz kaliski, stary Wacław z Sieradza, Przybigniew poznański, Leliwita śląski, młody Bień z Łososiny, Mściwoj z Kamienia, a wśród nich rej wodził, arcybiskupa wyręczając, Dzierżko — komes znamienity, acz zaledwie trzy dziesiąt wiosen liczący. Ci wszyscy mieścili się w izbach gościnnych na górze wpobliżu zamku, pomniejsze zaś rycerstwo — pod górą, po zajazdach i karczmach, naprędce oporządzonych przez pachołków grodzkich i niewolników Pełkowych.
Gońcy konni, na zwiady wysłani, powrócili do kan-celarji arcybiskupiej z doniesieniem, że dopiero nazajutrz orszak i tabory Henryka, knezia na Wrocławiu i Głogowie, do Gniezna nadążą przed zmrokiem, więc ks. Pełka służkę swego przybocznego, Stanka Chromego, po biskupów, opatów, prałatów i innych wyższych duchownych posłał z nakazem, aby się do pałacu jego na naradę zeszli, sam zaś do komnat nuncjusza podążył, gładko ułożone słowa łacińskie szepcąc pocichu.
Po krótkiej rozmowie obaj arcybiskupi przeszli do dużej świetlicy, gdyż Stańko doniósł, iż ojcowie duchowni stawili się wszyscy.
Pośród nisko kłaniających się, ręcę i szaty ich całujących prałatów i opatów, przeszli dostojnicy kościoła i na wysoko ustawionych stolcach miejsca zajęli. Gdy się uciszyło w komnacie, powstał arcybiskup i w imie niu zgromadzonych, w wyrazach gładkich i uniżonych prosił nuncjusza o błogosławieństwo pasterskie, jako posła namiestnika Chrystusowego na ziemi.
Spełnił gość prośbę arcybiskupa i przydługie błogosławieństwo zakończył słowami:
— Verbis sanctissimi patris — Pontificis Maximi be-nedicamus urbem, ciuitatem, onmes homines fideles, uirtutis christianissimae plenos atque causas eorum in nomine Patris, Filii et Spiritus Sancti. Amen!*
— Amen! — powtórzyli z klęczek biskupi w kapach, infułach i z pastorałami w prawicy, prałaci i kanonicy w ornatach, zakonnicy w habitach i kapicach czarnych, rudych i białych.
Znowu głos zabrał arcybiskup Pełka i wygłosił mowę w czystej łacinie, którą słynął nawet w Rzymie, gdzie go nazywano „vir eloquentissimus, elegan-tissimus, constans, iudicium exquisitum et sermonem la-tinum usurpans**.
Objaśnił arcybiskup zgromadzonym, jaka plaga ma spaść od wschodniej rubieży, skąd dąży groźna nawała mongolska i co należy duchowieństwu czynić, aby kneziów, komesów, władyków i wszystkie owieczki kościoła na obronę ojcowizny podnieść i z krzyżem w ręku prowadzić. Nie zapomniał wymowny Pełka nadmienić, że nawała owa grozi państwu św. Piotra, gdyż pogańcy zagarną chrześcijańskie kraje, zburzą grody bogate, świątynie, klasztory, stratują dobytek * W imieniu ojca świętego, błogosławię gród, państwo, wszystkich wiernych, prawdziwej cnoty chrześcijańskiej pełnych, oraz sprawy ich w imię Ojca, Syna i Ducha św. Amen.

    • Mąż najwymowniejszy, najwytworniejszy, niezłomny, posiadający wyszukany sąd o rzeczach i najczystszą mowę łacińską.

wiernych stolicy papieskiej ludów, krzyże święte w proch zrzucą i kopytami koni potratują.
— Wtedy przepadną, jak mgławice nad moczarami, zbożne trudy i plon świętych męczenników, apostołów, krzewicieli wiary prawdziwej, jedynej et loco templorum Dei Nostri, Filii dioini atque Salvatoris si-mulacra deorum improborum inducta erunt in usum diaboli! Eo modo calamitas calamitatem inuocat!*
Słuchał zdumiony i już przerażony Bonifacy Vellino i głową dostojną trząsł, potakując, lecz gdy jął arcybiskup polski rozpowiadać o okrucieństwie Mongołów, podbijających coraz dalej i dalej ziemie kneziów ruskich, i o tem, że szlaki swe znaczą ciałami zamordowanych, kośćmi jeńców umęczonych, zgliszczami grodów, gdy wspomniał, że ziemia lechicka stała się an-temurale** wiary Chrystusowej przeciwko pogańcom, — wylękły nuncjusz aż zbladł, drżeć na całem ciele począł, myśląc snadź, iż lada chwila ujrzy zastępy najeźdźców, jednak rękę z pierścieniem święconym podniósł i rzekł:
— Benedicamus causam eam ac possumus ad sen-tentiam tuam, dignissime Frater, accedere!***
Spostrzegłszy przerażenie papieskiego wysłańca, śpieszył się arcybiskup kuć żelazo gorące, więc ciągnął dalej:
— Zakon krzyżacki dostojny, w wierze stały, Namiestnikowi Chrystusowemu oddany, raczcie bracie * Na miejscu świątyń Syna Bożego i Zbawiciela bałwany bożków niecnych zostaną wprowadzone dla pożytku szatana. W ten sposób klęska powoduje klęskę.

    • Przedmurze.
  • >* Błogosławię tę sprawę i mogę przyłączyć się do zdania twego, najdostojniejszy bracie! dostojny, bullą papieską do pomocy nam skłonić i na czas bliskiej wojny od zaboru ziem na Mazowszu, Kujawach i Pomorzu powstrzymać! Prosimy uniżenie, pokornie o to, gdyż wtedy kneziowie północnych dzielnic rycerzy swoich nam użyczą, ninie zaś uczynić tego nie mogą, swych włości przed rycerzami zakonnymi broniąc. Pomnijcie, bracie przedostojny, że w perzynę się obróci siew Chrystusowych męczenników, lenna papieskie odłogiem będą leżały, świętopietrze nie popłynie do Romy, boć przecież trupy gnijące i groby grzywien srebrnych, denarów ciężkich, złota i innego dobra nie mają!

Znowu i jeszcze bardziej zastrachał się Bonifacy Vellino i, skinąwszy na kanonika-kapelana, toboły do drogi powrotnej rozkazał bez zwłoki sporządzić, sam zaś głową kiwnął i rzekł głośno:
— Bulla sanctissimi Pontificis maximi, Gregońi IX, facła esse debet sine nulla mora*.
Jeszcze raz zabrał głos arcybiskup Pełka, prosząc nuncjusza, aby wobec klęski, zagrażającej kościołowi i wierze, zechciał namówić Ojca Świętego do ogłosze-szenia krucjaty przeciwko Mongołom, i aby wszystkie wojska, wychodzące przeciwko nim w pole, otrzymały grzechów odpuszczenie.
— Wtedy podążą do nas rycerze z ziemi niemieckiej, czeskiej, węgierskiej, francuskiej i normandzkiej. ja zaś powiem — wołał ks. Pełka — non mihi, sed nomini Tuo, Domine in excelsis**, aby stolicy Pio * Bulla Ojca świętego, Grzegorza IX, powinna być bez żadnej zwłoki wydana.

    • Nie dla mnie, lecz dla imienia Twego, Panie na wysokościach.

trowej uszczerbku i krzywdy nie było, albo nawet pohańbienia od pogańskich Tatarów — uirorum atrocis-simorum, filiomm diaboli!*.
Nie wiedzieć po raz który uląkł się okrutnie nuncjusz Vellino, więc skwapliwie przytaknął, mówiąc:
— Ora.tio łua, illustrissime Frater, copiosa atque or-nata fuit, et, sine dubio, Pontifex Maximus auxilia magna implorabit, bulla sua paterna fideles ad immorta-lem gloriam inuocans! **.
Uczony kanonik, Wojciech Dzierżykraj, wszystkie słowa nuncjusza gorliwie na pergamin przeniósł, a gdy skończył, pierścień na jego prawicy ucałował i skrypt do podpisu podsunął.
Skreślił Yellino imię swoje, tytuł arcybiskupa Werony, kapelanowi zaś pieczęć sporządzić rozkazał i powstał.
Wtedy to, gdy mądry i przebiegły ks. Pełka tak poprowadził naradę w swym pałacu, w zbrojowni zamkowej do przybyłych rycerzy i władyków z ogniem w groźnych źrenicach przemawiali wojewoda krakowski Klemens, sandomierski Pakosław i Dzierżko, komes znamienity, który pięć lat za zachodnią rubieżą lechicką strawił, mowę, obyczaje i prawa obce poznał.
Ci, nauczeni zawczasu przez arcybiskupa, tak rozpalili rycerzy, że huk powstał od szczęku mieczy, tupotu nóg i krzyków bitewnych.
— Nie damy ziemi ojcowej! — wołano. — A kiedy kneziom nieochotnie, ać ostają bez nas za zapieckiem * Mężów najokrutniejszych, synów djabelskich.

    • Mowa twoja, najoświeceńszy bracie, była treściwa i piękna. Bezwątpienia, papież będzie prosił o posiłki liczne, bullą swoją nawołując wiernych do nieśmiertelnej sławy.

i łapskami gołemi o stolec abo starszyństwo się sie-pają i za bary wodzą. Nie nam, bracia, na to spozierać ninie! Insze, lute idą czasy!
Zdawało się, że wszystko szło po myśli arcybiskupa, gdy nagle siwy jak gołąb, wojewoda Wacław sieradzki, na głos spytał:
— Hej tam! Wyruszyć w pole — łacno! Ino czyż aby ksiądz arcybiskup sakwy swej na takowe dzieło popuści?
Spytał i oczy chytrze zmrużył.
Na to bez wahania Pakosław odpowiedział i niby mieczem żelazo miecza podbił:
— Wojewodzie, kiej nas na bój ony powiedzie, arcybiskup klucze od skarbca wraz z krzyżem św. Wojciecha odda...
Znowu zahuczało w zbrojowni. Gniewnie patrzano na Wacława i mówiono doń zgryźliwie:
— Niewczymciś z ową sakwą porwał, niczem wilczura z mekotem owczym! Sromieży ino łyknąłeś, starku!
Tak to w jeden dzień myśl swoją mądry Pełka w życie wprowadził, a gdy przyszli doń Klemens z Pakosławem i oznajmili, że rycerstwo wiarać się chce, arcybiskup wyszedł do nich w infule i kapie i przysięgę przyjął, z łaski Ojca Świętego odpuszczenie grzechów obiecując.
Wrzało i kipiało wszystko w Gnieźnie, a nietylko w dzień, lecz i w nocy.
Rzemieślnicy, słudzy, tłumy pacholików, przez rycerstwo do pomocy pchniętych, domownicy arcybiskupi pracowali na zamku i przy naprawie bram i murów grodzkich, aby przyszłemu włodarzowi śląskiemu
Wańko z Lisowa. 12 i polskiemu w całej świetności stary gród królewski ukazać, acz nim wtedy nie władał.
Rozwarł klucznik Pełkowy wszystkim izby tajemne, dobrem wszelakiem zapełnione, lochy i spiżarnie obszerne.
Znoszono tkaniny i kobierce wzorzyste, sprzęt bogaty dla stołów biesiadnych i różne ozdoby dla komnat, w których kneź Henryk miał przebywać.
W kuchniach stukotały siekiery, rąbiące na połcie ubite woły, barany, jelenie i kozły leśne, oraz ogromne ryby, z Warty zwiezione lub w stawach gnieźnieńskich niewodami schwytane; gotowano, smażono, pieczono wszelką strawę wyborną, Chleby, placki, żemły, po-krętki; warzono sapor i inne zaprawy; z beczek rozlewano do dzbanów i łagwi miód i wino, z Węgier sprowadzane; wytaczano kadzie z piwem; do zimnych lochów opuszczano nowe stągwie lipowe z oskołą świeżą, miętą dla zapachu i piękności umajoną.
Nie próżnował w nocy arcybiskup gnieźnieński, bo nabożeństwo przydługie o zdrowie ziemi lechickiej nakazał, a nuncjusza o celebrowanie uprosił, sam pomagając mu.
Bonifacemu Yellino wciąż wydawało się, że Tatary stanęli już pod murami Gniezna, bo tak naglił go i sam tak gorąco i łzawo modlił się arcybiskup polski, że inaczej nuncjusz papieski myśleć nie mógł.
Jednak, mimo łez i modłów, oka z papieskiego poplecznika nie spuszczał ks. Pełka, a gdy po północy powrócili do pałacu, o różne jeszcze sprawy go nagabywał, uczony zaś Wojciech Dzierżykraj wszystko spisał i do stwierdzenia Bonifacemu podał.
Tak żyło Gniezno do wieczora dnia następnego. Gdy woddali ujrzano kurzawę nad szlakiem poznańskim, wszystko wyległo za mury grodu, nad którym powiewały stanice książęce, grodzkie, arcybiskupie i rycerzy znamienitszych.
Ustawiło się przy drodze duchowieństwo w szatach kościelnych, a na przedzie — arcybiskup i nuncjusz z krzyżami i pastorałami; dalej — hufce rycerstwa, podług dzielnic, zawołań i znaków, z wojewodami i komesami przesławnymi na czele; za rycerzami — giermkowie, za nimi — pachołkowie strojni, a za tymi — włodycy „scartabellusy*, wolny ludek bitny, do wojny ochotny.
Przed murami ludność podgórskiego Gniezna ze starostami, którzy stanęli przy drodze z chlebem i solą; po drugiej stronie szlaku Niemcy z sołtysem, wójtami i ławnikami, trzymającymi misę z chlebem i solą, sztuki sukna, skóry wyprawne, sprzęt z kruszcu; dalej ludzie rzemieślni, kupczący, czeladź wszelaka, mnoga i na końcu hołota, imająca się wszystkiego, co dawało kromkę chleba i szmat przyodziewku lichego.
Tak czekano na przybycie knezia, Henryka Pobożnego.
Gdy kurzawa na błotnistej drodze za groblami opadła, wszyscy ze zdumieniem ujrzeli kilku zaledwie jeźdźców, trzy wozy nie ciężkie i z dziesięć koni, luzem bieżących za niemi.
Kneź Henryk miał na sobie rudą, niemal zakonną suknię, opasaną surowym rzemieniem, grube skórznie z ostrogami, tarczę, zawieszoną za plecami, ciężki miecz dwuręczny i kłobuk prosty, z włosia końskiego, siatką żelazną okryty. Za nim sunęło trzech rycerzy zbrojnych, dwóch giermków i tyluż mnichów o gło 12* wach golonych, habitach czarnych, lichych, mocno zakurzonych.
Kneź z konia zsiadł i, do dostojników duchownych podszedłszy, na klęczkach błogosławieństwo od nich przyjął, poczem wzrokiem ogarnąwszy hufce rycerstwa i tłumy mieszkańców, rzekł krótko i głucho:
— Wpirzwo w grodzie prawowitych królów pokłon Bożycowi i kosteczkom św. Wojciecha złożyć przystoi!
To rzekłszy, na koń wskoczył i z kopyta ruszył ku bramie, wszystkich za sobą zostawiając.
Przybigniew poznański i Leliwita śląski uśmiechali się skrycie, bowiem na dworze Henryka Brodatego spotykali nieraz i znali knezia na Wrocławiu.
W pośpiechu dążyło za nim duchowieństwo, szeregi rycerstwa, starszyny rzemieślników, kupców, Niemców i gawiedź wszelaka, a wszyscy w zdumieniu i zmię-szaniu okrutnem.
Stłoczyli się więc przed katedrą i czekali. Kneź nie wychodził. Minęła godzina, za nią druga. Zmrok już zaczął zapadać ciemny, a wtedy arcybiskup cicho wszedł do katedry.
Stanął zdumiony.
Przed ołtarzem krzyżem leżał kneź Pobożny. Z pod rudej sukni wybiły się końce łańcuchów ciężkich, któ-remi umartwiał ciało syn potężnego włodarza śląsko-polskiego, i włosiennica ostra, dręcząca nieznośnie.
Długo jeszcze leżał, korząc się przed Bogiem, kneź. Powstawszy, ujrzał arcybiskupa, więc podszedł i prosił go z pokorą i łzami o spowiedź i błogosławieństwo.
— Nie obaczą bowiem jeszcze raz oczy moje owego domu Bożego... — mówił. — Ziemia rozwarła się już. przede mną i ożyła, aż wnijdę na spoczynek wiekuisty...
Ksiądz Pełka, niepokojem zdjęty, zasiadł w konfesjonale, a przy nim w strachu Bożym i skrusze niezmiernej — latorośl najmożniejszego z włodarzy le-chickich, o koronie królewskiej myślącego, i świętej niewiasty knegini Jadwigi, z potężnym, dumnym cesarzem rzymsko-niemieckim więzami krwi złączonej.
Dopiero o północy wyszli obaj z katedry, a wtedy kneź rzekł dobrotliwie do witającego go tłumu:
— Bracia w Bogu! Z Chrystusem powróćcie pod strzechy wasze, albowiem noc już mroczy i spoczywanie ninie wszyćkim jest od Boga wyznaczone. Z Bogiem, z Bogiem, najmilejsi!
Z temi słowy podniósł miecz i jego jelcem, na którym połyskiwał srebrno-kuty krzyż, pobłogosławił rzesze — biskupów, prałatów, kanoników, wojewodów, mnichów, komesów, kupców, rzemieślników, sług, niewolników i hołotę grodzką, która głowy zadzierała, aby dojrzeć knezia i gospodyna największej włości.
Milczący, zapatrzony w dal nieznaną, dla niego jednego jasną, samotny poszedł kneź na zamek.
Gdy wszyscy pochowali się po domach, szeptem opowiadając sobie o tem, co widzieli, giermek kne-ziowy, Stopczyk, szybko postawił pod lipami mały namiot płócienny, rzucił na gołą ziemię skórę wołową i odszedł.
Wtedy zjawił się Henryk. Niósł duży ciężki krzyż. Umieścił go przed połą namiotu, padł na kolana i modlił się, bijąc się w pierś, aż dzwoniły łańcuchy i chrzęściła włosiennica twarda.
Dopiero, gdy na wschodzie blednąć poczęło niebo, rzucił się na posłanie i z ciężkiem westchnieniem zamknął oczy, szepnąwszy:
— Oddal ode mnie, Boże Wszechmocny, kielich ów, abych mógł jutrzenki zbawienia ojcowizny dożyć!
Ucichnął... Leżał nieruchomy, milczący.
Czarny krzyż rozrzucił ramiona szerokie nad spoczywającym kneziem, niby legł już był Henryk w grobie...
Gdy świt wyłonił z mroku potężne dzwonnice katedry, przybiegł Stopczyk z dzbanem wody. Henryk powstał natychmiast, umył ręce i oblicze, podwiązał pod suknią łańcuchy i do kościoła podążył. Modlił się długo i żarliwie, a później giermka po arcybiskupa posłał, komunję świętą z rąk jego przyjął, wysłuchał mszy i wtedy na zamek kroki swe skierował.
Czekano tu na knezia przy stołach biesiadnych, ze strawą poranną, wyborną, lecz Henryk, usiadłszy na chwilę, kubek wody wypił i małą kromkę chleba spożył w milczeniu, poczem rzekł:
— Ojcowie święci! Jeżeli dozwolicie, pocznijmy naradę o sprawach nagłych i lutych bez zwłoki. Śpieszno mi bociem do rodzica, którego ostawiłem w niemocy srogiej, w boleści ciała i miotaniu się ducha.
Podnieśli się natychmiast arcybiskup Pełka i wciąż jeszcze strachem odurzony nuncjusz Vellino i szli za kneziem do trzemu obszernego. Za nimi dążyli duchowni dostojnicy i komesowie możni.
Kneź usiadł na stolcu kraśnym, gdzie na oparciu widniał orzeł biały, i wtedy wszyscy po raz pierwszy dobrze rozejrzeli oblicze kneziowe i całą postać jego.
Był wysoki, chudy nad wyraz, acz bary i pierś miał rozrosłe, mocne i dłonie żylaste, snadź do chwytu miecza i włóczni nawykłe.
Oblicze skórą ciemną, umartwioną powleczone, o wystających kościach szczęk, podbrodzia i policzków, nie miało ani wąsów, ani brody: wargi blade były mocno zaciśnięte i gdy przemawiał kneź, usta poruszały się, niby w wielkim wysiłku. Na umęczonej twarzy pałały ogniem, budzącym trwogę, ogromne, głęboko zapadłe blade oczy, nieustępliwe, nieruchome, a przenikliwe tak, że aż paliły tych, na kogo padały, troską, lękiem i głuchym bólem przejmując do dna duszy.
Powolnie przeszedł Henryk wzrokiem po zgromadzeniu; każdemu zdawało się, do serca zajrzał, nama-cał wszystkie myśli, pojął i odszedł od nich, znowu zapatrzony w dal nieznaną, gdzie widział to, co od innych było ukryte.
Zbliżył się do stopni stolca nuncjusz Grzegorza IX i imieniem Ojca Św. pozdrowił knezia. Pokornie ucałował Henryk pierścień arcybiskupa Werony i w milczeniu usiadł na swojem miejscu.
W tej chwili przez mętne błony okna, znajdującego się w głębi trzemu, wyjrzało słońce. Szkarłatna tarcza ogniem i krwią otoczyła głowę knezia. Stał się podobny do wizerunków świętych męczenników, nad którymi jaśnieją koła światła nieziemskiego, przez Boga z niebios zsyłanego.
— Cudl Cud! — przebiegł szept po komnacie. — Święty kneź... święty!...
Henryk posłyszał to i przebiegłszy twardem spojrzeniem po wylękłych i zdumionych komesach i prałatach, zaczął modlitwę szeptać i bić się w piersi, aż łańcuchy dzwonić poczęły:
— Mea culpa! mea culpa! mea maxima culpa!*
Tymczasem wystąpił naprzód arcybiskup Pełka i już w ojczystej mowie, o Vellino więcej nie myśląc, jął swoje myśli przekładać o zgodzie pomiędzy kne-ziami i kościołem, zagrożonym wraz z całem państwem, 0 zakończeniu waśni Piastowiczów, o pokoju mocnym z Świętopełkiem gdańskim, o sojuszu z Prusami i Jadź-wingami, o pociągnięciu Krzyżaków na pomoc Lechi-tom i o wszystkiem innem, co obmyślił mądry dostojnik kościoła polskiego dla obrony kraju przed nową powodzią wrażą, wspomniawszy o zgodzie nuncjusza na wydanie bulli papieskiej, o krucjacie przeciwko Tatarom i o przysiędze rycerstwa.
Słuchał Henryk Pobożny, nieruchomy i niewzruszony, oblicze swe, nie wiedzieć, młode czy stare i oczy płonące ku mówiącemu zwróciwszy. Nic jednak nie odrzekł.
To widząc, ks. Pełka jął obszernie o swych zabiegach na dworze Konrada mazowieckiego rozpowiadać 1 o pośle swoim, wyprawionym do Welawy, troskać się, iże dotąd nie widać go.
— Ubit, snadź, Wańko Lis z Lisowa... — zakończył ze smutkiem arcybiskup. — Ino nie ustanę i nowego posła rzucę na Pregołę, bo wieści mieć z tamtej strony pilno nam, kneziu dobrotliwy!
— Toć Wańko Lisowy do Prusów i Jaćwieży podążył? — zapytał cicho Gryfita sandomierski. — Swojak on mi przez mać, bowiem w Gryfitów gnieź-dzie... nałus est/**
Uczony kanonik jął tymczasem odczytywać pismo * Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.

    • Zrodzony.

Świętopełka pomorskiego, wielkiego mistrza, Hermana von Balke z Elbląga, jego napierśnika, Poppa von Osterna z nieszawskiego grodu, Krzyżakom przez Konrada przekazanego, oraz pisma kneziów pomniejszych, którzy na orędzie arcybiskupie odzew dali — dobry lub niedobry.
Nie skończył jeszcze, gdy Henryk nagle przerwał mu i z trudem usta rozchylając, rzekł:
— Zgoda pogańskich sąsiadów — to pirzwa sprawa najnaglejsza, bowiem niemieccy kawalerowie we włościach mieczowców siła trudów mają, a u kneziów naszych niemasz do ninie zgody mocnej!
— Odpowiedzi nie mamy z Welawy, bowiem poseł nie był z powrotem! — powtórzył arcybiskup, myśląc, iż zadumany kneż nie dosłyszał jego mowy poprzedniej.
Henryk obrzucił go twardym wzrokiem jasnych, pałających oczu i szepnął:
— Pożdzijcie krztynę, dostojny ojcze duchowny, poseł rychło w bramę grodu wnijdzie!
Wszyscy znowu struchleli, bo zrozumieli, iż kneź wieszczbę czyni. Rycerze i duchowni ojcowie, jak jeden mąż na zamknięte podwoje trzemu spozierali w oczekiwaniu i trwodze.
Kanonik Dzierżykraj dalej czytał pisma kneziów i wojewodów, gdy do komnaty cicho bez szmeru wszedł Sambor zbrojny, bo onego dnia sam straże trzymał wokół Gniezna. Pochylił się i do ucha arcybiskupa słowa jakoweś szepnął.
Porwał się ks. Pełka z ławy i zakrzyknął:
— A słowo stało się ciałem! Wańko z Lisowa przybył i o posłuch knezia miłościwego prosi pokornie!
Henryk w milczeniu skinął ręką.
Z brzękiem ostróg i szczękiem miecza, bijącego 0 lędźwie zbrojne, ku stolcowi szedł rycerz młody, barczysty, o ciemnych oczach wesołych i płowym wą-sie, do góry podniesionym. Za nim kroczyło pacholę drobne, jasnowłose, snadź giermek, bo tarczę ze znakiem Lisa niosło i włócznię długą, ciężką.
Rycerz uklęknął przed kneziem i głowę w pokłonie pochylił:
— Awojeśm — Wacław z Lisowa. Z posłowania do Welawy powracam! Cześć wam, możny kneziu 1 wam, dostojny książę arcybiskupie, wszyscy przewielebni ojcowie duchowni i bracia — rycerze chrobrzy, znamienici! Cześć!
Podniósł się, zadzwonił ostrogami i w podłogę ciężkim mieczem zlekka uderzył.
Zapanowało milczenie, gdyż wszyscy oczekiwali, że albo przemówi kneź Henryk, albo młody poseł rozpowiadać zacznie. Obaj jednak milczeli i mierzyli się wzrokiem.
Kneź wparł w młodziana gorejące, przenikliwe oczy i wpatrywał się, spojrzeniem płomiennem przeszywając go.
Rycerz zaś, który od krewniaków nad Wartą osiadłych, dużo słyszał dziwnego o kneziu wrocławsko-głogowskim i widząc, że przyszłego najpotężniejszego włodarza widzi, przyglądał się mu uważnie, jako człek wojenny, baczny, wszystko dostrzegając i ważąc w myśli.
Ujrzał srebrne nici w długich, równo nad czołem podciętych włosach płowych, wychudzoną, wyniszczoną postem i udręką twarz, wargi cienkie, mocno zaciśnięte i oczy ognia pełne, co, zdawało się, wybić się usiłował z przepaścistych źrenic, lecz jednocześnie dalekie, niby gwiazdy migające na czarnem, bezkre-snem niebie, a zadumane, wszystko rozumiejące bez słów i mówiące bez dźwięku.
— Mów! — wyczytał Wańko rozkaz w oczach Henryka, więc rozpowiedział wszystko, co widział, słyszał, przeżył i zdziałał,
Błysnęły gniewem oczy knezia na wieść o czynach Konrada, lecz pohamował się, usta mocniej zacisnął i chudą, żylastą ręką krzyża, zawieszonego na piersi, dotknął. Natomiast nadsłuchiwał uważnie, gdy o układach z Soderychem, a później o Krzyżakach obszernie prawił młody rycerz.
— Azali pruscy i jaćwińscy kneziowie zaniechają ninie układów z nami? — spytał, gdy poseł zakończył mowę swoją.
— Nie widziałem od onego czasu knezia Sodery-cha, gospodynie, ino miarkuję, że z jakimkolwiek innym, nie zaś z mazowiecko-kujawskim włodarzem układy mieć zechcą, bowiem dla knezia Konrada niewiarę chowają, jako i ja z nimi też...
Mocniej zacisnął usta Henryk, oczy wpił w twarz młodziana i milczał.
Tu zapytał Wańka arcybiskup Pełka:
— Czy aby z serca wiarać się chciał Soderych? Może zaś na zwiady przybył?
Chrzęstnął mieczem rycerz i głowę śmiało podnosząc, odparł:
— Wiaram się na Bożyca Krystusa, iże jako po:.wej woli kneź jaćwieski ze mną jechał, tako z serca wiarał się przed mistrzem Pawłem z Krotni i przyobiecywał nam morskiego brzegu szmat, pomoc przeciw
Mogołom lutym, ino na myśli miał, aby przed oną wojną społem z nami Krzyżaków z puszczy pruskiej wyżenąć...
— Wierę! Jako żywo, tego ci żądał i toć przyrzekł kneź Soderych! — rozległ się dźwięczny głos.
Wszystkie oczy spoczęły na pacholęciu, trzymają-cem włócznię i tarczę rycerską. Giermek stał wyprostowany, twarz słodką natchnioną podnosił na kniezia i śmiałe źrenice w przepaścistych oczach Henryka pogrążył.
— Skąd ci takowe słowa i ufność takowa? — spytał arcybiskup i jął tłumaczyć nuncjuszowi po łacinie, o czem zaś mowa się toczy.
Wańko szybko obejrzał się na giermka, lecz Henryk szepnął dobitnie: — — Ostaw... pacholę owe! Sam przemówię doń...
Powstał i rzekł:
— Wiarasz się za Soderycha, jako za siebie sa — mego?
— Wiaram się! — odpowiedział twardym, nieco chrypliwym głosem giermek i dłoń podniósł.
— A pomnij ino, że wiarasz się na to, w co wierzysz najmocniej i na tych, których miłujesz sercem, duszą, wszelakiem myśleniem swojem! — ciągnął kneź.
— Wiaram się! — powtórzyło pacholę i oczy jego rozgorzały jeszcze bardziej.
— Wiarasz się, aza na zdrowie ciała, na zbawienie duszy, na sławę i szczęśliwość tego, kogo w sercu swem nosisz, jak matka dziecię najmilejsze?
— Wiaram się! Wiaram się! — zakrzyknął giermek — i znowu rękę podniósł, w zachwycie na knezia patrząc.
— Wierę! Zaiste takowe są myśli pogańskiego knezia! — szepnął Henryk i usiadł.
Zapadł w głęboką zadumę, bo zmarszczki pełznąć mu zaczęły po czole wysokiem, a powieki mrużyły się raz po raz.
Wszyscy zrozumieli, że trzyma kneź w myślach rzeczy ważne i czekali cierpliwie, ciszy nie przerywając.
Nagle Henryk stanął na podwyższeniu w całej okazałości. Chudy był, lecz teraz wszyscy ujrzeli włodarza potężnego, o rozumie jasnym, postaci okazałej, piersi szerokiej i barach mocarnych.
— Nie czas ninie na Krzyżaków się porywać, którzy pod osłoną stolicy Piotrowej ostają i wolę Ojca Świętego czynią. Na wojnę oną wnuki nasi wici rzucą, do sławy i prawdy dojdą, nie my! Nie skończyć nam tej wojny, nim nadpłynie nawałnica wrażych Mogołów i — nie zdzierżymy wtegdy nijak na dwie strony!... Inszej wzmożyć się na siłach trza... Rozsądziłem tako, wy zaś czyńcie, jako rzeknę, bociem tak doradziła święta rodzicielka moja i rodzic mądry, zurzący się luto o zdrowie ojcowizny!
— Święta Jadwiga doradziła... święta Jadwiga pani i Henryk, kneź polski, niczem król możny!... — szeptano w tłumie duchowieństwa i rycerzy.
Henryk mówił dalej:
— Kneziów, jakich skłonicie, do wojny sposobcie, pomagajcie, najemne drużyny za srebrne grzywny w gotowości miejcie, ja zasię niemieckich kawalerów o pomożenie prosić będę, ile i jako mogą, sam zaś posła wiernego i chrobrego z pismem do królów węgierskiego i czeskiego, nam pokrewnych, wyprawię bez zwłoki i do Franków bitnych, aby nam Fratres militiae Jempli* wspomożenie skuteczne dali przeciw wrogom lutym naszym i Chrystusowym... Najdostojniejszy nuncjusz Ojca Świętego w dobroci swej i łaskawej dla nas życzliwości pismo ze swoją pieczęcią do możnego „Magister militiae“ zakonu sporządzi i posłowi memu doręczy wraz z błogosławieństwem pa-sterskiem, wielce pomocnem!
Powtórzył ksiądz Pełka słowa kneziowe Bonifacemu Vellino, a ten głową kiwać zaczął i powtarzać:
— Sententiam tuam, dux illustrissime, probo! probo! probo!**
Uczony kanonik Dzierżykraj i te słowa nuncjusza gorliwie zapisał i, pergamin sporządziwszy, kneziowi, Bonifacemu Vellino i arcybiskupowi polskiemu podał, aby znakami swemi umocnili ad aeternam rei me-moriam ***.
W trzemie gwar rosnąć zaczął, gdyż rycerstwo i prałaci, wzburzeni czynami podstępnego Konrada, odgrażać się jęli i słowa obraźliwe miotać coraz głośniej i śmielej.
— Lutosława Czerskiego znam ci ja oddawna, ino ninie, o niecności jego zwiedziawszy się, na rękę owego wiłę pozwę! — chmurząc brwi, rzekł Olko Gryfita sandomierski.
— Ja zasię Spycisława po staremu na Sąd Boży, chocia kradkiem od knezia i biskupa, pociągnę na * Zakon rycerski templarjuszów, założony w 1118 r. w Palestynie, a później przeniesiony do różnych krajów Europy zachodniej, w tej liczbie i do Polski średniowiecznej.

    • Zgadzam się na zdanie twoje, kneziu, zgadzam się, zgadzam.
      • Dla wiecznej o sprawie pamięci.

ubitą ziemię! — dodał natychmiast srogi Trojden z Ziembie i w pierś się uderzył w zapale.
— Czołgotna żmija, ów Konrad kneź! — mruczał stary Wacław sieradzki. — Plugastwo pełza pod sercem, iże nad sieradzką ziemią włodarzy takowa pocześ sparciała...
— Jakoż ma tako ostać bez pomszczenia?! — kipiąc gniewem, miotał się Przybigniew poznański. — Kneź mazowiecki za synów swoich córki śląskiego knezia brał, a pomogi dawać nie zabaża się mu?!
— Niemiecki piastun! Jemu Krzyżak k sercu bliższy niźli krew piastowa... — wznosząc ręce, zakrzyknął młody Bień z Łososiny, wojownik przesławny i Niemcom wrogi.
Tak sarkali rycerze i na Wańka Lisa z niecierpliwością spoglądali, aby się do nich zbliżył i o wszyst-kiem znowu dokładnie rozpowiedział, a może, nawet więcej, czego przed obliczem kneziowem rzec nie śmiał.
Wańko jednak stał, jak wryty, przed stopniami stolca i oczu z knezia nie spuszczał, niby zaczarowany, władzy pozbawiony, oniemiały.
Henryk zaś, ramię na poręczy stolca oparłszy, na dłoń głowę uronił i patrzył jasnemi, nieruchomemi oczami na rycerza.
Nagle w młodym Lisie zrodziło się postanowienie. Przyklęknął znowu na stopniu i szepnął:
— Kneziu miłościwy i możny, włodarzu szczodry i cny, oddaj mi posłowanie! Ja ci sromieży domowi lechickiemu nie przysporzę i zdziałam wszyćlfo, co kiejby inny zdziałać utrafił...
Drgnęły cienkie wargi Henryka. Uśmiech pogodny wykwitnął na nich, niby samotny promyk słoneczny chmury posępne przebił.
Nareszcie rzekł dobrotliwie:
— W myślach ciebie miałem, rycerzu, a coś rzekł, tom ci w ufanie biorę! Ze mną ninie na noc wyruszysz, chociażeś zdrożony. Pismo do króla Wacława od małżony mojej, Anny czeskiej, dam ci a po słowo do Beli węgierskiego bez zwłoki do knezia Bolka sandomierskiego i krakowskiego oraz błogosławionej Kingi, żony Bolkowej, gońca pchnę! Pisma zaś od nuncjusza i arcybiskupa wielebnego sam wezmę i we Wrocławiu, z rodzicielami uradziwszy, oddam ci. Z tobą zaś po-jedzie nasz kapelan, ojciec pobożny, cysters czytny, łacińską i mnogie inne mowy znający — Wojciech z Lignicy, abyś niemy w drodze i posłowaniu nie ostawał.
— Znam ci ja, kneziu, krztę łaciny, bo macierz w chłopczyństwie nauczyła, a i mową niemiecką gwarzyć mogę, bociem blisko Krzyżaków siedzim i obok nich w bitwach chadzałem nie raz... — odpowiedział Wańko.
— Jednako tak to lepiej, słysz, będzie! — zakończył Henryk i powstał, mówiąc do zgromadzonych:
— Mili nam! Dziś po nieszporach późnych odje-dziemy, jako że do zgody doszliśmy i postanowienia, Bóg da, mądrego. Za serca wasze i gotowność za macierz-ziemię krwi swej i wrażej utoczyć sercem szczerem mzdę oddamy, a Boga Przedwiecznego o zdrowie i szczęśliwość waszą prosić nie ustaniemy do kresu leci naszych! Za ucztę dzięk przyjmijcie, ino postnik jamci oddawna, nie pitnik nijaki i nie wesołek biesiadny! A tuż troska i smętnica duch nasz brzemie-
Brak strony
Brak strony zdrowiem darzy, umarłych wskrzesza, jako owego wisielca, przy drodze przez zbójników uduszonego... Gdy modły prawi i do Boga szepce mową prostą, ludzką a gorącą, widziałem ci ja, ze mną też innif że od ziemi się odrywa i ku niebu wzlatuje... Święty Franciszek z Assyżu do jej klasztoru w Krośnie przybył przed laty i błogosławił...
Henryk umilkł, w ogień przygasający patrząc nieruchomo.
Po chwili szeptał dalej:
— Znalazłem tedy rodzicielkę w łzach. Objęła mnie i rzekła tak:
— Synalku najmilejszy! W modłach odsłonił przede mną Bóg przemocny kotarę tajemną i zajrzeć zezwolił we wrzemiona dążące... Straszne one, lute i krwawe! Oto zbliża się wał wraży, który zaleje połowę ojcowizny Chrobrego, potopi ciebie we krwi, klęskę rzuci na lud lechicki i odchynie, aby powrócić raz jeszcze i opięć raz! Zaiste, zaiste, powiadam ci, iż od onego czasu ziemia ojców twoich bronić będzie przez wieki i wieki tych, którzy na szczęśliwość jej srożyć się będą i czyhać. Niżaden z nich nie pojmie cnoty ludu naszego, aż przyjdzie dzień, gdy powalona, krwią brocząca, kopytami stratowana postokroć, powstanie i zajaśnieje jak zorza poranna!
Westchnął Henryk i jeszcze ciszej szeptał:
— Powstanie i zajaśnieje... ino nas tedy nie będzie, ani kości naszych nawet... Ninie zaś ood miecz głowy złożyć pójdziemy, bezmała niżaden z tych, którzy pod stanicami naszemi na Mogołów z bojem pójdą, nie ujrzy grodów rodzimych, łanów naszych zielonych, rzek wartkich, sadyb praszczurów, słonka i nieba ja 13* snego. Ino śmierć, ino śmierć przed nami, ponura, łuta acz sławna, bo wnuki wnuków mówić o niej będą od kraju do kraju ziemi!
Umilkł kneź. Rycerz słuchał i patrzył.
— Słysz? — odezwał się kneź, smutnie opuszczając głowę. — Jeszczeć czas... Jeźli miłujesz dobro swoje, rodzicielów, druhów lub białogłowę jakowąś goręcej od ziemi ludu twego, tegdy ustąp nim czas... Nie będę krzyw na ciebie, bociem nie dziw to, iż młody nieochotnie głowę pod miecz pochyla. Rozważże, słysz, Wańko, rozważ i rzeknij mi!
Drżącemi ustami, nie pojmując, co mu gardło dławi i na oczy łzy porywu wyciska, zawołał młody rycerz:
— Włodarzu! Gdy Bożyc, Krystus w koronie świetlanej, postawi ciebie po prawicy swej świętej, wspomnij o mnie, woju swoim wiernym, pod stanicą twoją w sieczy poległym wraz z tobą! A jeśli insza dola wyznaczona mi jest od Boga, błogosław mi z niebios, bowiem nie zastracham się, nie pobieżę, ino w boju z częścią wynijdę dla pomstowania za głowę twoją i za ziemię naszą, umęczoną!
Padł do nóg kneziowych Wańko młody, a Henryk obie dłonie na głowie jego złożył i szepnął:
— Amen...
Pomilczeli długą chwilę, poczem kneź rzekł:
— Wartko noc płynie... Konie się pokładły... świt zdąża. Niebawem ruszymy, bracie miły...
Przeżegnał rycerza, rękę dał do ucałowania i wszedł do namiotu, przed którym, odcinając się od bieli płótna, szeroko rozpostarł ramiona krzyż czarny, wysoki, niby nad świeżym grobem wzniesiony...
Rozdział XII.
Ku czeskiej rubieży.
Szlakiem, idącym od Poznania na Śrem, Głogów i Lignicę, dążył szybko tabor mały, lecz bardzo zasobny i dobrze strzeżony.
Pięć wozów ciężkich, łubami i płótnem szczelnie okrytych i grubemi rzemieniami mocno powiązanych, toczyło się wartko, ciągnione każdy przez dwie pary zacnych wypasionych koni. Przed wozami jechało, gwarząc spokojnie, siedmiu jeźdźców, a ztyłu nadążało dziesięciu pachołków zbrojnych, konie luźne prowadzących.
— Kiegdyż rubieżę śląską przekroczymy? — spytał niecierpliwie barczysty młodzian, snadź rycerz podług reguły pasowany, bo ostrogi nosił i miecz w zielonej pochwie skórzanej z czerwonem godłem, na którem widniała biała strzała dwa razy przecięta i lis.
— Patientia gradus esł in rebus prosperis et ad vo-luntatem fluentibus!* — odparł z uśmiechem jeden z towarzyszów i kłobuk zdjął, aby czoło, potem zroszone, ochłodzić.
Wtedy mignęła goła czaszka, otoczona wieńcem siwych włosów, wskazując, iż mówiący był zakonnikiem.

  • Cierpliwość stanowi krok do szczęścia i pomyślności.

— Już jam ci wszyćką patienłiam na siodle wy-dyrdałem, ojcze bogobojny! — ze śmiechem zawołał młodzieniec. — Okrutnie wleczemy się z owemi wozami przyciężkiemi. Nie nawykły jam do tego! U nas to tako: hyc! na ogiera, luzaka ze spiżą za rzemień, wodze w garść i — rwij, bracie, z wichurą się przeganiaj! Tako to!
— Nie przystoi posłowi knezia możnego, jako pachołowi gończemu rwać, z wichurą się przeganiając! Powaga, jako brzemię, ciąży ninie na tobie, rycerzu! — odparł zakonnik, wciąż się uśmiechając żartobliwie.
— Powagę mam, ino rubieży nie widzę niżadnej! — mruknął rycerz markotnie.
Jednakże przed wieczorem, minąwszy Bolkowice, wyjechali na trakt, a napotkani ludzie, witając ich, mówili, że owy szlak wprost do Gorzelic bieży i że Gorzelice już na czeskiej ziemi leżą.
— A no! — zawołał radośnie rycerz. — Wkońcu taki ujrzę czeską włość!,
— Ujrzysz! — zgodził się mnich i po chwili dodał: — Ino mroczy się już i na spoczynek czas, bo konie i ludzie znużeni okrutnie. Znękały ich skwar, kurzawa i wartki szłap.
Młodzian niechętnie dał znak do postoju, zszedł z konia i usiadł przy drodze na kamieniu.
Pachołkowie tymczasem rozbijali namioty, rozpalali ognisko, znosili kotły, mięso i kaszę, aby wieczerzę przyrządzić.
Gdy od ognia pociągnęło dymem i zapachem gotującej się strawy, młody rycerz parsknął głośno i mruknął:
— Jak ci dobrą polewką, smakowicie okraszoną, w nozdrzach zakurzy, raźniej na duchu stanie i gniew odbieżal...
Posłyszało to przechodzące wpobliżu pacholę jasnowłose i rzekło słodko:
— Z kneziowych śpiżarni trzy antałki zacne jako-wegoś pojła pod łuby włożono.
— Hej tam, toć węszysz niczem ogar dobry! — odpowiedział rycerz.
— Zacz nie mam węszyć?! Kiegdy ogar czego nie uczuje, tego łowiec za nic nie dojrzy... — ze śmiechem wesołym odcięło się pacholę.
— Nijak inaczej, ino do golenia brody jęzora twego użyczę — zakrzyknął młodzian. — Ostry, a przecież nie zadzierzysty, jakmiarz do skoblenia włosia sposobny!
— Nie strachacie się, gospodynie, że głowę takowa britwa utnie? — spytało pacholę, oczy wbijając w roześmianą twarz rycerza.
— Głowę jako głowę, giermku miły, ino do serca dosięgnie ona łacno... — rzekł cicho młodzian i ciemne oczy zmrużył.
— Do waszego serca, widno, długa droga i... ciężka — nagle westchnął giermek.
— Boć to owa droga przez tarczę i zbroicę idzie — powiedział rycerz.
Tej dziwnej szermierce przysłuchiwał się z uśmiechem wesołym zakonnik, brewjarz w ręku trzymając i węzlistym paskiem wymachując.
— Toć to widzę, pan na Lisowie, znamienity Wańko, arcybiskupi nieć, kneziowy poseł dostojny, słowa do-kuczne rzuca i Jola małego do łzawicy popycha?! Ach! Nie godzi się tak, nie godzi, bo polewka w dołku sta nie i brzuch, niczem śledziona końska, aż do Pragi klukać i krekorać będzie...
— A my owe klukanie zacnem pojłem uśmierzym, bowiem pod łubami cosik mam przedniego... — zawołał Wańko.
— Ogar zwęszył, a łowiec się faści* — przerwał mu Jol i pobiegł do ogniska, skąd dochodziło już dzwonienie mis.
— Z takowym kiełbikiem kęsliwym utrapiam się bez wytchnienia, ojcze dobrotliwy... — zaczął rycerz, lecz mnich pasem go przez kark smagnął i zmrużył żywe, dobrotliwe oczy.
— Czyż aby mocno się trapisz, rycerzu? — spytał.
Śmiechem odpowiedział mu Wańko, lecz po chwili spoważniał nagle i w rękaw zakonnika ucałował.
— Po prawdzie — w słodkość mi to utrapienie i chyby nijakiej nie masz! — szepnął i zębami błysnął.
— Wilczura! — ze śmiechem rzekł mnich i znowu smagnął go pasem. — Pokutę i ciała umartwienie wyznaczę, jeźli kłami łyskać nie ustaniesz i owych wąsisków wyżej rokicin przydrożnych podkręcać, lu-dojadzie!
Widocznie Wańko polubił w drodze kapelana kne-ziowego, uczonego cystersa, Wojciecha z Lignicy, bo powstawszy, na kamień gunię rzucił, sędziwego zakonnika na niej posadził, a sam koło kolan jego na ziemię siadł i, dotykając dłoni pomarszczonej, spytał:
— Czy możecie gadać trochę do mnie? Może czas nagli do paciorków?
— Mogę! Na modlitwę czasu dużo, kto chce z Bogiem być. Noc zasię długa! * Chełpi się.
— O, widzicie, ojcze duchowny?! — zawołał Wańko. — A jamci ninie nijak do modlitwy nie snużny! Ino pocznę modły powtarzać, aż tu przed oczami widzenia, mamidła porywne, gorące, ponoć — grzeszne...
— Hę? Jakoweż to grzeszne mamidła? Powiadaj! — spytał zakonnik i brewjarz do kieszeni habitu schował.
— A no, za wżdy jednoć... — jąkał się Wańko zmieszany.
— Nu-że! Nie mamrotaj, ino praw składnie!
— Jola... giermka oblicze spływa przed wzrokiem... — szepnął rycerz.
— Toć niżaden grzech giermka obaczyć, chocia i w modlitwie — zauważył Wojciech z Lignicy i nieznacznie uśmiechnął się, bo od świętej Jadwigi, rodzicielki kneziowej, słyszał już o wszystkiem.
Milczał młodzian, nie wiedząc, jak dalej mówić, a wtedy zakonnik uczony ciągnął, poważnie, chociaż w oczach jego migotały wesołe ogniki:
— Osobliwie jeźli taki zacny giermek, jak ów Jol! Rozpowiadała mi o nim nasza knegini przezacna i mocno o niego się zurzyła, czy aby trudy wielorakie za czas posłowania twego zniesie bez szkody. Do siebie, słysz, twego giermka przywiodła i długo na osobności przebywała, a potem kazała mu, bych po powrocie z obczyzny pod jej skrzydłem ostał! W czemże tegdy, gadaj grzech takowego giermka przy modlitwie w myślach ujrzeć?
Westchnął ciężko Wańko i szepnął bardzo cicho:
— Ów giermek Jol... Jol...toć białogłowa... dziewka pogańska... Soderycha, knezia jaćwieskiego, córa...
— Hę? — spytał mnich. — Białogłowa?
— Białogłowa... — powtórzył Wańko.
— Cóż więcej?
— Nic... ani krzty więcej!... Ino kochanie dla niej mam w sercu i w myślach, boć żywot mi ratowała, gdy Lutosław z pachołkiem swoim ustrzelić mnie z łuku chcieli, abo mieczem porąbać, bo...
Rycerz urwał i usta zacisnął.
— Cóż? — zadał pytanie Wojciech. — Rzuciłeś: „bo...“ a nic dalej nie gadasz!
— Bo... bo kraśna owa Joleta, słodka i mnie miłuje, bociem rzuca mi słowa gorące w same ślepia... a ja ją nad żywot swój, nad dobro wszelakie, nad zbawienie duszy!...
Uląkł się słów swoich Wacław z Lisowa i oczy wystraszone na zakonnika podniósł.
Zdziwił się okrutnie. Oblicze uczonego Wojciecha pozostawało dobrotliwem i roześmianem.
— Zwiedziałem się o owej sprawie tajemnej! Knegini Jadwiga narady ze mną miała — rzekł Wojciech. — Na dworze kneziowym w kanonach wiary prawdziwej umocni się i chrztu świętego dostąpi. Ino chciałeś ją ze sobą ninie brać, aza dzieło to się odwlecze nie małą krztynę, a tymczasem...
’ Urwał nagle mnich i oczy spuścił.
— Cóż to, zasię, tymczasem? — pytał rycerz niespokojnie.
Pomilczał długą chwilę Wojciech i mruczał zcicha, chytrze na młodziana zerkając z pod oka.
— Może na ową białogłowę, samiustką na obczyźnie, nastawać zamierzasz, sromieży się nie bo-jając...
Długo trząsł głową rycerz, a później, oczy zmrużywszy, kłami błysnął i odparł z drżeniem w głosie:
— Jeśli kiejby inny, nie wy, ojcze duchowny, takie słowa rzucił, jabym takiego wiłę na dwie połcie porwał... któżby takową plugawość zdziałał, kiegdy 0 miłowaniu mocnem, gorącem, od serca, po prawdzie, jak przed Bogiem, troskam się dziennie i nocnie...
— No! No! — uspokoił go mnich i ramieniem ogarnął życzliwie.
— Dalibóg! — srożył się Wańko.
— No, no! — powtórzył Wojciech. — Nie pal się gniewem po próżnicy, młody! Aza powiadasz, że modły ci nie w głowie?
— Powiadałem, iże tako jest! — mruknął Wańko.
— Bojasz się, iże grzeszen jesteś?
— Bojam się...
— Wyżeń z myśli takowy lęk! — rzekł głośno Wojciech z Lignicy.
— Jakżeż może tak być? — pytał rycerz zdumiony.
— Bóg przepotężny i przemądry stworzył młodość 1 starość, synku miły, a wiesz dlacz? Aby starucho-wie i staruchy, łaskawość Bożą i szczęśliwość przeżytą wspominając, chwalili imię Twórcy i Ojca wszechrzeczy wielkim głosem, na cymbałach, lutniach i piszczałkach, jak powiada psalmista; młodzi zaś, aby radością swoją, szczęściem, miłowaniem, weselem czy-stem Bogu ofiarę najmilszą składali! Ptaki przecież niebieskie, zwirz dziki, kwiatki polne, ryby srebrne, mnogie w strugach wartkich, chwalą i radują się bez modłów, bez włosiennic i pokuty ciężkiej... Święty Franciscus, co klasztorek braci mniejszych, ubogich a radosnych w Portinaculi, na wesołej górce, Subiaco, pobudował, on — Seraficki pojął to duszą natchnioną i tako pouczał nas, gdyśmy z bratem Jackiem Odrowążem przed leciami doń przyszli...
Zadumał się na chwilę uczony Wojciech, później pochylił się do ucha młodziana i szeptał, niby w obawie, że ktoś usłyszeć ich może:
— Ojciec święty, synody różne, hej, nawet kneź Henryk, pobożny pan, surowy w wierze, gniewni są, iż Franciscus tako poucza. On zaś papieżowi rzekł: „Wyście ze starego Zakonu Boga sobie wzięli — lutego, gniewliwego, krwi łaknącego i plagi wielorakie na ludzi miotającego. Nie tenci nasz Bóg, Krystusów Ojciec na wysokościach! Nasz Bóg — dobrotliwy, litościwy, wesołość w myślach mający i radość, iże stworzył świat widomy słonecznym, spowitym w szaty niebieskie, a niewidomy, gdzie przebywają anioły Pańscy, archanioły i serafiny, jeszcze piękniejszym, promienistym i radosnym! Takowy nasz Bóg! Takowy! Ać imię Jego w szczęśliwości chwalą ludzie po wsze czasy! Amen!“
— Amen! — powtórzył Wańko uradowany i dłonie cystersa całował raz po raz.
Tak przemówił do serca i rozumu rycerza chrobrego, o sercu czystem, uczony Wojciech z Lignicy, kapelan surowego w obyczajach i gorliwego w wierze Henryka Pobożnego, knezia na Wrocławiu i Głogowie. Bo też mądry to był zakonnik i naukę zgłębił do dna!
W młodych leciech posłali go cystersi wraz z Jackiem z rodu Odrowążów na Kamienicach do Pragi czeskiej i do Bolonji italskiej, gdzie mądrość chrześcijańską poznali i oświeconych, duchem Bożym nawiedzonych kapłanów i kaznodziei słuchali. Świata szmat później przecięli, różne narody poznali, a zewsząd miód wiedzy i cnoty, jak pszczółki pracowite i wierne, do ula lechickiego znosili na pożytek i szczęśliwość kraju swego i wiary prawdziwej, świętej. Jednak ludzie to byli różni, do siebie niepodobni: św. Jacek, kanonik krakowski, surowy dla siebie, w modlitwie pogrążony, oraz — cysters Wojciech, kapelan kne-ziowy, rozradowany na całe życie długie szczęśliwością jasną i spokojną, niby świt wiosenny, różany, złocisty, wonny a cichy.
On to skłonił umartwiającą się bez wytchnienia świętą kneginię Jadwigę do zaproszenia św. Franciszka, aby nowy klasztor, przez nią ufundowany, pobłogosławił i regułę dla niego spisał. Cisza i radosna pogoda wstąpiła do duszy knegini błogosławionej. Nie mógł jednak Wojciech rzucić nowych ziaren do posępnych myśli Henryka; bolał nad tem, albowiem rozumiał, iż bez radości i nadziei na ziemi niczego sławnego, oprócz śmierci bohaterskiej, człek żywy dokonać nie zdoła.
Przed synem zaś Brodacza śląskiego i polskiego widniała długa i ciężka droga, którą, jak przesiekę w borze nietkniętym przerąbywał stary kneź; miała owa droga do stolca i jedynej władzy królewskiej doprowadzić ojcowiznę Bolesława Chrobrego dawną sławą i wielkością ukoronować.
Nad tem zamyślił się właśnie Wojciech z Lignicy i głowę na pierś w zadumie opuścił.
— Polewka zwarzona i zapachem bucha, ponoć do Pragi samej! — rozległ się głos Jola z poza krzaków.
— Rychło będziemy! — odpowiedział cicho Waóko, aby nie spłoszyć myśli zakonnika.
— Pomnij, synku, abyś nic nie czynił, gdy troska gryzie ci serce niepomiernie i boleśnie! Nie na pożytek takowe dzieło wyjdzie. Pomnij zawżdy!
Długo jeszcze pouczał, doradzał rycerzowi uczony Wojciech, a Wańko słuchał, bojąc się poruszyć, aby czego nie opuścić i nie zapomnieć.
Tymczasem przy ognisku zgromadzili się wszyscy, dymiący sagan okolili, głodnemi oczyskami spoglądając i wciągając nozdrzami przedni zapach dobrej zaprawy.
— Awojeśm zgłodzony! — mruknął markotnie Woj-bor i za brzuch się złapał szybko, niby zająca pochwycił w śpichrzu rękami gołemi.
Czarny Jarosz wtórował mu:
— Cosik mnie się widzi, że wywarzyła się owa polewa, aż mięsiwo dymić poczyna! Przepadła strawa zacna, a w ten sam czas jałowość pod sercem nosimy, druhowie!...
— Mielkoce tamci od zapadu słonka bezmała... — potwierdził przyczepny Raczek i pokraśniał, jakgdyby Prusaka łapami ucapił.
Kwoka zaś stroskany, jak zwykle, o wszystkich, nie wytrzymał i krzyknął:
— Lisowscy do kupy! Lisowscy do kupy!
— Cichaj ty z onem kwokaniem, draczu! — upomniał go Wojbor poważny.
Jarosz Kruk nic nie rzekł, tylko czarne oczy ku krzakom zwrócił, bo stamtąd chrzęst się rozległ wyraźny.
— Idą... idą, jakmiarz wczas, bo mielkoce opięć, mielkoce luto! — szepnął Raczek zgłodzony.
Jakoż do ognia podchodził Wańko z Jolem, a za: %
Ku czeskiej rubieży. nimi powolnym krokiem dążył cysters i na widok kotła dymiącego już zdaleka jął modlitwę, przed wieczerzą odmawianą, mruczeć półgłosem.
Snadż, głód w nim też przemówił, a jak — kluka-niem, krekoraniem, albo mielkotem — o tem nikomu nie mówił uczony Wojciech z Lignicy, mnich pogodny.
Rozdział XIII.
Wacław w państwie Waclawowem.
W owym czasie, gdy tabor posła knezia Henryka Pobożnego przekroczył rubieżę czeską, ominął Gorze-lice i, doszedłszy do doliny Łaby, która pasmo gór od północy przecina, szybko posuwał się ku stołecznemu grodowi — Pradze, panował tam król Wacław Jednooki, brat małżonki knezia wrocławskiego i głogowskiego, Anny Czeszki.
Był to król słaby, w myślach swoich zmienny, pieśni dźwięczne układający chętnie. Niewiastom ów król ucha nadstawiał gorliwiej, niźli mądrym panom czeskim i biskupom, pamiętającym mocnego włodarza Ottokara, który ukrócił swawolę kneziów dzielnicowych i do władzy jedynej doszedł, aż uzyskał od cesarza Ottona „Bazylejski akt łaski“, czyniący Czechy dzie-dzicznem królestwem po wszystkie czasy.
Przy dworze praskim A. D. MCCXXXVII rej wodziła obliczem brzydka, a sercem mściwa siostra królewska, Agnieszka. Ową białogłowę niesłodką kneź Fryderyk Bitny, ostatni z rodu Babenbergów, bez honorów i żalu z dworu swego w Windobonie* bez podziękowania Wacławowi w kałamadze** starej odesłał, jak się od * Wiedeń.

    • Powóz, w rodzaju karety.

syła psa wściekłego lub konia zapalonego. Słowem — podziękowała królowi czeskiemu prześwietna Windo-bona z takowych bedł.
Podjudziła tedy Agnieszka złośliwa brata, aby cesarzowi Fryderykowi dopomógł knezia austrjackiego Bitnego ze stolicy wygonić.
Wraz z bawarskim Ottonem wdał się Wacław w wojnę, Windobonę zajął i Fryderyka Bitnego z ojczyzny jego wyżenął na cztery wiatry.
Tak się stał czeski Jednooki druhem Hohensztaufów przemożnych, którzy potężnemu na cały świat papieżowi, Grzegorzowi IX, w owej dobie czoło hardo stawiali.
Jednak w Romie wiedzieli dokładnie, że niewiasty moc mają nad Wacławem śpiewającym, więc bez zwłoki nasłali na niego siostrę Agnieszkę i urodziwą nad podziw Przemysławę.
Te tak ugłaskały, omamiły Jednookiego, który z pewnością tylko na urodziwą białogłowę spozierał, Agnieszki zaś rad słuchał.
Pogodził się więc czeski król z dawnym wrogiem — Fryderykiem Bitnym i jął wraz z nim papieżowi pomagać w jego sporze z wyklętymi wonczas Hohen-sztaufami.
Ciągle więc pływał Wacław Jednooki pomiędzy trzema brzegami — papieżem, Babenbergami i cesarzem, białogłowskich podszeptów słuchał, wysłańców z Romy przyjmował, a chociaż stanął na czele wszystkich odpadłych od cesarstwa kneziów, dla kraju mało uzyskał; chyba jedno otrzymał — chuderlawą, czer-wonooką i żółtą, jako ów kuroślep, kneziównę Gertrudę, niemądrą i, jak się rzekło, całkiem nieurodziwą
Wańko z Lisowa. 14 krewniaczkę Fryderyka Babenberga Bitnego, który ją za królewicza czeskiego, Władysława, z wianem prze-bogatem dał.
Niespokojne więc czasy nastąpiły tedy w Czechach. Król, niby żmija, wykręcał się pomiędzy walczącymi potentatami, a rycerstwo popychało go ku nowym zaborom, aby rubieże państwa poza góry przerzucić, do Dunaju dotrzeć zbrojnie i tam się utwierdzić.
Rycerstwu całemu wojewodził w tem Czestmir Żyżka, który z biegiem Wełtawy grody liczne pobudował, zbrojnym ludem poobsadzał, niemal murów Pragi włością swoją dotykając.
Gdy usłyszał o tem Wańko od Wojciecha, zaśmiał się i zawołał:
— Tako to jakmiarz, jak Awdańcy i Lisy na Warcie i Bzurze!
— Awo prawda! — zgodził się mnich.
Wtedy zbliżali się do Pragi, bo zdała już błyszczały krzyże i majaczyły wysokie baszty zamku, stojącego na górze.
Wojciech napisał na ostatnim postoju list do arcybiskupa czeskiego i wraz z pismem knegini Anny do króla-brata gońca pchnął, skojca mu za pazuchę sukmany wcisnąwszy.
To też, gdy tabor Wańkowy do promu na Wełtawie przybył, spotkali posła panowie znamienici, przez króla wysłani, oraz kanonik Klemens, sekretarz arcybiskupi.
Panowie czescy i świątobliwy kanonik z poszanowaniem i uniżonemi pokłonami spotykali posła możnego knezia polskiego i śląskiego, bo w imieniu Henryka Brodatego i syna jego Henryka Pobożnego posłował Wańko z Lisowa.
Pamiętał o tem rycerz młody, więc w powagę się ubrał od ostatniego postoju, a jeszcze bardziej w zbroję przewspaniałą, ludziom swoim rozkazawszy przywdziać szaty odświętne.
Miał na sobie Wańko zbroję całkiem ladrowaną wraz z koniem.
Podarował mu ją Awdaniec Mścigniew, gdy po bitwie z Prusami na rycerza swego wychowanka pasował za zgodą wszystkich komesów ziemi łęczyckiej, sieradzkiej i kaliskiej.
Zbroja owa, a więc pancerz, naramienniki, nałokiet-niki, lędźwice, nakolanki i golenice, była z tarcic żelaznych, okrągłych, niby misy dnem do góry przewrócone.
Szyszak okrągły, tak zwany „kocioł bitewny*, z tarcicą wypukłą, na twarz opuszczoną i z wyziorem szerokim, poprzecznym.
Na pancerzu snycerze ligniccy umieścili ryngraf czerwony z orłem białym, a na tarczy kraśnej bielała strzała dwa razy przecięta i lis z ogonem puszystym, hardo zadartym.
Na szerokim, srebrnym pasie wisiał miecz w czerwonej pochwie z godłem Wańka oraz „misericordia“ — krótki sztylet z ostrzem trójkątnem, przez kneginię Jadwigę podarowany, a niegdyś należący do jej ojca, Bertolda, chrobrego grafa Meranu.
Ostrogi długie, srogie, złocone na pałąku i gwiazdce, dzwoniły i połyskiwały przy każdym kroku konia. Wierzchowiec był bitewnie przybrany i okrutnie la-drowany. Miał przyłbicę żelazną z orłem, dwa naszyjniki mocne przykrywały mu kark, pierś otaczał napierśnik z dwóch tarcic, z których każda miała wysunięty naprzód ostry szyp.
Bogate siodło białe ze złocistemi wzorami, głęboko w drzewo wcinanemi i z połyskliwemi strzemionami z jasnego spiżu, leżało na guni czerwonej długiej, po rogach godłami knezia polskiego znaczonej i długą obszywą z białego włosia po podole ozdobionej.
Tył koński ochraniały żelazne szczyty, rzemieniami ze sobą połączone.
Wierzchowiec szedł w pląsach i trząsł głową, nad którą czerniała bogata kita z piór orlich.
Tuż za posłem jechał giermek w lekkim spiżowym hełmie i półpancerzyku, opasany białym rzemieniem, z którego zwisał lekki miecz czerwony. Obcisłe gacie koloru chabrowego w pęcinach ściśnięte były białemi skórzniami o ostrogach błyszczących, spiżowych.
Giermek trzymał włócznię rycerza, a pod grotem igrał z wiatrem kraśny znak z białym ptakiem Piastowym.
Mały, zwinny giermek na bułanym koniku, chabrową gunią okrytym, jechał na przedzie, a za nim w srogich czarnych zbrojach i szyszakach z opuszczonemi przyłbicami — zbrojni giermkowie, a więc Wojbor, trzymający dwuręczny miecz rycerza, Jarosz Kruk, dzierżący w pogotowiu ciężki topór bojowy, Raczek, piastujący nadziak, srebrem nasiekany, oraz Kwoka gruby, mający przewieszony przez ramię łuk i tułę, pełną strzał. Wszyscy mieli miecze i tarcze, ze znakami Lisa, topory bojowe w poszwach przy siodłach, a Kwoka — przyczepioną do łęka maczugę — pałę przygrubą, mocną, dębową, żelaznemi gwoździami gęsto nabijaną. Woził ją ze sobą ciągle zakłopotany kmet na ludzi złych, po szlakach zbójniczących, aby miecza i topora nie babrać bez pożytku.
Pachołcy przy wozach i koniach luźnych mieli na sobie barwy kneziów polskich i jechali bez zbroi, miecze mając przy boku i czerwone kłobuki na głowach.
Tylko Wojciech uczony pozostał w swym rudym habicie i kłobuku, na który obszerną kapicę nasunął. Ostatniego wieczora na noclegu odczepił od skórzni mnisich ostrogi dobre, a w swoich worach ukrył obu-szek ciężki, żelazny, z guzami. Jednak tego nikt nie spostrzegł, bo nie chciał Wojciech, aby ktoś wiedział, iż i on do bitwy skory a o życie swoje frasobliwy.
Z podziwem przyglądali się panowie czescy i rycerze posłowi kneziowemu i Kwoce grubemu, bowiem, jak żyli, takich barków rozrosłych i postaci dorodnych nie widzieli. Zaglądali więc im przez wyziory szyszaków, aby się zwiedzić, co zacz za ludzie byli.
— Chyba stary to niedźwiedź Pakosław, sandomierski wojewoda albo Gozdawita krakowski! — szepnął po namyśle Przemysł z Brna, wojownik sławny. Z Fryderykiem Bitnym bowiem niegdyś sam na sam potykał się ów Przemysł i kopją z konia go zrzucił.
— Hej — nijak to! — odparł Sobiesław z Lubuszyna, potrząsając głową. — Nijak! Pakosława i Gozdawitę widziałem, gdy z kneziem Henrykiem po naszą kne-ziównę, Annę, przybyli do stolicy. Leciwi oni obaj, a temu oczy się śmieją przez wyzior szyszaka i głową kręci na wsze strony. Młody to ktoś!..
Budził też podziw mały giermek z włócznią. Rycerze oczu oderwać nie mogli od słodkiego oblicza, niebieskich oczu i gorących warg pacholęcia.
— Kraśny chlapek, * jako dziewoja prihoża!** — * po czesku, — chłopak.

    • po czesku, — hożą.

szeptano, a Wańko, to słysząc, głową kręcił, aby któryś tam z braci Czechów nazbyt blisko koło Jola nie sunął.
Przepławiwszy się na drugi brzeg, prowadzili panowie posła ze świtą do zamku, gdzie już oczekiwał gości listem siostry Anny powiadomiony król Wacław.
Z brzękiem ostróg, z dzwonieniem zbroi i chrzęstem miecza, trącającego żelazo golenie, szedł Wańko do sali, gdzie na tronie zasiadł król z królową, mając poza sobą bladego, chuderlawego, słabowitego młodzieńca, jakim był królewicz Władysław, wojewodę wyszehrodskiego, Czestmira Żyżkę, i arcybiskupa praskiego Hugona.
Za Wańkiem postępował teraz cysters Wojciech, oczy spuściwszy i ręce pod habitem złożywszy, dalej Jol, a po nim, stopami zbrojnemi tupiąc ciężko, czterej giermkowie ladrowani.
Przed tronem zatrzymał się rycerz i odrzuciwszy przyłbicę, zdjął szyszak. Królewska para, Żyżka, Hugon, wszyscy dworacy ujrzeli młodą, wesołą i dziarską twarz posła kneziowego i dziwowali się bardzo.
Myśleli bowiem, że musiał to być rycerz znamienity, a tymczasem nikt go nie znał.
Pytał tedy król łaskawie:
— Jakie imię i zawołanie twoje, czsny pośle?
— Wacław, miłościwy panie, znaku Lis, rycerz pasowany, arcybiskupa polskiego krewniak, kneziom polskim, śląskim, łęczyckim, sieradzkim, krakowskim znajomek. W posłowaniu przybywam, z pismami od Henryka, włodarza polskiego, śląskiego, małopolskiego, Henryka, knezia na Wrocławiu, Głogowie i Lignicy, od knegini Anny, siostry twej jednokrewnej, od nuncju sza Ojca Świętego i od arcybiskupa na Gnieźnie! — odparł Wańko, bo czeską mowę zrozumiał, jakoże król dobitnie gadał.
Cysters jednak słowa rycerza po łacinie powtórzył, a Hugon po czesku ową orację przełożył, aby wszyscy zrozumieć mogli odpowiedź posła.
Wańko przykląkł i królowi z ręki do ręki pergaminy, o których mówił, oddał, oprócz pergaminu Anny, bo ten już na stołku przed królem leżał wraz z wysła-nem z drogi pismem Wojciecha do arcybiskupa praskiego.
Kanonik uczony wszystko odczytał i po czesku powtórzył.
Wtedy król rzekł do Wańka:
— Co ci kneź Henryk stary i syn jego powiedzieć mi rozkazali? Mów bez obawy, sercem przyjaznem słuchamy!
Jął więc rycerz prawić o tem, co słyszał od ruskich kneziów, na dworze Henrykowym przed Tatarami się kryjących, o lut ej powodzi i klęsce, która ma spaść na kościół, na wszystkie ludy ościenne, na królów i kneziów, wielkim głosem nawołując, aby włodarz czeski, pobratymczy i rycerstwo jego chrobre zbroiło się i z pomocą wojenną na czas nadążyło, gdy kneź Henryk wici rzuci poza rubieże swej włości.
Mówił rycerz z pałającym ogniem w źrenicach, prawicą zbrojną potrząsał i mieczem w podłogę, kobiercem okrytą, groźnie uderzał; uczony Wojciech po łacinie mowę jego powtarzał, a że kaznodzieja to był złotousty, więc jeszcze bardziej zapalił, nastrachał, podbudził braci Czechów, do serca im i rozumu wkładając, co chciał.
— Radźcież ninie — zawyrokował król, salę wokół wzrokiem ogarniając.
— Rada jedna! — zawołał Żyżka. — Podmogę silną posłać na Śląsk i powódź nieznaną wstrzymać, aby i nas nie zalała.
— Zgoda! — krzyknął Przemysł z Brna. — Inako — nijak!
— Nijak! — podtrzymał go Sobiesław lubuszyński.
— Knegini wrocławska, Anna, w naszej ziemi zrodzona, nijak nie damy jej przepaść w onej nawale wrażej! — krzyknęła stojąca za tronem Agnieszka.
Wańko rzucił na nią okiem i, choć wdzięczny jej był, pomyślał:
— Hej-ho! To ci białka nadobna! Końby dęba stanął, takową ujrzawszy. No, no!
Więcej nie patrzył, bo śmiech go brał, acz chwila była uroczysta, ważna, a na nim godność poselska, od pancerza cięższa, leżała.
— Pismo odpiszemy do knezia polskiego, aby na nas polegał w tej potrzebie! — przemówił znowu król. — A ty, rycerzu, gościem naszym bądź i w weselu przebywaj w naszym grodzie stołecznym. Wojewoda Żyżka w opiekę cię weźmie z twoimi ludźmi zacnymi, brata zaś zakonnego ksiądz arcybiskup przygarnie przyjaźnie!
— Dozwól, miłościwy królu, iżeby przy pośle osta-wał — poprosił Wojciech.
Tu wmieszał się arcybiskup Hugon, mówiąc poważnie:
— Nie przystoi zakonnikowi w biesiadach i zabawach rycerskich udziału brać!
— Udział okiem, nie duszą — nie grzeszny jest! — odparł Wojciech. — W wesołości i radości modlitwa czysta i gorąca nieraz ukryta bywa.
— Toś franciszkanin, minoryt? — pytał Hugon.
— Cysters jamci, przewielebny, przedostojny ojcze, ino Franciscus znajomkiem mi był.
— Ojciec Święty nie pochwala go — mruknął arcybiskup, bystro patrząc na mnicha.
— Królowie czescy, Konrad Otto, Ottokar i Brze-tysław panowali wam źle i krótko, a niniejszy król Wacław włodarzy długo i szczęśliwie — odparł Wojciech. — Tak i ze wszystkiem inszem bywa. Tempora mutanłur et nos mutamur in illis, * ojcze dostojny!
— Ha! Może to być! — zaśmiał się Hugon, bo, jak to zwęszył już od kanonika Klemensa cysters uczony, arcybiskup poważał świętego z Assyżu.
Na tem więc stanęło.
W komnatach, przeznaczonych dla poselstwa polskiego, rozmieścili się wszyscy wygodnie, a wraz z innymi i Wojciech pobożny, rozpromieniony cichą radością, świtającą w jego duszy.
Gwarno i tłoczno było od rana do późnej nocy w owych komnatach, bowiem rycerstwo czeskie, dowiedziawszy się o przybyciu posła, zjeżdżało zewsząd do Pragi, a nawet sam możny Czestmir Żyżka zaglądał tu często, przy kubkach gwarząc z Wańkiem i Wojciechem ochoczo. Spędzali też dużo czasu z rycerzem lechickim i cystersem uczonym krotochwilnym Przemysł z Brna i Sobiesław z Lubuszy. Wpadał też giermek królewski, młody, a sławny wojownik, Stefan Jedliczka, który już dziewięć wianków na turniejach * Zmieniają się czasy i my zmieniamy się zczasem. w obcych krajach zdobył. Miłował go sercem całem król Wacław, jakoże spokrewniony był z rodziną włodarza ów rycerz młody. Ten odrazu z Wańkiem do przyjaźni doszli i przepadali za sobą.
Inni też z podziwem i szacunkiem na posła Henry-kowego spoglądali, bo Wojciech pod ręką opowiedział im o chrobrych czynach Wańka Lisa w bojach z Prusami na Noteci, a szczególnie o pogromie, jaki zadał poganom, po nieszczęśliwej dla zakonu dobrzyńskiego bitwie koło Brodnicy, kiedy to krocie nieprzyjaciół osaczył, wyciął w pień i nikogo nie żywił, jeńców odbiwszy i zdobycz odebrawszy. Słyszał o tem Wojciech uczony od Awdańców z Warty, gdy na spotkanie młodego Lisa do Poznania tłumnie przybyli, a teraz z pożytkiem powtarzał.
Budziła też podziw Czechów siła potężna Wańka.
Doznali jej sami, gdyż podczas jednej z uczt, gdy młodzian podpił wina zacnego i piwa z Pilzna, jasnego jak bursztyn, a piennego, opowiadając o Mongołach i niesnaskach pomiędzy kneziami lechickimi, tak się rozpalił gniewem, że w stół pięścią walnął. Walnął jednak źle, bo blisko od rogu, więc duży kawał grubej deski odłupał, a kubki i konwie poprzewracał, szlachetny napój wylewając. Innego znów razu, spokojnie gwarząc z kanonikiem Klemensem i wojewodą Żyżką, bezwiednie sięgnął po tasak gruby, do rąbania mięsiwa na stole zostawiony, jął go w dłoniach tak i owak obracać, a potem zwinął go, jak pasmo tkaniny wiotkiej, a nikt odwinąć żelaza już nie mógł.
Wańko długo pozostawał w Pradze, gdyż, aczkolwiek król przyobiecał pismo do knezia polskiego sporządzić niebawem, jednak zwlekał z tem nie z własnej woli.
W sprawę tę bowiem wmieszała się Agnieszka nieurodziwa, której z dwóch stron do ucha szeptać poczęto. Najpierw zaczął odmawiać ją od pomocy Henrykom śląskim graf Salzbrunn, poseł Fryderyka Bitnego, bojąc się, iż król Wacław, Lechitom sprzyjając, o Babenbergach zapomni i w sporze z cesarzem nie podtrzyma.
Później wysłaniec papieski, Lucjan Baroli, do drugiego ucha jął niewieście przebiegłej wkładać, że pierwsza rzecz dla króla — pomoc dać Ojcu Świętemu w walce z rzymskim cesarzem narodu niemieckiego, który do władzy świeckiej namiestnika Chrystusowego dopuścić nie chciał.
Jak zaczęła Agnieszka Wacława króla namawiać, a odradzać, a strachać, że Mongołowie — daleko, a cesarz, łakomy na Morawy, — blisko, zaczął się wahać włodarz czeski. Prawda, że niedługo to trwało, bo ze szczerego serca pragnął kneziom śląskim i polskim dopomóc, lecz postanowił w skrytości to czynić, aby Agnieszka, graf austrjacki i biskup Baroli tego przed czasem nie zwęszyli.
Wańko, o tem nie wiedząc, na wojewodę Czestmira $ napierał, mówiąc niecierpliwie:
— Śpieszno mi, wojewodo, do innych krajów w poselstwie dążyć! Takowa odwłoka nie po myśli mnie! Pytajcie króla waszego, co zasię tak długo w myślach rozsądza sprawę, na radzie postanowioną. Już przymrozki o świcie kąsają... Siewierz dmie łuta... Zima nadąża. Pohończy czas dalej ruszać, bociem sprawa owa pali!...
Nie mógł pan na Wyszehradzie wszystkiego, jak było, przed posłem wyłożyć, więc uspokajał i obie cywał rychłe zadośćuczynienie. W międzyczasie zaś ucztami i łowami posła zabawiał i na wesołe biesiady do zamku swego gości znamienitych spraszał, aby rycerza lechickiego poznali.
Jednakże razem z Wańkiem troskał się o sprawę uczony cysters, więc do arcybiskupa Hugona, kanonika Klemensa, a nawet do Lucjana Baroli na pogawędki chadzał i na słówka znienacka wyciągał, aż wszystko zmiarkował i rycerzowi o tem opowiedział.
— Przycisnąć trza! — zawyrokował Wańko. — Wóz albo przewóz! Niewczymci, po próżnicy chleb cudzy jadać i w zurzeniu się srogiem knezia naszego ostawiać! Przycisnąć trza!
— Jakmiarz czas dobry! — zgodził się mnich. — Jutro turniej oznajmiono. Łacno ci będzie, synku, z królem w cztery oczy słowem się zamienić... Niech gada, co na myśli ma, a my postanowim o sobie bez odmiany... Jam ci też cosik w myśli noszę...
Istotnie nazajutrz od króla przybiegł Stefan Jedliczka i na turniejowe widowisko wspaniałe zapraszał.
Przyodział się Wańko bogato, delję białą na ramiona narzucił i poszedł, króla wyglądając i nieznacznie ku niemu coraz to bliżej sunąc.
Na obszernym dziedzińcu zamkowym potykali się rycerze w szyku zabawnym. Nie był to bój krwawy, bo włóczni używali bez grotów, o kulach z ołowiu na końcach. Zapaśnicy usiłowali zrzucić przeciwnika z siodła, innej szkody mu nie czyniąc. Oprócz Czechów ubiegali się o wieniec zwycięstwa Morawcy, Słowacy, Chorutanie i Serbowie-Łużyczanie.
Potyczki te całkiem nie bawiły Wańka.
— Zabawy ino pacholęce... — mruczał rycerz i pogardliwie wzruszał ramionami.
Nie zapomniał jednak Wańko o królu i w jego stronę wciąż zdążał.
Nagle spostrzegł, że przy Wacławie stoi mąż wysoki, kościsty, o rudej grzywie włosów, na jedwabną kurtę spadających. Patrzył ów mąż na posła knezio-wego szyderczo i coś szeptał do króla. Wacław brwi zmarszczył i nie w smak mu, snadź, szły te słowa.
— Kiej człek ów rudek? — spytał Wańko kroczącego przy nim Wojciecha.
— Toć jest ów wysłanek Fryderyka Bitnego — odparł mnich.
— Hę? Ten ci, który mnie przekazą swoją drogę zawala i sprawę odwleka, wikła i psowa? — pytał znowu rycerz.
— Awo on sam!
— Hej-ha! — syknął Wańko. — Widzi mi się, iż niedługo gmatwę nam czynić będzie...
— Bacz, synku, to możnego pana, knezia Windo-bony poseł! — upomniał Wojciech.
— A jamci możniejszego barziej! — zaśmiał się rycerz i już do króla szedł nawprost, gości roztrącając.
— Miłościwy królu! — rzekł Wańko, podchodząc. — Coś nie coś słuch mnie doszedł, iże owy rycerz o mnie prawił. Ponoć dobre gadał, bo złego nie mógł, nie znając, jakim jest. Cóż gadał? — powiedz, abych dzięk mu złożyć mógł szczyry.
Zmięszał się król, bo nie mógł posłowi kneziowemu mowy grafa powtórzyć, więc milczał. Pokraśniał, a potem zbladł Fryderykowy wysłaniec, lecz słowem się nie odezwał.
— Jeźli dobre słowo się rzekło, łacno je powtórzyć na radość innemu — zauważył Wańko, patrząc to na króla, to na grafa Salzbrunna.
— Jeźli, lepak* złe słowo rzucono, wtegdy jako pomucha ono, kradkiem idzie i ubija. Aza jakoże tam było z onem słowem? Na radość ono mnie, czy na niezdrowie, miłościwy królu? — nacierał Wańko, w którym gniew już wezbrał, chociaż gadał grzecznie.
Ciągnął rycerza za rękaw wylękły Wojciech, słowa jego w mowie czeskiej powtarzając, lecz Wańko, niebaczny już na nic, niemal do oczu królowi skoczyć zamierzał i wąsy gryzł.
— O inszej sprawie mowa była — odparł nareszcie król, w oczy gościa nie patrząc.
Nie wytrzymał jednak butny graf i głowę podnosząc, spytał:
— Rzekłem co chciałem. Któż to ci prawo dał króla o to dopytywać?
— O tem król ma władzę pytać, nie ty, którego nie znam i poznać nie ochoczym, chyba...
— Chyba? — spytał znowu graf i rudą, drapieżną głowę pochylił.
— Chyba na ubitej ziemi, ino nie w owej zabawce, a z mieczem w ręku — konny, lub pieszy — z toporem — rzucił pośpiesznie młody rycerz i źrenice złe w oczach grafa zatopił.
— Z toporem — powiedziałeś? Pieszy? — spytał Salzbrunn.
— A no, chociaby pieszy i z toporem! — wesołym już głosem potwierdził Wańko.
Przeciwnie.
Krótko namyślał się graf i odparł:
— To i możemy, młokosie!
— Możemy, rudku! — zaśmiał się rycerz i ręce zatarł.
— Jako żywo, nie mogę dozwolić tego! — zakrzyknął król. — Posłem jesteś, a nie wiesz, że to luty topornik, na całe cesarstwo sławny, madziarskiego wielota, Klofacza, pogromca. Ubije ciebie, a tyś poseł, który dalej jechać rozkaz ma od knezia swego. Jakżeż staniesz tak na ziemi ubitej?
— Posłowanie posłowaniem, miłościwy królu, a cześć rycerska — częścią, której ujmy i uchyby czynić nijaki kneź mi nie nakazał! Aza owy rudek na ziemi ubitej stanie z toporem i ja naprzeciw wyjdę ochotnie.
To powiedziawszy, Wańko się uśmiechnął wesoło i dodał:
— Dla wszystkich zabawa dobrzejsza będzie, gdychmy zaprawdę żelazem błyśniemy, nie jako we-sołki jakoweś, wiły, pacwy, ino rycerze. Hej, jak tam w myślach ważysz, rudku?
Parsknął, tylko na te słowa graf i skłoniwszy się przed królem, odszedł, aby do walki się przysposobić.
Wańko pozostał i patrzył na króla wesoło i uczciwie.
— Rycerzu — zaczął Wacław — powiadam: mistrz to znamienity na topory ciężkie... Zaniechaj!...
— Jam ci, królu miłościwy, na lekkie topory nie chadzam, bo dla mojej garści niesposobne one są! — odpowiedział Wańko.
— Żywot postradać łacno możesz...
— A kiegdy nie ja, ino jakmiarz ów rudek? — spytał rycerz.
Wacław uśmiechnął się radośnie, ale wnet się pohamował.
— Nie słodki on ci, panie przemożny? Tegdy ja ci go rozpołtować przyobiecuję, aby ci dokuki nie czynił...
Znowu się rozradował Wacław i rzekł do Wojciecha:
— Sprzeciw czyni ów graf naszej woli dopomoże-nia kneziowi Henrykowi...
Cysters powtórzył te słowa Wańkowi, a ten klepnął się po bokach i zawołał:
— No to i sprzeciwu nie będzie nijakiego, kiegdy z jednego całego rudego, dwie rude połcie ostaną! Hę?
Pokłon złożył przed królem i poszedł do boju się przygotować.
Tymczasem skończyły się potyczki konnych.
Królowa rozdawała wieńce i szarfy zwycięzcom, a mistrz turniejowy, Przemysł z Brna, oznajmił o pojedynku posła lechickiego Wańka z Lisowa z posłem austrjackim — grafem Arwedem Salzbrunnem na bojowe topory ciężkie w spotkaniu pieszem.
— Ciężki bój będzie, bo graf — topornik sławny, a Lechita — osiłek znów okrutny! — zawołał wojewoda Żyżka. — Jako to będzie?
— Ocz się potykać będą? — pytał Sobiesław.
— Obraza była jakowaś! — objaśnił krótko Stefan Jedliczka, króla nigdy nie odstępujący.
Wkrótce na dziedziniec wyszedł graf zbrojny, a za nim pięciu giermków, niby do bitwy gotowych, bo przy mieczach i w szyszakach. Ci zaczęli podciągać panu rzemienie i sprzączki pancerza, nakładać hełm o piórach długich, powiewnych, oglądać naramienniki grube, aż podali mu tarczę ciężką, mocną, ze znakiem Lwa pośrodku, oraz topór o białej rękojeści i żelazie, wy-giętem brzuszcem na wewnątrz.
Zagrały trąby na znak, iż zapaśnik czeka w pogotowiu.
Skacząc po dwa stopnie, szerokiemi schodami zbiegał Wańko.
Wszyscy się zdumieli, ujrzawszy rycerza.
Miał na sobie krótki półpancerzyk, piersi tylko i bary osłaniający, szyszak lekki, ostrym szypem zakończony i bez przyłbicy.
Za Wańkiem podążali Kwoka gruby i czarny Jarosz Kruk bez zbroić, szyszaków, tylko w kłobukach zwykłych, paskami żelaza przeszywanych. W rękach mieli obuszki, wiszące na rzemykach.
Jeden niósł tarczę okrągłą, z grubego żelaza wykutą, drugi — topór ogromny, rzekłbyś katowski, o żelazie prostem, niby do rąbania dębów przez kowala obmyślanem, o rękojeści czarnej, od starości niemal skamieniałej.
Wańko tarczę wdział na lewe ramię, a prawicą topór wysoko podrzucił, w powietrzu pochwycił, machnął i zawołał głośno:
— Rum! Rum!
Stanęli rycerze naprzeciw siebie, a wtedy graf przyłbicę na oblicze opuścił i rękę z toporem wtył odstawił, do boju gotowy.
Zagrała trąba, początek boju oznajmiając.
Graf uderzył pierwszy, a bił lekko, bo myślał, iż Wańko uskoczy i pod cios nie podstawi tarczy odrazu.
Lecz młody rycerz podstawił, wytrzymał, nie drgnąwszy, i odpowiedział, lecz nie ostrzem, tylko obuchem.
Wszystkim się zdawało, że to kowal młotem w kowadło grzmotnął z rozmachem.
A Wańko mruknął:
— Naści na powitanie rudku!
Wańko z Lisowa. 15
Graf aż się wtył odrzucił pod ciosem potężnym, jednak się poprawił, nogi mocniej wparł w ziemię i znowu rąbnął, ale już z całej mocy.
Wańko i tym razem podbił topór i, zamachnąwszy się należycie a tak szeroko, że aż tarcice pancerzyka rozeszły się na piersiach, rzekł po łacinie:
— Jeźli nie chcesz żywota postradać, kłaku rudy, tegdy na kolanach o łaskę proś, a później bez zwłoki odjeżdżaj bez powrotu już, słysz?
— Gott! — ryknął Salzbrunn i, widząc, że Wańko w zamachu trwa, szybko machnął toporem. Rycerz ani drgnął, żelazo na tarczę przyjął a tak, że się ześlizgnęło z niej i w ziemię się wbiło. Grał pochylił się, oporu nie spotkawszy, i cały kark odsłonił.
W tejże chwili zaszumiał, jak wicher burzliwy, topór Wańkowy, spadł jak grom, potrzaskał, posiepał pancerz, odbił kawał naszyjnika i wraził się do połowy w plecy grafa.
— Rumi Rum! — rozległ się radosny okrzyk Wańka, który nogą obsuwającego się przeciwnika odtrącił i wyrwał z rozwalonego ciała skrwawiony topór.
— Gott! Gott! — ryknęli giermkowie austrjaccy i biegli z mieczami, aby pomścić pana swego.
Wszyscy widzowie wydali okrzyk zgrozy, gdyż nie w obyczajach rycerskich to było, po chwili jednak zaległa cisza, bo król z rodziną, rycerstwo, giermkowie i dworacy liczni skamienieli w podziwie.
Ujrzeli bowiem, że Wańko i jego dwóch giermków walkę nierówną przyjęli. Rycerz obuchem topora powalił najbliższego napastnika, a wprawni Jarosz i Kwoka swemi obuszkami rozwalali austrjakom szyszaki wraz z głowami.
Kwoka zakłopotany oglądał się co chwila i żałosnym, stroskanym głosem nawoływał:
— Lisowscy do kupy! Lisowscy do kupy!
Lecz już nic do roboty nie było. Sześć ciał leżało na twardej, ubitej ziemi i obficie krwią broczyło. Ostatniemu, który jeszcze drgał, Kwoka kark skręcił, aby się nie męczył po próżnicy.
Ryczały tłumy zebranych, klaskały w dłonie białogłowy, a wylękniona Agnieszka w popłochu do komnat swoich odeszła.
Przewspaniałą ucztę wydał na cześć zwycięzcy wojewoda Żyżka, nienawidzący butnego i podstępnego grafa, a król, aczkolwiek nie wypadało mu cieszyć się w oczach ludu, kradkiem przybył do domu Czestmiro-wego i kielichem się zabawiał do świtu.
Nazajutrz Wańko przyglądał się, jak Raczek zaszywał pismo Wacławowe do kulbaki odsyłanego do Poznania pachołka i dziwował się, jako to Bóg wszystko składnie zrządził. Uczony, cichy Wojciech uśmiechnął się tylko i nic nie mówił o tem, jak to on posła papieskiego nastrachał, rozpowiadając mu długo i obszernie o tem, że Mongołowie zemstą i złością pałają przeciwko papieżowi i biskupom chrześcijańskim, że zamierzają na rozżarzonych do białości tronach usadowić ich oraz krzyże na piersiach nożami wycinać.
To też zaniechał dostojny Lucjan odradzania kne-ziowi pomocy Lechitom pobratymczym i nawet błogosławieństwo na nią pasterskie dał.
Nie zwlekając, oporządził Wańko swój tabor do drogi dalekiej, króla i druhów pożegnał i z Pragi podążył na Ołomuniec i Welihrad.
Wyszedłszy na wart Morawy, dotarł do Dunaju, sunąc żyznemi stepami dalej, ku węgierskiej ziemi.
Rozdział XIV.
Nieudałe posłowanie do króla Beli.
Granica węgierska od zachodu była srodze strzeżona.
Obawiano się bowiem napadu Czechów, a jeszcze bardziej książąt austrjackich, marzących o zdobyciu urodzajnej doliny Dunaju aż do morza.
Czesi nienawidzili sąsiadów madziarskich, uważając ich za najeźdźców z dalekich, nieznanych krajów, za barbarzyńców, obcej wszystkim innym ludom krwi i okrutnych.
Przypominano sobie drogę, którą dążyli koczownicy — Madziarzy, pozostawiający ślady swoich obozowisk nad Donem, Prutem i Dniestrem, aż przekroczyli Karpaty i podbili Awarów.
Na nienawiść i pogardę nienawiścią odpowiadali Madziarzy — lud bitny i rycerski.
Długo nie chciały czaty graniczne przepuścić Wańka do królestwa Beli IV-go. Zmuszony więc był poseł polski czekać, aż gońcy, wysłani z listami księcia Bolka sandomiersko-krakowskiego, knegini Kingi i Wojciecha cystersa, ze stolicy powrócą z zezwoleniem króla.
Obozując tuż przy granicy, cysters posłał wieśniaka z pismem do klasztoru Zuberskiego, bo znał niegdyś przeora. Był to Słowak, który wraz z Wojciechem i Jackiem Odrowążem nauki pobierał w Pradze.
Przeor, nie zwlekając, przybył i wszystkich do klasztoru zaprosił. Tu za górami, chociaż już miesiąc listopad dobiegał ostatnich dni, ciepło jeszcze było, więc chętnie spędzali Wańko i Wojciech czas w ogrodzie klasztornym, gdzie gruby i wesoły przeor, Stańko Li-pak, gwarzył z nimi, miodem żółtym i wonnym częstując, a gdy nikt nie widział, to i winem mocnem.
Od tego to Stanka wiele ważnych rzeczy dowiedzieli się posłowie. Najpierw uskarżał się stary przeor, że krzyżacy, osiadli pomiędzy Karpatami i prawym brzegiem Marosza, zaczynają posiadłości swoje coraz dalej ku Dunajowi posuwać niby poto, aby na wołoskich kneziów cisnąć skuteczniej.
Opowiadał, że możne rody madziarskie krzywo patrzą na króla Belę, bo on bez miłosierdzia swawolę ich i samowładztwo poskromił, tego i owego z niepokornych uwięził, abo nawet i ściąć rozkazał, do wszystkich zaś orędzie swoje wydał, iżby przed obliczem jego siedzieć nie ważyli się i mowy jego, stojąc, słuchali, jakoże król jest od Boga nad poddanymi postawiony.
Dowiedzieli się Lechici od przeora Zuberskiego jeszcze jednej rzeczy, której pojąć nie mogli ani Wańko, ani Wojciech, bo też i sam Stańko Lipak tego dokładnie nie wiedział, słuchy tylko o tem mając.
Na wiosnę przeszły rubieżę węgierską liczne tabory jakowegoś ludu, dążącego od Dniestru, Prutu i Seretu. Było tego cztery dziesiąt tysięcy rodzin z dobrem wszelakiem, końmi i bydłem. Możni władyki węgierscy chcieli, nie zwlekając, napaść na przybyszów, poubi-jać i pograbić.
Król Bela jednak na to nie zezwolił, a gdy chrobry Kostefi, wbrew woli włodarza, napad uczynił, Bela pojmać go rozkazał i w podziemiach zamku swego w Budzie głodem umorzył.
Później wyznaczył król przybyszom bogate ziemie na Temeszy, Maroszu i Kereszu, a z ich królem, Ku-tenem, na mieczach się wiarali i narady tajemne nieraz prowadzili.
Na tem się jednak nie skończyło, bo włodyki przeciw przybyszom, którzy nazywają się Kumanami, gniew w sercu noszą, a ten i ów zatargi zbrojne z nimi rozpoczyna.
— Król zaś troska się o tem, bo, słysz, w myślach coś tai, ino niżadnemu nie gada! — zakończył swoje opowiadanie przeor.
Nareszcie przyszło zezwolenie królewskie, aby posłów do stolicy puszczono wolno.
Bez zwłoki wyruszył Wańko z taborem w drogę.
Spokojnie było w kraju Beli, bo raz tylko jacyś łotrzykowie pokusili się napaść podróżnych, lecz jednego zdaleka jeszcze Jol ustrzelił z łuku na początku, a później Kwoka z Raczkiem, dorwawszy się do reszty, pomachali obuchami i uspokoili zbójników.
Jeden tylko przebieg pozostawał do Budy, gdy wypadło zatrzymać się na nocleg, bo zmrok już gęsty panował. Wybrał więc Wańko borek, gdzie wśród drzew łatwiej było przed zimnym wiatrem się ukryć, a i od drogi byłe kto nie dojrzałby taboru. Pachołko* wie cztery namioty postawili, a i dla siebie między wozami legła obmyślili wygodne.
Ledwie jednak rozpalono ognisko i płomień buchnął do góry, oświetlając korony sosen, przypadł do obozu pachoł, pytając, co zacz za ludzie w lesie się kryją.
Długo tłumaczył Madziarowi Wojciech i tak i owak próbując, bo sam mowy węgierskiej nie znał, pachołek zaś tylko po swojemu gadał.
Wkońcu zrozumiał jednak, bo głową kiwnął, na koń wskoczył i w cwał popędził.
Rycerz na wszelki wypadek kazał pachołkom łuki wziąć i na skraj lasu wysunąć się, oko nad drogą i polem mając pilne.
Upłynęło sporo czasu, aż jeden z nich przybiegł, mówiąc:
— Dołęka ludziów wali wprost ku lasowi, przez pola naprzełaj, gospodynie, a wszyścy konni! Czernią się pod miesiącem jakmiarz chmura ciemna.
Rycerz miecz wziął, na giermków skinął, aby oręż pod ręką mieli, a później rzekł:
— Wojborze, skrzyknij-no dwóch pachołków i pojedź pytać, czego zasię chcą owi ludzie? A gadaj pirzwo mądrze i za obuch bez potrzeby nie imaj...
Stary giermek broń pod pachą zacisnął i pobiegł.
Powrócił niebawem i zawołał:
— Czsnie gadali do mnie i kłobukami pomachiwali! Snadź, jacyś dobrzy ludzie...
Wtedy poszli do nich Wańko z cystersem.
Był to możny pan węgierski — Seczeny, który wiedział już o przybywającem poselstwie i teraz z orszakiem całym przybył, aby gości do zamku swego na wypoczynek prosić.
Z nim razem przybył zakonnik-franciszkanin, a ten po łacinie z Wojciechem się dogadali rychło. Jak się okazało, Seczeny bywał w Krakowie i Sandomierzu, znał Grzymisławę, Leszkową wdowę, i Bolka Wstydliwego, a wśród rycerstwa małopolskiego druhów miał — wojewodę Klemensa i Sławka Odrowąża.
Dowiedziawszy się, kto w poselstwie jedzie, bo Wojciech zręcznie acz pokrótce rozpowiedział o młodym Lisie, ucieszył się Seczeny i tem goręcej do siebie prosił. Pojechali więc.
Obfitą ucztę wydał na cześć gości możny pan węgierski. Z piwnic do późnej nocy wynosili pacholiko-wie antałki i gąsiorki starego wina, pamiętającego jeszcze króla Andrzeja i krwawą noc, kiedy to magnaci zarąbali na śmierć dumną i chciwą władzy królowę, Gertrudę merańską.
Seczeny, aczkolwiek do kielicha skory i ochoczy był, słuchając posła, w rozumie dobrze wszystko układał, aż rzekł:
— Nijak inaczej, ino pomoc mocną kneziom Henrykowi i Bolkowi dać należy, bowiem inaczej pobiją ich Mongołowie, o których już słuchy mamy, i do naszej ziemi wpadną. Któż nas tedy obroni? Słowacy, Czesi i Chrobaci radzi będą z naszej klęski, nas zaś samych mało!
Po tych słowach częściej krążyć zaczęły kielichy i coraz to lepsze wino pito z nich. To widząc, uczony Wojciech pocichu wymknął się z izby, bo ujrzał, że podpity Wańko z wina dobrego elokwencji nabrał i z gospodarzem przez jego kapelana po łacinie gadał, niby czytał.
— Vinum virum dicentem fecit* — uśmiechając się, szepnął cysters.
Tymczasem Wańko obszernie opowiadał o Tatarach, o tem, co uczynili najeźdźcy na ziemiach kneziów ruskich, pobiwszy ich nad rzeką Kałką, a potem
Wino uczyniło męża rozmownym. 0 wyprawach swoich na pogan pruskich i jaćwieskich prawił do późnej nocy.
Jednak, gdy wspomniał o Jadźwingach, obejrzał się, ponieważ myślał, że Jola tem pokrzywdził, i nagle drgnął, zbladł i umilkł.
Ujrzał bowiem rycerz młodego strojnego panka, rozpartego niedbale i usiłującego wyciągnąć Jolowi z pod pętlika pasmo włosów złotych. Jol bronił się, odtrącając rękę młodzieńca, lecz ten, śmiejąc się i coś mówiąc, objął giermka i chciał zerwać pętlik.
Wańko w jednej chwili był przy nim.
Porwał osiłek młodego panka, zakręcił młynkiem nad stołem, podrzucił pod pułap, schwycił w locie 1 posadził na ławie pod piecem, gdzie na rożnie skwierczała, tłuszczem pryskając, pieczeń barania.
— Przeoczcie, miły gospodarzu! — zawołał wesoło. — Ino chciałem nauczyć owego żółtodzioba dobrych obyczajów, albowiem nie Iza obrazy czynić i dokuki giermkowi rycerskiemu i gościowi!
— Rycerzu, — szepnął franciszkanin-kapelan — cóżeś uczynił? Jest to Koloman Kameny, syn doradcy królewskiego i druha!
Śmiało odparł Wańko bez zmieszania:
— Jeźliby tak czynił sam owy doradca i druh, tegdy jegobym bez odwłoki nauczył dobrych obyczajów...
Popsuło to zajście wesołą ucztę w zamku Seczeny i wkrótce gościom wskazano komnaty dla spoczynku.
Wańko, jak zwykle, ostrożny i baczny na wszystko, poszedł obejrzeć pachołków, konie i wozy, a potem odwiedził cystersa, który modlił się w swojej izbie. Posłyszawszy o pokaraniu młodego Kolomana, nic nie powiedział mnich, tylko uśmiechnął się i oczy powiekami przysłonił.
— Amor omnia modice non agit!* — szepnął po chwili.
— Hę? — rzucił Wańko i pokraśniał.
— Ino tyle... — odparł Wojciech ze śmiechem.
— Miłujęż ja tę dziewkę! — wyrwało się rycerzowi niemal z rozpaczą.
— Widzę i o tem ino wspomniałem! — rzekł cysters.
— Eech! — machnął ręką Wańko i, w ramię Wojciecha ucałowawszy, wyszedł.
W korytarzu ciemno było, jednak rycerz dojrzał czarny cień, który mignął na błonie okna, oświetlonego błyskiem pochodni z dziedzińca.
— Kiej człek tu czołgoci się kradkiem? — spytał Wańko.
Nikt się nie odezwał.
Wtedy rycerz krzyknął:
— Ojcze Wojciechu, wynijdź z kagankiem, a żywo!
Cysters wypadł natychmiast ze światłem.
Przy drzwiach komnaty rycerza czaił się jakiś człowiek, zawinięty w czarny płaszcz.
Wańko, pochyliwszy głowę, szedł ku niemu groźnie.
— Bacz, aby nie pchnął nożem! — ostrzegał zakonnik.
Wańko jednak o tem pamiętał, więc zbliżywszy się, nogą przycisnął kryjącego się człowieka do ściany, a w chwilę później ucapił go, z płaszcza odarł, sztylet z ręki wytrącił i, obróciwszy na światło, zajrzał w oblicze.

  • Miłość nie zachowuje miary we wszystkiem.

— Koloman Kameny?... — zawołał zdumiony. — Opięć plączesz się na moim szlaku?
Pomyślał chwilę, aż podniósł potężną pięść i zakrzyknął:
— Rum!... Rum!...
Przerażony Wojciech biegł, aby powstrzymać cios, lecz Wańko przedtem ujrzał łzy i lęk bezmierny na twarzy młodzieniaszka.
— Hę? — mruknął. — Struchlałeś luto? N-no, to chodź do mnie, gadać do ciebie chcę, bracie. Ino jak? Chyba po łacinie możesz?
— Mogę... — odszepnął wylękły Koloman.
— No, to i dobra! — rzekł Wańko. — Wielebny Wojciech pomogę nam da w onej sprawie...
Zamknęli się we trzech i długo gadali.
Zaledwie o północy wyszedł Koloman, a gdy Wańko do schodów go doprowadził, schwycił rycerza polskiego za rękę i ustami się do niej przycisnął:
— Nigdy nie zapomnę, nigdy! — szeptał. — Bratem twoim będę do zgonu! Razem z tobą pojadę do Budy i rodzica będę prosił o obronę twojej sprawy!
— No, Kolomanku, chyżo biegaj ninie spać! — rzekł, obejmując chłopaka, rycerz.
Śmiejąc się, powracał do komnaty swojej, gdzie czekał nań Wojciech.
— Patrz-no, ojcze miły, jakie to rycerskie chłopię! Ho, ho! Powiada: „Nie mógłbym ci sprostać na ubitej ziemi, aza obmyśliłem, że za pohańbienie moje, będziemy się kłuli w ciemności na sztylety!“ Ho! Wyrośnie na wojownika owy Kolomanek! Hardy i niepokorny! Zacny sztylet podarował mi, zacny, jak niżaden inny!
Wańko oglądał złotą, perłami i turkusami wysadzaną rękojeść długiego, ostrego sztyletu w srebrnej pochwie.
— I sprawa na dobrą drogę opięć wyszła! — zauważył mnich i, przeżegnawszy Wańka, podążył do siebie, świecąc przygasającym kagankiem.
Nazajutrz o świcie Wańko był już na nogach i chodził po korytarzu, spoglądając niecierpliwie na drzwi izby, gdzie spędził noc Jol.
Nareszcie podszedł i cicho zawołał:
— Wstawaj, bo w drogę czas!
— Migiem, migiem! — odezwał się giermek.
— Chcę ci coś rzec... — ciągnął rycerz.
— Wnijdźcież tedy, — odpowiedział Jol.
Wańko pchnął drzwi.
Jol, już ubrany do drogi, układał pod pętlikiem długie, złote włosy swoje, uśmiechając się słodko na widok rycerza.
— Ech... — westchnął Wańko i usiadł na zydlu.
— Coście chcieli rzec, gospodynie? — spytał giermek, patrząc na niego.
Młodzian pomyślał i rzekł cicho:
— Wczoraś dokukę ci zadał ów Koloman Kameny...
— Pokaraliście go! — szepnął Jol i ręce do piersi przycisnął.
— A no — pokarałem... ino później, o północku... chciał ów Kolomanek bić się ze mną... Spodobało mi się to, bociem hardy ów małek, hę? Druhami nazywamy ninie siebie... Hę?
— To i dobra! — szepnął Jol.
— Dobra, abo nie dobra, to inszać rzecz! Ino że nijak lepiej nie Iza było czynić, abychmy sprawy po selskiej nie popsowali całkiem. Hę? Jabym takiego, co nie ino dokukę ci czynił, da nawet włoska jednego twego tknął, ze skórybym obdarł i ogniem przypiekał żywego!... Wiaram się na Bożyca, że tako jest! Ino ninie nie o ciebie ani o mnie, jeno o zdrowie ziemi naszej idzie, słysz? Pojmujesz-li, hę?
— Pojmuję...
— Jeźliby nie owe posłowanie, tegdyby ja za ciebie... za ciebie... moje miłowanie... moja ty, krasawico luba... co serce mi zapaliła i na niewolnika obróciła... Ja bez ciebie dychać nie mogę... Ech! Słońca za tobą nie widzę... Na ciebie spoglądając, raduję się, jak ptaszyna cienistemu bukowi... jak ryba zimnej, czystej toni... Moja ty... ty... luba, sercu gospodyni! Kneziówno moja! Joleto... Złociejsza od słonka, sry-brzejsza od miesiąca!... Moja ty...
Nie mógł mówić więcej Wańko, tylko za głowę się chwytał i w pierś szeroką pięścią walił, sam zmieszany i porwany nieznaną mu dotąd mocą.
Milczała Joleta, zasłuchana, zapatrzona, zachwycona, uszom swoim i oczom nie wierząca.
Nareszcie padła do nóg rycerzowi, a pętlik źle nałożony zsunął się na ziemię. Rozsypały się dokoła złote strugi włosów, kolana i stopy Wańka okrywrając, a on, oczy zmrużywszy mocno, niby przed światłem potężnem się chroniąc, słuchał gorącego szeptu dziewczyny:
— Mój gospodynie, słonko jasne! w trosce żyłam nie wiedząca, azalim miła ci i po sercu!...
Porwał młodzian dziewczynę jaćwieską, do piersi tulił, łzy wypijał z oczu modrych i z policzków gorących, aż wargami przywarł do ust kraśnych, świe żych, jak wiśnie dojrzałe, a drżących, niby skrzydła motyle.
W tej to właśnie chwili drzwi uchylił Wojciech uczony, bo chciał do odjazdu przynaglić. Ujrzawszy, co się święci, szybko drzwi przymknął i, żegnając się, mruczał:
— Apage, satanas!*. Apage, apage, apage!
Po chwili jednak uśmiechnął się łagodnie i znak krzyża świętego w stronę izby giermka nakreślił. Uspokoiwszy się, usiadł na stopniu kamiennym i czekał cierpliwie.
Tymczasem Wańko mówił, usta do ucha Jolety przykładając:
— Jabym chocia dziś chciał jako małżonkę ludziom okazać ciebie, krasawico moja, gwiazdeczko jasna! Ino, słysz, ani czas ninie na szczęśliwość i radość człowieczą, gdy ojcowizna gore, a plaga ma przyjść na nią. Pojmij to, pojmij, luba! Dostojnej, świętej pani naszej, knegini Jadwidze ślubowałem, że Bogu ofiaruję lecia tęsknicy i miłowania, aby ino zdrowo z nowej wojny wyszła ziemia nasza święta! Pomnij!
— Pojmuję... — odszepnęła Joleta, przyciskając do piersi głowę rycerza. — Ać tako będzie!
— I jeszczeć powiem, iż wiarę naszą świętą poznać wpirzwo trza. Bez wiary bociem nie Iza! Ona jako zawołanie bitewne... Jakożeż skrzykniemy się do kupy w potrzebie bez onego zawołania? Jakożeż tegdy bez jednakiej wiary ludzie o ziemię swoją troskać się będą, o dom, o dobro, o szczęśliwość i żywot? Wiara — to jakmiarz wojewoda! Poucza ona, doradza i prowadzi... Słysz, Joleto? * Odejdź, szatanie!
— Słyszę i pojmuję! — szepnęła i znowu tulić się do Wańka zaczęła.
Długo milczeli, splótłszy ramiona w uścisku, zapomnieli o wszystkiem, słońce dla nich wstrzymało swój bieg i cisza głęboka zapadła dokoła. Słyszeli bicie serc swoich i tętent krwi w skroniach.
Z poza murów przebił się nagle głuchy ryk rogu.
Drgnął rycerz i rzekł:
— Czas na nas! To — Wojborowe granie. Snadź tabor gotowy i ludzie na koniach. Ruszamy, luba!...
Jeszcze raz rzucili się sobie w objęcia, aż odsunął od siebie Wańko dziewczynę, zajrzał jej w źrenice i rzekł wesoło:
— Giermku, a śpiechem sporządź się i — na koń!
Nic nie odrzekła Joleta, nawet się nie uśmiechnęła.
Z bijącem sercem, drżąca, patrzyła za odchodzącym rycerzem, a gdy drzwi się za nim zawarły, padła na kolana i szeptać zaczęła, ciężko oddychając i twarz w dłoniach kryjąc:
— Bożycu, Krystusie... cud! cud! Miłuje mnie... Za małżonę pojąć chce, przy ognisku posadzić!... Luby, miłowany, wytęskniony! Perunie, Jotnarze, bogowie puszczy i wód! Kłaniam się wam do ziemi, iżeście serce Wańka z sercem wnuki wróżbity waszego połączyli! Wele nieśmiertelne praszczurów moich, uczyńcie nieśmiertelnem, jak dąb Romowe, miłowanie nasze! Bożycu, Bożycu, i Ty, i Ty!...
Tak się modliła namiętnie, z całej duszy i serca kneziówna jaćwieska, wnuczka Jotnarowego kapłana, który wśród topielisk dalekich wiecznego strzegł że-gliszcza.
Wkrótce Wańko, odprowadzany przez Seczenego, wyjeżdżał już z bramy zamkowej. Przy nim jechał młody Koloman Kameny, za nimi — uczony cysters z Jolem, dalej zaś inni giermkowie lisowscy i pachołkowie zbrojni w barwach knezia śląskiego i polskiego.
W niedobrą, snadź, godzinę przybył do Budy poseł polski. Król Bela przyjął go natychmiast, lecz rzekł odrazu:
— Śpiesz się z tem, co masz na myśli z rozkazu swego włodarza! Przed zachodem słońca jechać muszę na Marosz!
Rozpoczął więc rycerz wzywać króla walecznych Madziarów, aby społem z kneziami Iechickimi przegrodzili drogę Tatarom.
Aczkolwiek Bela poważał możnego Henryka, a córę swą Kunegundę Bolkowi sandomierskiemu za żonę dał z wianem przebogatem, jednak swego zięcia nie lubił za płochliwość i cichość, dla męża i knezia nieprzystojną.
Bacznie i oddawna przyglądał się Bela waśniom kneziów dzielnicowych i nienawiścią pałał do Konrada mazowieckiego i do niespokojnego ducha — Odonicza Plwacza, rozumiejąc, że słabnie ojcowizna Piastowi-czów i ład z niej ucieka.
Gdy Wojciech powtórzył po łacinie przemowę posła, a biskup madziarski przełożył ją na język ojczysty, wstał król i rzekł:
— Gore wam, Lechitom, albowiem nie znacie jednego gospodyna i w wojnie ustawicznej żyjecie! Nie macie ojczyzny, ino tyle ojczyzn, ilu kneziów waszych PO grodach siedzi, na Kraków kły szczerząc. Miałem ja tu wieści wpierwiej niż wy, o Mongołach. Z Kijowa Poszli oni na Dniestr, skąd pognali Kumanów. Ci zaś
Wańko z Lisowa. do nas wpadli ze swoim królem, Kutenem, i ja im gościnę dał... Nie podążą Mongołowie przez waszą ziemię, ino wpirzw do nas popłyną stepami. Mam ja takowe słuchy! Wy zasię pomoc mnie dać musicie, nie ja wam!
Próżno opowiadał Wańko o halickich kneziach, którzy znacznych wodzów mongolskich, do niewoli ujętych,, pytali o szlakach najazdu, który miał Sanem i Wisłą pod Kraków biec, — Bela twierdził swoje, aż nareszcie przyobiecał naradę zwołać natychmiast po powrocie z Marosza.
Tegoż dnia odjechał król.
Pociągnęły się dnie za dniami, wlokły się tygodnie i miesiące, a Bela z południa nie przybywał.
Dochodziły słuchy o wypadkach ważnych, zachodzących na Maroszu i wpobliżu gór, gdzie ścierali się ze sobą niemieccy kawalerowie i dzicy przybysze — Kumanowie.
Madziarscy panowie, zaniepokojeni zajęciem przez krzyżaków wielkiej i żyznej, wschodniej połaci kraju, być może, cieszyliby się z niesnasek, wynikających pomiędzy zakonem a poganami, jednak Kumanowie, nawykli do koczowania, wkrótce zaczęli wychodzić poza granice wydzielonych im obszarów, wkraczali w posiadłości rodów madziarskich, paśli bydło na ich łąkach, tratowali kopytami koni łany żyzne, a nieraz gwałty czynili po osadach i drogach. Nareszcie jakaś luźna banda Kumanów napadła zamek i opactwo w Kaloczy.
Wtedy podnieśli się madziarscy panowie, a na ich czele stanął wytrawny wódz, Geza Seczeny. W tysiąc koni ruszył oddział na odsiecz starego grodu, gdzie niegdyś niecnie rządził dzielnicą brat królowej Gertrudy — Berchtold, niegodziwy doradca nadworny, jednocześnie zaś arcybiskup Kaloczy i ban Sławonji.
Na tę wyprawę ruszył, na prośbę Kolomana Kameny, Wańko z Lisowa. Nie na wojnę, bo w obcej przebywał ziemi, lecz aby kraj poznać i różnych ludzi. Zresztą nudziło mu się w Budzie, w bezwładnem oczekiwaniu powrotu Beli i bez nadziei na dobre wyniki posłowania. Z pewnym mnichem, znajomkiem Wojciecha, wysłał Wańko pismo do Krakowa, aby przez duchowieństwo nacisk na króla węgierskiego uczyniono. Innej bowiem drogi nie widział przed sobą młody rycerz, a i uczony cysters też tak doradzał.
W chwilach wolnych od rozmów z królewskimi doradcami nadwornymi, uczt i zabaw wszelakich, śpieszył Wańko do Jolety i słuchał, jak Wojciech w wierze prawdziwej ją utwierdzał, rozpowiadając o życiu i męce Bożyca, i modłów ucząc.
Pozostając z nią zrzadka sam na sam, brali się za ręce i przytuleni do siebie marzyli o szczęśliwem zakończeniu posłowania, o zwycięstwie nad Mongołami i o tem, jak stadło swoje założą i przy ognisku do-mowem zasiądą. Wspominali ze łzami Salomeę Mądrą, rodzica Wańkowego, stryja — chudego Lisa z Turo-wej i leciwego „dziedzica“ Ożoga, który Krzywoustego pamiętał i w mowę swoje „kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba!“ wtrącał raz po raz.
— Jakożeż im się żywię tam? — pytali siebie młodzi i rzewnie wzdychali, przypominając sobie zamek łęczycki i kolegjatę tumską, zdała krzyżami połyskującą, a stamtąd myślą biegli do Lisowa, sadyby Wań-kowej, do wartkiego prądu Bzury, do boru, gaiku ol 16* szynowego, do ciemnej sieni, gdzie umierały w pogodnych błyskach żelaza i spiżu — stare zbroice, tarcze, hełmy, miecze poszczerbione, rdzą i śniedzią pokryte.
Siedzieć jednak bezczynnie w Budzie nie wypadało, bo żadnego stąd pożytku nie było. Postanowił więc Wańko, naradziwszy się z Wojciechem, poza plecami króla rycerzy węgierskich dla siebie i sprawy zjednywać, aby chociażby pod Kraków z pomocą mogli podążyć na czas.
Mając tę myśl, wyruszył Wańko z Jaroszem i Raczkiem pod Kaloczę, jadąc obok Gezy Seczeny, dowodzącego całym oddziałem.
Po drodze spotkali gońca, który gnał do Budy co koń wyskoczy, z wołaniem o pomoc, bo, jak rozpo-wiedział, Kumanowie już dwa razy wdzierali się na mury zamku, ogniste żagwie rzucając i pożar szerząc w grodzie.
Jednak Kumanowie zwęszyli nadejście odsieczy i Gezie drogę zastąpili. Rycerstwo węgierskie pobiło jednak na głowę pogańców i ku Kaloczy rwało bez wytchnienia.
Oblegający odeszli i przepuścili odsiecz do grodu bez bitwy.
Nazajutrz jednak rozpoczęli harce, wygrażając Węgrom i drwiąc z nich.
Na wezwanie wyjechali Madziarzy oraz Jarosz Kruk z Raczkiem.
Pierwszego dnia wojownicy potykali się szczęśliwie, a z murów zamkowych rycerze węgierscy nadziwić się nie mogli czarnemu Jaroszowi, który toporem rzucał w Kumanów z odległości, a nigdy nie chybił.
Jednak w następnych potyczkach szczęście się od wróciło od Madziarów. Na polu zjawił się jeździec ku-mański w zbroi skórzanej, a tak grubej, że strzały nie imały się jej, odpadając jak drzazgi.
Był to mąż olbrzymi, o sile potężnej, a mieczem władający nad podziw sprawnie. To też powalił Ku-man młodego Janosza Petefi, odrąbał ramię kasztelanowi Kaloczy — Stefanowi Galitsce, porwał w jednej chwili i na ziemi rozciągnął dwu braci Krumenów, pędząc, jak czarna chmura, w błyskach miecza.
Zjechał z mostu Jarosz Kruk i krzyknął do przyglądającego się bitwie Wańka:
— A ja taki wypuszczę weń toporzysko, aby nie chobotał już!
Wańko jednak głową potrząsnął i odpowiedział:
— Pożdzij małość, Jaroszu, wpirzw ja się z nim pomocuję...
— Kiej tak, tegdy topor na przyzbie położę, bo nic po nim ninie, mój gospodynie! — zawołał Kruk.
— Obaczym, bo, słysz, wielot ten Kuman wraży i osiłek jak niżaden tu inszy... Obaczym!
Wkrótce na polu jęli rozbiegać się na dwie strony harcownicy madziarscy, otwierając wolną drogę pędzącemu na bławym ogierze rycerzowi w kurcie skórzanej, prostej, bez hełmu, tylko w pętliku kraśnym na długich włosach płowych.
Jeździec mknął szybko, bo ogier go niósł rączy i mocny. W pełnym biegu konia rycerz ścinał napotykanych po drodze Kumanów, innych zaś wraz z wierzchowcami obalał jednym zamachem.
Za nim o ćwierć strzelenia łuku mknęło dwóch giermków — jeden czarny, drugi z obliczem pokraśnia-łem z wielkiej ochoty. Ci też nie mieli ani pancerzy, ani szyszaków. Pędzili szybko i nadziakami łupali głowy nawijającym się w drodze pogańcom.
Był to Wańko z Lisowa i jego giermkowie — Kruk i Raczek.
Pokręcili się jeźdźcy po polu, klęskę szerząc, aż ujrzał ich olbrzym srogi i konia ku nim zwrócił.
Rzucił się najpierw na Raczka, który z radości nadziakiem nad głową zakręcił, lecz Wańko krzyknął:
— Uchodź!...
I sam z boku Kumana zajechał.
Zderzyli się, jak dwa odyńce wściekłe, najeżone i pianę roniące.
Odbił Wańko cios Kumana i sam ciął zkolei. Jednak olbrzym odparł żelazem żelazo i znowu z mocy całej ze świstem miecz opuścił na wroga. Lecz w tejże chwili Wańko łuk świetlisty brzeszczotem ciężkim zakreślił, a miecz kumański, z dłoni wyłuskany, mignął w słońcu i upadł daleko.
— Rum! Rum! — huknął Wańko i w strzemionach stanąwszy, odchylił się i ciął.
Zaryczeli, zawyli wodzowie. Ujrzeli bowiem, jak od kadłuba oddzieliła się głowa wraz z ramieniem i spadła na ziemię.
Wtedy Kumani zaczęli zmykać w popłochu. Sypnęli się za nimi harcownicy, Wańko ze swymi ludźmi i inni rycerze z grodu.
Raczek rozpuścił swego konia i doganiał Kuma-nów, biegnąc ku nim naukos. Dojrzał bowiem jakiegoś znacznego, którego inni sobą zasłaniali.
Pokraśniał Raczek przyczepny i konia ostrogami bódł. Dognał i zaczął mieczem robić, Kumanów strącając i pośród nich drogę sobie torując.
Już tylko trzech pozostało z tyłu za tym, który pędził na dobrym siwym koniu, kraśną uzdą i kraśnemi rzemieniami przybranym.
Raczek zdmuchnął jednego, pozostali rozbiegli się w różne strony. Przed giermkiem pozostał ścigany jeździec, którego chłop bitny miał na oku. Rozpoczął się pościg. Jednak nie mógł Raczek dogonić Kumana i aż zawył z rozpaczy, widząc, jak odsadzać się zaczął siwy koń. Obejrzał się wtedy i ujrzał pędzącego opodal Kruka z toporem w ręku.
— Jarosz! Jarosz! — wrzasnął. — Miotaj w owego siwego toporzyskiem, a migiem, bo mi ujdzie!
Posłyszał Jarosz i, pokręciwszy toporem nad głową, wypuścił go.
Ze świstem pomknęło ostre żelazo, koziołkując w powietrzu, aż dopadło i wbiło się w zad koński.
Przysiadł wierzchowiec i zarżał żałośnie, a w tejże chwili dobiegł Raczek, z siodła skoczył ku Kumanowi, objął go długiemi ramionami i wraz z nim potoczył się na murawę, mrozem zwarzoną.
Nadbiegli węgierscy rycerze i chcieli odebrać jeńca polskiemu kmetowi bitnemu. Lecz był to Raczek, więc pokraśniał, niby czerwiec najlepszy, przyczepił się, przywarł do powalonego i usiłował kark mu skręcić po swojemu. Niktby go od Kumana nie oderwał, ale nadbiegł Wańko i krzyknął:
— Zaniechaj!
Raczek niechętnie podniósł się i zpodełba patrzył, jak wiązano jeńca. Wtedy podjechał Geza Seczeny, a ujrzawszy związanego, krzyknął radośnie:
— Eljen! Toć to król kumański — Kuten!
Z okrzykami radosnemi i hucznemi prowadzono go do grodu. Wańko, otoczony Madziarami, wiwatującymi na cześć lechickiego rycerza, kłaniał się i mówił:
— Pomstować chciałem dobrych wojów owych Janosza Petefi, Stefana Galitskę i sędziwych Kruma-nów, abyście w potrzebie jakowej i nam pomogli.
Wielka i szumna uczta trwała w Kaloczy do świtu, a gdy rycerstwo wyszło z zamku, aby otrzeźwieć na mroźnem powietrzu, ujrzeli straszne widowisko.
Pod murem baszty płonął duży stos, buchając ogniem, dymem i żarem. Nad nim wisiał na łańcuchu Kuten, obdarty ze skóry i oślepiony. Żył jeszcze, prężył się, powolnie obracał się na łańcuchu i dymił cały.
Tak się zemściło rycerstwo madziarskie, nieopatrzne, gniewem podbudzone, nad Kutenem, królem Kumanów. Żałowali oni w trzy lata później zgonu koczowniczego władcy, bo, gdy Mongołowie doszli do Budy, a Bela Kumanom wici rzucił, nie stanęli oni do obrony stolicy, którą najeźdźcy oddali na żer ognia. Rycerstwo madziarskie nie miało sił powstrzymać nawałnicy wrażej i poległo na polach Mohi, między rzekami Sajo i Cisą, a później pod murami Wielkiego Waradyna, Wysze-hradu, Nitry i Jagra, gdy to cały niemal kraj w perzynę był obrócony, kopytami stratowany, pokryty gnijącemi trupami, o które gryzły się psy zdziczałe i wilki stepowe.
Jednak w onej dobie, gdy znienawidzony Kuten w mękach konał na stosie, radowały się twarde, nie znające litości, mściwe serca ludzi, zakutych w żelazo pancerzy i hełmów.
Rozumiał całą zgrozę skutków dokonanego przez węgierskich panów okrucieństwa król Bela IV.
Przywołał on po powrocie w marcu następnego roku polskiego posła i czynił mu gorzkie wyrzuty za wmieszanie się do zakazanej waśni z Kumanami i za pojmanie Kutena, mówiąc, że tylko owi przybysze mogliby dopomóc Węgrom, wystawiając niemal sto tysięcy bitnego ludu w chwili, gdy ze stepów zadnie-strzańskich dotoczy się do jego państwa powódź mongolska.
Wańko tłumaczył wszystko, jak było, lecz zrozumiawszy, że Bela gniewny był na niego, znowu zaczął przekładać królowi, że tylko lewym brzegiem Wisły sunąć będą na zachód Tatarzy.
— Królu miłościwy! — mówił. — Zwiedzieliśmy się my o tem, że tako będzie, nie zaś inszej. Szlakiem przez stepy, gdzie spiży nijakiej dla ludzi, ani zdobyczy niemasz, nie pójdą Mongołowie. Przez naszą połać z halickich kneziów ziemi popłynie owa powódź i do twojego państwa nie od wschodu, ino od Siewierzy wkroczy. Pomnij o tem, królu, i daj pomoc kneziowi Henrykowi, bociem społem siłę mieć będziecie mężów zbrojnych!
Nie chciał słuchać próśb rycerza król Bela IV i nad obroną wschodniej rubieży przemyśliwał, północną zaś odłogiem zostawiając.
Troskał się Wańko, nie wiedząc, co ma robić i chociaż miał przyrzeczenie od różnych gniazd — Seczeny, Kameny, Petefi, Galitska, Krumenów i innych, że na pierwsze wici stawią się z hufcami swemi i drużynami najemnemi, — z Budy nie ruszał się, pisma z Krakowa i Poznania wyglądając. Nareszcie już w kwietniu przybiegł goniec od arcybiskupa gnieźnieńskiego. Ksiądz Pełka, z ramienia kneziów i od siebie, pisał poufnie, że nuncjusz Vellino przyrzekł skłonić starego, setki lat dobiegającego papieża, Grzegorza IX-go, aby do Beli w sprawie najazdu mongolskiego swego nuncjusza z nakazem posłał. Oprócz tego pisał arcybiskup, aby Wańko orędzie kneziowe na granicy frankskiej oddał wiernym ludziom, a sam bez zwłoki na Śląsk powracał, gdzie czekał nań kneź Henryk Pobożny.
Wtedy dopiero wyruszył Wańko z Lisowa z Budy. Piękne upominki złożył królowi oraz nowym druhom węgierskim i brzegiem Dunaju szedł z taborem na zachód.
Ominął rycerz starannie Windobonę, poszedł na Lins i Ratysbonę, zatrzymując się tylko po klasztorach i u biskupów, którym pokazywał pergamin z pieczęciami nuncjusza papieskiego oraz pismo knegini Jadwigi z domu grafów Meranu.
Bez żadnych przygód, w cichości posuwał się tabor polski ku Renowi, za którym leżała ziemia frankska.
Uczony cysters przypomniał Wańkowi, iże tę rzekę głęboką i szeroką o prądzie wartkim, zielonym przepływał niegdyś sławny kneź lechicki — Walkierz Wdały, który żonę dla siebie lubą wśród Franków zdobył, a przed nim bitwy tu staczał wielki Cezar, wódz i cesarz Romanów i mnogich ludów podległych.
Do późnej nocy słuchał rycerz i giermkowie opowieści cystersa i dziwowali się sławnym wojownikom, prosząc Bożyca, aby i im bitew i zwycięstwa w one czasy nie szczędził.
Kilka razy mrówki chodziły po krzepkich dłoniach posła lechickiego i jego giermków, aby tych lub owych ludzi za hardość lub niegościnność pokarać. Jednak Buda nauczyła ich rozumu i powściągliwości.
Cieszył się z tego niewymownie Wojciech-mnich i prawił rozsądnie:
— Cóżeś wskórał, synku, żeś wielota kumań-skiego ściął, niczem kat na wieży, owego króla pogańskiego ucapił i węgierskim panom, co go ze skóry obłupili i na ogniu piekli, wydał? Ino Belę zagniewałeś i nic od niego nie wyciągnąłeś dla naszej sprawy! Dobra mocarna garść, ino lepszy towarzysz — rozum! Tak to!
— Ha! — mruczał Wańko. — Prawda toć! A taki owego osiłka prasnąłem sławnie, hę?
Walił go paskiem węzlastym cysters i śmiali się wszyscy.
— Jako to nam na rubieży frankskiej pójdzie? — głowił się rycerz.
— Boga prosić o łaskę będziemy wszyscy, a ja osobno, aby ci wszyscy święci pęta na bary zarzucili, boś skory, oj, skory do swary i bójki, synku — niecnoto! — odpowiadał Wojciech i znowu pasem walił posła.
— Prawda, prawda! — zgadzał się Wańko. — Ino, ojcze miły, proście, aby pęta mocne wybrali, bo porwę, gdy świerzbiączka po łapach chodzić zacznie na jakoweś ladaco dokuczne, abo ohurne!
W małej mieścinie Griinzeim spotkali w drodze biskupa niemieckiego, z Romy wracającego. Od niego posłyszeli straszną wieść.
Zmarł kneź śląski i polski — Henryk Brodaty.
Płakali nad zgonem wielkiego i mądrego włodarza Lechici. Modlił się za spokój jego duszy Wojciech-cysters, a gdy skończył, westchnął i szepnął niemal w rozpaczy:
Brak strony
Brak strony i wiernie przy papieżu stanął, z Romy korony wyświęconej wyglądając.
Hufce swoje prowadził Henryk na zwalczenie Odo-nicza, aż do reszty zagarnął i w twardej ręce swojej Poznań i Gniezno arcybiskupie utrzymał. Na zachodzie zaś opiekę i pomoc dawał Borzywojowi, kneziowi na Śremie, aby od strony Warty bronić mógł włości śląsko-polskiej przed niespokojnym Odoniczem i jego sprzymierzeńcami, a także, aby móc w każdej dobie zagrażać ziemi kujawskiej, gdyby Konrad mazowiecki, mimo ugody, zdradę przeciwko niemu knuł.
Swojem potężnem skrzydłem osłaniał kneź brata starszego, Konrada Henrykowicza, włodarza ziemi lubelskiej, na którą kły zawziętne szczerzyli landgraf turyński i wojowniczy arcybiskup magdeburski, tajemnie podtrzymywany przez wielkiego mistrza kawalerów niemieckich, Hermana von Salza.
Musiał też Henryk złagodzić niechęć i wrogość arcybiskupa Pełki, biskupów i opatów, walczących ze zmarłym ojcem jego o podział władzy pomiędzy kościołem a kneziem, i do wspólnej pracy nad złączeniem wszystkich włości Piastowych nakłonić.
O ile arcybiskup polski zrozumiał troskę potężnego knezia o obronę kraju przed Mongołami i sprzyjał mu w tem, o tyle ustępliwym nie był w sporze o władzę kleru i sprzeciw czynił Henrykowi, sieci, chytrze obmyślone, nań zastawiając w Poznaniu i grodach innych włodarzy dzielnicowych, a Odonicza jawnie podtrzymując.
Pozostając sam w swej komnacie, myślał kneź o dążącej klęsce i trudach mnogich, padał krzyżem przed starym krucyfiksem czarnym i w męce, miotaniu się ducha wołał:
— Boże, Boże! Zrządź, aby ominął mię ten kielich goryczy!
Modlił się żarliwie, płakał łzami krwawemi, w pierś wychudłą bił się z mocą, a gdy tętniła pod ciosami, z trwogą i rozpaczą słyszał głos głuchy, nieznany, powtarzający:
— Górze! Górze! Górze!
W tej rozterce duchowej, w wielkim lęku o dolę i niedolę kraju, nieraz znajdywała go matka-wdowa.
Wchodziła zazwyczaj niespostrzeżenie, wślizgiwała się jak cień nieuchwytny, bezdźwięczny, smutna, żałobna, w czarnych szatach zakonnych, o postrzyżynach myśląca oddawna, schylała się nad synem, korzącym się przed krzyżem Męki Pańskiej, zaglądała w jego twarz zastygłą, w oczy płomienne, nieruchome i szeptać zaczynała:
— Prawe dzieło wykonać zamierzasz, ciężkie, rozległe, da, ach, sławne! Wnuki wnuków człowieczych pominąć o niem będą i imię twoje, synku-kneziu, z czcią powtarzać! Prawe dzieło zawżdy luto trudne, znojne bywa! Włodarze zaś takowych ino imać się mają, ni żadnych drugich, bociem nie dla swojej szczęśliwości, lecz dla dobrej doli ziemi i ludu żyją oni. Za ową radość zdziałania wielkiej sprawy Bóg-Pan na niebiesiech wyrok na włodarzy umyślił surowy, ach, luto surowy! Który włodarz-kneź nie ugnie się, nie padnie, nie zesłabnie, dążąc wprzódy i wprzódy, tego On — Sędzia po prawicy swej w jasności ugości, upieści, uraduje, a którego zurzenie się palące, jak omieg jadowity, udręka bolesna złamie, dla tego osoczcą nielitosnym powstanie Bóg, w sromie pogrąży i w pamięci ludzkiej zaścieni po wieki wieków!
— Górze mnie, maci, górze mnie! — rzucał słowa rozpaczliwe Henryk-syn.
Wtedy błogosławiona Jadwiga głowę jego w ręce brała i krzyż nad nią kreśliła, mówiąc cicho, łagodnie, niby niemowlę do snu kołysząc:
— Cichajże, cichajże, synku! Nie uskarżaj się, nie truchlej, nie słabnij! Pomnij ino, że imię twoje kne-ziowe nie pomrze... Lerka w toni modrego nieba, słowik w wiośnianej cigiędzi olszyn, sokół nad łanami i trzciami rzek wartkich, orzeł czarnopióry z wierchów górskich, niebotycznych, szczebiotem, pieśnią słodko dźwięczną, kwileniem gromkiem i klekotem grzmiącym powtarzać imię twoje poczną z lata na lato i po wszystkie wrzemiona sławić ciebie nie ustaną!..
Widząc, że koi się ból serdeczny, odlatuje troska i opada burza w duszy leżącego na ziemi syna-knezia, odchodziła żałobna, cicha postać, znikała jak zjawa chybka, a w komnacie tylko westchnienia szemrały jeszcze i pod pułapem szeptało ledwie uchwytne echo słów błogosławionej:
—...powtarzać imię twoje poczną z lata na lato i po wszystkie wrzemiona sławić ciebie nie ustaną...
Podnosił się Henryk z ziemi i zapadał w zadumę.
— Dlacz pocieszenie dała mi macierz moja? — pytał siebie samego.
Dziwił się kneź. Bo, przecież, sama mu śmierć przepowiedziała rychłą i lutą? Widziała ją bowiem w objawieniu podczas modlitwy przed laty. Ujrzała tedy ulubionego najmłodszego syna, leżącego na murawie stratowanej i krociami zabitych pokrytej.
Leżał bez głowy, naprecz odrąbanej, i krwią ziemię ojczystą poił. Nie widziała wtedy ani rakwi ani grobu syna poległego. I teraz, pocieszając go, nie mówiła 0 życiu, wołała tylko do czynów sławnych i sławę po śmierci przyobiecała. A jednak ukoiła lęk i ból nieznośny, dręczący go.
Myślał nad tem Henryk długo, ciężko, aż szepnął:
— Insze jest życie kneziów możnych niźli rycerzy, kmetów i niewolników! Bóg zrządził dla włodarzy mocnych inszą dolę, insze szlaki, insze troski, inszą radość! Ać imię Jego przedwieczne pochwalone i sławione będzie przy nas i po nas!
W takiej rozterce ducha zastał knezia Wacław Lis, powracający z dalekiego posłowania.
Przybył rycerz do Wrocławia w zimie roku pańskiego MCCXXXIX *, a więc w rok po śmierci Henryka Brodatego, a w drugim roku panowania knezia Henryka Pobożnego.
Niemało czasu, bo aż dwa lata, strawił młody rycerz poza rodzimą rubieżą, posłując do królów czeskiego i węgierskiego, a później do wielkiego mistrza — księcia zakonu Fratres militiae Templi**.
Nie mógł poseł kneziowy pisma z wiernym człekiem do niego posłać, bo ani takowego nie znalazł, ani czasy były po temu. Dowiedzieli się bowiem Wańko z uczonym Wojciechem-cystersem, że wielki mistrz wdał się w spór zaciekły z królem Franków, Ludwikiem IX, który przeciwko nim papieża podjudzał, na bogactwa 1 wszelkie dobro zakonnych rycerzy zakusy mając, a krzywo patrząc na ich życie, pędzone w przepychu i rozpuście.
Musiał więc Wańko sam naocznie o wszystkiem * Rok 1239.

    • Templarjusze.

Wańko z Lisowa. 17 się przekonać, wywiedzieć i na miejscu sprawę do końca doprowadzić.
Młody poseł długo przebywał w Payens w pałacu wielkiego mistrza, Ponces de Aubona. Tam siłą i sprawnością we władaniu mieczem i toporem, a także w układaniu śpiewek, zasłynął wśród rycerstwa na turniejach i ucztach, licznych i potężnych druhów uzyskał.
Zaprzyjaźnił się więc ze sławnymi fryskimi rycerzami Lotarem Ossend-op-Zoom i Willibrodem Dam-plerem, oraz z frankskimi możnymi kawalerami: Alfredem de Bressuire, Piotrem de Cogtlogon, Hugonem Molay, Bernardem d’Angoumois, Ludwikiem d’Argenton, Filipem de Bourbon i młodym trubadurem — pieśniarzem przesławnym, Henrykiem Condć.
Wszyscy oni bili się pod murami Jerozolimy i o grób Chrystusowy walczyli niejednokrotnie.
Pozyskał Wańko ich serca i obietnicę wysłania pomocy kneziowi Henrykowi w walce z Mongołami, a wielki mistrz polecił pismo do Rembaldusa Korono, mistrza wschodnich templarjuszów, w Cesarstwie, Czechach, Polsce i Morawach osiadłych, wystosować z rozkazem, aby hufce zakonne kneziowi Henrico Pio * na pierwsze jego zawołanie wysłali.
Wtedy dopiero poselstwo polskie opuściło ziemię Franków i szlakiem przez cesarstwo na Śląsk podążyło. Czuwali nad Wańkiem i jego taborem templarjusze niemieccy, więc spokojnie i bezpiecznie sunął ku rubieży rodzimej młody Wacław, pan na Lisowie; z nim razem dążyli na Śląsk cysters Wojciech, złotowłosy giermek Jol, patrzący jak w tęczę w oblicze rycerza; * Henrykowi Pobożnemu.
Wojbor poważny, który zadziwiał Franków łamaniem kolanami żeber koni niesfornych, czarny Jarocz Kruk, czerwony Raczek, Kwoka barczysty, zakłopotany, i pięciu pachołków książęcych, bo innych Wańko z listami do Wrocławia przedtem odesłał, aby wieści 0 sobie dać i kneziowi o wszystkiem donieść.
Ostatnie mrozy i wichury marcowe srożyły się jeszcze, gdy Wańko stanął w stolicy Henrykowej i, przed kneziem stanąwszy, obszernie i rozsądnie rozpowiadał o losach swego posłowania, zaś kapelan Wojciech tu i ówdzie swoje słówko dorzucał.
Chwalił Henryk młodego rycerza i za głowę go ściskał, bo szczerość i wierność widział w ciemnych oczach jego, a także zato, że honorowi lechickiemu ujmy i sromieży nie przysporzył.
Nazajutrz jednak kazał kneź stawić Wańka przed sobą i tu na osobności rzekł do niego łaskawie:
— Wiemy, iżech utrudzon jesteś...
— Zaś tam! — zakrzyknął rycerz. — Krzepy mam dołękę, kneziu miłościwy!
— No, to i dobra tegdy! — ucieszył się Henryk. — Z inszem posłowaniem pojedziesz ninie. Do kneziów ruskich nadrubieżnych i do knezia Konrada do Płocka...
— Hę? — spytał Wańko. — Do knezia kujawsko-mazowieckiego? Tak-li słyszę, gospodynie mój?
— Ano — jakmiarz tak! — potwierdził Henryk. — Z mojem pismem odręcznem pojedziesz do knezia Konrada, a później — do Włodzimierza wołyńskiego 1 Halicza, gdzie pismo oddasz kneziom Daniłowi i Wa-sylkowi i przynaglij, iżby odpisali bez zwłoki.
— Pojmuję, gospodynie mój! — odparł rycerz. — Rozważam ino, iż kneź Konrad nie będzie mi rad, bo przed dwoma leciami umyślił mnie żywota pozbawić, acz ja mu do stóp czołem bił, od arcybiskupa posłując, i o przychylność dla sprawy prosił czśnie.
— Dziw mnie porywa, — rzekł kneź, — iż Konrad na takowy czyn odwagę miał! Może na wasz ród krzyw jest kneź mazowiecki?
Wańko pomyślał chwilę i zawołał z uśmiechem:
— Wierę, iż krzyw jest!
— Ocz poszło? — pytał Henryk.
— Hej, to już tam stara waśń! My — Lisowie przez długie lata knezia Konrada nie chcieliśmy. Ziemia łęczycka do krakowskiego stolca przynależała, aza my knezia nowego nie uznawalim... To pirzwo, a w późniejsze wrzemiona przypomniał Konrad spory Mikołaja z rodu Lisów z Goworkiem herbu Rawicz, a ów Rawiczów ród dla knezia kujawsko-mazowiec-kiego przychylny był oddawna. To też nazierkiem na nas — Lisów pogląda Konrad!
— T-a-ak! — przeciągnął Henryk i zamyślił się.
— Nie troskaj się po próżnicy, młody!! — rzekł nareszcie. — Tako napiszemy do knezia, iż ciebie w ramiona weźmie, jakmiarz druha.
— Obych le za gardziel owemi ramiony nie ucapił — zaśmiał się Wańko.
— Nie ucapi! — rzekł kneź. — Nie bojaj się!
— Zasię tam bojać! — zawołał rycerz. — Niepłochliwy jamci, ino nie ochota mi kościska mu pogru-chać, boć to kneziowe gnaty...
— N-no, nie będziesz gruchał gnatów, ja w tem — zakończył rozmowę Henryk i Wańka odesłał, aby w samotności pisma odręczne układać.
Tymczasem młody rycerz poszedł do domu moż nego znajomka, Drogomira Pałuka, gdzie stanął z giermkami.
Opowiedziawszy gospodarzowi o nowem posłowaniu, skinął na Jola i zamknął się z nim w swojej izbie.
Długo w milczeniu i rozterce, gdyż serce krwawo walczyło z rozumem, chodził rycerz z kąta w kąt, na Jola tkliwie i gorąco spoglądając.
Widział przed sobą słodką, łagodną, chociaż zaniepokojoną twarz Jolety, oczy modre, rozkochane, pełne łez i usta płonące.
— Ech! — szepnął Wańko i, przeżegnawszy się kradkiem, zaczął mówić:
— Dziewucho ty moja kraśna, radości dla oczu i serca! Miłujęż ja ciebie, ach miłuję!...
Drgnęła, rumieńcem spłonęła Joleta i swym zwyczajem ręce do piersi przycisnęła.
— Mówcie, gospodynie, co w myśli macie! — seepnęła.
— Rozstać się nadszedł czas... — rzekł Wańko z jękiem.
— Rozstać się?... — powtórzyła cicho i zbladła.
— Na nowe posłowanie jadę, na nieznaną dolę... do Konrada-knezia... Słysz? Nielza z tobą jechać, bociem poznają tam ciebie kneziowi ludzie... ubiją mnie, a tegdy i ty nie ujdziesz rąk siepaczy! Och! Na Bożyca!
Na myśl, że taki los może spotkać umiłowaną dziewczynę, zadrżał Wańko i twarz w dłoniach ukrył.
Milczeli długo, a tęsknica, niepokój sączyły się im do serc.
Joleta pierwsza się odezwała. Rozważyła już Wszystko i zrozumiała.
— Zaiste, — rzekła cicho, — nie Iza nam jechać społem...
— Pojmujesz, słysz? Pojmujesz, hę? — pytał Wańko stroskany.
— Pojmuję, gospodynie! — odparła. — Pozwólcież mi tedy ze świętą kneginią, Jadwigą, ostać i od niej samej wiarę prawdziwą przejąć!
— Przezpieczniej nie będzie ci w niżadnem inszem miejscu, ptaszyno moja, słoneczko jasne, kwiecie moje modre! — zawołał ucieszony Wańko. — Dobrotliwego Wojciecha uproszę, ubłagam, aby przy tobie ostał i chronił, jako źrenicę oka! A jeszczeć ostawię przy tobie Wojbora, ten ci przed wszelaką krzywdą osłoni piersiami swemi, bo wierny i nam Lisom oddany jest ów Wojbor cny. A tyś ninie dlań niby już Lisowa, Wańkowa żona prawa, bowiem doznał się Wojbor, iże miłuję ciebie i pod naszą strzechę powiodę rychło, po — Bożemu, z Krystusem Panem, na żywot cały i — oby długi!
Rzuciła się rycerzowi na pierś Joleta uradowana, wzruszona, tuliła się i mówiła bezładnie:
— Na bogów puszczy i wód głębokich, wartkich! Na Peruna i Jotnara! Do zgonu słonkiem, kwieciem i ptaszyną wesołą będę dla ciebie, abych żywot w radości i szczęśliwości pędził, abych o znoju sieczy i trudów przy mnie zapomniał, abych śmiał się wesoło do nieba, boru, rzeki i ludzi, abych troski nie znał nikiedy, pod strzechę naszego domu wchodząc! Na Jotnara dobrego, na wele praszczurów!
— Cichajże, pogańska duszyczko, z takowemi klątwami! — upomniał ją rycerz, lecz, widać, niebardzo się tego obawiał, bo zaczął pocałunkami okrywać liczka pokraśniałe, płonące wargi, oczy niebieskie, jak owe niebo wiosenne o porze, gdy słonko nawprost nad głową człeka stoi, a przyciskać dziewczynę do swej piersi szerokiej, miłością wezbranej, a tulić, a po włosach złocistych głaskać, a znowu całować i szeptać słowa gorące, upojne, burzliwe.
Jednak opamiętał się i na zamek poszli oboje, aby kneginię Jadwigę ujrzeć.
Gdy stali przed błogosławioną niewiastą i prośbę jej swoją przekładali, wszedł kneź Henryk. Dowiedziawszy się, z czem przyszli, uradował się, oczy przymknął i po długiem milczeniu rzekł poważnie:
— Pojmijże, rycerzu, i ty, dziewko miła, że sądzone wam jest od Boga stadło założyć i dzieła ojców waszych dokonać... Pomnijcież tegdy o mnie, dzieciom waszym i wnukom przekażcie pamięć o kneziu Henryku i o czynach jego, na zdrowie macierzy-ziemi i ludu jej zdziałanych! Przyrzeknijcie mi to, bociem miłuję was i wiarę dla was żywię ufną!
Uklękli oboje przed ponurym, poważnym kneziem, a Wańko rzekł uroczystym głosem:
— Wiaramy się na Krystusa Pana, iże słowa i czyny twoje, kneziu, za zezwoleniem Bożem, potomstwu dla pamięci i sławy twego imienia wiernie przekażemy!
— Amen! — rzekła knegini-wdowa. — Nie sczeźnie aza sława Henryka-knezia po wieki wieków!
— Nie sczeźnie nikiedy! — zawołał z mocą młody rycerz.
— Pocieszenie mi daliście... — szepnął kneżi, zwracając oczy na Wańka, rzekł już spokojnie i dobitnie:
— Namyśliłem, iże po posłowaniu do Włodzimierza i Halicza posuniesz się pod zagony mongolskie, powę szysz, podpatrzysz, poznasz co możesz, abychmy wiedzieli, co zacz za ludzie owi najeźdźcy, jak i czem wojują, jakie myśli żywią i którym szlakiem wnijdą na naszą połać...
— Uczynię, coś kazał, gospodynie! — odparł rycerz. — Kiegdyż mam wyruszyć?
— Pisma już czekają w gotowości, — rzekł kneź. — Na noc chcieliśmy posłać ciebie, rycerzu, bo droga daleka, a co obmyśla wróg, tego dotychdób niewierny...
— Hejże! — zakrzyknął Wańko. — Jeszczeć dziś pomknę, ino pokornie proszę, abyście małżonę moją przyszłą osłaniali opiekliwie, bo zurzyć się o nią będę luto!
— Jako córę naszą w opiekę bierzemy! — rzekł Henryk.
— Jako córę miłą — dodała knegini.
Padł Wańko do nóg błogosławionej Jadwigi i knezia, przeżegnał Joletę, z powagą i wzruszeniem ucałował ją w czoło, a gdy dziewczyna schyliła mu się do kolan, ścisnął ją za złotowłosą głowę i rzekł:
— W wierze świętej trwaj, w nadziei, miłości, Jo-leto! Ukrzyżowanego proś o zlitowanie się nad ziemią naszą i o dobrorzeczeństwo Boże dla nas — niegodnych, maluczkich sług Krystusowych! Ostawajcież w szczęściu, spokoju i beztrosce!
Jeszcze raz padł do nóg kneziowi i knegini, do ust Jolety przywarł, w oczy jej zajrzał głęboko, przenikliwie, niby napatrzeć się chciał dosyta, na długo, unieść w duszy obraz umiłowanej i żyć później ostatnim pocałunkiem, ostatnim błyskiem oczu jej, ostatniem westchnieniem, ostatnim szeptem pożegnania.
Godzina jeszcze nie minęła, gdy traktem na Sieradz,
Spicimierz i Płock pędził młody Wacław z Lisowa, a za nim Jarosław Kruk, Raczek i Kwoka, zwołujący pachołków, prowadzących dobre luzaki i mierzyny ze spiżą.
Wiatr zimny wył po pustkowiu śniegiem zasypanych pól, aż podniósł zadymkę, zakręcił nią nad ziemią, ciskał pod szare, mętne niebo, a później bił nią w twarze i oczy jeźdźców i koni.
Kotłowało się w mroku, szamotało, jęczało, łkało i wyło z wściekłością. Chybkie, białe widma zgiełkliwie pędziły zewsząd, tłoczyły się, rzucały na ludzi z przekleństwem, groźbą i gniewem. Zdawało się Wań-kowi, że jakieś nieznane hufce wraże wdarły się aż tu, do serca ziemi, i pędzą dalej na podbój, na mord, na zniszczenie.
Nie rozumiał wtedy Wacław z Lisowa wieszczb, brzmiących w głosie huraganu rozszalałego, nie myślał o dążących dziejach tajemnych, od ludzi ukrytych za zasłoną przyszłości.
Nie dawał się rycerz ogarnąć myślom ponurym. Bódł konia ostrogami i pędził naprzód, bo przed nim mknęło, jak gwiazda betlejemska, jasne, słodkie oblicze i złotowłosa głowa Jolety — miłowania nad miłowaniem, radości nad radościami, pragnienia nad pragnieniami...
Wicher smagał i sypał śnieżycą, wyjąc:
— Górze! Górze! Górze!
Wańko zaś, zęby ściskając i oczy mrużąc, szeptał:
— Nic mnie nie zmoże, nic nie ugnie, Joleto, luba dziewczyno, wszystko obalę na swej drodze i nad Bzurę wartką wywiodę ciebie, panią na Lisowie, mał-żonę wacławową!... Kneziówno moja, królewno miłowana nad życie, nad zbawienie duszy!
Mruczeli do siebie giermkowie — Kruk, Kwoka i Raczek, gubiąc się w domysłach, dokąd i nacz jadą; woddali, ukryci za zadymką, pokrzykiwali na konie pachołkowie, ot tak! — dla ochoty...
Gdzieś w mroku zwichrzonym, w mętach nocy zgiełkliwej zawodziło jękliwie wilczysko głodne, zziębłe...
Rozdział XVI.
Powódź krwawa.
Wiosna A. D. MCCXLI przyszła nagle i, zdawało się, rozszalała w przepychu i mocy niezwykłej. Po surowej, śnieżnej zimie, jakiej oddawna nie pamiętano, rzeki i potoki gwałtownie wezbrały i wystąpiły z brzegów, zalewając nizinne łany i w wartkim pędzie zrywając duże połacie lasów i zarośli rokicin i olch.
Jednak, o ile szybko i niespodziewanie nabrzmiały i przepełniły się wodą łożyska rzek, dopływów mniejszych i jazów, oddawna niezalewanych, o tyle gwałtownie spłynęły mętne, burzliwe, pełne wirów potoki ku morzu, rozlewy i roztopy cofnęły się i wsiąkły w ziemię i w piachy.
Niewidzialny czarodziej w jedną noc zarzucił zieloną wonną płachtę na błonia, pola, z jesieni poorane i zasiane, na gaje, bory i pustkowia; rozsiał hojną dłonią nagle wybujałe kwiaty barwne, miodem i dur-manem tchnące, rozświecił jodły i sosny jaskrawemi świeczkami, ozdobił brzozy, lipy i buki zielenią jasną, gorącą, niby śniegiem osypał wierzby puszystemi kotkami, wydobył z pod wody młode łodygi wężowe i połyskujące, jak świeżo łupane gonty, liścia lilij, zadumanych nad tajemnicą toni mrocznej.
Zakwitły, jakby odrazu po nocnym śnie zbudzone fiołki, jaskry, niezabudki, pierwiosnki, złote pęki kuro-ślepu, jeszcze we włosiu spowite wietrznice i inne kwiaty, rzucone w nieładzie na bezgranicznej szmaragdowej palecie wielkiego mistrza-natury.
Bzikać jęły komary, bąki, muchy, zahuczały pracowite pszczoły, osy i trzmiele, pofrunęły białe, żółte, czerwone i modre motyle, lekkie, unośne; rechotać zaczęły żaby w cichych zawodziach rzecznych i w uśpionych stawach; dzwoniły skowronki, kąpiąc się w lazurze nieba; kloktały zakochane na umór słowiki po krzakach i w cieniu starych lip; krechtały słonki 0 zmroku; przez całą noc i o świcie nawoływały i gęgały kaczki i gęsi po moczarach: a w zaroślach, na skraju boru i w kniei syki i warkoty wyprawiały cietrzewie i głuszce na tokach; porykiwały tęskne 1 żądne jelenie na bekowisku; mekotały niecierpliwie kozły, bijące rogami w pnie dębów i buków.
Wiosna...
Zorane skiby oziminami pokryły się bujnemi, błonia — trawą wysoką, soczystą; bydło i konie z obór, stajni i zagonów kroczyło z radosnym porykiem, rżeniem, mekiem i beczeniem, gziło się i uganiało po pastwiskach rozbrykane, wesołe bezmiernie, rozi-grane.
Wielka, potężna radość i ochota mknęły pod po-godnem niebem, po ziemi, buchającej upojnym oparem, nad nurtem rzeki pomiędzy konarami i pniami starych drzew i w haszczach, co świeże, kraśne, sokami nabrzmiałe pędy i łęty wyrzucało śmiało niby groty kopij i proporczyki bojowe.
Słońce łagodne, z dniem każdym cieplejsze, złociło ślubne szaty ziemi strojnej, posiewało się na gładzi jezior i wartów, płynących chyżo, zaglądało do mroku puszczy, rozrzucając hojnie wielkie, złote plamy, rozświetlające ponure mchy, czarowne paprocie, zielska czemieru, bylicy i małe zimne kielichy w cieniu ukrytych konwalij.
Wesołość beztroską niosła z sobą wiosna pijana, gorące umiłowanie budziły tęskne promienie miesiąca, siłę i pęd do życia — rodziło słonko jasne, ciepłe* z dnia na dzień szałem porywane.
Tylko ludzie nie widzieli i nie czuli tego...
Od wschodniej rubieży ziemi lechickiej, poprzez cały kraj sunęły długie szeregi wozów prostych lub osłoniętych płachtami lnianemi, łubianemi szatrami, gromady ludzi konnych, tłumy pieszych, tabuny koni, stada bydła domowego.
Dążył na zachód ów potok dziwny, smętny, stłoczony, trwogą i rozpaczą objęty, bez nadziei i wiary wpatrzony w daleki widnokrąg przed sobą.
Pochód ponury sunął coraz dalej, a ślad swój znaczył grobami, bielejącemi na nich krzyżami, ciałami niepogrzebanych, umarłych z chorób i starości, kona-jącemi ze znużenia, ścierwami wołów, koni, krów i ba-ranów, połamanemi kołami i osiami, porzuconemi wozami i skrzyniami z dobytkiem.
W zbity, struchlały tłum wlewały się nowe gromady, setnie i krocie innych zbiegów — raby i bojarzy ruscy, zakonnice cysterki i klaryski, mnisi różnych reguł; rodziny możnych panów z pod Łukowa, Lublina, Kraśnika, Zawichosta; chmara kmetów, co łoni ziemię orało dla włodarzy swoich na Bugu, Wieprzu i Sanie; biskupi, opaci, kanonicy, uczeni, sołtysowie, wójtowie i ludzie wolni, bezdomni, bezziemni — wszyscy z lękiem i zgrozą w oczach i na obliczach wynędzniałych oglądali się poza siebie i z jękiem, krzykiem przerażenia popędzali zbiedzone konie, lub ostatkiem sił przyśpieszali ktoku.
Zaiste, groźna zjawa ścigała ten korowód bladych, upadających, zrozpaczonych widm.
Oto ciągnęła za nimi czarna chmara ptactwa wszelakiego: krakały kruki, wrony, kawki i srokosze, kwiliły jękliwie kanie, rarogi i jastrzębie, klekotały drapieżne orły i sokoły, wyglądając upadających i szarpiąc żyjących jeszcze męczenników. Sunęły na uboczu, biegnąc i czając się w krzakach, zgraje wilków i psów zgłodniałych; szczękały zębami i wyły ponuro na stypę.
Jeszcze dalej poza widnokręgiem wzbijały się ku srebrnym obłokom ciemne słupy dymów, a gdy mrok zapadał, na niebie pląsać zaczynały i chybotać łuny krwawe, rozlane szeroko, ile oko ludzkie ogarnąć mogło ziemię na wschodzie.
Coraz częściej i bliżej ponad czarną ścianą puszczy lub boru wyrywały się i miotały białe i żółte żagwie, płachty płomieni nad palącemi się osadami, stertami i lasami, wtedy krzyk okropny, wycia dzikie rozlegały się w tłumach zbiegów, nawoływania, lament, jęki, szloch; powstawał zgiełk i niezliczony korowód ludzi pieszych, konnych, wozów i zwierząt, w popłochu zrywał się i pędził naoślep, naprzełaj, aby ukryć się przed strasznem widmem męki i zagłady.
Na miejscu, skąd ruszył ten potok wezbrany i strachem smagany, pozostawały nieruchome ciała stratowanych w ciżbie dzieci, niewiast i starców, a nieraz i mężów w sile wieku, pchniętych nożem lub rozplatanych ciosem siekiery.
Widniały tam porzucone wozy, bydło i dobytek wszelaki; czołgały się i skradały ciemne cielska wilków drapieżnych a płochliwych i zgraje psów zdziczałych, dążących po zdobycz...
Wśród trupów i konających miotsły się matki, zamroczone lękiem lub porwane rozpaczą; jakieś niewiasty upiorne kroczyły bezmyślnie, ręce wyciągały i nuciły ponure śpiewki niepojęte; inne o włosach rozwianych, w szatach potarganych wolały przeraźliwie, wykrzykując imiona dzieci, mężów i ojców; niektóre, stojąc na klęczkach, głowy pokrywały łoktuszami i modliły się bez słów, już za życia obumarłe, obojętne na wszystko, co wokół się działo przez długie dnie i straszliwe noce ucieczki, przerażenia i beznadziei.
Nadziei nie było tu znikąd. Tak wtedy wszystkim się wydawało, bowiem zgroza spadła jak gniew Boży i bezwładem zimnym skuła ramiona i myśl.
Od ruskiej rubieży wtargnęła do Małopolski nawałnica tatarska.
Pięćkroć sto tysięcy wybranych jeźdźców, pod wodzą wnuka Temudżynowego, Batu-Chana, zburzywszy i wymordowawszy spotkane na szlaku, prowadzącym od stepów zawołżańskich i nadachtubskich, księstwa ruskie, ‘wylewała się dalej na zachód.
Dumny i pyszny półbóg, za jakiego się uważał wnuk wielkiego Dżyngisa i syn wspaniałego bogdo-chana Ugedeja, marzył o zdobyciu żyznej doliny Dunaju, o podbiciu pięknej Italji i ziemi walecznych, rycerskich Franków, nad którymi berło dzierżył święty król. Od Turków, broniących Jerozolimy oraz od zbiegłych do Złotej Hordy mnichów i ludzi wolnych, czci i wiary pozbawionych, słyszał Batu-Chan o bogactwie i świetności tych krajów i na podbój ich wyruszył z wojskiem ogromnem, jakiego dotąd nigdy nie widziano.
Była to zaiste powódź, krwawa i straszna powódź!
Różnemi szlakami popłynęła ona ku zachodnim państwom.
Sam wielki wódz i chan Złotej Hordy, Batu, prowadził ze sobą dwakroć sto tysięcy wyborowych jeźdźców, przekroczył górny Dniepr i z Halicza dążył ku węgierskiej rubieży.
Przybyły niedawno z wojowniczemi czaharami mon-golskiemi hun * Kadan, rozprószywszy i wcieliwszy do swoich wojsk zdradliwych Pieczyngów-Kumanów, przerwał się do doliny dolnego Dunaju. Od południa zamierzał on wdzierać się do państwa króla Beli, mając pod sobą sto tysięcy Czaharów, Ujgorów, Dżungarów i innych Mongołów z Chałchi**.
Od niego na północ, pędząc od rzeki Seret***, rwał ku Karpatom chan Kirgizów, okrutny Bochetor, dowodząc dziesięcioma ajmakami**** po dziesięć tysięcy każdy.
Nareszcie czwarty, waleczny Petu-Chan, starszy syn Batu, zwalił się na ziemię lechicką ze stoma tysiącami Tatarów uralskich, ałtajskich, nadwołżańskich i Kałmuków z Achtuby.

  • Książę (po mongolsku).
    • Mongolja zewnętrzna.
      • Dopływ Dunaju.
        • Ajmak — oddział.

Pomiędzy tymi wodzami i ich wojskiem ciągnęły się liczne drobne oddziały, koniuchowie, pędzący tabuny małych, rączych, dzikich koni i stada bydła, tabory, wiozące na wielbłądach i arbach* niezliczone łupy, a od wojska ku wschodowi kroczyły smagane batami, kłute włóczniami, poniewierane, torturowane, mordowane bez litości tłumy jeńców, których zbrojna straż uprowadzała w jasyr — hen! ku jałowym wybrzeżom morza Kaspijskiego i drogą południową aż do stolicy Bogdochana**.
Wydawało się więc, że powódź tatarska ogarnęła niezmierzony kraj, od ujścia Prutu i Seretu do ziemi chełmskiej i lubelskiej.
Tak też myślał kneź krakowsko-sandomierski, Bolko Wstydliwy, i chrobry Władysław, na Opolu małopol-skiem kniażący. Widzieli oni bowiem przed sobą pasmo, długie na osiemnaście mil a szerokie na trzynaście, którem wlewały się do ich włości zastępy tatarskich najeźdźców.
W one czasy, w lutym 1241 roku na dzielnicę Bolesławową, oprócz okrutnego Petu, rzucił część swoich wojowników sam Batu-Chan, prowadząc ich do boju.
Pędziła z dwóch stron nawałnica, jak huragan, bo dziennie przebiegała po sześć mil i więcej, o czem pisał wielki mistrz francuskich templarjuszów, Ponces de Aubon, do króla Ludwika świętego donosząc, iż Tatarzy przechodzą dziennie przestrzeń, równą odległości z Paryża do Chartres***.

  • Arba — wóz tatarski o 2-ch kołach.
    • Cesarz.
      • 75 km.

Wańko z Lisowa.
Zagarnęła więc horda wkrótce całe mrowie zbiegów, wycięła w pień, z dymem puściła osiedla, grody i pędziła dalej, ufna w swoją potęgę oraz w strach, który mknął przed nią, pogrążając ludzi w niemocy i rozpaczy.
Tatarskie krocie mknęły, jak orkan niszczący i rozszalały, pozostawiając po sobie gołą ziemię, a na niej — trupy ludzi, zgliszcza i ruiny, martwe, sczerniałe w ogniu pnie drzew, stratowane łany, błońia, rzeki, zatrute gni-jącemi ciałami pomordowanych.
Jednak dzielne rycerstwo lubelskie, pod wodzą wojewody Stuleja, pierwszy opór stawiło i, chociaż nie zdzierżyło przemocy i poległo, zatrzymało Petu, który później długo łupił i palił Lublin, a oddziały innych chanów czekać musiały, aby jednym potokiem płynąć dalej na podbój świata.
Pod Kraśnikiem, Sandomierzem i Wielkiem Tursko, wojewoda Żegota i Masław z Goźlic znowu przeszkodę Tatarom wystawili i wstrzymali na czas niejaki, aż padli wszyscy; najeźdźca spalił starą sadybę Grzymi-sławy-Rusinki, wdowy Leszka Białego i jej syna, Bolesława Wstydliwego, oraz klasztory przez błogosławioną Kingę ufundowane, wyciąwszy w pień cystersów i zakonnice klaryski.
Bolko, zwoławszy komesów małopolskich, czoło stawił najeźdźcom, lecz, chociaż nie szczędzili swego życia rycerze pod wodzą wojewody Klemensa z Ruszczy, przy stolcu królewskim wiernie pozostającego, jednak polegli wszyscy, lub od ran osłabli w bitwie pod Opolem, broniąc ziemi i każdą piędź jej krwią swoją pojąc, jak to uczynili wojewoda Otton i Marek, kasztelan sandomierski, ze swemi hufcami.
Połączywszy się z synem, Batu-Chan pędził dalej przez Iłżę, Kielce, Chmielnik i Wiślicę. Pod Chmielnikiem po raz ostatni zabiegli drogę Tatarom knezio-wie Bolesław krakowski, Bolesław mazowiecki, Władysław opolski, na czele najznamienitszego rycerstwa krakowsko-sandomierskiego, braci dobrzyńskich, prowadzonych przez mistrza, Pawła z Krótni, oraz wicią-dzów z ziemi sieradzkiej i łęczyckiej pod wodzą Dobiesława z Łęczycy, herbu Lis, przezwiskiem „Mohuczy“.
Bitwa trwała długo, lecz niezliczone krocie Tatarów żelaznym pierścieniem otoczyły wojska kneziów i komesów lechickich, odcięły odwrót do Wisły i górnej Warty. Rycerzy, strudzonych nierówną walką, wymordowała chmara mongolska. Polegli w sieczy wojewodowie i kasztelanowie krakowscy i sandomierscy, na polu pozostali Paweł, mistrz zakonu dobrzyńskiego, Dobiesław Lis na Łęczycy, młody Olko Lis z Basztowej, Mieszko Łysy, Jaksa Awdaniec Rozprza, brat jego Stańko z Koła, Bolesław Górny wizneński, Sieciech Kraśny z Kielc i inni bezliku.
Droga brzegami Wisły i Warty leżała teraz odłogiem przed Tatarami, jednak nie mogli oni odrazu ruszyć naprzód. Polskie szerszenie wypuściły z mongolskiego kadłuba potoki krwi, więc Batu-Chan wypoczywał nad brzegami Wisły, aż otrzymawszy od syna wieści, że ten złupił i spalił Sieradz, Łęczycę i wyszedł na trakt wrocławski, sunął z całą potęgą na Kraków.
Posłany przez chana goniec, hun Boszaktu, dognał Petu koło Kalisza, gdzie bitny komes Biernat i wojewodzie Chomik, zebrawszy watahę szaleńców, niepokoili go, napadając w dzień i w nocy i wyślizgując się wszędzie jak węgorze.
Boszaktu przywiózł rozkaz, aby Petu niezwłocznie, jednym zamachem spustoszył Śląsk i wtargnął bez zwłoki przez Czechy do cesarstwa, niosąc mord i zniszczenie.
Sam zaś Batu poszedł przeciwko prądowi Wisły.
Nareszcie ujrzał pogański wódz mury Krakowa, gdzie odważnie i długo bronili starego grodu wojewodowie Pakosław, Klemens i Maciej, kasztelanowie Janusz i drugi — Sulkon, lecz ulegli przewadze kroci dzikich wojowników. Tatarzy wdarli się do grodu, spalili go, i długo zdobywali murowany kościół świętego Andrzeja, gdzie odpierali napady możni Odrowąże wraz ze świętym Jackiem i biskupem Prandotą, a z nimi wierni Gryfici, Kmitowie i Gozdawici.
Rycerze nie oddali poganom kościoła i przetrwali w nim, ze łzami patrząc na płomienie, pożerające stary gród, na krwawy, okrutny mord ludności i zakonników, którzy nie chcieli opuścić świątyń i klasztorów.
Dwadzieścia trzy dni obozował ze swojemi wojskami Batu w Małopolsce, czekając na wieści od syna, dążącego na Śląsk.
Gońcy przybiegli do obozu wielkiego chana dopiero 15 kwietnia, poczem Batu dał znak nowego pochodu, spadając wraz z Kadanem i Bochetorem na państwo Beli, pustosząc je po krwawej bitwie nad rzeką Sajo. Tam, jak pisał archidiakon Tomasz, najeźdźcom stawili czoło sam król, brat jego Koloman i możne rycerstwo węgierskie z panującym rodem Arpadów w pierwszym szeregu. W bitwie tej Koloman odniósł ciężką ranę, a zdradzone przez Kumanów rycerstwo znalazło śmierć na polu chwały.
Krwawa powódź zalała żyzny, bogaty kraj. Jęki mordowanych rozlegały się od północnych gór do Du naju, od Karpat — do zachodniej rubieży. Miotały się z wyciem i sykiem rozszalałe ogniste potwory, pożerając grody, żniwa, lasy i dobytek ludzki.
Mogiłami rozkwitła szczęśliwa niegdyś równina madziarska, ludność czaiła się wśród bagien, gór niedostępnych, na wyspach, ukrytych w sitowiu i trzcinach, w pieczarach i głębokich jarach. Ci zaś, którzy w miastach pozostali, znosić musieli znęcanie się, pohańbienie i poniewierkę, umierając z głodu, chorób nieznanych, moru czarnego, co porywał krocie ofiar niewinnych, palcem bożym dotkniętych za swoje lub nieswoje winy i grzechy ciężkie.
Król Bela zbiegł ze swego kraju do Zagrzebia, skąd do papieża pisma łzawe posyłał, o krucjatę przeciwko poganom błagając.
Patrjarcha akwilejski Berchtold, Zygfryd, arcybiskup moguncki, ojcowie dominikanie i minoryci wzywali cały świat na pomoc ginącemu narodowi, który, w walce o życie na rynkach kupował mięso ludzkie i pożerał starców i niemowlęta.
Słuchano tych nawoływań obojętnie i dopiero wtedy, gdy Batu wdzierać się począł w granice austrjackich książąt, a Petu — do Marchji miśnieńskiej, gdy przyszły hiobowe wieści od templarjuszów, johannitów i kawalerów niemieckich, zaczęły się narady w stolicach zachodnich mocarstw.
Jednak o ziemi lechickiej i wtedy, w dobie dążącej zagłady, wobec wezbranej krwawej powodzi, nikt nie wspomniał i losy dorobku rodu Piastowego nikogo nie obchodziły.
Rozdział XVII.
Na zamku lignickim.
Zmrok już zapadał w świetlicy na zamku lignickim.
Na krześle o wysokiem oparciu i grubych poręczach, skórą obciągniętych, siedział w zadumie kneź śląsko-polski, Henryk Pobożny. Snadź, ciężka troska spadła na serce włodarza. Na czole sczerniałem i po-sępnem pełzały głębokie, zmienne brózdy, niby skiby, odrzucane niewidzialnym ostrym lemieszem.
Przysłonił kneź oczy ciężkiemi, dawno nie znają-cemi snu powiekami, a gdy rozpaczliwym wysiłkiem podnosił je, duże, nieruchome źrenice świeciły się w mroku izby.
Wychudłe, żylaste dłonie opierały się o poręcze krzesła, a palce wpijały w skórę obicia.
Na stopniu klęcznika z leżącą na nim grubą księgą, siedziała niewiasta w szacie zakonnej, z kapturem nisko na twarz nasuniętym. Mała, czerstwa, lecz pomarszczona i wychudła twarz miała ten sam, co i oblicze knezia, wyraz stroskany i umęczony.
Z szerokiego rękawa wyzierała kromka włosiennicy, a z pod podołu sukni, końce noszonego na ciele sznura z włosia końskiego dla umartwienia i pokuty surowej.
Na nogach podrapanych, brudnych, miała sandały z grubej, twardej skóry, sparciałe niemal i zdarte.
— Azali, kneziu, mogę odejść, bowiem mszę świętą zakonnik przybyły od templarjuszów z Oleśnicy prawić będzie o odwrócenie plagi? — zapytała cicho.
— Może ostaniesz przy mnie?... — szepnął. — Małżoną mi jesteś, aza chcę wolę ci swoją i myśli troskliwe przekazać.
Westchnęła z jękiem i oczy wylękłe na Henryka podniosła.
Była to Anna, siostra króla czeskiego, Wacława, a żona knezia polskiego, błogosławiona, święta niewiasta, pokorna, własnem staraniem poniżona, dobroczynna, dla sług swoich służebnica powolna, wszelkich uciech pozbawiona, całująca ręce i nogi trędowatym, w wierze gorliwa, susząca przez lata całe, naśladująca życie św. Jadwigi — świekry i św. Kingi, żony Bolkowej.
— Otwórz ninie serce, duszę i rozum, a słuchaj, jak na spowiedzi... — znowu szepnął kneź.
Nic nie odrzekła, tylko w oczach ból i lęk miotać się bardziej zaczęły.
— Zagłada na nas sunie... — mówił Henryk, pochylając się naprzód, aby mogła go lepiej słyszeć. — Po próżnicy! Ninie niżaden człek, ani kneź, ani wojewoda chrobry pomogi nie przysporzy! Ino chyba Bóg przepotężny... da On, sędzia nierychły, lecz łuczny, gniewny jest i pomstowanie nam śle lute! Słyszysz, Anno?
I znowu nic nie rzekła umartwiona, zbolała knegini. Patrzyła tylko na męża oczami, szeroko rozwartemi.
— Słysz, zasię! — ciągnął Henryk. — Knezio-wie społem dotychdób w pole wyjść nie mogli, na-zierkiem patrząc na siebie, w zawiści i myśli kotło waniu. Bolko i Piastowicze opolski i młody mazowiecki nie zdzierżyli przed Tatarami. Konrad kneź ukrywać się musiał na Siewierzy, a tam Jaćwież i Prusowie, srodze nań ociętni, nowy najazd umyślili...
Umilkł i z cynowego dzbana wody popił.
— Samiustek jamci ostał ninie na Stróży i obronie ziemi... — westchnął książę. — Ino po próżnicy to jest w owej dobie, po próżnicy i po niewczasie!... Górze nam!
— Ach, matjaśno mi, luto... — wyrwał się lęk z piersi knegini Anny.
— I mój zurzy się i krwawi duch bez wytchnienia, bez końca!... — szepnął Henryk. — Kajałem się przed Chrystusem, ino Zbawiciel pocieszenia niżadnego nie zesłał... Miota się dusza moja, a myśli na rozstaju stanęły w nieruchu...
Długo milczał kneź.
Jakiś gwar głosów zmieszanych wdzierał się z dziedzińca przez błony okien i przez grube mury. Od klęcz-nika biegł wartki, gorący szept Anny. Modliła się żarliwie, głowę na pierś wychudłą spuściwszy i płacząc.
— Kajam się, żalę, w wątpieniu i męce ciężkiej przebywam... — zaczął szeptać Henryk. — Azalim nie trza było wraz z Bolkiem krakowskim i innymi pod Sandomierz z wojskiem biec i drogę Tatarom zastąpić bliz rubieży? Na Bożyca! Na Macierz Jego bolesną! Chciałem tak czynić... Chciałem! Da awo o północku ujrzałem w onej to świetlicy rodzica zmarłego... Stał groźny i surowy, prawicą trząsł nad głową białą i upominał, nakazywał, abym wprzódy całą ziemię polską pod rękę swoją nagiął i w jedną włość ujął... W Poznaniu w ony czas, w Gnieźnie, w Kaliszu po śmierci Odonicza, wojewodowie i biskupi opak mi czynili, poszedłem poskromić, uciszyć i do swego opięć dojść, gwoli myśli ojcowej... Słysz-li?
Knegini w milczeniu głową skinęła.
— Jesteś ninie, kneziu, włodarzem całej połaci śląsko-polskiej, bez podziału, bez ujmy w czem, — rzekła po chwili cicho, nieśmiało.
— Jestem... — westchnął Henryk. — Jestem, da awo pędzi burza, co zmiecie mnie i połać moją... Ninie, słysz, mam wojsko w układzie całym, rycerstwo nasze i te, które do nas po pogromie pod Krakowem, Sandomierzem, Chmielnikiem przy bieżało, wi-ciądze niejakie z innych włości, zakonne hufce krzyżaków, johannitów i templarjuszów, oraz najemne drużyny, za grzywny nasze zaciężne z całej ziemi przez wójtów i sołtysów... Dziesięć kroci stanęło przy mnie... Nie mnogo tego, aby naprzeciw hordzie w pole wyjść, acz woje znamienici, krzepcy... Brat twój, król Wacław, gońca przysłał wczoraś z pismem, abym czekał, bo już ciągnie z wojskiem z Pragi i do Ołomuńca nadąża... Czekać? Nie czekać? Doradź, Anno! Tyś Bogu miła, ofiarna, bezgrzeszna...
Knegini w strachu twarz w dłoniach ukryła, a później bić się pięściami w pierś zaczęła, szepcąc gorąco:
— Mea culpa! mea culpa! mea maxima culpa! Grzesznam, och, grzesznam! Bez liku i bez kresu grzechów moich, kneziu! Jakoż doradzę? Truchło mi się dzieje pod sercem, kiegdy wspomnę na słabość swoją, na nierozumność ciemną! Ach! Niemasz pomiędzy nas mądrej pani, sędziwej wdowy ojcowej, św. Jadwigi! Do Krosna, do klasztorku zjechała, w oddalenie od świata, w osłonę przed grzechem! Ona by...
Urwała nagle Anna, ponieważ gwar na dworze w krzyk okropny przeszedł, zmusił błony okien za-dudnieć, zaszeleścić.
Henryk szybko wstał, przez okno wyjrzał i nadsłuchiwał.
Anna widziała, jak zadrżał, za włosy się porwał i osunął na ławę.
Podbiegła do męża i w oczy patrzyła w strachu i niewiedzy.
— Tatary Wrocław spalili, biskupa, mnichów i ludzi wszelkich ubili bez litości!... — rozległ się rozpaczliwy krzyk knezia.
Umilkł, przybity, zdruzgotany, zgrozą objęty. Lecz trwało to niedługo, bo wstał, twardym krokiem podszedł do krucyfiksu i, krótką modlitwę zmówiwszy, rzekł, z surowością patrząc na pochyloną przed nim żonę:
— Pomnij, abyś w zgodzie utwierdziła synów naszych i przed waśnią o starszeństwo ustrzegła! Ać dopomoże ci w zbożnem dziele syn Władysław, na arcybiskupiej siedzący stolicy w Salzburgu, i bogobojne córy nasze, Bogu oddane i w zakonnych szatkach chodzące po postrzyżynach! Gwoli myśli mojej synkowie nasi, Bolko, Mieszko, Henryk i Konrad nie poszarpać, lecz wzmożyć ojcowiznę dziada i ojca mają. Tako przekazuję, pomnij-że o tem, Anno, i krzepko bacz, aby się tako stało!
Skończył i klasnął w dłonie.
Wbiegł Stopczyk i stanął przy progu.
— Każ otrąbić znak bitewny! — rzucił mu kneż i, po wyjściu giermka, objął żonę, nad głową jej znak krzyża uczynił i chciał już świetlicę opuścić, lecz zatrzymał się i rzekł:
— Proś ojców duchownych, którzy na zamku goszczą, aby zbiegom wrocławskim po kościołach i klasztorach pieczę dali, do obrony mury przysposobili, a roraty*, przez św. Kingę ustanowione, gorliwie odprawiali wszędzie!
Po tych słowach szybko opuścił świetlicę.
Czeska królewna słyszała, że szedł do swej izby. Wkrótce dobiegł stamtąd chrzęst zbroi, dzwonienie ostróg, słowa rozkazów i głosy rycerzy, zwołanych na naradę.
Zgnębiona, osłabła z bólu Anna, wciąż stała przy ławie koło okna.
Widziała tłumy ludzi, wjeżdżających i wchodzących w bramę zamku, słyszała ich krzyki, pełne przerażenia, jęki, skargi, płacz. Byli to pierwsi zbiegowie z Wrocławia, spalonego przez okrutnego Petę.
Współczucie i żałość bezmierna porwały ją. Chciała biec, aby ukoić rozpacz i ból tych ludzi, aby nakarmić głodnych, ugościć starców, obmyć dzieci i chorych w imię Chrystusa Umiłowanego, w imię Henryka Pobożnego, surowego wojownika, uginającego się pod brzemieniem woli ojca i z bohaterstwem idącego na spotkanie nieznanej doli. Był to jej małżonek, zawsze cichy, uległy dla jej bezgrzesznej woli, w wierze gorliwy i srogi, ostatni rycerz chrześcijański w owej dobie klęski, burzy krwawej i panowania szatańskiego.

  • Najwcześniejsza msza.

Zapłakała gryzącemi łzami, cicho, niby dziecko bezbronne, porzucone.
— Fiat ooluntas lua*... — szepnęła i, osuszywszy łzy rękawem ciemnej szaty, poszła ku drzwiom. W tej chwili rozwarły się podwoje i do świetlicy wpadł młody rycerz w zbroi, z mieczem przy boku.
— Wańko! — zawołała zdumiona knegini. — Przecz tu przybywasz? Kneź w izbie swej z rycerzami naradę dzierży...
— Do ciebie jam przybiegł, miłościwa, błogosławiona pani... — rzekł młodzian. — Po pocieszenie, po dopomogę... do ciebie!
Knegini stała milcząca i czekała.
— Luto w sercu mojem — zaczął znowu Wańko, — och, jak luto! Goryczkę i ogień noszę w piersiach... Słysz, miłościwa pani... Wiesz sama, com zdziałał... W posłowaniu trudnem byłem zimę całą... ugłaskałem Konrada, kneziów ruskich widziałem i nakaz kne-ziowy im do głowy włożyłem... później pod tatarskie zagony w czwórnasób pobieżałem, języka brałem, o zamierzeniach pogańskich chanów zwiedziałem się do dna... Jeńców przywiodłem znacznych... Wczoraś ostatniego, — owego Burundy, końmi za murami rozerwano, boć nic gadać nie chciał...
— Wiem — rzekła Anna. — Tyś chrobry woj i wierny!
Wańko rękę knegini ucałował, a że, jako Lis z krwi i kości, wesołości w duszy zdławić nie mógł, więc pomyślał.
— Hej-że! Dziw to, że dwie siostry ma król Wacław, * Niech się stanie wola Twoja. a do cna różne: jedna, jako owy anioł na obrazie w Tumie, — nasza pani błogosławiona, druga zaś — owa Agnieszka nieurodziwa, Iściwa i krętna. Widać, że na jednej jabłonce zrodzić się może jabłuszko słodkie i rzep ościsty, przyczepny, zadzierżysty!
Jednak Anna wciąż patrzyła nań pytająco, więc mówił cicho:
— Bieżałem tu do was z radowaniem bezmier-nem, jako pszczoła do miodu, jak skowronek ku słonku jasnemu, abych Joletę moją ujrzeć, głosik jej usłyszeć, w oczki modre napatrzyć się dosyta...
— Joletę święta knegini-świekra do Krosna ze sobą wzięła... — rzekła Anna.
— W tem sedno! — zawołał Wańko z rozpaczą. — Nie ujrzałem jej, a, któżta ninie powie, ujrzę-li?
— Bóg litościwy... — szepnęła knegini.
— A no... — mruknął rycerz. — Ino wrać będzie siecza okrutna! Och, okrutna! Mnogie bowiem krocie spadły na śląską włość kneziową. Ćma ciem... I Petu krwawy z niemi... Któżta zgadnie, co go ożyda? Chciałem aza błagać ciebie, miłościwa, święta pani, aby Jolecie ode mnie słowo zaniosła, bowiem słuch mam, iże jeszcze przed nocką tabor twój do Krosna podąży...
— Mów! — szepnęła knegini.
Zamyślił się na chwilę młodzian, a później rzekł poważnym głosem, dobitnie wymawiając każde słowo:
— Powiedz Jolecie, knegini, iże miłuję ją jedną — pierwszą i ostatnią, samiustką w duszy, sercu i myśli noszę; powiedz, że w boju krwawym w imię jej rąbać, siec i praskać będę!.. Powiedz, że po dwakroć milejsza mi jest ziemia nasza, odkąd Joleta po niej stopkami drobnemi chadza! Powiedz jeszcze, że jeśli polegnę, ać do puszczy pregolskiej powraca i, w pamięć o mnie, wiarę w Bożyca głosi... Powiedz jej jeszcze, knegini dobrotliwa, że miłuję ją, miłuję tako, iż... miłuję...
Nie wytrzymał rycerz, za głowę oburącz się schwycił, ryknął wielkim płaczem i, mieczem chrzęszcząc, pobiegł precz z komnaty.
Surowa, umartwiona, knegini smutek nad radość przekładająca, przed szczęściem i wesołością nieśmiała, jako przed mamidłem szatańskiem, nie znalazła dla młodego rycerza słów pocieszenia i nadziei.
Nie miała ich sama, w życie zagrobowe zapatrzona, w więzach wiary, krzywo pojętej, niby w łańcuchach ciężkich, nieznośnych żyjąca, przybita do ziemi ponurem widmem krzyża Męki Pańskiej, ślepa na jutrzenkę radosnego Zmartwychwstania.
Spoglądała więc na drzwi otwarte, słuchała brzęku zbroi i ostróg zbiegającego po schodach rycerza, po-czem, ściskając suche palce wychudłych rąk, zbliżyła się do klęcznika i bezwiednie wzrok zatrzymała na rozwiniętej karcie Psałterza.
Odczytała słowa księgi psalmów:
„Jeślim oddał oddawającym mi złe, niech upadnę słusznie przed nieprzyjacioły moimi próżny.
Niechaj prześladuje nieprzyjaciel duszę moją, i niech poima, i podepcze na ziemi żywot mój, a sławę moją niechaj w proch obróci“.
Nie zrozumiała ukrytego znaczenia słów, nad któ-remi dumał po raz ostatni Henryk Pobożny przed bitwą pod Lignicą w chwili srogiego miotania się ducha i namiętnego rachunku sumienia.
Westchnęła tylko i, skulona, zmalała, potulna, pobiegła nieść pomoc tym, którzy jęczeli i lamentowali na dziedzińcu warownego zamku kneziowego.
Rozdział XVIII.
Na polu chwały i męki.
Petu po zburzeniu Wrocławia szybko szedł ku Lignicy, gdyż od jeńców miał wieść, że kneź śląsko-polski w swojej stolicy przebywa. Jednocześnie stary przebiegły Batu-chan, o sławę i życie syna niespokojny, rzucił na włość Henrykową znaczny oddział od południa.
Prowadził go ogromny, do głazu skalnego podobny, potężny Chajdu, którego zamiast Batu wielki chan Ugedej zamierzał niegdyś wysłać na podbój świata.
Poszedł więc Chajdu na Cieszyn, Opawę, Racibórz, Opole śląskie, Brzeg, paląc i mordując wszędzie, bo drobni kneziowie i rycerstwo luźne nie mogło skutecznego stawiać oporu straszliwej nawałnicy.
Jednak nie szybko posuwał się naprzód ajmak Chajdu. Chociaż liczył on sześćdziesiąt tysięcy jeźdźców, jednak chrobre rycerstwo śląskie, złączone pod wodzą Dersława Nałęcza z Warty-grodu, na cztery wiatry rozpraszało wyrywające się naprzód setnie tatarskie i tylko pod naporem kroci najeźdźców ginęło lub cofało się, aby w innem miejscu znowu stanąć do bitwy.
Jeszcze inne przeszkody napotykał na swej drodze dziki wódz.
Nagrodziły ich bezliku duże i małe kościołki i klasztory murowane, mocno warowne, zbudowane w czasach Bolesławów, Chrobrego i Krzywoustego. Stały się one nietylko twierdzą dusz, lecz tarczą dla całego kraju przeciwko lutym wrogom. Okoliczni kmety, wolni ludzie, włodyki ukryli się za murami domów Bożych i, przez zakonników i księży do bohaterskich czynów zachęceni, mężnie odpierali wściekły napad dziczy. Nieraz Tatarzy cofali się przed zaciętością obrońców świętego miejsca, a ci szli za nimi, jak zgraja głodnych wilków, porywali wojowników Chajdy i popłoch w taborach i tabunach jego szerzyli, wytchnienia nie dając Tatarom.
Jednak wódz mongolski doszedł do Oławy, wpo-bliżu której połączył się z chanem Petu. Społem ruszyli ku Lignicy, pędząc przed sobą tłumy jeńców z worami ziemi dla zasypywania rowów, z łuczywem do podpalania ostrokołów i budowli. Pokraczne wielbłądy, rycząc żałośnie, ciągnęły wieże wysokie na kołach ustawione, z mostami, które przerzucano na wały i mury przy zdobywaniu zamków.
Petu był pewny zwycięstwa świetnego i łatwego.
Nie czekał jednak Henryk Pobożny, aż Tatarzy pod ściany grodu podstąpią.
Już w nocy z 8-go na 9-ty kwietnia wszystkie chorągwie wyszły z Lignicy i przeszedłszy pół mili, w szyku stanęły wpobliżu osady Wahlstadt, założonej przez Niemców-rolników przy Henryku Brodatym.
Kneziowicze — Bolesław i Mieszko, wspomagani przez mistrza templarjuszów, Rembaldusa Korono, i mistrza krzyżackiego Poppona Osternę, ustawiali chorągwie do bitwy.
Wańko z Lisowa. 19
Dogodne miejsce obrał dla spotkania wrogów Henryk Pobożny.
Za wsią rozpostarła się bowiem nieszeroka lecz długa równina, zwana „Dobrem Polem“, z dwóch stron zamknięta przez niewysokie i łagodnie wznoszące się pagórki. Przecinająca całą miejscowość rzeka Wejde-lach miała szerokie i łatwe brody.
Na pagórkach przy świetle miesiąca ustawiało się wojsko Henrykowe.
Długie godziny pozostawały jeszcze do świtu, gdy rycerze stanęli już na wyznaczonych miejscach.
Tuż przed porzuconą wsią wyciągnęły się jedna za drugą trzy chorągwie panów śląskich. Nad pierwszą powiewała stanica niebieska z herbem Nałęczów, bo na jej czele miał stać Zbigniew Nałęcz, zwany „Zbyszkiem Mocnym“, a w pierwszym za nim szeregu dwunastu Nałęczów, z Krzesławem z Bychowic od strony prawej.
Do niej lewem skrzydłem przymykała chorągiew Gozdawa, pod Przedborem Gozdawitą. Dalej szła trzecia — najliczniejsza, bo z Gryfitów, Leliwitów i Doliwitów złożona, a mająca jako zawołanie „Warta“. Nad nią wojewodzili Klemens z Ruszczy — Gryfita — w prawym hufcu, w lewym zaś — Więcko Doliwa z Dobrej Woli.
Przy tych trzech najsroższych chorągwiach miał ostawać podczas bitwy sam kneź Henryk z synami.
Naprzeciw, po drugiej stronie doliny, bliżej do szlaku, którym mieli wyjść na Dobre Pole Tatarzy, szybko ustawił swoje szeregi Wańko z Lisowa.
Czerwona chorągiew z herbem „Lis“ powiewała nad tęgiem, bitnem i sprawnem rycerstwem mazo wieckiem, które, jako wiciądze, po ucieczce kneziów z Płocka i Łęczycy, pociągnęło na zew Henryka. Do niej też przymknęli Lisowie małopolscy i ci, co wzdłuż Warty strażowali.
W czarnych zbrojach, na koniach czarnych, nieruchomi, wpatrzeni w gardziel doliny, skąd miał wynurzyć się wróg, stali w pierwszych szeregach chudy Krystyn Tur, Jarosław Sokolnik, Stańko z Ossendowic, Wańko z Mzury Starej, Zbigniew z Koliska, Węcemił z Uniejowa, Paweł ze Spicimierza, Olko z Targowiska, Dersław z Włastowa — Lisowie z krwi i kości, mocarni, w bojach mnogich zaprawieni.
Za nimi szeregami stali włodyki z Bzury, Wisły i Warty pociągnięci, a więc: Warcisław Wilk z nad Wisły, swadny Stańko z Tęczowej i Chwalimir Ostoja, dobrzyńscy — Żelisław Tłusty sochaczewski, młodociany Bogomił Balina z Czerska, Zbigniew rawski, Ołko zakroczymski i innych znanych i nieznanych wielka mnogość.
Przed nimi na bławym ogierze, bokiem do hufców zwrócony, siedział do bitwy gotowy młody pan na Lisowie, a za nim tuż giermkowie bitni: czarny Jarosz Mruk, Raczek, już kraśnieć zaczynający i zakłopotany Kwoka.
Tuż przy chorągwi Wańka sprawował szyk przybyłych cudzoziemskich druhów Wańko wy ch — rycerz możny Gui d’Evreux, który walczył z Saracenami w Ziemi Świętej i na całym Zachodzie w kołach rycerskich posłuch i mir miał znaczny.
Dalej stanęły dwa małe oddziały templarjuszów i johannitów, poczęści z Polski, jako to: z Oleśnicy, Wielkiej Wsi, Kwarczana, Koźmina, Krosna i Gniezna, poczęści z głębi cesarstwa, z Czech, Łużyc i Brandenburgii. Nad tymi komendę dzierżył, jako summus prae-ceptor*, Rembaldus Korono.
Naprzeciwko Wańko wy ch ludzi, z drugiej strony doliny, wpobliżu Nałęczów, wyciągnął swoje hufce Mścigniew Awdaniec, nad którym powiewała stanica z herbem Habdank. Obok niego widniały znaki arcybiskupiej drużyny pod Samborem, dalej chorągwie panów polskich z Poznania, Kalisza, Śremu, Santoku, Szamotuł, Pyzdr, Wielunia, Nakła, pod wodzą Zbysława z Bnina, Żegoty z Tuczna, Klemensa z Wichlina, Pakosza z Łyskowa i Przybigniewa Leliwity. Ci już potykali się z Tatarami Pety pod Wrocławiem, Raciborzem, Opolem Śląskiem i Kaliszem, z pod którego nadciągnął wraz ze swoją watahą kąśliwy Biernat i zacięty Chomik z Hożewa. Tuż pod lasem włóczni bielą płaszczów odcinał się od mroku czworobok niemieckich kawalerów, wśród których starszym był waleczny Pappo Osterna, komtur nieszawski. Na końcu lewego skrzydła ustawiono wiciądzów różnych zawołań i oddziały zaciężne, z sołtysami i wójtami w pierwszych szeregach.
Nareszcie zdaleka, od strony Lignicy dobiegło granie trąb.
Wszyscy się poruszyli na siodłach i stopy zbrojne mocniej wparli w strzemiona.
Był to bowiem znak, że książę śląsko-polski, Henryk Pobożny, wyjechał z Lignicy, dążąc ku wojsku.
Na niebie przebijać się zaczynała na wschodzie szarzyzna przedświtu.
Wkrótce ujrzano knezia.

  • Najwyższy przełożony.

W czarnej zbroi, ze srebrnemi orłami na pancerzu i śpiczastym szyszaku, mknął na czarnym, unośnym ogierze. Kneź trzymał zamiast włóczni wysoki krucyfiks na długiem drzewcu i patrzył wprost przed siebie płomiennym wzrokiem, takim dziwnym na skrzepłej, wychudłej twarzy. Czerwony miecz, długi i ciężki, zwisał z lewego boku i chrzęścił głucho.
Przy boku knezia w łuskowej zbroicy i w hełmie z przyłbicą nadążał Zbyszko Mocny, który całemu wojsku miał przewodzić, za nimi zaś — Sulima z Gopła, Jarosław Bylina Bronisz z Tenczyna, Kościesza Kraśny z Kraśnika i giermek Henrykowy — Stopczyk, włócznię kneziową i topór bojowy piastujący.
Tej nocy spowiadał się, Ciało i Krew Zbawiciela przyjął Henryk Pobożny, modlił się długo i żarliwie, korząc się przed ołtarzem Bożym.
Stanąwszy przed Nałęczowemi chorągwiami, wysoko podniósł krucyfiks i szerokiemi ruchy w powietrzu krzyżem krzyż zakreślił.
To uczyniwszy, oddał krucyfiks kapelanowi, który natychmiast odjechał do grodu, kneź zaś od Stanka wziął kopję ciężką i wyprostował się w siodle, gore-jącemi oczami obwodząc wojsko swoje.
Zbigniew Nałęcz podniósł rękę a wnet wszystkie stanice, znaki i proporce opuściły się do ziemi, witając knezia.
Cisza zaległa Dobre Pole. Nie zadzwoniła zbroja, nie szczęknął miecz, nie parskały konie.
W onej chwili wszystkim się udzieliła myśl pobożnego knezia.
Od najmożniejszego rycerza — komesa do najuboższego zaciężnego ciury lub zbójnika — jedna i ta sama myśl przemknęła i zmusiła wszystkie oczy przymknąć i gdzieś z głębi serca usłyszeć szept gorący:
— Odpuść, Panie na wysokości niebios, grzechy moje, a gdy stanę przed jaśniejącym stolcem Twoim, w miłosierdziu Swojem nie pokaraj mnie, ino po prawicy Syna Twego, Umęczonego za nas, postaw! Zaiste bowiem, nie sława gromka, nie łup bogaty, nie ochocza radość bitewna opadły mnie. Za macierz-zie-mię, za świątynie Boże, za łzy i krew służek Twoich maluczkich żywot swój oddać gotów jeśm w imię Wasze święte, Boże Stwórco, Bożycu-Zbawicielu, Maci Przeczysta, Królowo nasza!
Był to cichy, szczery rachunek sumienia, niema modlitwa gorąca, gryzący żal i srom za popełnione grzechy i radość głęboka, że oto nastała godzina odkupienia.
Zrozumiał to, wyczuł potężnym duchem Henryk Pobożny i, jakgdyby odpowiadając wszystkim naraz, rzekł, do nikogo się nie zwracając:
— Ninie odpuść, Panie, sługę Twego w spokoju!
Były to ostatnie słowa starszyny Piastów śląskich.
Od tej chwili stał jak posąg, oczy w stronę nadciągających wrogów wbijając.
Ledwie pierwsze, nieśmiałe błyski zorzy przebły-skiwać zaczęły, rozpraszając mgłę, nad Czarną Wodą, Kocim Potokiem i Wejdelachem płynącą, przypadł do Zbigniewa Nałęcza młody Bień z Łososiny, który na zwiady z wieczora był wysłany i krzyknął:
— Petu tuż, tuż za Małym Ruczajem!
Nie upłynęło tyle czasu, ile na trzy „Ojcze nasz“ potrzeba, gdy jęły wylewać się na Dobre Pole zastępy tatarskie.
Zbyszko Mocny, na strzemionach stanąwszy, znowu podniósł rękę, a stojący za nim staniczny* płachtą herbową znak umówiony podał.
Na lewem skrzydle natychmiast stoczyły się z pagórków oddziały zaciężne i pomknęły do boju.
Wańko oczy ręką przysłonił i nagle krzyknął:
— Sołtys Głóg prowadzi i Degno jarosławski, przez knezia posłany!
Tymczasem polskie chorągwie, nawołując się głośno, dobiegały już do pierwszych szeregów tatarskich.
Straszne wycie wyrwało się z tysięcy gardzieli i wstrząsnęło powietrzem.
Bitwa się zaczęła...
Pierwsze uderzenie knezia Henryka przyjął na siebie ulubiony przez Petę wódz, noin** Bujantu, zwycięzca nad Kałką, gdzie pobił na głowę ruskich kneziów.
Zawrzała siecza. Zaciężne chorągwie cięły mieczami, waliły młotami i nadziakami. Tatarzy padali gęstym trupem, bo chociaż ich skórzane pancerze chroniły od strzał, nie wytrzymały jednak cięć miecza lub ciosu ciężkiej maczugi.
Chmury strzał leciały zewsząd ku polskim jeźdźcom; ten i ów obsunął się z konia, jeszcze wrogów nie dopadłszy. Przeraźliwie zagrały piszczałki w zbitej ciżbie Mongołów. Natychmiast rozstępować się zaczęły, rozpraszać szeregi dzikich wojowników, otwierając drogę polskim jeźdźcom. Ze wszystkich stron mknęły strzały łuczników tatarskich, lecz Polacy parli naprzód, wbijając się coraz głębiej w rozstępujące się przed nimi tłumy jeźdźców.

  • Chorąży.
    • Wielki książę.

I nagle stało się to, co zawsze przechylało zwycięstwo na stronę Batu-chana i jego wodzów.
Przepuściwszy niknącą chorągiew niemal do środka swego oddziału, Bujantu dał sygnał. Piszczałki ty-siączników, setników i dziesiętników tatarskich powtórzyły go i za wbijającym się w nieprzyjacielskie wojsko klinem polskim nagle zawarły się setnie Tatarów, otoczyły, dopadły zbliska i siec po hełmach i pancerzach jęły. Jak kamień, rzucony do wzburzonego morza zniknęły oddziały zaciężnych w mrowisku dziczy. Ściśnięci ze wszech stron, cięci, kłuci, Polacy mogli walczyć tylko w pierwszych szeregach, padali, a następujący po nich towarzysze natychmiast szli pod nóż.
Zrozumiał chytrość Bujantu wprawny, biegły w sztuce wojennej rycerz Bień z Łososiny, lecz nie mógł już zmienić szyku, osaczony zewsząd, zmuszony do obrony.
Padł cięty w szyję potężny sołtys Głóg. Widział to stojący na uboczu drapieżny noin i, chcąc serce swoje rozradować krwawem dziełem, sam skoczył w zgiełk bitwy.
Baczny na wszystko Bień, zamierzający największą klęskę zadać wrogom, dojrzał wspaniałego Bujantu i domyślił się, że kogoś ze starszyzny widzi przed sobą.
Odmachem miecza oczyścił przed sobą miejsce i nagle spiął konia ostrogami. Tnąc na prawo i lewo, przebijał sobie drogę do wodza pogańskiego mocarny Bień z Łososiny.
Dopadł go nareszcie i zwarli się na oczach wszy-skich.
Szczerząc duże, żółte kły i krzycząc chrapliwie, podniósł Bujantu nad głową krzywe żelazo, aby ciąć od góry, lecz Bień miecz pod kolano sobie wcisnął i obuchem ciężkim w pierś grzmotnął Tatara.
Odwalił się drapieżca ku łękowi, a rycerz pra-snął go wpoprzek mieczem i głowę z ramieniem odwalił.
Skrzyknęli się Tatarzy, w mig otoczyli rycerza i dzwonili po jego pancerzu mieczami i krzywemi, berdyszami, wyjąc wściekle.
Długo jeszcze parł naprzód Bień waleczny, aż nadleciała strzała pierzasta i przez wyzior przyłbicy w oku utkwiła głęboko. Rzucał się jednak jeszcze, siekł, lecz zamroczyło go z bólu, potoczył się na ziem możny pan polski, a konie mongolskie długo tratowały go, zginając tarcze zbroi i łamiąc kości.
Wzmogły się krzyki i wycie Tatarów.
Z lewego skrzydła ruszyły razem wiciądze przygodni i krzyżacki hufiec z Papponem Osterną, podobnym do białego ptaka drapieżnego, bo płaszcz wiał mu nad ramionami, opadał i znowu się wzbijał.
Chorągwie, rozbijając włóczniami zgmatwaną, stłoczoną dzicz, utonęły w niej tak, jak zniknęły oddziały zaciężne. Tylko zgiełk wszczął się większy, gęstsza kurzawa podniosła się nad walczącymi i czarniejsza była chmura lecących strzał tatarskich.
Nikt nie wyłaniał się z wiru sieczy, więc Zbigniew Nałęcz pchnął dwie chorągwie pomniejszych śląskich komesów, a za nimi wnet pomknęły do boju hufce z powiewającym znakiem Habdank.
To Mścigniew Awdaniec porywał ku zwarze krwawej rycerzy swego rodu, włodyków licznych i pachołków zbrojnych.
Przed południem już połowa wojsk kneziowych walczyła w skotłowanej wichurze sieczy.
Wańko stał na szczycie pagórka i rozważał.
Zmarszczki bróździły mu czoło i oczy pałały.
— Z takowemi świerzepami, co jak wjuny się wiją, abo jak cygi chyże, nie Iza sprawnym szykiem hufcowym uderzać! Inako trza, inako!
Nad tem w chwili bitwy głowił się młody rycerz.
Widać było jednak, że coś zmiarkował, bo mruknął pod wąsem:
— Tako nie Iza! Nijak! Boć to tak, niby gołą dłoń w świepiot* kąśliwy wtykać. Hej! Inako trza...
Podniósł przyłbicę i zaczął szeregi objeżdżać, coś mówiąc, objaśniając i ucząc.
— Hej-ha! — zawołał wesoło chudy Krystyn Lis z Turowej, — tako to snażniej praskanie pójdzie, bo-ciem wolności dokół dołękę mieć będziemy... Mądry Wańko! W oćca bitewnym przemysłem udał się Li-sowemu gniazdu!
Młodzian tymczasem dalej objeżdżał szeregi swego hufca i pilnie przekładał, jak i co czynić należy, gdy zderzą się z Tatarem.
Ledwie skończył i stanął przed chorągwią, przybiegł wcwał i konia przed nim zdarł Stopczyk, kneziów giermek.
— Od Zbigniewa Nałęcza kaźń** śpieszna! — zakrzyknął.
Opowiedział giermek, że z zamku dano znać, iż duży oddział Tatarów, oddzieliwszy się od głównych * Dziupla z gniazdem dzikich, leśnych pszczół.

    • Rozkaz.

sił, przeprawia się przez Wejdelach i obchodzi gród w zamiarze napadu.
Skończył i zawołał:
— Zbigniew rozkazuje, abyście gnali do niego, rycerzu, bez zwłoki!
Wańko ruszył z kopyta i, przeciąwszy równinę, stanął przed wodzem.
Sędziwy Zbyszko rzekł:
— Ać się stoczą twoi ludzie z drugiej strony owych grzęp, przejdą bród i pędzą ku zamkowi na odsiecz! Zderzysz się z Tatarami koło Nowego Dworu i zatrzymasz, na Bożyca, zatrzymasz, niechby wszyscy mieli polec!
Wańko już spiął Bławego, aby wracać, lecz wzrok jego padł na knezia.
Henryk wparł w niego ogniste źrenice, zacisnął wargi, płonął cały i ciężko oddychał. Nic nie mówił, lecz gdy młodzian konia wstrzymał, kneź rękę podniósł i przeżegnał rycerza w milczeniu.
W chwili tej przypomniał sobie Wańko widziane na ścianie archikatedry gnieźnieńskiej malowidło z nieznanym mu świętym rycerzem. Zdawało się, że w tej oto chwili z murów zstąpił ów wojownik i stał przed Wańkiem z płomieniem w oczach, z zarzewiem na obliczu, groźny, natchniony, promienny jasnością ponurą.
Przeżegnał się Wańko i powtórnie konia do pędu wartkiego zmuszając, ostrogami ścisnął.
Dopadł do swoich, skrzyknął hufcowych starostów, rozkazy wydał krótkie i poprowadził chorągiew Lisową.
Nie wiedział Wańko, jakiego napotka przeciwnika. Był nim zaś okrutny, do głazu podobny Chajdu — olbrzym.
Ze stoma wyborowemi setniami postanowił on nagłym napadem zdobyć Lignicę i jednym zamachem odciąć kneziowi odwrót. Nie spodziewał się spotkać w grodzie silnego oporu, gdyż przypuszczał rozsądnie, że Henryk wszystkich rycerzy wyprowadził na pole bitwy i dopiero w odwrocie obsadzi wojownikami wały i mury zamku.
Tak też i było w istocie.
Na przeszkodzie zuchwałym zamiarom Chajdy stanął czujny Zbyszko Mocny.
Pchnięty jego wolą Wacław z Lisowa z tysiącem swoich ludzi szedł od Dobrego Pola naukos, chcąc przeciąć Tatarom drogę przed rzeką. Przeszedłszy.mały, grząski dopływ Wejdelacha i wjechawszy na grzbiet niskich pagórków, Wańko ujrzał przeciwnika. Jako człek wojenny, odrazu obliczył jego siły i mruknął:
— Przebóg! Jeno dobry, mocny kosiec ową nać paskudliwą i cuchem wiejący perz wypleni! Ech!
Postanowił Wańko dobrą kośbę zarządzić i do cna wyplenić chwasty, zaniesione wrogim wiatrem od wschodu.
Rozglądając się uważnie, młody rycerz spostrzegł, że Tatarzy trafili na zły bród, głęboki, wartki i błotnisty.
— Dobra nasza! — zawołał wesoło. — Pędem, pędem ku Śliskim Brodom!
Hufce pomknęły wichrem ku pobliskiej mieliźnie, przebrnęły ją szczęśliwie i, odjechawszy od wody o cztery strzelania z łuku, stanęły w zbitym szyku, najeżonym szczeciną włóczni.
Stojący na przeciwległym brzegu noin Chajdu, ujrzawszy zachodzący mu drogę oddział, ustawiający się w zwykłym dla Lechitów porządku, skrzywił usta pogardliwie i chrapliwym głosem rzekł do swoich wojewodów:
— Te wieprze same idą pod nóż!
Powiedział to do „bohadyra“ * Togontemura, huna Jugoda, czarownika Cagan-Dajanczi i najokrutniejszego ze wszystkich najeźdźców, Bachtiara, który w upojeniu zwycięstwa pożerał serca zabitych i wprowadził w całem wojsku Batu-chana zwyczaj obcinania uszu i nosów zabitym i rannym nieprzyjaciołom.
Odcięte członki nabijano do torhaków, czyli skórzanych torb, zasypywano solą, zaszywano i gońcami posyłano do stolicy bogdochana, aby oczy jego mogły nacieszyć się plonem krwawego żniwa.
Wojewodowie tatarscy wybuchnęli głośnym śmiechem i spokojnie przyglądali się przeprawie swoich wojowników, maszyn oblężniczych i taboru, w którym zamierzali wywieźć łupy, zdobyte w stolicy Henryko we j.
Wańkowy oddział stał przed nimi i nie przeszkadzał przechodzić na drugi brzeg rzeki.
Znowu ze śmiechem głośnym rzekł Chajdu:
— Lachy chcą, abyśmy ich połknęli jednym zamachem! Stoją bez ruchu, jak skały Ułan-tajgi.
Nie wytrzymał okrutny, łaknący krwi Bachtiar, skoczył z koniem do Wejdelachu, przepłynął i, skrzyknąwszy setnie, które już zdołały przebrnąć rzekę, pomknął ku hufcom polskim.
Wańko stał na uboczu i czekał. Gdy małe, kosmate koniki mongolskie, płaszcząc się po ziemi, nabrały * Wielkolud. największego rozpędu i już dobiegały do polskiego czworoboku, młody rycerz podniósł miecz i szybko go opuścił.
Rycerze, włodyki, wiciądze i zbrojni pachołkowie nagle podzielili cały hufiec na dwie połowy, sprawnie rozstępując się i otwierając mknącym Tatarom szerokie przejście. Chociaż niezwykłą zwinnością odznaczały się małe wierzchowce stepowe, Mongołowie zaś byli wspaniałymi jeźdźcami, jednak nie mieli już czasu, aby zawrócić konie i zmienić kierunek, więc huraganem wpadli pomiędzy szeregi polskie.
W jednej chwili zawarło się za Tatarami przejście. Żelazna obręcz rycerstwa otoczyła ich. Siły były równe, lecz nierówna sprawność bitewna, odwaga i zaciętość.
Żaden z Tatarów nie mógł się wyrwać ze strasznego koła, a Wańko, wiedząc, że Chajdu wkrótce rzuci wszystkie setnie swoje do bitwy, śpieszył się bardzo.
Rozpoczęła się dobra kośba!
Szaleli w błyskach mieczy, w potężnych rozmachach toporów, siwy Krystyn z Turowej, Wańko z Mzury Starej, Olko z Targowiska i Warsz Wilk, którzy odcięli odwrót chmurze tatarskiej.
Przy Waóku, walczącym ciężkim, grzebieniastym nadziakiem, obalali ludzi i konie czarny Jarosz Kruk, zupełnie pokraśniały Raczek i gruby Kwoka, co chwila pokrzykujący:
— Lisowscy do kupy! Lisowscy do kupy!
Walili potężnie inni, nawołując się, i w zaciętości bitwy krzyczeli:
— Rum!
— Prask!
— A-ach!
Po każdym takim okrzyku padały na ziemię ścięte głowy, odwalone bary, przerąbane kadłuby ludzi i karki końskie.
Wkrótce pozostał tylko sam Bachtiar, broniący się z gromadką niedobitków.
Wańko oddawna przedzierał się do niego. Nareszcie dotarł. Stanął na strzemionach, potężnym zamachem odwalił kilku Tatarów, niby konary od pnia dębu poobcinał, i Bławego na Mongoła puścił. Widząc śmierć nieuniknioną, Bachtiar wzniósł miecz, aby drogo sprzedać swoje życie, lecz Wańko zakręcił ciężkim obuchem i wypuścił go. Warcząc pomknęło żelazo i ugodziło w pierś, okrytą grubą skórzaną zbroją. Niby piorunem rażony, spadł Bachtiar z konia, a Kwoka barczysty wmig z siodła kicnął na ziemię, leżącego związał i nadbiegającym pachołkom oddał, krzyknąwszy:
— A stróżę nad pogańcem miejcie, bo my z nim poigramy po bitwie, och, poigramy!...
Skończywszy z Tatarami, pełni ochoty i ognia bojowego, rycerze szybko się cofnęli i znowu w czworoboku stanęli. Wańko obejrzał szeregi i pole bitwy. Wśród tysiąca poległych Tatarów tu i ówdzie leżeli swoi, lecz było ich niedużo.
Posmutniał rycerz, bo ujrzał wśród poległych młodocianego Bogomiła Balinę z Czerska, odważnego, zuchwałego rycerzyka, chociaż raczej wyrostkiem można go było nazwać.
Na długi smutek nie było jednak czasu, bo wściekły Chajdu z całą siłą do bitwy ruszał.
Wańko jednak nie czekał. Skinął ręką i całym hufcem żelaznych jeźdźców, niby toporem, rozłupał na dwoje pion wrażych sił, a na samym już brzegu zawrócił gwałtownie, dzieląc swoich ludzi na cztery hufce, rozbił Tatarów na osiem części i w okamgnieniu otoczył ich i bił potężnie.
— Ech! — myślał rycerz. — Z temi wozgrzywemi poczwarami nie Iza w ladrowaniu przyciężkiem spotkania mieć, ino w lekkiej zbroi, abo i bez nijakiej!
Jednak miał oko nad bitwą bywały Wańko, a na jego osobę baczenie dawali giermkowie oraz milczący Warcisław Wilk, jak w tęczę zapatrzony w wesołe, promienne i śmiałe oblicze młodego wodza.
Lechici pracowali znojnie.
Młody Zbigniew z Koliska porwał natychmiast To-gontemura i z nim razem stoczył się z kulbaki, szamocząc się na ziemi. Byłby przepadł Zbyszko, bo moc wielką miał tatarski „bohadyr“, lecz spostrzegł to Kwoka i dobiegł na czas.
Swoim zwyczajem kmet bitny, pokrzykując: „Lisowscy do kupy!“, mieczem jął kosić, aż polanę sporą zabitymi Tatarami, niby ścierniskiem pokrytą, wykosił, a wtedy skoczył ku Togontemurowi. Z siłą gromu oderwał od niego Lisa z Koliska, a sam zwarł się z olbrzymem.
— Lisowscy do kupy! Lisowscy do kupy! — wołał Kwoka i zakłopotany oglądał się na wszystkie strony.
O „bohadyrze“ jednak nie zapominał i jedną ręką objąwszy go w pół ramion, drugą wparł w żółty policzek, tuż pod szczękę, dobrze się na nogach umocował i nagle pchnął.
Chrzęsły natychmiast kręgi szyi, buchnęła krew ze zsiniałych warg i runął Tatar bez życia, przyczepny zaś kmet jeszcze mu głowę dokręcał, aby dobrze patrzył wtył.
Warsz wziął na oko czarownika, opasłego Cagan-Dajanczi i zajechał mu od przodu.
Ten, ujrzawszy ponure oblicze i groźne oczy siwego rycerza, struchlał i chciał wierzchowca zawrócić, lecz nie mógł, bo go inne ściany ścisnęły od zadu.
Warcisław posunął ku niemu swoją białą kobyłę, chudą a mocną, odmachnąl się mieczem od rwących ku niemu Tatarów i zbliżał się do czarownika.
— Om! Om! Kara Szejtan... — mruczał swoje zaklęcia czarownik.
Milczący włodyka nie zrozumiał tego, więc miecz na rzemyku puścił, a sam znienacka Tatara porwał, zakręcił nad głową i krzyknąwszy donośnie: „Rym!a prasnął go o kamień.
Zagrały piszczałki tatarskie. Chajdu dawał znak do odwrotu, lecz Wańko czuwał.
Natychmiast zajechali Lechici od brzegu, odegnali, uderzyli znowu.
Wszyscy setnicy mongolscy skrzyknęli się nagle i cały oddział Chajdu rzucił się do ucieczki, ufny w rączość koni.
Wańko podzielił swoich ludzi na dwa hufce. Jeden, pod Krystynem Lisem, natychmiast przeprawił się przez Wejdelach i szedł prawym brzegiem, drugi, którym rycerz sam dowodził, sunął lewym; nie śpieszył się Wańko, bo już wiedział, że nie ujdzie mu Chajdu zuchwały.
W nocy Wańko obliczył, że stracił w bitwie dwustu ludzi. Byli to pachołkowie, kilku włodyków i rycerzy. Padli na brzegach Wejdelacha Bogumił Balina, Olko Zakroczymski — dobrzyński brat zakonny, jednooki Lis — Jarosław z Sokolnik i drugi — Paweł ze
Wańko z Lisowa. 20
Spicimierza, Stańko z Tęczowej, którego niegdyś sądził stary pan na Łęczycy, Chwalimir Ostoja, Mści-gniewa Awdańca chrzestny syn a Wańko wy sąsiad najbliższy, bo tuż w bagnach nad Bzurą siedział, jak jażwiec *, w norze ukryty.
Chociaż ciężka była robota — owe ściganie i bitwy nieustanne, zażarte z tysiącami tatarskich łupieżców, jednak młody Lis gnał Chajdu coraz dalej i dalej na północ.
W jednym boju, już koło Żegania, schwytano jeńca. Był to bojarzynek halicki, z własnej woli czy z przymusu z Tatarami społem na Lechitów ziemię, ich dobro i życie łakomy.
Wańko kazał postawić go przed sobą i przyprowadzić związanego Togontemura, który żebra miał potrzaskane i posoką pluł obficie.
Z pomocą bojarzynka wypytał rycerz Mongoła o wszystko i, dowiedziawszy się, kogo ściga, rzekł ze śmiechem:
— No, to i dobra! W darze owemu Chajdu poślę tego wielota!
Zdumiał się bojarzynek ruski, lecz wkrótce wszystko zrozumiał i zębami kłapać począł.
Wańko bowiem szepnął coś do Kruka i Raczka, a ci ponuro oczyskami łysnęli i, jak wilki barana, tak oni Mongoła rosłego porwali. Nie dużo czasu minęło, gdy przywlekli jeńca, żywcem ze skóry obłupionego, a milczącego jak grób, bo mu w paszczekę kłak mchu wcisnęli giermkowie zawzięci.
Uwiązali pachoły krwawe ciało, kurczące się i drżące, * Borsuk. do konika mongolskiego, wsadzili nań spętanego łykiem bojarzynka i czekali.
Wańko wtedy rzekł:
— Oddasz one czaczo swemu Chajdu i gadaj mu do rozumu, iże taką kaźń przyobiecuje mu Wacław z Lisowa, bo jamci oto ścigam go oddawna i biję raz po raz, aż niżaden przy żywocie nie ostanie!
— Gospodynie! — jął prosić bojarzynek żałośnie. — Noin Chajdu każe za takowe słowo i mnie samego ze skóry obedrzeć! Pomiłuj raba swego!
— Ocz skamlasz po próżnicy? — odparł rycerz, w którym litość na wojnie umierała, jakgdyby przez żelazo pancerza do serca przebić się nie mogła. — Ocz mamrotasz, obiesiu? Nie wszyćko-li jednako, czy Chajdu czy ja skórę ci na rzemienie obciągnę? Słysz, tatarskie zbiry barziej ponoć ku temu sposobni! Snadniej to wyprawią i rychlej!...
Machnął Wańko ręką, Jarosz uzdę dzikiego konika puścił, Raczek zaś prasnął go po zadzie drzewcem kopji. Pomknął kosmacz stepowy, rżąc i węsząc, a uczuw-szy swoich, wprost ku nim rwał, niosąc na grzbiecie krwawy dar Wańkowy i struchlałego na śmierć bojarzynka zdradliwego.
Tak ścigał pan na Lisowie zuchwałego Chajdu, ulubieńca wielkiego bogdochana Ugedeja, aż zagnał go pod Bobernik i zamknął pomiędzy moczarami Odry i Czarnej Strugi.
Wańko, wiedząc, że Tatarzy nie wyjdą z tego potrzasku, postanowił dać wypoczynek strudzonym ludziom i koniom.
Lechici, wystawiwszy czaty, strzegli Chajdu i od strony topielisk Czarnej Strugi i na przeciwległym brzegu. 20*
Gdy noc zapadła, Wańko wdrapał się po stromych spychach* na szczyt Białego Kamienia i patrzył na ciągnącą się przed nim równinę.
Ciemno było, ponieważ czarne chmury pełzły po niebie. Tylko zrzadka połyskiwał bieżny wart Odry. Na jednym brzegu buchały płomieniami duże kostry tatarskie, na drugim, niby robaczki świecące, ogniska ludzi Krystyna z Turowej, który z tamtej strony Odry szedł, Mongołom drogę zamykając i przeprawy broniąc.
Usiadł rycerz i nową, ostatnią bitwę obmyślał.
— Hej tam! — mruczał radośnie. — Pal na ostatku ognie, pacześ paskudliwa, do grdyki naćkaj się końskich ochłapów, mordo skowytna! Ja ci te ognie w ślepiach ugaszę! Ja ci tę gardziel żelazem rozpołtuję!
Nagle urwał Wańko chełpliwe mruczenie swoje. Tuż pod spychem ktoś wołał głośno i trwożnie:
— Gospodynie! Gospodynie!
— Kto zaś tam głos podaje? — odkrzyknął rycerz.
— Jamci to, Jarosław Kruk — doszedł głos giermka.
— Cóż zacz ci się przydarzyło, bracie? — spytał, * czując, jak mu bez przyczyny serce stanęło bez ruchu.
— Gospodynie!... Bywajcie rychło! — rozległ się z mroku głos Jarosza. — Wieści są...
Wańko zaczął schodzić. Droga była ciężka. Kamienie i piargi obsuwały się pod nogami. Skórznie ślizgały się po mokrej od rosy trawie.
Łęty krzaków wikłały ostrogi.
Wańko schodził z góry i nie mógł zrzucić z serca lęku przed czemś nieznanem, co miało przyjść z mroku ślepego.

  • Zbocza.

Nagle ujrzał przed sobą wyłaniającą się z czarnej płachty nocy jaśniejącą światłem nieziemskim skrzepłą, ponurą twarz knezia Henryka, oczy nieruchome, płomienne i wargi zaciśnięte bólem, rozpaczą, zaciętością nieludzką.
Wańko przystanął przed tą zjawą. Czuł jak serce znowu bić przestało, a później kołatało tak, że aż słyszał jego tętnienie; drżał cały i imię Boże jął powtarzać, aby tę marę na jawie odegnać od siebie.
Nie znikała jednak. Żywiej błysnęły oczy knezia. drgnęły usta i rycerz usłyszał przejmujący szept.
— W ręce Twoje polecam ducha mego,
Odkupiłeś mię, Panie, Boże prawdy!*
Przerażony zbiegł Wańko ku obozowi. Przy ognisku ujrzał ponurą skuloną postać rycerza. Podbiegł i zajrzał w oblicze.
— Przebóg! — krzyknął. — Przybigniew Nałęcz?
Rycerz jęknął tylko. Wańko spostrzegł pancerz posiekany ciosami bezliku, głowę krwawą, z której szyszak snadź w bitwie spadł, blade oblicze, oczy obłędne.
— Kneź?... — szepnął i dotknął ramienia Przy-bigniewa.
— Widziałem temi oto oczami, obym onego dnia nie dożył!... widziałem jak padł, a Tatarzy głowę świętą odrąbali i na włóczni zatknęli!...
Wańko twarz ukrył w dłoniach, a łzy gorzkie, palące ściekały po palcach.
— Sąd Boży... Kara Bożyca!... — mówił Przybigniew, kiwając się na kamieniu i w ogień patrząc zastygłym wzrokiem.

  • Księgi Psalmów, XXX, 6.

— Jakżeż to było? — spytał jeden ze stojących rycerzy. — Ostatnio widzieliśmy Habdanków stanicę, gdy poszli w bój...
— Za nimi w sieczę rzucił Zbyszko Mocny chorągiew panów polskich i hufiec Samborowy, a i ci utonęli w morzu pogańców, jak chybka łódź...
— Boże prawy! — jęknął Wańko.
— Wtedy ruszyły komendy templarjuszy i zakonnych johannitów, a gdy podbiegały, wypadli ze zwary Krzyżacy z Osterną, lecz dognał mistrza jakiś Tatar mocarny i z koniem obalił.
— Ubit mistrz Osterna?! — zawołał Spytko z Grom-kowa.
— Dotychdób nie wiem, ino widziałem, iże z koniem padł — odparł Nałęcz. — Wonczas dopadły templarjuszy i johannitów nowe setnie i siecza opięć zawrzała; padł Ramboldus, cięty w obojczyk, bo mu ryngraf się zerwał... W mig na pomogę puszczono Gryfitów i Doliwitów, lepak po drodze już ubit był Sobiesław, a w pirzwem zderzeniu padł Więcko Do-liwa. Calustką „Wartę“ pochynęło mrowie tatarskie w jeden mrug...
— Mów... — syknął Wańko, rąk od oczu nie odejmując.
— Tegdy rzecze Zbyszko Mocny do knezia, iż odchodzić do Lignicy jakmiarz czas, bo nie zdzierżą nijak... Henryk nic nie rzekł, ino konia w skok puścił ku wrogom... my za nim, a za nami — Gozdawity i mały hufiec, kiej z pod Krakowa uchodził na Śląsk nasz. Koń mi się potknął, zrzucił mnie... potratowan ja luto!...
— Górze, górze nam! — wył Wańko, skrzypiąc zębami, słaniając się i w rozpaczy bijąc się w piersi i w głowę.
— Co to? Co to? — nagle zawołali rycerze.
Młody rycerz spojrzał na obóz tatarski. Za Odrą jedna po drugiej, zakreślając czerwony łuk na ciem-nem niebie, wzleciały i opadły trzy ogniste strzały.
— To Turowy znak! — zawołał Wańko. — Tatarzy z sideł uchodzą, rzeką płyną! Na koń!
Wojna surowa i nielitościwa była miłosierną dla młodego rycerza, bo wybawiła go od bólu serca i tęsknicy, które zmóc mogą najsilniejszych.
Rycerze zbroili się w pośpiechu, pachołkowie siodłali konie, gwar panował w obozie. I wszystko nagle ucichło. Z mroku, za rzeką zabrzmiała potężnie pieśń najdawniejsza, rycerska pieśń bojowa:
Kryste dobrotliwy, Bożycu najmilejszy,
Stróżę miej nad nami, najmożniejszy!
Wodza w Tobie widzimy,
Gospodzina cześnie sławimy,
Kirje elejzon.
— Do boju ruszają! — zakrzyknęli rycerze, wsiadając na koń.
Wańko przeprowadził swój hufiec przez Odrę, której wart zaledwie trzech ludzi porwał i w mroku gęstym, jak widmo nocne, mknął do boju na czele chorągwi.
Była to straszna noc. Noc gniewu, zemsty i rozpaczy.
Tur osadził Chajdu przy brzegu i, chociaż Lechici gęsto padali, wstrzymał na sobie Tatarów do czasu, aż nadążył Wańko.
Spadł deszcz i jeszcze większy mrok zaległ dokoła. Rozlegał się tylko szczęk żelaza, kwilenie koni, okrzyki walczących i nawoływania przeraźliwe lub groźne.
Domyślił się nareszcie Żyron z Kossowej Budy i, skrzyknąwszy kilku pachołków, podpalił lasek so — — snowy, gęste zarośla suchych trzcin, dwa stogi siana i opuszczoną szopę.
W czerwonych połyskach płomieni bitwa trwała do świtu, bezładna, zgiełkliwa, gdzie jeden napadał na setnie, niefrasobliwy o życie, setnie zaś w popłochu cofały się przed kilku rycerzami. Gdy zaś świt rozwidnił pole, Wańko w mig zaczął rozbijać tatarską ciżbę na części, wycinając w pień, goniąc do wieczora, aż nie ujrzał więcej nikogo przed sobą.
Kazał szukać wśród zabitych Chajdu. Znalazł go rannego ów Żyron z Kossowej Budy, który noc straszną rozświetlił i tem swoim dopomógł.
Nie czekając długo, Wańko kazał na pal tatarskiego wodza wbić i zapalić, smołą oblepiwszy całego i słomą owinąwszy, niby chochoła w sadzie.
Mścił się rycerz. na nim za knezia Henryka Pobożnego, za Krystyna Tura, za Olka Zakroczymskiego, Chwalimira Ostoję, Bogomiła z Czerska, Zbigniewa z Rawy, Jarosława z Sokolnika, Wańka z Mzury Starej, Dersława z Włastowa i mnogich innych pomniejszych, chrobrych, ojczyźnie oddanych, a poległych w sieczy lutej, bez radości w sercu i bez jasności w duszy stroskanej...
Zaledwie w trzysta koni sunął Wańko brzegiem Odry, szukając osady lub grodu, aby dać ludziom wytchnienie i w spiżę się zaopatrzyć.
Jednak wszystkie osiedla były porzucone przez
Brak strony
Brak strony
Minęły dwa lata. Straszne, ponure lata, gdy w powodzi mongolskiej zachłysnęły się Węgry, jęczało państwo Wacława czeskiego, włoście książąt wschodnich marchij krwawiły pod naciskami zagonów okrutnego Batu-chana.
Z przerażeniem oczekiwano w Europie zachodniej napadu najeźdźców, lecz nie doszli do niej. Ofiarna krew polskiego knezia Henryka Pobożnego i kroci wiernego rycerstwa, poległego pod Lignicą, odwaga czeskich panów pod Ołomuńcem, zażarte bitwy nad rzeką Sajo, pod Waradynem i Budą obroniły cały świat od potwornej pożogi, którą żygał jeszcze długie lata dziki, zdradliwy Wschód, ponury, nieodgadnięty.
Minęły te lata, i niby bałwany morskiego przypływu, odbiegać zaczęły krwawe fale łupieżców tatarskich.
Od południowo-wschodnich rubieży do granic zachodnich i Wisły środkowej w perzynę obrócona leżała ziemia Piastowa. Los nielitościwy rozprószył ludzi lechickich po całym kraju. Spotykali się rycerze, kmety, kupcy, włodyki i łaziki bezdomni i tu i ówdzie, gdzie nigdy być nie zamierzali.
Rycerstwo, które uszło z życiem z krwawych bitew z Tatarami, o swych wpływach na dworach waśniących się książąt zapomniawszy, stało długo na południowej granicy, broniąc jej przed zagonami powracającej z Węgier hordy Batu.
Zajaśniały wtedy nową sławą imiona Klemensa z Ruszczy wraz z rodem Gryfitów, Wacława z Lisowa, braci Spytka i Olka znaku Oliwa, Stanka Kościeszy, Warsza Baliny, Andrzeja z Potoku, herbu Szreniawa, oraz innych, o kraju i ludzie swoim troskających się krwawo.
Stali się wilkołakami, zjawami nieuchwytnemi, skrzatami krwawemi, które nadlatywały i spadały na luźne setnie tatarskie, na mieczach roznosząc i nikogo nie żywiąc, mszcząc się okrutnie na najeźdźcach dzikich. To też wkrótce Tatarzy nie śmieli zapuszczać swych zagonów na ziemię lechicką, a najzuchwalsi nawet wodzowie omijali jej rubieże.
Nareszcie przemknęła nawałnica mongolska, znikając za Dniestrem, Dnieprem i Donem, a rycerstwo, strażujące pod górami, pociągnęło do swoich włości i dworów.
W Gnieźnie, na górze w kwietniu r. 1243-go było tłoczno i gwarno.
Rycerze różnych znaków, co najmożniejsi, w strojach odświętnych, przybyli do stolicy arcybiskupiej z bliskich i dalekich dzielnic kraju; biskupi w kapach, infułach, podpierając się pastorałami, dążyli do katedry; giermkowie w barwach i przy mieczach stanęli z obydwóch stron przejścia aż do wielkiego ołtarza, ga-wiedź grodzka i pachołkowie służebni tłoczyli się dokoła świątyni i w babińcu.
Coś się dziać miało w domu Bożym.
W otoczeniu duchowieństwa wszedł do katedry ksiądz-arcybiskup Pełka, siwy, przygarbiony, i zniknął w prezbiterium. Wtedy z kościoła wyszedł na stopnie krużganku młody rycerz, barczysty, ciemnooki, o twarzy wesołej acz wzruszonej. Czarny jak kruk giermek niósł za nim tarczę ze znakami Lisów, a inny, rozrosły niepomiernie i zakłopotany, w ogromnych łapskach trzymał miecz.
Tłum rycerzy wyległ za nimi i patrzył na szlak, biegnący od Poznania.
— Jadą... Jadą! — rozległy się krzyki pod górą, od przedmieścia.
— Jadą! — Jadą! — powtórzyły głosy tłumu na rynku.
I cisza zaległa, cisza oczekiwania.
Nareszcie przez bramę Chrobrego króla wtoczyła się kolasa ogromna. Ujrzano w niej dwie sędziwe białogłowy, w szatach mnisich, lecz z kapicami odrzu-conerai. Obie były siwe, czerstwe jeszcze, mimo lat i umartwień.
Wysiadły i, kornie pochylone, do katedry podążyły.
— Święta knegini zakonna — Jadwiga, ubitego knezia Henryka macierz, ot ta, co niżejsza! Druga — to mać rycerza z Lisowa, Salomea Czytna! — przeszedł szmer głosów na dziedzińcu i po świątyni.
Upłynęła jeszcze chwila długa. Otoczona rycerstwem świetnem wjechała na koniku bułanym niewiastka mała, złotowłosa, o oczach, jak niebo pogodne, i ustach kraśnych, świeżych, gorących. Miała na sobie białe szaty rozwiewne, kryjące drobne stopy w szkarłatnych, ostronosych trzewiczkach, a na złotych włosach — szeroką złotą opaskę, niby koronę.
Bogate siodło białogłowskie, z łękiem krzywym, aksamitnym mieniło się od korali i bursztynów.
— Joleto! — zakrzyknął młody rycerz i biegł, ręce ku niewiastce wyciągając, do nóg jej twarzą przypadł, płakał i śmiał się szczęśliwy, rozradowany.
Za uzdę ujął rycerz konika i, dłoń drobną niewiastki pieszcząc, prowadził ku katedrze.
— Kneziówna... kneziówna! — pobiegł gwar dokoła. — Taż to ci, która owego chrobrego Lisa od śmierci lutej ustrzegła... ochroniła sławnego woja! On to pod Lignicą pobił łupieżcę i zbira tatarskiego, owego Chajdu, i innych mnogich wodzów wrażych napsował, ich wojsko niecne wyrąbawszy do krztyny! Sławny rycerz, ino i dziewka sławna, ach, sławna!
— Kneziówna! kneziówna! — powtarzali w zachwycie rycerze znamienici i mieczami trzaskali, rumot czyniąc na krużganku i w katedrze.
Młodzi zaś szli pomiędzy szeregi giermków i, nikogo nie widząc, szeptali do siebie, od czego oczy im mgłą łez zachodziły, drżały usta i rumieńce biły na oblicza.
Ksiądz-arcybiskup Pełka, krewnemu swemu, Wań-kowi z Lisowa, i w wierze świętej utwierdzonej Jolancie, knezia Soderycha córze, sakramentu małżeńskiego udzielał i słowy dobrotliwemi pozdrawiał młodych, o łaskę Bożyca i Królowej Niebios dla ich stadła prosząc.
Gdy skończył, rycerze i giermkowie trzykrotny okrzyk wznieśli i, wedle zwyczaju, z mieczy sklepienie nad głowami małżonków utworzyli.
Błogosławiła młodych święta knegini Jadwiga i, do ucha klęczącego Wańki usta pochyliwszy, szepnęła:
— Pomnijże, rycerzu, na coś się wiarał przed męczennikiem, ubitym przez pogan... przed synkiem moim pobożnym, woli ojcowej pokornym, przed Hen-rykiem-kneziem!...
— Pomnę, błogosławiona pani; dzieciom, wnukom i wnukom wnuków pamięć sławną o kneziu przekażę! Na Bożyca! Na kosteczki świętego Wojciecha, wiaram się po raz wtóry!...
Po świętej Jadwidze zbliżyła się do klęczących małżonków Salomea Mądra i tak rzekła:
— Ać nikiedy ogień w sadybie waszej nie uziębi się, nie ugaśnie! Ać będziecie stadłem wiernem, w wierze gorliwem, w czci nieugiętem, — w miłowaniu... tako ostańcie, jako my z ubitym małżonkiem moim sześć dziesiąt i dwa lecia przetrwaliśmy, niczem jeden, jedneńki dzień, w zgodzie, łagodzie, radowaniu...
Oczy rękawem szaty przysłoniła, zapłakała Salomea sędziwa i przez łzy dalej mówiła:
— Ninie odchodzę od was do skończenia żywota mego... ukryją mnie mury klasztorku krośnieńskiego, albowiem zgasło ognisko moje, chwastem porosła sadyba moja, prochy małżonka sławnego wichura po ziemi rozniosła, i nic nie ostało... ino modlitwa łzawa i snażne domowiny śmiertnej wyglądanie.
Płakali wszyscy dokoła, słysząc smutny głos wdowy Dobiesława, mohuczego pana na Łęczycy, wojewody sławnego...

  • * *

Wiosna pędziła po ziemi. Mknęła w pieśniach, pląsach, woni kwiatów, zgiełku barw, w powiewach dur-mannego wiatru, w radości, burzliwym potokiem płynącej.
Od karpackich hal i wierchów do jaćwieskich moczarów i puszcz, od Odry i Czarnej Wody aż do halickich naciosów granicznych rozszalała wiosna.
Była jak młodość — pijana od wesołości, rozbawiona, roześmiana, mocarna życiem i miłością i, jak młodość, niepomna na troskę i ból, co już przeminęły, na łzy jeszcze niewyschłe, na westchnienia nie-przebrzmiałe.
Głosami słowików i skowronków, świegotem jaskółek, szpaków i trznadli wołała wiosna do wszystkiego naokół:
— Minęła zima, ukryło się złe, cieszcie się ze mną wespół, błogosławcie życie, radujcie się, jak szalone boginki, co staremu, kudłatemu Borucie pierwiosnki w kłaczaste brodzisko wplatają i na kołtuniastą grzywę wieńce z bylicy i jemioły kładą! Ewoe! Ewoe!
Echo nosiło ten okrzyk szaleńczy, ten zew gorący, i wszystko, co żyło, szaleć zaczynało. Nawet stuletnim dębom i bukom nowe pędy zielone umajały głowy wiekowe, aż łagodnie szeptać i szemrzeć zaczynały, lecz milkły, gdy kłoktanie śpiewaka-czarodzieja noc upojną budziło ze snu.
Nawet staruchy leciwe, przygarbione, stroskane, i starcy, strudzeni za życia, szczerbami okryci, głowy siwe wyżej podnosili i oczy zwracali ku polom barwnym, ku dąbrowom zielonym, ku złotym i srebrnym wstęgom rzek, ukojeni cichą radością, niby ciepłem płonącego kominka pieszczeni.
Wiosna nie znosi widma śmierci, zniszczenia i ślady ich zaciera, ukrywa swym płaszczem wspaniałym. Mknąc od Karpat aż ku siewierznym graniom, rzucała wiosna wesoła zielony gąszcz traw wonnych, paproci i różanecznika, snopy kwiatów jaskrawych, szmaty puszystych mchów i wspaniałe kotary bluszczu na pola, gdzie wsiąkały, wciskały się w ziemię, ciężko dyszącą,
Wańko z Lisowa. 21 oparną, kości poległych, miecze i zbroje rdzą pożarte, porzucone wozy i szmaty sczerniałe, snadź od krwi wylanej, na zadymione mury grodów i świątyń, na popalone dębowe wiązania i bierwiona dworów i chat kmiecych, aż wszystko pokryła zielenią, rozkwieciła jaskrami, niezabudkami, ognikami żółtemi i kraśnemi, umaiła powiewnemi pędami brzostanu. W cichych zakolach rzek, w zawodziach stawów, gdzie wojna łuta porzuciła porwane ofiary, wzniosły się ściany sitowia i trzcin, a ich wiechy puszyste, wraz z wybujałym ha-szczem rokicin nadwodnych ukryły wszystko, aby nic nie kaziło świetlanych godów wiosny.
Rzesze ptasie, rozśpiewane i gziwe, fruwające i szybujące, dzwonieniem, świegotem, szczebiotem, kłokta-niem, krechtaniem, kwileniem hymn śpiewały szalony, radosny, za echem dalekiem, po raz setny, tysiączny powtarzając upojne zawołanie wiośniane: „Ewoe! Ewoe!“
Pustynny kraj odłogiem leżał. Utonęły w rozrosłych, wybujałych naciach szlaki potratowane, kołami ostremi porżnięte, zniknęły bez śladu pola uprawne; żadne oko dostrzec nie mogło, że niedawno człek pracowity lemieszem żelaznym odwalał tu skibę po skibie, ręką hojną siew dokoła rozrzucał, sierpem lub kosą tnąc go po jesieni i ściernisko po sobie zostawiając złote.
Krwawa, ciężka stopa wojny przeszła tu, śmierć czarnemi skrzydły zmiotła wszystko, w perzynę, w proch obróciła.
Lecz po nich już po raz wtóry nadleciała wiosna. Przepłynęła struga czasu, i niby rzeka wezbrana, co nawarstwia na błoniach piach i żwir, tak zostawiła owa struga — zapomnienie.
To też tu i ówdzie, nad brzegiem wartu, na przesiekach leśnych, na skraju boru, w głębi jarów, a coraz częściej na równinie nawet, rozlegały się głosy ludzkie, skrzypienie kół, rżenie koni, ryk bydła i częstotliwy stukot siekier.
Lechicki lud powracał na dawne miejsca, stare sadyby oporządzał, lub nowe zakładał, zarosłe pola naciom i haszczom wyrywał i. świeże brózdy radłem ciął, na to, co minęło, niepomny, a o dążącem nie-znanem wesołą, skoczną śpiewkę nucący.
Ciągnęły kolasy komesów, wozy włodyków, po wojnie żony i dzieci na dawne siedliska wiozących, aby, miecz na ścianie powiesiwszy, ostrzyć lemiesze i w śpi-chrzach zboże wszelakie zbierać po jesieni; skrzypiały kołami ciężkich wozów tabory kupczących, tkwiły wszędzie gromadki ludzi wolnych i kroczyły ku dawnym osiedlom tłumy kmetów pracowitych; jechali i szli z pieniem nabożnem biskupi, opaci, brać mnisia, Boga chwaląc.
Hej! Nie zmogło nic lechickiego ludu! Powracał do sadyb swoich, na zgliszczach nowe budowle wznosił uparcie, do ziemi brał się śmiało, z odmachem mocarnym, z wesołością i wiarą w sercu, szepcąc bez dźwięku:
— Przecz się troskać niewczymci? Złe minęło, jak mara senna... Zbierać do kupy ziemię, mienie, lud — pohończy czas! Życie awo głos podaje i skrzykuje nas... Pędem wprzód! Hejże, społem okszą praskaj, lemieszem rżnij, prawicą ziarno syp, łyskliwą kosą tnij pod plon, pod plon!
— Ewoe! Ewoe! — odkrzyknęła wiosna.
Szlakiem zarośniętym, przegrodzonym połamanemi 21* wozami, stosami kości, rozmytym i przeciętym wio-sennemi potokami, ku brzegom Bzury od zachodu sunęła duża kolasa, kilka wozów ciężkich i gromadka jeźdźców, srodze zbrojnych.
Jechali w milczeniu, zapatrzeni przed siebie, zadumani.
Jeden tylko młody, barczysty raz po raz zaglądał w okno kolasy, bez słowa uśmiechał się łagodnie. Wtedy w głębi powozu bielała słodka twarz niewieścia, a słońce płonąć zaczynało i pieścić złote włosy, w siatkę niebieską ujęte.
Jechali ostrożnie, niemal bojaźliwie.
Myślałby kto, że się skradali, czaili, że lęk mieli w sercu i w niepewności ducha dążyli, wartu Bzury się trzymając.
Nagle ujrzeli duży głaz przy drodze, a na nim zgruba wyciosaną strzałę, dwa razy przeciętą.
— Rubieżą Lisowa!... — wyszeptały usta i zacisnęły się mocniej.
Minęli dąbrowę, mały gaj olszynowy i nagle ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk radosny, szczęśliwy.
Wśród łanów zielonych, z kroczącemi po nich końmi i wołami, ciągnącemi radła, sochy, brony, we wieńcu kwieciem białem okrytego sadu stał czarny od starości dwór ze strzechą, nowemi gontami gorejącą pod słońcem, z wysokim żórawiem studni, z wałami i ostro-kołem srogim.
Bez rozkazu ruszono z kopyta, co koń wyskoczy.
Przed wszystkimi gnał naprzód jeździec rozrosły, pędził, boki konia tłukąc krzywemi nogami. Obracał ku swoim twarz zakłopotaną i pokrzykiwał:
— Lisowscy do kupy! Lisowscy do kupy!
Za nim pędzili z tupotem koni zdrożonych jeźdźcy, turkotały koła kolasy, dzwoniły, gruchotały ciężkie wozy.
Ze dworu dojrzano tabor, bo przed bramę wybiegła gromadka ludzi, a po chwili na jej czele stanął starzec, na koszturze oparty, niemal do ziemi czarnej przygarbiony, w sukmanie długiej, białej.
Po chwili jeźdźcy dopadli do bramy, stanęła kolasa, a w tłumie ludzi, stojących przed dworem, rozległy się krzyki radosne:
— Młody gospodyń, Wacław na Lisowie, przybywają!
Wańko, z konia zeskoczywszy, do starca podbiegł i do kolan mu się schylił, powtarzając:
— Dziedziu!... Dziedziu!... Dziedziu!...
Wtedy to leciwy Jaksa Ożóg z wysiłkiem wielkim głowę podniósł, przez brwi krzaczaste oczami błysnął i głosem gromkim rzekł:
— Awo twoje Lisowo, wnuczku! Nie zdzierżył kasztel łęczycki, aleć zdzierżyła kolegjata tumska, gdzie opat z włodykami, sąsiadami dobrymi i kme-tami naszymi wiernymi odbił Tatara! Dzwoni dom Boży rano i wieczór, jak bywało to przy sławnym rodzicu twoim i jak będzie po wsze czasy... Ostała też owa najstsrzejsza sadyba nasza, gniazdo odwieczne Lisowe... Nie daliśmy ziemi worogom, Bzura wartka i bajorze srogie pomagały nam... Przywiódł Bóg i mnie na lecia stare mieczysko w rękę ująć, i oszczep, ha! i łuk... Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Hę? Awo twoje to jest Lisowo...
Chciał jeszcze coś prawić Ożóg wiekowy, lecz w tej chwili do nóg mu padła złotowłosa, słodka nie wiastka, wiotka, obliczem piękna, modrooka, jak owe rusałki, mamiące w strugach rzecznych przy blasku miesiąca, jak dawne boginki leśne. Twarde dłonie starca ze łzami całować zaczęła, szepcąc:
— Dziedziu! Dziedziu miłowany!
Ożóg znowu oczami błysnął i na Wańka wzrok skierował:
— Hę? — mruknął.
— Małżona moja, Jolanta, krzestna córa świętej knegini Jadwigi, z błogosławieństwa macierzy żona moja, pani na Lisowie! — rzekł głośno, radośnie młody rycerz.
— Kiegdy prasnę, sto kościołów!... — zawołał zdumiony starzec, — lecz się sam pohamował i szybko poszedł do dworu, rzuciwszy poza siebie:
— Ożydajcie tu przed bramą, rychło nazad będę!
Wkrótce powrócił, postukując koszturem i prowa dąc za sobą siwego sługę, Wrzoska, z pachołkami, niosącymi obraz święty, kądziel, żyto, chleb i sól, miecz i ciężki pęk kluczy.
Poważny i skupiony, oddał starzec miecz Wań-kowi, mówiąc:
— Na władanie szczęśliwe, na obronę sadyby i ziemi całej Piastowej od Siewierzy do półdnia, od wschodu do zachodu.
Później klucze i chleb podał młodej pani na Lisowie i rzekł:
— Na władanie dobrem wszelakiem, na snażną pieczę nad niem, na strażę nad ogniskiem...
Potem prawicę kądzielą lnianą owinąwszy, prowadził młodych do domu, mrucząc:
— Lisowemu gniazdu rycerzy przyspórzcie chrobrych, miłości dla ziemi ojcowej pełnych!
Na progu zaś sypnął na młodych żytem i krzyknął, aż huknęło pod borem:
— Na szczęśliwość, na miłowanie, na długie lecia, na bogactwo i sławę!
Poderwali ten krzyk giermkowie, stary Wrzosek i czeladź uradowana, do włodarzy garnąca się tłumnie.
Gdy się uciszyło, Ożóg obrazem świętym błogosławił młode stadło i, łzy kryjąc, szybko poszedł do świetlicy.
Młody rycerz z duszy serca dziękował swojej czeladzi wiernej, a złotowłosa pani miłościwą być dla wszystkich przyrzekała, wzruszona i coraz piękniejsza i słodsza.
Nareszcie poszli do sieni.
Wtedy przystąpił do Wańka stary Ożóg i szepnął:
— Hę? Kraśna niewiasta owa! Gdzieżeś wyszperał takową?
Zaśmiał się rycerz i, pochylając się do ucha starca, rzekł:
— Toć toż ów giermek, Jol, dziedziu!
Żachnął się staruch i, już sapiąc z gniewu, mruczeć począł:
— Nie\/idy jakoweś prawisz, babskie balboty stroisz! Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie, białko luba! Giermek — chłop, małżona zasię — białogłowa, czuryło śmiechliwy! Kiegdy prasnę...
— Z pamięci wam, dziedziu, ów Jol wypadł... — rzekł rycerz ubawiony.
Czy leciwy Ożóg coś zmiarkował, czy też jakieś dzieje dawne przemówiły doń nagle, więc uśmiechnął się wesoło, w oczach mignęły mu przedrwinki do-kuczne i rzekł:
— Znamienity wojewoda Radgost Gozdawita gadał ongiś, że giermka miał sławnego... Było to za knezia czsnego, mądrego...
Urwał, w. palce trzasnął i szepnął:
— Jako że owego knezia... zwano... Wymknęło mi się... Hę?
— Bolko Krzywousty, — podpowiedział Wańko.
— Ano — Krzywousty!... — ucieszył się Ożóg, lecz nagle pokraśniał i zerkając niegasnącemi źrenicami, zamruczał:
— Sam ci ja wiem, iż kneź Krzywousty tegdy włodarzył... Bolkiem się zwał... Kiegdy prasnę, sto kościołów w ślepiach stanie!...
Czechy-Warszawa 1928 r.
KONIEC.
Acz — aczkolwiek, chociaż.
Ać — niech.
A liż — póki, aż.
Ałus — domowe, kwaśne i gorzkie piwo.
Awojeśm — oto jestem.
Awo — oto. więc, przecież.
Aza — więc, czyż.
Bachorza — mokradła.
Ba jory, balboty, bajorza — bagna, trzęsawiska. Barchnieć — czuć zawrót w głowie.
Barzo, barziej — bardzo, bardziej.
Basałyk — broń, składająca się z ciężkiej kuli, na rzemyku lub łańcuchu uwiązanej do drewnianej rękojeści.
Beczwa — beczka, kadź.
Bedł, dziękować z bedł — dziękować za lichy dar.
Bełzyć się — bielić się.
Białka — białogłowa, niewiasta.!
Bielka — wiewiórka.
Bierwiono — belka.
B leśny — szalony.
Bleśń — pleśń.
Blezga — głupiec.
Blikawy — jednooki, zezowaty.
Bliz — w pobliżu.
Błec ha — pchła.
Bobo — złośliwy duch; bóstwo niedobre, straszydło.
Boruta — bożek leśny.
Bożyc — Syn Boży.
B ó j n i c a — baszta.
Brakteat — półdenar średniowieczny ze srebra lub złota. Brechnia — puste gadanie.
Brechun — gawędziarz.
B r i t w a — brzytwa.
Brośń — pleśń.
Brzosta — kora brzozowa.
Brzeszczot — klinga miecza.
Brzostan — bluszcz.
Brzeszczyć się — świtać.
Brzeżdżenie — świt.
Całka — plasterek, placek.
Cetkać się — sprzeciwiać się.
Chobotny — wałęsający się, bawiący się szumnie.
Chyba — wada, szkoda.
Ciem — więc.
Ciemń — ciemność.
Cny — cnotliwy, dostojny.
Ćma — tysiące, mnóstwo.
Cuch — swąd.
Cuła — onuca.
C z acz o — zabawka.
Czegodla — dlaczego.
Czemier — zioła gorzkie, trujące.
Czerw — robak.
Czerwiec — owad, z którego przyrządzano czerwoną farbę. Człap — kłus, inaczej szłap.
Czmiel — bąk.
Czołgotny — czołgający się.
Czsny — poważany, szlachetny.
Czuch — węch.
Czuryło — błazen, pokraka.
Da — ale.
D e j w a — bóstwo pogańskie.
Denar — 1/240 grzywny.
Dobrorzeczeństwo — błogosławieństwo.
Do kuka — przykrość, naigrawanie się.
Domowina — grób, trumna.
Dopirz — dopiero.
Dorężyć — naruszyć.
Dotychdób — dotychczas.
Drzwie — drzwi.
Dubiel — głupiec.
Dziękwa — coś do żucia.
D z i ń s i a — dziś.
Dziewierz — szwagier.
Glonek — bochenek.
Gnu8 — latające owady.
Grępa lub grzępa — pagórek, nasyp, wyspa. Gospodyń, gospodin — wielmożny pan.
Gżegżołka — kukułka.
Gzło — koszula.
Grzywna = 24 skojcom = 48 groszom = 240 denarom. Horodnia — szopa ufortyfikowana.
Hruk — hałas, łoskot.
Husnacht — pachołek pokojowy.
Idoł — posąg bóstwa pogańskiego.
Iglica — igła.
Jacy kto — ktokolwiek.
Jadźwlngi } ~ Jadźwingowie, szczep zbliżony do Prusów.
Jakmiarz — zupełnie tak samo.
Jaskolica — jaskółka.
Jaz — odnoga.
Jedlica, jedla — jodła.
Jelec — rękojeść.
Jot nar — bóg pruski.
Juże — już.
Kap i ca — kaptur.
Kaźń — rozkaz; kara śmierci; męka.
Kębłak — wychowanek.
Kicnąć — skoczyć.
Ki dać — rzucać.
Ki ej — który.
Kierdel — stado.
Kierlesze — śpiewy kościelne.
Klątwa — przysięga (synonim).
Klukanie — burczenie.
Kłańczyć — dzwonić.
Kłącze — zarośla niewysokie.
Kole — w pobliżu.
Kollokwja — wiec.
Kolon — kolonista.
Kołtrysz — tkanina z wełny.
Komes — arystokrata, potężny, możny rycerz.
Kord — miecz.
Kornie — kor enie.
Kostr — ognisko.
K rad czy — tajemny.
Kradkiem — potajemnie.
Krekorać — gdakać, piać.
Krepie — placki.
Kromka — kawał.
Krytkiem — skrycie.
Krzyźmo — koszula do chrztu używana.
Kuczbaja — tkanina.
Kusza — rodzaj arbaletu, łuk z kolbą i kurkiem; katapulta. Kwiel — wabik na ptaka.
La d r a — skóra.
Ladrowanie — całkowita zbroja.
Lajma — bóstwo Prusaków i Jadźwingów.
Latoś, latośny — bieżącego roku.
Le — tylko.
Legło — barłóg, leże.
Lściwy — chytry, podstępny.
Luty — okrutny.
Lza — można, nie Iza — nie można.
Łeż — kłamstwo.
Łoktusza — chusta.
Łoński, łoni — ubiegłego roku.
Mar cha — szkapa.
Masłok — odurzający napój.
Matjaśno — markotno.
Mer gać się — połyskiwać.
Mielkotać — burczeć, szemrać.
Mierzwa — chwasty, stara słoma. Mierzwić — użyźniać nawozem.
Mieszko — niedźwiedź.
Mir — pokój, zawieszenie broni.
Moszna — worek, sakiewka.
Munia — bałwan, głupiec.
Mzda — zapłata za zbrodnię, zemsta.
Nać — zarośla, pędy krzaków, trawy.
Na ci os — znak, nacięty toporem na drzewie. N a c z — naco?
Nad zamiar — niezmiernie.
Naprzek — wpoprzelc.
Narężyć — naruszyć.
Narok — połać, część.
Narzaz — zasiek, nacięcie.
Nazad — zpowrotem.
Nieć — kuzyn.
Niewczymci — napróżno.
Nie widy — niemożliwe rzeczy.
Niewód — sieć na ryby.
Ni jeden — żaden.
Ni kęska — ani trochę.
Nikiedy — nigdy.
Ninie — teraz.
Nów, nowia — młody las.
O bieś — wisielec.
Ochabić — porwać.
Ociec — ojciec.
Ociętny — zacięty.
Ocz kur — rzemień od uzdy.
Ohurny — zuchwały.
O kół — koło, przy.
Oksza — siekiera.
O m i e g — jadowita roślina.
Omieszka — zwłoka.
Opak — wbrew.
Opięć — znowu.
Osiłek — siłacz.
Os koła — sok, utoczony z brzozy.
Osoczca — oskarżyciel.
Ostać — zostać.
O stawić — zostawić.
O s t r o ż a — straż, ostrożność.
Osz aj ca — kolonista.
Oszem łać — rwać na strzępy.
Ozdownia — słodownia, browar.
Ożydąć — oczekiwać.
P o c i e p — ciemność.
Pac w a — dziwoląg, licho.
Pacześ — zgrzebie, wyczesane z konopi. Pągwica — guzik.
Pakość — złość.
Pas min a — pasmo, pas.
Perz — chwast, zniszczenie.
Piesznia — instrument ciesielski, dłuto duże. Pi lisa — osada jaćwieska.
Pirzwy — pierwszy.
Płacha — gruba deska.
Podusta — oścista ryba.
Podpłomyki — placki, suchary.
Pohończy czas — odpowiedni czas. Pokrętka — strucelka, obwarzanek.
Pomu cha — zaraza.
Poraj — gorzka roślina.
Porokować — ganić.
Posiewać się — połyskiwać.
Prasnąć, praskać — uderzyć.
Precz — prócz (a także mimo).
Przączek — szkodliwy owad.
Przecz — z jakiej przyczyny, dlaczego. Przekaza — przegroda.
P rzeko — przeciwnie.
Przeoczyć — przebaczyć.
Przódek — wprzód.
Przesukowany — kręcony.
Pszczele — pszczoły.
Przywidzeń — zjawa.
Pyr z — chwasty.
Rogana — boginka z mitologji Prusaków. Rokicina — wierzba.
Rozpołtować — podzielić na części. Rozżegać — rozpalać.
Rup — robak.
Sąg — pal.
Samiustek, samiustka — sam, sama. Sapor — ostry sos Sieczeń — miesiąc luty.
Siepać się — bić się, mordować.
Sirzpień — sierpień.
Siewierz, siewierzny — północ, północny.
Skojec — staropolska moneta, 1/24 grzywny.
Skot — bydło.
S n ę b i ć — wydawać zamąż.
Snażny — gorliwy.
Spiż — bronz.
Spiż a — żywność.
Srokosz — sroka.
Sromierz — wstyd, hańba.
Stanica — chorągiew.
Stołp — słup, kolumna.
Stożary — wielka niedźwiedzica.
Strąd — otwarte pełne morze.
Stryk — stryj.
Strzedź — miód.
Szarstuch — chusta niewieścia.
Szatr — namiot.
Szatrja — tajemnicza, święta góra Prusaków. Szaszor — jastrząb, sokół.
Szczel — szczelina, wyzior.
Szczubeł — szczupak.
Szczyry — szczery.
Szczyt — tarcza.
Szkieta — szkapa.
Szuło — słup.
Szuszukanie — szept.
S z y p — ostrze, kolec, strzała.
Ścierciałka — drobny szlachcic, włodyka ubogi. Śle pień — bąk.
Ś mierny — pokorny.
Świerzopa — szkapa.
Ś w i e p i o t — dziupla z dzikiemi pszczołami.
Tegdy — tedy.
Tegielek — garnczek.
Tegodla — dlatego.
Troje niewidy — niestworzone, niemożliwe rzeczy. Trupać się — nużyć się.
Trza — trzeba.
Trzcie — trzciny.
Trzem — sala.
Trzpień — ostrze sprzączki.
Tryny — wióry, opiłki.
Tuła — kołczan.
Ugornik — miesiąc czerwiec.
Ułoga — chromota.
Urok — zadanie.
Usterkać się — potykać się.
Węborek — wiadro.
W e 1 e — cienie przodków.
W e 1 n a s — złe bóstwo pogańskich Prusaków.
Wiarać się — przysięgać.
Wici — znaki rozwożone w osadach rycerskich, zwołujące na wojnę. Wiciądze — rycerze pospolitego ruszenia.
Wierę — na wiarę! istotnie.
Wiersza — przyrząd do łapania ryb, sieć.
W i gza — komórki woskowe w ulu.
Wiła — złośliwy błazen.,
Wjun — ryba podobna do węża.
W kć ł — dokoła.
Włodyka — drobny obywatel ziemski, nieznaczny rycerz, szlachcic. Woj — wojownik.
W o r o g — wróg.
Wozgrzywy — plugawy, smarkaty.
Wrać — wrzeć.
Wraz — tuż.
Wrzemię, wrzemiona — czas, czasy. *
W t ą ż — także.
W ten sam czas — jednocześnie.
Wy z — nazwa ryby.
Wyżenąć — wyrzucić.
Zabażać się — zachciewać się.
Zachara — zapas żywności, prowjant.
Zacz — zaco, zaś.
Zadziesiętać — zabronić.
Zapad — zachód.
Zdręchnąć — zmarnieć.
Zgrzebło — łopatka do czyszczenia ula.
Zimni ca — febra.
Z nagła — odrazu, nagle.
Zurzyć się — troszczyć się, niepokoić się.
Zwidzieć się — spotkać.
Zwiedzieć się — dowiedzieć się.
Z w i r z — zwierz.
Ż d a ć — czekać.
Żegliszcze — ognisko święte (u Prusów i Litwinów).
Żemła — bułka.
Zupica — starodawny żupan.
Żybura — marny napój.
Źródła naukowe: Encyklopedja Staropolska Zygm. Glogera; Słownik języka polskiego I. Karłowicza, A. Kryńskiego i W. Niedźwiedzkiego; Słownik Staropolski A. Krasno wolskiego; Słownik Etymologiczny języka polskiego A. Briicknera; Wokabularz z r. 1580; Czelakovsky Fr. Lad. Mudroslowi narodu slovanskeho; Księga przysłów polskich S. Adalberga etc.
Spis rozdziałów.
I. Strach w puszczy........................................... 1
II. W ziemi Piastowej.........................................14
III. Złe wieści..............................................29
IV. Pod osłoną nocy.........................................39
V. Książę zazdrosny a gnuśny...............................46
VI. Na szlaku mazowieckim...................................69
VII. Warcisław Wilk........................................ 90
VIII. Gniazdo Lisów...........................................112
IX. Po ogień i serce..........................................132
X. W rycerskiej sadybie.......................................148
XI. Henryk Pobożny, kneź na Wrocławiu i Głogowie... 166 XII. Ku czeskiej rubieży.....................................197
XIII. Wacław w państwie Wacławowem............................208
XIV. Nieudałe posłowanie do króla Beli......................236
XV. Spuścizna ojcowska........................................253
XVI. Powódź krwawa............................................267
XVII. Na zamku lignickim........................................ 278
XVIII. Na polu chwały i męki.............................. 288
Epilog.............................................................315
Słownik wyrazów staropolskich......................................329

Rozpocznij dyskusję o stronie „Indeks:F. A. Ossendowski - Wańko z Lisowa.djvu”

Rozpocznij dyskusję
Powrót do strony „F. A. Ossendowski - Wańko z Lisowa.djvu”.