Dyskusja indeksu:PL Bliziński - Komedye.djvu


SĘDZIA.

SĘDZINA.

MARJA, icli córka. JÓZEF.

ALBIN CIOŁEK.

OSOBY:

BRYLAŃSKI.

PANI NATRĘCKA.

PANI DOŁĘŻYNA.

PANNA EMILJA, jej córka. RZĄDCA.

Rzecz dzieje się u wód krajowych

A K T I.

(Scona przedstawia pokój bawialny. W głębi bardzo szerokie drzwi parapetowe, wychodzące na ganek z wystawką, w którym po obu stronach stoją ławeczki widzialne ze sceny, oraz kilka wazonków z różami oleandrami etc. AV głębi widać drzewa i kilka domków. Po obu stronach drzwi parapetowych także w głębi, dwa okna, przez któro widać przechodzących. Z prawej strony drzwi boczne. Z lowoj kanapa, przed nią stół, na którym albumy, dzienniki etc. Lowa i prawa od widzów).

SCENA I.

Sędzia (w letniem ubraniu, siedzi ua kanapie, często zażywa tabakę), Rządca (stoi w głębi sceny). Sędzia. Mój Drapiszewski, nie mogę nic innego przypuścić, jak tylko, że to jest zmowa przeciwko mojej kieszeni.

Rzcidca (zgorszony). A! jak też to może jaśnie 'wielmożny pan nawet ^ pomyśleć coś podobnego! Sędzia. Powiadam ci.

Rządca. Ja, znany od lat tylu z przywiązania do jaśnie wielmożnych państwa, miałbym się dopuścić czynu tak krzyczącego.

Sętizia (n. s. śmiejąc się). Uderz w stół, nożyce się odezwą! (głośno) Ale któż tu mówi o Wasanu... ani mi się śniło; stosuję to do Fein-golda.

Rządca (n. s.) Domyśla się czegoś

Sędzia. Powiedzże mu wasan, że kpić z siebie nie pozwolę. Raz

1

jeden trafiła mi sic potrzeba wziąść naprzód nędzne tysiąc rubli na zboże, to już chce mnie obedrzeć zc skóry. Zkądby tak nagle ceny spadły ?

Rządca (przybliżając się). W samej rzeczy, spadają jaśnie wielm. panie!

Sędzia. Już ja się dowiem... a jak się przekonam, że mię oszukał, to zje żyd djabła, jeżeli mu dam kiedy co zarobić.

Rządca. Więc ostatecznie, jakaż decyzja jaśnie wielm. pana 1

Sędzia. A no powiadam ci, że mi zabrakło na te głupie wody... więc trzeba już wejść w układ z Feingoldein...

Rządca (j. w.) Bobrze jaśnie wielm. panie... prosto z tąd jadę do miasta i jutro stawię sję / nim jeszcze przed południem.

Sędzia. Tak!., (po chwili zażywając.) Ale słuchajno wasan, nicby nie szkodziło, gdybyś poszedł także do pani.. ziby z zapytaniem...

Rzadca. Do pani ?

Sędzia. No tak, do pani... cóż się dziwisz? jak gdybyś sam nie miał żony...

Rzcidca. Mam jaśnie wielm panie.

Sędzia. I jesteś nawet, pozwól sobie powiedzieć... pod pantoflem ..

Rządca (dotknięty.) Wolne żarty jaśnie wielm. pana...

Sędzia. Jesteś, jesteś, ja ci powiadam, ale też tembardziej powi nieneś rozumieć dyplomację... (zażywając) mąż jako pan i głowa domu robi co mu się podoba... ale dla świętej spokojności, musi czasem zdobyć się na jakieś choć pozorne ustępstwo... (rządca chce wychodzić) zażyj tabaki... (n. s.)

Biedaczysko, tańcować można mu po głowie.

Rządca (zażywając n. s.) Kocioł garnkowi przymawia, a sam smoli (wychodzi na prawo )

SCENA II.

Sędzia (sam, wstaje i chodząc rachuje półgłosem.) Trzysta korcy... po pięć rubli... to tysiąc pięćset... daje na stół tysiąc, to będzie... (dalej liczy po cichu mrucząc i notuje ołówkiem.) Szkoda... na jesieni wziąłbym drożej, ale cóż robić?... Jejmość przeszastała mi całą gotówkę, i nie wiem, czy mam w kieszeni sto rubli, jak honor kocham, (po chwili ) O j ta Basia! ta Basia! zkąd jej się to wzięło? kobieta, całe życie taka praktyczna... od czasu, jak Mania jest na wydaniu, V! głowie jej się przewróciło... powiada, że pobyt tutaj przez lato, jest koniecznym dla szczęścia córki... (bierze klapkę i bije muchy), że ją. tu wyda za jakiego księcia udzielnego . Daj Boże! ale ja wątpię. . tym razem podobno Basia się przerachowała... (po chwili.) Zaczęła mi się już umizgać do moich skórek baranich, ale tych nie ruszę choćby mi scenę zrobiła, jak honor kocham. Wolę już stracić coś na zbożu.

SCENA III.

Sędzia, Pani Natręcka, Brylań-slci wchodzą dzwiami wgłębi; ten ostatni we fraku, wierzchnie okrycie zawieszone na ręku.)

Pani Natręcka. Zastajemy, czy nie zastajemy ?

Sędzia. A! pani Natręcka... (n. s.) Znowu się z kimciś prowadzi..

Pani Natręcka. Czy sędziule-czek przyjmuje wizytę bez meldowania ?

Sędzia (jowialnie.) Ha, cóż mam jnż robić... nie dałaś mi pani czasu do namysłu.

Pani Natręcka (śmiejąc sit;.) Zawsze pełen dowcipu... tylko, że mógłby być czasem cokolwiek lżejszy.

Sędzia (podobnież.) Chyba od pani się tego nauczę.

Pani Natręcka (j. w.) O bardzo wątpię... głowa zakuta. . (przypominając sobie.) Ale! (przedstawiając Brylańskiego.) Pan Brylański z Lubelskiego.

Sędzia (kłaniając się z daleka, zimno.) Miło mi poznać...

Bi~ylai'iski (pretensjowalnie.) Towarzysząc pani na przechadzkę, korzystałem z sposobności, aby zrobić znajomość z domem państwa dobrodziejstwa.

Sędzia ij. w.) Mój mości dobrodzieju! (n. s.) Licho mi po tych znajomościach.

Pani Natręcka (cicho do sędziego.) Magnat! milioner, jak pana kocham!

Sędzia (n. s.) Miljoner! (głośno, podając mu rękę.) Bardzo mi przyjemnie... (n. s.) do rzeczy jakiś człowiek... (głośno.) Niechże państwo siadają, bardzo proszę! (siadają wszyscy; do Bry hańskiego.) Pan dobrodziej dawno tu już ?

Brylamki. Od trzech dni.

Sędzia. I na długo, jeżeli wolno zapytać ?

Brylański. Zabawię, zdaje si", do jesieni.

Sędzia. Więc na kuracyjkę ?

Brylański. O nie, panie dobro-

I dzieju... chociaż słyszałem, że tutejsze wody...

Pani Natręcka (przerywając.) Sędzia jest wyborny... podług niego, nie potrzebując kuracji, nie można jnż dłużej pobawić u wód.

Sędzia. Ciekaw jestem po co?

Pani Natręcka. A państwo sami, cóż tu robicie?

Sędzia. My... kąpiemy się... to jest, ja, nie, ale żona z Manią (pani Natręcka robi giest powątpienia) jak honor kocham... zapłaciłem przecie za wanny.)

Pani Natręcka. Jeżeli to tak te kąpiele posłużyły Mani, to wydatku nie ma co żałować, bo wygląda prześlicznie i powszechnie się podobała. Istotnie, powinszować państwu córeczki... (do Brylańskie-go.) Pan znasz pannę Marję?

Brylański. Miałem przyjemność widzieć zdaleka, na przechadzce.

Pani Natręcka. Gdzież są panie w tej chwili, bo mam do żony interes ?

Sędzia. Niewiem, wyszły gdzieś...

Patii Natręcka. Szkoda, wielka szkoda.. (jakby wpadając na myśl) ale prawda!., sędziulek możesz załatwić ten interes za nią.

Sędzia. Za żonę?.. Prawdę powiedziawszy, wolałbym, żebyś mnie pani skwitowała z tej przyjemności.

Pani Natręcka. Dlaczego?

Sędzia. Już ja wiem.

Pani Natręcka. Przepraszam, nic sędzia nie wiesz. Rzecz jest taka ..

Sędzia (niecierpliwiąc się, wstaje.) Ale jak honor kocham!...

Pani Natręcka Dla Boga! cóż za gorączka! Dowiedz się pan najprzód, o co chodzi... (Sędzia chodzi po scenie pani Natręcka za

2

nim.) Młody człowiek, pełen zdolności artysta utalentowany, któremu wszyscy przepowiadają świetną prz3'Szłość...

Sędzia. Za pozwoleniem... for-tepianista .. prawda ?

Pani Natręcka. Tak, wiesz pan już o kim mówię?

Sędzia. O! domyśliłem się zaraz, ten blady z melancliolicznem wejrzeniem i wielkiemi kudłami, którego widzieliśmy wczoraj z panią. .

Pani Natręcka. Pfe! jakże się pan wyrażasz! fizjognomia bardzo interesująca...

Sędzia (d. s.) Dlatego się też nim interesuje...

Pani Natręcka. Myśląca... a jeżeli maluje się na niej melancholja, to nic dziwnego... nie wiesz, co ten młodzieniec przeszedł w życiu... Najprzód, wyobraź pan sobie...

Sędzia. Prepraszam, ja dokończę za panią... najprzód, przyjechał tn, goły jak turecki święty, i chciałby nabić kabzę.

TSrylaiuki (który na znaki Na-tręckiej, żeby jej pomagał, wstał także.) Chociażby tak było, panie Sędzio, trzeba być wyrozumiałym ze względu na cel. Chce wyjechać za granice dla dalszego kształcenia się, więc przez udzielenie pieniężnej pomocy, otworzy mu się przyszłość.

Sędzia. Panie łaskawy, pan tu jesteś dopiero od trzech dni, to niewiesz, co się dzieje. Jak honor kocham, dzień jeden nie minie, żeby nieusłyszeć co nowego... to teatr, to koncert, to obiad składkowy, to podwieczorek... dalibóg, ręce trzeba trzymać w kieszeni.

Pani Natręcka. Ponieważ, jak widzę, przez dyskusje nie dojdzie-

my do celu, więc powiadam wręcz, że młodzieniec ten daje koncert, i pan musisz wziąść trzy bilety, to jest dla siebie i dla swoich pań.

Sędzia. Ani myślę.

Pani Natręcka. Jak pan chcesz; ale żona prosiła mnie o nie, a jeżeli nie będzie mogła być na tym koncercie, albo dostanie miejsca na szarym końcu, to nam tego nie daruje

Sędzia (n. s.) Do djabła!

Pani Natręcka,. Odłożyłam u-myślnie trzy bilety w pierwszym rzędzie.

Sędzia (po chwii.) Po czemużto?

Pani Natręcka. Po półtora rubla.

Sędzia (dobywając pieniędzy.) A kiedyż koncert?

Pani Natręcka. Za tydzień, a może, jak go poprosimy, to będzie tak grzeczny, że da i drugi.

Sędzia. Ja go prosić nie będę, może być najpewniejszy, oto jest pięć rubli, należy mi się pół rubla reszty.

Pani Natręcka (chowając pie niądze.) Niemam drobnych.

Sędzia. Jakże będzie.

Pani Natręcka. Niech zostanie jako naddatek...

Sędzia. Może pau dobrodziej zmieni ?

Hryltriiski Nie mam także drobnych, daję panu słowo.

Pani Natręcka (dając bilety ) Oddajże pan to żonie. A jeżeliby przypadkiem miała już bilety, bo teraz przypominam sobie... kto wie., czy nie brała już od samego kon-certanta... ale to nic nie szkodzi...

Sędzia. Jakto nic nie szkodzi! A cóż ja zrobię z temi biletami?

Pani Natręcka (zgorszona) A ! sędzio taka bagatela!

Sędzia (u. s.) Jaka oua dowcipna!

Pani Natręcka. Zatem do widzenia, a nie miej pan do mnie urazy, bardzo proszę. Pomnij, że cel uświęca środki... (podaje mu rękę i wychodzi.)

Brylański (podobuieź.) Żałuję bardzo, że tylko tak krótką chwilę mógłem mieć przyjemność... ale na drugi raz, obiecuję sobie wynagrodzić.

Sędzia (zly.) Bardzo prosimy.

Brylański. Dziś, bo jestem tylko asystentem pani w jej wędrówce dobroczynnej (wychodzi.)

Sędzia. Padam do nóg! (sam.) To jest bezczelność, jak honor kocham... (przedrzeźniając) Sędziulecz-ku, taka bagatela!.. Dobrze mi tak! po co się było wtrącać? interes do żony — to do żony . niech go sobie załatwia... (chowając bilety.) Nie trzeba jej nic mówić o tem...

Pani Natręcka (wracając, skruszonym tonem.) Sędzio, żal mi się zrobiło, żem cię zostawiła w złym humorze... wracam, ażeby go naprawić... (widząc, że Sędzia dobywa bilety.) O nie, to już pańska własność... tylko przynoszę bardzo przyjemną nowinę. (Brylański tymczasem czeka w ganku.)

Sędzia (kwaśno.) Ciekawym.

Pani Natręclca. Przed chwilą przybyła pociągiem pewna osoba dawno nie widziana, młody czło wiek, któremu równie pilno złożyć państwu wizytę, jak panu powitać go... (spoglądając w okno.) Założę się, że tylko go patrzeć.

Sędzia (j. w.) Nie umiem rozwiązywać zagadek.

Pani Natręcka (patrząc ciągle

w okno.) Osoba, bez której pan tęsknisz.

Sędzia. Ja w tej chwili tęsknię tylko za domem i szlafrokiem.

Pani Natręcka. OI o przybycie tej osoby ucieszy pana więcej, niż widok szlafroka (odchodzi od okna.) No jakże, nie zgadniemy?

Sędzia. Dajże mi pani pokój.

Pani Natręcku. Faworyt! faworyt !

Sędzia. Albo ja wiem. Niemam żadnego faworyta.

Pani Natręcka. Jak to! (spostrzegając Józefa.) Aha! o wilku mowa... a wilk we drzwiach.

SCENA IV.

Sędzia, Brylański (zawsze w ganku, ogląda i wącha kwiaty.) Józef (przechodząc kolo niego, kłania mu się z lekka jako osobie nieznajomej co tamten również czyni.) Natręcka.

Sędzia (ucieszony.) Józio poczciwy!.. (ściskając go.) Jak się masz ! jak się masz! Niechże cię też!.. a toś nam sprawił niespodziankę! Gdzieś pan tak długo siedział? Spowiadaj się!

fani Natręcka. Czekajże pan! nie dajesz mu się przywitać ze mną... (do Józefa biorąc go za rękę.) Panie Józefie, proszę na słóweczko.

Sędzia (z pospiechem.) Za po Zwoleniem, masz bilet na koncert?

Pani Natręcka (śmiejąc się.) Śliczny przyjaciel! na przywitanie, chce się na nim odbijać, (do Józefa, cicho.) Wiem o wszystkiem i winszuję.

Józef (podobnież.) Czego?

Pani Natręcka. Wszak stryja-szek przeniósł się do wieczności?

Józef. A! na Boga! i tego mi pani winszujesz!

Pani Natręcka. Miljon jest czarującym talizmanem, najboleśniejsze Izy osusza w mgnieniu oka.

Józef. A! to już pani wiesz i o miljonie? tylko że to tam brak troszeczkę do tej cyfry...

Pani Natręcka. W każdym razie, jesteś pan teraz Krezusem.

Józef. Na Boga panią proszę, kiedy już wiesz o wszystkiem, ze-chciejźe zachować to przy sobie. Mam do tego bardzo ważne powody.

Pani Natręcka. Których się domyślam. Bardzo to dowcipnie z pańskiej strony, tylko wartoby się zastanowić, czy się to opłaci, (chce odchodzić.) Ale, ale, żebym dotrzymała tajemnicy, w'eźże pan bilet... (daje bilet Józefowi który jej płaci.)

Sędzia (który czekał ze swoim, n. s.) Masz tobie!., złapała go... (gl. z przekąsem.) Piękna z pani przyjaciółka!,, a przyganiać komuś, to jak z płatka...

Pani Natręcka. Może pan jeszcze weźmiesz ze dwa?

Sędzia (odwracając się.) Padam do nóg. (Pani Natręcka odchodzi z Brylańskim.)

SCENA V.

Sędzia i Józef.

Sędzia. Nieznośna baba. Wystaw sobie, wiedząc, że moja żona ma już bilety na jakiś tam koncert, wkręciła mi jeszcze trzy, podstępem. Szkoda że wziąłeś od niej, byłbym ci jeden odsprzedał.

Józef. Mogę wziąść wszystkie trzy — znajdę na nie amatorów... (biorąc bilety) ileż to się należy ?

Sędzia. A! z nieba spadłeś czło wieku!... Cztery i pół rubla.., (bio-

rąc pieniądze n s.) pół rubla je • szcze i tak tracę... (gł jakby z skrupułem.) Ale nie zrobi ci to jakiej różnicy?

Józef. O! najmniejszej. Nic nie ryzykuję, bo jestem pewny, że od sprzedam.

Sędzia. Zapewne, tobie łatwiej; ja bo siedzę ciągle w domu. Zawsze dziękuję ci. Nie wyobrazisz sobie, jak tu pieniądze lecą w tej przeklętej dziurze... jak honor kocham, każde wody zagraniczne o pół mniej-by kosztowały.

Józef. A czyjaż w tem wina?

Sędzia. Tak, gdyby to zależało tylko od nas, mężczyzn... gdybyśmy byli panami naszej woli... ale te kobiety...

Józef. Panie Sędzio, uderzmy się w piersi... i przyznajmy...

Sędzia (niekontent.) No, no, daj pokój!., wiem już co chcesz mówić... tylko że to najprzód trzeba wszystko wiedzieć...

Józef (z uśmiechem.) Pocóżeśmy tak słabi?

Sędzia (niecierpliwiąc się.) Ale mój drogi, nie znasz się na tem, będziesz mógł rezonować, jak się ożenisz. Słabi! słabi! przepraszam, jesteśmy silni. Męzczyzna jest panem i głową domu, to nie potrzebuje dowodzenia. Ale dlatego samego. . mówiąc między nami, boć nas tu żadna nie słyszy... ten mąż trzymający wszystko w żelaznej dłoni, czyż może stawać się tyranem kobiety, stworzenia słabego ? czy może tak już Da każdym kroku odmawiać jej fraszek, W' którym ona widzi całą przyjemność? zwłaszcza, gdy zdarzy się, że winien jej pewną w-dzięczność, gdy ma dla niej obowiązki... jak ja na-

przykład.. (po chwili.) Ty znasz historję mego ożenienia?

Józef. Mniej więcej.

Sędzia Czy opowiadałem ci kiedy ?

Józef. Wiem, że pan ożeniłeś się bez posagu, z przywiązania...

Sędzia (krzywiąc się.) No, tak... otóż... (po chwili.) Basia... moja żona, baw'iła na rezydencji u swoich wujowstwa... wszak ty znałeś jeszcze nieboszczyka majora?

Józef. Przypominam sobie.. żonę miał podobno sławną piękność?

Sędzia (zapalając się.) A! to była kobieta! ej, takich dziś już niema, gdzietam! tylko. , była zalotna .. ale to przedstawiało się jako jeden wdzięk więcej w oczach młodego wietrznika... O! bo ja, trzeba ci wiedzieć, swojego czasu, byłem... ho! ho!... (kończy znaczącym uśmiechem) no, słowem, za-awanturowałem się. (po chwili oglądając się) tylko, proszę cię, zatrzymaj przy sobie, co ci mówię... (dawnym tonem) Koniec końcem, licho mnie skusiło, że raz napisa łem do niej bilecik, i mąż go przejął .. a, trzeba ci wiedzieć, że to był warjat, jak wpadł w gniew... rębacz zawołany, miał ze dwadzieścia pojedynków ; możesz więc wyobrazić sobie, jak mi skóra ścierpła, gdy stanął przedemną z bilecikiem w ręku. . Znasz moją zimną krew i odwagę... przecież, jak honor kocham, febra mnie porwała...

Józef. I cóż ?... przyszło do poje-{ dynku ?

Sędzia. Czekaj!... bilecik naj szczęście nie miał adresu, ale za- j pomniałem o tem w owej chwili... Major spoglądał na mnie... 110, jak!

spoglądał, to sobie wyobraź... był aż blady z tajonej wściekłości... jednak ja musiałem być jeszcze bledszy... sytuacja jego, bądź co bądź, była lepsza Wreszcie, rzekł do mnie: panie Bonifacy, co to jest? Ale nim się zdobyłem na odpowiedź, najniespodziewaniej wpada Basia, podsłuchująca nas gdzieś po-dedrzwiami, i rzucając się przed nim na kolana, wola: Wujaszku! daruj nam... ten list jest do mnie!... (po chwili.) Przyznasz, że to była genjalna dywersja, co?

Józef. Zapewne.

Sędzia. Powiem ci otwarcie, że kamień młyński spadł mi z serca i niewiem czy przez wdzięczność... bo nie przypuścisz, żeby ze strachu... ale spojrzawszy na Basię i widząc w niej wybawicielkę, znalazłem ją piękną, cudnie piękną...

Józef, Cóż dziwnego? pani sędzina w swoim czasie musiała być,..

Sędzia. Pi!... być może... aleja jakoś tego niezauważałem .. Mówili, że ma suchoty., prorokowali jej, ledwo rok życia...

Józef (zdziwiony.) Suchoty?... pani Sędzina?

Sędzia. A tak, wystaw sobie... i to galopujące!... ale to wszystko zginęło jakby cudem po ślubie... Otóż, w owej chwili, tak mi się jakoś dziwnie zrobiło na sercu, że gdy Major zwymyślawszy nas, po sążnistej nauce moralnej, wspomniał

o natychmiastowych zaręczynach, nie myślałem się opierać... tembar-dziej że tym sposobem najlepiej mogłem zbić go z tropu... Osądź więc sam, mój drogi, czy za poświęcenie, jakie dla mnie zrobiła, nie należą się jej z mej strony pewne ustępstwa, względy... no, powiedz.

Józef. Rzeczywiście...

Sędzia. I teraz rozumiesz, dlaczego zostaliśmy tu na drugi sezon, chociaż ja radbym by6 jednej chwili w domu... (zmieniając ton.) , Ale bierz diabli, dajmy już temu pokój... o sobie mi gadaj... No, cóż tam... miałeś podobno jakieś sprawy na Podlasiu ?

Józef. Tak interesa familijne.

Sędzia. Siadajno... ot tu, na ka napie, bodzie ci wygodniej .. (siadają; częstuje Józefa tabaką.) A prawda! nie zażywasz... (klepie go po kolanach.) Józisko kochane! aleś się też tam wysiedział, niech cię licho weźmie!... A tu ani wiesz, jak cię wyglądano.. Moje kobiety dzień w' dzień cię wspominały, szczególniej Mania, jak honor ko cham!... a czy tam już przepadł? czy mu się co stało ? wystaw sobie, nie dała mi spokojności; ciągle: pisał też ojciec do pana Józefa?.. A czy ja wiem, gdzie on lata! łatwo to mówić., pisz, ale dokąd? kiedy adresu nawet nie zostawił, (ściska go) poczciwina!

■Józef (wzruszony.) Na tyle względów, rzeczywiście nie pochlebiałem sobie zasłużyć.

Sędzia. No, no, nie udawaj skro-mnisia, bo znasz mnie, i wiesz, co

0 tobie trzymam. Zawsze mówię,

1 powtarzam, żeś ty perłą tutejszej młodzieży, jak honor kocham !

Józef. No, to tylko zbytek laski pana Sędziego.

Sędzia. Przepraszam, przepraszam ; oddaję tylko to, co ci się słusznie należy. Bójże się Boga, toć mamy oczy. Umierają ci rodzice, zostawiając wioskę obdłużoną... ty, zamiast puścić ją, tak jakby to dziesięciu zrobiło na twojem miej-

scu, zabierasz się do pracy... oczyszczasz majęteczek, urządzasz gospodarstwo .. no, a przytem czytasz, pisujesz nawet podobno... oho bratku!., toś ty opisał w jakiejśtam gazecie Dumickiego... zaraz wszyscy poznali...

Józef. Ale zkądże znowu!... zaręczam że nie... w paszkwile się ) nie bawię.

Sędzia No, no, zapieraj się albo nie... zawsze jesteś literatem, u-[ czonym .. tego się już nie wyprzesz., a pokaż mi tu drugiego, któryby tak pracował, jak ty... wszyscy tu młodzi, ilu ich znam, nie w’arci są rzemyka odwiązać u twojego obuwia. jak honor kocham.

Józef (ujęty.) Szczere Bóg źa-płać za poczciwe serce, bo chociaż ono za daleko pana unosi..

Sędzia (przerywając.) Toż ty wiesz już od dawna, że masz we mnie w każdym razie, w każdej potrzebie, prawdziwego przyjaciela (podaje mu rękę.)

Józef (wstając.) Tem większe dzięki, gdyż ja właśnie przybyłem w myśli odwołania się do tej przyjaźni

Sędzia (n. s ) Masz tobie !

Józef (unosząc się.) W tej chwili nadzieja, której iskierka zaledwie tlała, przepełnia moje serce, i wróży mi pociechę, o jakiej nie śmiałem marzyć.

Sędzia (n. s. niespokojny.) Co u djabła ? (wstaje także )

Józtf (j. w.) Dziś wlała nowe siły w moje piersi raz więc jeszcze panie, stokrotne dzięki za to dobre słowo, jakie wyrzekłeś...

Sędzia (n. s.) Nic nie rozumiem! (gł.) E! co tam, mała rzecz!..

Józef. O! nie panie, nie mała, dziś tą myślą, że może wolno mi w czasach, gdy wszystkie serca będzie nazwać cię stodszem jeszcze biją egoizmem. Dobre słowo, ja wy- imieniem.

żej cenię od złota. i Sędzia. Słodszem imieniem?

Sędzia (żywo.) Masz słuszność! Józef (j. w.) Ojca! wielką słuszność! poczciwości! a Sędzia (nie pojmując zrazu.) Oj-wiesz, żeś się urodził na mówcę,: ca?... jakiego ojca?., (po chwili.) jak honor kocham! tak jest, złoto. Aha! (n. s.) Aj... tego nie mogłem to błoto! pluń na nie! uczucie, ser- j przewidzieć... (gł. zakłopotany.) Wice, to grunt! (całuje go.) we mnie, j dzisz kochany panie, co się tyczy ot.. masz przyjacielawierzysz? j tego... jestto .. kwestja... która praw-

Józif. Wierzę calem sercem i ta wiara właśnie upoważnia mnie pragnąć więcęj...

Sędzia. Więcej? (n. s.) Powiedziałem: wrócił ztaintądgoły, i chce pożyczyć pieniędzy.

Józef. Łaskawe na mnie względy państwa, ich przychylność w tylu razach mi okazywana, oddawna już pozwalały mi pomyślnie wróżyć

o mojej sprawie...

Sędzia (usiłując zrozumieć.) Od dawna ?

Józef. Przyuczony wszakże od dzieciństwa niedowierzać zbytecznie szczęściu, w obawie, bym zawodu moich nadziei, nie uczul zbyt boleśnie, wstrzymywałem się z wyrzeczeniem stanowczego słowa.

Sędzia. To było najmądrzej, co nagle, to po djable.

Józef. Ile walk w sercu mojem stoczyłem, nie zliczę. Była już chwila, że postanowiłem zamknąć w sobie to co czułem i niewyzywać losu... (ściskając jego rękę.) pan jednakże poczciwemi swemi słowy, wlałeś we mnie otuchę i ukołysałeś ostatnie skrupuły.

Sędzia (n. s.) Czuję że jakieś głupstwo zrobiłem, jak honor kocham!

Józef (trzymając ciągle jego rękę.) Wierząc, że mam w panu prawdziwego przyjaciela, pieszczę się

dę powiedziawszy... (nagle krzywiąc się.) Aj!

Józef. Co to panu?

Sędzia. Uf!... sam nie wiem... kolka, czy coś...

Józef. W boku?

Sędzia. Ehę!... to jest raczej... w głowie... zawrót jakiś... nie dobrze mi... aj, nie dobrze mi..

Józef. Niech pan wyjdzie na świeże powietrze...

Sędzia. Zapewne... (po chwili nagle.) nie... nie!., (n s.) poszedłby za mną.. (głośno.) położę się trochę... Mój drogi darujesz...

Józef. A, mój Boże! ze mn$ pan chcesz być na etykiecie?

Sędzia (cierpiącym głosem.) Mu szę się koniecznie położyć... prze-i praszam cię... do widzenia...

Józef (serjo ) Co się tycze słów, które przed chwilą wyrzekłem...

Sędzia (przerywając.) To już tam z kobietami... proszę cię... jakoś, matka... to najstósowniej, jak honor kocham! (n. s.) niech mu się tam same wykręcają... (głośno) tak jest, z kobietami pomów, to najświętsza sprawa... odchodzi na prawo stękając.)

SCENA VI.

Józef (sam śmieje się z goryczą po chwili.) Oj ludzie, ludzie! wie-

kuiści komedyancil... z życia robicie nędzną farsę, a odegrać jej nawet dobrze nie umiecie... (po chwi Ii.) Więc mogę rachować na jego przyjaźń w każdym razie, wyjąwszy gdyby zaszła potrzeba stwierdzić to czynem .. wiec jestem perłą mło dzieży, ale córki swej za mnie by nie wydał... I to jest przyszły mój pan teść.., bo ona musi być moją!., te kilka miesięcy rozłączenia, przekonały mnie jak ją kocham ..

SCENA VII.

Józef \ Albin (ubrany starannie podług najświeższej mody; wchodzi głębią zostawiając za sobą otwarte drzwi szklarnie )

Albin (spostrzegłszy Józefa). Czy mnie wzrok nie myli? Józef! . jak sie masz ! (Ściskają sobie rece) myśleliśmy, żeś już przepadł, że cie tam gdzie zjedli. .

Józef. Żyję jak widzisz...

Albin. Cóżeś tak długo siedział?

Józef. Ha interesa...

Albin (ciekawie.) Podobno ci stryj zachorował ?

Józef. Umarł.

Albin Umarł? więc po nim dziedziczysz ?

Józef Nie wielkie dziedzictwo, choćby i tak było; same długi.

Albin. Długi? hm! szkoda., (n. s.) To lepiej, jestem bezpiecz niejszy...

Józef. Cóż ty tu robisz, pijesz wody ?

Albin. Ja? przyjechałem się bawić.

Józef. I bawisz się?

Albin. Wybornie, powiadam ci, bal za balem, podwieczorki, rauty, przejażdżki z kobietami... Tylko wiesz co, pustki,., nie ma nic.,,

Józef. Czego?

Albin. Tego co sie to nazywa... pojmujesz mnie... jest wprawdzie kilka panienek niczego, polujących na mężów, ale jakoś im sie nie u-daje... brak ponęty... (śmiejąc się pokazuje liczenie pieniędzy).

Józef (na pół żartem). Wstydź sie, wstydź .. mógłbyś się nie przyznawać do podobnych wyobrażeń...

Albin. A kiedy mi z niemi bardzo wygodnie. . Wszak jest przysłowie, że jak kto sobie pościele, tak się wyśpi... nieprawdaż ?

Józef. Wiec cóż z tąd?

Albin. To, że młody człowiek, j któremu czas już, aby sobie zna-! lazł coś odpowiedniego, musi tak manewrować, aby później nie żałował, że sie dal złapać.

Józef (siadając na kanapie). Cóż | ty nazywasz złapać sie '■

Albin. Ponieważ wiem na pewno,

[ że co do przymiotów, cnót, a nawet wdzięków panny, o którą się I staram, złapię się najniezawodniej,

J więc niechże przynajmniej co do i kwestji fundamentalnej, to jest posagu, nie targuję kota w worku.

Józef. Co ty pleciesz, co ty ple-!ciesz !

Albin. Mój kochany, tylko nie poetyzuj (siada na krześle na środ-| ku sceny).

Józef. A ty nie przesadzaj zno-| wu zanadto, proszę.

Albin Za pozwoleniem... Dlaczego j mając wejść do salonu, gdzie są kobiety, poprawiasz kołnierzyków,

! przygładzasz włosy, przeglądasz sie 'w zwierciedle? Dlaczego wszedł-1 szy między nie, spojrzeniu nadajesz najprzyjemniejszy wyraz, wysłowieniu tok zupełnie inny, aniżeli s ten, jakiego używasz na codzień,

zrzędząc na praczkę, lub wymyślając kucharzowi, gdy ci przypali kotlety ?

Józef. Dlaczego? sądzę, że przez przyzwoitość.

Albin. Dlatego, że chcesz się wydać innym niż jesteś, innym niż będziesz na codzień w obec jednej z tych samych przed któremi cedzisz wyszukane słówka, skoro już zostanie twroją towarzyszką dozgonną — słowem oszukujesz ją.

Józef. Wyborny jesteś. . cóż dalej °?

Albin. Z tego punktu wychodząc, nie mam za złe, że i one niebogi sznurują usteczka, udają trusie i nie pokazują przedwcześnie pazurków Ale też starając się o pannę, jeżeli zamykam oczy na to wszystko, wiedząc, że najpilniejsze studja niczego mię o niej nie nauczą, to co do wartości realnej, mogę i muszę mieć pewne dane.

Józtf. Do którejże z obecnych tu piękności stosujesz te twoje zasady, bo domyślam się, że ] rzyby-łeś w celach matrymonialnych

Albin. Istotnie. Ale wyobraź sobie, co najlepsze, że zamiast wybierać, jak sobie obiecywałem pomiędzy żywiołami napływowemi, tu dopiero u wód, zakochałem się w najbliższej sąsiadce, przekonawszy się, że ona ma najwięcej szans podobania się.

Józef (wstając z żywością). W kim ?

Albin (wstając także z emfazą). W nadobnem bóstwie zamieszkują-cem te miejsca.

Józef (n. s ) W Maryi! .. (głośno) Jakto? nie żartujesz? a ona ?

Albin (z ironią). Cóż ty to tak bierzesz do serca ?... a ! prawda !

zapomialem, żeście wTy kiedyś S3Tm-patyzowali z sobą.... wiesz co, gdyby owe miliony, o których już coś przebąkiwano, doszły cię były, to kto wie, czybym nie zwinął chorągiewki; obawiałbym się wrobię niebezpiecznego rywala.

Józef(rozirytowany, opryskliwie) Więc bez owych miljonów, to już jestem zerem w twoich oczach!

Albin (n. s ) Aj gniewa się... (gł.) Ale gdzież tam! co ci w głowie Józieczku! cenię cię i kocham... (ściska go) tylko zdaje mi się, że jakoś tak... przecie... bez podstawy pewnej o rękę Mani starać się nie będziesz.

Józef (j. w.) Jak to rozumiesz? bez podstawy?

Albin. No, niby... mniej więcej... rodzice dając za córką posag... pragnęliby...

Józif (przerywając). W każdym razie bądź pewien, że jeżelibym powziął myśl starania się o rękę panny Maryi, meldować ci się nie będę, ani żądać twojego upoważnienia.

Albin (śmiejąc się z przymusem). Ale cóż znowu!... masz zupełną wolność i prawo... tak samo, jak ja z mojej strony, spodziewam się... a zresztą w tej kwestji panna Ma-rya tylko może ostatecznie rozstrzygnąć... (n. s) Zgłupiał, jak Boga kocham... (p. c.) Tylko uprzedzam cię, żeby cię to nie uderzyło, że jestem z mojemi paniami na stopie najpoufalszej; przyznano mi prerogatywy patentowanego c a-valiere s er v anto. Byliśmy dopiero co razem na spacerze, ale Mania odbiegła gdzieś z swfoją sąsiadką mieszkającą z matką w tym samym domu, z panną Emilją.. a!

nudna jest, co prawda, z tą swoją Emilcią ! wiecznie są z sobą .. (spostrzegając panny) o, patrz! idą właśnie.

SCENA VIII.

Ciż, Mania i Emilia.

(obie ubrane jak do spaceru, z parasolkami, nadszedłszy od prawej strony, żegnają się w7 otwartych drzwiach).

Mania Do widzenia, a jak się przebierzesz, to przyjdź zaraz z robótką moja Emilciu... usiądziemy w altanie i pogawędzimy sobie...

Emilia. Dobrze, (odchodzi na Iowo).

Mania (wchodząc, do Albina, który postąpił parę kroków ku niej) Ślicznie pan pełnisz obowiązek grzecznego kawalera .. zginąłeś nam pan i przyszlyśmy same z Emilką...

Albin. Jakto ? zdaje mi się, że przeciwnie ..

Mania (spostrzegłszy Józefa z źle tajonem wzruszeniem). Co widzę! zguba się znalazła., pan Józef! witam pana! (podaje mu rękę).

Jozef. Jakże mi się pani miewa?

Mania. Jak pan widzisz. .

Józef. Widzę, że pani wyglądasz prześlicznie, a ztąd wnoszę, że zdrowie w najpożądańszym stanie.

Mania. Kiedyżeś pan powrócił do domu?

Józef. Wczoraj.

Mania. Wczoraj ? i dziś już pan tu jesteś?... Tak, to aż miło! Widzę, że Podlasie pana nie zepsuło, i że jesteś równie grzeczny jak dawniej. Spodziewam się, że będę miaia dokładną relacyę wszystkich przygód, jakie pana przez ten czas spotkały. .

Józif. O ! pani, nic ciekawego.

Mania. Tylko się pan nie wymawiaj, bardzo proszę. Wiesz pan jak lubię pański sposób opowiadania.

Józef. Pani zawsze łaskawa na mnie.

Mania (innym tonem do Albina zdejmując kapelusz, okrycie etc.) Ale wiesz pan co, żeś pan doskonały .. (do Józefa) Wyobraź pan sobie, poszedł z nami pod tężnie i pogubił nas... (do Alfreda) Gdzieżeś pan podział mamę?

Albin. Mamę? mama została na ław'ce z panią Dołężyną, a ja poszedłem szukać pań...

Mania. Ślicznieś pan szukał... i nas pan nie znalazłeś i mamę zgubiłeś.

Albin. Ależ powiadan, że mama...

Mania. Że mama może sama wrócić .. to grzecznie...

Albin. Ma wrócić z panią Do-łęźyną. _

Mania Przepraszam, bo pani Dołężyna miała iść gdzieś z wizytą, a mamę nie będzie miał kto prowadzić w taki upał.

Albin. Jeżeli tak, to pójdę i przyprowadzę.

Mania (zimno). Jak się panu zdaje.

Albin (n. s.) Czy to jest luba poufałość, czy też chce się mnie pozbyć? muszę się mieć na baczności. (do Maryni ściskając jej rękę). Wracam w tej drwili (wychodzi prędko).

SCENA IX.

Józef— Mania.

Mania (za Albinem, tak że Józef słyszy). Możesz się pan nie spieszyć... (do Józefa podając mu

obie ręce). No witajże mi pan... doprawdy, że stęskniliśmy za panem.

Józef. O pani! gdyby w tern co pani powiedziałaś może na pół żartem, bez myśli, była choć cząsteczka rzeczywistej prawdy, byłbym najszczęśliwszym z ludzi.

Mania. Za pozwoleniem, cofam wszystkie pochwały. Czy to ma być grzecznością, przypisywać mi obłudę, i chęć żartowania w przedmiocie. którego nie potrafiłabym traktować inaczej, jak na seryo?... Wstydź się pan. gniewam się!

Józef. Czy tym razem na żarty ?

Mania. Tym razem na prawdę, (innym tonem) Ach i co mam z panem do mówienia!... wystaw pan sobie...

Emilia (we drzwiach). Maniu!

Mania (n. s.) Masz tobie...

' (głośno) Ah! jesteś już... służę ci... (do Józefa z uśmiechem) Przeszko-j dziła nam Pójdź pan, zaprezentuję j pana ładnej pannie, będziesz nas ' pan bawił... ("biegnie naprzód).

Józif (biorąc kapelusz, do siebie) Gdybym był choć cokolwiek więcej zarozumiały, to przyjęcie usunęłoby wszystkie moje obawy... Ha! zo-' baczymy... daj Boże, aby to nie

było złudzeniem.....

(w chwili gdy ma wychodzić za j pannami, które nań czekają, po za drzwiami widać idącego od prawej strony Albina, prowadzącego pod | rękę z jednej strony Sędzinę, a z drugiej p. Dołężynę, osobę bardzo otyłą. Przed gankiem puszcza je i i ociera pot z czoła. Pani Dołężyna dziękuje mu uprzejmym dygiem i oddala się w lewą stronę. Zasłona spada).

A k t ir.

Dekoracj a

SCENA I.

(Sędzina siedzi na kanapie robiąc coś na drutach. Mania siedzi na boku zamyślona z książką w ręku).

Sędzina (spoglądając na Manię, po chwili.) Czego się kochaneczka moja tak zamyśliła ?

Mania (budząc się z zamyślenia). Ja? nie, mateczko... czytam.

Sędzina (śmiejąc się). I to z takiem zajęciem, że od pół godziny już patrzysz w okno, zamiast w książkę.

Mania. Zdawało się mateczce. .

Sędzina (j. w.) Ale, moje kochane dziecię, ja się temu wcale oie dziwię... jesteś w wieku gdy,

taż sama.

serduszko zaczyna bić mocniej i główka pracować... (p. c.) a że pana Albina możemy już uważać jak po deklaracyi, gdyż oczywiście lada chwila się oświadczy, po formie.. ,

Mania (wstając). Ale mateczko ja nie o nim wcale myślała...

Sędzina. Nie o nim? więc myślałaś o kim innym?

Mania. Ale ja nie, gdzież tam!... tylko chciałam powiedzieć, że jeżeli pomyślałam o panu Albinie, to bynajmniej nie w tem znaczeniu, jak mama rozumie...

Sędzina. Jak to?

Mania (stanowczo, z minką). Ja

przecież żoną tego egoisty nie będę...

Sędzina. Egoisty? oj ty. ty... zkądże wiesz, że on egoista ?

Mania (surowo). Egoista bez serca, a obok tego, próżny do najwyższego stopnia.

Sędzina. A już też przesadzasz! ciekawa jestem, co ty nazywasz próżnością ? że Inbi się ubrać porządnie i mieć ładny ekwipaż ? oj, ty dzieciaku.

Mania (j. w) Ale robi z tego cel życia, więc próżny — a samo-lubstwa dal dowód, zostawiając prawie bez chleba rod>.oną siostrę; wszak cała okolica wie jak się z nią obszedł przy działach familijnych... (innym tonem, składając ręce). A przytem, Boże mój drogi, jak on może kochać mnie, albo kogokolwiek, kiedy sani w sobie taki rozkochany!,..

Sędzina (śmiejąc się). Więc widzę, że koniec końcem nie podoba ci się?

Mania Spodziewam się.

Sędzina. I że go nie chcesz ?

Mania. Oh! mateczko, nie ma nawet mówić o czem,..

Sędzina. Najgorzej, że napomykał mi już nieco o swoich namiarach, a ja nie odbierałam mu nadziei.

Mania. Ah! na miłość Boską, niechże mu rodzice wyraźnie powiedzą, żeby sobie dał pokój.

Sędzina, Powiem ojcu. Czy tobie oświadczał się?

Mania. Zaczynał z dziesięć razy. ale nigdy nie dałam mu dokończyć...

Sędzina. To i lepiej .. mam dla ciebie partję, która pod każdym względem będzie odpowiednią.

Mania (obejmując ją). Mateczko \ a kto to ?

Sędzina. Zgadnij.

Mania (cicho). Pan Józef?

Sędzina. Pan Józef? co tobie w głowie?

Mania (smutnie)'. Nie on!

Sędzina. Ależ moja Manili...

Mania. Taki mamy faworyt..

Sędzina. Mój faworyt? dajżeż pokój.

Mania. Czy to raz słyszałam, jak go mama wychwalała i za wzór innym stawiała...

Sędzina. Ale zdaje ci się. .

Mania. Ali! mój Boże! ile razy!,.. dobrze pamiętam, pod niebiosa go mama wynosiła...

Sędzina. No, że pochwaliłam czasem, wielkie rzeczy! dowcipny i miły w towarzystwie, to mu chętnie przyznaję... ma nawet i inne zalety, ale nie na męża dla ciebie..

Mania. Dlaczego?

Sędzina (patrząc lia nią, pieszczotliwie) Moja jedynaczka musi zrobić karjerę, a śliczna byłaby partja, jakiś tani szlachętka na jednej wioszczynie...

Mania. Albo to ja sama nie będę miała dosyć na dwoje.

Sędzina (z lekkiem zniecierpliwieniem). Ależ moja Manili, nie bredź i nie nabijaj sobie napróżno głowy panem Józefem..

Mania (n. s,) Zobaczemy, kto postawi na swojem.

Sędzina, (p c. uważając ją). Ale, ale, uważałam dziś rano na wodach, żeś bardzo ożywioną rozmowę prowadziła z Brylańskim...

Mania (śmiejąc się). Z Brylań skim ? mateczka chyba żartuje ? i Sędzina. Wcale nie żartuję.

Mania. Z tym oryginałem?

Sędzina. Oryginałem?

Mania (śmiejąc się). Prezentował mi go ktoś, i mówiłam z nim tyle, ile nakazywała zwyczajna grzeczność... Czy wie mama, że ledwie mi odpowiadał monosylabami... taki sztywny, taki jakiś...

Sędzina. To nic nie dowodzi, z takich bywają najlepsi mężowie.

Mania. Jakto?

Sędzina. I proszę cię, abyś była dla niego grzeczną...

Mania. Niechże mnie mateczka nie straszy...

Sędzino.i. Moje kochanie, ty jeszcze sama nie wiesz, co o nim możesz wyrzec, gdy się bliżej poznacie.

Mania (n. s.) Jezus Marya! to klęska z tymi konkurentami.

Sędzina. Frzedstawił mi się i prosił o pozwolenie bywania w naszym domu, a że dowiedziałam się, że familiant i bardzo bogaty, przyjęłam to dobrze... obiecał się towarzyszyć nam dziś na przechadzkę... tylko go patrzeć .. więc proszę cię, na w*szelki wypadek, nie odstręczaj go kaprysami.

Mania (n. s.) Dobrze go przyjmę. (gł ) Będę dla niego słodką jak cukierek, ale pod warunkiem, że mnie rodzice uwolnią od Albina.

Sędzina. Ale dobrze, powiedziałam ci już... bądź spokojną.

Mania (n. s.) Dobrze, że z tym przynajmniej się skończy... z tamtym drugim będzie łatwiej.

SCENA II.

roprzedzajace. — Sędzia (wchodzi głębią wr kapeluszu i z laską).

Sędzia (idąc prosto do otwartego w głębi okna z prawej strony i

zamyka je). Mój Boże kochany, co się naproszę, żeby nie otwierać okien, aż dopiero po zachodzie słońca... co tu much naleciało!

Sędzina. Ter, ter, ter... ledwo wszedł, już gdera... daj też pokój muchom, bo tu jest coś ważniejszego...

Sędzia (u okna). Basia mi zawsze na złość robi, jak honor kocham.

Sędzina. Wiesz, żeś zabawny.

>ędzia. Nie lubię tego; spodziewam się, że jako pan domu mam prawo żądać, aby robiono tak, jak ja sobie życzę.

Sędzina. I któż ci się sprzeciwia ?

Sędzia. Wszyscy, cały dom, proszę cię: okien nie otwierać!... gdzie tam, jak groch na ścianę.

Sędzina (ironicznie). Jesteś przywiązany mąż i czuły ojciec!

Sędzia. 'L kądże Basia wyjechała z mojem ojcowstwem?

Sędzina.. Bo kwestja otwierania okien i wpuszczania much, wydaje mi się bardzo nędzną, w porównaniu z przedmiotem, o którym właśnie chciałam się z tobą naradzić...

Sędzia. Masz tobie! znowu narada... człowiek nie ma spokojnej chwili, jak honor kocham.

Mania (która przez ten czas przeglądała pisma na stole; do licha matki). Czy mateczka będzie mówić o panu Albinie?

Sędzina. Tak jest.

Mania. To ja wyjdę... dobrze ?

Sędzina (z uśmiechem). Dobrze, dobrze ., ale pamiętaj coś mi przyrzekła...

(Mania idzie do ojca, wiesza mu się na szyi, potem wychodzi na prawo).

SCENA III.

Sędzina (siedzi na kanapie), Sędzia (siada po drugiej stronie na krześle, chłodząc się kapeluszem, potem wstaje i w ogóle w ciągu tej sceny zajęty jest opędzaniem się lub biciem much).

Sędzina. Domyślasz się zapewne,

o czem chcę mówić...

Sędzia. Proszę Basi zawsze, żeby do mnie zagadkami nie przemawiała... nie jestem student.

Sędzina. Nie moja wina, że kwe-stje najwyraźniejsze, są dla ciebie zagadkami.

Sędzia. Jakie kwestje?

Sędzina. Wszak masz córkę ?

Sędzia. No, to przynajmniej nie zagadka.

Sędzina. Ale może być zagadką, czy ta córka nie osiędzie na koszu, jeżeli w ojcu zamiast troskliwości, znajduje obojętność, jak dotychczas.

Sędzia. Ja? obojętny dla Mani? co też to Basia gada!

Sędzina. Może już nawet zapomniałeś, że ma już dwudziesty rok...

Sędzia. E! już dwudziesty rok jak to lata lecą... przyznam się, że nie myślałem.. ale bo to te wszystkie rachuby, tu już rzecz was, kobiet...

Sędzina. Czas ją wydać zamąż.

Sędzia Naturalnie... wielki czas..

Sędzina. A czy myślisz o tem?

Sędzia. Ciekaw' jestem, kto myśli za mnie? Pracowałem całe życie żeby zebrać dla niej posag; a że chwała Bogu poszczęściło mi się, to się i mąż złapie, jak tylko jest na co. Niech się Basia nie boi - - posag, to lep.

Sędzina. Tak, lep dla tych ich mościów, co to w małżeństwie wi-

dzą spekulację, i posagiem chcą łatać dziury w kieszeniach.

Sędzia. No, żeby mąż Mani, miał chociaż połowę tego, co jej damy, to i tak mieliby bardzo ładne u-trzynianie... (nagle) Ale! wie też Basia, kto dawał mi do zrozumienia, że pragnąłby się starać o nią ?

Sędzina. No, któż? v

Sędzia. Józef... (n. s.) Bąk, czy pszczoła ?!... (wygania chustką za okno).

Sędzina (żywo). I cóżeś mu odpowiedział ?

Sędzia (do siebie). Uciekł! (zamyka okno).

Sędzina. Kto uciekł ?

Sędzia. Bąk, a Józefa odesłałem do Basi.

Sędzina (j. w.) Możeś mu zrobił jaką. nadzieję? tegoby tylko brakowało...

Sędzia. Ale gdzie tam!... chociaż bogiem a prawdą, ja go lubię... to tęgi chłopak, jak honor kocham!., i rządzi się bardzo dobrze...

Sędzina (unosząc się). Dajże mi pokój, ja go niechcę.

Sędzia. Masz tobie !... alboż ja go swatam? Basia zabawna .. przecie mówiliśmy już o tem kiedyś, i wiem, że to być nie może...

Sędzina. Za mało zwracaliśmy uwagi na ich stosunki... to mąż wcale nie dla Maui... tymczasem wystaw sobie, przekonałam się, że ma słabość do niego.

Sędzia. Niepodobna ! a to smarkacz dziewczyna, jak honor kocham... (po chwili) no. ale kiedy tak, to jakże zrobić ?

Sędzina, (wzruszając ramionami). Jak zrobić ? od czegóż jesteś ojcem? i głową domu? postarać się, żeby mogła zająć się kim innym ;

Ściągnąć do domu kogoś, co byl mógł fcię jej podobać i odpowiadał naszym wymaganiom pod względem urodzenia i majątku.

Sędzia. Tak, ale gdzie, tego feniksa szukać ?

Sędzina To też nieszczęście, że teraz o to coraz trudniej. Dziś mężczyzna mający majątek odpowiedni posagowi, jaki mieć będzie Mania, marzy Bóg wie o czem, i chciałby dostać przynajmniej dwa razy tyle.

Sędzia. Ogromna demoralizacja, interesowność.

Sędzina. Dziś trzeba bez skrupułu polować na zięcia, i to jest właśnie twoja rzecz.

Sędzia. No. a Albin ? mówiła Basia, że on niby..

Sędzina. Albina, Mania nie chce...

Sędzia. Nie chce znowu ? Dla czego ?

Sędzina. W żaden sposób — a przyznam się, że nie ma znów tak dalece ubiegać się za czem. Jego stan majątkowy, pomimo że oszukał rodzinę, nie nazbyt świetny... inaczej nie uważałabym i na kaprysy.

Sędzia. Podobno, podobno... ale familijant i chłopiec bardzo przyzwoity.

Sędzina. Już daj pokój; hałas na niego ogromny o siostrę. Przy-tem jakie prowadzenie się... fe !

Sędzia. He, he, he, to już Basia słyszała o owej Karolci?

Sędzina. Śmiej się, śmiej, wyście wszyscy po jednych pieniądzach... (Sędzia z zalotnością całuje ją. w rękę) Więc cóż ja to chciałam powiedzieć... a !... otóż, mam projekt który gdyby mi się udał, dziękowałabym panu Bogu..,

Sędzia. Jakiż to projekt ?

Sędzina. Powiedz mi, jak ci się zdaje Brylański.

Sędzia. Brylański... piu! hm...

(z miną poważną) bardzo porządny i dorzeczny człowiek . Natręcka mówiła, że miljoner,.. (po chwili) Ho, ho. jak honor kocham, Basia jest genijalna.

Sędzina. Przecież raz oddaje mi pan mąż sprawiedliwość.

Sędzia, Bardzo przepraszam! i dawno wiem i mówię, że Basia jest j stworzona na dyplomatę. Zresztą są na to dowody

Sędzina. Jakież naprzykład?

Sędzia. No, a ja ? mąż Basi ?

Sędzina. I cóż ty?...

Sędzia. Żeby nie dyplomacja i taktyka Basi, bylibyśmy się sto lat znali, i nie pobrali się. Kto inny byłby ojcem Mani...

Sędzina. Mówisz to w taki sposób, jak gdybyś chciał dać do zrozumienia, że cię złapałam.

Sędzia (dobrodusznie, zażywając tabakę.) No, jużcić Bogiem a prawdą...

Sędzina. Co! co powiedziałeś ?

Sędzia. Ale nic!.. Basia się przesłyszała!

Sędzina. Masz szczęście żeś nie powtórzy!., (z ironją.) Mój Boże! Ija go łapałam! byłoby też co!...

Sędzia (niecierpliwiąc się.) Ale kiedy Basia zaraz tam z jakiemiś wnioskami! .. mówiłem tylko po prostu, że Basia jest jedyna do , dyplomacji i do pomysłów... (zagadując.) Istotnie, Brylański zdaje mi się wyborną partją dla Mani... (po chwili.) tylko, Że jakoś nie uwa-żałem, żeby się brał do niej... przecie to w takim razie, to się nadskakuje .. coś... owoś. ,

\

Sędzina. Toteż właśnie daje miarę jego wartości; nie widzi potrzeby zbytecznego narzucania się.

Sędzia. Prawda, (n. s.) Kuta baba, kuta baba, jak honor kocham!

Sędzina. Manię już ja biorę na siebie... a ty, spodziewam się, że potrafisz z nim dać sobie radę; będzie nam dzisiaj towarzyszy} na przechadzkę. . bądźże dla niego grzecznym.

Sędzia (zażywając.) No, to najmniejsza !

Sędzina Ale, ale... trzeba koniecznie usunąć Albina, bo gdyby nie przestał bywać jako konkurent, tamten gotówby się zrazić...

Sędzia. Zapewne...

Sędzina. Mania ani chce słyszeć

0 nim, a trudno ją znów przymuszać, kiedy można znaleźć co lepszego.

Sędzia. Spodziewam się. Opieka

1 czujność rodzicielska, nie powinna przechodzić w tyranję.

Sędzina. A że mnie się już oświadczał i na pół zezwoliłam, więc wypada koniecznie dać mu do zrozumienia...

Sędzia. Oho! Basia Metternich, to potrafi z nim dać sobie radę. .

Sędzina. Przepraszam, to twoja rzecz.

Sędzia. Wszystko moja rzecz!

Sędzina. Naturalnie... (wstaje.) Mówię ci przecie, że na pót przycięłam jego oświadczenie; z tobą zaś nie mówił wcale, prawda?

Sędzia. Ani stówka.

Sędzina. Więc moje zobowiązanie nic nie znaczy, wszak ty jesteś głową domu.

Sędzia. Zdaje się. .

Sędzina. Do ciebie zatem należy

rozstrzygnąć rzecz ostatecznie. Gdy przyjdzie Albin, daj mu zręcznie poznać, że masz względem Mani inne zamiary, a gdyby się odezwał z pretensjami, odpowiedz mu tak, żeby stracił nadzieję.

Sędzia Ale co ja mu powiem?

Sędzina. Alboż ja wiem ? Uczyć cię nie będę... od czegóż koncept?... (patrząc przez okno.) Ot, zdaje mi się, że właśnie idzie... tak, to on, poszedł do altany, spodziewając się tam zastać Manię, więc za chwilę tu przyjdzie... Odchodzę, żeby wam nie przeszkadzać.. tylko proszę cię, zrób to zręcznie... wymyśl co., mógłbyś nawet w ostateczności użyć jakiej małej intrygi... (odchodzi na prawo.)

SCENA IV.

Sędzia (sam). Basia mądra!... zawsze ustrzeli jakiego bąka, a potem mnie każe naprawiać... (po chwili) ja do konceptu i do intrygi... to się znalazła! jak żyję nie intrygowałem, jak honor kocham... Co innego być głową domu, a co innego intrygantem... (po chwili). No, i co ja wymyślę. .

SCENA V.

Sędzia i Albin (wchodzi głębią.)

Albin. Panu Sędziemu moje uszanowanie.

Sędzia (chodząc). Dobry wieczór, dobry wieczór... (n. s.) Jak tu zrobić ?

Albin. Gdzież są panie ?

Sędzia (stając przed nim.) Jest ? zaraz, panie! Co ty tak zawsze dopytujesz się o te kobiety ?

Albin. Cóż w tem dziwnego?

Sędzia. A, bo ciekaw jestem, co ci żutego przyjdzie?

Albin. Jakto ?

Sędzia (chodząc). A naturalnie; wiem, że pytasz się tak sobie tylko... na wiatr... bez celu...

Albin. Mógłżeby pan Sędzia przypuszczać ?

Sędzia. Ja wszystko przypuszczam... Oho ! znam ja cię ptaszku, jesteś bałamut... kobieciarz...

Albin. Ja?

Sędzia. A któż?... ja może?

Albin (układnie całując go w ramię). Panie sędzio... tak, mówiąc między nami. . rozumie się nie dziś, ale kiedyś.. bo bądźmy sprawiedliwi... (Sędzia unikając jego wzroku chodzi znowu) wszak ludzie są ułomni.,, a jednak, pomimo to wszystko, dziś pan sędzia jest mężem przykładnym, i ojcem najpiękniejszej panny z całego tutejszego towarzystwa..

Sędzia (n. s.). Basia dała mi głupią rolę.

Albin. Czyż każdy z nas, jeżeli tylko niema w żyłach wody zamiast krwi, nie nosi już w sobie wrodzonego uwielbienia dla tej płci nadobnej ?

Sędzia (n. s ) Ma rację.

Albin. Ktoś, coby tego nie doświadczał, nie wartby był nazywać się mężczyzną....

Sędzią (n. s.) Ma rację, jak honor kocham ..

Albin. Wszystko to, na co zżymają się przesadzeni moraliści i dewotki, nie dowodzi nic innego, jak tylko pełni życia, stanu nor malnego człowieka, i nie sprowadza owych fatalnych następstw, o jakich podoba im się mówić...

Sędzia. Nie sprowadza, nie sprowadza ; kto wie!

Albin. Panie sędzio, mówmy o-

twarcie. Cobyś pan powiedział o człowieku, nie mówię już o młodym, ale nawet w pewnych latach, tak naprzykład w wieku pańskim, chociażby ojcu rodziny... któryby przechodząc koło ładnej kobiety, odwrócił się ze wstrętem, od tego arcydzieła natury ?

Sędzia. Co bym powiedział ?... No, cóż chcesz... powiedziałbym, że to- jest... jakiś wyrodek, dziki człowiek. ,

Albin. I ja toż samo ., zatem, jesteśmy w zgodzie...

Sędzia (spostrzegając się). Ale przepraszam, nie jesteśmy w zgodzie... ja o Pawle, ty o Gawle...

Albin. Jakto, mówimy obadwaj

0 kobietach... (sędzia znowu chodzi)

1 wiem, że pan sędzia jest przekonany, tak samo jak ja, że chwilowe zajęcie się pięknością, owe przelotne zachwycanie się wabiącemi nas po drodze wonnemi kwiatkami, nie obowiązuje do niczego, jestto tylko niewinna praktyka, próbowanie sił własnych. Tymczasem każdy z nas ma jeden cel wytknięty przed sobą, to jest ożenienie się, ustatkowanie... i w tej myśli, pomiędzy owemi kwiateczkami upatruje takiego, któryby posiadał coś więcej,

j od samej woni i barwy, łem czemś Ijest stanowisko, i... j Sędzia (stając). I majątek za-1 pewne...

| Albin. No chociażby i majątek... Wszak zakochujemy się zawsze dla . czegoś .. a im więcej zalet...

Sędzia (ironicznie). Naturalnie... (n. s.) Mam gotową intrygę, jak honor kocham! (gł.) Więc tybyś się bez majątku nie potrafił zakochać?

Albin. Za pozwoleniem, nim przyjdziemy do dyskusji nad tą kwestją, pragnąłbym...

ao

Sędzia (przerywa z powagą). Panie Albinie, bądź łaskaw siadać... (siada sam — odchrząknąwszy). Położenie ojca mającego córkę na wydaniu jest niekiedy tak drażliwem, że...

Albin (n. s. siadając także). Do czego on zmierza?

Sędzia (n s. j Nie, takby było głupio.. (po cirwili uroczyście, zażywając tabakę). Panie Albinie, lubiłem cię zawsze, jako sąsiada, i ceniłem w tobie otwartość, która wynagradzała wady, bodące następstwem młodości.

Albin (skromnie). O! panie sędzio !

Sędzia. Tej otwartości dałeś nowy dowód przed chwilą, co zniewoliło mnie, że równąż chcę ci się odpłacić!...

Albin. Słucham. .

Sędzia (n. s.) I tak niema sensu... (po namyśle.) znasz Feingolda?

Albin (zdziwiony). Jakiego Feingolda ?

Sędzia. No! tego... kupca zbożowego...

Albin. A któżby go nie znał!.. n. s.) Obdziera mnie co rok....

Sędzia. Był u mnie wczoraj, zapewne go widziałeś...

Albin. Widziałem, czy mniał jaki interes?

Sędzia. Wziąłem od niego tysiąc rubli, sprzedawszy kilkaset korcy zboża na pniu.

Albin. Jakto ? Taki kapitalista, jak pan sędzia? Wolne żarty?

Sędzia (śmiejąc, się z przymusem.) Ha! ha! ha! ja kapitalista ! wyborny sobie jesteś! (wstaje.)

Albin (n. s. wstając także.) Co to ma znaczyć?

Sędzia (tajemniczo.) Muszę ci

wyznać wszystko otwarcie... bo lubię interesa załatwiać na czysto, i nie życzyłbym sobie, aby ktoś mógł mi kiedykolwiek wymawiać, żem go oszukał...

Albin. Nierozumiem...

Sędzia. Za pozwoleniem! Ludzie roztrąbili, że ja siedzę na pieniądzach .. i rachowali u mnie gotówkę na krocie. . Rzeczywiście, kiedyś było tam coś... ale... licho mnie skusiło, żem się wdał w nie swoje rzeczy... nłakomiłem się na większy procent i wszystkie kapitały ulokowałem w Warszawie na domach .

Albin. Jakto? wszystkie kapitały ?

Sędzia. Co do grosza!

Albin. Kiedy?

Sędzia. Jeszcze w zeszłym roku.

Albin. Jeżeli na dobry procent, cóż złego?

Sędzia. O niedomyślna głowo! czyż nie wiesz, co się teraz porobiło z cenami kamienic?

Albin. Nie wiem.

Sędzia. Nie wiesz? (n. s.) I ja nie wiem... (gł.) Słuchaj powiem ci, tylko nie powtarzaj nikomu... (do ucha.) wszystko mi poprzepadało

Albin (niedowierzająco.) Jakto ? na wszystkich kamienicach razem?

Sędzia. Na wszystkich.

Albin (j. w.) Czy podobna, żeby pan sędzia był tyle nieostrożnym, i nie przekonawszy się...

Sędzia (niecierpliwie.) Co ci do tego, jak zrobiłem... dosyć, że gotówki nie mam... inaczej, czyżbym brał od Feingolda, marnując zboże... zastanów się...

Albin (n. s.) Zapewne... (g}.) I tak pan sędzia przyjął to filozoficznie ?... nikt o niczem nie wiedział...

Sędzia (chodząc.) Czy chciałeś żebym sobie zaraz w leb strzeli!?... zresztą, jeszcze tam coś zostało, ale z gorzelnią trafiłem jak kulą w plot... i to mnie dorżnęło...

Albin (n. s.) Patrzcie państwo! dobrze, że się o tem zgadało .. (gł. z ironią.) Zaszczyca mnie zaufanie pana Sędziego... ale nie rozumie, do czego to zmierza...

Sędzia (chodząc dużemi krokami.) Zmierza do tego, aby nikt na pamięć nie sądził o cudzych interesach... ludzie są szczególniejsi łechcą znać lepiej moją kieszeń, niż ja sam... Mają mnie za kresusa... Manię liczą za partję krociową, tymczasem ja, chociaż mam Zielenice czyste... nie dam za nią więcej za życia... jak około pięćdziesięciu tysięcy... licząc w to wyprawę... to sobie zanotuj!., i tak jeszcze muszę się zapożyczyć.

Albin (n. s.) A to śliczny inte res!... (gł) Ale ciekaw jestem, co mnie to obchodzi?,. Czyż ja jestem konkurentem do ręki panny Marji?

Sędzia (zdziwiony.) Nie jesteś konkurentem ?

Albin. Zdaje mi się, że nie dałem nikomu powodu do robienia podobnego wniosku... ani mi postała w głowie myśl, porzucenia kawalerskiego stanu..

Sędzia (n. s.) Po djablażem ja mu tyle naplótł... co ta Basia zawsze narobi!., (gł. zły.) Czy ja ci mówię, że jesteś konkurentem?... przeżegnaj się!

Albin. Sądziłem tylko, że mam prawo odpowiedzieć na nacisk, z jakim pan sędzia wspomniałeś o posagu panny Marji...

Sędzia. Jaki nacisk?... przyśniło ci się... mówiłem tylko w ogóle

(po chwili, zły.) Najświętsza rzecz, gdy każdy patrzy swojego nosa... najlepiej na tem wyjdzie, jak honor kocham...

Albin (ironicznie.) I ja jestem tego samego zdania... (patrząc na zegarek.) A tymczasem muszę pożegnać pana sędziego...

Sędzia. Odchodzisz?., (niepuszcza) Czekajno,.. (n. s.) Licho wie, rno-żeby mu powiedzieć... (gł.) Gdzież ci tak pilno?

Albin. Mam interes, i to bardzo ważny... muszę być na stacji... pociąg przychodzi za pięć minut.

Sędzia. Za pięć minut ? Czekajno...

Albin Nie mogę, daję słowo honoru. (odchodzi.)

Sędzia (sam.) Spisałem się... ani słowa... mogę sobie przyznać... chodzi.) Teraz gotów rozpaplać to, co mu powiedziałem... niezawodnie rozpaple... śliczne rzeczy!... (po chwili.) Muszę, zapowiedzieć Basi raz na zawsze, żeby sobie sama intrygowała, gdy będzie potrzeba... a mnie dała święty spokój... (odchodzi na prawo.)

SCENA VI.

Albin i Józef, (Albin wyszedłszy przed chwilą, spotkał się przed gankiem z Józefem zaglądając na scenę.)

Albin. Niema go... odszedł... (wchodzą obaj.) A! to zgroza, wystaw sobie! najszczęśliwszym w świecie trafem, dowiedziałem się okropnych rzeczy.

Józef. Cóż takiego ?

Albin. Że teżto na nic w świecie rachować nie można. Przypo-

3*

minasz sobie naszą rozmowę nie dawno? Mówiąc o Mani, dowodziłem, że ona tu reprezentuje najlepszą partję...

Józef. Czy zmieniłeś zdanie?

Albin. Spodziewam się !... o włos nie złapałem się najszkaradniej. Imaginuj sobie, sędzia bankrut.

Józef. Co ty wygadujesz?

Albin. Jak Boga kocham! wdał się w pożyczki na domy, gdzie mu krocie poprzepadały, a dorżnął się fabrykami... ostatkami goni.

Józef. Czy podobna? (n. s.) A! tem lepiej dla mnie.

Albin. Wiem to z własnych jego ust. Chciał we mnie wmówić, że siję staram o jego córunię... dowcipny! Oświadczył mi wyraźnie, że nic za nią nie da, chybaby się w żydy zastawił. Ale odpowiedziałem tak że mu w pięty poszło.

Józef (ironicznie.) Naprzykład ?

Albin. Delikatność nie dozwala mi powtarzać... ale znając mnie, domyślasz się, że nie zapomniałem języka w gębie.

- Józef. O! ty go nigdy nie zapominasz...

Albin. Może nie wierzysz?... co?... jak sobie chcesz... Dosyć, że stanowczo zwijam chorągiewkę, i zostawiam ci zupełnie wolne pole... wszakżeś się zapisał na listę?., (podając mu rękę.) Życzę szczęścia... (odchodzi.)

SCENA VII.

Poprzedzający, Mania (wchodzi z prawej strony, ubrana jak do spaceru, za nią Brylański z kapeluszem w ręku.)

Mania (idąc w głąb i zatrzymując Albina, który był już we

drzwiach.) Panie Albinie, za pozwoleniem... dokądże to?

Albin (we drzwiach.) Witam panią, i żegnam zarazem...

Mania. Cóż tak pilnego?

Albin. Interes wielkiej wagi.

Mania. Który, spodziewam się, odłożysz pan na moją prośbę. Wybieramy się na spacer, będziesz nam pan towarzyszyć...

Albin, Pani łaskawa, w każdym innym razie, byłbym tą propozycją pani uszszęśliwiony... lecz w tej chwili. .

Mania (z kaprysem.) Ale kiedy mnie w tej chwili właśnie, idzie

o to więcej, niż kiedykolwiek...

Albin (n. s.) Łapią mnie najwyraźniej. (głośno.) Ale daję pani słowo honoru...

Mania (zwracając się do Bry-| lańskiego, który się zbliżył do niej.) Panowie się nie znacie... (prezentując.) Pan Albin nasz sąsiad... pan Brylański... (n. s. do Albina.) Zabaw go pan, mój dobry panie Albinie, bo mnie okropnie nudzi...

Albin (n. s.) Ciekaw jestem, co mnie to obchodzi?

Mania (spostrzegłszy niby dopiero Józefa.) A! pan Józef., nie widziałam... (zbliża się do niego.)

Brylański (do Albina.) Pan mieszka w tych stronach?... (przyprowadzają się za drzwi szklanne, gdzie przez parę chwil rozmawiają w ganku; poczem Albin dając do zrozumienia giestami, że nie ma czasu, opuszcza Brylańskiego, który zostaje sam.)

Mania (do Józefa ) Dobrze, że pan przyszedłeś, będzie nam weselej... (ciszej.) Znacie się z tym nieznośnym Brylańskim ?

Józef. Poznaliśmy się... ale ezem-; dzieć jego zabiegi.. cóż człowieko-że zasłuży} na ten przymiotnik? wi temu radzi rozum?

Mania. Ach! jaki nudny, to Mania. Najprzód powinien mu nic równego. Nie wiem dla czego, 1 powiedzieć, że tajenie w sobie tej rodzice upodobali go sobie, i każą : myśli, powiększa tylko złe, że cier-mi dla niego być grzeczną. Czy ■ pienie, jeżeli męż czyzna ten rze-uwierzysz pan, że przyszedł od j czewiście cierpi, doznałoby ulgi, półgodziny, i nie powiedział pięciu [ gdyby... przestało być tajemnicą

słów! Nieznośny!

Józef. Dlatego, że nie mówi?

Mania. No, naturalnie! Cóż po-: wiedzieć o mężczyźnie, który w to-1 warzystwie kobiety siedzi jak mu-mija, nie umiejąc trzech zliczyć ?

Józef (żartując) Zdarzają się

dla... osoby, która te uczucia wzbudziła; a chociażby ich nie podzielała...

Józef. Chociażby nie podzielała?

Mania (z żywością.) Mówię przez przypuszczenie... zresztą w takich razach, lekarstwo gwałtowne bę-

wypadki, że właśnie obecność tej dzie podobno najskuteczniejsze...

powolna trucizna podług mnie jest najgorszą, bo przedłuża cierpienie. Józef. Może i to prawda. Lecz inny I są położenia, że mężczyzna musi się wahać, znajdując pewien rodzaj

kobiety, wywiera wpływ paraliżu jący władze umysłowe ..

Mania. Widzę, że i pan zaczynasz być nieznośnym... w sposób.

Józef. Mówię to z własnego ; okrutnej przyjemności w zamknięciu doświadczenia .. (po chwili, patrząc . wewnątrz siebie tego uczucia. To

też sądź pani o radości, tego mężczyzny, gdy niespodzianie dowiaduje się, że skrupuły jego były zbyteczne, że ta przepaść, która jak sądził dzieliła go od przedmiotu ukochanego, nie istnieje, że położenie tej osoby upoważnia go, do ofiarowania jej swego ramienia! Mania (n. s.) Co on mówi? Józef. Może to egoizm, ale człowiek ten czuje się najszczęśliwszym. że osoba, którą on mniał za bogatą, jest ubogą jak on, że tym sposo-

na nią.) Czy pani wiesz, co się dzieje z człowiekiem, gdy nosi się z myślą rodzoną w sercu mimo wiedzy, z myślą, która rozsadza mu piersi, a z którą taić się musi gdy okoliczności przemawiające do jego rozumu, nakazują mu milczenie ?

Mania. Nie wiem, gdyż nie pojmuję uczucia, nad którem rozum miałby taką władzę.

Józef. Są jednak wypadki, że tak być musi.

Mania. Naprzykład?

T' r ' -D, a „„„J bem, nabiera nad nią prawa, uświę-

Jozęf. Przypuść pan., ze męz- ^ ^ tkwi w jegQ

czyzna z sercem gorącem, ukochał kobietę, którą prawa wymagań towarzyskich postawiły wyżej od niego, że mężczyzna tpn sięgając po jej wzajemność, byłby posądzony o brudne wyrachowanie, że ona sama mogłaby w tem świetle wi-

sercu.

Mania (n. s.) Mój Boże; on się tam gdzieś zakochał!

Józef. Pojmujesz paui szczęście tego człowieka? pojmujesz, z jaką rozkoszą przysięga sobie, życie po-

wszystko zmierza i zkąd to zaufanie, jakiem zostałam zaszczyconą?

Józef. Jakto? więc się pani nie domyślasz ?

Mania (j. w.) Żleś pan trafi}, wybierając mnie na powiernicę swoich wzruszeń. Nie jestem wcale domyślną.

Józef (z ironją.) O! przepraszam panią., kobieta jest najdomyślniej • szem stworzeniem pod słońcem i to do tego stopnia, że w rozmowie z mężczyzną, staje się czasami nawet zbyt domyślną, dostrzegając w jego słowach intencji, których nie miał...

Mania. Wina to mężczyzny, gdy nietrafnie wybrał przedmiot rozmowy...

Józef. Tym razem, masz pani słuszność najzupełniejszą... lubo nic dlań trudniejszego, jak znaleść pole, na któremby się ich przekonania spotkały...

Mania. 0! zapewne... bo mężczyzna... (naśladując jego ton) jest najzmienniejszem stworzeniem pod słońcem.

Józef. Zadałoby to kłamstwo pewnikom, jakie z tysiącznych przykładów... wyciągnęli najpoważniejsi myśliciele, pewnikom które stały się przysłowiami...

Mania. AVątpię, abyś pan by! w etanie przytoczyć wiele tych przykładów...

Józef (unosząc się.) Pani! gdybym by! artystą, malarzem albo rzeźbiarzem, mifość przedstawiałbym dwojako: męzką i żeńską. Amor męzki. byłby ślepy z zawią-

wielce zagadkowa.

Józef (wskazując na Brylańskie-go, który w ganku siedzi zamyślony na ław'ce.) Panno Marjo, jesteśmy niegrzeczni, rozmawiamy tu sobie bez ceremonji, gdy tam pan Brylański porzucony przez Albina, nudzi się sam... (z przyciskiem.) Pan Brylański, dla którego rodzice każą pani być grzeczną! Winnaś mu pani kilka słów, jakkolwiek sam trzech zliczyć nie umie.

Mania. Dziękuję panu za nauczkę, wskazałeś mi pan mój obowiązek. Wyborny pan jesteś na mentora.

SCENA VIII.

Poprzedzający, Sędzia, Sędzina (w ubiorach do spaceru, wchodzą z prawej strony.)

Sędzina (n. s. do Mani.) Już z nim, gdy tamtego zostawiłaś samego, jak na pokucie!... wiesz, że to trochę za wiele... (mówi z nią na stronie.)

Sędzia (który na znak żony, dany zaraz po wejściu, zbliżył się do Brylańskiego ) Pan z nami na spacerek? (częstuje go tabaką.)

Brylański (wchodząc z sędzią.) Z największą chęcią... w towarzystwie tak miłem...

Sędzia. Deszczu, bo zdaje się, dziś już nie będzie...

Brylański. Zapewne... przynajmniej mój barometr chwała Bogu nic mi nie przepowiada...

święcić temu skarbowi, który może 1 zanemi oczyma, tak jak go zwykle teraz mieć prawo nazwać swoim ? ' wyobrażają; kobiecy w doskona-Mania (zimno.) Możebym poję- !ych okularach z tabliczką do no-ła, gdybym wiedziała, do czego to | towania cyfr.

Mania. Być może, żeby to było arcydziełem, ale dla mnie niezro-zumiałem, jak cała pańska rozmowa

Sędzia. Pan ma z sobą barometr ?

Brylański (wskazując na ramie.) Reumatyzm, panie łaskawy.

Sędzia (mimowolnie.) Cyt!... (o-gląda się na kobiety n. s.) To się zbajał... ale Basia nie słyszała...

Sędzina (do Brylańskiego.) No, idziemy.

Brylański Służę... (podaje jej rękę.)

Sędzia (do Józefa.) Józefek, ty idziesz?

Sędzina (rzucając na niego piorunujące spojrzenie.) Mężu...

Sędzia. Co?

Józef (spoglądając na Manię.) Byłoby to dla mnie prawdziwą przyjemnością, ale nie mogę .. Odjeżdżam jutro do domu, chwile moje policzone....

Sędzina. Więc żegnamy... (od chodzą, Mania nieco ociągając się.)

-

Dekoracji

SCENA I

Mania (sama, siedzi zamyślona z książką w ręku, po chwili.) Ciekawa jestem, co mnie do tego, że mu się podoba jakaś tam uboga dziewczyna... Dawał mi do zrozumienia, że nią zajęty, że o niej tylko myśli, szczęśliwy że może być jej opiekunem i podporą... Winszuję mn! .. (po chwili wstając) jej, nie! o! nie Nad nią lituję się. . opuści ją znowu dla innej... (po chwili z zawiścią.) Widmo tej kobiety dręczyło mnie przez całą noc. Chciałabym ją zobaczyć choć zdaleka... jak ona wygląda?.. Czem go tak przywiązała do siebie?... (chodzi; po chwili.) Dziecinna je-

Józef (sam.) I ja mogłem dać się tak uwieść prostej kokieterji ? ! Bo te wabiące uśmiechy, te tak głębokie i tyle obiecujące spojrzenia, niczem innem nie były... oh! kobiety !

Mania, (powracając i jakby szu -kając czegoś.) Zdaje mi się że mógłbyś pan poświęcić nam godzinkę, bez wielkiej szkody dla interesów.

Józtf (pociągnięty jej spojrzeniem.) Pani., (robi kilka kroków ku niej, poczem wstrzymuje się ) Nie mogę... dalein sobie słowo że...

Mania (przerywając, zimno.) Nie tlómacz się pan... dosyć mi na tem... (wychodząc n. s.) Oh! mężczyźni!... (ogląda się nań jeszcze ukradkiem. Józef idzie ku oknu, i spogląda za nią.)

Zasłona spada.

' III.

taż sama. stem! co mnie to obchodzi?... (po chwili, nagle na pół ze Izami.) Ah ! Boże mój, ja go, widzę, na prawdę kocham!... (wychodzi zwolna głębią i staje w ganku zamyślona z spojrzeniem zwróconem w prawą stronę.)

SCENA II.

Mania (w ganku.) Sędzia, później Sędzina, Brylański.

Sędzia (we drzwiach z prawej strony, zaspany przeciągając się i ziewając.) A... a!... (p. c.) niema nikogo... a to się Basia zasiedziała w kąpieli, niechże ją... (patrzy na zegarek,) powinni jnż dawać kawę. . (zażywa tabakę, poczem chce iść w głąb, gdy w ganku pokazują

się przybyli od lewej strony, Sędzina i prowadzący ją pod ręltę Brylański: ton ostatni ukłoniwszy się Mani, zostaje z nią tamże. Sędzina wchodzi prędko na scenę. Mania z Brylańskim stoją przez jakiś czas nic prawie do siebie nie mówiąc; po chwili, widać w głębi przechodzącą się panią Dołężynę z Emiliją, Mania przybiega ku nim i rozmawiają. Brylański zostaje sam w ganku.)

Sędzina (prędko chwytając męża za ręce i prowadząc naprzód sceny.) Brylański widocznie zajął się Manią.

Sędzia. Widocznie ? po czemże Basia poznała?

Sędzina (j. w.) Spotkał mię, gdym wychodziła z łazienki, przywitał, i on co tak mało mówi, zapytał się o nią.

Sędzia. Proszę!

Sędzina Potem, ofiarował się odprowadzić mnie i podał mi rękę.

Sędzia. Rzeczywiście, na takie gorąco, to ofiara, jak honor kocham.

Sędzina. Tylko bez konceptów, bardzo proszę...

Sędzia (całując ją w rękę.) Przepraszam. No, ale i cóż z tego wszystkiego?

Sędzina. To z tego, że będzie mężem Mani. To jest człowiek bardzo przyzwoity, i wątpię żeby się lepsza partja trafiła. Oto wiadomości, które o nim zebrałam mieszka w Lubelskim, ma dwieście włók i jest hrabią, prawdziwym hrabią...

Sędzia (n. s.) Niewiem, czy trzeba jej powiedzieć o reumatyzmie.

Sędzina. Przytem Mania mu

sprzyja, ? przynajmniej nie ma do niego wstrętu, jak do Albina...

Sędzia (obejrzawszy się w głąb.) Nie powiem, żeby byli sobą zbytecznie zajęci... (w ganku Brylański sam siedzi na ławce, przeglądając pilnie papiery, które dobył z kieszeni; Mania w głębi przechadza się z Emilją.)

Sędzina. Widzisz przecie, że się spotkały z Emilką... W każdym razie trzeba się wziąść do rzeczy bez straty czasu, bo wody się skończą, on sobie pojedzie i gdzie go szukać... a mówię ci. że widocznie się zakochał, już ja się znam na tem; tylko trzeba go ośmielić, rozbudzić... ludzie tego usposobienia, co on, lubią się ociągać.

Sędzia. Cóż na to poradzić?

Sędzina. Musisz go zręcznie wybadać, a przedewszystkiem dać do zrozumienia, że jeżeli Mauię bałamuci...

Sędzia. Bałamuci? oh! co znowu...

Sędzina. Tak jest! bałamuci, bo wszyscy już o tem gadają... Więc mówię ci, trzeba mu dać do zrozumienia, że powinien się stanowczo zdecydować.. Już to twoja rzecz... Wybadaj go zręcznie... zostawiam was samych... (odchodzi na prawo. Mania od kilku clwil odeszła z panną Emilją w lewą stronę.)

SCENA III.

Sędzia, Brylański.

Sędzia (n. s.) Basia kapitalna, jak honor kocham... jak tylko jest co drażliwego, zaraz mnie wypycha...

Brylamki (wstawszy z ławki i schowawszy papiery, staje we

drzwiach.) Muszę już pożeguać pana Sędziego.

Sędzia (idąc ku niemu.) Za pozwoleniem, zaraz kawa będzie.

Brylański. O! dziękuję nie pijani kawy... (patrząc na zegarek.) A przytem nie mam czasu.

Sędzia (prowadząc go naprzód sceny). Ale co tam!... zostaniesz pan z nami chwileczkę... proszę położyć kapelusz... (odbiera mu go i kładzie na boku.) Siadajmy, (siadają.) Hm. hm! ., (po chwili jowialnie.) Jakże tam barometr?... ha! ha!... (klepie go po kolanach.)

Brylański (poważnie.) Jakoś nie przypomina się; deszczu, zdaje się tak prędko nie będzie...

Sędzia. To chwała Bogu; je-szcześmy też nie posprzątali... u mnie jeszcze owies i hreczka na pokosach. U państwa już po żniwach ?

Brylański. Gdzie?

Sędzia (zdziwiony.) Gdzie? (po chwili.) No, w Lubelskiem, wszak pan z tamtych stron?

Brylański. Tak jest. Co do żniwa, to w istocie nie wiem.

Sędzia (n. s.) DJa czego on nie w'ie? (po chwili milczenia n. s.) Jak tu zacząć? (głośno.) Lubelskie to bardzo ładna okolica. Pan dawno wyjechał... z taintąd?...

Brylański. Od roku mieszkam w Warszawie.

Sędzia. A! sprzedał pan majątek...

Brylański. O, nie, panie.

Sędzia. To jest, woli pan miasteczko. . Nic dziwnego, nic dwi-uego! człowiek wolny kawaler...

Brylański. Panie Sędzio, dotykasz pan kwestji, nader dla mnie i drażliwej.

Sędzia (spoglądając nań zdziwiony.) Drażliwej?... dlaczego drażliwej?...

Brylański. W życiu każdego człowieka trafiają się okoliczności, j których przypomnienie jest dlań | przykre.

Sędzia (po chwili zastanowienia.) No jeżeli pan żałujesz, że nie wpisałeś się dotychczas vi poczet żonkosiów... to masz jeszcze czas powetować ..

Brylański (gorzko.) Powetować!. (po chwili.) Panie Sędzio, są położenia, z których niema wyjścia!

Sędzia (n. s.) Co u djabła?

Brylański. Są fatalne okoliczno-j ści, które człowieka osnują, jak pajęczą. siecią i wyciągną zeń wszystkie siły, przed czasem ubielą włosy, albo też jak u mnie przerzedzą je na głowie, (nachylając się.) Patrz pan!

Sędzia (n. s.) Szczególniejszy rekomendowania się ojcu panny... jak honor kocham...

Biylański. Widzisz pan?

Sędzia (kwaśno.) Naturalnie, że widzę... tylko nic nie rozumiem... bo co się tycze reumatyzmu...

Brylański. Panie to sprawiły cierpienia moralne!

Sędzia. Moralne? (n. s.) nie podoba mi się, nie podoba mi się!

Brylański (po chwili zamyślenia.) Przyszło mi w tej chwili na myśl... (wstając.)' pan Sędzia jako prawnik, mógłbyś mi dać skuteczną radę...

Sędzia (zrywając się.) Ależ panie, ja nie adwokat! Byłem sobie po prostu sędzią pokoju, i prawa wcale nie znam, jak honor kocham.

Brylański. Panie Sędzio... prawo o małżeństwie ogłoszone w roki’

1836, umiera całe na pamięć. Jest I tam parę artyknłów mówiących na j moją korzyść, ale w ogóle każde j prawo choćby najlepsze, jest tak! elastyczne, że je można nicować jak suknię ..

Sędzia Cóż pan tak u licha, przed ożenieniem jeszcze wertujesz prawo

0 małżeństwie?

Brylański. Przed ożenieniem! (po chwili.) Sympatja i zajęcie, jakie pan Sędzia okazujesz mi od niejakiegoś czasu, skłaniają mnie, abym mu wyznał całą prawdę, której tu, w obcem miejscu, gdzie przybyłem chwilowo dla rozrywki, nie widziałem potrzeby wyjawiać...

Sędzia (n. s.) Wcale mi się nie podoba... (chodzi po scenie, Brylański za nim.)

Brylański. Ale muszę zacząć od początku. Majątek w Lubelskiem, gdzie -mieszkałem jeszcze rok temu... wystaw pan sobie, dwieście dwadzieścia włók... w tem ośmdzie-siąt lasu pysznego

Sędzia. A słyszałem, słyszałem.

Brylański. Był własnością mojej żony.

Sędzia (stając.) Pańskiej żony! to pan jesteś wdowcem ?

Brylański. Moja żona żyje.

Sędzia. Żyje!! (n. s.) Wiwat! to się Basia spisała! (chodzi po scenie.)

Brylański. Żyje i żyć będzie jeszcze długo na moje nieszczęście. Ale żeby być kategorycznym, muszę najprzód objaśnić pana Sędzię go, że lubo pochodzący z dobrej

1 dawnej rodziny, mającej nawet prawo do tytułu hrabiowskiego, byłem praktykantem...

Sędzia. Praktykantem ? przy gospodarstwie ?

Brylański. Tak jest; praktykowałem u niej, jeszcze za życia jej pierwszego męża...

Sędzia (n. s. stając.) A to ślicznie! (głośno.) Jakto, praktykowałeś pan u niej?

Brylański. To jest n nich, źle się wyraziłem... a po śmierci dopiero jego, u niej samej. Później pobraliśmy się... ludzie mi zazdrościli... (solennie) panie Sędzio! gdjr-bym był przewidział następstwa, byłbym wolał kamień u szyi sobie uwiązać i utopić się...

Sędzia (n. s. chodząc.') Wielka szkoda, żeś tego nie zrobił!

Brylański Pożycie nasze było nieznośne. Znasz pan przysłowie

o chlebie u wdowy?... o! panie, przysłowia są księgą mądrości narodu !

Sędzia (u. s. patrząc na zegarek.; Na kawę nie wołają... (chodzi, Brylański za nim.)

Brylański. Za nic mnie miała, a dochodów, nie dała się dotknąć, wj^staw sobie pan dobrodziej nie miałem czasem rubla do własnego rozporządzenia.

Sędzia (n s. zły.) Co mnie do tego ?

Brylański. Koniec końcem, postanowiłem się. rozwieść i żądać, aby mi płaciła alimenta. Wystąpiłem z procesem, opierając się na artykule dziesiątym cytowanego prawa, który mówi: że zezwolenia na związek nie było, jeżeli takowy nastąpił w skutek przymusu lub błędu., błędu, o!... A nie byłżem w błędzie mniemając, że jak chce mieć artykuł dwuchsetny dziewiąty, będzie dla mnie, jako dla głowy domu, żoną posłuszną, okazującą miłość i uszanowanie?

Sędzia (wstając.) Który to artykuł ?

Brylański. Dwóchsetny dziewiąty. Masz pan dziennik praw?., tom ośmnasty... prawo, jak mówiłem z r. 1836.

Sędzia (n. s.) Dobrze o tem wiedzieć na przypadek... dwóch-setny dziewiąty.

Brylański. Czy pan dobrodziej uwierzysz, że oddalono mnie z pretensjami, lubo jednę z przeszkód do małżeństwa, stanowią także stosunki poprzednie, połączone z przyrzeczeniem pobrania się na przypadek śmierci małżonka.

Sędzia (n. s. chodząc.) Ślicznie, ślicznie... oh! Basia, Basia... zmyję jej głowę, jak honor kocham.

Brylański. Dowodziłem tego listami, nic nie pomogło. Moja żona upiera się przy tem, abyśmy razem mieszkali, dlatego naturalnie, żeby miała ze mnie ekonoma... a o alimentach ani chce słyszeć...

Sędzia. Panie wszystko to bardzo pięknie, ale cóż ja na to panu poradzę ?

Brylański (biorąc kapelusz.) Nie znasz pan przypadkiem jakiego dobrego mecenasa, któregoby specjalnością były sprawy rozwodowe.

Sędzia. Nie znam... (nagle.) Ale! jest tu jakiś... na kuracji... stoi w domu gdzie poczta... (prowradzi go prędko do drzwi.) patrz pan, ot tam... poradź go się pan, jak honor kocham... podobno wyborny do takich spraw... nazywa się De-rusowski.

Brylański. Mocno panu dobrodziejowi dziękuję... spróbuję... (wracając na scenę.) Więc wyobraź sobie pan dobrodziej, jakie jest moje położenie. Dziwią się mojemu

humorowi, małomówności, nazywają dziwakiem! Któżby nie stetryczał, proszę ja pana, w moim miejscu?

Sędzia. Ale masz pan najzupełniejszą słuszność, (nagle.) powiedz mi pan... wszak przez ten czas, jak tu rozmawiamy, możnaby na dobrej maszynce, dziewięć razy ugotować kawę. — nieprawdaż ?

Brylański (po chwili zastanowienia.) Nie rozumię alluzji.

Sędzia. Mówię bez żadnej alluzji. Ja przynajmniej, choć nie jestem kobietą, dawnobym już ugotował i pan, ręczę za to. chociaż masz w głowie jak w trybunale... przyznaj pan.

Brylański. Zapewne.

Sędzia. Widzisz pan? a nas jeszcze nie wołają?

Brylański. Pan dobrodziej amator kawy?

Sędzia. Zapalony... (n. s.) Zwłaszcza w' tej chwili... (głośno.) pan nie pija ?

Brylański. Chyba zaraz po obie-dzie, pół filiżanki czarnej...

Sędzia. Ale ze śmietanką, nie ?

Brylański. Nigdy.

Sędzia (n. s.) To chwała Bogu! pójdzie sobie...

Brylański. Więc wracając do mojego położenia...

SCENA IV.

Ciż, Sędzina.

Sędzina (we drzwiash na prawo.) Panowie, proszę na kawę...

Sędzia (żywo.) Pan ten nie pija...

Brylański. Istotnie, nie używam... a przytem...

Sędzina (zbliżając się.) Ale cóż to szkodzi? nie będziesz pan tak

niegrzecznym, aby nie zostać chociaż dla towarzystwa...

Sędzia (z wyższością.) Ale moja Basiu!... nie wiedzieć, zkąd Basia przyzwyczaiła się arbitralnie narzucać wszystkim, swoje widzimisię... to nie każdemu się podoba..

Sędzina (n. s.) Co to znaczy?

Sędzia. Pan ten ma interesa.

Brylański. Tak jest. pani. . i ważne, (cicho do Sędziego.) Więc gdzie on mnieszka... na poczcie?

Sędzia (biorąc go pod rękę i prowadząc znowu do drzwi.) W domu gdzie poczta.. patrz pan, tam... zresztą łatwo się dowiedzieć... adwokat Derusowski.

Brylański. Żegnam panią do-brodzikę .. (Sędzina się kłania.)

Sędzia (po wyjściu Brylińskiego.) Z panem Bogiem!

SCENA Y.

Sędzia, Sędzina.

Sędzina. Powiedzże mi, co to wszystko ma znaczyć?

Sędzia (poważnie z góry.) Artykuł dwóchsetny... nie pamiętam który, tomu ośmnastego... prawa

o małżeństwie powiada, że żona winna być posłuszną mężowi, jako głowie domu, winna mu miłość i uszanowanie. Prawo jak wół!

Sędzina. Z kądże znowu z tem wyjeżdzasz ?

Sędzia. Człowiek całe życie uczy się rozumu, lat dwadzieścia pięć jestem mężem, i nie przyszło mi nigdy na myśl, aby przeczytać tak piękny artykuł. Słyszałem coś o tem jeszcze w szkołach z nauki moralności, ale nie wiedziałem, że to jest w prawie, i że niewykonanie tego prawa jest punktem do rozwodu.

Sędzina. Czy ty bredzisz?

Sędzia. Ja bredzę! Basia wyborna. Żeby Basia znała prawo, toby wiedziała, że nim się wyjdzie z jakim projektem, ni w pięć ni w dziewięć, to się pierwej radzi męża, jako głowy rodziny, i pyta się, co on o tem myśli.

Sędzina. Wiesz że mnie do niecierpliwości przyprowadzasz.

Sędzia. Wierzę bardzo; ale będzie wstyd, jak Basi dowiodę czarno na białem, że ruszyła konceptem, jak...

Sędzina. Ali! co za wjrrażenie!

Sędzia. No, koniec końcem, że przemądrowała.

Sędzina. Ale w czem?

Sędzia. To są następstwa tak zachwalonego dziś emancypowauia się kobiet. Wy jesteście ..

Sędzina. Bez tych filozoficznych zwrotów... Mów wyraźnie, co się święci...

Sędzia. Oto, to, że przebierając w mężach dla Mani, Basia trafiła jak kulą w plot.

Sędzina. Już widzę, żeś się dowiedział czegoś o Brylańskim. Po wiedzże mi raz, co takiego?

Sędzia. Ślicznego zięcia Basia sobie znalazła...

Sędzina. Cóż, rzemieślnik?

Sędzia. O! gorzej jeszcze!

Sędzina. Na Boga! kryminalista ?

Sędzia. Nie wiele do tego bra kuje jak honor kocham!

Sędzina (niecierpliwie.) Mówże! co ?

Sędzia (z ironją.) O! mała rzecz... I tylko tyle, że pan Brylański.,. (cie-■ sząc się z efektu) jest żonaty! i Sędzina. Żonaty!

Sędzia. Tak jest! żonaty... ale jak jeszcze!... najprzód praktykował u jakiejś baby starej jak świat... później się z nią ożenił... wtenczas baba go osiodłała... a na koniec zawojowawszy, wygnała z domu na cztery wiatry!

Sędzina. Zgroza!

Sędzia. A widzi Basia! ja to zaraz coś miarkowałem, tylko nie chciałem mówić... bo to n Basi jak nic: a to się nie znasz! a to ci się zdaje; a to się nie wtrącaj !... ma Basia teraz skutki!

Sędzina (znękana.) Żonaty!

Sędzia. Prowadzi proces o roz wód i o stracone korzyści. Wyli-kwidował babie parękroć, ale figę dostanie... Tymczasem goły, jak turecki święty przymawiał mi się

0 pożyczenie kilkudziesięciu rubli.

Sędzina. Czy podobna? tak mało cię znając!

Sędzia. Co Basia chce! są ludzie z czołem wytartem... po rękach mnie całował, ale naturalnie odmówiłem ; tyle tylko musiałem zrobić, żem mu nastręczył obrońcę...

1 wyprawiłem za drzwi Żeby nie ja, Basia byłaby go zaprosiła na kawę, jak honor kocham (chodzi po scenie.)

Sędzina (siadając.) Czyż mogłam przewidzieć!... ali! ja to przycho-ruję... wszyscy już wiedzą, (po chwili wstając.) Ha! niema rady, tylko trzeba Albina czemprędzej ściągnąć napowrót.

Sędzia. Albina! przecież go Mania nie chce !

Sędzina. Musi chcieć!., ah! ta dziewczyna o śmierć mnie przy prawi!... Tu już chodzi o naszą ambicję Tegoby trzeba tym wszystkim plotkarkom, żebyśmy wyjechali

beZ niczego! powiedzą, żeśmy przywieźli córkę na pokaz, a nikt jej nie chciał! (chodzi także po scenie po chwili.) Zresztą chociażby to nie przyszło do skutku, idzie

0 to, aby Albin mógł być nważany za jawnego konkurenta Wówczas nikt nie będzie miał prawa robić wniosków' o Brylańskim! (łamiąc ręce.) Ah! coby to był za tryumf dla wszystkich, którym jesteśmy solą w oku ! (po chwili zatrzymu -jąc się.) Albin w Mani gustuje, co do tego niema wątpliwości...

Sędzia. Ale gdzie tam! mnie powiedział zupełnie co innego.

Sędzina. Inaczej mu nie wypadało, gdy z twoich słów mógł miarkować, że go niechcemy.

Sędzia. Więc jakże zrobić, kie-dy mu już dałem do zrozumienia ..

Sędzina Powiedz, że żartowałeś... łatwo go przekonasz...

Sędzia. Owszem, życzyłbym sobie go przekonać... ale., to byłoby zanadto widoczne łapanie...

Sędzina. Rób jak chcesz, ale sprowadzić go musisz koniecznie...

1 to zaraz! .. resztę ja biorę na siebie.

Sędzia (stanowczo.) Nie pójdę!

Sędzina. Chcesz mnie widzieć na marach...

Sędzia. O! o! (w ciągu tej rozmowy każde z nich to chodzi, to przystaje, stosownie do wymagań sytuacji.)

Sędzina. Tyś winien temu wszystkiemu...

Sędzia (obruszony.) Ja winie-nem!... patrzcie państwo. .

Sędzina. Ty, bo mogłeś się był czegoś stanowczego dowiedzieć... ja jako kobieta, nie miałam tyle sposobności... (Sędzia chce mówić.)

Więc żebyś naprawił złe i nie miał sobie nic do wyrzucenia, musisz koniecznie tak zrobić, żeby Albin był u nas dziś jeszcze... zaraz...

Sędzia (zniecierpliwiony.) Więc go za kark wezmę, czy co?

Sędzina (niby słabnąc.) Ab! mój Boże... (mdlejącym głosem.) Jest tyle sposobów..,

Sędzia (siadając.) Nie myślę afiszować się...

Sędzina (j. w.) Chyba ci nie chodzi o los córki i zdrowie żony, które już i tak dosyć wątłe.

Sędzia (mięknąc.) Ale gdzież go będę szuka!?

Sędzina. Czyż mieszkamy na pustyui? Nie znajdziesz go w do mu, to będzie w restauracji., albo gdzie...

Sędzia (wstając.) Dobrze to wszystko ale...

Sędzina (podając mu kapelusz i laskę.) Żadnego ale tu idzie o naszą reputację... na miłość boską, nie zwłócz!

Sędzia (do siebie.) Kaci nadali! (do żony.) Pamiętaj sobie, że jeżeli robię, co chcesz, to dlatego tylko, żeby raz już skończyć i nie mieć kłopotu. . (wychodzi, w ganku.) Djabli wiedzą, gdzie iść najprzód .. (waha się, patrząc na obie strony, wreszcie udaje się w prawo.)

SCENA VI.

Sędzina sama, później Albin.

Sędzina (we drzwiach, patrząc za nim.) To jedyny środek... ach! jabym przychorowała, gdyby to wzięli na języki!... gdy zobaczą, że Albin bywa jako starający się, zamkną się wszystkim usta .. (wyglądając.) Ach! poszedł w tamtą.

stronę, a ten idzie od siebie;.,. Szczęście, żem go spostrzegła... (do Albina, który przechodzi prędko z lewej ku prawej, jakby bał się być spostrzeżonym.) Panie Albinie! panie Albinie!

Albin Przepraszam panią najmocniej, lecz mam bardzo, ale to bardzo pilny interes właśnie do pana Sędziego, którego ot tam widzę i muszę dogonić...

Sędzina. Ale pójdźże pan... mój mąż powróci zaraz, bo wyszedł tylko na chwileczkę...

Albin (zakłopotany.) Ale pani Sędzino dobrodzijko istotnie,... tak mi pilno... (n. s.) to jest polowanie na mnie najwyraźniejsze...

Sędzina. Cóź to może być za interes tak pilny ?

Albin (we drzwiach.) A ! pani... jestem jak koń w maneżu. Urządzamy obiad składkowy... latam od rana, i właśnie zobaczywszy Sędziego, biegłem za nim, aby się także wpisał na listę... (dobywa z kieszeni papier.)

Sędzina (wdzięcznie.) Czy to będzie obiad z damami?

Albin. Widzi paui Sędzina... nie wiemy jeszcze... jestto obiad pożegnalny dla Marszałka, który w tych dniach odjeżdża, więc...

Sędzina (j w.) Nie sądź pan, abyśmy się wpraszały... tylko ciekawa jestem jaką mielibyście zabawę bez nas..

Albin. Ah! czy potrzebujesz pani tego dowodzić! obiad bez dam, jest jakby... nie znajduję w tej chwili porównania, ale...

Sędzina. Więc...

Albin. Tylko, że to Marszałek... Oh! ci starzy... lękają się sub jekcji, fraka,..

Sędzina. Rozumiem. Chcielibyście być sans gene, i spędzacie na starych. Oj! młodzieży, młodzieży dzisiejsza?

Albin (chcąc się wyniknąć.) Więc daruje pani, że...

Sędzina. A, w istocie, że zaczynasz pan być niegrzeczn3Tm! Cóż panu stanowi kwandransik ? Ręczę panu, że mój mąż w tej chwili wróci. • (idzie naprzód sceny.)

Albin (n. s.) Daję słowo honoru, jestem w niebezpieczeństwie. . Żeby tak znaleźć jakiego konduktora, na któryby się zwrócił ten prąd... (po chwili.) Ah! mam go! (głośno zbliżając się.) Daruje pani, ale aby się wytłomaczyć, muszę powiedzieć, że nie mamy jeszcze gospodarza tego obiadu... a raczej mamy go, ale jeszcze nic o tem nie wie i trzeba go uprzedzić, a przedewszystkiem złapać, co nie cierpi zwłoki...

Sędzina. Któżto taki?

Albin. Nasz wspólny sąsiad i dobry znajomy, Józef. Wybraliśmy go jednogłośnie.

Sędzina, (szyderczo.) Paj Józef! a to z jakiej daty, z pierza, czy z mięsa?

Albin. I z jednego i z drugiego... O, papiery jego poszły teraz w7 górę. Jestto niby tajemnica, ale już wszyscy o niej wiemy. Ta jego prezydentura, będzie rodzajem wkupienia się... oblewinami..

Sędzina. Wytłumacz się pan jaśniej, bo nic nie rozumię.

Albin. Jakto ? nie wiesz pani wielkiej nowiny? Józef odziedziczył po stryju, którego w przeszłym miesiącu pochował, przeszło miljon.

Sędzina. Cóż to za bajeczka ?

Albin. Daję pani najświętsze słowo honoru, wiadomość ta nie ulega najmniejszej wątpliwości...

Sędzina (n s.) Jezus Marja! (głośno, mocno wzruszona.) Więc dlatego siedział tak długo na Podlasiu?... Proszę jaki skryty!

Albin. Biedny Józef będzie teraz oblęgany przez płeć piękną... (poruszenie Sędziny.) Mówię otwarcie, bo dowiedziałem się z boku o pewnych planach... tylko, że to wszystko zamki na lodzie, bo jego serce zajęte.

Sędzina (niespokojna.) Tak?,..

Albin. Znamy oboje osobę posiadającą je bez podziału...

Sędzina (siląc się na obojętność.) Któż to taki?

Albin (do ucha.) Panna Marja !

Sędzina (z niedowierzaniem.) Oh!...

Albin. Daję. pani najświętsze słowro honoru. . sam mi to wyznał... (n, s.) dwa razy z rzędu powiedziałem sumienną prawdę... co to jest zbieg okoliczności!

Sędzina (zauyślona.) Byłoto tam coś między niemi, ale przyznam się, że nie badałam Mani. Niewiem jak ona względem niego usposobiona, a my dziecku naszemu w tej kwrestji zostawiamy najzupełniejszą swobodę.

Albin (n. s) No, jeżeli tego nie złapią, to nie wiem czem będę. (zwracając się w głąb i spostrzegając Józefa i Manię ) Patrz Pani!... (Mania od kilku chwil nadszedłszy z lewej strony, stanęła na prost drzwi, spoglądając w prawo, zkąd nadchodzi Józef i wita się z nią.)

Sędzina (prędko porywając Albina za rękę.) Panie Albinie, mam kilka stów do powiedzenia panu... (wychodzi z nim szybko na prawo, Albin drwiąco się śmieje.)

SCENA VII.

Mania i Józef (wchodzą na scenę.)

Józef. Nie spodziewałaś się pani zapewne widzieć mnie dzisiaj po wczorajszem rozstaniu...

Mania. Przeciwnie, byłam pewna, że pan przyjdziesz.

Józef. Byłaś pani pewna?

Mania. Zdaje się, że najprostszy obowiązek grzeczności, nakazywał panu przed odjazdem, pożegnać się z osobami, które panu dobrze życzą!

Józef (z goryczą.) Które mi dobrze Życzą!

Mania. Powiedziałeś to pan tonem takim, jak gdybyś wątpił.

Józef. Niemamże prawa wątpić, po wczorajszej rozmowie?

Mania (zdziwiona.) Po wczorajszej rozmowie?

■Józef. Zaczętej pod dobrą wróżbą, a skończonej w sposób tak dla mnie bolesny, gdy dałaś mi pani do zrozumienia, że niewolno mi przekraczać pewnych granic...

Mania (j w.) Ja panu dałam do zrozumienia? Jedno chyba mógł byś mi pan wymawiać, to jest brak sympatji dla osoby, o której napomykałeś, a której nie znając, nie mogłam osądzić, czy jest jej godną.

Józef (zdziwiony.) Osoby?... o której napomykałem?

Mania. Jakiejś panienki ubogiej, prześladowanej zapewne przez losy... jak to romansowo!... która z zaufaniem w ręcę pana składa swoją przyszłość...

Józef (żywo.) Jakto, więc pani nie domyśliłaś się, o kim to była mowa ?

Mania (zimno.) Zkądże mogłam się domyśleć?

Józef (j. w.) Ależ panno Marjo, ja wiem o wszystkiem!

Mania (j. w.) O czein?

Józef. Dowiedziałem się przypadkiem całej prawdy; wiem o stratach majątkowych, jakie ojciec pani poniósł w tych czasach.

Mania (n. s.) go on mówi?

Józef. Może to było uczucie samolubne, lecz wiadomość ta ucieszyła mnie. Tak byłbym szczęśliwy, zostając całą podporą tej, którą ukochałem, gdy tymczasem...

Mania (przerywając mu żywo.) Zatem, mówiąc o tej panience ubogiej, pan miałeś mnie na myśli?

■Józef. Kogożby innego!... a pani sądziłaś...

Mania (naiwnie.) Ze mam w niej rywalkę...

Józef. Rywalkę !

Mania. I to właśnie przypuszczenie zabolało mnie.

Józef (z uniesieniem chwytając . jej rękę i całując.) Panno Marjo!

Mania. Poniżała mnie, dręczyła rola powiernicy, jaką zdawałeś się pan mi przeznaczać..

Józef (j. w.) Pani moja najdroższa!... Maniu... co ja słyszę... ty mnie kochasz..

Mania (oglądając.) Cicho!... na miłość boską!... mama usłyszy...

Józef (j. w.) Niech usłyszy!... niech wszyscy słyszą... (klęka i całuje jej ręce.) więc chodziło tylko

o to, żeby posiąść twoje serce...

Mania (zasłaniając mu usta.) Ah! Boże mój!... cicho!... w'stań pan!

Józef (j. w.) Reszta mnie nie obchodzi...

Mania. Jakto nie obchodzi?... a moja ręka ?...

Józef {ciągle klęcząc.) Dostane ją!

Mania. A jeżeli mama nie pozwoli?

Józef (j. w. całując jej ręce.) Pozwoli... pozwoli.. (ciągle całując.) bo ja cię kocham... (j. w.) i ty mnie kochasz.,, (j. w.)

SCENA VIII.

Poprzedzający, Sędzina, Albin.

Sędzina (która od paru chwil weszła z Albinem i stanęła za niemi, klaszcząc wręce.) Brawo, brawo !... (Józef wstaje prędko; Mania mimowoli krzyknąwszy, odwraca się z minką zawstydzoną; uprzejmym tonem.) Zapal ten jest bardzo dobrej wróżby dla Mani, ale mnie przykro...

Józef (nieco zmieszany.) Pani Sędzino...

Sędzina. I.bardzo przykro, że pan miałeś tak ma!o do nas zaufania...

Józef. Pani, kocham pannę Maiję..

Sędzina. O ! o tem wiem dawno, ale spodziewałam się, że pan przecie wyznasz to nam... rodzicom...

Józtf. Chciałem być pewny wzajemności...

Sędzina. Mój Boże, jacy ci zakochani ślepi... czyż pan tego dawno nie widziałeś?...

Albin (n. s. śmiejąc się.) Słowo daję, to bezczelność 1

Mania (n. s.) Nie pojmuje mamy, doprawdy...

Józef (całując w rękę Sędzinę.) Więc pani także to spostrzegłaś, i... nie gniewasz się!...

Sędzina. Panie Józefie, znamy się dosyć dawno i spodziewam się, że nie miałeś pan nigdy powodu skarżyć się na przyjęcie, jakiego w domu naszym doznawałeś...

Józif. Przyznaję, ale muszę dodać, że nie mogłem rachować nigdy, aby mój zamiar starania się o rękę panny Marji...

Sędzina (uroczyście.) Zamiar ten nie sprzeciwia się w niczem wido • kom, jakie mamy względem- naszej córki... gdyż przyjęliśmy wraz z mężem za zasadę, pozostawić Mani zupełną wolność pójścia za głosem serca; zastrzegając sobie tylko, jako troskliwi rodzice, kierowanie zdaleka jej wyborem...

Albin (n. s.) Wypaliła jak z nut..

Sędzina. A że wybór już uczyniony, przeciwko któremu nie mamy nic do powiedzenia... wszak prawda, Manieczko, że to jest two-jem życzeniem... odezwijże się...

Mania (rzucając się ze łzami w jej objęcia.) Mateczko droga!

Sędzina (całując ją.) Więc niech się dzieje wola boska ! (rozczulona) Nieraz, dawno, dawno już temu, gdyście wy może o tem nawet jeszcze nie myśleli, rozmawialiśmy z ojcem o was obojgu i nie stawialiśmy tamy rodzącemu sie pod naszem okiem uczuciu...

Józef (wzruszony, przyklękując przed Sędziną i całując jej rękę.) O! pani... bądź pewna, że przyszłość i szczęście panny Marji, powierzasz człowiekowi, który strzedz ich będzie, jak źrenicy wr oku. (z zapałem.) Kocham ją wszystkiemi siłami duszy mojej!., (powstając.) Ale jest jeszcze jedna kwestja nie mniej ważna dla troskliwości rodzicielskiej, to jest przyszłego na-

szego utrzymania. Otóż muszę pani oświadczyć, że stan mój majątkowy (dobywa papiery.)

Sędzina (przerywa z godnością.) Nie sądź pan, abym w tej chwili w'dawa}a się w jakieś targi, któ-reby nam wszystkim ubliżały...

Albin (n. s.) A to baba ko-medjantka,... niechże ją djabli wezmą!

Sędzina. Dosyć mi na tem, że znamy pana jako człowieka rządnego, dobrze prowadzącego się i wiemy, że majątku, jaki Mania mieć będzie sama z siebie... (Albin parska śmiechem.) nie stracisz...

0 to jesteśmy aź nadto spokojni.

SCENA IX.

Poprzedzający i Sędzia (wchodzi głębią.)

Sędzia (zdyszany, zobaczywszy Albina.) A! mam cię przecie!,., już mi się nie wymkniesz... com się za tobą nabiegał, to... niech ci Bogowie niepamiętają.

Albin. Ja także szukałem pana Sędziego... (dobywa listę i mówi do niego cicho.)

Sędzina. Mój mężu, lubo to może być interesująca kwestja, chciej ją odłożyć na później. W chwili twej nieobecności oświadczono mi się z chęcią starania się o rękę Mani, a ja rozrządziłam się tu bez ciebie i zezwoliłam, w przekonaniu, że na zdanie moje się zgodzisz...

Sędzia (zajęty był przeglądaniem listy, zdziwiony.) Co! już?... oświadczyny i tego... w imię ojca'

1 syna.., nie bawiłem pół godziny... (do Albina.) A wiesz co, żeś chwat. . dobiłeś... (rozkładając nad nim ręce.) Niechże wam pan Bóg!...

Albin (prę4ko przerywając i wskazując na papier.) Dobiłem do okrągłej liczby... pan Sędzia jest... dwudziesty, a Józef, który właśnie w mojej przytomności oświadczył się o rękę panny Marji... i miał szczęście być przyjętym .. wybrany gospodarzem.

Sędzia (osłupiały.) Józef oświad czyi się i przyjęty!...

Sędzina. Tak jest.. oświadczył się pan Józef, a ponieważ nie wątpię tak o jego prawdziwem przywiązaniu, jak o wzajemności dlań Mani... (z przyciskiem) co jak wiesz, dawnoamy już zauważyli, więc odpowiedziałem, że nie mam nic przeciwko temu...

Sędzia (n. s) Świat się przewrócił do góry nogami, jak honor kocham! (cicho do żony, która zbliżyła się do niego.) Jakżeż on trafił do Basi?

iSęcfeima(ciclvo)Miljoner po stryju!

Sędzia (podobnież.) Kto?

Sędzina. Józef! (wielkie zdziwienie sędziego.) tylko nie daj poznać, że wiesz o tem...

Sędzia. Hm! hm! (nagle z o-twartemi rękoma do Józefa.) Poczciwości!... pójdź, niech cię uściskam... pójdźcie oboje... (ściska ich.) Bierzcie się., pozwalam!... (do żony.) Ja zawsze mówiłem, że oni się mają ku sobie.

Józef (n. s ) Zaczynam mieć podejrzenia... coś do nich musiało dojść...

Mania. I ojczysko poczciwe | zmiękło... nie wiem doj rawdy, co \ mogło wpłynąć na rodziców...

Józef. Nie badajmy pobudek, gdy tylko siebie wzajem pewni jesteśmy... (rozmawiają n. s.)

Albin (n. s.) Spodziewam się,

I żo teraz jestem bezpieczny... (gł.

żegnając się.) Do widzenia z pań-; stwein dobrodziejstwem.

Sędzia. Odchodzisz?., czekaj! zostań na kawie.

Albin. Nie mam czasu ! (cicho ) tylko jeszcze niech mi wolno bę dzie powinszować zięcia. Może pan sędzia nie wiedział, ze Józef rai-ljoner ?

Sędzia i Śmiejąc się ) Co ty gadasz?

Albin. Tak jest... stanowi kom-pesatę za pańskie summy, stracone na domach...

Sędzia. Moje summy?... bodaj-cłe! ja tylko żartowałem.

Albin. Jakto?

Sędzia. A nie inaczej!... czy miałeś mnie za takiego?... (pokazuje na głowę, kręcąc palcem Albin osłupiały, spogląda na Józefa i Marję szepcących ze sobą.) No, zostajesz na kawie?

Albin (n s. zamyślony.) Jak ona dziś ślicznie wygląda...

Sędzina (do Albina, podając lnu rękę.) Pan Albin dal nam przed chwilą taki dowód przychylności

i przyjaźni, że zapewne nie odmówi uczestniczenia w dzisiejszej familijnej uroczystości.

Sędzia. A widzisz!... jejmości się już nie wykręcisz. . (do wszystkich.) No pójdźmy!...

Albin (n. s.) Może mi się uda odsądzić go. (do Mani, podając jej ramię.) Służę pani. .

Sędzia (łapiąc go.) O! za pozwoleniem!... (wskazując na Józefa.) to już teraz do niego należy... ty pójdziesz ze mną. (odchodzą na prawo, Józef z Manią, Sędzina, a Sędzia prowadząc pod rękę Albina, zasłona spada).

KONIEC.

Rekwizyta.

2 fotele — stolik, kanapka — krzesło — stolik

za drzwiami środkowemi w ganeczku kanapka pleciona. Robótka — książki — packa na muchy — album.

laskę — chustkę kolorową — tabakierkę i pugilares z pie-niądzmi (rublami.)

pugilares z pieniądzmi i papiery.

plik papierów sądowych.

arkusz papieru i notatka z ołówkiem

torebka damska 8 biletów na koncert.

Z -prawej: Z lewej;

W głębi :

Sędzia:

Józef: Brylański: Albin: Natręcka:

/■

WDZIĘCZNOŚCI

^RASZEWSKIEMU

W DOWÓD GŁĘBOKIEJ CZCI ZACHĘTĘ PRZY STAWIANIU PIERWSZYCH KROKÓW,

POŚWIĘCA

AUTOR.

PAN DAMAZY

komedja konkursowa w 4. akiach

przez

LIZIŃSKIEGO.

PANI ŻEGOCINA.

PANI TYKALSKA jej siostra.

SEWERA N \ siogtrzeńcy. ANTONI /

DAMAZY ŻEGOTA.

O S O B Y:

| HELENA, jego córka. BAJDALSKI, rejent. GENIO, jego syn. MAŃKA.

JAN, lokaj.

Rzecz dzieje się na wsi w domu Żegocinej.

A K T I.

(Scena przedstawia pokój; drzwi główne w głębi, do przedpokoju; boczne po obu stronach ; z lewej strony nieco na przodzie kanapa, po za nią biurko itd. po prawej zwierciadło stojące i okno.

SCENA I.

Scioeryn (leży na kanapie z książką w ręku i pali papierosa). Antoni (także z papierosem wygląda oknem).

Seweryn (po milczeniu). Dobrze sie bawimy! co?

Antoni (budząc sie z zamyślenia, żartobliwie) Hm! napadło nas jakieś grobowe milczenie.

Seweryn. Co ti ciebie jest rzeczą fenomenalną.

Antoni. Co tam! No słuchaj — mieliśmy iść na kaczki, zabieraj sie.

Seweryn. Niechce mi sie.

Antoni (biorąc dubeltówkę, stojącą w głębi). A niech cię też. — Jaką z ciebie babę zrobili, daję słowo... boisz sie nóg zamaczać, czy co?

Seweryn. E nie plótłbyś.

Antoni. Nic innego, zapewne ciotka zabroniła swemu Benjamin-kowi polowania z obawy, aby się nie zakatarzył, albo nie okaleczył, bo ona spazmów dostaje na sam widok broni. (Seweryn nie odpo-wiadąjąc, czyta, — Po chwili). Ja

1

wyrzekłbym się i wszystkich dobrodziejstw pod takimi warunkami... być jak dziecko w powijakach... fe! no więc stanowczo nie idziesz?

Seweryn (ironicznie) Gdyby nas ta kto słyszał, wziąłby cię za zapalonego myśliwego, gotowego na skręcenie karku dla jednego krzyka albo dubelta, a tymczasem zamiast po polu, łazisz już trzeci dzień najprozaiczniejszym gościńcem upatrując innąi zwierzyny. Myślisz, że niewiem.

Antoni. Może wiesz, ale nie wszystko, pójdź ze mną, a dopowiem ci resztę.

Seweryn. Wszakże to tym gościńcem ma przyjechać pan Damazy Żegota z Heleną? aha... rumienisz się?

Antoni. Nie myślę taić, że wyglądam ich przybycia z upragnieniem.

Seweryn. Aha ! zgadłem.

Antoni. Ale zgadłeś, zgadłeś, (ogląda się). I jeżeli pragnąłem, a-żebyś mi towarzyszył w pole, to dła tego, że chciałem, korzystając z paru godzin wolnych, wywnętrzyć ci się... Bo widzisz braciszku, potrzebuję twego zdania i porady...

Seweryn. A wiesz, że zaciekawia mię ten twój romans. Więc jakże tam daleko zaszło z tą gąską ? Stary nie domyśla się niczego?

Antoni (żywo). Cóż to znown za ton ! Masz widzę najfaiszywsze wyobrażenie o naszym stosunku. Ja kocham Helenę, rozumiesz, kocham

i ożenię się z nią... naturalnie, jeżeli mi ją dadzą..

Seweryn. Ah! dla Boga, z pocałowaniem ręki. (wstając) Aleś ty bzika dostał.

Antoni (j. w.) Sewerynie!

Seweryn. Świetna partja, tobyś j zrobił interes.

Antoni. Partja — partja... ja nie szukam partji, tylko żony. (sia-| da i zwija papierosa).

Seweryn. Najprzód nie ładna... (Antoni śmieje się głośno). Ale pozwól no, niby w szczegółach, poje-

I dynczo biorąc, nie można jej nic zarzucić, ale dla mnie ma coś antypatycznego...

Antoni. Nawet?...

Seweryn. Daję słowo... na serjo... Dalej, jak powiedziałem, gąska parafialna... tak na krótki stosune-czek, nie mówię, ale na żonę... A ojciec!... bój się Boga... szlagon

i ordynaryjny... co on mógł jej dać | za wychowanie ?

Antoni. Poczciwe i kwita. — A zręsztą pozwól sobie powiedzieć, ] że wyrokujesz na domysł. Czyż ty ją znasz tyle, żebyś mógł sądzić? Może nawet nie mówiłeś z nią nigdy.

Seweryn. Przyznaję, żem się o to nie ubiegał. . raz jeden byłem u nich z ciotką, w przejeździe na-

I turalnie, bo wiesz, że ona niema do nich nabożeństwa, to też dziwi | mię z kąd jej się wzięło ni ztąd,

I ni zowąd zapraszać ich.

Antoni. I ja tego nie pojmuję... Ale cóż ? odstępujesz od rzeczy.

Seweryn. Więc znaleźliśmy się przypadkiem. Cóż to za dom! pa-rafiańszczyzna!... Nie możną kichnąć żeby ci nie życzono setnych lat!

Antoni (z komiczną powagą). A któż kicha, przyjechawszy z wizytą.

Seweryn. Bądź co bądź, jako gość, czułem się obowiązany bawić pannę... Ale cóż... rozmowa nie szła i nawet nie wiedzieć o czem

było gadać... zacząłem o literaturze, ani rusz...

Antoni. To już kłamiesz...

Seweryn. No liznęła tam coś--ale co to znaczy! Napomknąłem o Warszawie — nie była tam nigdy... Więc wszcząłem traktat o prosiąt-kach, o gąskach, o hodowaniu kurcząt i zdejmowaniu im pypcia, ale papie się to nie podobało i tak znacząco zaczął mrugać i krząkać, jakby się obawiał, żebym nie palnął jakiego ekiwToku.

Antoni. Musiałeś ty tam swoim zwyczajem palnąć co ?

Seweryn. Ale nie, jak cię kocham... mówiliśmy najprzyzwoiciej. Po śniadaniu proponowano przechadzkę, a że tam niema ogrodu, więc poszliśmy do obory, z panną naturalnie... i z Dziubalską, zdaje mi się, czy jak się tam nazywa (śmiejąc się). Znasz ty ją?

Antoni. Najpoczciwsza w świe-cie kobieta, Helenkę wypiastowala.

Seweryn. Więc czy uwierzysz, że Dziubalsia kazała poodsadzać cielęta od krów, zapewne, żeby widok ssącego potomstwa nie wzbudził w pannie jakich zdrożnych myśli. Pokazuje się, że nawet dobrą gospodynią nie będzie. Niewiem na co ją chowają.

Antoni. Pleciesz jak na mękach. Gdybyś ją znał bliżej, tak jak ja, przekonałbyś się, co to tam za brylanciki umysłu i serca mieszczą się pod tą parafiańską, jak nazywasz, powłoką.

Seweryn (szyderczo). Aj!... aj!...

Antoni (niecierpliwie wstając). A zresztą, kocham ją, no, i dosyć... a że jak się spodziewam, wyczerpałeś już całą serję zarzutów...

Seweryn. Zachowałem na ostatek najważniejszy.

Antoni. Naprzykład?

Seweryn. Goła.

Antoni. Oh!

Seweryn (przedrzeźniając) Oh! — dobre sobie to: oh!... powiadam romantyk jesteś, my się nigdy nie zrozumiemy, zanadto się różnimy w pojęciach...

Antoni. Nie moja wina, jeżeli zamiast serca, masz w piersiach kawał mięsa.

Seweryn (wstając). Mój drogi, czy mam, czy niemam serca, o tem nie możesz sądzić... kto wie, czy też w gruncie nie jestem innym, jak się wydaję...

Antoni. Więc maskujesz się, czy co?...

Seweryn. Wiesz, że zależę od ciotki, i że za obietnicę zapisania mi majątku, należy jej się coś odeinnie.

Antoni,. Więc cóż, to jakoś nie jasno dla mnie...

Seweryn. Gdy stanę na pewnych nogach, wtenczas i dla serca może się coś znaleść, a tymczasem...

Antoni. A tymczasem, ponieważ to co nazywasz sercem libertynie, jest poprostu temperamentem, masz | dla rozrywki Mańkę, — rozumiem!

Seweryn (oglądając się). Cicho!

I co ty gadasz ?

Antoni. Ej, ty będziesz miał na sumieniu tę dziewczynę.

Seweryn (z fanfaronadą). Ale ładna, co?

Antoni (ironicznie). Dobrą opiekę znalazła... a wszakże to nawet jakaś kuzynka podobno.

Seweryn (dowcipkując). Ciotka ją zaniedbuje cokolwiek, ale zato we mnie ma...

Antoni. Dobrodzieja...

Seweryn. Zapewne! Myślę o jej przyszłości...

Antoni. Żenisz się z nią?

Seweryn, (śmiejąc się, jakby u-słyszał coś potwornego)., Dobry sobie !... — tylko slnchajno, nie wygadajże się przypadkiem przed ciotką, bobyś tu narobił dopiero bigosu...

Antoni. Ładne zamiary, z któremi potrzebujesz się taić.

Seweryn. Cóż to ? nie znasz ciotki i tak chciałaby się jej delikatnie pozbyć, namawia ją do szarytek... dziewczyna broni się pokusom jak może, ale dosyćby było najlżejszego podejrzenia, aby padła ofiarą...

Antoni. "Wybierając z dwojga złego, skoro już zawsze ma być ofiarą...

Seweryn. Dajże pokój, nie żartuj. Ale wracając do tego, o czem mówiliśmy poprzednio, jakiejż to rady chciałeś odemnie?

Antoni. E, nic już...

Seweryn. Powiedz otwarcie, proszę cię.

Antoni. Oto, ponieważ mają tu przybyć, chciałem prosić ciotkę, aby mię oświadczyła panu Damazemu, a że ty masz łaski u niej, sądziłem...

Seweryn. Jużto, jeżeli się spo dziewasz, że wam co udzieli, tobie albo Helenie...

Antoni. Widzę, że się dziś nie-dogadamy, do widzenia, (wychodzi głębią).

SCENA II.

Seweryn (sam, siada na kanapie). A jaki drażliwy... (po chwili) Jednak przysiągłbym, że on rachuje

na jakieś dobrodziejstwa ciotki... ha... ha... grubo się myli... (po chwili) A zresztą, któż ma większe prawo do tego majątku? (wstaje) gdy go otrzymam, powiedzą, że pieczone gołąbki same mi wpadły do gąbki... a czyż kto zrozumie, ile mię to kosztowało przymusu, pracy nad sobą!... (szyderczo) On pracuje powiadają, to się nazywa pracą! że gospodaruje i robi co chce!... jeżeli to jest praca, to ja jestem umęczony. . czyściec przechodzę za życia! (łamiąc ręce i zaciskając zęby) dusić się pod maską, która cięży jak z ołowiu, całując rękę, którąby się gryzło do krwi!... i dziwią się potem, gdy człowiek, który przeszedł taką szkołę, szuka odwetu na innych!... (po chwili) Ktoś idzie! (kładzie się napowrót i bierze książkę).

SCENA III.

Seweryn, Mańka.

(Mańka wchodzi z prawej strony, następnie udając, że nie widzi Seweryna, idzie do zwierciadła i nucąc poprawia sobie włosy.)

Seweryn (wstaje z kanapy, obejrzawszy się, zbliża się do niej). Manięczko!

Mańka (krzyknąwszy z udanym przestrachem). Ali!

Seweryn (odskakując) Cicho! na Boga,

Mańka. Brzydki, jakżesz można tak straszyć ludzi.

Seweryn (z daleka). Tylko nie udawaj, proszę cię.

Mańka. Pokazałeś się pan w lustrze niespodzianie, jak jaka mara!

Seweryn (przysuwając się o-strożnie). Czyż wTyglądam na straszydło ?

Mańka. Ha, ha, haf...

Seweryn. Cicho, czegóż sie znów śmiejesz ?

Mańka. Mnie się zdaje, żeś pan jeszcze więcej wystraszony, niż ja... No, no, nie bój się pan.... żadna z cioteczek nie zobaczy i nie u-słyszy.

Seweryn (kwaśno). Nie dowcipkuj...

Mańka. Obie są w ogrodzie z tym gościem, co to dziś przyjechał", (w oknie) O! proszę patrzeć.

Seweryn (przysuwając się). W o-grodzie ? (bierze ją w pół i chce pocałować).

Mańka (usuwając się — serjo). No, no, cóż to znowu?

Seweryn (z ogniem). Mańka!

Ma/ńka. Proszę się niezapominać.

Seweryn. Czego ty grasz ko-medję ?

Mańka (uwalniając się z objęcia). Jakto?

Seweryn. Przyszłaś, bo wiedziałaś, że mnie tu zastaniesz.

Manka (j. w.) Proszę, szukałam pana może?

Seweryn. Te raki o tem świadczą, zarumieniłaś się...

Mańka, (kryjąc się z twarzą). Bardzo przepraszam.

Seweryn. A teraz udajesz surowość— znane sztuki.

Mańka. Udaję!

Seweryn (całując ją po rękach). Udajesz!., czy twe oczy nie mówią mi to wyraźnie?,..

Mańka. Choćbyś pan czytał w nich jaką słabość dla siebie, to jeszcze nie upoważnia do traktowania mię w podobny sposób.

Seweryn. Namiętność nie chce znać hamulca, a czyż nie wiesz, że cię kocham?

Mańka. Nie dałeś mi pan dotychczas żadnego dowodu.

Seweryn. Ty to mówisz?

Mańka. Kto kocha prawdziwie, ten się nie boi białego dnia i nie potrzebuje otaczać się tajemnicą.

Seweryn. Czyliżem ja winien, że niechcesz zrozumieć naszego położenia.

Mańka. Rozumiem, że pan nie zależysz od siebie i jesteś pod kuratelą...

Seweryn. Mańka! nie rozdrażniaj mnie.

Mańka. Mówię jak jest, czyż inaczej potrzebowałbyś się kryć z tem, co jak powiadasz czujesz do mnie...

Seweryn. Ja się z tego położenia wyzwolę... muszę się wyzwolić... dla ciebie...

Mańka. I cóż będzie ?

Seweryn. Pójdę na swoje.

Mańka. I cóż daiej?

Seweryn. Raj ci stworzę.

Mańka. Chyba w sekrecie przed ciotką, boby nas z niego wygnała.

Seweryn (rozdrażniony). Mańka!

Mańka. O! daj mi pan pokój !

Seweryn. Ja znajdę sposób pozyskania niezależności, to całe moje dążenie,., (po chwili ciszej). Czy wiesz, że ciotka chce mnie ocenić bogato, obiecując w takim razie przeznaczyć mi majątek i od siebie...

Mańka (odpychając go i patrząc mu w oczy). Co ? co ?

Sciueryn. Ale dajże mi mówić!... ciebie tylko jedną kocham, bo tyś mię chyba oczarowała... (gwałtownie). Nie uciekaj! nie drażnij mnie!... Jednego całusa tylko (n. s. spostrzegłszy Antoniego). Ten znowu! (puszcza Mańkę).

SCENA IV.

Poprzedzający, Antoni (głębią).

Antoni. Zagadawszy się, zapomniałem ładunków... (bierze je z krzesła w głębi; spostrzegając Seweryna i Mańkę.) Aha! a ci państwo nie tracili tu czasu.

Seweryn (siadając.) Cóż, zabiłeś co?

Antoni. Nigdy człowiek nie ma głupszej miny, jak kiedy się czuje gdzieś niepotrzebnym... ale stało się.

Seweryn. Czy idziesz na powrót.

Antoni. A naturalnie... (zbliżając się do Mańki) ale korzystając ze sposobności, czuję się w obowiązku postawienia się na chwilę w roli moralizatora (bierze jej rękę.) Panno Marjo posłuchaj życzliwej rady, strzeż się pani słówek, których nie można powtórzyć przy świadkach.

Mańka (spostrzegłszy wchodzących, usuwa rękę.) Dajżesz pan pokój... idą .. (odchodzi w lewo.)

SCENA V.

Seweryn, Antoni,, Tykalska, (ubranie skromne z pończochą w ręku.) Żegocina (w czarnej sukni pół żałoba.) Rejent (wchodzą głębią )

Żegocina. Śliczne rzeczy! cóż to za nieprzyzwoite jakieś zaczepki? miałam rację, utrzymując, że pan Antoni był zawsze najgorszym przykładem dla Seweryn-ka; wykapany portret nieboszczyka ojca; ze swoją lekkomyślnością, wyjdziesz jak on, przepowiadam ci.

Antoni (seryo.) Prosiłem już cioci tyle. razy, aby szanowała pamięć naszego ojca...

Żegocina. Doprawdy, więc nie wolno ciotce skarcić młokosa, który

dopuszcza się w jej domu nieprzy-zwoitości...

Antoni (j. w.) Owszem, wolno cioci upatrywać we mnie wszystkie złe skłonności, jak to zawsze robi, ale nie pomiatać pamięcią człowieka, którego wartości nie jest zdolny ocenić żaden roznm kobiecy...

Żegocina (do rejenta.) Słyszysz go pan?

Seweryn (n. s.) Upiekło mi się (szuka kapelusza.)

Tykalska (do odchodzącego Antoniego.) Anteczku, coś ty znowu zrobił kanaljo?

Antoni. E, daj mi cioteczka pokój, bo się cały trzęsę (wychodzi głębią.)

Tykalska (grożąc mu.) Oj, ty, ty, wisusie!

SCENa VI.

Seweryn, Tykalska, Żegocina Rejent.

Żegocina. Szkaradny chłopiec, instynktowo nie lubiłam go od najmłodszych lat.

Tykalska. Anteczka! a to za co?

Żegocina (tonem wyższości.) Moja Tykalska, tylko się nie odzywaj, proszę cię... już ty to taka jesteś łatwowierna.

Rejent. Pani musi być e.. e... e... zbyt sercowa.

Tykalska. Mój panie, ja tam na serce nie choruję.,, nie znam żadnych palpitacyj...

Rejent. Podobne usposobienie często sprowadza nam... e... e.. e... zawody... mogę to powiedzieć z własnego doświadczenia...

Żegocina. Tak z twarzy, jak całym charakterem Antoni przypomina szanownego mego szwagierka... panie odpuść inn tam jego grze-

chy... (do Seweryna, który wziąwszy kapelusz szedł ku drzwiom.) Gdzie idziesz Sewerynku?

Seweryn. Zajrzeć do gospodarstwa.

Żegocina (całując go w głowę.) To, bo czysty obraz mojej Amelki, która padła ofiarą tego związku... moje dziecko kochane, ty masz serce i nie będziesz takim jak twój ojciec nieprawdaż?

Seweryn (całując jej rękę.) Staram się zawsze postępowaniem wywdzięczyć się cioci, za jej przywiązanie do mnie.

Żegocina. Poczciwy chłopczyna; ty jesteś moją. pociechą. . to też myślę o twojej przyszłości i pragnę, aby twój brat przekona! się, że nie wolno lekceważyć łask ciotki, gdy ta ma w ręku środki do uszczęśliwienia tych, którzy ją potrafią szanować. Ty go nie będziesz naśladował ? nieprawdaż ?

Seweryn. Niech ciocia będzie spokojną...

Żegocina. Pan Bóg ci pobłogosławi.

Rejent (zażywając tabakę n. s.) Piu! piu! e... e .. e... to ryba, panie...

Tykalska (cicho do Seweryna, który wychodzi.) Fe Sewerynku, wstydź się, złym bratem jesteś.

SCENA VII.

Ciż, bez Seweryna.

Rejent. Miły kawaler, bardzo miły... e... e... e... ale i tamten miły... obadwaj wcale e... e... e...

Żegocina. Ach! rejencie, bracia rodzeni, ale co za różnica... jak dzień do nocy...

Rejent. Pani dobrodziejka jako

I kobieta sercowa, możesz się uwo-| dzić...

Żegocina. Ach, nie, nie, serce ! nie błądzi!

Rejent. Dobra pani bez przechwałek, mnie natura obdarzyła po macierzyńsku, tym zbytkownym, że się tak wyrażę, e... e... e... meblem, więc znam się na tem troszeczkę. Serce, jak prawdziwy mebel, powinniśmy nosić... e... e... e... w pokrowcu, zdejmowanym tylko na uroczyste chwile... inaczej zszarza się...

Tykalska (siedząca na boku z pończochą.) Mój panie, co też pan pleciesz,... serce w pokrowcu!

Żegocina (z politowaniem.) Oh! Tykalska... ona ma pretensję do dysputowania!... (do rejenta.) Ależ nie każdy może mieć tyle mocy nad sobą...

Tykalska (śmiejąc się.) Żeby chować do pokrowca...

Rejent. Ja bez przechwałek, dzięki tej właśnie mocy, wyrobiłem sobie pogląd filozoficzny na świat i ludzi... z politowaniem patrzę na walki staczane codziennie w imię interesów, które... e... e... e... w obec wielkich zagadek nieskończoności... sa... tyle, co... o!... (dmucha w palce.)

Żegocina (nastrajając się do tonu rozmowy.) O! to prawda, zastanowiwszy się głębiej...

Rejent. Dobra pani... jako rejent... e... e... e... kapłan i strói prawa, potrzebowałem tej filozofii... Co mię to kosztowało, pani się domyślisz... ale też człowiek z natury, bez przechwałek sercowy,... dziś w spełnianiu funkcyj mojego

3

urzędu jestem bezstronny i nieugięty jak Kato!...

Żer/ocina. Mój mąż nieboszczyk pokładał w panu całe zaufanie...

Rejent. I nie zawiódł się nigdy... obecnie, mojem gorącem życzeniem jest, aby to przekonanie odziedzi-

e... sytuacji, zapewne nie pozostaniesz długo osamotnioną...

Żegocina. Rejencie, co mówisz, nie widzisz mojej szaty?

Rejent. Ta szata jest tylko e... e... e. . symbolem położenia przejściowego, w właściwym czasie zbo-

czyła jego małżonka... (całuje ją | lała dusza potrzebuje i ma prawo w’ rękę) jako człowiek prawdo- j pożądać pociechy... to się jej na-mowny, wyznam otwarcie, że ta i leż3r.

myśl... e... e... e... sprowadziła mnie tu.. sądzę, że w położeniu pani j dobrodziejki, gdy pozostawioną je- j steś samej sobie, rady człowieka j bez przechwałek prawego i przyjaciela nieboszczyka męża, mogą nie być do odrzucenia...

Żegocina. Ach, rejencie, uprzedziłeś moje życzenie... nie wierzysz w jak stosowną chwilę przybyłeś...

Rejent. Jestem na usługi (całuje w rękę.)

Tykalska. Mój nieboszczyk To-bunio, umierając, nie zostawił mi nic, to też nie potrzebowałam żadnych rejentów.

Żegocina. Oh rejencie, ja o tem | nie my ślę.

Rejent. W tej chwili... w tej pojmuję to.

Żegocina. Mam inne obowiązki... zadosyć im uczynić, jest całem mojem pragnieniem.

Rejent. Masz pani wszelką łatwość, nieboszczyk pan Zegota pozostawił żonę w pozycji zapewnia jącej jej niezależność: testament na przeżycie, który był zawsze jego ideą fixą...

Żegocina (żywo) Nieprawdaż, to było zawsze jego życzeniem,

Żegocina. Moja Tykalska, pozwól j Pan sam jesteś świadkiem...

nam też raz swobodnie pomówić o interesach... taka nudna jesteś... łazisz za nami jak cień.

Tykalska. Ale moja siostruniu, nie wiedziałam, że wam przeszkadzam... oh, dla Boga... kiedy tak to idę sobie... (wychodzi na prawo.)

SCENA VIII.

Rejent, Żegocina.

Żegocina (extazując się często.) Ach! rejencie, wdowa to sierota!... pozbawiona w jednej chwili podpory, jaką miała w mężu, pozostawioną jest na łasce ludzi...

Rejent (całując ją w rękę, zna-

Rejcnt. Pojmuję delikatne skrupuły pani, dają one e... e... e.. chlubne świadectwa o jej sercu... po śmierci nieboszczyka męża, brat jego pan Damazy ipso jure zagarnąłby cały niemal po nim spadek, a pani, jako bezdzietnej, przysługiwałoby tylko prawo do czwartej części.

Żegocina (niespokojnie.) Więc rzeczywiście to tak jest ?

Rejent. Dziwię się, dlaczego państwo nie zeznaliście tego aktu przedemną : bez przechwałek, dołożyłbym najpilniejszej uwagi, ażeby moc jego była niewzruszoną. Zapewne sporządziliście go państwo pry-

cząco.) Dobra pani: w jej e... e...' watnie, a nie znając go, nie mogę

osądzić, o ile jest ważny. Dochodziły mię wieści, że pan Damazy...

Żegocina. Co? co? mów?

Rejent. Odzywał się w sposób przekonywający, że zna prawa jakie miałby do spadku, gdyby testament na przeżycie nie był zrobiony i.. zarazem objawiał wątpliwość co do jego istnienia...

Żegocina. Ach rejencie zmiłuj się!...

Rejent. O nie obawiaj się pani,

o ile będzie w mojej możności, wesprę ją mojemi radami, tylko przedewszystkiem otwartość i bezwarunkowe zdanie się na mnie (całuje ją w rękę.) Pani masz u siebie ten akt?

Żegocina (płacząc.) Pan byłeś świadkiem naszego pożycia, poświę cenią z jakiem pilnowałam schorzałego starca, cierpliwości, z jaką znosiłam jego popędliwość i grymasy.

Rejent. Dobra pani, czyż potrze ba mi mówić o tem? wiadomo było powszechnie, iż mimo znacznej różnicy wieku byłaś pani najlepszą, najwzorowszą e... e.. e... małżonką.

Zegońna. Cierpienia wszystkie ofiarowałam Bogu,. w tej nadziei, że mi to policzonem będzie.

Rejent. I że nieboszczyk uzna te zasługi; jakoż e... e... e... dobre nigdy nie pozostaje bez nagrody. Jeszcze mi w uszach brzmią słowa, w których bez przechwałek pełen zaufania do mnie, komunikował mi swój projekt wzajemnego zapisu...

Żegocina. Pan mógłbyś świadczyć, nieprawdaż ?

Rejent. Bzecz zupełnie zbyteczna, dosyć tylko będzie zaprodukować

i ulegalizować ten akt. Zdaj sie pani na mnie (trzyma jej rękę.)

Żegocina (wybuchając płaczem.) Eejencie, ratuj mnie, pan Bóg ci to wynagrodzi (opiera głowę na jego ramieniu.)

Rejent (z pożądliwą ciekawością.) Czy przewidujesz pani jaką nielegalność ? przedewszystkiem prosiłbym o testament.

Żegocina (j. w. tragicznie.) Nie ma go wcale!

Rejent. A, a!... (uwalnia się z jej objęć i przechadza się poruszony.)

Żegocina (płacząc.) Niegodziwy! po tylu zapewnieniach, przysięgach... Czyż nie zmarnowałam przy nim najpiękniejszych moich lat... poszłam za niego, uwiedziona pozycją... i cóżem użyła?... skąpiłam, od ust sobie odejmowałam, byłam najlepszą żoną, siostrą miłosierdzia można powiedzieć i tak mnie zostawił !...

Rejent (zamyślony.) Hm! to zmienia postać rzeczy... masz pani e... e... e... tylko prawo do czwartej części majątku... wszystko zabiera pan Damazy...

Żegocina (gadatliwie.) Pan Damazy, który zawsze darł koty z nieboszczykiem mężem, który gdy jego brat miał się żenić ze mną, nie wstydził się przez brudną interesowność odradzać mu tego związku, malując mnie najczarniejszemi kolorami, mnie, która wychodąc za człowieka znacznie starszego od siebie, nie żądałam nawet żadnego zapisu...

Rejent (j. w.) Istotnie, bezinteresowność pani w tym razie...

Żegocina (j. w.) Szczęściem, że intrygi nie poskutkowały... mój 3*

niąż poróżnił się z tego powodu z bratem, chociaż byta już chwila, że uwiedziony jego radami chciał zerwać i żądał odemnie zwrotu podarowanych mi brylantów po pierwszej żonie... ale zawiódł się pan brat! uparłam się i brylantów nie oddałam...

Rejent (ironicznie.) I tym sposobem małżeństwo przyszło do skutku...

Z godna. Pomimo intryg braciszka... o... bo to intrygant!... nie uwierzyłbyś pan jaki intrygant .. a przytem gbur... prosty szlachcic, gdzieś za piecem cho wany; uszy zatykać, gdy zacznie dowcipkować po swojemu... wystaw pan sobie, że nie był nawet na pogrzebie! i teraz ma się tłóma-czyć, że odebrał list, dopiero w tydzień po ceremonii. Czyż to moja wina? niech sobie ma pretensje do poczty, że list szedł tak długo.

Bejent. Prawdę powiedziawszy... e... «... e... w takim wypadku należało dać mu znać umyślnym posłańcem.

Żegocina. Rejencie! nie oskarżaj mnie... (z emfazą.) w takiej chwili ! gdy ręka Boska dotknęła mnie tak okropnym ciosem! mogłażem nie stracić głowy ?

Rejent. Głowy tracić nigdy nie trzeba, (po chwili.) Cóż pani teraz zamierzasz ?

Żegocina. Siadaj rejencie i posłuchaj mnie (siadają.) a najprzód powiedz mi, czy mię uważasz za chciwą ?

Rejent, Dobra pani... e... e... e... każdy, mimo przykazań boskich, lepiej życzy sobie, niż bliźniemu swtmu... jeżeli to jest wada... to

wspólna wszystkim ludziom. Jednakże są wypadki...

Żegocina. Chcesz mi zapewne powiedzieć, że z tego co mi prawo naznacza, mogę żyć wygodnie?

Rejent. Hm... wyobrażenie życia wygodnego, zależy od wymagań, przywyknień.

Żegocina. Oh! rejencie, jeżeli kto, to ja jestem przywykłą do-wygód, i powinnam mieć wymagania. Mój mąż kochając mnie szalenie, nie odmawiał mi niczego, pieścił, słuchał, psuł mnie... Pomimo to, jeżeli sądzisz, że mi chodzi

o ten mąjątek dla siebie, to się grubo mylisz (rozrzewniając się stopniowo) straciwszy najpiękniejsze lata obok człowieka, dla którego się poświęciłam, zestarzała przed czasem, poprzestałabym na najmniejszej schedzie i ofiarowawszy swoją krzywdę panu Bogu, usunęła • łabym się od świata. Lecz idzie mi o mojego Sewerynka, o dziecię mojej rodzonej siostry...

Rejent. Czy e... e... e... ten drugi...

Żegocina. Muszę ci się wytłó-maczyć z tej słabości. Moja siostra poszła z miłości za człowieka, który nie umiał jej szanowrać, chociaż na pozór kochał ją do zaślepienia, nie waha! się poświęcić jej dla urojonego obowiązku. Wszystkie jego czyny były szalone i nareszcie uciekł za granicę, przecinając sobie możność powrotu i zostawiając... (melodramatycznie.) ah, rejencie, zostawiając żonę i dwóch synów prawie w nędzy... (dawnym tonem.}. Mój mąż, kochając mnie szalenie, był tak poczciwy, że zajął się moją rodziną. Gdy siostra wkrótce nmarła, Antoniego oddał do szkół, a potem

dopomógł do wzięcia dzierżawy; młodszego Sewerynka wzięliśmy dzieckiem na wychowanie.

Rejent (obojętnie.) Czyn bardzo e... e... e... chwalebny.

Żegocina. Jeżeli w przypuszczę- j niu, że przeżyję męża, pragnęłam 1 kiedy jego majątku, Bóg nie po-czyta mi tego za grzech, bo to | było dla tego chłopczyny, który j mię kocha jak rodzoną matkę... (dramatycznie.) Rejencie zlituj się. jeżeli nie nadenma to nad Sewe-rynkiem!

Rejent (n. s.) Sewerynek i Sewer ynek (głośno.) Przyznam się pani, że e... e... e... gdybym znalazł jaki sposób, milejby mi było, bez przechwałek zrobić co się da, dla niej, niż dla tego młodzieńca... Łecz nie rozumiem, co ja tu... j

Żegocina. Ali, bo nie powiedzia- j łam panu nic jeszcze... posłuchaj mnie — pan Damazy ma córkę, jedynaczkę...

Rejent, A, ma córkę (n. s.) Hm, hm, Genio mógłby...

Żegocina. Tak jest, mój mąż, który pomimo niezgody, miewał chwile słabości dla brata, nieraz objawiał życzenie, aby Sewerynek ożenił się z nią, tym sposobem majątek pozostałby w rodzinie.

Rejent. Nie zła myśl... jeżeliby i ze strony obojga nie zachodziła i e... e... e... żadna przeszkoda... bo | co do przymusu...

Żegocina. Otóż liczę na pana. Staraj się utrzymać pana Dama-zego jak najdłużej w nieświadomości co do testamentu; to człowiek prosty, nie będzie wchodził w stan rzeczy, i z pewnością przestanie na tem, gdy ofiaruję im dochód

I z pewnej części majątku, zapewniając resztę po mojej śmierci.

Rejent (wstawszy roztargniony.) Hm, hm, mogę z nim pomówić, ! wybadać... pojadę umyślnie...

Żegocina (wstając.) Nie potrzeba, tu się zobaczycie.

Rejent. Tn, sądzę, że byłoby lepiej...

Z eg o dna. Zaprosiłam ich do siebie, robiąc pierwsza krok do zgody.

Rejent (niespokojny.) Zaprosiłaś ich pani?... o!... (n. s.) to mi nie na rękę...

Żegocina. Powinni dziś przyjechać, bo posłałam konie jesz cze przed paru dniami.

Rejent. Dziś!

SCENA IX.

Rejent, Żegocina, Seweryn.

Seweryn (wchodząc głębią,) Jadą... karetę widać na grobli (idzie do okna po prawej z miną obojętną.)

Żegocina. Ach jadą! Kejen je, nie opuszczaj mnie w tej stanów zej chwili... posluchajno... (odprowadza go na bok i mówi do ucha.)

Seweryn (n. s.) Co oni za konszachty prowadzą, to mi się nie podoba.

Rejent. Pani dobrodziejko, co do samej myśli, muszę ją... e... e... e... pochwalić... ale przyznam się bez przechwałek, że chwile moje są drogie... to się nie da zrobió tak w dwóch słowach... notarjat, to moja rola... mam dziś wiośnie kilka czynności, do których mię zamówiono.

Żegocina. Nie puszczę cię! pójdi pan, porozumiemy się wpierw, n:m wyjdę do nich... ach jak mi ser:1, bije... (składając ręce.) rejen

bez ciebie ja sobie nie dam rady... ach!... zajeżdżają!...

Rejent (n. s.) Ha! będziemy manewrować (głośno.) Służę pani...

Żegocina (do Seweryna.) Mój aniołku, przyjmij ich tu... niech się rozgoszczą... bądź grzeczny, proszę cię... wytłómaczę ci dlaczego... o mnie powiedz, żem trochę słaba, że jak się ubiorę, wyjdę do nich (wychodzi z rejentem na lewo.)

SCENA X.

Seweryn, po chwili Damazy, Helena, Antoni.

Seweryn. W istocie, oni mają coś z sobą... (po chwili w oknie.) Aha ! Antoni przykonwojował tych państwa... wysadza swoją boginię... ha, ha... wyskoczyła jak koza... pewnie to nie jeździło karetą jak żyje... (idzie do drzwi w głębi.) Trzeba ich przyjąć.

Antoni (wprowadzając przybyłych.) Niech pan dobrodziej pozwoli, wezmę to okrycie... (do Heleny)

i pani także (pomaga jej zdjąć.) a kapelusik1?... (odbiera go.)

Damazy (szlachcic łysy, z bujnym wąsem szpakowatym, zresztą ogołony, z fajką porcelanową w ręku ;) Gdzież pani bratowa, panie mości dzieju?

Seweryn (kłaniając się.) Jest u siebie, nieco słaba.

Damazy. A, pan Sewreryn, jeżeli się nie mylę...

Seweryn (z pewnością siebie.) W istocie, nie mylisz się pan.

Damazy. Poznałem kawalera od razu, chociaż raz tylko widzieliśmy się panie mości dzieju.

Seweryn (n. s. urażony.) Kawalera !

Antoni (który rozmawiał z Heleną.) Jakto? ciotka zasłabła?

Seweryn. Podobno... w tej chwili się dowiem i oświadczę o przybyciu państwa... (wychodzi na lewo)

Helena. Tatnńciu, to pan Seweryn ?

Damazy. Cóż, nie poznałaś go? był przecie u nas.

Helena. To już tak dawno?

Antoni (do Heleny.) Wyglądałem pani od samego rana, liczyłem minuty, i z niecierpliwości wyszedłem aż na przeciw pod pozorem polowania.

Helena. Żebyś pan wiedział, jak mi serce biło, gdyśmy dojeżdżali...

Antoni (półgłosem.) Tak jak mnie, gdym zdaleka państwa ujrzał.

Helena. A ja spostrzegłszy pana, uspokoiłam się zaraz... (żartobliwie.) Jakoś pod taką opieką nabrałam śmiałości..

Antoni (j. w.) Ach pani droga!...

Helena Cicho! cóż to znowu... tacio usłyszy... (zagadując) Jak tu ładnie jest u stryjenki.

Damazy (który czesał łysinę, daje jej grzebień.) Na masz, popraw' sobie włosy, bo wyglądasz jak czupiradło.

Helena (do Antoniego z uśmiechem.) Czy to prawda ? no nie patrzże się pan na mnie, proszę się odwrócić (idzie do zwierciadła.)

Antoni. Nie przeszkadzam... (biorąc okrycia.) Zaniosę to tymczasem do pokojów państwa i zobaczę, czy tam wszystko przygotowane (wychodzi na lewo.)

SCENA XI.

Damazy, Helena.

Damazy. Nie wiem panie mości dzieju. zkąd się pani bratowej ze-

brało na takie czułości, że nas zaprosiła do siebie i przysłała po nas z taką paradą

Helena. To kareta tatuńcin, prawda ?

Damazy. Pal ją tam szlak i karetę, bylibyśmy tak samo przyjechali i własną bryczką... ale to się w tem coś święci... to nie na darmo...

Helena (w oknie.) Jaki tu śliczny ogród!...

Damazy Więcej parady, niż pożytku panie mości dzieju... wolałbym sad.

Helena. Dlaczego?

Damazy (niecierpliwie.) Dlaczego? dlatego, że sad.

Helena. Ale tu tak ładnie, takie klomby... co tu musi być sło wików na wiosnę ?

Damazy. A jej! tego nie brak, jak się zaczną po nocy drzeć, jeden przez drugiego, panie mości dzieju to zasnąć nie dadzą

Helena. Ach, tatunciu, jakże można tak mówić, słowiczek tak pięknie śpiewa, jabym go słuchała całe życie (tuli się do niego.)

Damazy. Bo ci pstro w głowie.

Helena. Kiedy to tak miło, tak miło! oh Boże!...

Damazy (spoglądając z pod oka

i krząkając dla ukrycia wzruszenia.) Hm, hm, istny portret matki (po chwili, gładząc ją.) nabiegałaś ty się po tych klombach jeszcze mahTm dzieciakiem...

Helena. To też ledwo jak przez sen pamiętam.

Damazy. Od czasu, jak twój stryj ożenił się drugi raz, wszystko się skończ3rło... urwafy się nasze wizyty.

Helena Dlaczego mój taciu ?

Damazy (opryskliwie.) O! boś nudna z temi pytaniami. Wszystko dlaczego, dlaczego? Wiesz dobrze, dlatego właśnie, że się ożenił.

Helena. Czy na prawdę stryjenka taka zła?

Damazy. O, jak chce, to do rany ją przyłożyć, słodka jak miód, ale utłuc ją panie mości dzieju w moździerzu na proszek, toby tem wytruł połowę ludzi.

Helena (śmiejąc się.) Oh! ta-tuncio ..

Damaiy. No cóż tatuncio ?... tatuncio zna lndzi i koniec, ho, ho! jestto ziółko, zawojowała całkiem męża panie mości dzieju... co on miał z nią, niech pan Bóg nie da; jeszcze też trzeba było głupstwa, że zrobili zapis na przeżycie, chociaż był ze dwadzieścia lat starszy. Gdyby nie to, ten cały majątek na nas by przypadł, bo nie mieli dzieci... (po chwili.) Ale co tam gadać (chodzi; do siebie.) jeżeli mi żal, to tylko dla tej sieroty.

Helena. Dlaczego tacio tak posmutniał ?

Damazy. Dajżesz mi pokój, proszę cię... znowu dlaczego ?... (po chwili, ostro.) Słuchajno. tylko zaprezentuj że mi się tu dobrze, niech nie powiedzą, żeś za piecem wychowana... śmiało, głowa do góry... ot tak, ze stryjenką grzecznie, ale bez żadnych uniżoności panie mości dzieju... gotowa by sobie pomyśleć, że ledwie palcem kiwnęła, przylecieliśmy tu w widoku jakich dobrodziejstw z jej strony... przydać by się przydało, ale jeżeliby miała pretensję, żeby ją po łapach za to całować, to dziękuję... Ale! Antoni tu się znalazł, coś mi w głowę

zajechało, że kto wie, czy to nie jego robota, te zaprosiny...

Helena (zmięszana.) Wątpię... Zkądżeby znowu...

Damazy (patrząc na nią.) Co, nie zdaje ci się... ej Hela, nie udawaj.

Helena (bardzo zmięszana.) Alboż ja udaję.

Damazy. Daj no pokój! ja stary słuchaj no, to mnie nie zwiedziesz... (ostro.) więc jakże ty z nim jesteś? co?... (widząc że milczy, ostrzej.) chciałbym wiedzieć! bywa prawie I co dzień, wysiaduje, i ani tak, ani j siak; to mi się nie podoba! Gadaj ! wyraźnie, czujesz co do niego?

Helena (n s.) O Jezus! tacio się znowu gniewa!

Damazy. Lubisz go, czy nie?

Helena Pana Antoniego?

Damazy (zniecierpliwiony.) Masz tobie, a o kogoż się pytam!

Helena (zawstydzona.) Boże mój alboż ja wiem ..

Damazy (j. w.) Jakto! nie wiesz to idźże sio spytaj kogo!

Helena. Ja kocham tylko tatu-nieczka.

Damazy. Tylko mi nie basuj, proszę cię, ja tego nie potrzebuję... do czego to podobne...

Helena. Tacio się zaraz tak unosi.

Damazy (łagodniej.) Ale bo, jakże się nie unosić, kiedy z tobą, to jak z dzieckiem, zbywasz mnie ni tem, ni owem, a ja przecie (patrząc jej w oczy.) uważałem, żeś mu rada zawsze jak przyjedzie.

Helena. No jakżeż proszę taci, on taki wesoły, miły...

Damazy (biorąc ją pod brodę.) I jak go d ługo nie widać, to ci markotno, co ? prawda?

Helena (zakłopotana.) Oh ! Boże, j ja sama nie wiem, tatuncio mnie | tak wyciąga na słówka..

Damazy. A, wiecie państwo, że | ona dobra sobie! (niecierpliwie) powiedz mi jakże się to nazywa,

i że ile razy spodziewasz się go, to chodzisz od okna do okna i wyglądasz?... widziałem to nie raz...

Helena (oczy spuszczone.) Jeżeli się kto obiecuje na obiad; to nie powinien dawać na siebie czekać aż do wieczora.

Damazy. No więc oczywiście tęsknisz za nim i kwita, co tu gadać!...

Helena (z płaczem prawie.) Ale gdzież znowu!... zaraz tam tęsknić... tacio tak mnie prześladuje...

Damazy (chodząc, do siebie.) E!

. to jeszcze głupi dzieciak, sama nie wie jak się ma, trzeba podobno

I zaczekać!... jeszcze jej też czas nie przyszedł...

SCENA XII.

Seweryn wchodzi z lewej. Damazy przechadza się. Helena w oknie zadumana.

Seweryn. No, więc ja się. mam brać do tej dzierlatki... to dobre, ja co przyganiałem Antoniemu... jak to pójdzie, sam nie wiem... najgorzej, co on na to powie?... ha... trzeba brnąć... (głośno.) Ciotka w tej chwili będzie służyć... ale możebyście państwo woleli udać się wprzód do swoich pokojów...

Damazy. Mnie to wszystko jedno, ale Helusia (cicho.) Możebyś zmieniła sukienkę, bo ta ci się jakoś

i pognietła... trzeba im się tu jakoś ! pokazać, żeby nas panie mości dzieją nie wzięli na języki... ogarnijże mi się, słysz3rsz!... prosty kołek

ociesać, to przecie szykowniejszy...! Damazy. Hm, km! (Seweryn (do Seweryna.) Gdzież to te po-; zamieniwszy z Heleną kilka stów koje?... ceremonjalnych wychodzi na lewo.)

Seweryn. Zaprowadzę państwa! Żegocina. Ach, przytomny mi (do Heleny podając jej ramię.) Słu- jest zawsze ta chwila, gdy na łożu żę pani (ona się wzdraga.) boleści, konający już, kłopotał się

Helena (do ucha ojcu.) Tatunciu, on mnie chce wziąść pod rękę.

Damazy. Moja kochana nie rób-że mi wstydu...

Seweryn (n. s.) Odskoczyła, jakbym ją sparzył...

Damazy. No idźcież naprzód... (n. s. z zadowoleniem.) Jednak, to znać szkołę, dziewczyna wymusztro-wana, jak...

SCENA XIII.

Pojyrzcdzajacy, Żegocina, Rejent (wchodzą z lewej strony.)

Żegocina (wsparta na Rejencie, wchodzi zwolna z chustką na o-czach ; zbliżywszy się do Damazego, opiera głowę na jego ramieniu; z płaczem.) Bracie! mój bracie!

Damazy (n. s.) Masz babo redutę (zakłopotany.) A to mnie zajechała.

Żegocina,. Nie spodziewałam się, żeby twoje przybycie, widok twój, tak mi żywo przedstawił na oczy stratę, jaką poniosłam ..

Damazy (całując ją w rękę.") No, toż nie moja wina panie mości dzieju.

Żegocina. Ach, czyż ja to mówię, owszem wdzięczną bratu jestem... takie łzy, to pociecha.

Damazy. Hm, hm.

Żegocina. Tyle lat przeżyliśmy razem... zeszły nam jak jeden dzień... bo nieboszczyk kochał mnie szalenie ..

0 moją przyszłość... nie mógł już mówić, a oczami żegnał mnie... ah! tego w zroku nie zapomnę!

Damazy (wzruszony.) Czy bardzo . cierpiał ?

Żegocina. W ostatnich kilku tygodniach szczególniej ; starałam się osładzać mu te cierpienia, jak mogłam (po krótkiem milczeniu z emfazą.) Ale dajmy już temu pokój nie kładźmy piętna smutku, na tę chwilę naszego zbliżenia... (do Heleny.) Miło mi odnowić znajomość

1 bliższe daj Boże stosunki z Heleną (całuje ją.) jak ślicznie wyrosła .. pragnęłabym kochanie, aby ci tu było tak dobrze, żebyś nie tęskniła za domem (zwracając się do Rejenta i Damazego.) Panowie się znacie zapewne. .

Damazy. Nie mam, panie mości dzieju przyjemości...

Rejent (kordyalnie podając rękę.) Jakto! rejent Bajdalski!

Damazy. Coś, niby tego... ale nie przypominam sobie.

Rej^nl. Przyjaciel bez przechwałek nieboszczyka pańskiego brata ..

Damazy. Od dawna nie komunikowaliśmy si»? z bratem., chyba bardzo rzadko, chociaż nie z mojej winy panie mości dzieju .. i Żegocina n. s. rozmawia z Heleną.)

Rejent. Ale pomimo to, my się znamy e... e... e .. wszak pan szanowny sprzedawałeś kiedyś wełnę Mortkowi w Tatarowie.

Damazy Ja jemu co rok sprzedaję.

Rejent. To właśnie, byłem przytomny jednej takiej transakcji, która się odbywała w sklepie u Icka... jeszcze potem wypiliśmy butelkę wina.

Damazy (usiłując sobie przypomnieć.) A prawda, prawda (ściskają się.) ale jaką to pan masz lokalną pamięć panie mości dzieju, bo ja sobie nic a nic nie przypominam.

Rejent. O! ja szanowny panie, gdy raz kogo widzę, to już nie zapomnę.

Damazy (n. s.) Kiedy to było? w łeb strzel, nie pamiętam (wclio dzi Mańka i szepcze Żegocinej do ucha, obie z Heleną patrzą na siebie ciekawie.)

Żegocina. Dobrze, dobrze, (do Damazego) niech pan brat będzie łaskaw ze mną... po podróży, musicie się rozgościć, spocząć... chodź Helusiu. (bierze ją pod rękę.)

Damazy. Służymy (do rejenta, zatrzymując się przed drzwiami.) Ale przepraszam acana dobrodzieja, teraz, jakbym sobie przypomniał (stanowczo.) To nie pan byłeś wtenczas u Icka.

Rejent. Nie ja?

Damazy. Był nasz rejent okręgowy. Głowacz. . więc musiało być kiedy indziej.

Rejent. Może być, detalicznie sobie nie przypominam... ale wiem, że się znamy... tylko, że widać moje pospolite rysy nie utkwiły szanownemu panu w pamięci...

Damazy. Owszem panie mości dzieju, takie rysy, jak pan masz, nie zapominają się... to nie są »*ysy pospolite... to też tem mi dziwniej...

Rejent. Pan mi pochlebiasz... (u drzwi.) Proszę...

Damazy. Ale gdzie tam, pan masz coś w fizjognomii... (ceremonju-jąc się.) Niechże pan będzie łaskaw...

Rejent. Panie ja tu jakby domowy...

Damazy. Za pozwoleniem, a czy to nie było czasem w Kołkowicach na jarmarku... kupowałem wtenczas woły...

Rejent. Właśnie, właśnie.

Damazy. A widzi pan, ja jednak wiedziałem, że to nie było u Icka .. (wychodzą na lewo.)

SCENA XIV.

Manka, potem Seweryn.

Mańka (ze smutnym uśmiechem ) A mnie, jakby nie było; jakbym wcale dla nich nie istniała (po chwili.) Nie wiem dlaczego, czuję jakąś obawę, serce mi się ściska, tak jakby z przybyciem tych gości czekało mnie coś przykrego... przed chwilą zszedłszy się z Sewerynem zagadnęłam go.... nie odpowiedzia-wsz}r, przeszedł... widocznie udał, że mnie nie widzi... Co mu się stało!... a to on...

(Seweryn wchodzi głębią, nie widząc Mańki, zamyślony chodzi po scenie.)

Mańka (zbliżając się i badawczo spoglądając mu w oczy.) Cóż to za chmura na czole?

Seweryn (bierze jej ręce, po chwili ) Nadeszła chwila

Mańka (niespokojna.) Jaka chwila?

Seweryn. Chwila, w której potrzebujemy męztwa... Mańka, po wiedz, czy ty mnie kochasz?

Mańka (j. w.) Zkądże to pytanie.

Seweryn. Czy ty wierzysz, że ja chcę dla ciebie jak najlepiej, mów !

Mańka (z goryczą.) Alboż ja wiem, zkądżeż ja mogę być pewną, kiedy pan sam nim nie jesteś.

Seweryn (z ogniem.) Dziewczyno, gdybym by} ograniczony uwierzył bym z pewnością, że wzięłaś w pomoc czary... ja bez ciebie wyżyć bym nie mógł, czuję to teraz dopiero.

Mańka. Dlaczegóż teraz dopiero ?

Seweryn. Mańka, słuchaj mnie i zastanów' się dobrze nad tem co powiem. My możemy być szczęśliwi do pozazdroszczenia, gdybyś tylko chciała zrozumieć swoje i moje położenie, i nie miała nierozsądnych skrupułów.

Mańka (zdziwiona.) Skrupułów?

Seweryn. Gdybyś się otrząsła z tych jakichś rojeń niepodobnych do urzeczywistnienia.

Mańka. Cóż ja roję, roję o twojem sercu, czyżbym się zawiodła?

Seweryn. O to serce twojem jest i będzie.

Mańka. Więc, cóż?

Seweryn (po chwili.) Całe nasze szczęście zawisło od naszej swobody, od wyzwolenia się z pod tej opieki, która mnie przygniata... a na to... jest tylko jeden sposób... (po chwili.) Mańka! ja się mnszę żenić ..

Mańka (nie pojmując.) Jakto? z kim ?

Seweryn. Domyśl się.

Mańka. Ah!... (po chwili nienaturalnym głosem.) Ha, ha, ha!

Seweryn. Ty się śmiejesz?

Mańka (pasując się z płaczem.) Cóż mam robić?

Seweryn. Manieczko!

Mańka. Nie, ty mnie doświadczasz, próbujesz... przyznaj się...

Seweryn. Moje dziecko, miej rozum...

Mańka (wybuchając płaczem.) Ja tego nie przeżyję?

Seweryn. Jest, już płacz, beki...

Mańka. Nie płaczę, nie... (chwyta się za piersi.) Ale serce, serce !...

Seweryn. Maniu, Manieczko! ja ci przysięgam na wszystko, co mam najświętszego, że ciebie jedną tylko kocham i że będziesz najszczęśliwszą...

Mańka. Ah! (tłumi płacz.) Jak się pan Boga nie boisz, mówiąc i to... (odsuwa się od niego.)

Seweryn. Mańka! nie przyprowadzaj mnie do ostateczności... (rejent wchodzi z lewej strony.) j Słyszysz! nie płacz, będziesz panią... ja dla ciebie niczego nie poskąpię...

Mańka. Daj mi pan spokój !... nie masz litości... (wychodzi na [ prawo.)

Seweryn. Mańka! (wychodzi za nią.)

SCENA XV.

Rejent sam, potem Seweryn.

Rejent (śpiewającym tonem.) Hm, hm, hm!... lim. hm, hm!., powiadają, że ze wszystkich bydląt sam człowiek ma duszę, reszta tylko e... e... e... instynkt... kto wie co lepsze?... instynktu słucha każde [bydlę... a człowiek?... ani instynktu, ani tego głosu... e.. e... e... wewnętrznego, który zwą. głosem duszy.. Ho... ho... paniczu, za pozwoleniem. chcesz zrobić szelmostwo .. z tamtą cię chcą żenić, a tę bałamucisz... i ja mam do tego przykładać rękę?... o nie!., jestem człowiek uczciwy, chodzący pro-

stemi drogami... Telegrafuję natychmiast do Genia .. musi zaraz jutro tu się stawić... panna po-sażna; bo cokolwiek ta baba mówi, pan Damazy ma prawo do majątku... (siada przy biórku) piszę telegram .. Genio pozytywista, to zrozumie rzecz praktycznie i da sobie radę... (po chwili.) Ale może to tak sobie tylko żarciki... nie wiem, jak daleko są z sobą zaawanso-

wani... (idzie do drzwi, któremi wyszli i patrzy przez dziurkę od klucza; w tej chwili drzwi otwierają się nagle, uderzając go w nos, wchodzi Seweryn bardzo poruszony.)

Seweryn (gwałtownym tonem nagle stanąwszy.) Co pan tu robiłeś pode drzwiami?!

Rejent (trzymając się za nos.) E... e... e...

Zasłona spada.

A K T II.

Ogród, po lewej atronie altana, w niej stół i krzesła; po prawej ławka; w głębi mur albo sztachety z furtką po środku.

SCENA I.

Pan Damazy chodzi z fajką, Mańka stoi z oczyma spuszczo-nemi i rękoma splecionemi, potem Helena.

Damazy Hm, hm, nic nie wiedziałem panie mości dzieju... przyznaję, że mi z głowy wywietrzało.. od czasu tego głupiego ożenienia się brata, nie byłem u niego ani razu... Więc powiadasz, że cię trzymano z daleka...

Mańka. Krzywdy nie miałam, ale pani obchodziła się ze mną, jak z obcą...

Damazy (opryskliwie) Pani, pani, dlaczegóż ty jej mówisz pani?... przecież to ona twoja wujen-ka... co prawda, niewiem w którym stopniu, ale zawsze wujenka.. przecież ja i mój nieboszczyk brat byliśmy ci... czekajno... Anzelm ożenił się panie mości dzieju z ciotką Balbiną, a kiedyśmy ją nazywali ciotką, no, toć musiała być ciotką .. siostra rodzona Anzelma.,.

zaraz!... siostra Anzelma poszła panie mości dzieju za Paterkow-skiego, a wszakże to był twój ojciec?

Mańka. Takie noszę nazwisko.

Damazy. A no to widzisz — jest kuzynostwo, nawet dosyć bliskie .. mówże mi wnjn, proszę cię moja... jakże ci na imię?

Mańka. Mańka.

Damazy. Co to jest „Mańka" ? nie rozumiem.

Mańka. Marja.

Damazy. No, to Marynia, a wreszcie, Marynka, panie mości dzieju, a nie jakaś Mańka... także cię przezwali.... (gładząc ją) więc powiedzże mi moja Marychna... a brat nieboszczyk, jak z tobą wychodził ?

Mańka. On był dobry, ale... tylko jakieśmy byli sami, przy pani...

Damazy (tupnąwszy nogą). Przy wujence !...

Mańka. Przy wnjence udawał

obojętnego, ale mi nigdy nic złego i nie powiedział.

Damazy. Slaby — szlamazara — 1 pantofel!

Marika. Owszem, bral nieraz i moja stronę...

Damazy (opryskliwie). Cóż, katowała cię... bila?

Mańka. Nie, ale była ze mną zawsze tak zimną, tak odpychającą...

Damazy. No, muszę ja w to wejść, panie mości dziejn, koniec końcem, jesteś naszą siostrzenicą i kwita.

Mańka. Jaki pan dobry!

Damazy (ostro). Wuj... powtórz!

Mańka. Jaki wuj dobry!

Damazy. I przyzwyczajaj się do tego... Wstyd, liańba, żeby nasza krewna, panie mości dzieju, była traktowaną jak popychadło z kredensu, Mańka jakaś... tfy!...

Helena (wchodzi z prawej strony, nucąc i układając bukiet). Tra la la la! la la! co za róże, co za róże!... (zrywa z krzaka).

Damazy. Heluś, pójdź no tu!

Helena. Patrz tatuńciu, jaki będzie prześliczny bukiet... tra la la!...

Damazy. Dla kogóż to ?

Helena (śpiewając). Dla stryjenki, dla stryjenki.

Damazy. Hm!... (niecierpliwie) Pójdźże! (popychając ją do Mańki) Pocałujcie się!

Helena (nie rozumiejąc, spogląda na niego). Ha, ha, ha... tatuncio...

Damazy. Cóż, niepotrafisz ?

Helena (niby urażona). Proszę ! (z zabawnym dygiem, sznurując usta, całuje ją na powietrzu). Czy tak?

Damazy. Nie tak... serdecznie... bo to twoja siostra...

Helena. Siostra! ah! to co innego... (rzuca się na szyję i całuje)-ja tak lubię całować! całowałabym j wszystkich... i tatuńcia także... dobrze ? (rzuca mu się na szyję).

Damazy. No, no, bez tych. .

Helena (do Mańki). Jeszcze raz ! (całnje ją).

Damazy. Dosyć, dosyć — zostaw też trochę na później... (opryskli-; wie) Wy kobiety, to wszystko tak... bez umiarkowania.... hm.... hm.... Bawcież się tu sobie i poznajcie się bliżej, (odchodzi na lewo, Helena odprowadza go i szepce na stronie, poczem wraca).

SCENA II.

Mańka. — Helena.

Mańka (n. str.) Czyż to nie jest szyderstwem losu, mój Boże!... znaleść siostrę w tej, która nam zadaje najboleśniejszą ranę... (znękana) Serce mi pęka.

Helena (wracając w podskokach i biorąc jej ręce). Więc ty jesteś moją siostrą... ah! jak to dobrze... jaka ja jestem kontenta, że mam z kim rozmawiać poufale ; nigdy nie miałam towarzyszki, przyja-jaciółki... u nas, powiadam ci, jak w klasztorze, z nikim nie żyjemy, i gdyby nie Dziubalska... ale cóż., bardzo dobra kobieta, ale taka zabawna... wiecznie kładzie kabałę dla ranie... ja jestem dama kierowa, a król kierowy, mój przyszły mąż!... (śmieje się) i tak zawsze-wyobiaż sobie, poszachruje, że ten król wiecznie przy mnie.

Mańka (smutnie). To też wy-wróżyła ci.

Helena. Ho, ho, to jeszcze może być rozmaicie. . trzeba się powzdra-gać.„. słuchajno, czy ty lubisz

kwiaty? pomożesz mi uiożyć bu- j kiet? pójdź!... (zrywają) Ach ! jakie j śliczne dwa motylki gonią się...! czekaj .. czekaj — czekaj. . usiadły, nie spłosz ich... (czai się) jeden j pan Antoni, drugi pan Seweryn... który się da złapać, tego będę wolała. (śmieje się) Ach, uciekły o-badwa, dobryś!

Mańka (złośliwie). Zwykłe następstwo uganiania się za dwoma.

Helena. Cóż to szkodzi! jeden ładny i drugi ładny.

Mańka (j. w.) Ale podobno jednego tylko wolno wybrać.

Helena (figlarnie). Motylka?

Mańka. Albożeś o motylkach myślała ?

Helenka (zawstydzona). Jakaś ty szkaradna!

Mańka. Wszak jeden miał być pan Antoni, drugi pan Seweryn.

Helena Otóż widzisz, kiedyś ty moja siostra, to mam ochotę zwierzyć ci się, powiedzieć ci coś j w wielkim sekrecie, tylko mnie nie wydaj... siadajno... (sadza ją przy sobie) Niema tu kogo? nie podsłucha nas kto?

Mańka. Niema.

Helena. Wiesz naturalnie, że pan Antoni mieszka niedaleko nas, w sąsiedztwie, jeszcze nieboszczyk stryj wziął dla niego nie wielką dzierzawkę, na której podobno dosyć dobrze mu idzie... Otóż zaczął bywać u nas, i podobno myśli o mnie.

Mańka (patrząc jej w oczy). A ty zato cierpieć go nie możesz.

Helena. Cóż ty znowu pleciesz ?

Mańka. Więc kochasz go ?

Helena. Zdaje mi się, że go! bardzo lubię... (po chwili, naiwnie) i

Słuchaj no, czy to może się zdawać?...

Mańka (ironicznie, chcąc wstać). Samo to p3rtanie...

Helena (przytrzymując ją). Cze-1 kajno, posłuchaj... on taki poczciwy, u nas nikt a nikt prawie nie ! bywa, a on zagląda prawie co drugi dzień... przywozi mi książki do czytania... takie śliczne, powiadam ci... czy ty czytujesz książki?

Mańka. Nie mam czasu, rzadko kiedy.

Helena. O to żałuj... nie uwierzysz jak to przyjemnie... to takie ciekawe rzeczy...

Mańka. Więc cóż pan Antoni?

Helena. Bywa bardzo często... Dziubalsia, w której ma wielką przyjaciółkę, powiada, że on kocha się we mnie...

Mańka. Czy to wiesz tylko od niej ?

Helena (spuszczając oczy). Naturalnie. (po chwili) Ach! żebyś wiedziała jak mi serce biło, gdy się oświadczył...

Mańka. A więc oświadczył się!

Helena. Tak... na wpół... ojciec nawet nie wie o tem, wstydziłam się powiedzieć, tobie pierwszej się przyznaję... a powiadam ci, jaki był wzruszony!... cały drżał, a mnie zaś, jakby kto gorącą wodą oblał. Wyobraź sobie, tak się zmięsza-łain, że nie wiedziałam co z sobą zrobić... a jednak tak mi było przy-jjemnie, tak jakoś błogo... Czy to-! bie oświadczył się kto kiedy ?

Mańka. W mojem położeniu... uboga sierota, czyż mogę marzyć o tem ?

Helena. O tylko nie przesadzaj... a ja, ' czyż jestem milionerką?...

Jeżeli Antoni mnie kocha, to przecie z interesu tego nie robi.

Mańka (gorąco). A ty nawet nie cenisz tego przywiązania!

Helena. Kiedy widzisz, od wczoraj.•• jakieśmy tu przyjechali... tylko moja droga, nie mów o tem nikomu... ojciec, jakoś, co byt widocznie przychylny Antoniemu, i nieraz, jak był w dobrym humorze, dokuczał mi dwuznacznikami, teraz jakby się zmienił.. inaczej mówi.... (po chwili) po prostu.,., nie wiem.. ale zdaje mi się, że życzy sobie pana Seweryna.

Mańka. I cóż ty na to?

Helena. Ja? Boże drogi — czy ja wiem sama co robić... podobno stryjenka pragnie, żebyśmy się pobrali.

Mańka (n. s) Boże! Boże!

Helena. Oddaje nam jakąś część majątku, ojciec, niby nic wyraźnie nie mówiąc, daje do zrozumienia, że tym sposobem nastąpi zgoda familijna... teraz sama nie wiem co począć ?...

Mańka. Poradź się serca, jeżeli ono przemawia za panem Antonim. .

Helena. Naturalnie, ale jak nie będą na to uważać?...

Mańka. Przecież niepodobna, żeby cię zmusili.

Helena. Ah ! ja się tęgo okropnie boję... ten projekt zdaje się tak cieszyć ojca i stryjenkę...

Manka (wstając wzruszona). A gdyby też ten, którego ci przeznaczają, kochał inną ?

Helena (wstając). Ah! jakby to było dobrze !... czy wiesz co o tem?

Mańka. Mogę ci powiedzieć, że tak jest.

Helena. No proszę !... jakżeż to

można!... e to chyba nic takiego — pocóżby ta komedja...

Mańka. Będzie ją odgrywał z woli ciotki, udając starającego się... O! patrz mu dobrze w oczy, bo gdy będzie mówił że cię kocha — skłamie, zgotowałabyś sobie męczarnie na całe życie — ostrzegam cię!

Helena. Ach w jakim ja strachu

jestem!

Mańka Najlepiej było powiedzieć wyraźnie ojcu — odkryć mu swoje uczucia...

Helena. Czy ja się odważę? żeby tak matce, to co innego .. tacio zacznie drwić ze mnie, dwuznaczni -ki mówić, chociaż kocha mnie, bardzo kocha!

Mańka. To też tem łatwiej ci pójdzie,

Helena. Ale tak ci się zdaje... chociaż to tacio, ale zawsze mężczyzna, jakże mu tak poprostu powiedzieć, n. p. „kocham pana Antoniego"... ah, dla Boga, jabym się spaliła ze wstydu...

Mańka (obejrzawszy się). Patrz, to on, przekonamy się zaraz... (odchodzi w głąb).

Helena Ach! nie odchodź.... gdzie ty idziesz?... (wchodzi Seweryn, ona udając że go nie widzi, zrywa kwiaty, zbliżając się powoli ku wyjściu).

SCENA III.

Mańka ukryta. Helena, Seweryn, Później Antoni. Później Damazy.

Seweryn (wchodząc z prawej strony, przystaje i spogląda na Helenę, robiąc gest lekceważący — po chwili n. s.) Myślałem, że to rzecz prosta ożenić się z pierwszą lepszą, byle się oswobodzić... za-

pomniałem o małej rzeczy, to jest

o konieczności odgrywania roli konkurenta... żadna nić sympatyczna nas nie wiąże... ha! trudno! (głośno) Dzień dobry pannie Helenie.

Helena (zajętą kwiatami). Dzień dobry panu.

Seweryn. Pani wyszła na spacer ?

Helena. Tak panie.

Seweryn. Pani się nie spodziewała mi® tu zastać?

Helena. Nie panie.

Seweryn (n. s. powtarzając) Tak panie — nie panie., (po chwili głośno). Jakże się pani tu podobało u nas?

Hdena. O bardzo!

Seweryn (z sztucznem uniesieniem!. Ach jak mię to uszczęśliwia !

Helena. Dlaczego?

Seweryn. Dlaczego ? (n. s.) co jej powiedzieć... (głośno roztargniony). I pani się pytasz?

Helena. Naturalnie.

Seweryn. Nie! ja się robię idjo-tą... (po chwili głośno) a ja byłbym ciekawy, dla kogo przeznaczony ten prześliczny bukiet, tem piękniejszy, że te rączki go układały... (n. 6.) No jakoś poszło!

Helena, Dla stryjenki mój panie.

Seweryn. Czy mógłbym prosić

o jedną chociaż z niego różyczkę?

Mańka (która się zbliżyła bardzo wzruszona). Ja panu wybiorę.

(Seweryn zmięszany).

Helena (podsuwając bukiet, wesoło) Patrz tę... (Seweryn machinalnie bierze z rąk Mańki). Widzisz pan jaka przepyszna... Mania własną ręką ją zerwała.

Seweryn. A!... (n, 8. nie wiedząc co z różą robić). Miła sytuacja • - ani słowa.

Mańka (wzruszona, cicho, podczas gdy Helena usunęła się). Czy panu przykrość zrobiłam ? (drżąc, ze łzami w głosie). Jeżeli masz rzucić, oddaj mi... schowam jako pamiątkę, że była w twoim ręku...

Seweryn (cicho). Wiesz, że dla j tego samego powodu ma cenę dla mnie... (po chwili) ale walczyć z koniecznością, gdy jest nieubłagana, niepodobna... Mańka! zaklinam cię, panuj nad sobą !

Mańka (z boleścią) Ah! (powstrzymuje łzy.— Z prawej strony wchodzi Antoni, zbliża się do Heleny i gestem podziwia bukiet).

Helena (dając mu wąchać) Pochwal pan!.... (przechadzają się w głębi rozmawiając).

Antoni. Prześliczny! (po chwili) Jakto my na wszystko patrzymy przez szkiełko zabarwione, według własnego widzenia... dom ciotki był mi zawsze obojętnym, atmosfera tutejsza ciężyła mi; dziś, gdy pani w nim bawisz, stał mi się rajem...

Helena (dając mu różę, żartobliwie). Masz pan za komplement.

Antoni. Dziękuję za kwiatek, ale oponuję przeciwko definicji, czyż to był komplement?

Seweryn (zbliżając się do nich).

O czemże państwo?

Antoni. Cóż ci przyjdzie z tego; choćbyś wiedział... nie zrozumiałbyś nas...

Seweryn. A to dlaczego?

Antoni (znacząco). Masz pewne uprzedzenia... a przeciwko tym trudno walczyć... to co dla jednego jest świętością, drugiemu może się wydawać czemś śmiesznem...

Antoni. A przepraszam, (n. s.) Oboje będą mi przeszkadzać - fa-

talne położenie, (oddala się i rzuca niechętnie na ławkę; z drugiej strony w altanie siadła Mańka, oparłszy głowę na ręku).

Damazy (przechodząc w głębi z fajką, z lewej strony ku prawej, zatrzymuje się i pykając patrzy kilka chwil na Helenę i Antoniego). Ho, ho, cóż to za interesująca panie mości dzieju rozmowa ..

Helena. Ach! tacio! (biegnie ku niemu).

Damazy. Cos' mi się panna zanadto puszczasz.

Antoni (nieco zmięszany, nadrabiając humorem). Bozmawiałiśmy •właśnie o...

Damazy (nie patrząc na niego). Chodźuo asińdżka ze mną na sprawę...

(wychodzą na prawo).

Antoni (patrzy za nimi, po chwili, niespokojny). Co to znaczy? nie spojrzał na mie... zaczynam się obawiać... od wczoraj już uważam u pana Damazego jakąś zmianę... mój Boże! ja ją. tak kocham!... czyżbym się łudził napróżno, (idzie zwolna za nimi.

SCENA IV.

Mańka. — Seweryn. tfldL scena powinna być graną bardzo żywo ).

Seweryn (wstaje, idzie do Mańki i prowadzi ją, gwałtownie naprzód sceny). Mańka! słuchaj mnie...

Mańka. Słuchałam niestety może zanadto i teraz za to pokutuję.

Seweryn. Wszak wytłumaczyłem ci o co chodzi.

Mańka (chwytając się za skro ’ nie). Ja nic nie wiem... nic nie rozumiem... rób ze mą co chcesz, ale nie żądaj, abym własną ręką

I wydarła to, co tam utkwiło tak głęboko.

Seweryn. Ależ... nie rozumiesz mnie! ja cię zawsze kocham!

Mańka (gorzko). Kochasz?

Seweryn. Kocham, szalona, wiesz .dobrze o tem; —przez to właśnie,

I że chcę się poświęcić, daję naj-; lepszy dowód czem jesteś dla mnie.

Mańka (unosząc się). Za co mnie masz ? za co ? — powiedz !

Seweryn (porywając jej rękę). Za istotę, do której jakieś złe duchy przywiązały mnie... jabym nie wyżył bez ciebie.... ja cię mieć muszę!... dla siebie, stworzyć ci życie,

o jakiem nie marzyłaś... (gwałtownie). Nie płacz, bo mię doprowadzisz do ostateczności!

Mańka. Czyż może być większa,

! jak kazać mi słuchać podobnych ! słów.

Seweryn. Więc cóż począć, wiesz i że nie mam nic swojego, a gdy sin ! ożenię podług woli ciotki, da rai i majątek... to wszystko będzie two-j jem!...

Mańka (z płaczem). I on nawet nie widzi całej potworności tego co mówi! to trzeba być bez sumienia !

Seweryn. Ale któż winien temu wszystkiemu ? powiedz! ja nie!

Mańka. Tem mniej ja. Któż tu kogo złudził i oszukał?

Seweryn. Tyś winna, (chwytając ją w objęcia i patrząc namiętnie j w oczy). Pocóż w tych oczach siedzi jakiś szatan, który mię kusi, odbiera rozum i z człowieka robi idjotę... widziałaś! ja przy tej gąsce języka nie mogłem odnaleść, plotłem jak żak..

Mańka (uwalniając się z jego objęć). Nie, ja tego pojąć nie mogę, to niegodziwość...

Seweryn (unosząc się, grozi jej pięściami). Mańka!

Mańka. Mówię ci, wybij mnie, skatuj! do nóg ci padnę!... (z mocnym płaczem) ale nie depcz, nie pomiataj!..

Seweryn (znękany). Ha! to o-szaleć przyjdzie! więc co robić? co? mów! radź!,., jakiż jest środek ?... (biorąc ją znowu w objęcia, czulej). Daj mi miliony, a dziś pójdę z tobą do ołtarza...

Maiika (po chwili, popatrzywszy mn w oczy, kładąc głowę na jego piersiach). Cóż nam po milionach ?

Seweryn (ogląda się niespokojny, r. s.) Jeszcze nas kto podpatrzy...

Mańka (usuwając się, z łagodnym wyrzutem). Boisz się... wstydzisz uczuć, które mi zaprzysięgałeś..

Seweryn (tonem perswazyi). Zastanów się!... cóżby to za życie było... miłość o głodzie... weź na rozum.,.

Marika. Nie miałam go, gdym i słuchała twoich zaklęć... dziś go już nie odnajdę, sam temu winieneś...

Seweryn (zaciskając pięści). Oh!

Manka (z krzykiem, porywając się za głowę). Ja oszaleję!

Seweryn. Cicho — na Boga!... (oglijda się) Nie nnośże się, nie rób scen (chce wziąść jej rękę, ona się usuwa) wszakże wiesz, że co robię, t.o tylko dla ciebie, że po prostu poświęcam się... mojego serca nikt ci nie odbierze, nawet żona... (Mańka robi gest głową). Znowu się u-nosisz, posłuchaj... sam wiem. że to jest może niegodziwością, że o-szukuję ją, że zdradzam rodzonego brata, ale to właśnie dowód ślepej namiętności ku tobie, Mańko, nie utrudniaj mi i tak już ciężkiego zadania, raz zroznmiej dobrze nasze

położenie... byle tylko raz wyzwę-! lić się, potem się z nią rozwiodę...

Mańka Ja się jeszcze boję pana Boga; może mnie doprowadzisz do-tego, że o nim zapomnę, ale dotychczas jeszcze nie.

Seweryn. Mańka!

Mańka. Już i tak. zrobiłeś ze mnie przewrotną obłudnicę, muszę się kryć, grać komedję, kłamać,

1 lecz przynajmniej mogę się jeszcze czemś usprawiedliwić. Ale potem,

| jakiem ja czołem przyjęłabym co od ciebie, jakiem czołem osznki-! wałabym tę, która do wszystkiego tego będzie miała prawo, tak do majątku, jak do ciebie samego, (z płaczem.) Ah! jabym co chwila obawiała się kary boskiej.

Seweryn. Ale nie przesadzaj, nie poetyzuj (n. s.) jak jej to wybić z głowy?... (głośno.) tyle ludzi żeni się bez przywiązania i to na całe życie, a ja mówię ci, że się rozwiodę, powiem, że nasze usposobienia nie zgadzają się... toż to prosta rzecz, winuj o to ciotkę* która pod pozorem dobrodziejstwa frymarczy nami... (mocniej) ja mam prawo zresztą do tego majątku, prędzej czy później... to moje!

Mańka (z obawą patrzy mu w oczy.) Więc słuchaj, choć będę-szła jak na stracenie, padnę jej do nóg i wyznam wszystko... może. nam co udzieli tymczasem, chociaż cokolwiek, a przy Boskiej pomocy...

Seweryn (gwałtownie.) Czyś ty przy zdrowych zmysłach, czy szalona?

Manka (z bólem.) O mój Boże!

Seweryn (rzucając w nią różą, którą ciągle miał w ręku.) Chcesz, mnie zgubić (chodzi wielkiemi kro-

kami, nareszcie w poruszenia odchodzi, Mańka, chcąc podnieść różę, przyklęka i tak pozostaje nie widząc nikogo, osłupiała.)

SCENA V.

Poprzedzający. Tykalska, Rejent, potem Jan.

Tykalska (z pończochą, do Seweryna żartobliwie, zastępując mu drogę.) No. no. no, czegożeś się tak zaczypurzył... zaczekajno!...

Seweryn (opryskliwie.) O! dajże mi ciotka pokój (wychodzi.)

Tykalska. Co to, Mańka aż padła na ziemię, co się to tu porobiło...

Rejent (n. s.) Zaczynają się skandaliczne sceny to dobrze...

Tykalska (podnosząc ją.) Ma-nieczko, co ci? czyś ty zasłabła?

Mańka (śmiejąc się z wysileniem.) Ha, ha, ha... nie!

Tykalska. A czegóż klęczysz?,., czyście się tu przemówili?...

Mańka (j. w.) Nie! opuściłam różę i chcąc ją podnieść... przyklękłam...

Tykalska. A Seweryn co tu robił ?

Mańka. Nie wiem... przechodził tędy...

Tykalska (kiwając głową.) Hm, hm, hm... ejże, tu mięizy wami coś było... (przygląda się jej.) płakałaś... ale co tam, otrzyj oczki... nie kłopocz się... (do ucha.) kto się lubi, ten się czubi... poprzty-1 kaliście się, to się i pogodzicie, ja ci powiadam... (całuje ją w głowę, Mańka ją w rękę.)

Rejent (do odchodzącej Mańki.) j

Brawo, brawo!... trzymać się ferm, bronić swoich praw...

Malika (zatrzymując się.) Nie rozumiem pana...

Rejent. Najgorsza broń w ręku kobiety, powolność i zbytek poświęcenia... nic prędziej nie znudzi i nie odstręczy...

Mańka. Pan widocznie żartujesz ; ze mnie (odchodzi.)

Jan (spotykając się z nią przy

■ wyjściu.) Proszę panienki...

Malika (zirytowana.) Czego \ chcesz ?

Jan. Pani kazała nakryć do śniadania tu w altanie...

Maiika (j. w.) Więc cóż, to na-i krywaj.

Jan. Ale pani kazała powiedzieć, żeby... (idąc z nią, mówi cicho.)

Maiika (n. s. przyciskając ręką i czoło.) Ah! Boże! Boże!... (wy-! chodzą.)

SCENA VI.

Rrjent, Tykalska. potem Mańka, Jan.

Rejent (n. s.) Żeby też jedna powiedziała to co myśli... jeżeli ona nie zrozumiała, to ja nie jestem rejentem i to jeszcze Bajdalskim...

Tykalska (z westchnieniem.) Biedaczka !

Rejent. Kto ?

Tykalska A któżby?... ta sierotka... (robiąc pończochę, siada na ławce.) jużto muszę powiedzieć, ie póki żył nieboszczyk, było jakoś inaczej... kochał ją jak własne dziecko...

Rejent. A może też rzeczywiście... e... e... e...

Tykalska (zgorszona.) A mój panie, fe... fe!...

Rejent (siada koło niej.) Ale cóż tak dziwnego, ludzie są ludźmi dobra pani...

Tykalaka. Ale cóż znowu...

Rejent. Ładna panienka... (po chwili.) Pan Seweryn... e... e... e...

Tykalska (patrząc mu w oczy.) Co, pan Seweryn? mój panie, dlaczego pan przytykasz do niej Se* werynka? ciekawam bardzo.

Rejent. Tak mi jakoś przyszło na myśl...

Tykahka. Nie ładnie (po chwili.) Chociaż, żebyś pan wiedział to, co ja wiem... ho!... ho!... tylko że nie mogę powiedzieć.

Rejent. Jakto? tajemnica?

Tykahka, A nie inaczej. Powiadają, że kobiety mają długie języki, ale to bajki mój panie, nie jeden mężczyzna większy papla, Diż dziesięć kobiet...

Rejent. I to się trafia, dobra pani.

Tykahka. Już nie trzeba, jak mój Tobunio nieboszczyk, co to była za poczciwa dusza, powiadam panu... ale taki baba, niech Bóg broni!... jak co wiedział, to zachorowałby, żeby w ten moment nie wypaplał... Ja bym panu zresztą powiedziała, ale gdzież to!...

Rejent (ironicznie.) Jeżeli sekret, nie narzucam się wcale... e... e... e... bądź co bądź, kobieta umiejąca dochować tajemnicy jest rzadkością, którą umiem uszanować...

Tykahka. Kiedy tak, to panu powiem, bo wiem, że nikomu nie powtórzysz (po chwili tajemniczo.)

• Trzeba panu wiedzieć, że Sewe-

• rynek z Mańką mają romans..,

Rejent (udając zdziwienie ) Pfiu, proszę!...

Tykahka. Jakem poczciwa!... oho, mnie nie oszukają... tylko cicho... na miłość boską... bo jakby to doszło do siostruni...

Rejent. Pani Żegocina ma zapewne inne plany?..

Tykahka. Nie mówię nic na to, że zapewne wszystko mu zapisze, bo to gagatek mój panie... niech sobie ma... i owszem! ale właśnie cóżby to szkodziło, żeby się nie-bożątka pobrali., powiedz pan sam...

Rejent. Już to panie lubicie swatać, to rzecz wiadoma..

Tykahka. Ładnie patrzeć, jak się takich dwoje dzieciuchów kochają... (po chwili) ja poszłam za Tobunia tylko z przywiązania i nie skarżyłam się nigdy, chociaż był goły, jak kapucyn... bieda była taka, żeby siekierą nie urąbał...

Rejent. Dobra pani, wzajemna miłość, to skarb największy, miałem żonę, to wiem.

Tykahka. Jeżeliby siostrunia nie chciała o nich wiedzieć, to ja jednak znajdę na to sposób... znajdę, jakem poczciwa!...

Bej i.nt. Miałabyś pani zasługę przed Bogiem, ale jakiż to sposób ?

Tyka}ska. O, mój panie, co tam będę się legitymować .. (więcej do siebie.) kiedy powiadam, że znajdę, to znajdę... Co miało być dla samego Anteczka, to podzielę na dwoje.

Rejent. Czy pani masz jakie kapitały?

Tykahka. Może i mam (zamyśla się i uśmiecha do siebie.)

Rejent (n. s wstając.) Domyślałem się, że baba gra komedję... | ów kapucyn... Tobunio musiał jej zostawić coś grosza... procenciki sobie ciuła a siostruni siedzi na karku (głośno.) Nie wkradam się w zaufanie pani, ale zwrócę uwagę, iż może fundusze jej są źle ulokowane, niepewne... jako prawnik,

a z zasady człowiek bez przechwałek bezinteresowny, mógłbym może dać jaką radę...

Tykalska. Nie, nie mój panie, ślicznie dziękuję, to tam nie warto nawet mówić o tera, to się nie da.

Rejent (n. s.) Babska natura, jak wypaplać co na kogo, to język świerzbi, a jak chodzi o to, żeby się nie wygadać co raa zaszyte gdzieś w spódnicy, to zaciśnie zęby... (po chwili patrząc na zegarek.) Genia tylko patrzeć... pociąg już musi być na stacyi (przed końcem tej sceny, weszła Mańka z Janem, który pod jej nadzorem zastawia stół w altanie.)

SCENA VII.

Poprzedzający, Żegocina pod ręką z Helena, Pan Damazy, po chwili Antoni.

Żegocina (do Rejenta, do którego zbliżyła się, puściwszy Helenę.) Cóż rejencie... pójdzie to.. jakże ci się zdaje? mówiłeś z nim od siebie?

Rejent Zwolna, zwolna dobra pani, przygotowuję grunt... o!... w interesach tego rodzaju, przedewszystkiem cierpliwości... pospiech może zgubić wszystko...

Żegocina. Polegam na panu... mnie dotychczas dosyć się udaje... moje insynuacje prz}rjął bardzo do brze (do Damazego, który stanąwszy przy stole, spogląda na zastawione jedzenie.) brat patrzysz że taka skromna zastawa...

Damazy. Wolne żarty panie mości dzieju... dziesięciu głodnych by się najadło.

Żegocina. Bo to tylko maleńka przekąska... z apetytami schowajcie się panowie na obiad... (stojąc j za stołem.) A tymczasem, proszę

na to co jest... (oglądając się.) Ale gdzież tojest Sewerynek? (do Heleny, która pozostawszy w głębi, rozmawia z Antonim.) Heleńciu, prosimy.

Damazy (idąc po nią.) Moja kochana, nie chowajże się po kątach... siadaj tu razem ..

Helena. Tatunieczku, kiedy ja wcale nie głodna, jak tatuncię kocham. ..

Damazy. To nie racja, siedź tu. Cóż to znowu (poruszenie Antoniego.)

Helena (z dąsem.) Oh! Boże! (siada obok Żegociny.)

Damazy (spostrzegłszy Mańkę stojącą na boku) A Marynka ?

Żegocina. Kto taki (nieukonten-towana widząc, że pan Damazy idzie po nią.) A, ona ma zatrudnienie.

Damazy (przyprowadza ją.) Siadaj także (sadza ją obok Heleny, Żegocina wzrusza ramionami, do Tykalskiej, która przechadzając się z pończochą, zbliżyła się do stołu, robiąc jej miejce.) Proszę...

Tykalska. Dziękuję mój panie (wraca na ławkę.) Ja o tej porze nie jadam (zasiedli w tym porządku, v. lewej strony Rejent, w głębi za stołem Żegocina. Helena, Mańka, z prawej strony pan Damazy )

Żegocina. Ale panowie zwykliście przed jedzeniem pić wódkę (nie cierpliwie oglądając się.) Gdzież i się podział Seweryn?

Damazy. Tak, niby, gwoli zalania robaka, panie mości dzieju.

Żegocina. Janie! idź poproś pana SewTeryna, nie wiesz gdzie jest?

Jan. W swoim pokoju, (odchodzi.)

Antoni. Jeżeli ciotka pozwoli, ja go tymczasem zastąpię (nalewa, do Damazego.) Czy można do pana ?

Damazy. W niezawodne ręce, panie mości dzieju.

Żegocina (do rejenta, który oparłszy łokcie na stole, złożywszy ręce, spogląda pożądliwie po talerzach.) Cóż pan rejent tak się zamyślił?

Rejent. Mnie dobra pani, widok tego, co jej podobało się nazwać maleńką przekąską, nasunął sporą wiązkę uwag filozoficznych...

Damazy (przed wypiciem do rejenta.) W ręce acana dobrodzieja!

Rejent (dziękując schyleniem głowy.) I gdybym miał talent nieboszczyka biskupa Warmińskiego, napisałbym bajeczkę pod tytułem: Ludzie i Wilcy (bierze kieliszek.) Kiedy zgłodniały wilk porwie ba-rana, albo cielę, oburzenie nie ma granic... {wypija szukając oczyma przekąski robią obławy, ścigają go, trują, bez w-zględu, że jest w swojem prawie, bo natura nie stworzyła go trawożernym...

Żegocina. Może kawałek pasztetu ?

Hejent (nakładając na talerz.) Całuję rączki. Ale gdy ten sam człowiek, mając chleb na zaspokojenie głodu, dla zbytku morduje cielęta, prosięta, ściga po barbarzyńsku zwierzynę, na to, żeby z tego zrobić w ostatku ot taki pasztet, to nikt mu tego nawet nie weźmie za złe.

Damazy. Przyznam się acanowi dobrodziejowi, że ja pierwszy.

Jan (wchodząc.) Pan Seweryn słaby, powiada, że nie przyjdzie.

Żegocina. Słaby ? cóż mu się stało? Mańka, proszę cię, idź dowiedz się...

Tykalska (wstając.) Ja pójdę (n. s.) ta siostrunia, to nie ma zastanowienia... jakżeż można!... (wychodzi.)

Damazy (do Mańki.) Ale czyś i ty nie słaba, kolory wystąpiły ci na twarz.

Maiika (cichym głosem.) Głowa mnie boli (kładzie dłoń na czole.)

Rejent (bardzo zajęty jedzeniem.) Na przykład, czy państwTo nie znacie pana Tadeusza Mickiewicza?

Damazy. Tadeusza? ja znałem, ale Marka panie mości dzieju. Helena. Ale tatuńcio! pan mówi

0 poemacie Mickiewicza, przecie czytałam tacie wyjątki (ze spojrzeniem na Antoniego.) Pan Antoni mi przywiózł.

Damazy. A prawda — bodajże cię!... 110 — przepraszam (do rejenta.) Taiu jest także rejent. Hejent. Więc państwo znacie

1 jego Zosię.

Damazy. A tak. jest i Zosia. Rejent. Czy uwierzycie mi, że widząc na wystawie w Warszawie obraz wyobrażający tęż Zosię, jak: (deklamuje.)

Czerpie z sita i sypie na skrzydła [i głowy

Ręką jak perły białą gęsty grad [perłowy... ja w tej sielance dostrzegłem najkrwawszy dramat!

Antoni (który stoi za nim oparty

o kulisę wpatruje się w siedzącą na przeciw’ Helenę.) A to jakim sposobem ?

Rejent (obejrzawszy się nań.) Jakim sposobem? bardzo prostym. Na pozór jest to scena najidealniej-sza... (z pełnemi ustami.) te gąski, kury. kaczęta, wrszystko to prześliczne, słyszymy jak ta Zosia

woła: tiu, tiu, tia, taś, taś, taś... Ale wniknąwszy głębiej w sytuację nmysłem filozofa... (wypija kieliszek wina.) w jakimże celu owa sielankowa Zosia sypie im ziarna'?... żeby je utuczyć... e... e.. e... a utuczywszy, tym samym białym paluszkiem skazać najpiękniejsze swoje faworytki pod nóż... i to tak sobie, z zimną krwią, jakby jej dał kto prawo do tego!

Damazy. Jakto, więc nie mam prawa panie mości dzieju zabić wołu, kiedy go utuczę? to ładnie! po djabłażbym mu dawał osypkę...

Rejent (z uśmiechem wyższości.) Panie łaskawy... na to nie mam mu co odpowiedzieć.

Damazy. Spodziewam się (spogląda nań z politowaniem.)

Żegocina (do Antoniego, którego uważała, niecierpliwie.) Mój Antosiu, kiedy zastępujesz .Seweryna, to bądźże uważniejszym... uplasowałeś się umyślnie tak, żeby oczkować z Mańką...

Damazy (spojrzawszy na Antoniego.) Hm, hm!... (Mańka spogląda na nią zdziwiona.)

Żegocina. A nie uważasz, że rejent ma talerz próżny.

Rejent (któremu Antoni podał talerz.) Rzodkiewka! o. nie! ślicznie dziękuję, ja jestem mięsożerny... jeżeli łaska, kawałek majonesu... (nabiera.)

Damazy (n. s.) Teraz znowu ta się zaczerwieniła .. (głośno.) He-luś co ci to ?

Helena (n. s ) Ah Jezus Marya z tacią! (podnosząc się, do Mańki.) Wstańmy.

Żegocina. Nic nie jadłaś.

Helena. Dziękuję stryjeneczce (całuje ją w rękę i odchodząc od

| stołu n. s.) byłabym się pod zie-| mię schowała... przecież on na I mnie patrzał, nie na Manię... (przy-; kładając rękę do twarzy) aż mię ! twarz pali.

Żegocina. No to nie przeszkadzajmyż tym panom, (odchodzi od stołu, dając znak Antoniemu, żeby nalał kieliszek rejentowi.)

Antoni (do rejenta z ironją, nalewając.) W samej rzeczy, poglądy pańskie są wielce oryginalne i tak głębokie...

Rejent. We mnie panie leży... bez przechwałek... e... e... e... ogromny materyał na reformatora społeczeństwa, dobroczyńcę ludzkości... (nabiera jeszcze raz.)

Antoni. Nie tylko ludzkości... a gęsi, kaczki, cielątka...

Rejent. Żart, żartem, ale gdybym tak miał lżejsze pióro...

Antoni (odchodząc po nalaniu.) A cięższą głowę (idzie do Heleny.)

Rejent. Tak jest (po chwili zastanowienia.) jakto?. . (n. s.) eięź-szą głowę... to zakrawa na kpiny.

Żegocina (n s.) Goni za nią wyraźnie, a Seweryna nie ma... (do Antoniego, biorąc pod rękę Helenę.) Pan Antoni zanadto sobie pozwala, zapomina, że jest w domu ciotki, i że ten pan jest jej gościem.

Antoni. Nie wiedziałem, że to obowiązuje do cierpliwego słu chania bredni...

Żegocina. Za młody jesteś, że-by.ś poprawiał ludzi... (do Heleny.) pójdź Heleńciu, przejdziemy się po ogrodzie... (do Antoniego.) Proszęż tu spełniać zastępstwo gospodarza przyzwoicie (odchodzą na prawo.)

Damazy (który oglądał się za nimi, wypija spiesznie kieliszek.)

Idę i ja panie mości dzieju (wychodzi za niemi.)

Antoni (n. s.) To wyraźna jakaś manifestacja przeciwko mnie... nie dadzą mi się do niej zbliżyć.

Rejent (wypija wino, zapala cygaro. n. str.) Z takiemi smarkaczami to nie warto się poufalić.. a gdybym ja też byl prędki? (wychodzi na prawo, rzucając na Antoniego pogardliwe spojrzenie).

SCENA VIII.

Mańka. Antoni. Jan sprząta.

Antoni. Nie jestem awanturnikiem, a szukałbym z każdym zaczepki... nie cierpię deklamacji, a deklamowałbym całe tyrady o przewrotności ludzkiej, (chodzi). Oni popsują w głowie temu dziecku!

Mańka (gorączkowo do Jana). Sprzątaj prędzej... (siada zamyślona).

Antoni (siada machinalnie przy niej, po chwili). Panno Maryo, zdaje mi się, że możemy sobie wzajemnie winszować, na jednej drodze, a raczej bezdrożu jesteśmy.

Mańka (budząc się z zamyślenia). Co pan mówisz?

Antoni. Wspólne nam grozi niebezpieczeństwa, nasze serca...

Mańka (wstając). Daj mi pan pokój, ja nie wiem już sarna, czy mam serce...

Antoni. Masz pani. masz... dowodem to, że odczuwasz...

Mańka. To co odczuwam, jest wstanie podobno wyrwać ze szczętem wszystko, co tam tkwi... (po chwili, stając przed nim). Powiedz mi pan, czy kochając prawdziwie, można stłumić w sobie uczucie?

Antoni. Trzeba na to bardzo ■wzniosłych celów; dla mężczyzny

podobnym celem jest sprawa ogółu, dobro ojczyzny, (z ironią) dla kobiety, świetna partja.

Manka. Fałsz!

Antoni, (z gorzkim uśmiechem).

Fałsz?

Mańka. Jesteś pan zbyt stronnym sędzią, abyśmy się mogli zrozumieć...

Antoni (chodząc także). Pani mówiłaś o miłości prawdziwej ; chodzi o to, jakie są cechy, po których możnaby ją poznać.

Mańka. Jak naprzykład nazwać, gdy mężczyzna przysięga jednej, przemawia do niej namiętnie, a sięga po rękę innej?

Antoni. Egoizmem. To najlepszy dowód, że nie kocha żadnej.. Pożycie z osobą obojętną wówczas, gdy w sercu panuje inna, byłoby męczarnią nie do zniesienia.

Mańka. Kochając, nie odważyłby się na to.

Antoni. Nie przypuszczam.

Mańka. Nie zdeptałby, nie sponiewierał uczucia, które natchnął...

Antoni. Miłość bez delikatności, jest paradoxem.

Mańka. Zwłaszcza, gdy był bardzo kochanym.

Antoni. To mu wszystko jedno.

Mańka (po chwili). Na taki zawód, jakież lekarstwo ?

Antoni. Zapomnieć.

Mańka. A czy pan znasz co o-kropniejszego, jak myśl, że to co nam przepełnia serce, ma być złudzeniem, które się rozwieje?

Antoni. Prawda, ale ta myśl jest lekarstwem uzdrawiającem.

Mańka. Jeżeli nie zabije.

Antoni. I to się trafia, ale w powieściach,.. ludzie są wytrzymali.

Mańka (do siebie). Więc nie: kocha!

Antoni. W każdym razie, im, wcześniej, tem lepiej... mniejsza do-! za wyleczy.

Mańka (do siebie). O! nienawi- j dzę gol (dobywa z za gorsn różę i i po chwili w’alki, rzuca ją).

Antoni. W co się też obrócą j moje marzenia?... wszystko podo-1 bno jest bańką mydlaną... tyle I szczęścia, co się przemarzy!

SCENA IX.

Genio. Mańka. Antoni.

Genio (wchodząc głębią z para- j solem i okryciem zawieszonem na i ręku). Tu przecie znajduję kogoś... I (przystępuje). Jakaś parafianka i młody szlagon... że nie kochanko- j wie. idę w zakład, bo nie patrzą j na siebie; więc albo brat z siostrą, j albo mąż z żoną... (po chwili). Nie I widzą mnie.

Mańka (po chwili otrząsając się I z zamyślenia). Panie Antoni!...

Genio. Hm. hm ..

Mańka. Ach !

Genio. Szczególny zbieg okoliczności zmusza mnie do zaprezentowania się samemu... (n. s.) bardzo ładna... (głośno). Jestem Eugeniusz Bajdalski, przybywam umyślnie...

Antoni. Genio !... Bajduś !... patrzę, patrzę, cóż u licha, żem cię od razu nie poznał.

Genio. Pii... Antoś... a wiesz, że to dobre., jak się masz.

Antoni. Jak się masz? (ściskają się)._

Genio (do Mańki). Koledzy szkolni z jednej ławki, łaskawa pani...

Antoni. Ale z kądżeś się tu wziął wr domu mojej ciotki?

Genio. A, to my tu jesteśmy u tw:ojej cioci? nic nie wiedziałem... (n. s.) Mocno ładna, (głośno) Wystaw sobie, przybywam prościusień-ko koleją, jak śledź pocztowy...

Antoni. Zkąd?

Genio. No z Warszawy — naturalnie.

Mańka. Jeżeli tak, to pan zapewne głodny?

Genio. Ach jak pani umiesz czytać w moim... w mojej... (n. s.) zbajałem się, ale niniejsza o to. (głośno) Rzeczywiście, jeżeli mi wolno prawdę powiedzieć..

Mańka W tej chwili każę przygotować. (odchodzi).

Genio (n. s.) Ananasik, jak sobie dobrze życzę.

SCENA X.

Genio. — Antoni.

Antoni. Więc przybywasz z Warszawy ?

Genio. A jakże, w nader ważnym interesie, wrszak tu jest podobno mój stary?

Antoni. Jaki stary?

Genio. No, fater.

Antoni. Jakto? aha — to rejent Bajdalski jest twroim ojcem?

Genio. I na odwrót, ja jestem jego synem.

Antoni. Tak ?

Gtnio. Czy cię to dziwi? cóż wr tem nadzwyczajnego. .

Antoni. Któż powiada...

Genio. Chociaż rzeczywiście, na oko niktby nie przypuścił... stary zapleśniał na prowincji. A ty co porabiasz? (z politowaniem). Pleśniejesz także...

Antoni. Mam gospodarstwa, pracuję...

Genio. Pracirę, pracuję... oni są

dobrzy z tą swoją pracą na wsi, byle nam imponować... Bartek z o-rze, Bartek zasieje i samo tak sobie potem rośnie... i to się nazywa praca... daj buzi...

Antoni. Zawsze byłeś i jesteś bajdnś.

Genio. Bajdnś z Bajdusiów, chlubię się z tego... a zresztą, cóż ty sobie myślisz? Bajdalscy to stara szlachta, tak stara, że nie ma ich już nawet w herbarzach.

Antoni. Sowizdrzale!

SCENA XI.

Poprzedzający. Rejent.

Rejent (zadyszany). Kiedyżeś ty przyjechał, żem nic nie słyszał.... jak się masz...

Genio (całując go w ramię). Jak się mam, przedewszystkiem głodny jestem jak pies. ale znalazło się już bóstwo opiekuńcze, które ukazało mi promyk nadziei.

Rejent (do ucha). Odebrałeś telegram ?

Genio (podobnież — drwiącym tonem). Nie.

Antoni. Panowie zapewne mają z sobą do pomówienia — nie przeszkadzam. (odchodzi).

Rejent. Jakto? nie odebrałeś?

Genio. Ojciec odzwyczaił się widzę od kategorycznego myślenia... a gdzież logika?... z kądżebym się wziął, gdybym nie odebrał telegramu ?

Rejent (niecierpliwiąc się). Tylko proszę cię, nie błaznuj... od tego widzę już się nie odzwyczaisz...

Genio. Ależ ojciec wyraża się nieparlamentarnie.

Rijent (j. w.) Słuchaj, schowaj raz do kieszeni wszystkie twoje koncepta... to dobre w waszych

knajpach, ale nie tu, i nie w chwili, gdzie idzie o rzeczy pierwszorzędnego znaczenia, (po chwili, oglądając się). Czy wiesz, po co cię tu sprowadziłem ?

Genio. Wiem.

Rejent (zdziwiony). Wiesz, a to \z kąd ?

Genio (śmiejąc się). Znow'U ojca złapałem.

Rejent (niecierpliwie). Nie błaznuj... jak cię kocham... nie błaznuj!,..

Genio. No, wrięc słucham —- o cóż idzie?

Rejent (ogląda się). Jest tu panna posażna...

Genio. Wiem, wiem.

Rejent. Już i to wiesz ?

Genio. To jest, wiem, że jest panna, ale że posażna, nie wiedziałem... tem lepiej...

Rejent (niecierpliwie). Ale z kąd wiesz? z kąd? gadaj?

Genio. Widziałem ją... cudo!...

Rejent. Co ty pleciesz ? gdzie ją widziałeś ? dopiero zostawiłem ją w ogrodzie.

Genio No to muszą być dwie, bo tu była przed chwilą jedna, i...

Rejent. Głupcze —- ta się nie rachuje.

Genio. O! zapozwoleniem! a to dla czego ?

Rejent. Ta jest goła, i sierota jakaś, podrzutek...

Genio. Cóż to ma do tego? przesądy ! fi! — nie poznaję ojca.

Rejent (płaczliwie). Co ten plecie ! Co ten plecie !...

Genio. Jeżeli są dwie, to mój wybór już zrobiony... chyba, gdyby mi się tamta więcej podobała, co wątpię ..

Rćjent (pogardliwie). X ty jesteś pozytywistą! tfy!...

Genio. Czystej wody tatka .. ! przed niewodem ryb nie łapię, i; ł

gdym głodny, mam wstręt do dy-1 pozytywista!...

Rejent (idąc za nim). Ale cze-ijno, warjacie!... e... e... e . on

sertacyj... o widzę tam jakieś to- j warzystwo. (wychodzi na prawo).

(Zasłona spada).

AKT III.

Inny pokój—troje drzwi—jedne w głębi—dwoje po bokach.— Na przodzia z prawej strony kanapa, w głębi z lewej oranżerja pokojowa.

SCENA I.

Seweryn, Helena (siedzą obok siebie na kanapie) potem Żegocina, Rejent.

Seweryn (rozparty, bawiąc się sznurkiem od binokli; obejście lekceważące). Widocznie pani nie-chcesz mnie rozumieć.

Helena (zajęta kwiatkiem, który trzyma w ręku). Przepraszam pana, już sama ciekawość, którą przypisują nam kobietom, mogłaby sprawić, iżbym chciała .. ale są rzeczy których nie można zrozumieć.

Seweryn. Czepiasz się pani słówek; być może. że się źle wyraziłem ; powinienem był powiedzieć: pani udajesz, że mnie nie rozumiesz.

Helena (urażona/ Udaję!

Seweryn Porzućmy więc tę szermierkę dyalektyczną i pozwól mi pani wytłumaczyć się jaśniej.

Hiena (zasiadając się lepiej w drugim końcu kanapy i patrząc mu śmiało w oczy). Słucham!

Seweryn. Wiadomo pani, że tak jej ojciec jak i moja ciotka powzięli myśl... połączenia nas...

Helena. Podobno...

(W tej chwili drzwiami z lewej wchodzą Żegocina i Rejent ; spostrzegłszy rozmawiających, Żegoci-

na robi gest ukont entowania wstrzymuje rejenta, który chce iść dalej; nareszcie pociąga go za sobą i wychodzą napowrót na palcach. Rejent odchodząc niechętnie, rzuca na nich niespokojnem okiem. — Ta akcja odbywa się niezależnie od prowadzonej rozmowy).

Seweryn. Skoro pani wiesz, więc powinnaś zrozumieć, że wszystko to, co mówiłem, odnosiło się do tej głównej kwestji.

Helena. Tego domyśliłam się | bardzo łatwo; ale ja zupełnie czego | innego nie mogę pojąć.

Seweryn. Naprzykład ?

Helena. Naprzykład, w cze m ten i projekt naszych opiekunów może I nas krępować i wpływać na nasze | postanowienie.

Seweryn (zdziwiony). Jakto ?

Helena (drwiąco) Sądzę, że przedewszystkiem powinniśmy się zapy-! tać naszycli serc, czy one mogą sympatyzować z sobą.

Seweryn. Czy pani zadawałaś I sobie to P3rtanie ?

Helena (j. w.) A pan ?

Seweryn. Ja? (n. s.) Czy taka naiwna, czy cięta? (głośno;. A to | dobre — zdaje mi się, że rozpoczynając rozmowę o tym przedmiocie, już ! tem samem odpowiedziałem za siebie.

jHelena (z uśmiechem ironicznym, skubiąc kwiatek). To szczególna — znamy się dopiero od dwóch dni...

Seweryn. Czy pani nie wierzysz... już nie powiem w miłość, ale w pociąg od pierwszego spojrzenia?

Helena. Oh! dlaczegóż nie.

Seweryn (z ukłonem). W takim razie powinnaś sobie pani łatwo wytłumaczyć mój krok, na który zdecydowałem się tem pochopniej, że to zgadzało się z wolą ciotki.

Helena (po chwili milczenia). Możebym wytłumaczyła sobie ten dziwny pociąg, gdyby...

Seweryn. Dziwny?

Helena. Przepraszam pana za wyrażenie, ale istotnie on dla mnie jest dziwnym.

Seweryn. Dlaczego?

Helena. Dlatego, że o ile mi się zdaje, ulegać mu może serce... tylko zupełnie wolne...

Seweryn (spoglądając na nią z pod oka). Zkądże pani wnosisz, że moje zajęte ?

Helena (po chwili, uderzając dłonią w poręcz kanapy). Więc daj mi pan słowo honoru, że tak nie jest.

Seweryn (po chwili ironicznie). Honoru, a wie pani, że pierwszy raz zdarzyło mi się. słyszeć, aby w sprawach serca żądać podobnej gwarancji.

Helena (wstając). Więc możnaby z tąd wnioskować, że to są jedyne sprawy, w których on nieobowią-zuje.

Seweryn (n. s., wstając). U! źle, to już widzę sprawka Mańki.

Rejent (wchodząc spiesznie środ-kowemi drzwiami, n. s.) Ledwom się baby odczepił... (idąc prosto do Seweryna). O, o, o! przepraszam,

mocno przepraszam, nie wiedziałem że przerywam tak miłe e... e... e... sam na sam. (bierze go pod rękę).

Helena (obrażona) Z kądże sam na sam ? — żartujesz pan chyba!

Rejent. Pani daruje, że zabieram pana Seweryna... ale dość ważny interes...

Helena. Ale zabieraj pan sobie .. to doskonałe...

Rejent. Wiem, że pani sprawiam tem przykrość... ale...

Helena. Mój panie, ani mię to ziębi, ani parzy,... cóż znowu!... (wzruszając ramionami, idzie do kwiatów).

Rejent (do Seweryna). Pomagam wam jak mogę.

Seweryn (chmurno). Raczej ii-my ślnie pan psujesz.

Rejent (dobrodusznie). No, albo co ?...

Seweryn. Na to zakrawa... cóż tam za interes?

Rejent Maleńka konferencyjka z ciocią, do czego potrzebujemy pana Seweryna, (do Heleny) Przepraszam pani-i najmocniej, (wychodzą na lewo).

SCENA II.

Helena (sama, — spogląda za nimi i wzrusza ramionami). Oryginał. (po chwili). Ażem urosła na. parę łokci w własnych oczach .. zdaje mi się, żem się dobrze znalazła... dałam mu za Manię!... O mój paniczu, zdawało ci się, żeś ! trafił za wiejskie trusiątka. które | łatwo obałamucisz!... emhe!... za-| pewne! . (po chwili) Ale naprawdę, zkąd mnie się to wzięło ?... sama i siebie nie poznaję .. bo z początku ; przeczuwając o czem zacznie mówić, przelękłam się naprawdę, jak

mamę kocham... tak samo jak wtenczas, gdy Antoni mi sie o-świadczał.... ale co za różnica.... wtenczas oboje drżeliśmy jak li steczki... on — niewiem, ale ja nic nie widziałam przed sobą... nawet jego... ale ten... chłód wiał od niego! .. komedjant przebrzydły!., (po chwili). Cha! ha! ha! on mówił o pociągu od pierwszego spojrzenia... myślał, że mię tem rozbroi... e! pokazuje się, że na zimno mężczyzna nie jest wcale niebezpieczny, (z rękami założonemi na piersiach przechadza się dumnym krokiem wzdłuż sceny).

SCENA JII.

Helena. — Damazy.

Damazy (z fajką, — wchodzi drzwiami środkowemi i spostrzegłszy Helenę, staje i prowadzi za nią oczyma, ona przechodzi parę razy, nic nie widząc, spostrzegłszy go, gdy się podsunął bliżej, staje przed nim, dygając i klaszcząc w ręce z oznakami ukontentowania, on ją bierze za rękę). Bardzo dobrze, żem cię tu przydybał samą, mamy z sobą panie mości dzieju na pieńku.

Helena (n. s.) Oho!

Damazy. Siadajno. (idą do kanapy).

Helena (rozsiadując się w tem samem miejscu gdzie poprzednio (n. s.) Będzie druga scena.

Damazy. Muszę się raz rozmówić z tobą, raz, jak pan Bóg przykazał.

Helena (z żartobliwą, powagą.)

O cóż idzie?

Damazy (ostro, tupnąwszy nogą.) Cóż to za miny jakieś! słuchać

co powiem! tak! o! (bierze ją za rękę i sadza bliżej siebie.)

Helena (n. s.) O! z tataneiem będzie gorzej (całuje go potulnie w rękę.)

Damazy. Moja kochana, wolałbym mieć dziesięciu chłopców, jak jedną dziewczynę, panie mości dzieju.

Helena (z przymileniem) Jakto ? mnie? mnie?... i tatuncio to mówi?

Damazy. Tak, ja mówię i nie cofnę!

Helena (j. w.) Dlaczegóż to ?

Damazy. A bo tyle mam z tobą j kłopotu, sam nie wiem jak zrobić i czego się trzy nać... to pan Antoni... to pan Seweryn, to znowu pan Antoni!...

Helena. Jakto? taka ze mnie bałamutka ?

Damazy. O! dajno pokój, bo z tych karesów, będę taki mądry jak byłem... a ja muszę raz wiedzieć co po czemu... Najprzód zaczął bywać u nas pan Antoni... spostrzegłem zaraz, że to nie na darmo i że ty niby jakoś miałaś się ku niemu (Helena spuszcza oczy) pomyślałem sobie: hm, chłopiec poczciwy, nie wiele wprawdzie ma, ale pracowity, rządny... jakby przyszło do czego, to niechże się dzieje wola Boża! (Helena całuje go w rękę.) Za pozwoleniem!... Chciałem cię tedy wybadać; pytam się prosto z mosta; jakże ten Antoś panie mości dzieju ? a ta: (przedrzeźnia) fiu! fiu! ach dla Boga! czy ja wiem! jeszcze czego i bądźże tu mądry.

Helena (z żalem.) Tacio zawsze tak ze mną.

Damazy (niecierpliwie.) Cicho ! słuchać! więc wyperswadowałem

sobie, że to z twojej strony tak •obie tylko... faramuszki panie mości dzieju i że łatwo sobie wybijesz

  • głowy, gdyby się coś lepszego trafHo. Dlatego, jak stryjenka dla świętej zgody zaproponowała mi część majątku i Seweryna za zięcia, przyjąłem.

Helena Jakżeż można było!

Damazy Jak? tak, że pytałem ci się i przystałaś.

Helena. Jakto? mnie się tato pytał'?

Damazy. Patrzcie państwo! nie pytałem się wyraźnie: „jakże ci się podobał Seweryn?11 temi słowy... i cóżeśmi odpowiedziała ?

Helena. Cóż miałam odpowiedzieć ?

Damazy. Widzisz to tak z tobą, — nie powiedziałaś, że przystojny? gadaj!

Helena. No, bo przystojny, nie garbaty, nie ślepy, nie kulawy...

Damazy. A no!

Helena. Ale cóż z tego, tacio powinien był się zapytać wyraźnie: czy go chcesz za męża?

Damazy (kręcąc palcem.) Hm, hm, hm... tybyś się też nie domyśliła po co się pytam?

Helena. Przepraszam, tacio się tylko pytał po prostu, czy przystojny. tak jakby o każdego innego, a jeżeli powiedziałam, że przystojny, to wielkie rzeczy! tylu jest przystojnych (pieszczotliwie) albo to i tatuncio nie przystojny?

Damazy. No, no (n. s.) na jakie to ona sposoby się bierze (głośno.) Koniec końcem, ja myślałem, że ci się podobał i dla tego nie byłem przeciwny, panie mości dzieju... tymczasem, wczoraj, przy kolacyi

patrzę, a ta mu się krzywi, jakby się octu napiła... Ale to jeszcze nic; dziś znowu rano...

Helena (rzucając mu się na szyję zawstydzona.) Tatuncio!

Damazy. A widzisz, wstyd ci... zszedłem was w ogrodzie z Antonim i widziałem, jak cię całował po rękach...

Helena. Raz tylko, czy dwa ..

Damazy (łagodniej.) Jakże można było na to pozwolić...

Helena (po chwili kryjąc głowę na jego piersiach.) Kiedy ja jego kocham...

Damazy (po chwili.) Aha, kochasz, to co innego... (wstając.) No widzisz, nie mogłaś mi tego od razu powiedzieć.

Helena (wstając n. s.) A jej! odetchnęłam!... znowu niewiem, zkąd mi się wzięła taka odwaga.

Damazy (chodząc.) Hm, hm... ciekaw jestem jak teraz zrobić...

Helena (proszącym tonem.) Jedźmy do domu.

Damazy. Doprawdy! było po co przyjeżdżać... (chodzi, po chwili.) Ale moje dziecko, bo to się warto zastanowić... hm, hm... widzisz, ten majątek, toby się przydał...

Helena. I cóż tam majątek!

Damazy. Ale! zapewne! tak się to niby mówi, a później, rób co chcesz... usiąść i płakać... (po chwili) a zresztą, jak tu stryjence tak wręcz odpowiedzieć, kiedy już na pół przyjąłem... zabiłaś mi tęgiego klina...

Helena. Ja poradzę tatuńciowi, przedewszystkiem dyplomatycznie.

Damazy. No, naprzykład ?

Helena. Ze stryjenką grzecznie, ładnie, ale ani tak, ani siak...

Damazy (ironicznie.) Aha!...

Helena. A tymczasem, jak się tylko da, nogi za pas! i niech sofcie robi co chce.

Damazy (j. w.) Piękna dyplo- i macja, wymyśliła jak Bismark panie mości dzieju...

Helena. A dopiero z domu ta-tuficio napisze tadny list...

Damazy. Oho! na to mnie nie ] złapiesz...

Helena. Będziemy wspólnie kom- [ ponować, poprosimy pana Antoniego i (patrząc mu w oczy.) Zgoda. (Da-mazy nic nie mówi, tylko zamyślony, kręci wąsa.) No, więc wszystko dobrze... (klaszcze w ręce) teraz tylko saken paken

Damazy. Czekajno, czekaj! zwolna, zobaczymy.

Helena Jakto zobaczymy?

Damazy No, zobaczymy (chodzi.)

Helena. Nie, nie, zaraz... tatuń-cio gotów się jeszcze rozmyśleć... nic z tego... (wybiega na prawo, spotkawszy rejenta, który jej się kłania, robiąc gest ręką.)

SCENA IV.

P. Damazy, Rejent z lewej strony.

Damazy (zamyślony.) Biedactwo moje! co ja się nakłopoczę jej przyszłością... (po chwili.) I powiadają, że pieniądz głupstwo, a jednak, gdybym miał dla niej dobry posag, zdaje mi się, że byłbym spokojniejszy.

Rejent (który zatrzymał się chwilę w głębi, patrząc z afektacją za Heleną, zbliżając się.) Cóż to za pociecha mieć taką córeczkę!

Damazy. Hm! pociecha! ale więcej kłopotu panie mości dzieju.

Rejent. Z zachwyceniem patrzę na pannę Helenę, coś tak harmonij-

nie, e... e... e... ładnego, dawno ! nie zdarzyło mi się widzieć...

Damazy (zadowolony, jowialnie.)' Pan się znasz na tem?

Rejent. Stary kompetent, panie łaskawy... bez przechwałek ..

Damazy. Powiadają, że do mnie podobna.

Rejent. Rzeczywiście, o ile młoda panienka może być podobną do dojrzałego mężczyzny, to panna Helena przypomina e... e... e... papkę... mianowicie tak coś z nosa. .

Damazy. A tak i ja to zawsze' powiadam panie mości dzieju.

Rejent (po chwili.) I to tak się chucha na to, patrzy jak w obrazek, a potem...

Damazy. No cóż potem ?

Rejent. Ktoś porwie jak swoje' i Bóg wie, jak będzie.

Damazy. No, widzisz pan, a powiadasz, że to pociecha... gdzie tam, kłopot... zmartwienie!

Rejent. Hm! i to prawda, ani słowa!... o! bo i ja jestem ojcem, panie łaskawy... rozumiem to dobrze...

Damazy. Pan masz także córkę, winszuję.

Rejent. Tylko syna.

Damazy. Tego kawalera, co wczoraj przyjechał?

Rejent. Tak jest, jakże się panu podobał?

Damazy. Dosyć, nie mogę powiedzieć... żwawy chłopiec... a wie pan co, szlamazarnych ja nie lubię.

Rejent. Starałem się go wykształcić, bez przechwałek, od ust sobie odejmując, ma urzędowanie przy towarzystwie ubezpieczeń, a obok tego literat.

Damazy. Literat! fiu!.., gazety pisze ?

Rejent. Ajakże! artykuły z dziedziny ekonomii politycznej i filozofii pozytywnej.

Damazy. Proszę, a to bardzo ładnie z jego strony taki talent. Co prawda, ja się tego domyślałem; wczoraj przy kolacyi jak zaczął panie mości dzieju o imiesłowach, przyimkach, zgłupiałem... a to tak mu szło panie mości dzieju, jakby woda na młyn.

Rejent. Ma już ładny dochód, bo oprócz pensji płacą mu w redakcjach od wiersza...

Damazy. Od wiersza, proszę!... (po chwili zastanowienia.) Niby, jakto, od wiersza?...

Rejent. Za każdy wiersz co napisze (robi giest, jakby rachował pieniądze.)

Damazy. Proszę, proszę, a to ładnie!... (n. s.) jabym nie wiele zarobił.

Rejent. W Warszawie ciągną go gwałtem do panny mającej pół mi-ljona posagu... (po chwili.) Jakże pan rozmyślił się względem propozycji pani bratowej ?

Damazy. Nie wiem o żadnej propozycyi.

Rejent. Nie dziwię się pańskiej ostrożności... ale ja panie wiem daleko więcej niż pan sądzisz.., wszak pan Seweryn ma być pańskim zięciem...

Damazy. Pierwsze słyszę...

Rejent (ogląda się, idzie do drzwi, potem tajemniczo.) Daj mi pan słowo honoru...

Damazy (zdziwiony.) A to na co ?

Rejent. Daj mi pan słowo honoru, że nie powtórzysz nikomu, tego, co powiem...

Damazy. A cóż to takiego?

Rejent. Ale daj pan słowo ho-

noru; wolno panu będzie zrobić z tego użytek dla siebie... chodzi tylko o to, aby nie wiedziano, że ostrzeżenie w'yszło odemnie.

Damazy. Ostrzeżenie?

Rejent. Sumienie mi nakazuje tak postąpić. No dajesz pan słowo ?...

Damazy. Jeżeli to coś tak ważnego, to daję... ale...

Rejent. Więcej nie żądam. Bez przechwałek, ocenisz pan moje postępowanie z faktów... (po chwili tajemniczo do ucha, robiąc tubę z obu dłoni.) Czy pan wiesz o jego stosunku z tą Mańką, wychowanką pańskiej bratowej?

Damazy (żywo.) Jakto ? jakim stosunku ?

Rejent (z znaczeniem.) Domyślasz się pan...

Damazy (gwałtownie.) Eomans, czy co?

Rejent. Phh! i to gruby!

Damazy. Ale co się panu śni, to niepodobna!

Rejent. Nie mówiłbym, gdybym nie miał dowodów*...

Damazy. Jakto? są i dowody?!

Rejent. Moralne tylko wprawdzie, ale są...

Damazy. Ależ toby była ostatnia niegodziwość!

Rejent (ciszej.) Podłość panie!...

Damazy. Pod nosem dwóch bab, które nie mają nic do roboty! więc tak się nią opiekowano ?!

Rejent (do ucha.) Szanowny panie, przez szpary patrzono... rzecz widoczna.

Damazy. To o pomstę woła! przecież to nasza krewna!...

Rejent. Krewna, tego nie wiedziałem.

Damazy. Nieboszczyk, jako wuj, nie powinien był w żaden sposób zostawiać jej na łasce żony, musiał zrobić jakieś rozporządzenie... pokażcie mi testament.

Rejent. Testament? (jakby do siebie.) kto wie nawet czy jest?

Damazy. Zrobili podobno zapis na przeżycie... ale nie podobna, żeby zapomniał zupełnie o tej dziewczynie... pokażcie mi testament!

Rejent. Masz pan święte prawo zbadać... e... e... e... stan rzeczy... przy czem zwrócę uwagę... że w razie jakich trudności, zawiłości, komplikacyj... (z wyciągniętą ręką chodząc za nim) jestem na usługi... że pan zyskasz na tem, mogę bez przechwałek zapewnić...

Damazy. Co mi tam! — mój interes na bok! idzie mi tylko o to, czy zrobił co dla niej! A jeżeli zapomniał i tak nią się tu mają opiekować, zabieram dziewczynę z sobą, tak mi panie Boże dopomóż (odchodząc.) A to śliczne rzeczy! panie mości dzieju! (odchodzi na prawo.)

SCENA V.

Rejent (sam, zaciera ręce, przty-ka palcami i robi rozmaite gęsta zadowolenia.) Udało mi się, chociaż trochę dalej zajechał, niż było w moim planie... nie myślałem, żeby z powodu tej dziewczyny chodziło mu o testament... dowie się trochę za prędko.. Ale nic nie szkodzi, potrafię stać mu się potrzebnym, przekonawszy, że bez moich rad nie dojdzie do niczego... (po chwili.) Ddaje teraz bezinteresownego, ale niechno mu tylko coś zapachnie, w inną skórę się oblecze... znam

ja ludzi... (siada na kanapie.) No, panie rejencie, teraz tylko mądrze ! bądź dobrym dyplomatą i strategi-kiem... byleby ten łobuz Genio mi nie skrewił... nie widziałem, żeby się do niej przysiadł choć raz... a dziś od samego rana lata gdzieś ..

SCENA vr.

Mańka z koneweczką. pokojową i Genio, wchodzą środkowemi drzwiami ; Rejent na kanapie.

Genio (prowadząc w dalszym ciągu rozmowę.) Panno Marjo, w każdym razie dłużną mi pani jesteś odpowiedź... gdy ją usłyszę, przestanę być natrętnym...

Mańka (idąc do kwiatów.) Ależ najfałszywiej pan sobie tłómaczysz moje słowa... czyż ja to nazywam natrętstwem ?

Genio. Nie? — no to dziękuję pani... uważam to już za pół odpowiedzi na moje zapytanie...

Malika. Reszty pan nie usłyszysz.

Genio. Dlaczego? pani sama nie zdajesz sobie sprawy z tego co doznajesz, a z mojej strony byłoby zuchwalstwem pozwalać sobie badań w tym jej stanie. Ja stawiam tylko thezę ogólną, w formie zagadki psychologicznej, którą musisz mi pani rozwiązać, choćbyś miała nieco główkę potrudzić.

Mańka. Pan przemawiasz do mnie tak dziwnie...

Genio. Językiem, do którego pani nie przyzwyczajono ? tem lepiej... lekarstwo, do którego organizm nie przywykł, działa skuteczniej.

Mańka. Czy pan mnie chcesz leczyć ?

Genio. Nie inaczej.

Maiika. Trudne pan postawiłeś sobie zadanie.

Genio. Tem większą cenę będzie miał dla mnie pomyślny skutek.

Mańka. Więc pan sądzisz, że się panu uda?

Genio. Zdaje mi się, że mogę na to rachować.

Mańka. I na czemże pan opierasz tę nadzieję?

Genio. Na tym odwiecznym pewniku, że prawda prędzej, czy później odnosi tryumf! (odbierając jej koneweczkę) pozwól pani, ja panią wyręczę... (podlewa tam, gdzie ona nie może sięgnąć) na tem, że działając otwarcie, zostaję z odkrytą twarzą, na której pani wyczytasz każdą myśl moją, bo nie przywdziewam maski jak ci, co za broń używają fałszu... (wchodzi na wyższy stopień.)

Rejent (który od kilku chwil, z otw'artemi usty przypatrywał im się z kanapy.) On jeszcze kark skręci.

Mańka. To wszystko nowe rzeczy dla mnie... pan mi nowy świat odkrywasz.

Genio (zeskakując.) Czegóż mogę spodziewać się za to?

Mańka (odbierając koneweczkę.) Wdzięczności... w każdym razie.

Genio. Na początek, przestaję na tem... (Mańka odchodzi środko-1 wemi drzwiami, on jej się kłania z uszanowaniem.)

SCENA VII.

Genio, Rejent.

Rejent (wstając, do Genia.) Co to było?

Genio. Aha!

Rejent. Cóż to za łotrowstwo, lamparcie ty!...

Genio. Tyłko parlamentarnie.. bardzo ojca proszę!

Rejent. Znowu błaznujesz, ale uprzedzam, że wybrałeś się nie w porę...

Genio. Czyli, że usposobienia nasze prawdopodobnie są w tej chwili o sto mil od siebie... a ponieważ nie zrozumielibyśmy się, więc odchodzę.

Rejent. Proszę zostać!

Genio. Cóż to będzie? (bierze krzesło i siada przodem do poręczy.)

Rejent (stając nad nim.) Powiedz mi najprzód co ty jesteś e... e... e... bo ja cię nie mogę zrozumieć... pozytywista? ideolog? czy co?

Genio. W tej chwili jestem lekarzem.

Rejent. Lekarzem ?

Gerdo (elegijnie.) Lekarzem duszy zbolałej i srodze zranionej; jeżeli moja metoda mi się uda, będę szukał w tej duszy dźwięków pokrewnych mojej.

Rejent. Warjat... e... e... e.. czysty warjat! nie doprowadzaj mnie do niecierpliwości i słuchaj co ci powiem: kazałem ci tu przyjechać w twoim własnym interesie...

Genio. Pospieszyłem na wezwanie, jak syn posłuszny.

Rejent. Więc słuchajże dalej: jest w tym domu panna posażna...

Genio. Po poezji, najpospolitsza proza!

Rejent (powściągając gniew.) Proszę cię, schowaj poezję do kieszeni i nastrój się na prozę, bo ja inaczej mówić nie potrafię... (po chwili) jest panna posażna, do której ręki ułatwiłem ci drogę, a ty, nie wiem dla czego nawet nie patrzysz na nią... (szyderczo) Czy ci brak odwagi ze w'zględu, że cyfrę posa-

gu uważasz za zbyt wysoką, w stosunku do twojej wartości ?

Genio. Ha! ha! ha ! wątpię, żebyś mi ojciec znalazł człowieka, któremuby miłość własna nie podszeptywała dobrego o sobie mniemania. Jakto ? cyfra posagu miałaby stanowić o wartości panny i jej wyższości nadeiimą ? fi ! byłoby to stawiać pieniądz na ołtarzu, któ rego nie godzien.

Rejent. Godzien, czy nie godzien, ale jakiż wniosek z tego co powiedziałeś ?

Genio. Że wszelki podobny skrupuł uważałbym za przesąd niewczesny.

Rejent. Pierwsze mądre słowo, widzę, żeś pozytywista.

Genio (z uśmiechem). Ale na odwrót, ubieganie się wyłącznie za pieniądzem, mam za nonsens, który zostawiam ludziom tak niepraktycznym, jak idealiści.

Rejent (desperacko.) Czy ty nie wyrzekniesz się nigdy czapki bła-zeńskiej ?

Genio (z humorem). Jako zwolennik metody pozytywnej, powinieneś ojciec wiedzieć, że ona prze • dewszystkiem szuka faktów.... a musimy przyznać za fakt, że jest w człowieku serce, które stanowi skarbnicę uciech moralnych, i że przytłumiając jego bicie, skazujemy się z samow7iedzą na szereg zboczeń, mogących nas poprowadzić na manowce.

Rejent. E .. ou zgłupiał!...

Genio (j. w.) Spekulowanie na rękę kobiety w widokach dobrobytu, jest dowodem niedołęztwa, do którego dochodzi się bujając po obłokach. Ja uważam serce i miłość za drogocenny kapitał, który

w pożyciu z osobą wybraną, przynosi procenta wysokości, o jakiej żaden żyd nie śmiałby marzyć.

Rejent. Słuchajno, czy ty kpisz ze mnie ?

Genio (wstając). Powiedziałem, że jeżeli się nie rozumiemy, mogę odejść!...

Rejent. Czekaj nieszczęśliwy, mówmy jak ludzie, nie jak półgłówki.... czy córka tego szlachcica nie podobała ci się ?

Genio. Owszem, ładna panienka i gdybyśmy oboje byli wolni, kto wie...

Rejent. Jakto, oboje wolni? co to znaczy, ona jest wolną., a i ty spodziewam się że...

Genio. Przepraszam ojca, ma narzeczonego.

Rejent. Nie ma, to już zerwane.

Genio. Co? zerwane z Antonim, temu nie wierzę...

Rejent. Z jakim Antonim ?

Genio. Z bratem tego, którego chciano jej narzucić dla jakichś widoków familijnych...

Rejent. To ten dowcipniś kroi na nią, nic z tego!

Genio. Zwierzył mi się jako kolega szkolny. Jakże, pozytywnie, kiedy ojciec lubi to wyrażenie, mo-żnaby nazwać mój postępek, gdybym wiedząc o tem, wchodził mu w drogę V

Rejent. Ma bzika: daję słowo! Ależ mówię ci, że to nigdy nie przyjdzie do skutku!

Genio. To już nie moja rzecz... a zresztą, mnie się. podobała ta panienka, którą tu ojciec widział przed chwilą.

Rejent. Co ? ten podrzutek, rozpustnica, która bałamuci Seweryna?

Genio (surowo). Proszę ojca, 5*

wszystko ma swoje granice, nawet żarty.

Rejent. A tom się doczekał pociechy ! ależ nieszczęśliwy... zamydlono ci oczy!..

Genio. Wiem o wszystkiem od Antoniego... jego brat chciał nadużyć jej położenia w tym domu, a teraz w widokach nikczemnych porzucił ją, bez względu na stan jej serca.

Rej ent. Tak jest, bo zadurzona w nim bez pamięci (szydersko). I ty pomimo to, chcesz mu ją zdmuchnąć, tak na prędce? to już nie wiem, czy głupota, czy zarozumiałość !...

Genio (dotknięty). Wspomniałem że występuję tylko w roli lekarza... gdybym chciał przybrać inną w tej chwili, byłbym głupcem prawdziwym, a pozytywizm uczy, że to jest najgorszą kwalifikacją do dopięcia jakiegokolwiek celu...

Rejent. Idźże do djabła raz z twoim pozytywizmem! (chodzi, po chwili). No więc koniec końcem, jestem zrujnowany, zarznięty przez własnego syna !

Genio. Rozmówimy się, jak ojciec będzie w stanie słuchać z zimną krwią.

Rejent. Przeklnę cię!

Genio. Po głębszem zastanowieniu, ojciec tego nie zrobi.

Rejent. Zrobię!

Genio. W każdym razie namysł nie zawadzi, (wychodzi środkiem.)

SCENA VIII.

Rejent (sam). Otóż to są skutki, gdy się takiemu mędrkowi we łbie przewróci... ręczę, że w wlasnem przekonaniu ma się za kolos prawości i cnoty... a ojciec naturalnie

zbłażnił się... dlaczego ? dla tego, że chciał szczęścia dziecka... (po chwili). Wielki kryminał, którego na sto kojarzących się par, przynajmniej z jakie dziewięćdziesiąt dopuszcza się bez skrupułu !

SCENA IX.

Helena, Rejent, potem Tykalska,

potem Antoni, potem Damazy.

Helena (z okryciem i kapeluszem w ręku wbiega z lewej strony.) Panie Antoni! Gdzie jest pan Antoni? (do Rejenta) Nie widziałeś pan pana Antoniego ?

Rejent. Szpital warjatów, czy co? (spogląda zdziwiony).

Helena. Ja go potrzebuję koniecznie ! (wybiega na chwilę drzwiami środkowemi.)

Reji.nt. Czego ona chce od niego?... Podobno Genio miał rację.

Tykalska (wchodząc spiesznie także z lewej strony i przypinając pończoszkę do gorsu) Helenko! (do Eejenta) Cóż pan stoisz, jak malowany... idź pan za nią, tu się coś zrobiło.

Rejent (niecierpliwie). Co się zrobiło? (Helena wróciwszy, wybiega na prawo).

Tykalska. Nie wiem, jakem poczciwa... pan Damazy zamknął się z siostrunią i kłócą się podobno... Helenka wybiegła jak oparzona i szuka Anteczka, nie wiem po co.. trzeba ich pilnować, mój panie.

Helena (z prawej strony prowadząc Antoniego i odbierając mu książkę którą czytał.) Rzuć-że pan tę książkę i biegnij kazać zaprzęgać (kładzie na siebie zarzutkę.) Wszak pan masz tu swoje konie?

Antoni. Mam. Co to, zasłabł kto ? posłać po doktora ?

Helena. Ale gdzież tam! Każ

pan zaprzęgać czemprędzej. .. tuńcio taki zły!....

Antoni. Na kogo,., o co ?

Hrlena. Musisz nas pan odwieść bo my tu nie mamy koni (niecierpliwie) przecie pan wiesz, żeśmy przyjechali stryjenki ekwipaiem...

Antoni. Ale dobrze! tylko dokąd ? do domu ?

Heima. Do domu... do nas... razem pojedziemy. z panem będę spokojniejszą.

Tykalska. Ależ Helenko, zastanów się, (do Eejenta) mój panie, idź pan tam, zobacz o co to poszło ?..

Hejent. A dajże mi pani spokój! kto mi każe kłaść palce między drzwi.

Helena. Mój złoty panie Antoni! ja tylko do pana mam zaufanie... (ciszej) powiedziałam ojcu, wszystko będzie dobrze, każ pan zaraz zajechać, potem wyprowadzimy ojca z tamtąd.

Antoni. Z kąd ?

Helena. Od stryjenki... tak jej tam coś wymawia... o jakiś testament. .. stryjenka zaczęła mdleć, ale dała pokój.

Antoni, (z uśmiechem.) No, to nic strasznego.

Helena. Jakiś pan szkaradny, śmiejesz się, a ja się cała trzęsę...

Antoni. Ale uspokój się pani.. jedziemy zaraz, skoro pani sobie tego życzysz, (ciszej) wywiozę mój skarb.

Helena. Jaki skarb? a! dobrze, dobrze, tylko prędzej mój panie kochany... już ja taka będę panu wdzięczna...

Antoni (cicho). A ojciec?

Helena. Już na wszystko przystał... (popycha go) prędzej... prę-

ta- ;dzej... (Antoni wychodzi środkiem, do Tykalskiej) moja paniusiu, ja tam w paniusi pokoju zostawiłam rozmaite rzeczy, (słychać podniesione głosy Żegociny i Damazego.)

Damazy (za sceną). Proszę natychmiast o konie!

Helena. Ach! dla Boga ! idą tutaj, i tak się kłócą!

Damazy (wchodząc z lewej) Hela! pójdź... jedziemy!... nie mamy już tu co robić, (wychodzi z nią środkowemi drzwiami.)

Tykalska. Chryste Jezu! (chce wyjść za nimi, ale wraca zobaczywszy siostrę).

SCENA X.

Rejent, Tykalska, Żegocina, z lewej strony, wsparta na Sewerynie, potem Mańka, potem Genio.

Żegocina (melodramatycznie) W moim domu, w moim własnym domu, słyszeć takie inpertynencje! za tyle lat póświęceń, doczekać takiej nagrody!... o! ale jeszcze mnie nie wypędzili z tąd (do Seweryna) gdzie mój flakonik'/...

Seweryn. Zaraz Mańka przyniesie...

Żegocina. Mańka!

Mańka, (wchodząc z lewej) Oto jest

Żegocina (ze złością ucinanym głosem) Precz! precz z mego domu !

Tykalska. (łamiąc ręce) Siostruniu ! (do Seweryna). Sewerynku brońże ją....

Seweryn, (n. str.) Dobrzebym się wybrał!...

Żegocina (j. w.) Jaszczurkę, jaszczurkę wychowałam... nic poczciwego teraz nie ma! na nic nie można rachować!.,, precz!...

Tykalska (płacząc). Ale gdzież | ona, pójdzie ?

Żegocina. I ty mi jeszcze dokuczaj !. . to twoja wina... powinnaś była uważać na nich.

Tykalska (do Mańki). Pójdź, pójdź jej z oczu (bierze ją. w objęcia).

Mańka (drżącym głosem) Chciałabym wiedzieć najprzód, o co mię pani obwinia...

Żegocina (z zjadliwą złością). O co cię obwiniam ! ty zalotnico przebrzydła !... a cóż znaczył ten wasz stosunek, który mi teraz wyrzucają, plują nim w oczy, który stanął na przeszkodzie moim najuczciwszym zamiarom, zakłócił zgodę w rodzinie?

Mańka (j. w.) Zapytaj pani o to tego pana, który milczy jak student, obawiający się kary...

Seweryn (przechodząc koło niej, 1 cicho.) Mańka!... czyś ty oszalała! tem nic nie wskórasz...

Mańka (z pogardą). Nikczemny!

Seweryn (n. str.) A to miłe sceny!...

Żegocina (w najwyższej złości). Zuchwalstwo do tego! milczeć sługo, to jest twój pan, rozumiesz!... jeżeliś o tem zapomniała, nie dziw, że przewróciło ci się w głowie, i (Mańka wybucha płaczem, zakryw-1 szy twarz rękami.)

Tykalska (rzucając się na Żegocinę). Siostruniu, na miłość boską! (Żegocina wydaje spazmatyczne jęki.)

Genio (który wszedł przed chwilą z prawej strony, z najwyższą wzgardą do Seweryna manewrującego ku wyjściu). Panie! co to? rejterada? może to wygodnie ale nie koniecznie honorowo.

Seweryn. Co?

Genio (ciszej i dobitnie.) Podle!

Seweryn (zmięszany). Wytlóma-czysz mi się pau z tych słów..., (Genio odpowiada śmiechem pełnym wzgardy, na str.) A tom wlazł !... dobrze mi tak!.,, (wychodzi na prawo.)

Mańka (głosem przerywanym do Żegociny). Pani, miej litość na denmą.

Żegocina (przyskaknjąc do niej z zaciśniętemi pięściami) Precz! precz!...

Genio (stając pomiędzy niemi i zasłaniając Mańkę łokciem od Żegociny ; z najwyższym oburzeniem). Ża pozwoleniem, zbytek uniesienia może pani zaszkodzić (do Mańki, podając jej ramię). Proszę!...

Rejent (n. str,) Czego się ten osiół do tego mięsza ? także rycerz !

Żegocina (po chwili osłupienia). Co to jest? Czego chce ten pan?

Genio. Ten pan robi pani przysługę... nic więcej (do Mańki) Służę pani. (wyprowadza ją w głąb.)

Tykalska. Pójdźcie! pójdźcie! Matko najświętsza, co się to porobiło!... (idzie za niemi osłaniając ją rękami, wychodzą środkowemi drzwiami).

SCENA XI.

Żegocina, Rejent.

Żegocina (chodząc prędkim krokiem). Co to było, Co to było? Rejencie!...

Rejent (n. str. z ironją). Ona nie .wie, co to było.

Żegocina (silniej, stając przed nim z rozłożonemi rękami). .Rejencie !

Rejent (usuwając się). Przedewszystkiem radzę niech się pani

uspokoi, (na stronie) jaka ona teraz miła!

Żegocina. Uspokoić się ! ja się mam uspokoić, gdy wszystko stracone!... jakiż zły duch otworzył oczy temu brutalowi.. wołał o testament... odgrażał mi się zjazdem sądowym... opieczętowaniem... tak mi się odwdzięcza za to, co chciałam zrobić dla niego!

Rejent. Dobra pani, wierzyć w uczucia ludzkie, jest to spiskować przeciwko sobie.

Żegocina. Podli! podli!

Rejent. Na własną krew rachować nie można!

Żegocina. Zgubiona! odarta ze wszystkiego, (pada w jego objęcia i spazmuje).

Rejent (na str.) Piżmo!... w no sie mi kręci...

Żegocina (po chwili, uwalniając się po trochu z jego objęć, na str.) Ach! co za myśl... (namyślając się) to jest jedyny środek ratunku (czule) Rejencie, teraz w tobie cała nadzieja.

Rejent (niechętnie.) A cóż tam

ja

Żegocina. Przy takiej znajomości prawa... z twoją głową, podołasz temu... wszakże najsłuszniejszych pretensyj trzeba dochodzić, procesować się... o! ty ocalisz ten majątek z rozbicia.

Rejent (n. str.) Emhe, dla twoich pięknych oczu (gł.) Chętniebym zrobił... e.. e... e... cobym mógł... ale dobra pani, człowiek przy tylu zajęciach... e... e... e... obowiązkach...

Żegocina. Siadaj pan.... (siadają na kanapie) przecież to nasz wspólny interes.

Rejent (zaintrygowany). Jakto, wspólny ?...

Żegocina (łamiąc ręce.) Czyżbyś się pan cofał ?... opuszczał mnie w tej chwili....

Rejent, (nie wiedząc co powiedzieć) Dobra pani... e... e...

Żegocina, (nagle) Czy może ja pana źle zrozumiałam (po chwili spuszczając oczy). Przypominasz sobie gdy przyjechawszy tu, robiłeś mi propozycje !...

Rejent Propozycje ?

Żegocina, (j. w.) Nie odpowiedziałam na nie, bo któraż kobieta zdecyduje się w jednej chwili...

Rejent, (nagle zrozumiawszy, n. str.) No... no., no... a wiecie państwo, że to może być najlepsza kombinacja.

Żegocina. Nic nie mówisz ? ah ! nie zmuszaj mnie abym się musiała rumienić tych przypomnień.

Rejent (gorąco.) Dobra pani, zawsze byłem twoim wielbicielem... e... e... e... i sługą... słowa jej będą dla mnie świętem prawem... (n. str.) Nie daruję sobie nigdy, żem otworzył oczy temu szlagonowi..,. teraz będzie trudniej...

Żegocina (spuszczając oczy.) Zapytywałeś mię, czy nie myślę o nowych związkach ?...

Rejent (przysuwając się.) Pani odpowiedziałaś wymijająco...

Żegocina (skromnie.) Postaw się pan w mojem położeniu, jakże miałam uczynić...

Rejent. A ja o mało tego nie przechorowałem. . chodziłem jak struty, (bierze jej rękę i całuje).

Żegocina. Dziś, po głębokim namyśle...

Rejent, (klepiąc jej rękę ) He, he, he !..,

Żegocina (tragicznie.) Zwłaszcza po tej scenie, która mię przekonała, że kobieta bez opieki mężczyzny jest...

Rejent (j w.) Anomalją.. e... e. . ,e. ..

Żegocina (składając głowę na jego piersi.) Eejencie, pracuj dla siebie... powierzam ci...

Rejent (na str. otwierając lista i ściągając nos dla powstrzymania kichnięcia ) Piżmo !

Żegocina. Siebie i całe interesa

(n. str.) Jakiż zatabaczony, kichnę ! (gł). Czy pan zażywasz ?

Rejent, Cokolwiek... na oczy (znowu jak wyżej robi usiłowania, po chwili). Więc zgoda...

Żegocina. Za pozwoleniem (kicha po nadaremaem wysileniu) Zgoda...

Rejent, (kichnąwszy potężnie). I pakt zawarty... (całuje ją w ręki;).

Żegocina. Do śmierci!

Zasłona spada.

A K T IV.

Ten sam pokój co w

SCENA I.

Mańka, Helena, (ubrane do drogi, siedzą w głębi, Antoni podobnież z kapeluszem w ręku chodzi po pokoju.)

Helena (siedzi jakiś czas w milczeniu po chwili.) Jaki ten tacio jest, to ja nie pojmuję, wołał o konie, kazał się zabierać (naśladując jego ton) duchem, na jednej nodze ! a teraz siedzi tam...

Antoni. Rejent go przytrzymał... mają jakąś naradę... cokolwiek cierpliwości !

Helena. Ale cierpliwości! jabym chciała jednej minuty tu już nie być, tak mi jakoś ciężko, duszno... (wstaje i idzie do okna na prawo). Konie stoją, jnż z godzinę... Ma teusz zasnął na koźle, a tacia nie widać (tupie z niecierpliwością nogą).

Antoni (żartobliwie.) O, o! panna Helena nie umie panować nad sobą...

poprzedzającym akcie.

Helena. Nie przekomarzaj że się pan ze mną, bardzo proszę, widzisz pan, że ja stoję jak na gorących węglach .. ach jak ja. nie lubię takich scen!... byłabym się nie wiem gdzie schowała... jeszcze tatuncio taki raptus! zdaje mi się, że się na świat narodzę, gdy już stanę w domu.

Antoni, A ja chciałbym, aby ta podróż mogła trwać do nieskończoności

Helena. Więc i panu się to podoba, że jedziemy?... proszę! myślałam, że panu wszystko jedno i że niechętnie dajesz nam koni...

Antoni, Czy pani to wyczytałaś w moich oczach? ja sądziłem, że kobiety są przenikliwsze

Helena. To dlaczegóż się pan nie niecierpliwisz, jak ja?

Antoni. Bo ja już w tej chwili jestem szczęśliwy... samą nadzieją,., mieć na swoim wózku, pod swoją 'opieką to co się kocha, uwielbia | czci..

Helena. Ciclio ! a to co znowu! i (wzrusza ramionami, oglądając się na Mańkę.)

Aidoni. Owszem, im dłużej ojciec marudzi, tem lepiej... pani się niecierpliwisz, dąsasz, a ja na panią patrzę...

Helena (w oknie.) Dlaczego pan patrzysz ?

Antoni. Bo pani tak ślicznie. z temi minkami.

Helena (niby z dąsem, rzucając! mu spojrzenie przez ramię.) Do prawdy!

Antoni. I tak patrząc, zapominam o wszystkiem, co mnie otacza, nie wiem nawet, gdzie się znajdujemy... dosyć mi na tem, że jestem z panią... (po chwili.) A nie da wniej jak wczoraj gotów bj^łem oddawać się rozpaczy.

Helena. Aj, jej! rozpaczy... my siałby kto, że prawda, nie tacyście wy łatwi moi panowie do tego... ach ci mężczyźni! brzydcy, szkaradni egoiści!... czemu to pan Bóg samych kobiet nie stworzył!

Antoni. Proszę, taka ogólna klątwa... na nas wszystkich!

Helena. No, nie na wszystkich... ale... (do siebie odchodząc od okna) postawiłabym mu za przykład braciszka, tylko nie chcę mu robić przykrości... (siada na powrót przy Mańce i szepcze z nią.)

SCENA II.

Poprzedzający, Genio (z kapeluszem w ręku, wchodzi na palcach, kłania się pannom, poczem idzie do Antoniego, który siadłszy na lewo i patrząc na Helenę ciągle, dobywa woreczka z tytoniem i zwija cygaretkę.)

Antoni. Cóż ty się tak skradasz ?

Genio (siadając przy nim.) Nie poznaję sam siebie... chodzę na palcach i szepczę półgłosem, jakbym miał co na sumieniu.. atmosfera I tego domn oddziaływa na mnie...

Antoni. Czy tylko atmosfera?

Genio. Coś szczególnego stało się ze mną.

Antoni. Smętne oczy... oj te oczy!...

Genio (z westchnieniem.) Co to za dziwna potęga...

Anloni (żartobliwie podchwytując.) W tym tak wątłym na pozór organie, jak wzrok.

Genio. Oli! zapewne!

Antoni. Więc ty widzę na prawdę ?

Genio (patrząc na Mańkę.) Rozmaicie definiują miłość, najbliższymi prawdy, są podobno ci, co ją nazywają chorobą, w którą się popada bezwiednie.

Antoni (j. w.) I której miło uledz!...

Genio. Oh ! zapewne!

Antoni (po chwili.) Czy ty także odjeżdżasz ?

Genio. Cóżbym tu już robił V

Antoni. Ale przyjadziesz przecie do mnie ?

Genio. A czy nie będg natrętnym ?

Antoni (śmiejąc się.) Jakto, u kolegi?

Genio. Nie o tem mówię, wiesz dobrze, wszak ona z wami jedzie, i ma tam bawić...

Aidoni. Tak jest.

Genio. A ty mieszkasz podobno bardzo blisko.

Antoni. Sąsiaduję.

Genio ('całując go.) Będziesz mi robił interesa?

Antoni. Z całego serca.

Genio. Pojmujesz, że w stanie jej duszy, niewczesna obcesowość byłaby nie na miejscu. Polegam na tobie.

Antoni. Rachuj jak na Zawiszę I Będę badał grunt i składał ci sprawozdania.

Genio (wstając.) Weselszy odjeżdżam.

Antoni (ściskając jego rękę.) Więc mogę się spodziewać?

Genio. Najprędzej jak się da. Tylko ostrożnie, błagam cię!... i tajemnica do czasu.

Antoni. Ha, ha, ha! co to się z tego człowieka zrobiło... W Warszawie cię nie poznają.

Genio. Cicho, dajżeż pokój!... (zbliża się do panien.) Pozwolą się panie pożegnać

Mańka. Pan odjeżdża?

Genio. Mam obowiązki... muszę, ale odjeżdżam z nadzieją, że spotkamy się w przyjaźniejszych okolicznościach (n. s.) czy nie zanadto powiedziałem...

Mańka. Pan zapewne odwiedzi pana Antoniego?

Genio. Pragnąłb3rm.

Helena. W takim razie, może ujrzemy pana i u nas?

Genio. Jeżeli panie pozwolą...

Helena (z żartobliwą ceremo-nialnością.) Oh! panie!... (do Mańki n. s. trącając ją łokciem.) powiedz że co.

Genio (podając rękę Mańce.) Więc do widzenia

Mańka. Do widzenia. (Genio całuje w twarz Antoniego i na palcach odchodzi, Helena trąca Mań-k§ kilkakrotnie.)

SCENA III.

Antoni, Mańka, Helena.

Helena. On tak patrzał na ciebie, ścisnął ci nawet rękę zdaje mi się, a tyś milczała jak zaklęta.

Mańka. Daj pokój, proszę cię.

Helena (całując ją.) Rozchmurz że czoło, masz minę, jakbyś chciała płakać.

Mańka. Nie żartuj; zdaje mi się, że gdybym jeszcze parę scen takich przebyła jak nie dawno, nie umiałabym już nawet płakać i stałabym się obojętną na wszystko. (Antoni siada na dawnem miejscu i zwija drugą cygaretkę.)

Helena Ale kiedy ty to wzięłaś zaraz tak do serca... ileż to razy tacio uniesie się, naburczy, (poufnie) nieraz powiadani ci, tak się ze mną obejdzie, że to...

Mańka. Gdyby mnie podobne obejście spotkało z jego strony, do nóg bym mu padła !

Helena. Ale! żebyś tylko słyszała.

Mańka. Poczciwa jesteś, że mnie chcesz pocieszyć, ale wiesz dobrze, że to zupełnie co innego. Gdy ojciec uniesie się i zburczy cię, jak powiadasz, to w tem odzywa się serce; do mnie jeżeli kto przemawiał, to z obelgą, a mnie się zdaje, że życie bym dała za odrobinę serca.

Helena. No, no, skończyły się twoje nieszczęścia, kiedy tacio cię zabiera.

Mańka. Służyć mu będę na klęczkach!

Helena (śmiejąc, się.) A tobyś się wybrała!., zobaczysz, jak ci będzie dobrze... tylko żeś to ty przyzwyczajona do parady, a u nas..

Manka (z wyrzutem.) Helenko, to boli...

Helena. No, no, już nic nie mówię... Tylko tacię bliżej poznasz, to się przekonasz... a jak się uspokoisz (ciszej) to może go sprowa-dziemy jakim sposobem i będziesz go miała.

Mańka. Kogo, Seweryna, żartujesz chyba.

Helena Więc nie kochasz go j już? (głośniej.) Bardzo dobrze robisz.

Mańka. Alboż ja wiem sama, co J teraz czuję dla niego.

Antoni (zapaliwszy cygaretkę, j z uśmiechem.) Czy wolno wiedzieć, | co panna Helena tak stanowczo1 aprobuje? (wstaje.)

Helena (żywo.) Siedź pan tam sobie, nie wtrącaj się do nas...

Antoni. Oh! sekreta (siada na powrót, spoglądając na nie.)

Helena. Mów 110, mów, bo ja ciekawa jestem?.,.

Mańka (po chwili.) Powiedz mi, kochasz ty? go (wskazuje oczyma Antoniego)

Helena (cicho.) Ale jak! tylko nie chcę zanadto tego okazywać... trzymam go krótko... moja droga nie patrz na niego, bo się domyśli,

Że o nim mówimy.

Mańlca. I szczęśliwa jesteś, gdy go masz przy sobie.

Helena. Spodziewam się.

Mańka. W idzisz ze mną i z Sewerynem było tak samo, szukałam sposobności, żeby go widzieć, to było największą dla mnie rozkoszą, a dla jej pozyskania, stawałam się obłudną, fałszywą... a teraz... ja truchleje na myśl, znalezienia się z nim sam na sam. Boję go się jak trupa, bo też dla mnie on już a

jest tylko trupem. Ta obawa, to koniec miłości...

Helena Patrzcie państwo, ja tego samego doświadczałam, ale z początku. Obawiałam się zostać z nim, gdy nie było nikogo... sama nie wiem dlaczego, jakiś strach mnie przejmował. Teraz go się nie boję... oho! (patrzy na niego.)

Mańka. Szczęśliwaś, on już twój.

Helena. Mój, mój... ach jak to miło powiedzieć, mój! (tuli się do niej.)

Mańka. Ale gdybyście się przestali kochać!

Helena. Ah! nie mówże tego, zimno mi się robi.

Mańka. Wtenczas unikałabyś go, nieprawdaż?

Helena (zamyśliwszy się.) Zdaje mi się,., (po chwili) niezawodnie... (po chwili.) Patrzajże, jakto jest dziwnie na świecie... początek i koniec wszystkiego, widać podobne do siebie... (po chwili z naiwnem zastanowieniem) jak sobie pomyśleć, że wszystko skończyć się musi... że nie ma nic pewnego... oh! Boże!.. (obie siedzą w zamyśleniu.)

SC MN A IV'. Pojrrzeckajacy, pan Damazy, Tykalska. za niemi, Rejent wchodzą z prawej strony.

Damazy. Dajże mi pani święty spokój, panie mości dzieju.

Tykalska. Ale nie puszczę, jakem poczciwa... coby na to siostrunia powiedziała... macie państwo kilka mil przed sobą, a po drodze nigdzie nic nie dostanie... kazałam upiec na prędce kurcząt.

Damazy. Żebyś mi pani płaciła, nie przełknąłbym, jak pana Boga kocham.

Tykalska. Tak się panu rdaje,.. zresztą panienki głodne.

Helena (prędko, wstając.) Ale gdzieżtam .. ja nie..

Manka (wstając.) Ani ja.

Damazy. No wiec dalej, zabierać się panie mości dzieju i w drogę!

Tykalska. Nic nie pomoże, tego przecie państwo siostruni nie zro bicie.

Damazy. Siostruni, siostruni! Siostrunia patrzy na mnie jakbym jej ojca zjadł!

Tykalska. Co też to pan mówisz!

Hejent. Nie skończyliśmy... e... e... e... konferencji. . gdyż szanowny pan nie chciałeś mię zrozumieć... a raczej nie zwracałeś uwagi na e... e... e...

Damazy. To wszystko, co pan mówiłeś, to. . ot, wycisnąć tak, to się zostanie panie mości dzieju,.. tyle o... (pokazuje figę.)

Rejent. Ale za pozwoleniem (n. s. do Tykalskiej) nie puszczaj go pani, bo w tem jest nasz interes.

Tykahka. Ale ani myślę... w tej chwili będzie gotowe (cicho do Da-mazego.) Ja także chciałam jeszcze z panem pomówić (Damazy siada na kanapie i stuka laską z niecierpliwością.)

Rejent. Nie dałeś mi szanowny pan dojść do ostatecznej konkluzji e... e... e... którą jestem pewny, że zaaprobujesz.

Damazy. No więc słucham tej konkluzji, ale żeby to było krótko i węzłowato.

Tykalska. Pójdźcie dziewczęta, musicie koniecznie przegryść coś na drogę.

Helena. Ale dziękujemy paniusi.

Tykalska. Nie ma gadania, pójdźcie, nie przeszkadzajcie tutaj (zabiera je gwałtem.)

Helena (n. s.) Ah! Boże! my dzisiaj ztąd nie wyjedziemy (biegnie do ojca.) Tatunciu, czy to długo będzie ?

Damazy (stuknąwszy laska, z fukiem.) Dajże mi ty pokój przynajmniej

Helena. Dla Boga! pójdźmy już (wychodzą na prawo wraz z Antonim, który z Heleny żartuje.)

SCENA V.

1‘an Damazy, Rejent.

Rejent (n. s) Ten tylko jest sposób zatkania mu ust.

Damasy. No, gadajże pan teraz... słucham!

Rejent. Przedewszystkiem zwrócę uwagę ..

Damazy. Ale krótko, proszę pana

Rejent. E... e. . e... musisz pan przyznać, że myśl aktu pojednania przez połączenie córki pańskiej z domniemywanym sukcesorem bratowej, panem Sewerynem, była na W'skróś chrześciańską..., panie! to było szczytne!

Damazy. To było szelmostwa panie! (wstaje).

Rejent. Ależ zwrócę uwagę..

Damazy (popędliwie). Niegodzi-wość, frymark! Jakto, patrzycie przez szpary, jak ten chłystek, panie mości dzieju, bałamuci dziewczynę, nad którą macie opiekę, rzucacie mu ją na pastwę i pomimo to stręczycie mi go na zięcia!

Rejent. Nie wiedzieliśmy o tem, jak pana szanuję!

Damazy (patrząc mu bystro w o-czy.) Cóż mi pan głowę zawracasz... a któż mię o tem ostrzegł?

Rejent (oglądając się). Ts! dałeś pan słowo honoru. .

Damazy. Sam mi pan otworzyłeś I oczy na te, panie mości dzieju brudy i w skutek tego zerwałem, a teraz nazywasz to szczytną myślą...

Bejent (zakłopotany'.) Kiedy mó-wię: my, to właściwie rozumiem | przez to mojego klienta, to jest I pańską bratowe... to już nasz zwy- j czaj... e... e... e... prawników .. Naj-ledszy dowód że od pana dopiero' dowiedziała się. (Damazy siada na kanapie, sapiąc — po chwili). Zresztą, właśnie do tego zmierzałem .. zerwa-; łeś pan, i niema już co do tego wra-j cać... Ile panią Żegocinę to kosztowało, nie potrzebuję mówić; jej i serce... e..-. e.... niezaspokojone, czuje potrzebę uczynienia jakiejś ofiaiy, któraby mogła choć w’ czę-1 ści wynagrodzić tamten zawód...

Damazy (porywczo — wstając.), Nie potrzebuję żadnych ofiar, panie mości dzieju, stanęłyby mi kością w gardle, (chodząc) Gdybym miał prawo do całego majątku po nieboszczyku, zabrałbym go jak swój, bez najmniejszego skrupułu, jak mię żywym widzicie, jeżeli nie dla siebie, to dla mojego dziecka. Ale skoro to nie było jego wolą... mniejsza o to, obejdę się, a łask nie potrzebuje...

Rejent (n. s.) Trzeba koniecznie żeby skwitował z wszelkich pre-tensyj... (głośno) Szanowny panie, wspominałeś o woli nieboszczyka... wdowa znając tajniki tej wzniosłej duszy, i skryte zamiary, których... e... e... e... przez szaloną miłość dla żony i znając jej serce, nie chciał... e... e...

Damazy (z niecierpliwością.) Zlituj się pan, bo się roztopię z rozczulenia, jak masło w tygielku, i nie będziesz pan miał z kim gadać!

Bejent. Otóż, krótko mówiąc, pańska bratowa, wiedząc, że nieboszczyk miał myśl wyposażenia ja-kimbądź sposobem pańskiej córki, przeznacza dla niej 50.000 złotych polskich czyli 7 500 rubli, (ociera czoło).

Damazy (mięknąc)-Hm! 50.000...

Rejent ("prędko). Obowiązując się wypłacić je za lat trzy, gdy się interesa trochę uregulują .. a tymczasem ofiarując procent w stosunku pięć od sta. — (po chwili — oddychając). Cóż pan na to ?

Damazy (po chwili). 50.000 — hm... wiesz pan co? — niech was djabli wezmą... dobra psu mucha, jak to powiadają... dla siebie, nie dbałbym i o to, ale, że to dla córki, ; więc... (machnąwszy ręką) przyj-■ muję i jechał was sęk!

Rejent (podając rękę). A więc zgoda!... (n. s.) Nadto się posunąłem, łatwo przystał, (głośno) Więc tylko dasz nam szanowny pan mały skrypt, akceptujący tę umowę i kwitujący pańską bratowę z wszelkich możliwych i niemożliwych pretensyj... czysta forma, jak pan widzisz, skoro bezsprzecznie ma prawo do całego majątku.

Damazy (nagle). Ale! za pozwoleniem, a sierota?

Rejent. Jaka sierota?

Damazy Marynka. — Piękneby J były rzeczy, gdybym przyjął coś j dla córki, a za tamtą się nie do-pomniał!...

Bejent. Ależ szanowny panie !...

Damazy. Inaczej nie gadam, dostanie tyle co Helena, albo kwita z przyjaźni.

Bejent. Zwrócę uwagę...

Damazy. Na nic się nie zdało, chcecie, to dobrze: nie chcecie - -

drugie dobrze... ma isć na udry, to niecli idzie... Ta dziewczyna musi coś dostać, i jeżeli w dobry sposób sie nie da, poradzę sie prawników...

Rejent (n. s.) Dobryś (głośno) Zechciej szanowny pan... e... e... e...

Damazy. Nie gadam!

Rejent (desperacko podnosząc glos.) Uwzględnić, że to przechodzi moją kompetencyę, miałem upoważnienie tylko co do sumy dla panny Heleny.

Damazy. Nie, to nie... dajcie mi pokój i bądźcie zdrowi.

Rejent. Ależ za pozwoleniem... (ocierając czoło) muszę się pierwej porozumieć z moją... e... e.. e... mocodawczynią. (n. s.) Trzeba zrobić jeszcze tę ofiarę... trudno!...

Damazy. No to prędzej, raz, dwa, trzy!... zaczekam chwilkę... proszę się pospieszyć...

Rejent (głęboko oddychając.) Phhli!... co to z takim brutalem nieoskrobanym mieć do czynienia!., (wychodzi na lewo.)

SCENA VI.

Damazy, później Tykalska.

Damazy. Farmazeusze!! panie mości dzieju!... prosto nie pójdą, tylko to tędy, to owędy!... nibyto ofiary jakieś robią, gdy wszystko zagarniają... (p. chw.) Ale eo tam! kiedy jej nieboszczyk zostawił, niech im tam pan Bóg sekunduje! był człowiek słaby i kwita!....

Tykahka (zaglądając przez drzwi z prawej strony.) Już się rozprawili... (wchodzi, p. cli.) Za pół godzinki będą.

Damazy. Kto ? co?

Tykalska. Kurczęta.

Damazy (niecierpliwie). A wiesz pani, że temi kurczętami, to jużem

się najadł poty... wreszcie, to każże już pani raz dawać... zawinę sobie w papier i będzie spokój.

Tykalska Nieboszczyk Tobunio za siódmą pokutę nie byłby się puścił w drogę naczczo.

Damazy. Musiał mieć z przeproszeniem babską naturę, panie mości dzieju... bo to tylko wy kobiety potraficie jeść na zawołanie, czy wam się chce, czy nie chce... No, ale cóż to mi pani miałaś powiedzieć ? słucham póki mam czas. (dobywa wielki srebrny zegarek).

Tykalska (po chwili siadłszy). Ah, mój panie... na tym świecie... to niech Bóg broni!...

Damazy. Święta prawda, ale cóż dalej ?

Tykalska. Co się to tu porobiło... Chryste Jezu!

Damazy (popędliwie). Już to, żeś i pani temu winna, to tak mi Panie Boże dopomóż! ..

Tykalska. A słowo boskie! ja?

Damazy. Jakżeż można było panie mości dzieju pozwo'ić na to, żeby pod waszemi oczami doszło do takiej ostateczności...

Tykalska. A ! panie Damazy! ja, jak to powiadają, oczu z nich nie spuściłam... do żadnej ostateczności, nie przyszło, zgrzeszyłabym, gdybym inaczej powiedziała.

Damazy. O bo pani zaraz rozumiesz to inaczej... głodnemu chleb na myśli...

Tykahka (zgorszona). Ah! dla Boga!

Damazy. Cóż ? Ah, dla Boga ?! przecież się pani nie zgorszysz.

Tykahka. Pi, cóż znowu !

Damazy. Więc pani powiadasz, że nie było nic złego ?

Tykahka. Ale panie Damazy,

jakem poczciwa!... przecież ja nie dziecko, nie trzeba panu powiadać, widziałam ci ja, że się te dzieciu-cliy mają ku sobie, ale myślałam sobie, niechże się kochają, będzie para.

Damazy. Hm, pani tak myślałaś ?...

Tykalska. A nie inaczej! Bóg świadkiem!., jeszcze tak sobie kalkulowałam : siostrunia ma mu zapisać, jako faworytowi swój majątek, będzie miał aż nadto i nie potrzebuje szukać posagu, a że jego brat dorabia się na małem, więc to co mam, przeznaczę dla Ante-czka.

Damazy (zdziwiony.) To co pa ni masz?... więc dusimy grosze panie mości dzieju?

Tykalska. A! wypluńże pan... ja też do duszenia, Boże kochany! złamanego grosza nie znajdziesz pan przy mnie... gdyby mi dziad na drodze zastąpił, nie miałabym się czem wykupić.

Damazy. Tere fere, panie mości dzieju... więc cóż pani chcesz rozdawać... kiedy nic nie masz ?

Tykalska (cicho.) Widzi pan, mam zapis.

Damazy. Zapis?,., od kogo?

Tykalska. Od nieboszczyka.

Damazy. Mojego brata ? zapisał co pani ?

Tykalska (tłómacząe się) Jakem poczciwa, o niczem byłabym nie wiedziała, ale krótko przed śmiercią zawołał mnie i w sekrecie oddał pismo.

Damazy. Proszę! i nie chwaliłaś się pani z niem do tęj pory?

Tykalska. Byłoby sobie leżało w kuferku do mojej śmierci, a po-

tem komu bym tan przeznaczyła, toby sobie wziął. <

Damazy. Baj baju! ąle trzeba wprzódy odebrać dla siebie.

Tykalska. Ah dla Boga! czyż mnie to u siostruni zginie?

Damazy. Ale trzebaż jej powiedzieć o tem.

Tykalska. A!... jabym za nic w świecie tego nie zrobiła!

Damazy. Dobryś! wię jakże będzie ? a przytem, któż pani każe być w zależności, kiedy możesz mieć swoje ?

Tykalska. A mój panie! cóż mi to tu złego u siostruni... chleba mi nie zbraknie... a i ona by się bezemnie nie obyła... całe kobiece gospodarstwo na mojej głowie,... Zresztą mój panie, czy to człowiek dla siebie tylko żyje ?

Damazy. Hm, hm... bardzo pięknie ani słowa, ale... I dużo to tam tego ?

Tykalska. Kilkadziesiąt tysięcy, bo ja tam nie umiem na te ruble.

Damazy. A no, to winszuję, panie mości dzieju... I cóż pani myślisz zrobić z tym fantem?

Tykalska. Otóż właśnie mój panie, o to chciałam się poradzić... ja tego nie chcę niech Bóg broni odbierać., Al), Jezus, ja miałabym siostrunię szykanować, pfe!... ale zawsze to moje, więc chciałam zapisać komuś po mojej śmierci... myślałam o Anteczku, bo byłam pewna, że Sewerynek ożeni się z Mańką.. ale kiedy siostrunia oddaliła to biedactwo...

Damazy. No, ja ją przecie zabieram panie mości dzieju.

Tykalska. Bardzo pięknie, ale u was się też nie przelewa mój panie. . mnie pan nie powiesz...

Damazy. Oj, że nie, to nie !

Tykalska. Widzisz pan, wiec chciałam to rozdzielić pomiędzy nich oboje. Jakże mi pan radzisz ?

Damazy. Ale pani, święte sło-wa!... (całuje ją w rękę) moja bratowa nie warta panie mości dzieju, wody za panią nosić.

Tykalska. A! cóż znowu!... to jest dama... a ja sobie prosta ko bieta, chociaż rodzona siostra. Nieboszczyk Tobunio był poczciwości człowiek, ale swojego chowu, nie trzeba panu mówić i ja też tak przy nim skisłam.

Damazy. Ale co mi tam pani gadasz, jesteś święta kobieta i basta! A gdzież pani masz ten zapis ? czy to tam aby formalne ?... nie mógł nieboszczyk brat zrobić nic mądrzejszego...

Tykalska (sięgając za gors.) Tylko mój panie złoty, poradźże mi pan dobrze, jak ja mam zrobić? żeby siostruni nie ambarasować bez-potrzebnie. (chroni się z gorsem przed Damazym, który niecierpliwie sięga ręką.) Pozwólżeż pan, fe!... jeszcze potem by ludzie powiedzeli, żem się tak wywdzięczyła za przytułek, żem baba stara a chciwa.

Damazy. Moja pani, zwykle na starość ludzie robią się najchciwsi.

Tykalska. Oto jest, przeczytajże pan.

Damazy (wziąwszy okulary). Własnoręczne jego pismo.

Tykalska. A tak, swoją własną ręką niebożątko napisał.

Damazy. Ręka mu już drżała, (uderzając palcem w papier) ale taki testament panie mości dzieju, jest najważniejszy... więcej znaczy niż gdyby był napisany przez rejenta przy stu świadkach... ja to

wiem... chociaż świstek, byle własnoręczny i data była., o!...

Tykalska. A jestże tam aby data ?

Damazy. Jest, a jakże!... i podpis panie mości dzieju wyraźny... (czyta z początką mrucząc, potem głośno) „siostrze mojej żony Dorocie z Rumiankiewiczów Tykal-skiej, wdowie po ś. p. Tobiaszu Tykalskim, rubli srebrnych osiem tysięcy11...

Tykahka (ocierając oczy). Pamiętał i o Tobuniu!

Damazy. Jakto ! czy i jemu co zapisał?

Tykalska. Bodaj pana i z żartami !... mój Boże! Tobunio tam już pomiędzy aniołami... cóż tam już dla niego na tym świecie... chyba msza święta i przypominki w zaduszki...

Damazy (czyta). „Chcąc jej zabezpieczyć korzystanie z zapisn, a zarazem ograniczyć w jej własnym interesie, rozporządzam, aby suma ta 8000 rubli pozostała na hipotece ; obdarowana, nie może jej podnosić, tylko ma się kontentować procentem po pięć od sta aż do śmierei“... (mówi) I to mądrze, bo pani byś porozdawała... on panią widzę znał dobrze!

Tykalska. Ale przecie mnie wolno tem rozporządzić?

Damazy. Zaraz, zaraz... (czyta) A jakże!... „spadkobierca, którego taż Dorota testamentem naznaczy, będzie miał prawo podnieść w całkowitości tęż sumę." Bardzo chwalę tę myśl nieboszczyka brata; nie jesteś pani przynajmniej na niczyjej łasce... (po chwili) Co? co? co? (czyta) „Jest to jedyny legat jakim obciążam prawa mojego natu-

ralnego spadkobiercy, którego pro-' SCENA VII.

sze i obowiązuje, aby żonie mojej Poprzedzający, Rejent wprowadza nie odmawia! opieki.... (gwałtownie); pod ręk? Żegociny która ma minę Ależ to panie mości dzieju, wykry- na p5| uroczysty na pól bolejącą wa sie nowe łajdactwo!... więc ża- j ręk,, z c}iustką do nosa trzyma dnego zapisu na przeżycie pomię- na czoie. wszedłszy, pada jakby dzy niemi nie było... w takim ra-

zie, to wszystko moje!... moje!... a! ! widzicie państwo! oliwa wyszła na wierzch !... dla tego to oni tak mi mydlili oczy !... ha ! czekajcież !

Tykalska Chryste Jezu! com ja zrobiła, mój panie! wolałabym się była wyrzec i tego zapisu.

Damazy (mocno poruszony.) Głupiec ! wierzyłem ślepo, nie pytając sie o nic, a oni korzystali z mojej dobroduszności... No! ale czyż ja mogłem przewidywać, żeby tak bezczelnie przyznawali sie... A, to, panie mości dzieju, szachraje! żydzi ! dla tego mizernego grosza!

Tykalska. Mój panie! mój pa nie! co to będzie? kiedy tu w tem znalazło się coś przeciwko siostruni, co ja pocznę! ja się w ziemię zakopię!., najlepiej oddaj pan to; nie chcę nic, nie chcę.!

Damazy. O! za późno, panie mości dzieju... nauczę ja ich teraz po kościele gwizdać!

Tykalska (płacząc.) Fe! wstydź się pan!

Damazy. Ha, ha, ha! czego ? a to dobre!

Tykalska. Wywołujesz klątwy na chciwych, a sameś nie lepszy.

Damazy. Ha, ha, ha!... ja chciwy!

Tykalska (całuje go w ramię.) Mój panie!

Damazy (chodząc.) Wola nieboszczyka... wola nieboszczyka... wyjeżdżali z nią, niechże się stanie jego wola!...

bezsilna na kanapę; Tykalska się żegna i w kącie szepce modlitwy: Rejent staje obok Żegociny; w końcu Seweryn.

Damazy. No, teraz będzie ko-medja, panie mości dzieju... (chodzi spoglądając na nich z pod oka.)

Żegocina (po chwili, bolejąca na stronie do Rejenta.) Któż ma zacząć?

Rejent (cicho.) Możesz i pani... nawet tak będzie najlepiej... (jakby zwracając uwagę Damazego) Hm, hm !

Żegocina (j. w. słabym głosem.) Rejent zakomunikował mi... pańskie pretensje. .

Damazy (przez zęby.) To nie są pretensje, panie mości dzieją... (Żegocina milczy okazując giestem że nie daje jej mówić.) No słucham, słucham ..

Żegocina. Cios był dobrze wymierzony... ja, która całe życie moje dawałam dowody bezinteresowności, muszę dziś poniżyć się do targów ubliżających nam w ostatnim stopniu... Sądziłam, Że odgadując domyślną tylko wolę nieboszczyka mojego męża i dając dowód pamięci o jego synowicy, będę zrozumianą... niestety! stało się przeciwnie! wytłomaczono to sobie jako słabość z mojej strony, i chciano ją wyzyskać...

Damazy (który dawał oznaki j niecierpliwości.) To jest, że podług [ pani bratowej, panie mości dzieju, |ja kładę rękę do cudzej kieszeni...

6

Żegocina (z ironicznym uśmiechem!) Nie wiem, jak to nazwać... występujesz pan brat w obronie urojonych praw dziewczyny, która swojem postępowaniem .

Damazy (popędliwie), Jakto! więc pani nie czujesz, że masz na sumieniu, tę dziewczynę!

Żegocina. Ja! ją na sumieniu!... (wznosi oczy w niebo i składa ręce.)

Rejent (cicho.) Nie drażnić go!... (głośno) wchodzicie państwo na niebezpieczną drogę... e... e.. e... wzajemnych wymówek... najświętsza rzecz, puścić wszystko w niepamięć i zawrzeć zgodę... co tam! (uderzając w dłonie z giestem pojednawczym) pani zrób ofiarę, pan opuść cokolwiek z swoich wymagań, podpiszemy skrypcik, i będzie koniec!... (do Damazego.) Ileż pan ostatecznie żądasz dla tej panienki?

Damazy (drwiąco.) Oho! to już poleciało z wiatrem! panie mości dzieju...

Rejent. Jakto, poleciało z wiatrem ?

Damazy. Trzeba było decydować się prędzej... rozmyśliłem się inaczej ..

Żegocina (bolejącym głosem.) Mówiłam ci rejencie, że to napróżno, pan brat znęca się tylko nademną...

Rejent (niespokojny.) Więc jakież jest pańskie ultimatum?

Damazy (chodząc.) Nieboszczyk brat, zostawił panie mości dzieją fortunę, której na jedną osobę cokolwiek za wiele... (giest Rejenta i Żegociny) jest nas tu kilkoro, którzybyśmy także nie pogardzili jakąś cząstką...

Żegocina. Nie, to zanadto... rejencie, pójdźmy... widzisz, na co

mnie narażasz przez swoję ustępstwa...

Rejent (cicho.) Ale dajże pani pokój... trzeba zbadać co to wszystko znaczy...

Damazy. Oprócz mnie i dziecka, jest jeszcze Marynka, jest pani Tykalska siostra pani bratowej...

Żegocina. Co? i Tykalska występuje z pretensjami! koniec świata!

Tykalska. Ja ? siostruniu, ja nic nie chcę, jakem poczciwa... dajcież mi pokój!... (n. s.) okropny człowiek.

Damazy. Wreszcie pomijając ga-gatka, o którym już sama pani sobie pamiętaj, jest jeszcze drugi rodzony pani siostrzeniec Antoni...

Żegocina (śmiejąc się spazmatycznie.) I to wszystko tak po-obdzielać!... myśl cudowna... dzieło tak bujnej imaginacyi, że nie spodziewałam się jej po panu -bracie... ale weźmy jedno małe, maleńkie przypuszczenie, tojest, że ja na to nie przystanę?

Damazy. Ze mną jak z dzieckiem, panie mości dzieju .. ustąpię i przeproszę w dodatku.... ale na to trzeba jednej małej, malutkiej rzeczy, to jest... pokażecie mi państwo testament!

Rejent (n. s.) Aha! zmądrzał... no, bądźże zdrów!

Żegocina (po chwili wybuchając i wstając jak sprężyną podniesiona.) Tak! więc nareszcie spadła maska!... testament!... a zatem gdyby go nie było, pan byłbyś gotów korzystać z przypadkowego zapomnienia się chorowitego starca, aby wydrzeć ostatni kawałek chleba biednej wdowie!

Damazy (nie wierząc uszom.) I Co!?

Rejent (n. s.) Na taki argument tylko kobieta się zdobędzie.

Żegocina. Więc niczem wszelkie względy! niczem obawa sprawiedliwości niebios!... o! kto jest zdolny wyzyskiwać sytuację w jakiej znalazł się przypadkiem, po takim człowieku wszystkiego spodziewać się można... (z płaczem) oddaję wszystko Bogu!... pójdźmy rejencie...

Rejent (cicho.) Ale cóż będzie?

Żegocina. Zostawmy go jego sumieniu (odchodzi ku drzwiom, wsparta na rejencie, który się ociąga z wyjściem.)

Damazy (osłupiały.) A wiecie państwo, że to wątroba może się przewrócić do góry nogami, panie mości dzieju! (bijąc się w piersi) więc ja ją wyzyskuję! ja jestem wydziercą cudzej własności! A! co tego to zanadto!... (biegnie za niemi.) Za pozwoleniem pani!... (porywa ją za rękę i prowadzi na _przód sceny.)

Żegocina. Cóż to? gwałt?

Damazy (trzęsąc sio za złości.) Gwałt! jak mi Bóg miły, gwałt! A! moja pani! czy myślisz, że ta pontyfikalna mina zaimponuje mi! że się uderzę w piersi i przeproszę ! (Żegocina spazmuje.)

Rejent (n. s.) No, to już przepadło !... zostaję wdowcem... trzeba się zwrócić w inną stronę... z wiatrem...

Żegocina. Boże! Boże! znęcać się nad bezbronną i słabą kobietą!

Seweryn (zaglądając ostrożnie środkowemi drzwiami.) Co się tu dzieje?

Damazy. Ja się znęcam! ależ na rany Chrystusa, czy nie jestem w swoim prawie? czyż nie szedłem

prostą drogą, wówczas gdy pani wraz z swoim doradcą...

Żegocina. Rejencie!... gdzież on jest? (rejent unika jej; spostrzegłszy Seweryna, wyciąga doń ręce; z płaczem.) Sewerynku! (Seweryn idzie do niej.)

Damazy Wiedząc jak rzeczy stoją, kopaliście podemną dołki i chcieliście mnie podstępnie oszukać!...

Żegocina. Obelgi! (płacze rzewnie, do Seweryna.) Moje dziecko, słyszysz ?

Seweryn. Wyjdźmy.

Damazy (w pasji.) Jakie obelgi!... a to wściekłość bierze... (po chwili.) Należy się pani dożywocie na czwartej części, a mnie cały spadek ; taka była wola nieboszczyk* i byłoby głupotą zrzekać się tego... mam dziecko...

Rejent (stojący blizko Damazego, półgłosem.) No, jużcić co prawda, to prawda!

Żegocina. Weź pan sobie! weź! nasyć się!...

Damazy. Naturalnie, że wezmę! wezmę! jak mię żywym widzicie... (po chwili miękcej.) A zresztą, pal djabli! zamiast dożywocia, odstępuję, pani czwartą część na własność... niech was!...

Żegocina. Nie chcę nic! zabierz sobie wszystko! ostatnią koszulę ze mnie ściągnij! weź mi i życie, bo cóż mi po niem!*

Damazy. No, widzicie państwo! zrobi mnie jeszcze rozbójnikiem... (chodzi.)

Żegocina (zanosząc się od płaczu.) O Boże! Boże! Boże!... (wychodzi w szlochach, wsparta na Sewerynie.)

SCENA VIII.

Pan Damazy, Rejent, Tykalska, Helena i Mańka które weszły przed chwilą z prawej strony i zalęknione pozostały w głębi; z niemi wszedł Antoni, potem Seweryn.

Tykalska (szlochając ) O Boże ! Boże! Boże!...

Damazy. A to co ? czegóż ta beczy, niech mi kto powie! to tak z babami... (chodzi.)

Rejent (zwyciągniętą ręką chodząc za Damazym, który nie słucha i nie uważa nań.) Spodziewam się, że szanowny pan nie masz do mnie Żadnej... e... e... e... pretensji.. Jako pełnomocnik jego bratowej, walczyłem do ostatniego tchu... pokonany, kapituluję z honorami wojskowemi... (n. s.) niema co, trzeba robić interesa Geniowi... to będzie najmądrzej... (po chwili, głośno) teraz gdyby moja znajomość rzeczy... e... e... e... mogła się przydać...

Tykalska (jak wyżej.) To ja wszystkiemu winnam!

Damazy (ironicznie.) A naturalnie!... paniś winna, to rzecz jasna! a może i ja także?

Tykahka. A nie inaczej! (objaśnia na stronie Antoniemu o co chodzi.)

Damazy. Jak pana Boga kocham, to pękać ze śmiechu !

Tykahka ^jak wyżej). Pękaj pan sobie! pękaj ! a nas nie prześladuj !

Rejent. Któż tu prześladuje ? (Ile razy rejent się odzywa, nikt nań nie uważa.)

Helena (na pół z płaczem.) Ta-tuńciu, dajmy pokój wszystkiemu, j jedźmy z tąd... Haniu, proś i ty !

Mańka. Jedźmy już wnjaszku ! i

Helena. Panie Antoni... (daje mu znaki). No !

Damazy (wściekły). A, a... a!... (powściągając się) albo ja mam bzika, albo oni wszyscy... Czy ja co złego robię ?... zorjentujmy się... W głowie mi się mięsza... Słuchaj Antoni, boś ty przecie nie baba, masz loikę... a przytem, chodzi tu

o twoją ciotkę... Czy ja co złego zrobiłem ? powiedz!

Antoni. O ile zrozumiałem, to tylko, do czego pan miałeś prawo.

Rejent. A naturalnie.

Damazy. Co tam 'prawo, prawo., ale czy mam słuszność?

Antoni. Granica pomiędzy tem co prawne a słuszne, jest tak subtelna...

Rejent. Za pozwoleniem, niema żadnej... to przesąd.

Damazy (odpowiadając Antoniemu). Co ?... ależ postaw się na mojem miejscu... gdybyś ty był w tem położeniu, cóżbyś zrobił ?...

Antoni. Alboż ja wriem ? delikatna materja...

Damazy. Jakto ! nie wiesz?

Rejent. Bez znajomości prawa nikt nie wio.

Antoni. Zresztą jako przyszły zięć pański, byłbym stronnym doradcą... mimowoli interes mater-jalny mógłby mieć jakiś wpływ na moje zdanie.

Damazy. Jakto ? więc jeżeli kto np. wyciąga komu z kieszeni chustkę, to nic mu o to nie mówić, jeszcze mu się może nadstawić ?

Tykahka (zapłakana). Także porównanie!... (odchodząc) Ona to przychoruje!... (wychodzi na lewo.)

Helena. Ale tatuńciu, to wcale co innego...

Damazy. E! głnpiaś, siedź ci-

cho„. nie do ciebie mówię... (do Antoniego). No, gadajże... cóż takiemu rzezimieszkowi zrobić'1 ?

Antoni. Rozumie się, że ukarać, (giest potakujący Eejenta).

Damazy. Jakaż więc jest różni ca pomiędzy małą a wielką kradzieżą ? dla czego, gdy chodzi panie mości dzieju o krocie i mi liony, najbezecniejsze podstępy nazywają się zręcznością? dyplomacją? dla czego ? powiedz !

Antoni. Odpowiedzi mojej pan się domyślasz... ale w tej chwili nie oto idzie...

Damazy. A o cóż?

Antoni. O to, jak pan masz postąpić... pytanie to zadajesz pan sam sobie, a nie mogąc go na razie rozwiązać, udajesz się do mnie. Ale pan masz lepszego doradcę, który ci wystarczy...

Rejent (stosując to do siebie.) Bez przechwałek...

Damazy. Kogóż to ?

Antoni. Własne serce!

Damazy. Serce! ha, ha, ha!... serce zawsze wystrychnie rozum na dudka, panie mości dzieju... nie rządzę się nigdy sercem.

Antoni (całując go w ramię). Pan mówisz tak, jak każdy mąż zawojowany, który wiecznie buntuje się przeciw władzy żony, a przecież robi to, co ona chce...

Damazy. Idźże do djabła z przypowieściami .. (na stronie, chodząc) Hm! hm!... skończy się na tem, że mnie okrzyczą za chciwca, I człowieka bez serca, prześladowcę wdowy! baby będą kląć! jeszczeby na marne poszło... nie chcę! nie chcę nic sam dla siebie! (po chwili głośno) słuchaj mnie Antoni!... nie mogę zapomnieć o tem, że tw'o-

ja ciotka żyła kilkanaście lat panie mości dzieju z moim bratem, że przywykła do wygód; pozbawiać jej wszystkiego nie chcę... oddaję jej połowę, idźże jej to powiedz.

Rejent (na stronie). Połowa ! to jeszcze dobry interes... (idzie na lewo, do Seweryna z którym spotyka się we drzwiach.) Ciotka jest tam ?

Seweryn. Jest. (rejent wychodzi).

Damazy. Niechże z tego spłaca j siostrę, niech pamięta o swoim j Sewerynku, zresztą jak sobie chce... dosyć że ma połowę Drugą odstępuję tobie... jej rodzonemu siostrzeńcowi... nie będą gadać...

Antoni (zdziwiony). Mnie ?

Damazy. Sam, do ręki nie wezmę, zarzekam się... i tak Heli się dostanie, skoro się z nią żenisz... tylko z tego wyposażycie Marynkę...

Seweryn (na stronie). A! więc wyposażają... rzeczywiście to jest jedyny dla mnie środek ratunku.

Aidoni. To najchętniej, ale...

Damazy. Żadnego ale... idź za-j raz do ciotki i powiedz jej to...

Antoni. Ale mnie nie wypada... niech pan zechce zauważyć, że gdy tu idzie o mnie...

Damazy. Nic mi nie gadaj, j Chcesz idź, chcesz nie idź, ale jak nie pójdziesz, nie dostaniesz Heli i kwita!

Helena (popychając go). Idźżeż pan ! prędzej!

Antoni. Więc to warunek konieczny ?

Damazy. Jeszcze tu jesteś ?

(Antoni wychodzi na lewo.)

SCENA IX.

Damazy (chodzi), Seweryn, Helena, Mańka.

Seweryn (n. s.) Ciotka głupstw narobiła i mnie je każe napra-

wiać... ciekaw jestem jak się tu wziąść teraz... (zostaje na boku; po chwili). Wprawdzie innego wyjścia niema.

Helena (do Mańki, wskazując oczyma Seweryna). Patrz no! patrz, jak on szuka twojego spojrzenia... to jest znaczące.

Mańka Byłby to zbytek naiwności, jeżeli nie bezczelność.

Helena. Magnetyzuje cię wyraźnie... (żartobliwie) czekaj, ustąpię wam, może się pogodzicie...

Manka. Wiecznie żartujesz. (Helena odchodzi na bok do lustra.)

Seweryn (na stronie) Ułatwiają mi, to dobrze... (przybliżywszy się do Mańki, cicho.) Mańka, szukałem napróżno sposobnej chwili, żebysię z tobą rozmówić...

Mańka (ironicznie). Czyż przystęp do mnie tak trudny ?

Seweryn. Nie chcesz mnie rozumieć... (po chwili) Wiem, że mogłaś mieć urazę... i słuszną.., (chce wziąść jej rękę).

Mańka (nie dając ręki, wyniośle.) Nigdy większej, jak w tej chwili.

Seweryn. Jakto ?

Mańka. Jeżeli pan sam tego nie pojmujesz, próżnoby było tłómaczyć. (przyzywa spojrzeniem Helenę.)

Seweryn. Ależ ni<! uwzględniasz położenia w jakiem się znajdowałem... wyjaśnię ci wszystko... tylko udziel mi chwilkę rozmowy sam na sam..

Mańka (rozśmiawszy się ubliżająco, do Heleny.) Proszę cię Helenko...

Seweryn (ciszej, zaciskając zęby.) Jakto, czy nic więcej mi nie powiesz ?

Mańka (szyderczo, biorąc pod. rękę Helenę.) Przez pamięć na

dawne złudzenia, oszczędzę, panu tej przyjemności.. (idą ku drzwiom na prawo.)

Helena (cicho). Dałaś mu odprawę ?

Mańka. Pójdźmy, pójdźmy...

Helena. Ślicznie zrobiłaś. (Odchodząc, Helena rzuca na niego spojrzenie sznurując usta, jakby mówiła: „dobrze ci tak! “ ; wychodzą na prawo.)

Seweryn (na stronie.) Więc wszystko przepadło!... trzeba znosić dalej to jarzmo!... czy ja się nigdy nie wyzwolę?... (po chwili po wejściu osób następującej sceny, wychodzi w poruszeniu środkowe-mi drzwiami.)

SCENA X.

Pan Damazy, Żegocina, Rejent,

za niemi po chwili Antoni.

Żegocina (wpada zasłaniając u-szy rękami, za nią Eejent. Nie chcę, nie chcę, nie nie chcę ! daj mi pan święty pokój! (Biorąc obie ręce Damazego. który chodził przez całą poprzedzającą scenę.) Braciszku, jesteś człowiek, jakich mało... pół świętego... teraz wiem, a że z początku nie poznałam się na tobie, moja wina. Ale nie chcę (cicho) i ty nie chciej, aż on sobie pojedzie...

Damazy (na stronie). Sfiksowa-ła, czy co ? (głośno) Czego mam nie chcieć? nic nie rozumiem.

Rejent (zaperzony). Za pozwoleniem... e... e... e... ja układać się będę za panią... mam do tego prawo.

Żegocina. Jakie prawo ? jakie prawo ?

Rejent. Pani postępujesz ze mną nie lojalnie.

Żegocina. Zbyt cenię własną nie-

zależność, (na stronie). Ten człowiek mnie przeraża.

Rejent. Więc w cóż się obróciła nasza umowa?

Żegocina (zatykając uszy.) Jaka umowa? nie chcę!...

Rejent. Umowa dobrowolna, której pani nie zaprzeczysz...

Żegocina. AYyludziieś ją pan w chwili rozdrażnienia... nie zastanowiłam się... (n. s.) Pięknie byłabym się wykierowała!

Rejent. Byłaś pani pełnoletnią... i zdrową na umyśle...

Żegocina (nagle stając przed nim i rozkładając ręce). No, zresztą ja nie mam nic... i cóż mi pan zrobisz?...

Rejent (gorączkowo). To się pokaże... nie wolno się pani zrzekać...

Damazy. Ale za pozwoleniem panie mości dzieju... o cóż chodzi ? bo może pani nie zrozumiałaś... Posłałem Antoniego... cóż on pani powiedział'?

Żegocina. Nic.

Damazy (do Antoniego.) Jakto, nic?

Antoni. A nic.

Damazy. Nic!

Antoni. Pańskiego postanowienia na mo.ją korzyść nie mogłem uważać za nieodwołalne... zbyt pan byłeś rozdrażnionym, a co większa, to byłoby niesprawiedliwością; więc powiedziałem ciotce, że co do podziału majątku, wspólnie się pań' stwo porozumiecie.

Damazy (kręcąc palcem) Co wiedział, to powiedział !

Żegocina. Tak jest... więcej ani ■ słówka... tylko Rejent przed nim; przyszedł z wiadomością, że bi’at odstępujesz mi połowę...

Damazy. O! za pozwoleniem, panie mości dzieju, t o było warunkowo... jest legat...

Rejent. Legat! jaki legat!

Żegocina (cicho do Damazego). Wybornie ! (do Kejenta). A widzisz pan! niema nawet połowy..

Damazy. Zapis dla pani Ty-kalskiej.

Żehocina. Tak, dla mojej siostry, (n. s.) Jaki on dowcipny! (bierze pana Damazego na bok i rozmawia z nim na stronie.)

Antoni (szukając kapelusza ; do siebie.) A zresztą, róbcie sobie co chcecie, układajcie się , jak wam serce dyktuje, a mnie dajcie pokój.... Ja wiem, że mam moją Helenkę, i o więcej nie dbam!.,, (znalazłszy kapelusz wychodzi na prawo, przesławszy im giest żartobliwy.)

Żegocina (do pana Damazego cicho.) Mój braciszku, zlituj się, broń mnie przed tym człowiekiem... już wolę ci wszystko powiedzieć... wystaw sobie, on ma pretensję... (mówi mu do ucha; Damazy par • ska śmiechem) Tak mi się jakoś wymówiło, i on z tego skorzystał, ale ja nie chcę!...

Damazy (spoglądając na Rejenta, który chodzi z kwaśną miną). Spodziewam się .. a to psu na budę by się nie zdało...

Żegocina (na stronie.) Dostałabym się pod kuratelę, w jakiej jak żyję nie byłam... (do Damazego cicho) Ja bratu wierzę, wiem że mi krzywdy nie zrobisz... twój postępek otworzył mi oczy... więc dziel jak ci sumienie każe...

Damazy (ua stronie). To mnie zajechała mądrze, panie mości dzieju...

Żegocina. Tylko nie mówmy już wcale o interesach, dopóki on tu będzie... dobrze?

Damazy (całując jej rękę). Ale owszem, z największą chęcią... (składając ręce, prostodusznie) Widzisz pani... trzebaż to było tyle harini-dru, o ten głupi pieniądz!... mój Boże kochany! czy może być większa przyjemność, jak zgoda.. jeszcze w rodzinie!... przecież to na dukacie napisane, panie mości dzieju... (z palcem do góry) Concordia... czy jak tam!... (Żegocina mówi do niego cicho). Dobrze! zgoda! jak sobie tylko pani’życzysz... (głośno do'rejenta). Oboje zamawiamy sobie pomoc acana dobrodzieja, gdy przyjdzie do regulowania działów'.. ale za to teraz, panie mości dzieju...

Rejent (kończąc z ironią). Teraz... uważam żem tu zbyteczny.

Damazy. To, nie... broń Boże! a gościnność? (jowialnie) Ale widzi pan... te pańskie konferencje tak zmęczyły panią bratowę, że chciałaby sobie troszeczkę odpo-

| cząć, mieć wolną głowę od tych interesów...

Rejent (z urazą). O! i owszem, i owszem... (n. s.) Przynajmniej | że Gucio zrobi niezły interes, jeżeli się ożeni z tą dziewczyną ., j (głośno) Nie narzucani się bynajmniej... e... e... e... Ale kiedy tak, (biorąc Damazego na bok) miałbym jeszcze tylko jedno słówko do powiedzenia...

Damazy. Cóż takiego?

Rejent. Przemawiam już nie jako rejent, ale jako . Powiek... (tonem pełnym namaszczenia) Pamiętajcie o sierocie!...

Damazy. No, albo co ?

Rejent. Wszystkie prawodawstwa opiekują się sierotami. Gdy przyjdzie do działów, nic skrzywdźcie jej!...

Damazy (zdziwiony). Jakiż to duch przez pana przemawia ?

Rejent. Głos... z tąd !... (uderza się w piersi).

Damazy. A! to powinszować!... (podaje mu rękę).

(Zasłona

KONIEC

Akt II.

Behwi/jta.

Z lewej:

Z prawej:

W głębi z lewej:

Tykalska:

Pan Damazy:

Akt I.

kanapa — stół — krzesło, stolik — krzesła.

fajezarnia — szkatuła na naboje i podstawka z cygarami — wielkie lustro stojące — dubeltówka — torba myśliwska — potrzeby do pisania z lewej strony na stole — zapałki na fajczarni — książki na stole, pończochę zaczętą i testament wypisany, fajkę zapaloną i szczoteczkę do wąsów z lusterkiem.

Akt II.

Ogród przed domem — altana — krzaki z różami do zerwania — w altanie stół wielki i 5 krzeseł ogrodowych i mniejszy stolik, na którym stoją: 10 talerzy — 10 par widelców i noży — talerz z rzodkiewką —5 kieliszków do wina — karafka z wódką i kieliszek.

Z prawej: dwa krzesła ogrodowe.

Rejent: cygara w pugilaresie i zapałki.

Damazy: fajkę zapaloną.

Helena: bukiet świeżo zerwany.

Za sceną: taca — 6 bułek — pasztet ze zwierzyny — majones —

2 butelki wina.

Genio: laseczka — torba podróżna.

Akt in.

widokiem na ogród.

kanapa — stolik przy kanapie i krzesło, stolik — fotele i krzesła kanapka ogrodowa.

Salon Z prawej:

Z lewej:

W głębi:

W środku wgłębi: stopnie na których pow3tawiane kwiaty, żardinierka

kwiatami i wazon zawieszony dość wysoko u sufitu w koszyku — lustro stojące — książki na stole po lewej.. Mańka: koneweczkę ogrodową i flakonik.

Antoni:

Akt IV.

Salon ten sam co w III.

Antoni: tytoń — papierki — tytonierkę.

Damazy: okulary.

MĄZ OD BIEDY

komedja w 1. akci

przez

Józefa |3lizińskigo.

PAN DAWNOSKI. PANI DAWtfOSKA. MIECZYSŁAW.

OSOBY:

SZYMELSKI, rządca. LUDWIKA, jego żona. KASIA, służąca.

Kzecz na folwarku, w mieszkaniu Szymelskiego. (Prawa autora wobec sceny zastrzegają się.)

(Pokój z trojgiem drzwi, to jest w głębi i po obu stronach; po prawej oprócz tego okno — po tejże stronie na przodzie, skromna kanapa, przed nią stół, a na nim papiery i rejestra gospodarskie; kilka krzeseł itp.; po lewej, komoda, na której nieco drobiazgów. Strona prawa i lewa, rozumie się od publicznos'ci.)

SCENA I.

Ludwika — Szymelski.

(Ludwika w negliżu rannym siedzi pół leżąc na kanapie i czyta z zajęciem książkę.)

Szymelski (wchodzi środkowemi drzwiami — w kurcie i długich butaoh, wąsy i broda, wpadając i ciskając czapkę na krzesło — nie widzi żony.) Nie! jak Pana Boga kocham, ta Ludwisia przyprowadzi mnie kiedy do ostatniej pasji! Długo się tak zbierało i zbierało po ka-peczce, ale już dosyć tego., jak ja w to nie wejdę, to gotowiśmy chleb

stracić i wtenczas dopiero będzie lament... (spostrzega Ludwikę.) A ! (pokręca wąsy obiema rękami.) Trzeba się raz do niej zabrać, mospanie, po mężowsku... Hm! hm! (po chwili grubym głosem sztucznym, opierając się o stół i nachylając ku niej.) Moja Ludwisiu...

Ludwika (nie zmieniając pozycji i wiejąc chustką od nosa.) Fi !... nie przybliżaj się od mnie... musiałeś znowu siedzieć w stajni...

Szymelski (usuwając się, p. c.) A to mi się podobało! gdzież mia ■ leni siedzieć? ciekawym... może na kanapie, jak ty i czytać romanse ?

Ludwika (ciągle nie przerywając czytania.) O! ty też do tego! (wzrusza ramionami.)

Szymelski. Jakbyś wiedziała, że nie do tego... Ja jestem sobiemos-l panie, naturalista, a nie do książek... (po chwili.) Hm, hm... śmiejesz się, a ja chciałem pomówić z tobą serjo i powiedzieć ci, mospanie, com chciał mówić...

Ludwika (j. w.) Nie masz przy sobie papierosa?

Szymelski (marszcząc się.) Papierosa ? (Ludwika nie patrząc nać, wyciąga rękę; miękcej) papierosa ? miałem gdzieś... (szuka w kieszeniach.)

Ludwika. A nie, to zrób mi... tytoń i bibułki są tam, na komodzie.

Szymelski (idąc do komody.) Więc chciałem ci powiedzieć, mospanie o tych gęsiach...

Ludwika. Tylko nie za wielki, proszę cię, bo ja nie lubię... tak, byle się zaciągnąć z parę razy.

Szymelski (n. s.) Zaciągnąć... wymyślnica! (zwija papieros, po chwili.) E, bo dałabyś pokój, kochanko, tym papierosom... kaszlesz, narzekasz na piersi...

Ludwika. Nie opiekuj się tak mną, bardzo proszę.

Szymelski. Na upór nie ma rady... (po chwili.) Więc com chciał mówić, powiedz mi, po coś ty wzięła te gęsi od młynarza... najprzód, to niekoniecznie czysty interes... a powtóre, wiesz, że dziedzic ma u-przedzenie, żeby tego nie trzymać, bo robią szkodę i mam wyraźnie zabronione kontraktem (przynosi jej papierosa.) Proszę cię... dobry bę dzie ? (chce ją pocałować w głowę,)

Ludwika. No, no, tylko z daleka.

Szymelski (pocierając zapałkę.) lloja Ludeczko, odeślij-że napowrót ‘ te gęsi, bo ja nie clieę mieć przez nie ambarasu.

Ludwika (paląc.) A ja nie chcę mieć wiecznych kłopotów o pieniądze, i muszę raz przyjść do swego własnego dochodu, rozumiesz ? podobnie jak wszystkie żony... wiesz, że mam swoje potrzeby.

Szymelski. Ależ przecież daję ci, co mogę, już i tak mi głowa trzeszczy.

Ludwika. Jak sobie chcesz, ale w łachmanach chodzić nie myślę... nie sprawiłam sobie nic świeżego Bóg wie odkąd.

Szymelski. Nie dawno przecie , com chciał mówić ... ta sukienka lila...

Ludwika. Proszę cię, nie nudź mnie i uie irytuj (czyta ciągle, paląc.)

Szymelski (chodzi; po cli wili delikatnie.) Ależ moja Ludeczko, według stawu grobla... wszakżeż my nie dziedzice... jestem w obowiązku, i nie życzyłbym sobie go stracić... cóż ja zrobię?

Ludwika. Alboż ja wiem? nie znam się na tem, Wszak tylko przez smutny zbieg okoliczności, z córki obywatelskiej zeszłam na żonę rządcy, nie jestem więc wtajemniczoną w te manipulacje; to tylko wiem, że dostawszy żonę z takiego domu, powinieneś się starać, ażeby miała odpowiednie wygody.

Szymelski (chodząc p. c.) No, kraść nie będę, to darmo.

Ludwika (z urazą.) Gotóweś we mnie wmawiać, że ci to doradzam.

Szymelski (niecierpliwie.) O ! dziecinna jesteś.

Ludwika. Byle głowa była, to znajdzie tysiące sposobności do godziwych zysków.

Szymdski. Tak... tylko, że to jak człowiek, com chciał mówić... zacznie tak , mospanie, brakować, co godziwe a co nie, wmawiać sobie , to może zajechać tam, gdzie nie myślał... (p. c.) No, na ten przykład, sprzedałem w tych dniach Mendlowi kilka korcy żyta z mojej ordynacji... no nic...

Ludwika. Miałeś do tego prawo.

Szymdski. Tak, ani słowa... a jednak i to mnie już korci... może się wydać komuś rzeczą podejrzaną i dla tego też rad nie rad, muszę tak , mospanie, spekulować , żeby jak żyd przyjedzie po to zboże, zawinąć się z nim jak najprędzej, i nie robić rozgłosu... We dworze mogliby sobie rozmaicie myśleć.

Ludwika. Bo ty się wszystkiego boisz, a tym sposobem wrłaśnie narażasz się na podejrzenia.

Szymdski. E, szerokoby to o tem było mówić (p. c.) Ale Lu-deczko, jak cię kocham, tak z temi gęsiami trzebaby coś zrobić, a najlepiej byłoby odesłać, bo widzisz...

Ludwika (oddając mu resztę nie-dopalonego papierosa.) Masz, wyrzut to ... tylko nie na podłogę czasem...

Szymdski (wyrzucając przez o-kno, kończy.) Jak się tak uzbiera to to, to owo, skończy się na tem, że stracę miejsca.

Ludwika (żywo.) No. albo co?

Szymdski. Mnie się zdaje, że my tu tak tylko wisimy. Ten kuzynek dziedziców...

Ludwika (j. w.) Pan Mieczysław ?

Szymdski. Tylko czyha na spo -

[ sobność, żeby nas ztąd wykurzyć... (Ludwika uśmiecha się) widocznie ma jakieś widoki na ten folwark.

Ludwika. No, o to się nie tur-bnj... nie przyjdzie do tego.

Szymdski (ciekawie.) Jakto? tak mówisz na pewno... czy masz jaką radę na pogotowiu ?

Ludwika. Już to zostaw mojej głowie.

Szymdski. Jeżeli rachujesz na to, że dziedzic i dziedziczka trzymali do chrztu naszą Józię...

Ludwika (zagadując, znowu zajęta książką.) Ah! posłuchaj-no, jakie to ciekawe...

Szymdski. A, co mi tam! (bierze czapkę.)

Ludwika. Ale słuchaj! (czyta.) „Pierwsze obejrzenie przez doktorów okazało, że ciało zimne i blade, miało z ty!u głowy aż do końca szyi pięć ran poprzecznych, szerokich, dochodzących aż do kości..."

Szymdski. W imię Ojca i Syna, a to się może przyśnić... jak można czytać podobne rzeczy... (idzie do drzwi na prawo.) Hm, te gęsi... (po chwili machając ręką wychodzi na prawo.)

SCENA II.

Ludwika sama, później Kasia.

Ludwika (czyta.) „Kana dosięgała kości pacierzowej11... (ogląda się.) Poszedł! nudziarz nieznośny... (czyta , po chwili mówi.) Jednak rzeczywiście, to okropne !... trudno się oderwać... (czyta mrucząc i poruszając głową na znak podziwienia; po chwili mówi dramatycznie.) Ah ! Boże, cóż to za potwory, wyrzutki' (znowu czyta: po chwili mówi.) Znakomite dzieło. . co za styl! co za imaginacya! niech się schowają

wszyscy Kraszewscy i Syrokomle... gdzież to przyrównać!... (z wyższością) a ten mi gada o gęsiach! (czyta, po chwili mówi ) Jaki on grzeczny, ten pan Mieczysław, że mi zawsze przywiezie eoś nowego.

Kasia (wchodzi środkowemi drzwiami.) Proszę pani, Jakóbowa się pyta, co ma zrobić z temi gęsiami ?

Ludwika. Jest! (z emfazą.) Jakóbowa jest gęś i ty razem z nią!

Kasia. No, to dobrze , ale... takie ładne gąski, bieluchne jedna w drugą.

Ludwika. Niech je weźmie do kurnika i sprawa skończona... (niecierpliwie.) Ah! Boże kochany, jak wy możecie mnie głowę zawracać lakierni rzeczami... (po chwili.) No idźże sobie... słyszałaś! (znowu czyta.)

Kasia (wychodzi i po chwili wraca.) Proszę pani, proszę pani, pan Mieczysław przyjechał; wiąże konia n płotu.

Ludwika (zrywając sie z kanapy.) Pan Mieczysław ! (biegnie do okna) prawda! Ah! dla Boga, a ja jeszcze nie ubrana (n. s. spuszczając oczy.) Ten młodzieniec skompromituje mnie , jak mamę kocham! od niejakiego czasu przyjeżdża tu codziennie.

Kasia (w oknie.) Przypatruje sie gęsiom na wszystkie strony i pyta sie o coś Jakóbowej.

Ludwika (n. s ) Jaki zręczny! udaje, że go interesuje przedmiot tak poziomy... o! miłość uczy podstępów.

Kasia (j. w.) Teraz wali tu prosto.

Ludwika (żywo.) Uciekam (do

Kasi.) Ah! krepina leży na krześle, patrz! co ona tu robi!

Kasia. Pewno Józia sie nią bawiła i przyniosła tu.

Ludwika. Weź i pójdź za mną (wychodzi na lewo, za nią Kasia wziąwszy z krzesła podkładkę do wrłosów.)

SCENA III.

Mieczysław (sam, wchodzi środkowemi drzwiami i spogląda przez chwilę w głąb.) Znowu jedno cor-pns delicti... te gąski, to najwidoczniejsza kontrabanda... wszak to W’yiaźnie zabronione kontraktem.,, (wchodzi na scenę) o ! panie rządco, zdaje mi się, że pogrzebiesz się własnemi rękoma, co daj Boże jak najprędzej... (bierze ze stołu książkę, którą zostawiła Ludwika.) Czuła pani Ludwika czytała „Sprawy kryminalne" i usłyszawszy mnie, uciekła do toalety... jakbym widział... swoim zwyczajem pewno jeszcze nie ubrana . . . (spostrzega w kącie kanapy kok) a co, nie powiedziałem? (bierze kok delika tnie we dwa palce i podnosi) Gdzie to ta cywilizacja się nie wciśnie... nawet na folwark... Ty, panie meźu, kradnij, oszukuj, rób co chcesz, byłem ja miała koki i fioki (rzuca napo-wrót w to samo miejsce.) Najrozumniej co wujowstwo mogą zrobić, to mnie puścić ten folwark w dzierżawę... (idzie do okna z prawej strony.)

SCENA IV.

Kasia — Mieczysław.

Kasia (wchodząc z lewej strony, n. s.) Znow’u kok się gdzieś zapodział... ten dzieciak to zawsze wszystko musi powywłóczyć . . .

I szukajże tu terr.z, kiedy ten | stoi (spogląda naokoło.)

Mieczysław (n. s.) Alia! otóż j moja aliantka, chociaż się tego ani domyśla... tajna policja... może się od niej dowiem co nowego... (zbliża się.) Jak się masz, Kasiu. (Kasia dyga.) Gdzież twoja pani?

Kasia (wdzięczy się , nie przestając szukania.) Ubiera się.

Mieczysław. Już niedaleko południe... dobrze! (dobywa portmonetkę i szuka w niej, nie patrząc na Kasię.) Jak ty ładnie dzisiaj wyglądasz.

Kasia (n. s.) Jej ! znowu myśli mi coś dać.

Mieczysław (dając jej pieniądze.) Na, masz na wstążki.

Kasia (biorąc z dygiem, n. s.) Jak ja się tych jego pieniędzy boję, to niech Bóg broni!

Mieczysław. Słuchajno, Kasiu... (ogląda się, biorąc ją za rękę.) Pójdźuo do mnie.

Kasia (n. s.) Powiedziałam, że to nie na darmo (niby opierają się.) Proszę pana!

Mieczysław (niecierpliwie.) No, chodźże ! (obejmuje ją z lekka.)

Kasia (j. w.) Niech mi pan da pokój, nie mam czasu (n, s.) Będę gwałtu krzyczeć...

Mieczysław. Cóż, boisz się mnie, i czy co?

Kasia (n. s.) Jeszcze kto zobaczy i będzie dopiero plotek.

Mieczysław (tajemniczo.) Powiedz mi, czy ty nie wiesz, co to są za

gęsij*

Kasia (zdziwiona.) Gęsi ?... a no, gęsi. _

Mieczysław. Ba ! gęsi... to ja wiem... ale zkąd się wzięły?

Kasia (uwalniając się z lekka,

n. s.) Hm! teraz zamawia gęsiami,

jak zobaczył, że ze mną to nie tak łatwo.

Mieczysław. Nie wiesz?... no, to dowiedz mi się, moja kochana, bo mnie potrzebna ta wiadomość.

Kasta (n. s) Hm, hm, znamy się. na tem (szuka.)

Mieczysław (idąc za nią.) Dowiesz się? co?... jak mi powiesz ale prawdę rzetelną!... to doctaniesz coś... Ale czegóż ty szukasz?... może tego... na, masz (daje jej kok.)

Kasia (śmiejącsię.) Ha! ha! ha! żeby się pani dowiedziała, że pan to miał w ręku, gwałtu, coby to było!

Mieczysław. No, cóżby było... alboż to sekret?

Kasia (złośliwie.) I jaki!.. jeszcze też przed panem.

Mieczysław. Przedemną? (w roztargnieniu bierze ją wpół, jak poprzednio) co też ty pleciesz!

Kania. Niech pan czeka, muszę to zanieść, bo pari zaraz tu do pana wyjdzie.

Mieczysław (puszczając ją, n. s.) i Niechże mi da święty pokój... (gł.) Kiedy ja, widzisz, zaraz odjeżdżam.

Kasia (wdzięcząc się.) Tak pann pilno ?

Mieczysław. Bardzo pilno. Masz, oddaj swojej pani tę książkę i powiedz, że tylko przejeżdżając wstąpiłem.

Kasia (j. w.) A kiedyż pan znowu przyjedzie ?

Mieczysław. Nie wiem sam, może jutro... (n. s.) A! nudne są obydwie ! gdzie nie potrzeba, to człowiek ma szczęście (idąc do drzwi i dając jej całus ręką od ust.) Do widzenia, a pokłoń sią pani.

Kasia (n. s.) Oj! będzie zła, że odjechał... (wychodzi na lewo.)

Mieczysław (od drzwi wraca się z palcem na ustach, jakby sobie co przypominał.)

SCENA V.

Mieczysław — Szymelski.

Szymelski (wchodzi z prawej strony, porozpinany, paląc fajkę, nagle spostrzegłszy Mieczysława, n. s.) Masz tobie, zkąd się tu wziął ? Padam do nóżek pańskich (zapina się, kryjąc fajkę za siebie.)

Mieczysław. Dzień dobry, panie Szymelski... przejeżdżając, wstąpiłem na chwileczkę i zostawiłem książkę do czytania dla żony pańskiej.

Szymelski. Pokornie dziękuję... o! żona będzie kontenta, to taka literatka.

Mieczysław. Do widzenia.

Szymelski. Stuga pana dobro-, dzieją; (po chwili stawiając fajkę w kącie) a może, com chciał mówić, mielibyśmy szczęście... choć na minutkę...

Mieczysław. Widzi pan Szymelski, wyjechałem tylko dla agitacji, a w domu wujowstwo czekają mnie ze śniadaniem... nie mogę... (wychodzi.)

Szymelski. A, kiedy tak, to przepraszam... (idąc za nim, w ukłonach, n. s.) Chwała Bogu! (zaciera ręce.)

Mieczysław (odwracając się, we drzwiach.) A żonce, moje ukłony.

Szymelski. Ślicznie dziękuję... o! powtórzę jej, powtórzę., a jakże!... będzie uszczęśliwiona... (Mieczysław wychodzi, Szymelski wyprowadzając

, go, okazuje gestem ukontentowanie

| z pozbycia się gościa.)

SCENA VI.

Ludwika — Szymelski.

Ludwika (która słuchała przez i uchylone drzwi, na pół ubrana, biegnąc za nim, woła przytłumionym głosem.) Bonuś! (Szymelski wraca się; bierze go za rękę, prędko, półgłosem.) Zawsze byłeś i jesteś safandnłą... Przyjeżdża, zamawia się książkami, chce żyć z nami, a ty go nawet siedzieć nie poprosisz... (popychając go) ruszajże, zawróć go.

Szymelski. Toć go prosiłem... nie chciał.

Ludwika. Co takie proszenie ! Szymelski. Ale moja duszko, po | co to? tylko ambaras z nim... pa-[ uek, kuzyn dziedziców.

Ludwika. Panek! a tyś co? także pan u siebie... zresztą jeżeli sam nie masz ambicji, to nie zapominaj, kto jest twoja żona.

Szymelski (n s ) Jest! (głośno.) No, już dobrze, dobrze... (wychodzi.)

Ludwika. Idź prędzej... (biegnie | do okna i spojrzawszy, wraca.)

! Bonnś ! (Szymelski wraca.) No, nic już, nic... (prędko.) Patrz! stoi przy konia... nie siada, tylko rozmawia jz Bartkiem, co drzewo rąbie... czeka, żebyś go sam poprosił do pokoju... widzisz .' bywając tak czę-| sto, obawia się być natrętnym... (popychając go) prędzej! spiesz się.

Szymelski. Ale moja Ludwisiu, i być bardzo może, że on tu umyślnie jeździ przeglądać kąty i robić denuncjacje... kto go wie !

Ludwika. Co ci się też przy śniwa! (n. s.) Jacy ci mężowie 1 ślepi... (gł.) nie marudź, tylko spro-

wadź go... powiedz, że chce mu podziękować za książki... i zabaw go, póki się nie ubiorę.

Szymelski. No, pamiętaj, żebyś później nie żałowała (wychodzi.)

SCENA VII.

Ludwika — Kasia (która weszła

i spinając stroik na głowę, patrzy za panią przez okno.)

Ludwika (d. s.) Wygodnie to j jest mieć takiego męża, ale czasem! cierpliwości braknie, (śmiejąc się, chodzi; Kasia za nią, usiłując przy-piąś stroik) jest tego przekonania, że on tu przyjeżdża lustrować jego gospodarstwo .. wyborny!

Kasia. Niech pani czeka.

Ludwika (stanąwszy i pozwalając Kasi przypinać, n. s.) Zawsze to dowodzi wielkiej zręczności i taktu pana Mieczysława... o! to niebezpieczny człowiek, bardzo niebezpieczny... muszę być ostrożną... (słychać głosy) a! idą... (do Kasi.) No, chodźże ! (wychodzą na lewo.)

SCENA VIII.

Szymelski — Mieczysław.

Szymelski (wprowadzając go.) Niechże już pan dobrodziej zrobi nam ten honor i spocznie trochę,,, przecie to kuzyn naszych dziedzi-dziców, to powinien być jak w swoim własnym domu,.. Zona zrobiła mi hecę, ż^m się tak zagapił.

Mieczysław. Korzystam z gościnności, tylko proszę bardzo, nie róbcie sobie państwo żadnej su-biekcji... (n, s., kładąc kapelusz i pejcz.) Umyślnie się wróciłem, bo mi się wydaje bardzo podejrzaną ta fura żydowska .. może co wymacam.

Szymelski (n, s.) Mendel bestja

już jest... a miał przyjechać dopiero jutro... Widział go, czy nie widział'? (odprowadzając Mieczy-j sława od ckna.) Może pan dobrodziej będzie łaskaw nsiąść.

Mieczysław (wracając do okna.) 'Dziękuję... pochodzę sobie... (po | chwili) o! widzi pan Szymelski,

| nawet zabieram pann drogi czas... | tam przed spichrzem widzę jakiegoś żydka z furą.

Szymelski (n. s.) Zobaczył!

Mieczysław. Zapewne ma pan Szymelski z nim interesa.

Szymelski. Ale broń Boże ! cóż ja mogę mieć za interesa . . . tak zwyczajnie, włóczą się wąchając, czy czego nie wyłudzą... (przez okno.) Hej! ty! Bartek... spędżno tam tego żyda. . co on ma do roboty przed spichrzem.

Mieczysław (usuwając go i wołając.) Jeżeli ma jaki interes, to niech tu przyjdzie.

Szymelski (podobnież.) Powiedz mu, niech się wynosi, jeżeli nie chce co oberwać ! (zamykając okno.) Ale tu taki przeciąg, niechże pan dobrodziej będzie łaskaw na kanapę ... (n. s.) A ta się stroi, (kręci się.)

Mieczysław (n. s.) Coś w tem jest... trzeba udawać, że mnie to nie obchodzi... prędzej się czego dowiem.

Szymelski (u. s.) Muszę go czem zabawić... także Ludwisia ruszyła konceptem z temi zaprosinami.

Mieczysław (po chwili biorąc machinalnie książkę ze stołu.) Żona pańska lubi książki.

Szymelski (często oglądając się na okno.) Fiu! to jest kobieta o-kropnie obczytana, proszę pana dobrodzieja... ba! szlachcianka, mos-

panie, z wielkiego domu, ojciec | przecie miał wieś i był radzcą.

Mieczysław. Jakże nazwisko?

Szymelski. Guzdralski, radzca Guzdralski z Pazurek.

Mieczysław. A! z Pazurek? wiem, wiem... ale jakimże on byi radzcą ?

Szymelski. Ano jakimciś tam dziesiątym od ognia, ale zawsze był... a jakże! (idąc do okna.) tylko jak to tacy ludzie... pan dobrodzięj wie...

Mieczysław (idąc za nim.) Nie, nic nie wiem.

Szymelski (odprowadzając go do kanapy.) Jego nieszczęściem było, że miał cztery córki.

Mieczysław (roztargniony.) Proszę ! (siada na kanapie i dobywa prpieros.)

Szymelski (dając mu ognia.) Cztery córki, mospanie ... no nic, ale każda o innej godzinie wstawała, co innego jadła, trzeba było cztery kuchnie formować. . . więc, com chciał mówić, zjadły szlachcica z nogami... przyszedł na psa mróz, jak to posiadają i nie było co w gębę włożyć, a długów się u-zbierało, mospanie, z czubkiem głowy, więc gdy ja im się napato-liłem, od biedy wydał jedną za mnie, bośmy się pokochali... (n. s.) czemu ona nie przychodzi ? (gł.) Jakeśmy się pokochali, tak, mospanie...

Mieczysław. Czy te. siostry były podobne do pańskiej żony? bo pani Szymelska, to ..

Szymelski (ożywiając się.) A gdzież tum! jak pięść do nosa... kulfony... moja żona to był cymes, mospanie... (siada na brzeżku krzesła) pamiętam, zobaczywszy ją na

wieczorku u Tuzinkowskich, pose-sorów w Koziołówce, zadurzyłem się w niej na śmierć od pierwszego razu.

Mieczysław. I oświadczyłeś się pan zaraz?

Szymelski. Ale! ale! to tam, mospanie, były fumy!... nie dostępuj bez kija... wziąłem ci, prawda, na odwagę i siadłem przy niej, ale nie chciała mi odpowiadać. No nic... ale jak nie chciała odpo.viadać, tak idę , mospanie, jak dziś pamiętam, do Tuzinkowskiej, bom był z nią dobrze, i pytam się: czy ta panna Guzdralska wcale nie gada? — a ta, mospanie, powiada: o! gada, tylko nie z byle kim.

Mieczysław. Tak? a to!

Szymelski (śmiejąc się.) I ktoby to był wtenczas powiedział, mospanie, że niedługo rozkocha się we mnie!

Mieczysław. Więc pan nie wziąłeś do serca tego przyjęcia.

Szymelski. A, nie. Pomyślałem sobie > kto nie ryzykuje, nie ma llic... więc jak zagrali polkę, walę ja prosto i proszę ją... (wstając) wstała, mospanie ! . .. a jakże ! wstała ... ale na mnie, o! tak .. . z góry (gestykuluje ciągle odpowiednio do treści opowiadania.) Idziemy w taniec, (robi parę kroków) a ona mnie się pyta: ozy pan potrafi w lewo ? a ja na chybił trafił: o la Boga! cli^piaż, jako żywo, nie umiałem.

Mieczysław (wstając) A to odwaga!

Szymelski. Ha ! słowo się rzekło, więc zamrużywszy oczy, jakem ją wziął wykręcać, mospanie ! świat się kończył! cośmy się natłnkli kolanami, to daj Boże zdrowie !..

wydzierała mi się, krzyku narobiła., n;c nie pomogło... i, co pan dobrodziej powiesz, od tego czasu...

Mieczysław (który przez ten czas ’ poszedł do okna.) Ale wie pan co, że ten żyd to uparty... nie tylko, że nie odjechał, ale idzie tu.

Szymelski (rzucając się.) Ja powiadam, że to plaga z nimi ! wyrzut drzwiami, to wiązi oknem.

Mieczysław. Więc pójdźmy do niego i rozmówmy się.

Szymelski. Ale gdzież znowu! co pan dobrodziej ma się fatygować... ja sam żyda przepędzę... nie ma żadnego interesu, i wcale tu niepotrzebny.

Mieczysław (n. s.) O! to widocznie coś podejrzanego (bierze kapelusz i pejcz.)

SCENA IX.

Ciż — Ludwiku — Kasia. (Ludwika wystrojona; za nią ukradkiem Kasia, zostaje przy drzwiach

i patrzy z ciekawością.)

Szymelski (n. s.) A chwała Panu Bogu... zluzuje mnie.

Ludwika (z minami.) Witam pana.

Szymelski (do żony.) ' Ludeczka tu zabawi pana dobrodzieja, bo ja muszę tego łapserdaka żyda, jak się nazywa wy... wy... tego! (wypada środkWemi drzwiami.)

Ludwika. Niechże pan będzie łaskaw zająć miejsce... (wskazuje Mieczysławowi krzesło , a sama idzie uroczyście do kanapy i sadowi się na niej.)

Mieczysław (n. s.) Masz rację! (wybiega za Szymelskim.)

SCENA X.

Kasia — Ludwika

Kasia (n. s.) Oho! na nic się

te stroje nie zdały.

Ludwika (biorąc książkę jakby dla kontenansu; po chwili, cedząc.) Pan się nie zdziwi, że nie wyszłam zaraz... w tym s z a o s i e go«po -darsWm jest tyle zajęcia, że zaledwie mogę czas znaleść na. lekturę... Te „Sprawy kryminalne0 ogromnie mnie zajmują ... to znakomite dzieło... szedewr... Pan, naturalnie czytał? (nie słysząc odpowiedzi, ogląda się.)

Kasia (zatykając usta ręką.) Co się pani pyta, kiedy tu nie ma nikogo.

Ludwika (wstając prędko.) Cóż to znaczy! gdzież pan Mieczysław?

Kasia. Wyleciał, jakby go kto gonił... szast prast i nie ma nic — jakby pióro spalił.

Ludwika (chodzi poruszona; p. c.) Idżuo się dowiedz.., zawołaj mi tu pana. . . (Kasia wychodzi , śmiejąc się ukradkiem.) Czy on mnie się tak boi ?... nie dowierza sobie, to rzecz widoczna .. . Nie mogę mieć mu tego za złe, ale co za nadto , to za nadto ... (p. c.) może powróci tu z mężem (patrzy w okno.) Co widzę ? siada na konia

i odjeżdża... a to co znowu! po jakiemuż to ?

SCENA XI.

Ludwika — Szymelski.

Szymelski (zacierając ręce.) No, przecież pozbyłem się... (w dobrym humorze, chce wziąć żonę w objęcia

i pocałować.)

Ludwika (odpychając go oburącz.) Jakto, pozbyłeś?

Szymdski. Ano, żyd kuty, mrugnąłem tylko na niego i zaraz się. mospanie domyśli!... zagadał zręcznie i szepnąwszy, że wstąpi jutro, odjechał.. Tamten też widząc, że nie ma co robić, wsiadł mospanie na szkapę i powędrował... (d. s.) wyraźnie szpiegował.

Ludwika. A dla czegóż go nie zatrzymałeś, kiedym ci mówiła?

Szymelski. Ale moja Ludwisiu, czy to jest gość dla nas? ... robi nam tylko ambaras... cóź my mamy z nim za przyjemność?

Ludwika. Zkądże ty występujesz w mojem imienia... mów tylko o sobie, za mnie nie ręcz.

Szymelski (obracając to w żart.) A to ładnieby było, mospanie (po chwili biorąc jej rękę.) Zresztą, albo to jemu wizyty w głowie... do ciebie umyślnie przecież tu nie przyjeżdża.

Ludwika (zirytowana.) Kto wie?

Szymelski (j. w. chcąc uścisnąć.) No, rozprawiłbym ja się 7. nim ! chociaż on panicz , ale ta-kąbym mu wyrżnął sarabandę, że...

Ludwika (z gorączkową ironią, usuwając go.) Doprawdy!

Szymelski (j. w. chcąc ją wziąć w objęcia.) A nie inaczej !

Ludwika (j. w. odepchąwszy go, z przymuszonym śmiechem.) Ha ! ha! ha! teraz rozumiem , widzę , jak na dłoni... to ty sam umyśnie tak go przyjąłeś, aby mu okazać, że go u siebie miewać nie życzysz,.,

i dla tego odjechał.

Szymelski (zdziwiony.) A cóż ci tak, mospanie, chodzi o niego?

Ludwika (gorączkowo.) Nie zapierasz się?

Szymelski (patrząc jej w oczy.)

No, a chociażbym tak zrobił, czy nie mam do tego prawa?

Ludwika (chodząc, zirytowana.) Więc na toś wziął mnie, córkę o-bywatelską, żebym siedziała w domu jak zamurowana i nie przyjmowała

■ odpowiedniego dla mnie towarzystwa ?

Szymelski. Czy t ak, czy siak, ten panek to towarzystwo nie dla ciebie.

Ludwika (z ironią.) Tak ci się zdaje ? sumienie ci nie mówi, że w tej niewoli, w jakiej się znajduje i on jedyną dla mnie może być rozrywką ?

Szymelski. Sumienie?... w niewoli ?... (p. c.) A czemże on cię tak rozrywa ?

Ludwika (chodząc) Emabluje innie, jest grzecznym... czego ty nie potrafisz.

Szymelski. Emabluje cię?... cóź to jest, to niby, że...

Ludwika. Stara mi się przypodobać , robi siupryzy, przywozi książki...

Szymelski. On ci się stara przypodobać !... a zkądże to on sobie przywłaszczył to prawo ?

Ludwika. Widząc, że mam męża... z innej sfery, który mnie nie rozumie, nie pojmuje...

Szymelski (zaczynając się rozdrażniać.) No, zapewne, że cię nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem... bo jeżeli nazywasz to, mospanie, chęcią przypodobania się, że nie przewitawsz y się nawet z tobą, odjechał, to chyba mnie się w głowie przewróciło... Wszakże to jakby ci dał po nosie.

Ludwika. Bo to twoja sprawka!

i tego ci nigdy nie zapomnę! nie daruję!

Szymelski (j. w.) Lndwisiu, u-mityguj się , jeżeli masz Boga w sercu... Jakto! powiadasz, że ci się przykrzy ze mną, i że ten dandys cię rozrywa...

Ludwika. Ha! ha ! ha! co za przyrównanie (akcentując z ubliżającą ironią.) On!... i ty!

Szymelski. No, ale wszakżeż ja twój mąż.

Ludwika (j. w.) Niestety! tylko pomyśl, jaki między nami przedział... córka obywatelska, i jakiś oficjalista... lichy ekonomina.

Szymelski (marszcząc się.) Za któregoś poszła od biedy... wiem, wiem, daliście się z tem słyszeć... ale ten oficjalista wziął cię w jednej sukienczynie, nie żądając, wiesz o tem, żadnych posagów... ten ekonomina pracuje krwawo, żeby dogodzić twoim fantazjom i jeżeli jeszcze nie dopuścił się zło dziejstwa, to dla tego, że się wzdryga na samą myśl o tem... Zresztą, przysięgłaś mu , już nie mówię, posłuszeństwo, ale wierność, i... ten biedny człowiek, którym poniewierasz, jest ojcem twojej Józi... (p. c. wzruszony, biorąc jej rękę.) Ludwisiu, jeżeli mnie kochasz...

Ludwika (z ironią.) Ha! ha! ha!

Szymelski (wzruszony.) Jakto, więc mnie nie kochasz?

Ludwika. Co za pretensja!

Szymelski. Pretensja 1 (p. c.) czy ja śpię, c.zy mi się śni? więc to jest pretensja, gdy mąż, co kocha żonę chce, żeby i ona go kochała? (Ludwika chodzi poruszona.) Kobieto ! co przez ciebie przemawia! upamiętaj się!

Ludwika. Idź sobie!... jesteś tyran, świat mi zawiązałeś.

Szymelski. Ja ci świat zawiązałem ! gdym cię wybawił od głodowej śmierci, albo od czegoś gorszego... wszakżem za tobą nic nie wziął.

Ludwika. Nic! nic!... więc to nic taka ofiara, gdy ja, córka obywatelska poświęciłam się wychodząc za ciebie.

Szymelski. A! więc tyś się poświęciła? i cóżeś poświęciła? biedę,

i dla kogo to poświęcenie ? dla siebie, żebyś miała co jeść, bo teraz widzę , że nie dla mnie.

Ludwika. Powiedziałam ci, idź sobie!,., patrzeć na ciebie nie mogę (płacze.)

Szymelski. Ha! kiedy nie możesz patrzeć... to trudno... narzucać ci sig nie będę (chodzi; po chwili milczenia.) Dziś jeszcze jadę do dziedziców i dziękuję za służbę, rządcy .. . może mi dadzą miejsce pisarza prowentowego, gdzie przy sobie, na dworskim stole... nie ehcę ci dłużej zawiązywać światu . . . Zostańże tu sobie z panem Mieczysławem... może cię zrobi swoją gospodynią.

Ludwika (szlochając.) Tegom się doczeka ,.ka...kała!... i on... po-wia...wia...da... że mi światu nie zawiązał!

Szymelski (coraz drażliwiej i chodząc coraz prędzej,) Nie możesz patrzeć, to nie patrz!

SCENA XII.

Cii — Kasia.

Kasia. Proszę pani! (spogląda po nich; n. s.) Co się tu stało ?

Szymelski (groźnie.) — Czego chcesz ?

Kasia (n. s.) Jej! patrzy, jakby mnie chciał połknąć.

Szymdski (porywając jq. za rękę w najwyższej pasji i przyciągając na przód sceny.) Czego chcesz? pytam się.

Kasia (drżąc.) Państwo dziedzice tu jadą powozem , i pan Mieczy sław wróci! się z niemi.

iSzymelski (tragicznie.) Pan Mieczysław! .. (idzie ku drzwiom.)

Ludwika (rzucając się ku niemu.) Bonus! co chcesz zrobić!

Szymdski (zimno.) A pari co do tego ?... co zrobię , to zrobię... (do Kasi, która stoi z otwartemi usty.) Czego tu stoisz ?... wynoś się! (silniej tupnąwszy nogą.) Precz!

Kasia. Jezus Marja! wściekł się! (wychodzi.)

SCENA XIII.

Ludwika — Szymdski.

Ludwika (szlochając.) Bonus!

Szymdski (chodząc ogromnami krokami.) Bardzo dobrze się stało, że przyjechali, raz się to skończy.

Ludwika (j. w.) Co się skończy ?

Szymdski (j. w.) Takie życie!... co zanadto znowu, to nie zdrowo. Diugo byłem cierpliwy, zapracowy-watem się dla ciebie, miałaś wszystko, coś chciała: koki . tiurniury, czupiradta, czytałaś książki po całych dniach, zamiast jak dobra żona i gospodyni przypasać fartuch

i iść do chlewa i kurnika.

Ludwika (j. w.) Nigdyś tego nie żądał odenmie!

Szrmclski. Bom był za dobry... czekałem , aż sama się domyślisz , jakie są twoje obowiązki i wszystko znosiłem... Ale gdy mi teraz chcesz grać na nosie!... gdy myślisz mnie wystrychnąć na dudka, któremu każdy może plunąć w oczy, gdy chcesz mieć we mnie męża

pantofla, pokornego sługę, a na boku, com chciał mówić, gacha dla rozrywki... o ! hola, mościa pani.

Ludwika. Jakiego gacha ? Bo-nuś! (zbliża się ku niemu z zło-żonemi rękoma.)

Szymdski. Jakiego gacha ?... (porywa ją za rękę i prowadzi do okna.) Patrz! oto wysiada z państwem... masz go... (więcej z żalem niż z gniewem) ustępuję wam z drogi. .. przyjmij ich , bo ja tu już nie jestem gospodarzem... (wychodzi na prawo.)

Ludwika. Bonuś! co robisz... (słychać głosy) na złość nie przyjmę. ! nie wyjdę do nich wcale, niech sobie robi, co chce!... o, ja nieszczęśliwa !... (wychodzi na lewo.)

SCENA XIV.

Dawnoski — Dawnoska — Mieczysław. (Zatrzymują się przez chwilę w głębi we drzwiach i szepcą do siebie z ta-jemniczemi minami, poczem wchodzą na scenę. Oboje Dawnoscy staruszkowie, ale jeszcze żwawi.)

Daicnoski (mrucząc z potakiw'a-: niem.) Emhę !.. emhę !..; o! z tymi panami, to nie można iuaczej... jak tylko któremu cugli popuścić, to zaraz wielki pan. . . zaczyna pluć w sufit... U mnie to krótko!

Dawnoska (z pewną ironią.) No, no... ciekawa jestem tylko, na czem tię to skończy.

Dawnoski. Moja Kasiu, nie irytuj mnie .. . Wiesz dobrze, że ja z siebie nie dam drw’ić, ani pozwolę się okradać. (Dawnoska ; wzrusza nieznacznie ramionami.)

Mieczysław. Ja tymczasem pożegnam wujowstwo.

Dawdoski. Gdzież? dokąd?

Mieczysław. Przejadę sie .jeszcze w pole i do lasu... słyszałem, że tam gajowy dopuszcza się pewnych malwersacji, na które rządca patrzy przez szpary.

Dawnoski. Ano dobrze, dobrze... kiedy tak, to jedź... o! to trzeba pilnować, po piętach wszystkim deptać... (p. c.) Tylko ja myślałem, że ty będziesz przy tem, jak ja go tu wezmę na konfesaty... asystowałbyś niby w charakterze in-stygatora.

Mieczysław Ale po cóż? owszem, lepiej, że nie będę... wuj i tak wie

o wszystkiem.

Dawnoski. No, tak dalece wiele nie wiem... miałeś mnie objaśnić.

Mieczysław. Ogólnie wiemy, co wart; więe tylko chodzi o uwiado-domienie go, że wujostwo nie potrzebują nadal jego usług.

Dawnoski. A, tak., poprostu wypowie mu się miejsce od św. Jana... nie ma potrzeby legitymować się... no, więc jedź. (Mieczysław wychodzi)

SCENA XV.

Dawnoski — Duwnoska.

Dawnoska. Tylko mój Józieczku, daj sobie słowo, że się nie dasz ubiagać, bo znowu będde tak , jak z tym Bartłomiejem.

Dawnoski. Z jakim Bartłomiejem ?

Dawnoska. Ano z tym, co ci wypasł tyli kawał łąki, a ty mu wołu wypuściłeś bez żadnej a żadnej kary... żeby też chociaż dla przykładu.

Dawnoski Ale moja Kasieńko, zastanów się, że trzeba być sprawiedliwym... J akże chc»6z ! wół mu raptem zachorował na uderzenie

krwi do łba, i jak wlazł w łąkę ,

tak ani rusz, nie chciał wyjść . . . chłop go sam wypędzał, są świadkowie.

Dawnoska. Już ja ci ręczę, że cię okłamali . . . Albo naprzykład z tym Kosiorkiom ekonomem, co ci tak ładnie kupił konia na jarmarku.

Dawnoski. No, że kupił, to nie ma kwestji , i nawet tanio... a że mu przez drogę, jak jechał do domu, zdechł nagle, to cóż 011 temu winien.. w koniu nie siedział... szlak trafił i koniec . . . Zresztą, przywiózł skórę na dowód . . . (żywiej.) Moja K.;siu , już daj mi pokój... masz szczególną, pasję jątrzyć mnie, kiedy we mnie się i tak gotuje .. Przecie co sprawiedliwie, to sprawiedliwie.

Dawnoska (żywo ) Ale czegóż się gniewasz!.. powiadam tylko, że jesteś za dobry, każdemu pozwalasz sobie jeździć po głowie.

Dawnoski (rozdrażniony.) Ja. za dobry ! tak powiadasz! otóż, zobaczysz tu zaraz , co 'ja porobię . . . jeżeli tylko pokaże się, że to wszystko prawda.

Dawnoska. Unoś się, unoś! nie wiesz niby, jak ci to szkodzi...

Dawnoski. A czegóż mnie drażnisz... ja dobry! to dobre...

Dawnoska. Przecież ci to nie ubliża...

Dawnoski. Co ; inego dobry, a co innego za dobry... Za dobi’3\ to się znaczy : safanduła. a za takiego nie życzę sobie uchodzić. Znasz przysłowie: nie bądź gorzki, bo ( cię rozplnją, nie bądź słodki, bo cię 1-ozliżą... Więc pomimo (z przy-! ciskieni) tej niby dobroci, jak tylko | widzę, że chee ktoś ze mnie sko-

rzystać, oszukiwać mnie w żywe oczy... no! oddaj się Bogu.

Dawnoska (z nieznacznym uśmiechem.) Ale po cóż zaraz te sceny, mój Józieczku...

Dawnoski (poważnie, dobywając chustkę.) Pan, właściciel majątku, moja Kasiu, ma obowiązki... w jego ręku ścisły wymiar sprawiedliwości... we wszystko powunien wejrzeć, o wszystkiem pamiętać... o! (uciera nos) supełek!... na co ja mogłem zrobić supełek... nie wiesz czasem?

Bawnoslta. Jakto, zapomniałeś?

Dawnoski. Żebyś mnie zabiła... (przygląda się supełkowi.)

Dawnoska. Może na co ważnego... e! kiedy to ty zawsze taki roztrzepaniec.

Dawnoski. Czekajno.. . daj mi pokój... może sobie przypomnę . . . (chodzi myśląc.)

Dawnoska. Nie wysilaj się, Józieczku, bo to jeszcze gorzej.

Daionoski. Masz rację . . . (po chwili.) No, więc nie tracąc czasu, do dzieła... ale od czegóż tu zacząć V nie ma nikogo... gdzież oni siedzą oboje? (z przyciskim) ci państwo wielmożni tutejsi?

Dawnoska. Powinniby być u gospodarstwa... gdzież chciałeś?... przecież w pokojach nie będą siedzieć... On zapewne w polu, aDna u krów albo u drobiu

Dawnoski. Tak mówisz ? 1 no, toby było ładnie ... widać, że się I zajmują obowiązkami... (po chwili.) [ Ale ! a propos drobiu , wiesz , że ! te gęsi nie podobały mi się... niech' mi darują...

Dawnoska. No, co do tego, to ja biorę ich stronę i powiem, że to jeszcze najmniejsze wykroczenie .. przecież i oni też przy pracy zjeść

czasem lepiej potrzebują... a chociażby tam mieli jaki dochodzik na boku...

Dawnoski (surow'o.) Tylko ich nie broń, proszę cię... kontraktem mają zakazane... (po chwili) A! re-jestra... (przeglądają oboje) patrz! przychód w ziarnie... o! rozchód... lim !... adnotacje... wiesz, że bardzo porządnie... cóż ty chcesz... wszystko wpisane, usprawiedliwione, tak lubię... (biorąc inne.) A tu kontrola najmu

Dawnoska. Tylko dobrze się rozpatrz, bo to ci rządcy, to mają na wszystko sposoby.

Dawnoski (siadając na kanapie

i przeglądając.) Ale wierza.j mi, że bardzo porządnie .. (po chwili, trzymając w ręku rejestra.) Powiedz mi, moja Kasin, tylko otwarcie.. . co ty mówisz na ową myśl puszczenia tego folwarku w dzierżawę Mieciowi...

Dawr.oska (chodząc) A cóż mam mówić... obiecało się...

Dawnoski. Hm!. . . obiecało. . . obiecało... naprzód, powiedz wyra-j źnie: obiecałam.

Dawnoska. A to zkąd znowu!

| to twoja wola była...

Dawnoski. Moja! przeżegnaj się też.

Dawnoska. Ale zresztą , o cóż tu chodzi... jeżeli ci się to niepo-doba...

Dawnoski. Hm! to dobrze, ale jakoś dało się słowo...

Dawnoska. To jest: ty dałeś

i słowo, ja na to nie wpływałam.

Dawnoski. Wszakże ci się radziłem.

Dawnoska. Powiem ci prawdę, Iże jeżelim się chwyciła tej myśli,

to głównie w tym widoku, żeby się ztąd pozbyć Szymelskiego.

Dawnoski. Jeżeli dopuszcza się i nadużyć, bo jeżeli nie, to znów nie j widzę, dla czegoby mu clileb odbierać.

Damioska. Eób jak chcesz . . . byleby ma mnie potem nie było.

Dawnoski Bo tak, mówiąc między nami... otwarcie... hm... (po chwili) jakie też ty masz poczu- [ cie?... jeżeli puścimy Mieciowi, czyj on będzie nam placil regularnie J dzierżawę ?

Dawnoska. Mój Józieczku, Bóg to raczy wiedzieć.

Dawnoski. A widzisz ! (wstaje i chodzi.) Tak, jeżeli mam być szczerym, to wolałbym komu obcemu.

Dawnoska. A to znowu co za myśl! żeby się potem procesować.

Dawnoski. No, to przynajmniej w ostatnim razie ta byłaby pociecha... można się dopominać... a ze swoim, to jakoś...

Dawnoska (chodząc także.) Boże zachowaj każdego od procesów.

. Dawnoski. Ale dajmy na to, że mu puszczamy i nie płaci regularnie , rachując na pokrewieństwo... boć zawsze niby chociaż trochę dalszy, ale siostrzeniec.

Dawnoska. Hm, nie mamy dzieci.

Dawnoski. Więc po naszej śmierci i tak coś dostanie, a tymczasem... toć ma co jeść u nas.

Dawnoska. No, ale widzisz, chłopiec chciałby mieć coś swojego, pracować... ja mu się nie dziwię... zawsze to tak nie koniecznie ładnie, że siedzi przy nas i próżnuje.

Dawnoski. Wiesz co, z dwojga złego, tobym już wolał dać mu coś ciepłą ręką. . niechby sobie poszukał

I jakiej posesyjki... dużobym mie dał,

j ale...

Dawnoslca. A dawaj sobie, rób co cliesz, ja się w to nie mięszam .. (po chwili.) A cóżby się zrobiło z tym folwarkiem, jeżeli Szymelskiego si ę odprawi ?

Dawnoski. Prawda! kłopot . . . (po chwili.) Toby go może nie td-prawiać'! co mówisz ?

Dawnoska. A jeżeli cię oszukuje ? mój Józieczku, dla samego przykłada wypadałoby...

Dawnoski. Hm! zapewne... oni sobie myślą, ci panowie oficjaliści, że my, dziedzice, jesteśmy ich dojne krówki . . . ale to mniejsza, ludzie z ludzi żyją... tylko mnie to gniewa, że nas mają za ślepych, są przekonania, że można nam bezkarnie kolki ciosać na głowie, ssać jak pijawki...

Dawnoska. Nie mów nic, póki się nie przekonasz... A jeżeli też to wszystko nie prawda?

Dawnoski. A! to co innego... ja jestem przedewszystkiem sprawiedliwy.

Dawnoska (spostrzegłszy Szymelskiego, n. s.) Cicho, cicho .. . Szymelski.

Dawnosld. Hm... hm! W'ięc na czemże stanęło ? co mu powiedzioć ?

Dawnoska. Rób jak chcesz.

SCENA XVI.

Oiż — Szymelski (wchodzi z prawej strony.)

Dawnoski (zimno.) Jak się masz, pauie Szymelski.

Szrjmehki (wzruszonym głosem.) j Rączki państwa dziedziców całuję...

! (idzie do Df.wnoskiej i całuje ją w rękę, potem Dawnoskiego w ramię.)

Dawnoski. Hm., hm! (patrzy

na żonę , po chwili.) No, cóż tam słychać ?

Szymelski (odstępując parę kroków i stając z rękami w tył zaio-żonemi: z westchnieniem.) Żle sly-- ać, proszę pana.

Dawnoski. Żle?... hm! hm!., to nie dobrze.

Szymel:ki (wzruszony.) I wskutek tego mam pokorną prośbę do państwa.

Dawnoski. Prośbę ? (do żony cicho) ma prośbę... hm! (głośno.) Cóż to takiego ?

Szymelski (j. w.) Ja sam rie wiem czy dobrze robię... ale trudna rada!... i chciałem prosić... o uwolnienie n'”ie od obowiązków rządcy na tym folwarku.

Dawno :ka (która przechadzała się, trącając męża ze znaczeniem,) Widzisz! widzisz !

Dawnoski (zdziwiony.) O uwolnienie ? zkądże ci się wzięło?... gdzież się podziejesz?

Dawnoska (do męża.) Tss! . . . (ironicznie.) O ! Szj melski zapewne się postarał zawczasu o inne n>>ej-sce, i to lepsze niż tutaj.

Szymelski (rozrzewniając się coraz więcej.) Właśnie że nie... i... nawet chciałem prosić... (z wybu-cheni) o ratunek, bo ja jestem naj-r’eszczęśliwszy człowiek pod słońcem !

Oboje (z zajęciem, zbliżając się do niego:) No, no?

Dawnoski Cóż ci to ?

Szymelski. Niech mnie państwo albo przekonają, że się mylę, widząc to, co nie jest, albo wezmą w opiekę i przytulą gdzie przy sobie ... poprzestałbym na posadzie pisarza prowentowego na dworskim wikcie

Dawnoski. Na dworskim wikcie ? a to co za koncept! gdzież żonę podziejesz ?

Szymelski. Rozchodzimy się.

Dawnoska. Rozchodzicie się !... Szymelsin, czy tobie źle w głowie ?

Szymelski. Albo ja wiem ! to być może... ale cóż mam począć!... oczu zamykać na to , co się dzieje , nie mogę.

Dawnoska. Ale cóż się zrobiło?

Szymelski. To,.. vz żalem) że nie mam żony.

Dawnoski. Nie masz żony ? . . . jakto ?

Szymelski. Kiedy kobieta, zapomniawszy o tem, że ma męża i dziecko, wdaje się w pokątny . . . romans...

Dawnoski. A! a !... (z szczerem współczuciem.) Biedaku! (z spojrzeniem na żonę ) A, kobiety! kobiety !

Dawnoska. Co ty mówisz ! z kimże ? któż tn u was bywa ?

Szymelski. A któżby, tylko kuzynek państwa, pan Mieczysław.

Dawnoska (patrząc na męża.) M>ecio! czy podobna !

Dawnoski (patrząc na żonę.) A, to lampart! patrz!

Szymelski. Od niejakiego czasu przyjeżdża tn niemal codziennie i...

Dawnoska (żywo.) Ale to być nie może! przywidziało ci się.

Szymelski. Sama się przyznała !

Dawnoski. Przyznała!,., (oboje chodzą spoglądając po sobie, po chwili.) Szkaradna kobieta.

Danowska. Niegodziwy chłopiec ! (do męża.) Spodziewam się, że mu. tej awantury nie przepuścisz i da»z poznać, jak sobie ubliżył i nas o-braził.

Danowski. On ? (lekko.) Moja

Kasiu, ja jego znowu tak dalece nie winuję.

Dawnoska (zgorszona.) Co? bałamucić mężatkę , matkę dzieciom ! to podług ciebie, nic ?

Dawnoski. Ona winniejsza.

Dawnoska (żywo.) A ja ci powiadam, że oni

Dawnoski. Kasieczko . . . krew, nie woda!... to nas nie kuście!

Dawnoska. Byłeś zawsze i jesteś człowiekiem lekkim .. . bez zasad!

Dawnoski (z wymówką, wskazując na Szymelskiego, ale kontent wewnętrznie.) Kasiu ! Kasiu!

Dawnoska (do Szymelskiego.) Powiadasz, że się przyznała ? to być nie może.

Daicnosld. Rzeczywiście... żadna tego nie zrobi, jeżeli się naprawdę do czegoś poczuwa... nie znasz kobiet, to są przekory.

Dawnoska. Musieliście się o coś przemówić i od słowa do słowa...

Szymelski. To prawda...

Dawnoska. "W rozdrażnieniu człowiek nie umie panować nad sobą i nie miarkuje słów...

Szymelski (wzruszony.) Przyznaję , że byłem może za prędki, robiłem jej wyrzuty...

Dawnoska. A widzisz!

Dawnoski. A ona mszcząc się, narobiła ci strachu.

Szymelski. Ah! gdybym się przekonał, że to wszystko nie prawda!

Dawnoska. Już zdaj się na mnie... ja was muszę pogodzić... gdzież ona jest ? (idąc ku drzwiom z lewej strony.) Tu ?

Szymelski. Tu.

Dawnoska. Idę do niej (wychodzi na lewo.)

SCENA XVII.

Dawnoski — Szymelski.

Dawnoski (chodzi dość długo, przystawając czasem i spoglądając z pod oka na Szymelskiego , który wsparty jedną ręką na poręczy kanapy, stoi pogrążony w zamyśleniu; po chwili zbliżając się doń i u-derzając go po ramieniu.) Nie pójdziesz nigdzie... ja ci powiadam... zostaniesz tu na miejscu. . . (Szymelski nie odpowiada, potrząsając tylko głową; po chwili.) Kiedy moja żona się w to wdała, to wszystko będzie dobrze... ona to odrobi.

Szymelski. Ale czyż się to da odrobić, jeżeli prawda, że mnie nie kocha i ma na boku gacha.

Dawnoski. Już tylko spuść się na moją żonę, ona znajdzie sposób, (n. s.) chociaż ma rację , jakże to odrobić... głupia sprawa... (chodzi znowu.)

SCENA XVIII.

Ciż — Dawnoska (z dzieckiem 3—4-letniem na ręku, za nią) — Kasia.

Dawnoska (bardzo ożywiona, idzie prosto ku Szymelskiemu.) Płacze ! szlocha! nie może się utulić... powiadam, że ci się przywidziało, ona ciebie kocha... a to wszystko bajki, plotki, (podając mu dziecko) masz, pocałuj... przyprowadzę ci ją zaraz i pogodzicie się... (Szymeiski całuje dziecko i głaszcze: po chwili do męża.) Patrz, to nasza chrześniaczka.

Dawnoski. Ładne dziecko . . . (cmoka i prztyka do niej palcami; po chwili spoglądając jowialnie na Szymelskiego.) No, cóż ty chcesz... jakby skórę z ciebie zdarł.

Dawnoska. Już co to, to nie., wykapana matka.

Dawnoski (nagle.) A ! Kasiu ! mam już... wiem teraz na co zrobiłem supełek, (sięga do kieszeni i dobywa parę cukierków.) Patrz! umyślnie dla niej przywiozłem . . . (pokazuje dziecku) kochasz mnie ?

DatChOtka. No, to weź ją tymczasem, a ja pójdę po matkę. (Wychodzi na lewo).

SCENA XIX.

Kania — Dawnoski ■— Szymelski.

Dawnoski (z dzieckiem na ręku, ; patrząc ciągle na Kasię, która chodzi tuż za nim.) Bardzo grzeczne dziecko... nie płacze . .. (do Kasi, chcąc ją. uszczypnąć w poli -liczek.) Czyś ty niania ?

Kasia (usuwając się.) Proszę pana.

Dawnoski (obejrzawszy się nie-; znacznie na Szymelskiego, który odwrócił się i stojąc w oknie, ociera oczy; zagadując do dziecka.) Kochasz nianię ?. . . niania caca? . . . (siada na krześle i posadziwszy dziecko na kolanach, huśta je) Tak pan jedzie po objedzie , sługa za nim... (do Kasi) Jak jej na imię?

Kasia. Józia, proszę pana

Dawnoski (patrząc ciągle na ^ Kasię.) A to tak, jak mnie... i ja, Józio, wiesz?... a tobie?

Kasia (sposzczającoczy.) Mnie?!

Dawnoski. Także Józia? hę? (chce ją pogłaskać.)

Kasia (usuwając się.) Nie, mnie Kasia.

Dawnoski. Tak jak mojej żonie... na, masz za to . .. (daje jej karmelek.)

Kasia (wzbraniając 3ię.) Dziękuję

panu.

Dawnoski. Nie bądźże ceremo-njantk,;... (wtyka jej w rękę, po-czem spostrzegłszy żonę , zaczyna śpiewać, zajęty dzieckiem.)

SCENA XX.

Kasia—Daicncscy— Ludwika — j Szymehld — później Mieczysław.

Dawnoska (prowadząc Ludwikę, która trzyma chustkę na oczach.) No, a teraz na sprawę, w żywe oczyl... co które ma na sercu, niech wypowie... przeproście się i zgoda! (cicho do Ludwiki.) Tylko proszę cię, miejże rozum (popychając ją do męża.) No!

Ludwika (spłakana.) Cóż ja mogę powiedzieć!... (Dawnoski oddawszy dziecko Kasi, zbłiża się . do nich.)

Szymelski. Proszę państwa, co do mnie, to ja jestem człowiek prosty i nie umiem się wygadać j tak, jakbym chciał... (uderzając się | W piersi) ale tu czuję... i tu mnie boli... Bóg widzi, że pragnę zgody dla samego dziecka , które inaczej zostałoby tak jak sierotą ... ale jakież będzie nasze dalsze życie ?

| wieczne wymówki, żem jej świat I zawiązał, że nie dostarczaj na stroje, że nie spraszam do domu takich paniczów, jak ten...

Ludwika (płaczliwie.) Boiiuś!

Szymelski (z łagodnym wyrzutem.) Wszajsżeś mi powiedziała wyraźnie, że na mnie patrzeć nie możesz, bo... gdzież mi się z nim równać!

Ludwika (j. w.) Ale bo łapiesz zaraz za słówka... jakiś ty jest!.,, (żywiej) a zresztą.,, sam doprowadziłeś mnie do tego.

Szymelski. Ja a to jakim sposobem ?

Ludwika. Byłeś zawcze tak obojętnym.

Szyn lsiei. Obojętnym!

Ludwiką (zawsze płaczliwie.) Nie przypuszczałam, że to zaraz tak weźmiesz do serca . . . takim drażliwym jak dziś, nigdy cię uie widziałam.

Dawnoski (n. s. do Szymel-skiego ) Bo, uważasz, obojętny, to znaczy mazgaj .. rozumiesz ? byłeś za dobry... (grozi mu palcem) miej naukę! (cicho do żony.) Widzisz, to to się nazywa za dobry!

Mieczysław (wchodząc głębią., z dobrą miną.) Oho! sprawa wytoczona... coś idzie gorąco... ta, płacze... (rozpytuje się Kasi, która w głębi chodzi z dzieckiem.)

Szymelski. W każdym razie, tego coni od ciebie usłyszał, z palca sobie nie wyssałaś . to było powiedziane na jakiejś podstawie.

Dawnoska (żywo.) Ale na żadnej, ja ci za nią ręczę . .. winną jest tylko zbytecznej draźliwości, w której przystępie chciała ci po prostu dokuczyć. Zkądżeby mogła mieć jakieś, jak ty nazywasz romanse z. naszym kuzynem , kiedy 011 właśnie intrygował, mogę powiedzieć, żeby was ztąd wysadzić. (Mieczysław ukradkiem się wynosi.) Zastanów się, jakże to jedno z drn-giem pogodzić ?

Szymelski (ucieszony.) Tak!... i

to prawda jest? (do żony.) Więc czegóż mnie było wystawiać na takie próby ? (przyciąga ją do siebie.)

Ludwika (do ucha, z wyrzutem.) Nie mogłeś mi tego wszystkiego , powiedzieć sam na sam, w cztery ’ oczy ?... wstydź się !... tyle mnie nażenować!

Szymelski (zakłopotany.) No, to prawda , com chciał mówić, przepraszam cię... ale po cożeś mi, mos i panie, tyle strachu narobiła... oj, ty!

Dawnoska (wziąwszy od Kasi ! dziecko i oddając je Szymelskiemu.) No, dosyć już tych wszystkich wymówek ... pocałujcie się wszystko I troje i Bogu dziękujcie, że się na tem skończyło. (Szymelski bierze dziecko na rękę, drugą obejmuje żonę; Kasia zostaje w głębi.)

Dawnoski (odprowadzając żonę w głąb; żartobliwie.) A my nie przeszkadzajmy im... zrobiliśmy już swoje , resztę zostawmy naturze... patrz, jaka malownicza grupa!

Dawnoska (patrząc mu w oczy.) No, kontent jesteś?

Dawnoski (jowialnie.) Byłbym i bardzo, gdybym się nie obawiał twoich wymówek.

Dawnoska. A to jakich?

Dawnoski. Żem znowu za dobry.

Dawnoska (głaszcząc go obu rękoma po twarzy.) Zawsze w do-wcipkach !

Dawnoski (biorąc ją w objęcia i spoglądając na Szymelskieh.) Druga grupa ! (Kasia śmieje się w głębi.)

KONIEC.

wejście

(Prawa i lewa strona od widzów.)

Rek wizyta.

Meble skromne — [po lewej] kanapa stolik — książka — komoda — filiżanka etc. — na kanapie pukiel damski — podstawka na popiół — [po prawej] stół większy pokryty suknem zielonem — potrzeby do pisania — kilka rejestrów gospodarczych — dwie świece w lichtarzach mosiężnych — puszka na tytoń — tytoń — papierki — [dwa gotowe papierosy] — zapałki woskowe — na krześle zwitek krepiny.

Mieczysław: szpicrut — książka — pulares — pieniądze — port-cigare — dwa papierosy.

Ludwika: stroik do upięcia na głowę — flakonik.

Dawnoski: laska — fajka na długim cybuchu nałożona i zapalona — chustka z zawiązanym supełkiem — okulary w etui — kilka karmelków.

Dawnoska: tabakierkę.

komedja w 1 akcie

przez

Józefa j3LiziŃSKiEGO.

OSO BY:

KIKSIE WICZ.

KIKSIE WICZOW A.

JADWINIA, ich córka.

TEODOR MOSZCZYC. SZWINDEI.MAN.

(Rzecz na wsi, w domu Kiksiewiczów).

ONUFRY.

MARCIN.

(Teatr przedstawia pokój gospodarski; w głębi drzwi szklanne stanowiące główne wejście; na prawo jedne drzwi boczne — na lewo dwoje, jedne w pierwszej, drugie w ostatniej kulisie; umeblowanie skromne; na prawo stara i wazka kanapa z wypłowiałem pokryciem, na lewo stół albo biurko czarno pomalowane, na którem rejestra gospodarskie, duży kałamarz i t. d., kilka prostych krzeseł pod ścianami.

SCENA I.

Jadwinia — Onufry.

Onufry (po chwili milczenia, proszącym tonem). Moja złota panno Jadwigo,..

Jadwinia (figlarnie). Cóż, mój brylantowy panie Onufry?

Onufry (z wyrzutem). Tak, żarciki ze mnie!

Jadwinia (jak wyżej). Jakie żarciki ? nazwałeś mnie pan złotą, ja pana brylantowym, o cóż chodzi ?

Onufry. O to, że na kogo Pan Bóg, to zaraz i wszyscy święci...

Bibl. Teat. 4mat. Zeszyt 14.

na pochyłe drzewo to i kozy

skaczą.

Jadwinia (z ukłonem). Czyli inaczej że ja koza... na taki komplement nie main już nic do powiedzenia.

Onufry. Jest! jak mnie pani zaczniesz po swojemu łapać za słówka, to nie będę mógł się wcale odezwać, szczerze powiadam. (Po chwili z żalem , chodząc wielkiemi krokami). Nie! ja widzę, że z tego nic nie będzie... to darmo ! trzeba sobie raz wyperswadować.

Jadwinia (z żartobliwą emfazą). Bójie się pan Boga, co się stało?

1

Onufry. Co sfę stało ? to, że ja jnż chyba tego nie przezwyciężę... (Po chwili). Jak sobie wspomnę przeszły rok, to mi się serce kraje... tak ślicznie szło, bylibyśmy już dziś może po ślubietymczasem wszystko się zmieniło ; ni ztąd ni zowąd jakieś muchy w nosie , i to nie tylko rodzice, ale i panna Jadwiga.

Jadwiga (patrząc mu w oczy). Jak to? czy pan to na serjo mówisz ?

Onufr^y (mięknąc). Jakże nie mam mówić, kiedy...

Jadwinia. (z wyrzutem). Wstydź się pan! (Odwraca się z dąsem)

Onufry (załamując ręce). Jest,' znowu! (Chodząc za nią). Panno Jadwigo, przepraszam, proszę o rączkę... moja pani złota. (Jadwinia chodzi, unikając go; płaczliwie). Ah! Boże, co muszę wycierpieć!

Jadwinia. No, masz pan, masz, a nie płacz. (Onufry całuje jej rękę kilkakrotnie z zapałem). Z panem to trzeba doprawdy jak z dzieckiem.

Onufry. Ale na miłość Boską, niechże pani sama powie : rodzice dopóki trzymali w mieście oberżę pod „Kogutkiem4*, to przyjmowali mnie jak nie wiem kogo , i nazywali już nawet zięciem; jak tylko zostali dziedzicami wsi tak zaraz im się w głowrie przewróciło ,

i już, panie nie dostępuj do nich... słyszeć o mnie nie chcą, choć przecież jestem pisarzem prowentowym w takich dużych dobrach, i mam , panie, trzysta rubli pensji... a na przyszły rok, da Bóg doczekać, spodziewam się być głównym rządcą.

Jadwinia. Cóż na to poradzić,

kiedy rodzice mają uprzedzenia , i to mi się właśnie nie podoba...

Onufry. Że jestem w obow iązku ? ba! ja wiem, że im to nie w smak, osobliwie matce, ale to trudna rada ! , wszakże człowiek stworzony na to, żeby pracował ; nie sztuka, panie, baraszkować i minę stroić, a pó źniei zębami szczękać. (Po chwili). Cz}* pani myślisz, że i oni już mogą siedzieć z założonemi rękoma dla tego, że kupili tę głupią Kocią Górkę, panie, nota bene przepłacili ? Wspomnicie moje slowr«a, że za jakie kilka lat wezmą napowrót propinację.

Jadwinia. A to pięknie nam pan życzysz... dziękuję panu.

Onufry. Mój Boże! ja źle życzę ! toć jabym państwu nieba przychylił, gdybym mógł, szczerze powiadam... ale przecież widzę, co się dzieje, i przykro mi.

Jadwinia. E, bo pan zanadto się jnż rozgadałeś, jak mamę ko-| cham.

Onufry Ale moja panno Jadwigo , wszakże dawniej, ile razy przyjechałem, to rodzice przywitali się ze mną, jak z człowiekiem, przyjęli po ludzku, nagadaliśmy się, naśmiali.,. a teraz co? ojciec się skrzywi, słowa nie przemówi... matka znowu, co całow7ała mnie zawsze w głowę, to teraz ledwo, że mi się odkłoni, i także nie chce odpowiada tylko z papierosa puli ! puli! .. ale! zkąd jej się wzięło naprzykład parierosy ćmić, czy to potrzebne ?

Jadwinia (niecierpliwie). O! Boże kochany — co to panu szkodzi!

Onufry. Toć nic nie szkodzi, ale mię serce boli, tem bardziej, że to

wszystko na złość, żeby mi zaimponować.

Jadwinia. Co też pan wygadujesz, Jezus Marja!

Onufry. Tak jest, szczerze powiadam, rodzicom się zachciało koniecznie zięcia z szykiem, inaczej ani rusz! czemuż nie wybrali sobie jakiego panicza wtenczas, gdy jeszcze mieszkali w mieście? wszakże pod „Kogutkiem" bywało szlachty jak nabił; skoro tylko pani powróciła z pensji, zamawiali się do rodziców umyślnie , aby panią zobaczyć i zalecać się... istny odpust do cudownego obrazu... a jednak wtenczas ja byłem dobry, nie to, co dziś.

Jadwinia. Ale nie mówże pan takich rzeczy, bo mi przykrość sprawiasz, jak mamę kocham. Wtenczas właśnie, chociaż tylu mi się zalecało, powiedziałam sobie, że tylko za pana pójdę; więc jeżeli] rodzice nie mogą się zdecydować, marząc o jakiejś świetniejszej dla mnie partji, to przecież zdaje mi się, że mógłbyś pan rachować cokolwiek na mnie; dałam uroczyste słowo, i dotrzymam.

Onufry (uradowany, całując jej rękę). Z pewnością ? ah! panno Jadwigo, pani bo nie wiesz, jakie myśli czasem przychodzą do głowy.

Jadwinia (spostrzegłszy wchodzącego Kiksiewicza). Cicho! ojciec idzie.

SCENA II.

Kiksiewicz (w kitlu płóciennym wchodzi pierwszemi drzwiami z lewej strony, skrzywiony, trzymając tuż przed oczami papier stęplowany) — Onufry — Jadwinia.

Bibl. Toat. Amat. Zeszyt li.

Ktimu.wicz (do siebie, siadając przy biurku). Odebrałem jakiś pozew i ani weż... nic a nic go nie rozumiem. . pytałem się woźnego, ale on taki mądry, jak i ja . . . (Onufry całuje go w ramię; przymrużając oczy, kwaśno). A, pan Onufry! zkądżeś się pan wziął?

Onufry. Objeżdżałem nasze folwarki, a że mi tędy droga wypadła, więc uwiązałem, panie, konia u płotu i wstąpiłem na momencik odwiedzić. (Całuje go w ramię).

Kiksiewicz. Panu zawsze tędy droga wypada. (Spostrzegłszy córkę i mierząe ją surowym wzrokiem, na stronie). Coś on mi tu znowu za często zagląda do Jadwiui... co było dobre kiedyś, to nie dziś.

Onufry. Jakże zdrowie pana Kiksiewicza dobrodzieja ?

Kiksiewicz (opryskliwie). Dziękuję , zdrów jestem. (Po chwili). Zresztą przecież pan wiesz... czego się to pytać i napróżno psuć gębę.

Onufry. Bardzo się cieszę.

Kiksiewicz (jak wyżej). Z czego ? ciekaw jestem; czyś pan myślał, żem już umierał?

Onufry. A niechże Bóg broni!

Kiksiewicz. A to znowu dla czego? ludzie umierają i dobrze jest ., nie ja byłbym pierwszym ani ostatnim.

Jadwinia (na stronie). Biedak ! to się ojciec zawziął na niego!

Kiksiewicz (zawsze zajęty czytaniem). Ciągle czułości i czułości, nie wiedzieć z jakiej daty; co pana to może obchodzić, czym ja zdrów, czy chory ?

Onufry (potulnie, całując go w w ramię). Przecież ja pana Kiksiewicza dobrodzieja kocham i sza-

2

„Łabędziem11 pękali z zazdrości, bo n nich stawali tylko oficjaliści i drobna szlachta, a dla czego ? bo to byli ordynarni Indzie, a ja miałam inne wzięcie, potrafiłam się podobać, być uprzejmą, rozmowną... to też jakie honory mi robili! wozili po spacerach, zdrowie moje pili. .. awantury ! ... (Chodzi, po chwili). A interes, jak szedł! Ojciec, co z początku nieraz historje wyprawiał z zazdrości, jak się zastanowił, to po rękach i kolanach mię całował.

SCENA IV.

Poprzedzające, Kiksiewicz (wchodzi z lewej strony) — Onufry (za nim z papierami w ręku) — później Szwindelman.

Kiksiewicz (wchodząc prędko, zaaferowany). Szwindelman przyjechał ! Szwindelman przyjechał! widziałem go z okna.

Jadwinia (na stronie). Ten faktor !

Kiksiewiczowa (ucieszona). A. chwała Boga !

Jadwinia (na stronie). Jak mamę kocham , zmięszalam się .. . to doskonało !

Szwindelman (żyd nowoczesny, w długim surducie, bez pejsów, starając się okazać godność i dystynkcję. w obejściu, wchodzi środ-kowemi drzwiami). Moje uszanowanie państwu.

Kiksiewicz (podając mu rękę). Witam, witam.

Jadwinia (na stronie). Sani!... to przecież !

Kiksiewicz (do ucha żonie). Wynieście się ztąd, bo ja chcę z nim najprzód pomówić w cztery oczy.

Kiksiewiczowa (podobnież). A nie zbajże się, bo ty zawsze zapominasz, że jesteś obywatelem. (Cicho, przechodząc koło Szwindelmana). Przyjedzie ? (Szwindelman robi gest uspakajający). Ładny ? (Szwindelman robi gest admiracji).

Kiksiewicz (spo strzegłszy Onufrego, do siebie). A ten się musi zaraz wrazić, gdzie nie potrzebny. (Niecierpliwie, chcąc odebrać papier). Proszę — już przeczytane?

Onufry. Nie jeszcze.

Kiksiewicz. Nie ? pókiż tego...

Onufry. To okropna wiklanłna, ledwo do połowy doszedłem.

Kiksiewicz (wypraszając go). No, to proszę tam... na osobności będzie spokojnie, nikt nie przeszkodzi.

Onufry (w7ychodząc, na stronie). Wyprasza mnie, jakieś tajemnice z tym żydem, oj źle ! (Do Jadwigi, cicho). Panno Jadwigo... (Kiksiewiczowa spostrzegłszy to, bierze Jadwinię za rękę i każe jej iść za sobij; wychodzą na prawo; Onufry na lewo w pierwszę kulisę, ociągając się).

SCENA V.

Kiksiewicz — Szwindelman.

Kiksiewicz (obejrzawszy się). No, niechże Szwindelman gada .. . jakże interesa?

Szwindelman (zawsze z powagą). Nic ma pan cygara?

Kiksiewicz (dając mu). Proszę, proszę. (Zapala zapałkę).

Szwindelman. Zaraz. (Chowa cygaro do kieszeni, a dobywa kawałek niedopalony i zapala; po chwili). Co ja miałem trudności, to pan nie da wiarę... ale nie bój

się pan, czego się Szwindelman podejmie, to zrobi.

Kiksiewicz. Więc dobrze poszło ? (Siadając na kanapie).

Szwindelman. Musiało pójść, ale co ja miałem!

Kiksiewicz. No, cóż?

Szwindelman. Widzi pan Kiksiewicz , to jest człowiek, który mnie cenić swoje godność... pan z panów... jaki on drażliwy na wszystko... aj! aj! co on mi się nawy-pytywał!

Kiksiewicz (niespokojny). Jak to, wypytywał się ? o co V

Szwindelman. No, o co ? co panu będę gadał... niech się pan domyśli,

Kiksiewicz (jak wyżej). O posag?

Szwindelman. Posag. co on się ma pytać o posag, kiedy on wie, co go musi dostać... taki pan!... on żeby chciał, toby mu miljony same zleciały... ale jemu chodzi najwięcej o to, żeby w jaki podejrzany familje nie właził... rozumie pan ?

Kiksiewicz (jak wyżej). No, przecież można mu było powiedzieć...

Szwindelman. Czy pan mnie chce uczyć, jak ja mam gadać ? Szwindelman się nie złapał, bo ma takt.

Kiksiewicz. Cóż się miał łapać... przecież nie jestem żaden człowiek podejrzany.

Szwindelman (dwuznacznie). Ja wiem!

Kiksiewicz. Pracowałem uczciwie na to, żeby przecie... jakoś...

Szwindelman. Ale daj pan pokój!... jak będziemy tak oba swoje ciągłe w kółko, to końca nie będzie ; dosyć na tem, że bez Szwindelmana pan by takiego zięcia nie dostał... pan dobrze wic ..

Kiksiewicz (po chwili). Ale to golec podobno... mnie coś tak doszło.

Szwindelman. Golec?... pan mnie za tego golca co postąpi, jak go pan zobaczy.

Kiksiewicz. Za pozwoleniem — alboż nie dałem z góry rewers na pięćset rubli?

Szioindelman (śmiejąc się z lekceważeniem). Pięćcet rubli ?... aj, co to za suma!... ja miałem wtenczas, co prawda, innego na myśli... a ten to taki feiner puree... pan Kiksiewicz przez niego będzie wchodził w najpierwsze familje.

Kiksiewicz (na stronie). O to właśnie chodzi. (Głośno). Więc koniec końcem, jakże rzeczy stoją?

Szwindelman. Ja pauu co powiem. (Po chwili). Pan odda mu wieś, a sam się wyniesie do miasta.. rozumie pan?

Kiksiewicz. Ja do miasta! . . . dziękuję!

Szwindelman. No, co dziwnego ? gdzie pan widział, żeby rodzice żony siedzieli przy zięciu? on o-bejinie gospodarstwo i będzie panu płacił dziesięć tysięcy na rok. Zobaczy pan Kiksiewicz, co 011 z Kociej Górki zrobi za parę lat.

Kiksiewicz (zamyślony). Przepuści. (Wstaje).

Szwindelman. Przepuści ?... jak go pan zobaczy, to go pan przeprosi za to, co pan powiedział teraz. (Wstaje także). On przepuści ! ? taki gospodarz ! co się uczył gospodarstwa w Proskau... pan wie, co to Proskau?

Kiksiewicz. Nie wiem.

Szwindelman. A widzi pan! pan nic nie wie, a pan gada. Pan sobie będzie siedział w mieście, jak u

Pana Boga za piecem, a on we wsi. Co pan my szli, to jeszcze większy honor dla pana, że pan będzie miał zięcia dziedzica, aniżeli że pan sam ma wieś... to panu tak nie pasuje, rozumie pan ? A jak to będą w calem mieście gadać, jak zięć przyszłe do rodziców na święto karetę z liberją. . te łyki to popękają z zazdrości.

Kiksiewicz (na stronie). Może, że to będzie z szykiem... ale... jakby on naprzykład nie chciał mi płacić tych dziesięcin tysięcy?

Szwindclman. Co to za gadanie jest! jakby pan widział, że nie chce płacić, to pan zahipotekuje.. rozumie pan?

Kiksiewicz. Djabliż z tego, rychło w czas! to ja już wolę od razu.

Szwindclman. Może pan i od razu, o co chodzi ?

Kiksiewicz. No, i kiedyż on przyjedzie ?

Szwindclman. Dzisiaj.

Kiksiewicz (przestraszony). Co ? dzisiaj !

Szwindelman. On już jedzie, tylko go patrzeć ... zaraz za mną miał wyjechać z miasta.

Kiksiewicz. I nic Szwindelman nie powiedział!

Szwindclman. Nu, co się pan tak lęka?

Kiksiewicz. Ale on przynajmniej nie wie o naszej umowie, i o tem, że go czekamy ?

Sztcindelman. Po co ma wiedzieć ? a to byłby interes! on by mi plunął w oczy, że ja go chcę sprzedawać ! on taki honorowy pan! jakem mu to zaproponował, tak on się za- j myślił i powiada: a jak ja tam pojadę , przecie to nie cielę kupić na mięso?—ja mówię: to się wie, że

nie cielę... więc namówiliśmy się, że on tu niby.będzie przejeżdżał... (Nawiasowo). A jak on paradnie jedzie! z powozem i z k amerdynerem!

Kiksiewicz (niespokojny). Z kamerdynerem !

Szwindclman. On zawsze z takim szykiem jedzie... Więc tam gdzie za w'sią jemu się jaki przypadek zrobi, rozumie pan?... wje-dzie w rów, albo co, i jemu co pęknie, a ja się z nim przypadkiem spotkam i tu go przyprowadzę , rozumie pan!

Kiksiewicz. Kiedy tak, to muszę iść powiedzieć kobietom, żeby się wyszykowały i sam się ubrać .. . (Na stronie, idąc na prawo). Tak nagle się to zrobiło, że nie wiem sam, dla czego mam strach jakiś.

Szwindelman (zatrzymuje go). Tylko niechże pan Kiksiewicz sam się, pvzypadkiem nie wygada z czem.

Kiksikiewicz. Puknij się Szwindelman w głowę!... przecież taki głupi nie jestem. (Wychodzi na prawo).

SCENA VI.

Szwindelman — później Onufry.

Szwindclman (po chwili, drwiąco za Kiksiewiczem). Aj! aj ! co mi za chuchem!... on widzi tak daleko, jak .jego nos, ale dalej, nic a nic. (Skrobie się po brodzie i rachuje, mrucząc po żydowsku).

Onufry (wchodzi z lewej strony z papierem w ręku). Patrzcie państwo, a to interes dopiero! ktoby się był spodziewał. (Przegląda, po chwili). Ba! ja to, panie, przepowiadałem od samego początku . . . tylko przez myśl mi to nie prze-I szło, żeby taki obrót wzięło. (Po chwili). Dla mnie to, szczerze po-

' wiedziawszy, jak z nieba spadło, ale stary się zmartwi, żal rai go.

Szwindlman (zbliża się i zagląda mu przez ramię, na stronie). Co on tara ma?

Onufry (spostrzegłszy go, usuwa papier). Hola! cóż to za ciekawość ?

Szwindelman. Ja nie ciekawy, co mi do cudzych interesów.

Onufry. A czegóż zaglądasz ? (Przepatruje papiery, nie kryjąc ich).

Szuiindelma 11 (zaglądając). To coś od sądu.

Onufry. Od sądu.

Szwindelman (ciekawie). Pokaż pan!

Onufry (śmiejąc się). I powiada, że nie ciekawy. A żebym ja Szwindelmana chciał wypytywać , po co ta przyjechał i co za interes ma do pana Kiksiewicza?

Szwindelman Po co ja przyjechał? pan wiesz, że ja wszędzie jadę, to mój chleb.

Onufry. Szachrować.

Szwindelman. Co szachrować ? ja handluję.

Onufry. Czem?

Szwindelman. Z wszystkiem.

Onufry. I konkurentami do posagów ? co ?

Szwindelman. Czy ja wiem ? to przecież pana ani ziębi ani parzy.

Onufry. Doprawdy! a może się założymy, że jak ja zechcę, to cała droga będzie napróżno?

Szwindelman (niespokojny). Co pan myśli? (Patrzy mu w oczy). Powiedz pan!

Onufry. O ! zaraz się tam tłoma-czyć... ale załóżmy się.

Szwindelman (wdzięcząc się słodko). Powiedz pan!

Onufry (dobrodusznie). Powie -dzieć? prawdę? (Do ucha). Oto widzi Szwindelman, spadła na mnie sukcesja.

Szwindelman (z niedowierzaniem). Sukcesja?.., co pan głowę zawraca!

Onufry. Cóż to tak niepodobnego, każdemu się to może trafić, zresztą cóżbym miał w tem?

Szwindelman (bardzo zdziwiony). Na prawdę? po kim?

Onufry. Po wujaszku.

Szwindelman. Po jakim wujaszku?

Onufry (drwiąc). Z Ameryki!

Szwindelman (patrzy mu w oczy). Z Ameryki ?... co to za farsę pan gada! (Jak wyżej, po chwili z niedowierzaniem). I dażo będzie tej sukcesji ?

Onufry (jak- wyżej). Miljon z czubem!

Szwindelman (jak wyżej). Miljon. (Po chwili, drwiąco). Czy pan by tak wyglądał, żeby miał miljon ?

Onufry. A cóżby się zrobiło, czyby mi rogi wyrosły ?

Szwindelman. Po co rogi? ale by pan zaraz miał inszą minę.

Onufry. Głupi żydzie, z tą miną co mam, to jak teraz — uderzę do córki pana Kiksiewicza...

Szwindelman (żywo). Daj pan pokój ! (Po chwili z niedowierzaniem). Żeby pan miał miljon, to by pan na nich nie patrzał nawet.

Onufry. A kiedy mi się podobała.

Szwindelman (jak wyżej). Ja panu nastręczę co lepszego.

Onufry. No i ja jej się podobałem.

Szwindelman. Ja taką mam, co pana będzie kochać tak, co niech Bóg broni.

Onicfry. Co tam ! ja sobie sam 1 znajdę... ale wiecie co, dajcie mi odstępne, żebym wam nie właził w drogę.

Szwindelman. Odstępne ?

Onufry (drwiąco). Nie będę się zanadto drożył, bo ten miljon nie bardzo pewny, a tymczasem pie-niądzeby mi się zdały.

Szwindelman. Co pan będzie kpił z kogo ? to się tak nie robi, rozumie pan ? (Wychodząc głębią, na stronie). Szajgec!

SCENA VII.

Onufry — później Jadwinia.

Onufry (śmiejąc się). A tom żydowi strachu napędził! co to będzie, jak się przekona, że cała jego robota na nic... bo ja teraz mam sposób niezawodny na tego pana konkurenta, i Jadwinię muszę dostać, żeby nie wiem co!

Jadwinia (wchodząc z prawej strony prędko). Panie Onufry, źle z nami.

Onufry. Aj ! albo co ?

Jadwinia. Nic pan nie wiesz, co się stało.

Onufry (żartobliwie, jak w ogóle w całej tej scenie). W istocie nie wiem, ale zapewne się dowiem od pani.

Jadwinia. Cóż to, żarciki ? kiedy ja chciałam mówić serjo!

Onufry. No, no, już słucham.

Jadwinia. Wystaw' pan sobie, ni ztąd ni zowąd ojciec przychodzi do mnie i każe mi się ubierać, mówiąc, że trzeba, abym ładnie wyglądała .. domyślasz się pan dla czego to?

Onufry. Albo ja wiem?... pani zawsze ładnie wyglądasz.

Jadicinia (niekontenta). Dajże pan pokój komplementom, miałeś słuchać.

Onufry. To, co powiedziałem, nio jest komplementem , najlepszy dowód, że pani się nie przebrałaś i śliczna jesteś.

Jadwinia. Gdybyś pan wiedział, dla czego nie usłuchałam ojca, tobyś potrafił to ocenić i był mi wdzięcznym.

Onufry. No ?

Jadwinia. Czy pan nie dorozu-I miewasz się, po co ten żyd przyjechał?

Onufry. Faktoruje dla pani konkurenta, cóż, zgadłem ?

Jadioinia. I pan to mówisz z taką miną obojętną? (Patrzy mu w oczy, Onufry robi minę, jakby chciał powiedzieć : ha ! cóż robić ! niecierpliwie). Jak widzę, toby nie zrobiło na panu żadnego wrażenia ?

Onufry. A cóż ja mam począć, moja panno Jadwiniu?

Jadwinia. A jakby mi ten ktoś się podobał?

Onufry. Ha!

Jadwinia. Zkądże taka rezygnacja ?

Onufry (inny tonem, całując jej rękę). Bo wiem, że z tego nic nie będzie.

Jadwinia (wyrywając mu rękę). Doprawdy? patrzcie państwo, a to zarozumiałość!

Onufry (na stronie, patrząc na nią z miłością). Jak jej do twarzy z tym grymasikiem.

Jadwig a (chodząc). Otóż gotowani panu na złość zrobić.

Onufry. E! wątpię.

Jadwinia. Jakto! wątpisz pan, czy potrafię zrobić na złość?

Onufry. O! co do tego, to by-

najmniej, o umiejętności nie ma mowy, tylko (z ręką na piersi) tu, coś mi powiada, że pani tego nie zrobisz. (Bierze jej rękę).

Jadwinia (nie odbierając ręki). Ale przynajmniej przyznaj pan, że zasługiwałbyś, żeby cię ukarać.

Onufry. I to kto wie?

Jadwinia. Jakto! za tyle zarozumiałości?

Onufry. Zarozumiałości ? broń Boże! to tylko dobra opinja o pani.

Jadwinia (innym tonem). No, ale jakże będzie? ten na prawdę ma dziś przyjechać.

Onufry. .Tuż on dla mnie uie taki straszny.

Jadwinia. Jakto?

Kiksiewicz (za sceną). Jedzie! już jedzie! Kasiu ! Jadwiniu!

Jadwinia (chwytając Onufrego za rękę). Słyszysz pan? jedzie!

Onufry. A słyszę. (Na stronie). Szczęście, że mam na niego inkluza.

SCENA VIII.

Kiksiewicz (sam — w surducie, wystrojony, wchodzi spiesznie środ-kowemi drzwiami; Jadwinia i Onufry dawszy sobie znak porozumienia , w'ymykają się na lewro , on pierwszemi drzwiami, ona drugiemi).

Kiksiewicz (do siebie), Jedzie ! jedzie! — tak mi jakoś serce lata... nie głupstwo to ? aż zły jestem na siebje . . . przecieżem ja taki sam pan jak i on, nawet jeszcze lepszy, bo mam wieś... ale cóż z tego, kiedy łydki mi drgają, (Po chwili). Co to jest jednak to prawdziwe państwo, jak to imponuje!... żona miała świętą rację... to mądra kobieta. Niech mówią, co chcą, zawsze to miło takiego

Bibl. Teat. Amat. Zeszyt 14.

famiłjauta mieć zięciem . . . jaśnie pan!... przecież i na nas z tego coś kapnie . . . taki zaszczyt! (Po chwili). Czy on tylko nie widział mnie kiedy na oberży? (Zagląda przez drzwi w głębi). Powóz się wlecze i on tu idzie z Szwindel-manem i z kirnciś jeszcze... a! to pew'no kamerdyner... nie wiem sam jak zrobić... czy wyjść naprzeciwko, czy niby udawać, że nie wiem o niczein i czekać w tamtych pokojach... żeby się tylko nie poszkapić... z takim panem, to trzeba jak z jajkiem. (Po chwili): Idą! (Ucieka na lewo w pierwszą kulisę).

SCENA IX.

Teodor — Szwindclman — Marcin (wchodzą głównemi drzwiami, ten ostatni zostaje w głębi i ogląda się po wszystkich kątach. Teodor w prostem, ale gustownem ubraniu podróżnem; jedno ramię cokolwiek wyższe, mówiąc , zająknje się czasem z lekka. Marcin w zwyczajnych sukniach bez liberji, mina łobuza).

Teodor (oglądając się). Więc to tutaj! (Po chwili, patrząc przez okno). Niezgorzej wygląda ten folwa...arczek.

Szwindelman. Folwarczek ? bodaj pan tak zdrów był, to w'ieś całą gębą .. uw ażał pan jakie łąki ?

Teodor. Gdyby nie wypasione.

Szmindclman. Jak nie mają być wypasione... albo to tam mało bydła chodzi? widział pan przecież ..

Teodor. Cóż , kiedy wszystko chude. .

Szwindelman. Chude ? co to szktMzi, że chude, za to pau tłusty.

3

Teodor. Tłu...usty? ciekawym... ale slnchajno, Szwindełmanku, tyś mi nic nie mówił, że ten Kiks by} nie dawno jeszcze gdzieś oberżystą , dowiedziałem się o tem dopiero w miasteczku. •

Szwindelman. Kiks ? to może jaki inny . . . ten jest przecież Kiksiewicz.

Teodor. Nie mówię tego dla jakiegoś' przesądu , pożegnałem się z niemi, tylko że to ci szynkarze... Bóg wie, ja kiemi on sposobami przyszedł do grosza.

Szwindelman. Co pan gada takie rzeczy, przecież on teraz dzie dzic, a zresztą, jak się pan ożeni i będzie miał pieniądze, kto się tam będzie pytał, zkąd jest pańskie żone.

Teodor. No, niekoniecznie.,, daj ty pokój. (Po chwili, grożąc). Słuchaj, Szwindelman, żebyś ty mnie miał wprowadzić w bło...oto, to-bym ci tego nigdy w życiu nie darował... popamiętałbyś.

Szwindelman. No, co się pan tak zaraz gorącuje ? aj, aj, czego to być takim prędkim, niech pan wprzód zobaczy i przekona się; to jest interes fein, ja panu powiadam.

Teodor. Gadasz, jak ci wypada, masz w tem swoją rachubę. (Siada na kanapie).

Szwindelman. Nn, co to dziwnego? jak jabym inaczej odebrał moje dwa tysiące rubli?

Teodor. Poraclitijno sumiennie, coś wyssał dotychczas nie tylko odemnie, ale jeszcze od rodziców za ich życia ..

Szwindelman.- Coin ja wyssał ?

Teodor. No, no, podobno odebrałeś z dobrym procentem.

Szwindelman. Co to gadać! wodę warzyć, woda będzie... szkoda czasu! pan tu za wszystko odbije,

Teodor. Jeszcze na dwoje babka wróżyła.

Szwindelman. Co pan będzie babkę wtrącać do tego interesu... to się musi zrobić, tyle mam już kosztów.

Teodor. Nie wiem jakich.

Szwindelman. A powóz? czy pan myszli, że mi go darmo pożyczyli ? (Ciszej pokazując na Marcina, który przeglądając kąty, zbliżył się do nich), A temu co ja musiałem zapłacić, żeby kamerdynera udawał!

Teodor Ten... to tu potrzebny jak piąte koło u wozu.

Szwindelman. No, to dla większej parady.

Teodor (zniecierpliwiony tem, że Marcin poufale stoi blizko niego, unosząc się i wstając z kanapy). P...po „owiedz-że mu, niech s...sobie idzie precz... w kąt, gdzie! bo go wezmę za kark i wyrzucę, zobaczysz.

Szmindelman. Co pan taki prędki się zrobił, aj, aj! (Usuwa Marcina mówiąc mu do ucha).

Teodor (po chwili). Daję słowo, teraz zaczynam żałować, że nie zgodziłem się na propozycję mojego kuzyna, który ofiarował mi korzystne miejsce przy swojej fabryce ; byłoby najmądrzej i najuczciwiej.

Szwindelman (szyaerczo). Najuczciwiej! a mój dług? czyby pan pan chciał moją. krzywdę ?

Teodor (klepiąc go po ramieniu). Poczekałbyś, jakbyś musiał, a po trochu tobym ci się i wypłacił.

Szwindelman (niespokojny). Ale czyby to pasowało? niech pau

weźmie na swój delikatny rozum... taki jasny pan! z takiej godnej tamilji, przy fabryce !

Teodor. To też to, że każdemu lekki chlebek pachnie . . . pieczone gołąbki... co prawda, to nie grzech.

Szwindelman. Pan tn będzie miał i gołąbki. (Pokazując przez okno). Patrz pan, co ich to tu lata!

Teodor (śmiejąc się). Ale widzisz, żeby mi się chciało pracować.

Szwindelman. Kto panu będzie bronił pracować, jak się pan ożeni ? aj, aj, jaki pan dziecinny!

Teodor. Masz doskonałe argu-menta .. (Oglądając się). Więc idźże poszukaj kogo, bo nikt nie wychodzi, a trzeba się przecież zaprezentować.

Szwindelman (żywo). Idę! . . . (Wychodzi na lewo w pierwszą kulisę . Teodor chodzi zamyślony).

Marcin (na stronie). Trzeba było ich grubo pociągnąć! trochę za poufale mnie traktują.

SCENA X.

Poprzedzający, Kiksiewicz.

Kiksiewicz (do Teodora w ukłonach). A, bardzo nam przyjemnie, bardzo wielki honor dla naszego domu... pan Moszczyc... a znam, znam famil.ję... proszę do... salonu...

Teodor (zbliżając się). Pan domu, wszak tak?

Kiksiewicz. Tak, do usług pana hrabiego.

Teodor. Pro ..oszę pana. ja nie hrrrabia.

Szwindelman (do ucha). Daj pan pokój, co to szkodzi.

Kiksiewicz (ciągle w ukłonach). To wszystko jedno, zawsze hrabiowska familja. (Przygląda mu

się, po chwili do Szwindelmana). Zdaje rai się, że on garbaty.

Szwindelman. Garbaty ? bodaj pan tak zdrów był... to taki szyk

pański.

Kiksiewicz. Szyk?... a może... (Idzie do Marcina , który się ku nim zbliżył, i chce się z nim witać, ale pociągnięty przez Szwindelmana, wstrzymuje się; patrzą obydwa na siebie, jak gdyby przypominając sobie, że się znają; po chwili do Teodora). Proszę, niechże pan dobrodziej będzie łaskaw.

Teodor. Z przy...przy., przyjemnością.

Kiksiewicz (do Szwindelmana). Czy on się. lęka?

Szwindelman (tonem wyrzutu). Panie Kiksiewicz, daj pan pokój !... co pan taki grymaśny ? (Wychodzą drugiemi drzwiami z lewej strony).

SCENA XI.

Marcin ■— później Kiksiewiczowa.

Marcin. Co u djabła! wyraźnie jakaś znajoma facjata... ja tego jegomości widywałem, ale gdzie to mogło być? (Po chwili). Jakiś kulfon, dosyć spojrzeć... nie chwaląc się , ja mam daleko lepszą minę .. to też najęli mnie, żeby zaimponować moją osobą . . . mój Boże ! człowiek dla marnego grosza musi udawać lokaja, kiedy do czegoś lepszego stworzony. (Siada na kanapie).

Kiksiewiczowa (wchodzi z prawej strony, wystrojona, zapinając bransoletę na ręku). No, już jestem gotowa na przyjęcie pana zięcia... nie powie, zdaje mi się, że z byle kim ma do czynienia... jak cię widzą, tak cię piszę (Wy-

, przez drzwi w głębi). Gdzież on jest? czy jeszcze nie przyjechał ?

Marcin. Co to za babinka ? .. . ale nie, jeszcze wcale niczego, jak Stwórcę kocham... jakie kukuryku na głowie, niechże ją ! (Wstaje).

Kiksiewiczowa (spostrzegłszy go). A to kto?... przystojny mężczyzna.

Marcin (na stronie). Ale ja ją gdzieś znam !

Kiksiewiczowa (na stronie). To on niezawodnie.

Marcin (jak wyżej). Wypada mnie zaprezentować się, (Głośno). Jestem... co ja widzę!

Kiksiewiczowa (zdziwiona). A to traf szczególny !

Marcin. Pani Kiksowra!

Kiksiewiczowa (na stronie). Pan Marcin f co ja pocznę !

Marcin. Pani oberżyścina z pod „Kogutka" !

Kiksiewiczowa (jak wyżej, tragicznie). Markier z pod „Łabędzia"! zemdleję!

Marcin. Witam paniusię. (Całuje ją W rękę).

Kiksiewiczowa (obrażona, przeciągle, wyciągając rękę). Co ?

Marcin. Jakto ? paniusia mnie nie poznaje ?

Kiksiewiczowa (cedząc słowa). Zupełnie się pan mylisz.

Marcin. Bodajże panią karmelki spotkały !. . przecież wyraźnie pani Kiks owa.

Kiksiewiczowa (innym tonem). Najprzód pani Kiksiewicz, nie Kilc-sowa... rozumiesz pan?

Marcin. Kiksiewicz, Kiksowa,., to jeden djabeł.

Kiksiewiczowa (tragicznie). Wygadałam się !

Marcin. AVidzi paniusia, że poznałem od razu.

Kiksiewiczowa (chwytając go za rękę). Cicho! dla Boga, cicho I

Marcin (oglądając się). Cicho?... albo co ?

Kiksiewiczowa. Zkądżeś się pan tu wziął ?

Marcin. Ja, jak ja... ale pani co tu robisz ?

Kiksiewiczowa. Ja ? a to pytanie! jestem u siebie.

Marcin. U siebie ? (Po chwili). Ah! teraz jestem w domu,, zapuścił wąsy, więc to go zmieniło... jednak powiedziałem od razu, że ja go gdzieć znam.

Kiksiewiczowa. Kogo ?

Marcin. Kiksa., chciałem mówić, pana Kiksiewicza.

Kiksiewiczowa. Cicho ! cicho!

Marcin (oglądając się). Znowu? (Zniżając glos). Jeżeli pani koniecznie o to chodzi, mogę mówić cicho.

Kiksiewiczowa. Tak! dobrze.

Marcin. Może jeszcze ciszej ? (Bierze ją za rękę).

Kiksiewiczowa (ściskając jego rękę). I owszem. (Cichym głosem, tajemniczo). Ozy pan zawsze jeszcze jesteś markierem ?

Mar cin (bardzo cicho). O! nie, pani, jnż niel

Kiksieioiczowa. Ah! to dobrze... a cóż pan teraz robisz?

Marcin. Ja? nic... tak, praktykuję... ale powiedz mi pani, bo ja nie mogę się zorjentować... więc to to państwo tu mieszkacie ?

Kiksiewiczowa. Cicho, cicho... wszystko powiem, jak na świętej spowiedzi. (Ogląda się). Widzisz pan, kupiliśmy tę wieś w' przeszłym roku.

• Marcin. Pin, piu! to paniusia jest teraz dziedziczką ?

Kiksiewiczowa. Rozumie się .. . ale cicho ! tak pan krzyczysz !

Marcin. No, z tego przecież nie trzeba robić sekretu.

Kiksiewiczowa (innym tonem). A wiesz pan, to prawda! ale nie powiedziałeś mi pan dotychczas, zkądeś się pan tu wziął?

Marcin. Ja... ja tu przyjechałem z jednym moim przyjacielem... to jest dobrym znajomym , którego proteguję i chciałbym mu usłużyć.

Kiksiewiczowa (przyglądając mu się). Jak koło pana teraz porządnie. . fiu! fiu !

Marcin. Nieprawdaż ? (wykręca się). Szyk ! co ?

Kiksiewiczowa. Pozwolisz pan papierosa? (Dobywa z kieszeni).

Marcin. O ! i owszem... ja mogę za to służyć ogniem.. . u mnie ogień jest zawsze... (Zapalają). Mój Boże, jakto góra z górą się zejdzie, a człowiek z człowiekiem, to nie wiedzieć zkąd i co... I jakże, nie żal pani miasta ?

Kiksiewiczowa. Ale ! nie przypominaj mi pan... nic nie mówię do nikogo, ale... nie trzeba panu powiadać... tu w tej dziurze to rozpacz ! chociaż sama sobie życzyłam...

Marcin. Jakie to wesołe baliki bywały u państwa pod „Kogutkiem11.

Kiksiewiczowa (grożąc mu). Oj ! oj!...

Marcin. No, albo co?

Kiksiewiczowa. Wielki łobuz pan byłaś, okropnie dokazywałeś, ja pamiętam.

Marcin. Wszyscyśmy dokazywali.. . bawiliśmy się po królewsku.

Kiksiewiczowa. Bo też bardzo porządne towarzystwo bywało.

Marcin. Bagatela! damy choć i nie wszystkie w rękawiczkach, j ale...

Kiksiewiczowa (zgorszona). Oh! Jezus ! (uderza go wachlarzem) paskudny człowiek... (Spostrzegłszy się). Ah! co ja robię... zapominam się... ale! a gdzeż sy^podział pański towarzysz, ten co z panem przyjechał?

Marcin. Poszedł do salonu z panem Kiksiewiczem.

Kiksiewiczowa. Z moim mężem ? a, to niezawodnie w tym interesie...

co już miarkuję.

Marcin. Właśnie, w tym samym... co pani miarkujesz. (Na stronie). Zeby się dało ich jako naciągnąć przy tej sposobności... możeby człowiek coś sprofitowal. . . (Głośno). Widzi pani, przyjechaliśmy rzeczywiście po to, co pani wiesz... ale... to delikatna materja.

Kiksiewiczowa (spuszczając o-czy). Rozumiem pana.

Marcin (zdziwiony). Rozumiesz pani? (Na stronie). A to mądra, bo ja dotychczas sam siebie nie rozumiem.

Kiksiewiczowa. Czy to młody chłopiec? ładny? pójdźmy, muszę go zobaczyć.

Marcin. Zaraz, zaraz, powoli!... przedewszystkiem musimy z sobą pomówić, bo jeżeli powiedziałem delikatna materja, to...

Kiksiewiczowa (ciekawie). To co?

Marcin (tajemniczo). Za pozwoleniem , tu mogliby nas zobaczyć, podsłuchać... pójdźmy do ogrodu... (Podaje jej ramię). Służę pani.

Kiksiewiczowa (zaciekawiona), i Okropnie jestem zaintrygowana. (Odchodzą drzwiami w głębi, za-

I trzymując się nieco w cichej roz -

mowie i wychodzą dopiero podczas pierwszych słów następnej sceny).

SCENA XII.

Jadwinia — później Teodor.

Jadwinia (wychodząc z salonu). A to męki ! jak mamę kocham . . . nie spodziewałam się, żeby mnie to tyle kosztowało! . .. taki zaro zumialee, poufały. .. a jaki ciekawy!... ciągle się o wszystko wypytuje... co robię, kto tu bywa, nieledwie co jadam?... a mnie jak na złość to żenuje i sama nie wiem, co z nim mówić... Wszystko przypuszczałam , ale żeby zamiast starać mi się podobać, prowadził indagacje i traktował mnie w ten sposób, to mi przez myśl nie przeszło... za co on mnie ma? za jakieś zero w dodatku do posagu.

Teodor (zapaliwszy w progu papierosa, ton poufało-złośliwy). Czy pani zawsze jesteś taka nie towarzyska ?

Jadwinia (odpow-iada krótko). Dla czego?

Teodor Bo pani, jak uważam, uciekasz od ludzi.

Jadwinia. Nie od wszystkich.

Teodor. Więc tylko odemnie ? a to dobre

Jadwinia. Każde prześladowanie wywołuje chęć unikania go... to rzecz bardzo naturalna

Teodor, Pani bo widzę jesteś i duchem przeciwieństwa...

Jadwinia. Być może.

Teodor (przysuwającsię). A wiesz pani, do czego mnie to pobudza?

Jadwinia. Nie wiem i nie cie-kawam.

Teodor. Do przekomarzania się z panią. (Ze znaczeniem). Więcej nic, daję słowo.

Jadwinia (urażona, złośliwie)* Czy pan po to umyślnie fatygowałeś się z tak daleka?

Teodor (po chwili). Nie spodziewałem się wzbudzić takiej anty-patji. . wszak to jest antypatja... nieprawdaż ?

Jadwinia. Nie zastanawiałam się nad tem, co mię zupełnie nie obchodzi.

Teodor (złośliwie). — Ah! pan Onuf ,.f...fry zdaje mi się szczęśliwszy pod tym względem.

Jadwinia. Kto wie, może pan zgadłeś.

Teodor. Ale któż to taki? bo to tylko wiem. że z dziesięć razy wymówiłaś pani ten pseudonim.

Jadwinia. Żle pan rachowałeś... omyliłeś się grubo.

Teodor. Ah! raczki!., domyślam się... szczęśliwy pan Onuf...fry ..

Jadwinia (na stronie). Jak mamę kochani, na plącz mi się zbiera... czego on chce odemnie ? uwziął się mi dokuczać, czy co?

Teodor (po chwili). Czy pani zawsze na wsi mieszkałaś? (Jadwi-; nia nie odpowiada). W mieście nigdy ?

Jadwinia. Co to pana może ob-] chodzić ?

Teodor. Obchodzić , nie .. tego j nie powiem... tylko, tak po prostu, ciekawy jestem... bo sądząc z tej zjadliwosci języczka...

Jadwic/n. Przepraszam pana, zdaje mi się, że mnie mama woła (odchodzi prędko drzwiami w głąb).

SCENA XIII.

Teodor — później Marcin.

Teodor (po chwili). Pięknie wyglądam, ani słowa . . . było po eo

przyjeżdżać... dziewczyna patrzeć nawet na mnie nie chce ... i ma rację... (Po chwili). Zly jestem jak wszyscy djabli .. gdybym sio mógł zemścić na kim ... na nich wszy stkich !... a szczególnie na Szwin delmanie, co mnie wziął w antre-pryzę jak barana ... i na tym Onuf...f.. frym jakimś . .. (Zly). Co u djabla, że mi tak ciężko go wymówić.

Marcin (wchodząc drzwiami w głębi, tajemniczo). Proszę łaski pana, mam do pana mały interesik.

Teodor. Idź wasali d...do djabla! (Siada).

Marcin. Ale to rzecz wielkiej wagi. . . (Ogląda się, jak w'yżej). Mogę pann powiedzieć, że dzięki mnie, pańskie konkury pójdą jak po maśle.

Teodor (zły). Jakie konkury? co ty pleciesz ?

Marcin. Chociaż nie byłem przypuszczony do sekretu , przecież o ile wnioskować mogę, zdaje mi się, że pan chce się żenić z córką państwa Kiksiewiczów.

Teodor (pows'ciągając się). Cóż dalej ?

Marcin. Otóż w takim razie mógłbym być pośrednikiem pańskim w tej sprawie i to lepszym, niż Szwindelman.

Teodor (jak wyżej). Cóż dalej?

Marcin. Może pan zawierzyć mojenu slown . . znam oboje rodziców bardzo dobrze, chociaż nil umiem sobie wytlomaczyć, zkąd przyszli do dziedzictwa wsi... 110, juź to zdzierali, bo zdzierali, to ja mogę zaświadczyć.

Teodor (na stronie). A! to ładnie... bardzo ładnie.

Marcin (tajemniczo). Widzi pan,

oni mieli oberżę pod „Kogutkiem", a ja byłem markierem pod ..Łabędziem'1... ale żyliśmy z sobą., tak... na stopie poufałej

Teodor. Aha!

Marcin. Otóż proszę ja pana, na fundamencie tej zażyłości rozmawiałem dopiero co z samą Kik-siewiczową o jej córeczce... i chociaż mogłem zauważyć, nie chwaląc się , że gdybym chciał, chętnie wydałaby ją za mnie, jednakowoż. .

Teodor (parsknąwszy śmiechem). Za ciebie! (Na stronie). Rywal!... c...c...coraz to lepiej!

Marcin. Proszę łaski pana .. . cóżby to było tak dziwnego?

Teodor (jak wyżej). Ale nie!... i owszem, 110 i naturalnie skorzystasz z tego usposobienia pani Ki...kiksiewiczowej ?

Marcin. Tegobym się nie do-duścił, człowiek ma przecież punkt honoru... skoro wiem, że pan...

Teodor (jak wyżej). Ja!

Marcin. Ale proszę pana, tu nie ma śmiechu.

Teodor. Ja! ten człowiek zgłupiał... (Wstaje).

Marcin. Pan nie chce ? ale kiedy tak, to...

Teodor. Ale nie chcę, ani mi się śniło, daj że mi pokój . . . przyjechałem wcale po co innego , a raczej przejeżdżam tylko... i wiesz co, jeżeli chcesz, to nawret nim odjadę mogę cię oświadczyć. (Na stronie). Zrobię sobie satysfakcję tą farsą.

Marcin (cofając się). Mnie?... (Zmięszany). Ale proszę łaski pana, jeżeli wspomniałem o tem, to tylko żeby dać dowód, jakie mam wpływy.

Teodor (niecierpliwie). N...no! chcesz ?

Marcin (całując go w ramie). Pokornie panu dziękuje... ale ... (Skrobie się w głowę, na stronie). A to mnie zajechał! (Głośno). Ale., kiedy ja nie znam wcale panny, musiałbym ją wprzód zobaczyć .. . przecież nie wypada tak na oślep... do czegoby to było podobne.

Teodor (na stronie). Pr...roszę! w ustach tego błazna morał dla mnie... a, to ładnie!

Marcin. Widziałem ją wprawdzie kiedyś, ze trzy lata temu, jak jeszcze byli na oberży, ale nie u-ważałem, bo to był jeszcze pędrak...

Teodor. Więc poznaj ją i jeżeli ci się podoba...

Marcin. Dobrze, proszę łaski pana... idę... (Na stronie). Muszę dać nura, nie ma rady... staryby mnie wywałkował na pewno, jakbym patrzał. (Wychodzi drzwiami w głębi).

SCENA XIV.

Teodor ■— później Onufry.

Teodor. Wyborna myśl! zrobię na złość żydowi i im... a szczególnie temu Onuf..X..fremu, (zły), do którego pomimowoli czuję jakąś antypatję.

Onufry (wchodząc z lewej strony, na stronie). To on... sam jeden... trzeba korzystać ze sposobnos'ci... (Dobywa papier). Ale jak zacząć? (Po chwili wahania). E ! śmiało ! (Głośno). Panie, ja jestem prosty człowiek , nie umiem dobierać słówek, ani obwijać ich w bawełnę.

Teodor (niecierpliwie). To pan nie obwijaj, najkrótsza sprawa. (Na stronie). Cóż to znów za facet ?

Onufry. Chciałem się pana zapytać, tak ... po prostu, czy to

prawda, że pan przybyłeś tu umyślnie w7 pewnym celu?

Teodor (na stronie). Czy znowu rywal? (Głośno). W jakimże naprzykład ?

Onufry. W celu, panie, starania się o rękę panny Kiksiewiczównej.

Teodor (na stronie). Ki...ki... Kiksiewiczównej, jak to wdzięcznie brzmi... ładnie wlazłem, ani słowa, (Głośno, pogardliwym tonem). Zkąd-że tak dziki wniosek ?

Onufry (ucieszony). Dziki wniosek ! pan powiedziałeś dziki wniosek!

Teodor (na stronie). Z czego on taki rad ? (Głośno). No, podpowiedziałem... wiec cóż z tego?

Onufry (jak W’yżej). Zatem to nie prawda?

Teodor (niecierpliwie). Co nieprawda?... a! niby, że się staram? rozumie się, że nieprawda.

Onufry Możesz mi pan dać słowo ?

Teodor. Ale daje, nie tylko jedno, ale ile pan chcesz.

Onufry. No, to chwała Bogu!... kiedy tak, to, panie, zmienia całą. postać rzeczy ., bo mnie, miarkuj pan sobie, ni ztąd ni z zowąd uprzędło się w głowie, że pan przyjechałeś umyślnie po to, żeby... (Śmieje się. w kułak). I patrz pan, to było umyślnie na pana. (Pokazuje mu papier).

Teodor. Stempel... cóż to ? . . . metryka ?

Onufry. E, gdzie tam metryka... (Poufnie). Widzi pan, bo my z panną Jadwigą dawno się kochamy i miałem nawet obiecaną przez rodziców jej rękę.

Teodor. A!... za pozwoleniem, z kimże mam przyjemność?... założę się, że pan Onuf.. f...fry !

Onufry (zdziwiony). Tak jest... zkąd pan wiesz?

Teodor (śmiejąc się). Onuf...f...fry cię djabli! się... bardzo mi milo poznać... ale | pozwól pan przyjrzeć się sobie...

Onufry (jak wyżej). I owszem, bardzo proszę. (Na stronie). To fik-sat jakiś.

Teodor (na stronie). Gap’, ale mu przynajmniej dobrze z oczu

SCENA XV.

| Poprzedzający, Kiksiewicz (prowa-. - . , ' >,p,a" | dząc za rękę) Jadwinię (wchodzą (j. a stronie,. Żeby h-r0(jkowemi drzwiami, za niemi) (Głośno). Domyśliłem; Szwindelmai,, f chwili) Kikgie'.

mi milfi nA-7no/■ aln ! , *

wieżowa.

Kiksiewicz (do córki). Czego ty uciekasz od konipanji... po jakiemu to ? co gość o tobie pomyśli, żeś za piecem chowana ?

Jadwinia. Ale niechże mi ojciec Jak można kogo przy-

11 ie podobał mi się i

patrzy. (Głośno). No, teraz słucham i '*a P0^

dalej.

Onufry. Otóż byłem już prawie przyjęty przez rodziców... tymczasem licho nadało, że wieś ku- j pili... wielkie państwo wjechało im ! w głowę i teraz ani chcą o mnie i słyszeć... a ja, szczerze pewiadam, nie pragnę nic za nią... mam po sadkę nie złą i widoki, panie, na dal, to przy pracy i pomocy Boskiej utrzymam żonę

musząc . kwita.

Kiksiewicz. Myślisz, że będę uważał na to. (Do Teodora). Przepraszam pana dobrodzieja za moją córkę... ale to takie skomne, nieśmiałe...

Teodor (wesoło). Że skromna, o : tem nie wątpię... ale co do nieśmiałości, to protestuję. Panua Jadwiga przycięła mi tu porządnie

Teodor (na stronie). Więcej wart ;Pa!|,.ia?^

odemnie, słowo daję, szanuję go

Onufry. Więc powiedziałem so bie, że bierz djabli krocie, nie ma co łaszczyć się na nie, tembardziej, że (ciszej) jak się pokazało, i nie długo ich tu zabraknie.

Teodor. Jakto?

Onufry. Nie inaczej... o! pan Kiksiewicz zrobił, panie, interes aż miło!... kto wie, czy nie trzeba i będzie oddać wszystkiego ... tu w j tym pozwie stoi wyraźnie... (Śmiejąc j

Kiksiewicz (zgorszony). Przycięła ! (Ciszej do córki). Cóż to za jakieś fanaberje ?

Szwindelman (do Teodora poje-tak i Znawczym tonem). To tylko żarty były... taki szpas!

Kiksiewicz. Nie wiem zkąd jej się to wzięło, bo to takie dobre, potulne zawsze.

Teodor (żartobliwie). O! maluje się to w spojrzeniu.

Jadwinia (na stronie). Co ten

Ależ |

mój panie, powiedziałem, że. . Onufry. Tak, prawda... przepra-

się). Byłbyś Się pan dopiero złapał!: ,°jciec ze mnł wyrabia, jak mamę Teodor (oburzając się). Ależ kocham... to już przechodzi wszel-

kie granice. (Odchodzi w głąb). Kiksiewiczowa (wchodząc drzwja-szam ... teraz, to wcale co innego. w £*ębi. spotyka ją'. Gdzie & Teodor (na stronie). Jak to idziesz ? (Spostrzegłszy Teodora), dobrze, żem się zanadto nie za- A to ten (Krzywiąc się na stro-awanturował. nie)- Nie ,adn-v- (Rozmawia z Ja-

dwinią, której gęsta malują opor).

Bibl. Teat. Łmat. Zeszyt 14. 4

Szwindelman (do Teodora). Ja panu powiadam, co to za wychowalne !

Teodor. Panna Jadwiga jest zbiorem doskonałości, przekonałem sie o tem dowodnie i wiem, jak szczęśliw'ym będzie ten, kto ją do- i stanie... Ale też o ile wnioskować wolno, zrobiła dobry wybór.

Kiksiewicz (myląc się co do zna czenia słów). O ! dziewczyna ma gust!

Szwindelman (podobnież). Rich-1 tyg stworzona na wielką panią!

Teodor (na stronie). Trzeba się wycofać z honorem i naprawić moje głupstwo, (Głośno). Obecny tn pan Onuf...f...fry, (Na stronie). Zawsze się na nim zatnę. (Głośno). Pan Onuf . .. (wstrzymuje się) z którym świeżo miałem przyjemność zabrać znajomość, wyznał mi w zaufaniu , że ją kocha i może rachować na wzajemność.

Szwindelman (zdziwiony). Wues? co to jest wzajemnoszcz ?

Kiksiewicz (podobnież). Za pozwoleniem , cóż to znowu. . zkądże pan Onufry mógł mieć śmiałość?.,. (Ściskając rękę Teodora). Przepraszam pana dobrodzieja za niego, najmocniej przepraszam... (Kiksiewiczowa przestawszy rozmawiać z Jadwinią, zbliża się).

Teodor (śmiejąc się i usuwając rękę). A to za co ? czy ja się gniewam ? owszem rachuję na to , że pan, jako ojciec... (spostrzegłszy | Kiksiewiczowę) i pani jako matka... wszak matka? (Do Kiksiewicza). Proszę, niechże mnie pan raczy zaprezentować godnej małżonce.

Kiksiewicz. A i owszem! (Prezentuje żonę). Moja żona (Kiksie-

wiczowa kłania się uroczyście i podaje rękę Teodorowi).

Kiksiewiczowa. Niech pan dobrodziej będzie łaskaw do salonu... Mężu, proś! tu tak nie wypada, to tylko pokój gospodarski.

Teodor. Przepr...r...aszam, nie mam czasu . .. tylko skończę, com zaczął... Otóż sądzę, że państwo oboje nie będziecie mieli nic przeciwko temu i pobłogosławicie.

Kiksiewiczowa. Z milą chęcią.

1 (Do męża na ucho) pójdę tymczasem zadysponować śniadanie. (Wychodzi prędko na prawo).

Kiksiewicz (śmiejąc się z przy-! musu). He, he, he... pan dobrodziej żartuje... (Do Szwindelmana). Cóż to ma znaczyć?

Szwindelwan niespokojny). Albo ja wiem? (Do Teodora) Co pan gada ?

Todor. Jakto? nie rozumiecie? jestem swatem pana Onuf...f...frego. (Na stronie). Bodaj cię!

Marcin (we drzwiach; przez które od niejakiego czasu zaglądał, na stronie). A to mnie wziął na kawał! patrzcie go .. (Znika).

Jadwinia (podając rękę Teodorowi). Teraz to pan zmazałeś swoje winy.

Teodor (śmiejąc się i przyjmując jej rękę). Doprawdy? a może serduszko przemówiło?

Jadwiiiia. O! przepraszam pana,

o tem nie ma mowy. (Odsuwa się w głąb i rozmawia z Onufrym).

Teodor (na stronie). Ona jest ładniutka, daję słowo.

Szwindelman (wyszedłszy z o-slupienia). Wusydues ? (Po chwili zebrawszy myśli, do Kiksiewicza). Daj mu ją pan gwałtem ! niecli ją bierze., co to jest!? taki zawód!

Kiksiewicz (na stronie). Czy on sobie kpi z nas, czy co?

Szwindclman (ilo Teodora). Pan się musi żenić !

Teodor (powściągając, się). Ej! nie radzę ci z.„zaczynać ze mną... p...powiedziałem, że p...popamiętasz!

Szwindelman (odstępując). Co mi pan zrobi! ja się nic boję! od czego sprawiedliwość ? Oddaj mi pan moje dwa tysiące rubli!

Teodor (jak wyżej). Masz sądy, woźnych, możesz mnie zapozwać . wówczas się porachujemy.

Szwindclman (do Kiksiewicza proszącym tonem). Powiedz mu pan co, pan nic nie gada , to on nie śmie! jak to może być,, przecież pan mnie obiecał pięćset rubli.. ja nie mogo być stratny!

Kiksiewicz (grożąc mu pięścią), Oszust jesteś! ja cię nauczę ! (Ma stronie). Sam nie wiem, co się ze mną dzieje.

Szwindelman. Co to jest! I ten ! (Na stronie znękany). Aj waj ! aj waj! (Po chwili do Teodora pro szącym tonem) Panie, miej pan sumienie, żeń się pan! (Teodor spogląda na niego drwiąco). Co to panu szkodzi, zrób pan to dla mnie !

Teodor (nie odpowiadając mil, do Kiksiewicza). No, moje uszanowanie ! powóz mój pewno sporządzili, więc odjeżdżam. (Do Onufrego). Panie, słowo daję, zazdroszczę panu żony. (Do .Tadwini). A pani winszuję męża. (Kłania się wszystkim i wychodzi).

Jadwinia (robiąc stosowny gest), Krzyżyk na drogę, krzyżyk na drogę! (W chwili, gdy robi krzyżyk, Teodor się odwraca, Jadwinia zastaje z ręką przy czole).

I

Teodor (z uśmiechem). A ! panno Jadwigo, tak się nie godzi... za karę gotówbym zostać. (Jadwinia oddaje ukłon zmięszana). Ale widzę przerażenie pani, więc do widzenia. (Kłania się i odchodzi środko-wemi drzwiami)

Jadwinia (po odejściu Teodora, do Onufrego). Jezus Marja! jak się zawstydziła! Onufry śmieje się z niej), li. to wszystko przez pana jak mamę kocham.

Onufry. Jest! przezemnie! a to dobre. (Rozmawiają na stronie).

Szwindelman (rozpaczliwym tonem, za Teodorem). Czekaj pan! gdzie się pan tak śpieszy ? wróć się pan! (Jak wyżej, zwracając się do Kiksiewicza). Panie Kiksiewicz ! zatrzymaj go pan! (Kiksiewicz chodząc poruszony, wygraża 11111 pięścią). Aj waj! aj waj! gdzie ja będę odbierał moje dwa tysiące rubli! (Wybiega).

SCENA XVI.

Kiksiewicz — Jadwinia — Onufry — później Kiksiewiczowa.

Kiksiewicz (chodzi w poruszeniu, poczem spostrzegłszy, że Onufry rozmawia z Jadwinią pokazując jej papier). Co wy tam z sobą szepczecie ? sekreta jakieś! (Onufry i Jadwinia spuszczają oczy, do Ja-dwini). Idź mi z oczu! (Do Onufrego). A waspan oddawaj to i wynoś się także! (Chce wziąść papier).

Onufry. Nie powiedziałem panu jeszcze, co jest w tym pozwie.

Kiksiewiez (z niniejszym już gniewem). On mi o pozwie będzie teraz gadał! z Panem Bogiem!

Onufry. Ale bo to rzecz ważna,

! bardzo ważna.

i

Kiksiewicz (niespokojny'). No, cóż?

Onufry (potulnie). Widzi pan, żeby to było te pieniądze, 'co pan uzbierałeś, włożyć w hotel, który pan miałeś w dzierżawie, to byłby złoty interes, bo pan sie znasz na tem...

Kiksiewicz (ochłonąwszy, innym tonem). No, no, schować rady dla kogo innego.

Onufry (całując go w ramię). Przepraszam pana... ale ta wieś, to była wcale nie potrzebna. ,. oszukali pana., ten, od kogo pan kupiłeś, nie posiada sam legalnego tytułu własności... na hipotece było ostrzeżenie , którego pan nie dojrzałeś...

Kiksiewicz (przerażony). Jozus, Panno Marjo ! jakże to teraz będzie?

Onufry. Ha ! trzeba będzie zapłacić frycowe . . . wszystko może przepaść.

Kiksiewicz (łapiąc się za głowę).

O rety! o rety!

Onufry (nieśmiało całując go w ramię). Ale ja pannę Jadwigę tem bardziej kocham i złamanego grosza za nią nie żądam... będę pracował..

Kiksiewicz. To dobrze, ale (płaczliwie , trzymając się za głowę) moja Kocia Górka kochana! moja ciężka, krwawa praca!

Jadwinia (obejmując go). Niech się ojciec nie martwi... co tam, nie mieliśmy wsi i było nam dobrze.

Kiksiewicz. Co ty się znasz!... ale były pieniądze... (Jak wyżej). Moja Kocia Górka!

Kiksiewiczowa (wchodzi z prawej strony paląc papieros). Co się to stało? gdzież się tamten podział ?

Kiksiewicz (jak wyżej). Zabierają mi Kocią Górkę,,. wypędzają!

Kiksiewiczowa. Kto ? co ? (Kiksiewicz chodzi, nie odpowiadając , ona idzie do Jadwini i rozmawia z nią).

Kiksiewicz (po chwili roztwie-rając ramiona). Onufry radź !

Onufry (całując go w ramię). Niech ojciec znowu tak do serca tego nie bierze... o ! przepraszam, wymknęło mi się.

Kiksiewicz. Nic nie szkodzi... .jesteś już jak zięć... daję ci Ja-dwinię... tyś poczciwy chłopak... tylko na rany Boskie radź!

Onufry (rozkładając papier). Jest ciężki termin, co prawda, ale mnie się zdaje, na mój rozum, że można się będzie ułożyć, zobowiązawszy się płacić rok rocznie kilka tysięcy.

Kiksiewicz. Bój się Boga, za co?

Onufry. Żeby się utrzymać przy wsi... bo my tu wchodzimy w prawa przyszłego posiadacza. Po prostu z dziedzica stajesz się pan dzierżawcą. (Ożywia się). Ale damy sobie rade (z energją) przysięgam na Boga! ręce pourabiam, ale wypłacimy się i nie wypędzą nas!

Kiksiewicz Tak mówisz ?

Onufry. Zaręczam!

Kiksiewicz. No, to chwała Bogu! (całując go w głowę). Poczciwy chłopiec!

Kiksiewiczowa (widząc to, do Jadwini). Jakto? ojciec pozwolił i ty go chcesz?

Jadwinia (całuje ją w rękę). Mamo, ja wiem , że z nim będę szczęśliwa.

Kiksiewiczowa (ironicznie wzruszając ramionami). Romanse! (Po chwili). Ha! róbcie sobife jak chcecie, ale pamiętaj, żebyś nie żałowała, ja umywam ręce. (Idąc naprzód sceny,

do męża). Toś ty tak wykierowal interesa ?

Kiksikiewicz. Jest! babska maniera... teraz mi będzie wymówki robić... (Ciszej). A czyjaż to sprawa, jeśli nie twoja? czy uie zachciewało ci się państwa? czy nie suszyłaś mi głowę dzień i noc tą wsią ?

Kiksiewiczowa (paląc papieros). Od czegóż byłeś mężem ? powinieneś był mieć rozum.

Kiksiewicz. Aha! więc ja, jako mąż, powinienem mieć rozum! tak ?

Kiksiewiczowa (zaciągając się i puszczając mu kłąb dymu w nos). Spodziewam się!

Kiksiewicz. I tem samem nie pozwalać na głupstwa? (Krztusi się). Bobrze! pimiętajże sobie... a na początek proszę o ten papieros. Kiksiewiczowa. A to po co? Kiksiewicz (odbierając). Proszę, proszę. (Ciska go i depcze nogą.) Ja ci dam papierosy!

Kiksiewiczowa (w osłupieniu). A toż co znowu?

Kiksiewicz (depcząc z zajadłością). Nauczyłeś mnie rozumu... nic więcej. (Spogląda na nią tryumfująco).

(Zasłona spada).

%

KONIEC.

Sekwiijta.

(Praya i lewa strona od widzów.)

Plik papierów, lOcygnret, zapałki woskowe, cygarniczka.

.

.

MARCOWY KAWALER

krotochwila w jedn y m a k c i e

przez

J ÓZEFA -BlIZIŃSKIEGO,

jIóZEFA j3l

IGNACY, właściciel wsi. HELIODOR, literat.

O S O |{ Y:

P. EULALJA, guwernantka. GRZEMPIELE8KI, ekonom Ignacego. PAWŁOWA, gospodyni Ignacego.

(Rzecz na wsi, w domu Ignacego.)

(Teatr wyobraża pokój kawalerski; po prawej stronic kanapa i stół, po lewej biurko i zwierciadło stojąco, kilka krzeseł. Drzwi główno w głębi, boczne po obu stronach; z lewej okno.)

SCENA I.

Heliodor (poważny, suchy, łysy, w okularach, siedzi przy biurku i notuje coś, wypisując z malej książeczki podręcznej, którą trzyma w ręku). Ignacy (szlachcic opiekły z wąsami, stoi za nim niecierpliwiąc się).

Ignacy (po chwili milczenia). Pisze i pisze... ani się z nim dogadać... (po chwili) mój Heljodorku, dałbyś duszko pokój tej robocie... będziesz miał dosyó czasu, powróciwszy do Warszawy... toć i tak

Bibl. Te*;. Anm. Zeixyt 17.

zebrałeś sporo... zapisałeś parę takich książeczek . . . (po chwili). Chciałem z tobą pogadać, zasią-gnąć twojej rady...

Hcljodor (pisząc). Zaraz, zaraz. .

Ignacy (pochodziwszy, po chwili stając za nim, zniecierpliwiony). Jak cię życiem kocham, nudny jesteś, jak flaki z olejem.

Hcljodor (odwracając się do niego). Flaki z olejem ! czy to przysłowie używane tu jest przez lud ... nie uważałeś ?

Ignacy. A dajże mi święty pokój !... djabli wiedzą... nie zbieram przysłów.

Heljodor. To bardzo źle robisz... skarby macie pod ręku i marnujecie je.

Ignacy. I ty dałbyś temu pokój... czy ci się to opłaci?

Heljodor. Tak jak ty rozumiesz, na gotówkę, może i nie... alejacy-ście wy materjalni — pfe!

Ignacy. Wiesz, co powiedział wczoraj sędzia, gdy mu chciałem gwałtem przy preferansie wpakować bilet prenumeracyjny na twój opis naszej okolicy?

Heljodor. Zapewne, że nie ma pieniędzy, bo wyście wszyscy tacy.

Ignacy. Tego nie mógł powiedzieć, bo należało mu się dwa razy tyle wygranej.

Heljodor. Więc cóż?

Ignacy. Że jako urodzony w tej okolicy, zna ją sto razy lepiej, niż ty, i nic nowego nie dowie się z twojego dzieła.

Heljodor. Pokazuje się, że pan sędzia bywa czasem dowcipny.

Ignacy. Miał po części rację, duszeczko... jak cię życiem kocham... (po chwili podnosząc go gwałtem) mój drogi, przerwij to pisanie, proszę cię, i poświęć mnie kilka chwil... przecież jesteś moim kolegą szkolnym, przyjacielem... (ciągnie go na środek).

Heljodor. O cóż chodzi?

Ignacy (obejrzawszy się, po chwili ściskając jego ręce). Slucliajno, powiedz mi... tak otwarcie... jak ci się zdaje... jak ty to uważasz?

Heljodor. Cóż takiego ? (dobywa cygarnicy).

Ignacy. Nic nie wie! mówię o moich zamiarach matrymonialnych.

heljodor. Z twoją sąsiadką, tą wdówką z Topolina?

Ignacy. Ehę !

Heljodor. Panią Klotyldą ?

Ignacy. No, naturalnie.

Heljodor (zapaliwszy papieros). Na nic się to zdało.

Ignacy. A to dla czego?

Heljodor. Co ci nie po tem?

Ignacy (obruszony). Jakto, co mi po tem ?

Heljodor. Za stary już jesteś, za ciężki.

Ignacy. Ale bredzisz, duszeczko, jak cię życiem kocham... przecież wiesz, że mam dopiero czterdziesty... czwarty.

Heljodor, Czterdzieści sześć podobno.

Ignacy. Ale nie, czterdzieści cztery.

Heljodor. Czterdzieści sześć, porachuj .. rodziłeś się w roku tysiąc...

Ignacy (prędko). No, czterdzieści pięć... _

Heljodor. Tak, czterdzieści pięć skończyłeś więcej jak przed pół rokiem...

Ignacy. A chociażby tak było, to przyznasz, że wdowa dwudzie-stokilkoletnia jest nader stosowną dla mnie partją. .. kilkanaście lat różnicy...

Heljodor. Jest w sam raz . . . przeciwko temu nie mara nic.

Ignacy. Więc o cóż ci chodzi?

Heljodor. Twój sposób życia, nałogi starokawalerskie, którym się mimowolnie poddałeś, sprawiły, że zestarzałeś się może nad wiek swój, ociężałeś, zgrubiałeś...

Ignacy (mierząc się). Ale co znowu. .

Heljodor. Mówię pod przenośnią... nie to, żebyś się zaokrąglił zbytecznie... ale wzięcie się, nawyknie-nia, ruchy ociężałe...

Ignacy. Jak cię życiem kocham,

w przeszły jeszcze karnawał prowadziłem wszystkie mazury... (robi kilka hołubców).

Heljodor (zawsze poważny). — Tylko ostrożnie ..

Jynacy. Nie obawiaj się... przeskoczyłbym jeszcze dziesięcin waszych warszawskich zdechlaezków.

Heljodor. Tak ci się zdaje, a jakby przyszło do czego...

Ignacy. Mój Heljodoreczku, pomówmy duszko bez żartów... przecież przyszłe szczęście kolegi i przyjaciela powinno cię choć troszeczkę interesować.

Heljodor (ściskając jego rękę, z powagą). Bądź pewny!

Ignacy. Więc powiedz mi, co ty ty masz przeciwko pani Klotyldzie ?

Heljodor. Przeciwko niej nic a nic, tylko przeciwko tobie.

Ignucy. Przeciwko mnie ? śliczny przyjaciel!...

Heljodor. Jako przyjaciel właśnie powiadam ci! zapóźno! to już nie dla nas.

Ignacy. Proszę cię, nie mięszaj nas pod tym względem duszeczko...

Heljodor. No, więc nie dla ciebie; zresztą jeżeliś jeszcze dosyć młody na męża, to z pewnością za stary na konkurenta... (Ignacy chce coś mówić, ale się wstrzymuje i zamyśla) zanadto odwykłeś od świata i towarzystw. Widziałem cię razem z twoją panią Klotyldą i gdybym nie wiedział zkądinąd, nie domy-myśliłbym się wcale, że się masz do niej... Zapomniałeś jnż, jak się brać do kobiety...

Ignacy, (z lekką urazą). Dobry sobie jesteś, jak cię życiem kocham... ja zapomniałem, jak się brać!... (tajemniczo) a gdybym ci też powiedział, że maa sprzymie-

rzeńca w samej fortecy... co !.. czy jeszcze byś utrzymywał, że jej nie zdobędę?

Heljodor. Najlepszym sprzymierzeńcem byłby sam dowódzca fortecy ; ale jakaś tara panna Eulalja, jej dawna guwernantka...

Ignacy. Zgadł!

Heljodor. Czy myślisz, że nie patrzę i nie widzę?... zrazu nawet myślałem , że się do niej bierzesz.

Ignacy. A niechże się... to palnął!... (po chwili) wiesz? obiecałem jej kolczyki brylantowe w razie pomyślnego skutku i jestem pewny, że zrobi mi interes.

Heljodor. To już najlepszy dowód, jakeś się zestarzał i ociężał... (po chwili) zresztą jest jeszcze jedna przeszkoda, a najważniejsza, chociaż ją może za nic rachujesz... co na to powue Pawłowa?

Ignacy (oglądając się mimowoli). Co ten plecie! co ten plecie!

Heljodor. Że ona ciebie zawojowała, to rzecz pewna.

Ignacy. Ale jak cię życiem kocham... dajże pokój.

Heljodor. Tak rai się zdaje.

Ignacy. Trzeba ci wiedzieć, że to jest kobiecisko poczciwe z kościami, gospodyni idealna, a przywiązana do mnie, że nie idzie dalej...

Heljodor. Tem gorzej, bo i tyś się do niej przyzwyczaił, przywiązał.

Ignacy (unosząc się). Ale bo powiadam ci, że to kobieta...

Heljodor. Nieoszacowana — ja wiem . . . (dobywając książeczkę) patrz ! to wszystko od niej .. jakie przysłowia jędrne... a co pieśni!... samej tej: (nuci) „parobeczek do miej, ona mu się broni...“ znasz?...

podyktowała mi dwadzieścia wa-rjantów.

Ignacy. Ten znowu swoje . . . (chodzi).

Heljodor. Co wszystko nie przeszkadza, że cię prowadzi na pasku.

Ignacy (chodząc). Ale zabawny jesteś... (po chwili zamyślenia, stając) Slucliajno , powiadasz , że się nie umiem brać . . . gdyby jej tak zrobić jaką niespodziankę, siupryzę...

Heljodor. Komu?... Pawiowej?

Ignacy Przestańże z tą Pawiową, proszę cię.

Heljodor. Więc pani Klotyldzie ?

Ignacy. Jak cię życiem kocham, śliczna myśl... gdyby tak urządzić jakąś partyjkę... coś na kształt podwieczorku...

Heljodor. Gdzie, tu u ciebie?

Ignacy. A naturalnie.

Heljodor. A Pawłow'a?

Ignacy. Jest! (chodzi po scenie, po chwili, na stronie) . Ma trochę racji... (po chwili, głośno) Mój Heljodorku, moja duszeczko... tyś mój przyjaciel... i jesteś sprytny...

o ! jesteś sprytny, nie zapieraj się !... powiedz, jakby to zrobić?

Heljodor. Bardzo prosta rzecz ; urządzić przejażdżkę ... zaprosić panią Klotyldę, zręcznie przywieźć do siebie, a Pawiowej kazać upiec kurcząt.

Ignacy. Myślałem, żeś sprytniejszy... (po chwili) to, widzisz, łatwo mówić, ale u mnie po kawalersku... służba nie nawykła .. zaraz domysły, plotki...

Heljodor. Jakie plotki? cóż cię plotki mogą obchodzić... czyż nie myślisz na serjo o tym związku ?

Ignacy. Ale zupełnie na serjo, jak cię życiem kocham.

Heljodor. Więc gdzież logika?

Ignacy. Ale co mi tam wyjeż • dżasz z logiką!... co innego logika, a co innego moja konkurencja...

Heljodor. To też właśnie!

Ignacy. Tylko proszę cię, nie łapże mnie za słówka.

Heljodor. Więc o cóż ci chudzi ?

Ignacy (obejmując go i całując). Żebyś się tem zajął, moja duszo-czko, dam ci zupełne pełnomocnictwa. .

Heljodor. Względem Pawiowej ?

Ignacy. Aha! (po chwili) Urządzisz z nią wszystko, wydasz dyspozycje, żeby było dobrze i z szykiem... (oglądając się) bo to widzisz , z nią trzeba jak z jajkiem...

Heljodor. Z panią Klotyldą?

Ignacy. Nie dowcipkuj, mój Heljodoreczku...

Heljodor. Więc z Pawłową?... (Ignacy rusza ramionami) dla czegóż z nią trzeba jak z jajkiem? kazać

i kwita.

Ignacy (żywo). To też każ! upoważniam cię.

Heljodor. A czy usłucha? Ignacy (jak wyżej). To już twoja rzecz.

Heljodor. Wyborny jesteś . . . zbałamuciłeś ją, zepsułeś, że ci kołki na głowie ciesze...

Ignucy (obruszony). Ale jak cię kocham...

Ignacy. Jeżeli tak ci przychylna, jak powiadasz, to powinno ją cieszyć , że się żenisz z kobietą, do której masz przywiązanie...

Ignacy. Rozumie się, i ja tak sądzę... ale... (żywo) widzisz, ja jestem prędki, łatwo się unoszę ... każę jej zrobić to i owo... jej się to nie będzie zdawać . ,. (poufnie)

bo rzeczywiście, z powodu innych zalet na wiele jej pozwalam .. będzie mi robić uwagi, ja się zniecierpliwię. . i... pojmujesz mnie...

Hcljodor. Ale najzupełniej . .. boi6z jej się...

Ignacy Idźże do djabła... (po chwili). Ja mu mówię w zaufaniu, żądam przyjacielskiej posługi, a on dowcipkuje ..

Hcljodor Więc cóż mam zrobić ?

Ignacy Urządzić wszystko tak, żeby było dobrze... moja duszeczko... ty to potrafisz (po chwili z wahaniem) zresztą, bądź co bądź . .. gily się ożenię.. ona tu nie będzie mogła zostać.. więc możesz jej dać do zrozumienia... tak, delikatnie... że jak będzie fochy stroić, nie słuchać co jej się każe, i wtrącać się w nie swoję rzeczy... to... jednej chwili wyleci ztąd... u mnie krótko..

Hcljodor. Czyli innemi słowy, nie chcąc się sam poparzyć, mojemi rękoma chcesz wyciągać kasztany z pieca (po chwili) ha! spróbuję...

Ignacy (ponuro). Zrobisz mi wielką przysługę ... (zamyśla się).

SCENA II.

Poprzedzający, Pawłowa (ubrana pół po wiejsku, pół z szlachecka, w chustce zawiązanej na głowie,

• przy fartuchu), Grzempieleski

Pawiowa (we drzwiach po prawej, do Grzempieleskiego, który wchodzi za nią). To się na nic nie zdało, mógł pan Grzempieleski od razu powiedzieć tej babie, żeby sobie poszła z panem Bogiem.

Grzempieleski (ekonom nowomodny z pretensjonałnemi ruchami i wysłowieniem). Ale co się pani Pawłowa tak sierdzi, to piękności

Bibl. Teat. Amat. Zeszyt 17.

może szkodzić... (spostrzega pana i zmienia ton; głośno), Ma się rozumieć, będzie tak, jak pan dzie dzic każe, i kwita...

Pawłówa. Jak każe, tak każe, ale trzeba opowiedzieć jak było. bo ino każdy by go chciał w pole wywieść.

Ignacy. No, no, cóż to tam za : hałasy ?

Grzempieleski. To tu przyszli-[ śmy ze sprawą, proszę łaski pana dziedzica

Ignacy. Z jaką sprawą?

Grzempieleski. Ma się rozumieć nic wielkiego, przepraszam pana dziedsica, tylko według tego, że wczoraj... (uderzając się w usta) co ja gadam, łżyj gębo .. onegdaj, w czasie niedobytności pana dziedzica, złapaliśmy defraudację w le-sie ...

Ignacy. Co takiego ?

Grzempieleski. Więc to była, ma się rozumieć, za pozwoleniem pana dziedzica, taka stara baba z kulawą łapą.. . żebrająca ... ale więc tedy, ponieważ kradła szczapy z sągów, zabrał jei gajowy fartuch, chustkę i tym podobne...

Ignacy. E, kradła, kradła... cóż tam mogła wziąść...

Pawiowa. Oho! jak to już pan będzie się litowa! nad każdym.

Ignacy (zimno). Nie wtrącaj się.

Paiolowa (do Heljodora, który pilnie uważa i ją i Grzempieleskiego). Widzi pau, to tak zawsze... niech wszystkie sągi rozbierą, to nic nie szkodzi.

Grzempieleski. Przepraszam pokornie pana dziedzica, więc tedy ponieważ potrzeba koniecznie dobrego przykładu, ja rekwirowałem ,

| że się złoży te łachy do wójta.

2

Ignacy. Powiadacie, że to stara, uboga kobieta? (Pawiowa rusza ramionami).

Orzempieleeki. Tak jest... więc tymczasowi e, akuratnie kiedy chciałem, ma się rozumieć odesłać, przychodzi ta baba z listem od pani z Topolina...

Ignacy (żywo biorąc list). Od pani z Topolina ! (do Heljodora rozpromieniony) Od niej !... (do Grzem-pieleskiego) A skądże to jest ta kobieta ?

Grzempieleski. Akuratnie ztam-tąd...

Ignacy (na stronie). Co ona pisze?... jak pachnie! (do Heljodora) Powąchaj... (przyłożywszy ukr ad-kiem do ust, otwiera kopertę) ciekaw jestem (zagląda w list i krzywi się) Do djabła, po francuzku... od guwernantki.. co za głupia myśl... (czyta polskim akcentem) „Si vous tenez b. obliger une per-sonne qui yous est chćre“... (do siebie) Obliże ? co to znaczy ? djabli wiedzą... (do Heljodora) przeczytaj-no, moja duszeczko, proszę cię, i przetłumacz mi... bo przyznam ci się, zapomniałem po francuzku ... tyle już lat, jak... proszę cię bardzo.

Heljodor (przeczytawszy). Pisze, żebyś darował winę tej kobiecie, i puścił ją wolno .. . sprawisz tem pani Kłotyldzie przyjemność, za którą będzie rada podziękować ci osobiście... podkreślone...

Ignacy (uraddwany zaglądając w list). Podkreślone, osobiście ... śliczny pretekst... zaraz jadę... po-jedziemy obaj, moja duszeczko . . . podwieczorek odłożymy na później... (do Grzempieleskiego) kazać zaprzęgać zaraz do powozu, a tej

kobiecie wydać fartuch i chustkę, i niech sobie idzie z Bogiem.

Grzempieleski. Dobrze. proszę łaski pana dziedzica ... ale wszelako... według fantowego, co się należy gajowemu...

Ignacy. Dobrze, dobrze... ja mu sam zapłacę...

Grzempieleski. Więc tedy, mo-jem zdaniem jest także takiem, że ma się rozumieć, oddać...

Ignacy (niecierpliwiąc się). Powiedziałem wyraźnie: tej kobiecie wszystko oddać i zaprzęgać do powozu. (Grzempieleski wychodzi na prawo).

SCENA III.

Ignacy — Poułowa — Heljodor.

Pawłowa. Boże mocny, z panem bo już!

Ignacy. Proszę cię, moja kochana, nie wtrącaj mi się w nie swoje rzeczy... mówiłem ci już nie raz, patrz tego, co do ciebie należy. . .

Pawłowa. O, o, jak to już pan będzie nademną odmawiał.

Ignacy. Dajże mi pokój... (chodzi, po chwili) wody do mycia!

Pawłowa. Już ! Panie Boże dopomóż ! będzie się pan moderował gdzieś na hulsztyki!

Ignacy (nie uważając na to, przegląda się, próbując zarostu na brodzie ; do II eljodora , który usiadł na kanapie). Słuchajno, możeby się ogolić ?

Heljodor. Zdałoby się.

Pawłowa. No, no, niech ino pan tak cięgiem jeździ, niech ino pan tak figuruje, to się tu będzie dobrze działo!...

Heljodor (zapisując w notysce). Wyborna jest ... (do Pawiowej,

wstając) Ale widzicie, moja ko-bietko , przecież pan ma rozmaite | interesa, musi jeździć tu i owdzie...

Pawłowa. To nie prawda jest; j może siedzieć w domu, kiej mu dobrze.,.

Heljodor. No, ale przecież kawaler.,. a gdyby się chciał żenić?

Ignacy (ciągnąc go). Cicho!. . . Daj pokój... to później.

Pawłowa (patrząc niespokojnie panu w oczy). Oho! to dość, na starość rogom rość ! (Heljodor spie sznie zapisuje).

Ignacy. Co ta głupia z rogami.., także wyjechała! . . . lepiej cicho bądź i każ mi dać wody do umycia.

Pawłowa (ciągnąc go za rękaw, podczas gdy Heljodor jest przy biurku ; z przymileniem , smutno). Gdzie to pan jedzie?

Ignacy. Dla czego ?

Pawłowa. A, bo może znowu do Topolina?

Ignacy. No to i cóż z tego?.,, jaka ty dziwna jesteś... (głaszcze ją ukradkiem).

Pawłowa (smutnie). A bo tam pana zawdy coś ciągnie... tutaj w domu co dzień, to pana ino cień, a w Topolinie to wszystek...

Ignacy (rozrzewniając się). Jaka ona do mnie przywiązana.

Pawłowa (jak wyżej). Bo to może i prawda, co ten pan powiedział... (żywiej) Żeby pan miał tak zrobić, to bym !...

Ignacy. Ale cicho głupia... przecie ty wiesz... (szepce jej do ucha, głaszcząc; po chwili) no, no, idź naszykuj wody. . (Pawłowa wychodzi na lewo).

SCENA IV.

Heljodor — Ignacy. Heljodor (po chwili odwracając się od biurka i widząc, że Ignacy stoi na środku sceny zamyślony). Czy już nie jedziemy ?

Ignacy (ożywiając się). Ale zkądźe znowu.,, jedziemy, jedziemy I zaraz .. . bardzo jestem kontent z tego zdarzenia... powiem, że miałem zamiar być najsurowszym i ukarać przykładnie tę kobietę ... ale na jedno słowo pani moich myśli.. . słuchajno, czy dobrze będzie: pani moich myśli ?

Heljodor. Dosyć.

Ignacy. Jak ty zimno to mówisz... dziwna rzecz, że mój zapał nie oddziaływa nic a nic na ciebie, duszeczko...

Heljodor. Nie oddziaływa, bo sztuczny., i powtarzam jeszcze raz, na nic się nie zda.

Ignacy. Znowu!

Heljodor. Patrzałem dobrze na was z pod oka, jakeście przed chwilą z sobą szeptali... oj! ta Pawłowa...

Ignacy (na stronie). Zdrajca! (głośno) Ale cóż z tego... że ma pewne prerogatywy, które zepsuły równowagę, wielkie rzeczy!... jak cię kocham, rezonujesz jak ktoś, co nie zna ludzi... a jesteś literat... widzisz!

Heljodor. Właśnie dla tego, że znam ludzi, widzę, co się dzieje; to pojmuję, że żądasz mego wmię-szania się dla pozbycia się jej, bo jesteś słaby i ślamazarny. . . Ale dla czego, powziąwszy to postanowienie, łudzisz ją jeszcze?

Ignacy. Jak to, łudzę?

Heljodor. O, tylko nie graj ze mną komedji, proszę cię. . . mam przecie oczy...

Ignacy (po chwili, miękko). Więc i cóź mam zrobić?

Heljodor. Działaj otwarcie, bez podstępów. Oddal ją natychmiast, ! a za wierną służbę wynagrodź, wyposaż.

Ignacy (po chwili ponuro). Pójść pójdzie sobie . . . ale pieniądze ciśnie mi pod nogi i zrobi scenę... ja ją znam ..

Heljodor. Więc taki jest wasz stosunek? to co innego.

Ignacy. Cóż chcesz, to gamo tak jakoś przyszło.

Heljodor. Nie samo przyszło, tylko z własnej winy uwiązłeś po szyję i nie wydobędziesz się tak łatwo z fałszywego położenia . . . chyba że...

Ignacy. £e co ?

Heljodor. Hm ! Bóg wie, jak ci radzić... powiesz, żem warjat... bo to my wszyscy lubimy się rządzić egoizmem...

Ignacy. Egoizmem ? . . . ja egoista!... lubię cię...

Heljodor. Gdy nie troszczysz się o to. jak ona zniesie gwałtowne zerwanie stosunku , który sam zawiązałeś, i myślisz tylko o sobie, zdaje mi się, że to jest czysty egoizm.

Ignacy. Ale to łatwo mówić... wiesz przecie, jakie są względy do zachowania...

Heljodor. Więc kiedy cię to nic nie kosztuje, to zerwij ... a im prędzej, tem lepiej...

Ignacy (na stronie). Djabła tam nie kosztuje... żeby on wiedział!... (chodzi, po chwili stając) Czy tylko tę radę miałeś przed chwilą na myśli?

uHeljodor. Owszem wprost przeciwną : ożeń się z nią.

Ignacy. Czyś zwarjował!

Heljodor. A widzisz, żeś egoista.

Ignacy. Ale bój się Boga, palcami by mnie wytykali.

Heljodor. Mój drogi, większe mezaljanse zdarzają się co dzień ; na najohydniejsze spekulacje matrymonialne patrzym3r z pobłaża • niem, a nawet nie odmawiamy im uznania. Twój postępek byłby po prostu uczciwym... zresztą, gdybyś się zajął jej wykształceniem ..

Ignacy. Ale literat jesteś, bujasz po obłokach. .

Heljodor. Za winą, musi iść pokuta, bratku.

Ignacy Jaka pokuta? co za po kuta? toćbyśmy już wszyscy chyba musieli stać się pokutnikami... gadasz nie wiedzieć co... cóż u djabła, przecież jesteśmy kawalerowie nie panienki.

Heljodor (żartobliwie)/ Ha! kiedy takie są twoje zasady, to chyba ' chcesz , żebym ci ją zbałamucił , i tym sposobem dał pozór do ze-! rwania.

Ignacy (ironicznie). Dobra myśl, gdyby była do wykonania.

Heljodor. Jakto?

Ignacy. Nic byś nie wskórał, . duszeczko.

Heljodor. Tak pewny jej jesteś ?

Ignacy Pewny, czy nie pewny, jest jeszcze druga kwestja.

! Heljodor. Jakaż naprzykład ?

Ignacy (ironicznie). Czy ty mo-: żesz być dla niej niebezpiecznym,

1 duszko.

Heljodor (urażony). Za cóż mnie 1 to już masz?

Ignacy. Niby nie zgrubiałeś jak ja ... ale ... przejrzyj się... jako4,

tak... mając egzemplarz Jo porównania... (porównywa się w zwier ciedle).

Pawiowa (wchodząc z lewej strony). Ma pan już wodę.

Jgnacy. Idę.

Heljodor (jak wyżej). Zarozumialec jesteś.

Ignacy. I to do tego stopnia, że zostawiam was samych bez obawy... (na stronie) Nie może strawić pigułki... (idzie na prawo, przy drzwiach zatrzymuje si ę; do Hel-jodora) Nie przebierzesz się, duszeczko?

Heljodor. Pojadę tak jak jestem.

Ignacy (s'miejąc się). Więc życzę szczęścia (wychodzi na lewo).

SCENA V.

Heljodor — Pawiowa.

Heljodor (na stronie). Nie :hodzi mi o to,' ale dałbym wiele, żebym mógł mieć prawo śmiać się z niego... (po chwili) Zawsze spróbuję. . choćby dla jego dobra .. (zbliża się do Pawiowej poprawiając okularów).

Pawłowa (śmiejąc się). Hi,hi, hi... po kiego licha pan zawdy ma na oczacli te śkiełka? (pokazuje palcem).

Heljodor. Po licha mam te śkiełka? .. żeby lepiej widzieć ciebie...

Pawłowa. To pan lepiej widzi bez nie ?

Heljodor. Naturalnie — po cóż-bym nosił?

Pawłowu. Bo ja mówiłam, że kto ślepy, to i tak ślepy, choć to założy, a śkiełka to nie od tego, aby widzieć lepiej, ino żeby się oczy nie psuły.

Heljodor (zawsze poważnie). Słu-

szna uwaga... Wiesz co moja kobietko , tak jesteś dowcipna, że mam ochotę wyściskać cię za to... (przysuwa się).

Pawłowa (zasłaniając się). A panu zkąd się wzięło?... taki pan był dotychczas spokojny...

Heljodor. Zkąd mi się wzięło? ja sam nie wiem... pewno jakem ci się bliżej przypatrzył... (posuwa się ku niej).

Pawłowa (jak wyżej). No, no... niech się pan obędzie tymczasem...

Heljodor. Bierze mnie ochota pocałować cię.

Paicłowa. Niech ino pan da pokój... to nie ładnie na takiego pana.

Heljodor. Cóż to nie ładnego?

Paicłowa (patrząc nań z politowaniem). Boże kochany, pan też zdarny do umizgów...

Heljodor (na stronie). Cói u djabła we mnie takiego .. . chyba się umówili...

Pawłowa (jak wyżej). Rychtyg jak żyd do wiązki siana.

Heljodor. A to porównanie oryginalne... i dla czegóż to?

Pawłowa. Taki pan biedny, ble-dziuchny.

Heljodor (urażony). Biedny, ble dziuchny... otóż, żeby cię przeko-konać... (clice ją objąć w pół).

Pawłowa (rezolutnie). No, no, bez tego wszystkiego... bo jeszcze pana zdyfamnję i będzie nie ładnie...

Heljodor (na stronie, tracąc odwagę). Zdyfamuje mnie ! (po chwili, na stronie) Najwidoczniej więcej zyskam notując jej jędrne wyrażę • nia. . (dobywa książeczkę) To „żyd do wiązki siana0 było kapitalne (siada przy biurku). Więc powiadacie, moja kobietko, że to nie ładnie być bladym ?

Pawłowa. To ino po szlachecku ładnie tak blado, ale u nas to nie.

Heljodor (zapisując). Nie wiedziałem o tem.,.

Pawłowa. A zresztą, czy w szlacheckim stanie czy w kujawskim, to zawdyk szykowniej, kiej człek tłusty.

Heljodor. Czy w szlacheckim czy w kujawskim. .. (zapisuje) A wasz Paweł jaki był... czy także tłusty ?

Pawłowa. Ej, gdzie tam, wyglądał kiej szczypa ... wypisz-wy-maluj .. na pana podobny... (wskazuje na niego).

Heliodor (krzywiąc się). To pochlebne dla mnie! Widzicie! a jednakeście go kochali.

Pawłowa. A pann kto powiedział ? właśnie, że nie.

Heljodor. A poszliście za niego.

Pawłowa. A boi mig ludzie zgłupiłi... miałam wej takiego chłopaka, kiej malowanie, taki był szy kowny. zawdyk czerwony na gębie, a takie oczy miał śmieszne. . z samej postury każdemu się po-pobał.

Heljodor (zapisując spiesznie), Postury ?

Pawłowa. A jaki był filozof!

Heljodor. Filozof!., co u djabła... jakto filozof?

Pawłowa. Ano filozof . . . taki ncieszny, krotofilny... (Heljodor zapisuje) a jaki przyścipny do wszystkiego !

Heljodor (jak wyżej). Przyścipny ! (na stronie) a to trzeba stenografa.

Pawłoioa. Zapewne!... i do Boga i do ludzi. . a jakem się w karczmie zeszli, to hulsztyki takie wyprawiał, że się każdy nie mógł na-

patrzeć... oj! asystował mi, oj, asystował, oj, szeptał do onego ncha... ale ojciec z matulą i wszyscy ludzie, jak mi zaczęli brechtać, kłaść na głowę: a to, żeń się z Pawłem, niczego przy nim nie u-łakniesz, będziesz chodzić w samych niedwabiach... tak mię też i przerobili na swoje...

Heljodor (pisząc ciągle). Żeście usłuchali...

Pawłowa Bogać to człowiek przenikniący, żeby naprzód wiedział co źle a co dobrze. . chociaż to powiadają, że każdy wdowiec, tó jak pies do owiec..

Heljodor (jak wyżej). Więc to był wdowiec?

Pawłowa. A bogać co! i miał trzy córki, tyle już prawie co ja; jedna była najstarsza, druga wej średnia, a trzecia najmłodsza,

Heljodor (jak wyżej). Nie może być!

Pawłowa (płacząc). Bodaj on z piekła nie wyjrzał śleporód, za mnie biedną sierotę !

Heljodor (jak wyżej). Więc nareszcie umarł?

Pawłowa (szlochając). Dopiero na jesieni,... będzie temu ze trzy kwartały. .

Heljodor (śmiejąc się). Dopiero!

Pawłowa (jak wyżej). Taki był zgęziały, że ino miał klapnąć, ledwie łaził, ady jednak żył kilka lat.. ale nie mogłam z nim wysiedzieć, i dawno rozeszlim się z kupy... Jakem się żeniła, mój duch zaraz przeczuwał, że to tak będzie.

Heljodor (pisząc). Może was bił?

Pawłowa. E, żeby, toby nic nie było. Toć to powiadają, że jak chłop kobiety nie bije, to w niej wątroba gnije...

Heljodor (jak wyżej). Tego nie słyszałem...

Pawłowa. I że każda dopiero dobra, jak ją bez dziesięć progów przewlecze...

Heljodor (notując pilnie). Ale on was nie włóczył ?

t awłowa. E, gdzie tam... on był taki nijaki... jak przyłaził do mnie, kiej się miał żenić, to bywało, on nic nie mówi i ja nic nie mówię... siedziemy kiej dwa samsony.

Heljodor (jak wyżej). Więc to był nie zły jakiś człowieczyna...

Pawłowa. Toć... taki, do niczego,.. ino tym jego córuchnom byłam na zawalisku... wszystkie trzy takie tarachy, trzepaki, cud boski wyrabiały, jaż mi się nieraz w w głowie kołowrociło — a najbardziej najstarsza, niezawarte piekło z nią miałam . .. silna zapieka, a nygus ! za gruby koniec nie wzięła, ino letki chlebek jej pachniał... Co dzień, bywało, wybryńduje się, u stroi, dwie watówki wetknie na się, żeby była rzęsita i dalej do karczmy — po całych dniach się jWałęzgałji — a na mnie bij zabij, jak to bywa, że kto sam w piecu lega, to kogo ożogiem sięga.

Heljodor (jak wyżej, na stronie). A to skarbnica niewyczerpana.

Pawłowa. Cóż ! ja tam panu tak tylko z trzeciego powiadam, ale żebym tak wszystko popowiadała...

Heljodor. Mówcie, mówcie, moja Pawłowa. , tak dobrze mówicie...

Pawiowa. Nie mówię, ino powiadam,,. mówić, to, o co komu... jak to pan zaraz przekrętnie powie...

Heljodor (zapisując). Wszystko jedno — powiadajcież dalej...

Pawłowa. E, co tam, bądź co

powiedać ., . pan się jeszcze wyśmieje...

Heljodor. Ale gdzież tam, owszem, żałuję was... więc powiadacie, że tak wam te pasierbice dokuczały...

Pawłowa. Bogać nie, a najbardziej najstarsza... nic, ino owe gra-jatyki, owe tańce , ostatni grosz czasem wyniesla do karczmy — choć ciała urżnąć, a duszę posilić; a mnie nie woino było do niczego; i co miałam chodzić w niedwabiach, to na wszystko musiałam ino patrzeć z daleka , jak ona gapa w gnat.

Heljodor (zapisując z admiracją). Jak gapa w gnat! co to za do-

sadność!

Pawłowa. Ale czekujcie! dłużej mojego ubóstwa, niż czyjego państwa. .

Heljodor (jak wyżej). No, a cóż się zrobiło z tym waszym pierwszym , co to był czerwony na gębie . . . (zaglądając do notat) i przyścipny...

Pawiowa. I on nic potem, choć pisał się takim przywiązałym. Świa-domo Bogu i ludziom, że płakałam za nim, a on śleporód, nie wyszło trzy miesiące, ożenił się drugą. Te mężczyzny, to nie uszły psa.

Heljodor (jak wyżej). Wszędzie

i zawsze jedna historja.

Pawłowa, I jeszcze wziął taką sztabę, chałdygę, że Boże zmiłuj się... do karczmy bywało jak wlezie, to stoi kiej zatyka.

Heljodor (jak wyżej). Dla czego ?

Pawłowa. A bo nikt jej nie

chciał wziąść w taniec; miała odbyt rychtyg, kiej śledziowa główka w wielgą niedzielę.

Heljodor (jak wyżej). I żyją z sobą dobrze?

Pawłowo. A toć jest dzieci kiej u żyda czapek... (po chwili z płaczem) A ja wyszłam kiej panna z tafka... ni dziewucha ni wdowa, ino ludzka obmowa... (płacze) O mój Boże, mój Boże!

Heljodor No, przecież teraz już jesteście na prawdę wdowa, a przy-tem trafiliście na dobrego pa na, nie prawdaż ?

Pawłowa (przestawszy płakać). Toć zapewne, że dobry.

Heljcd r. I.mnie się zdaje, że wam u niego lepiej, niż gdybyście byli poszli za tego swojego z czerwoną. gębą.

Pawłowa Jakby pan wiedział — co się mam zapierać.

Heljodor (wstając). A nie wywdzięczacie mu się za jego dobre... widziałem sam nieraz, że robicie mu na złość, nie słuchacie go, on każe tak, a wy siak.

Pawłowa (naiwnie). Ja go i tak kocham...

Heljodor (na stronie). Masz tobie, to już widzę dalej zaszło, niż myślałem .. (głośno) No, a powiedzcież mi, jak będzie, gdy się ożeni...

Pawłowa. A jemu co po żonie?

Heljodor. No, jużci, nicby dziwnego nie było... kawaler, ma majątek...

Pawłowa. Niech pan tak nie gada, ho mi zaraz markotno...

Heljodor. Ale widzicie, moja kobieto , musicie sobie wyperswadować, że to jednak kiedyś do tego przyjść może... i przyjdzie z pewnością... powinniście mieć rozum, i nie sprzeciwiać mu się...

Pawłowa (po chwili wybuchając płaczem). To kochanie śleporód, to

gorsze kiej choroba... na chorobę są leki, a to jak człowieka ogarnie, to rady sobie dać nie może ..

Heljodor (na stronie). U! źle... skłonna do płaczu ... jeżeli z nim często używa tej broni, to padam do nóg... on taki mazgaj... (głośno) Czegóż płaczecie u licha?

taicłowa. A bo mi tak jakoś matyjaśnie?

Heljodor (biorąc notyskę). Jakto, matyjaśnie?

Pawłowa. A bo to pan nie rozumie?. . . czy nieprzyjemnie , czy dziwacznie, czy matyjaśnie, to wszystko jedno.., (płacząc znowu) Wolałabym wej zaraz śmierci pozbyć, niż cobym miała tego doczekać.

SCENA VI

Heljodor — Pawłowa — Ignacy (wystrojony z parafiań-ika, w tu -żurku, wchodzi tryumfalnie z lewej strony).

Ignacu. No, jestem!... (idzie do zwierciadła i zakręca wycżernione wąsy; potem ogląda się i spostrzega Pawiowe). A ty czegoś znowu beczała ?

Pawłoica (z uśmiechem z za łez, patrząc na niego z uwielbieniem). I nie mają to panny wej pana kochać!

Ignacy (zadowolony do Heljodora). Patrz, jak ona mi oddaje sprawiedliwość! (głaszcze ją po twrarzy, ona tlili jego rękę do ust i całuje; do Heljodora, szyderczo) No i jak że ci poszło?

Heljodor. Doskonale.

Ignacy. No, no, gadaj!

Heljodor. Mam pełno notat.

Ignacy. Chyba, to co innego... o! ona jest niewyczerpana... a pra-

ul da. i.ea

L

wda, że dowcipna, co?... (głaszcze I Pawłowę).

Pawłowa (po cichu, błagalnym ' tonem). Gdzie pan jedzie?

Ignacy (spotkawszy jej spojrzenie na stronie). Żal mi jej. . . (głośno) Gdzie... gdzie... z wizytą...

Pawłowa (jak wyżej). Tak się pan wystroił, to pewno do Topo-lina...

Ignacy. Ko, chociażby tak, to cóż ? Jj,

Pawłowa. Pan cięgiem tjfk jeździ, a ja tu sama ostaje, kiej n trapiona...

Ignacy, Ale dajże mi pokój.

Pawłowa. Jak pan wyjedzie, to J przecie ani Boże daj powrócić, zaraz długo w noc siedzieć...

Ignacy, (głaszcząc ją). Ale gdzież tam, powrócę wcześnie... (do Hel-jodora) No jedźmy...

Hcljodor (cicho). Słuchaj Ignacy lepiej dajmy pokój, bo to się na nic nie zda.

Ignacy. O, nudny jesteś.

Heliodor,;. (jak wyżej). Przepowiadam ci, że czy chcesz, czy nie chcesz, skończy się na tem , że zrobisz tak, jakem ci radził.

Ignacy\ Sam nie wiesz, co ga i dasz, duszeczko... -No, służę ci... (wyprawia go naprzód, oglądając | się mimo woli na Pawłowę, z progu ostrożnie przesyła jej od ust pożegnanie, a widząc, że ona niby tego nie uważa, woła po cichu) i Marysia, pst! Marychna?

Pawłowa (dąsając się). Nie potrzebuję... (po chwili, nagle podbiega i ciągnie go naprzód sceny)

' A kto to widział tak się żegnać z daleka... (rzuca mu się na szyję).

Ignacy (zakłopotany, oglądając się na drzwi). Głupia, pogniecisz

Bib). Teat. Amat. Zeszyt 17.

mi gors... będę wyglądał Bóg wie po jakiemu...

Pawłowa (namiętnie). Ja pana i tak kocham!

Ignacy (jak wyżej). Jeszcze kto zobaczy..

Paicłowa (z wyrzutem). Jak się to pan wej będzie wstydził!

Ignacy (jak wyżej). No, już dosyć . .. bądź zdrowa, bo tamten czeka...

.—-Pawiowa (pi zymilając się). A wróci pan dzisiaj ?

Ignacy. Ąle wrócę, mówiłem ci... cóż u djabła, nie wierzysz mi...

Iawłowa (unosząc się). Bo pan taki faryzeusz, taki przedaj Bóg!.., co innego pan g-ada, a co innego ma na myśli..

Heljodor (we drzwiach w okryciu i kapeluszu). No, jedziemy, ozy nie ?

Ignacy (zakłopotany) Krawat mi poprawiała... (wychodzą).

SCEN1 A VII.

Pawłowa (sama).

Jak odjedzie , i tak sama wej ostanę , to niemam wskórania, tak mi jakoś tęga... (śpiewra porządkując po pokoju).

Płynie woda po kamieniach W dolinie,

Oj przykrzy się bez Jasieńka Dziewczynie;

Kaj ty mi się kochaneczku Obracasz,

Że tak długo do swej Maryś Nie wracasz?

Oj żebym ja ptasich skrzydeł Dostała,

I Jasieńka, gdzie pojechał Dognała,

Oj skryćby się chciał przedemną Daremnie,

3

Zobaczyłabym czy tęskni Bezemnie.

A jeśli on nie dba o mnie Mój Boże,

Wrócę do dom, w zimny grób się Położę.

Może z grobu nieszczęśliwa Zobaczę,

Że 011 za mną chociaż wtedy Zapłacze.

Już mi mój jankluz powiada, że on tam nie darmo jeździ... mój Boże, mój Boże, biedna ja sierota...

SCENA VIII.

Paivłowa — Grzempieleski.

Grzempieleski (wchodząc z prawej strony, z inną miną niż w drugiej scenie) Pojechali sobie... pani Pawłowa teraz sama...

Pawłowa (zamyślona). To i cóż z tego?

Grzempieleski. Nic... tylko, że to już, ma się rozumieć, parę godzin od obiadu, więc zdałoby się pomyśleć względem podwieczorku.

Pawłowa (ruszając ramionami). Nie wiem co się pan Grzempieleski tak teraz w to jadło włożył — cięgiem jeść i jeść.

Grzempieleski (siadając na kanapie). Moja pani Pawłowa.. przecież to, jak się mówi, człowiek na to je, żeby żył, czyli raczej na to żyje, żeby jadł ; więc tedy ma się rozumieć, jak je to żyje, a im le piej je, tem lepiej żyje... to każdy wie...

Pawłowa. Ady i ja wiem , że pan aby na dobre jadła patrzy...

Grzempieleski. Ale jak dostanę kawy z gęstą śmietanką, to coś powiem.

Pawłowa. Zawdy pan Grzempieleski chce ino tej śmietanki

gęstej... ady pan jnż i tak tłusty kiej lepa. .

| Grzempieleski. Ale coś powiem, i ma się rozumieć, ciekawego...

Pawłowa. Co takiego? czemuż [ pan Grzempieleski nie gada ?

Grzempieleski. A kawa?

Pawłoica. Toć się już grzeje... j zaraz będzie... ale pan cygani...

Grzempieleski. Broń Boże! ma się rozumieć powiem, jeśli mi bę-| dzie smakowała.

Pawłoica. Oj, szpekulantny pan Grzempieleski, oj szpekulantny ! oj mądry! (wychodzi na prawo).

SCEN'A IX.

Grzempieleski (sam, wstaje).

Zapewne, że szpekulantny i mądry.-. muszę, ma się rozumieć z nią dziś skończyć... trzeci rok tn już jest, musiała coś uciułać... trzeba | kuć żelazo póki gorące... (idzie do biurka) Wartoby wypalić .cygarkę... stary może gdzie zostawił... (sznka pomiędzy papierami) Akurat, są dwie ... jednę trzeba zostawić dla niepoznaki. . albo nie, wezmę obie... jak nie będzie miał na oczach, to, [ ma się rozumieć, sobie nie przypomni... o. i papierosy są... (bierze kilka , później . przegląda rejestra, notatki, niektóre chowa do kieszeni).

SCENA X.

Grzempieleski — Pawłowa.

Fawłowa (niosąc kawę i chleb z masłem). Co tam pan Grzempieleski grzebie na biurku, nie wiedzieć czego... pan jak pozna, to się będzie jadowil...

Grzempieleski. Nic nie szkodzi...

| pani Pawłowa ma się rozumieć, go umityguje.

Pawłowa. Ale kiej nie potrzeba.,.

00 tu leży, to niech sobie leży.

Grzempieleski (zasiadając do kawy, na stronie). Mrucz sobie, mrucz... (zapija i zajada łakomo).

Pawłowa (na stronie). Ciekawość, co on mi ma powiedzieć (kręci się).

GrzempielesJci. (spoglądając na nią z pod oka). Hm, hm!

J awłowa. Co ?

Grzempieleski {7, pełnemi ustami). O, jak to pani Pawłowa chciałaby się prędzej dowiedzieć.

Pawłowa. Ja tam nie ciekawa.

Grzempieleski. Albo to prawda! coby to za kobieta była.

Paułowa. No, no, lepiej co pan Grzempieleski ma na myśli, niech psom ciśnie.

GrzempielesJci. Szkoda by było, boby się pani Pawłowa nie dowiedziała.

Pawłowa. To nie!

GrzempielesJci. Ha, kiedy nie, to nie I

Pawłoioa. I panem Grzempie leskim to.jakby w farynę grał . . . ani raz do rychtu nie można przyjść...

Grzemjńi leski (skończywszy jeść

1 wstawszy). No, niech tam! powiem... ale, ma się rozumieć... (kryguje się, chrząka) Hm, hm... niech pani Pawłowa zgadnie...

Pawiowa. Bogać to człowiek przenikniący, żeby mógł zgadnąć.

GrzempielesJci. Oto mam dla pani Pawiowej kawalera.

Pawłowa A mnie co po kawałkach ?

GrzempielesJci. Pani Pawłowa inaczej gada, a inaczejby rada . . . przecie teraz, kiedy ma się rozumieć, już prawie rok jak nieboszczyk

umarł, i żałoba wychodzi, toć

przecie .. . jak się nazywa. ,. com chciał mówić (na stronie) wcale się nie cieszy... co to jest ?

Pawłowa No i co takiego ?

GrzempielesJci. Że kiedy ręce rozwiązane, toć tak nie zostaniecie.,, a kawaler ma się rozumieć, gdyby lala...

Pawłowa. I jaki to kawalir?

Grzempieleski (z gracją). A to ja!

Pawłowa. Pan Grzempieleski! (śmieje się patrząc na niego) toteż

dopiero!

Grzempieleski (na stronie). Śmieje się, to ma się rozumieć, dobry znak.,, (po chwili) widzi pani Pawłowa, ja tak sobie myślę : ożeniemy się, pani Pawłowa ma łaski u dziedzica, to ja zostanę ma się rozumieć rządzcą, a pani Pawłowa będzie sobie panią Grzempieleską i panią rządczyną .. co?

Pawłowa (zamyślona). Ho, ho, rożenki strugać, a ptaszki w lesie !

GrzempielesJci. Cóżby to złego było ?. . czy to nie mogę być rządzcą ?... jestem ma się rozumieć piśmienny...

Pawłowa (jak wyżej). Wielkie rzeczy ! kto się zna na piśmie, ten się najbarzej do piekła ciśnie.

Grzempieleski. Ja wiem, że nie wielka rzecz, bo pani Pawłowa cłiociaż nie piśmienna, ale ma więcej rozumu w głowie, niż ma się rozumieć nie jeden w tym małym palcu . . . ale jak się takich dwoje mądrych pobierze, to ma się rozumieć będzie mąż i żona, aż miło... czy nie prawda?

Pawłowa (śmiejąc się). Wie dziad i baba ,1 że w niedzielę święto .. a toć nie co, ino mąż i żona.

Grzempieleski (na stronie, ncie-

szony). Zgadza się !... (przysuwając się) Więc ma się rozumieć, zgoda !

Pawłowa (odsuwając go). Obędzie się cygańskie wesele przez mar-cypanu...

Grzempieleski, Jakto ! nie chcecie!... a to dla czego?

.Pawłowa. O! dajcie mi ta pokój... moje sumienie tego nie skazuje i basta!

Grzempieleski. A to dla czego?

Pawłowa (zniecierpliwiona). Dla czego, dla czego — no, to dla tego, że nie! (zabiera szklankę i t. d. po kawie i wychodzi na prawo).

Grzempieleski (sam). Niechże cię siódma skóra zaboli!... ostatnia kompromitacja mię ogarnęła... czekaj babo, nie daruję ci!... (do wracającej Pawiowej) Niech się pani Pawłowa lepiej namyśli póki czas, bo jak dziedzic się ożeni i dziedziczkę do domu sprowadzi, to pani Pawłowa nie będzie długo tu popasać...

Pawłowa (rozirytowana). A ty zkąd wiesz o tem? widzisz go, będzie plotki zuosił! pan się żeni, to żeni, a komu to zasię od tego!

Grzempieeslci, (cofając się) No, no, ostrożnie, bo mi oczy wydra-piecie — a ja ma się rozumieć, chciałbym się jeszcze przypatrzeć, jak będziecie się wynosić z manat-kami... (po chwili). No więc, ostatni raz, zgoda między nami czy nie?

Pawłowa (na pól z płaczem). Niech pan Grzempieliński idzie so-. bie z Panem Bogiem i da mi święty; pokój.

GreempielesJci. Nie, to nie — niech was tam pies płacze, bo ja nie będę ... ale wyjdziecie źle na tem. przepowiadam... (spojrzawszy w okno) oho! patrzcie państwo jak j

to tu wali prosto gnbernantka z Topolina... to się coś święci nie na żarty... (wychodzi spiesznie drzwiami na prawo; odwracając się w progu) Eadzę się jeszcze namyśleć... (Pawiowa, która także przyszła do okna, opiera na niem głowę i plącze po cichu).

SCENA XI.

Pawłowa — P. Eulalja.

Eulalja (wchodzi głębią). Korzystałam z tego, że Klotylda wyjechała na parę godzin do prezesowej i wymknęłam się niby na spacer... (gadatliwie, chodząc po scenie). Muszę się rozmówić z panem Ignacym i skończyć raz.,. Byle tylko zdobył się na krok stanowczy, to interes już zrobiony, Klotylda nie jest od tego.

Pawłowa (u okna). Co ona tn będzie tak spacerować i mnrgotać... (otarłszy oczy, przybliża się i przygląda jej się).

Eulalja. Boże kochany, co to za nieznośne stworzenia ci starzy kawalerowie ; zdawałoby się , że powinni być kuci na wszystkie cztery nogi, tyle przeszedłszy... gdzie tam!... ten naprzykład, jak malo-many, ani be ani me —• ust przy Klotyldzie nio umie otworzyć, jak , Bozię kocham... co to za różnica ! od nas panien dojrzałych... (spostrzega się) Bodajże cię, wymknęło mi się. . (do Pawiowej) moja dziewczyno, jest pan?

Pawłowa. Dziewczyno ! kto pani powiedział, że ja dziewczyna!,., ja taka dziewczyna, jak i pani...

Eulalja (z godnością). Jestem panną , rozumiesz ?

Pawłowa. Kaduk tam wiedział!...

ja jestem sobis kobieta, jak się

należy., wdowa.

Eulalja. A więc moja kobiecino, jest pan?

Pawłowa. Niema.

Eulalja. Niema! co za szkoda! gdzież pojechał?

Paicłowa. Katać ja go patrzę, gdzie jeździ.

Eulalja (na stronie). Zaczekam. . może pojechał tylko do Topolina, i zminęliśmy się w drodze, bo udałam się umyśinie przez lasek,,, (znowu chodzi). Skoro Klotylda jest gotowa, kolczyki jakbym miała w kieszeni . a może i co więcej oberwę — może wtenczas nareszcie ten zdrajca Anastazy przestanie się wahać i klęknie przedemną. . głupiec ! za błogosławieństwo boskie powinienby sobie uważać pozyskanie za żonę kobiety takiej jak ja! .. mężczyźni są ślepi, jak Bozię kocham... (do Pawiowej) moja kobieto , czego się tak na mnie patrzysz ?

Pawłoma. Przecie nie schowam oczu do kieszeni.

Eulalja (na stronie). Uu! ma gębę od ucha do ucha... (głośno obrażonym tonem) Co! jakeś powiedziała ?

Pawłowa Świat nie po temu, żeby powtarzać dwa razy głuchemu.

Eulalja (na stronie). Impertynencje mi gada, chce mnie się pozbyć, jak Bozię kocham... to pewno ta, co o niej słyszałam . . . (przygląda się). Fe! to gust dopiero !... jacy ci mężczyźni...

Pawłowa. Co mi się pani będzie tak przyglądać ?

Eulalja. Samaś powiedziała, że nie można chować oczu do kieszeni.

Pawłowa. A to pani słyszała,

a pytała się drugi raz..

Eulalja (na stronie). Jak Bozię kocham , irytuje mnie . . . jednak trzebaby ją wymiarkować, a w razie potrzeby ugłaskać.. . może ona tu więcej znaczy, niż ja myślę... (po chwili głośno). Moja kobieto, macie dobrego pana. prawda?

Pawłowa. Nie byłam tam, gdzie prawdę rozdawają.

Eulalja (na stronie). Świętej cierpliwości trzeba, jak Bozię kocham... (głośno) musi tak być, bo wszyscy na parę mil w około powtarzają , że dobry.

Pawłowa. Jak dla kogo..

Eulalja. Kiedy dla wszystkich dobry, to tembardziej dla was...

Pawłowa. Jaki jest to jest, co komu do tego.

Eulalja. Już ja wiem, wiem, jakbym patrzała, ale też myślę, że mu za to dobrze życzycie, i że chcielibyście, żeby mu było jak najlepiej.

Pawłowa. Albo mu to źle?

Eulalja. Zawsze, widzicie, szkoda, że taki człowiek, co ma i majątek i jeszcze żwawy, tak najlepsze lata marnuje na kawalerstwie. — ludzie powiadają, że żyje jak pustelnik, i że brak mu nieraz najniezbędniejszych wygód...

Pawłowa. Ten głupi co to powiedział. i ten co powtarza.

Eulalja (na stronie). Jak Bozię kocham, nieznośna baba... (głośno) Czy to prawda, czy nie, zawsze szkoda, że się nie żeni .. (po chwili poufale) a i wybyście lepioj na tem wyszli.

Pawłowa (na stronie). Widzita! jaki to faryzeusz... (głośno) A to jakim sposobem ?

Eulalja. Już jabym w tem byJa.

Pawłowa, Ale ciekawość, co to ■w ej pani do tego ?

Eulalja. Widzicie, życz? mu dobrze, i chciałabym go uszczęśliwić, łącząc z osobą, którą kocha,

Pawłowa (na stronie). Czekaj, zaraz ty tu zapomnisz jeżyka w I gębie. . zmyślę , ale niech tam! (głośno) I komu to tak pani raj-furuje ?

Eulalja (ze zgrozą) Rajfuruje!

Pawłowu, Może komuś z To-polina ?

Eulalja. Komuś z Topolina! a wy zkąd to wiecie?

Pawłowa. Tak sobie pomyślałam ;! bo jeszcze dzisiaj słyszałam, jak powiedział mój pan do tego pana, co tu siedzi, że tam jakaś guber-nantka ząbki sobie na niego ostrzy.

Eulalja. Guwernantka! kto to mówił? kiedy mówił?

Pawłowa. Ady powiadam , że mój pan.

Eulalja (na stronie). On to mówił ! . . . co to znaczy ? jak Bozię kocham, nic nie rozumiem.

Pauiłowa (na stronie). Widzisz, jak to ta mruczysz!

Eulalja. I cóż więcej mówił ?

Pawłowa. A cóż ? śmiał się.

Eulalja. Śmiał się!

Pawłowa. Powiedział: czy ona myśli, że ja oczu w głowie nie mam ?

Eulalja. Oczu w głowie!

Pawłowa. Ale nawet nie śmiem dalej powiadać.

Eulalja (chwytając ją za rękę). Mówcie, mówcie wszystko... wysłucham mężnie.

Pawiowa. Bo jeszcze pani powtórzy komu, abo co.

Eulalja Nikomu, jak Bozi? kocham !

Pawłowa. Powiedział do tego pana co tu siedzi: a tobym się opatrzył! babsko stare kiej świat!

Eulalja. Kto, babsko stare ?

Pawłowa. A juścić ta guber-nantka... a do mnie rzekł: nie bój się, abo mi to z tobą źle, żebym się miał żenić.

Eulalja. O zgrozo!

Pawłowa. A jakbyś zobaczyła... ino że ja jej nie znam ... że ten stary klak tu jedzie , to daj mi zaraz znać, żebym sie schował przed nią.

Eulalją. Stary klak!., kto stary klak ?

Pawłowa. A jużci ta...

Eulalja (zatykając jej usta). Nie mów!... profanacja!... (na stronie w poruszeniu) Stary klak!... ja!., (spostrzegając wchodzących Igna -cego i Heljodora, mdleje) Ah ! ah! ah!

SCENA XII.

Heljodor — Pawłowa — Ignacy — Eulalja.

Ignacy Panna Eulaja ! co się tii dzieje ?

Pawłowa. Abo ja wiem.

Ignacy Co jej się stało ?.,. zemdlała !

Pawłowa. Co jej ta będzie ! złego licho nie weźmie.

Ignacy. Musiałaś jej tu coś powiedzieć .. niezawodnie! głupstw nagadałaś... zemdlała na prawdę !... jeszcze mi tu zachoruje, albo umrze.

Pawłowa. O la Boga! nie zro-j biłaby się w niebie dziura, ino na ■ ziemi góra.

Ignacy. Trzeba ją ratować, (cuci ją) Dawaj wody... prędzej!... (Pa włowa przynosi karafkę i leje na Enlalję).

Eulalja (spazmując). Ah! ah! ah!

Ignacy. Bójcie się Boga, moźeby rozsznurowae ?

Eulalja (jak wyżej). Ah! ah! ah!

Pawłowa. Zaraz ja ją tu roz-trzyźwię .. . (krzyczy jej w ucho) Trrrr...

Eulalja (zrywając się). Ah ! cóż za nieznośna baba! (wierci palcem w uchu).

Ignacy (chcąc ją wziąść za rękę). Na Boga , co się stało ? . . . panno Enlaljo.

Eulalja (odskakując). Idź pan sobie... nie dotykaj się mojej ręki... (Ignacy nie rozumiejąc, patrzy po wszystkich ; gwałtownie) jesteś pan niegodziwiec, potwór! bałamucić dwie kobiety, a potem je obgadywać !

Ignacy (osłupiały). Dwie kobiety!

Eulalja. Co mówię, dwie... trzy kobiety. .. (gestem dramatycznym wskazując Pawłowę, ironicznie) Bo i ta, jak się przekonałam , jest przedmiotem twoich westchnień i czarnych machinacyj.

Ignacy. Ale jak panią poważam...

Eulalja. Nie zaklinaj się pan!., wiem wszystko... stary klak...

Ignacy (oburzony). Ja stary klak!

Heljodor (na stronie śmiejąc się). Uderz w stół, nożyce się odezwą.

Eulalja. O! zemszczę się, nie daruję!.. Klotylda wszystko wiedzieć będzie!.,, dowie się, że o włos nie stała się ofiarą najobłudniej-szego z świętoszków !,, dowie się, w kim ma szczęśliwą rywalkę... i

Ignacy (zniecierpliwiony'). Jaką rywalkę, do miljon djabłów!

Eulalja (majestatycznie). Djabła-mi sadzi! o, dobrana z was będzie para... ona także to potrafi .. możecie sobie dać buzi... dalej!... przy mnie ... nie żenujcie się !. . . owszem !. . . będę miała więcej co opowiadać...

Ignacy (trzęsąc się z gniewu, do Pawiowej). Gadaj mi co się tu stało! (ta się odwraca, skubiąc fartuch z figlarną miną).

Eulalja. Co się stało? to się stało, że nie potrzebuję pańskich kolczyków... dostanę je od Klo-tyldy, gdy jej powiem, że mi je pan ofiarowałeś za pomaganie mu do schwycenia jej w swoje sieci... Ale wybij ją pan sobie z głowy, bo (uroczyście) jakem Eulalja Traj-kotkiewiczówna... tu mi włosy na dłoni wyrosną, jeżeli pan ją dostaniesz... Adieu! uniżona sługa !... (wychodzi drzwiami w głębi; odwracając się z progu) Do prędkiego niewidzenia się!... potwTór!... (wychodź1).

SCENA XIII.

Pawłowa — Ignacy — Heljodor.

Ignacy (po chwili osłupienia, do Pawiowej). Tyś pewno jej co tu nagadała.

Pawłoica. Nagadałam, to nagadałam — niech pan będzie kon-tent, że sobie odeszła ... (odchodzi ku drzwiom na prawo).

Ignacy. Ale co ? ja muszę wiedzieć !

Pawłowa (figlarnie). Nie powiem... n ech pan jedzie do Topo-łina i zapyta jej się.

Ignacy. Ta kobieta do wściekłości mię przyprowadzi... (przy-

skakn.je do niej z zaciśniętemi pięściami) Powiesz, czy nie ? !

Panłowu. Nie powiem (wybiega na prawo).

Ignacy. Niegodziwa!. . (wybiega za nią).

SCENA XIV.

Hcljodor — (sam).

(po chwili) Obstupui!. . . teraz widzę, że sama da sobie radę, i sprowadzi rozwiązanie, jakie run przepowiadałem... (słychać za sceną krzyki Ignacego i plącz Pawiowej: „o mój Boże! mój Boże! la Boga rety!) ale tymczasem, 011 ją tam chyba zabije!.. wyleciał za nią wściekły... (chce iść za niemi, w tem temi samemi drzwiami wchodzi Ignacy ciągnąc za sobą płaczącą Pawłowę).

SCENA XV.

Paiułoica — Ignacy — Hdjodor Pawłowa (zanosząc się od płaczu). O mój Jezu, mój Jezu! la Boga rety !... pan mię jaszcze zabije... ratujta ludzie!

Heljodor (odciągając Ignacego). Mój kochany,. zastanów się, przekonaj się najprzód, jak było ... Ignacy. Dajże mi pokój! Pawłowa (jak wyżej).. O mój Boże ! mój Boże !

Hdjodor. Nie pozwolę na to. : Ignacy Idźże do djabła, mówię ci. I Hdjodor. Gniewaj się, albo nie gniewaj...

Ignacy. Nie doprowadzaj mię do ostateczności.

Hdjodor. Nie bądź warjatem! (szarpią się).

Pawłowa (innym tonem bez śladu płaczu, ostro do Heljodora). Czego pan będzie nos między nas wtykał... pogniewamy się, to się pogodzieiny i kwita., a panu zasię od tego!

Heliodor (osłupiały). A to kapitalne, wiecie państwo... tego rysu mi brakowało... (zapisuje).

Ignacy (na stronie). Żal mi jej... zawsze to dowodzi przywiązania... (chodzi patrząc z pod oka na Pawłowę, po chwili) No, powiesz? (głaszcze ją).

Puwłoioa (z uśmiechem choć za-dąsana). Pewnie za te siniaki, co mi pan porobił.

Ignacy. Zagoją ci się,., nie bój się . . .

Pawłowa. A juści!

Ignacy (głaszcze ją ukradkiem przed Heljodorem). No, przeproś mnie... (podaje jej rękę do pocałowania ; ona odwraca się) przeproś zaraz... (unosząc się) co ty mi za w'sze nadokuczasz!

Pawłowa (półgłosem). Ja i tak pana kocham

Ignacy (spojrzawszy na Heljodora) Cicho !... (Pawłowa całuje jego rękę kilkakrotnie) głupia . . . (głaszcze ją; po chwili) A gdybym też_ był, uniósłszy się na prawdę , wyrzueił cię z domu i wybił tak, żebyś się ruszyć nie była w stanie ?

Pawłowa (patrząc na niego tkliwie). Tobym się pozbierała jak mogła... i przywlokła chociaż po-dedrzwi.

Ignacy (wzruszony na stronie). Rozbeczę się , jak mi Bóg miły... i (głośno) Obmyj sobie oczy, bo ci napuchną.. i nos ci się zaczerwienił... widzisz!

Hdjodor (zapaliwszy cygaro, siada przy biurku). Mój Ignacy,

teraz jestem pewny, że prędzej czy później ziści się moja przepowiednia... A nawet więcej jeszczA powiem : będziesz najdoskonalszym pantoflem.

Ignacy. Zobaczymy, zobatzymy... (na stronie). Prawdę powiedziawszy, teraz to już wszystko jedno... ta plotkarka będzie wszędzie trąbić...

nosa nie będę mógł nigdzie pokazać.. (po chwili) Zadrwię ze wszystkich ! (do Pawiowej pól głosem) Marychna... dobrześ zrobiła . . . nie pożałujesz tego!... (szepce jej po cichu; ona przyklęka i obejmuje jego kolana; on kładzie rękę na jejglówie; z tryumfeini ironją spoglądając na Heljodora) |Ja pantofel.

KONIEC.

ilbl. Taal. A mat Zetayt 17.

Rek wizyta.

Z lewej biurko, fotel krzesło. — Z prawej kinapa, stolik, krzesło.

W głębi z lewej duże lustro. — Z prawej stoik, karafka z wodą, szklanka na tacy.

Na biurku potrzeby do pisania, podstawka z cygaro ii, dwa cygara, w biurku dwa papierosy i zapałki woskowe.

Z prawej strony za sceną taca, filiżanka kawy, ły f :a

chleba z masłem, serweta.

H e 1 j o d o r : Dwie notyski z ołówkami, okulary.

GnJśrŹ&k

Śpiew

Kawalera 'Marcowego

^ . i ^4ru/ant&

Śpiew

Piy-^ie >VQ-»da po ka-łnie-madk 'w do - li -Oj skryć .by aie chciałpriedeiwna. da - — Tem

oj przykrzy sie -Bez. Jasieńka dziew- cły. zo-.baczy-fai»ym czy teskm i>e _ zera.

i

-p-r

nie , nie ,

--^N- —i-- --- -- > P ko diitne-n eczlin o ijra - - niedJba o mnie moj Bo - -

że talcdfu-go do swej "Marys me wrft wj- ó- c e <3 o dam w ii mity grab rie po - ło

ca.sa

że

oj 4e Jjymia px a sieli ?krzvileł <3 o sia--morze 7. grobu Mteszc^e-słi-wa. zo ba

—*-‘' y Y ——

ła.. j J* _ sień. 3ta cjcteie poj echat do-gna. C2e ■ze on za rrma ciao -ciul-"Wtedy ict-pła

k

. ą.. *::

—a-

ła , - cx e .

/

-1 ?? 1 fftjE

mtmmSBBSSB___ Jggaftm I I..... j . ...

ROZBITO,

komedja w czterech aktach,

przez

jJóZEFA j3uziŃSKIEGO.

„Mojej żonie w upominku.Li

SZAMBELANIC CZARNOSKALSKI. HZAMBELANICOWA.

MAURYCY, ) • , , . .

GABRJELA,) loh dzlecl-DZIEŃDZIERZYlłSKI.

POLA, jego córka.

WŁADYSŁAW CZARNOSKALSKI. KOTWICZ - DAHLBERG CZĄRNO-SKALSK1.

JAN STRASZ.

ŁKCHCltfSKA.

ZUZIA.

MICHAŁEK, strzelec Dzieridzierzyń-

skiego.

LOKAJ szambelanica.

Dni^i87^ ) chł0l)cy z cu^erni.

Rzecz dzieje się na wsi, w majątku Czarnoskalskich, z wyjątkiem aktu III. który odbywa się w Warszawie.

AKT I.

Polanka w lesie. Z lewej w głębi, domek leśniczego, z prawej, na przodzie ławka pod d rzowem. Strona prawa i lewa rozumie się od Publiczności.

SCENA I.

Zuzia, Michałek (stoją przed drzwiami domku. Michałek pije z dzbanka).

Michałek (oddawszy dzbanek) No, Bóg zapłać, to i dziad więcej nie powie, (otarłszy usta), A teraz do widzenia.

Zuzia. Gdzież się tak spieszysz ?

Michałek. Muszę iść, bo stary się tam skręci bezemnie... (słychać zdała parę chrapliwych zadęć trąbki).

O! słyszysz ? rozumiesz ty to ? to się znaczy, że mieliśmy się strąbić. Ale nie myśl, żeby to było takie strąbienie, jak np. arakiem,., broń Boże! to się znaczy, że on trąbi na mnie i powiada: (naśladując trąbkę) Miszel! chodź sam tu! a ja mn powinienem odtrąbić: (tak samo) Idę! idę ! idę! (dobywa z torby fajeczkę i nakłada).

Zuzia. To idźże już sobie, kiedy ci tak pilno... (odnosi dzbanek i wraca po chwili z koszykiem).

1

Michałek (który przez ten czas zapalił fajeczkę) A ty dokąd z tym koszykiem?

Zuzia. Na rydze. Ty sobie, ja sobie.

' Michałek. Hola, czekajno... nie-wiem, czy to dla ciebie bezpiecznie.

Zuzia. A to dla czego?

Michałek. Dla tego, że ja tn dopiero co spotkałem kogoś.

Zuzia. Cóż dziwnego ? wszakże dziś polują.

Michałek. Polują, polują... ja wiem! ten też poluje, ale mnie sie to polowanie nie bardzo podoba.

Zusia. O , nie pleć.

Michalclc. Widzisz, zrozumiałaś mnie, boś raki spiekła.

Zuzia. Co ci sio śni, nawet nie-wiem o kim mówisz.

Michałek. Nie wiesz ? doprawdy? (patrząc jej w oczy) A wasz panicz, pan Maurycy? hę? spojrzyj mi w oczy... (wskazując palcem) he, he, he... a widzisz !

Zuzia. No to cóż, że czasem do nas zajrzy ? przecie moja nieboszka matka go wypiastowała.

Michałek. Hm! wiem, wiem... ale słuchajno , już kiedy tak, to żeby przynajmniej znał się na rzeczy i pamiętał o tobie... toby było pół biedy.

Zuzia. Jakto?

Michałek. Ano żeby było przecie czem zacząć, jak się pobierzemy.

Zuzia. Hm, toś ty taki ? nie chodzi ci o mnie, tylko o pieniądze ?

Michałek. Każdemu o to powinno chodzić. Nie myśl, żebym ja cię miał namawiać na jakie złe rzeczy, boć to przecie byłoby na moją skórę... ale widzisz, kto ma rozum, to drze łyka kiedy się da.

) Zuzia. Ej, żebyś czasem nie ża-wołał, jeżeli to mówisz naprawdę.

Michałek, (n. s.) Udaje że się

I gniewa, ale dobrze, że jej powiedziałem: niech wiedzą żem ja nie ślepy,., może człowiekowi co z tego kapnie... (słychać trąbkę; głośno) Masz! znowu trąbi... trza lecieć... do widzenia, (odchodzi na prawo).

SCENA II.

Zuzia, (po chwili) Kotwicz, (później) Łechcińska.

Zuzia (sama; po chwili zastanowienia) A to!., czy on na prawdę mówi, czy tylko tak, żeby się czego dowiedzieć .. Co by mi nawet przez myśl nie przeszło, to on mnie sam uczy... (p, c.) Niech on jeno sobie ztego żarcików nie robi, bo jeszcze kiedy mu to na złe wyjdzie... (wchodzi na chwilę do domku).

Kotwicz, (wchodzi z prawej strony, rozglądając się). Tu jest, tu go niema... Że teź ja ich nie mogę nigdy zdybać razem, a wiem, że myszkuje. Sekreta przedemną... co mu się stało... Bardzobym chciał mieć czarne na białem. (spostrzegłszy Zuzię, która wyszła zarzucając chusteczkę na głowę) O! jest jedno... pewno i drugie niedaleko , pod umówionym jaworem, (zastępując jej) Gdzież to rybcia idzie? hę?

Zuzia. Na spacer.

Kotwicz. Ale fe! tak na pojedynkę , czy ma się z kim zejść?

Zuzia. Co panu po tej ciekawości.

Kotwicz (grożąc żartobliwie) Rybciu! (zatrzymując ją). Muszę się dowiedzieć.

Zuzia (wydarłszy mn się) O ! ty. le! (pokazuje mu figę i wybiega).

Kotwicz. Ta figa daje bardzo wiele do myślenia.

Łechcińska (która weszła przed chwilą). Ha, ha, ha!

Kotwicz (n. s.) A ta tu co robi ?

Łechcińska. Pan hrabia! ha , ha , ha! nie w kniei, tylko na leśniczówce... a to ładnie, słowo daję... zamiast strzelać sarny w lesie, to się tu krtjci kolo sarny na dwóch nóżkach.

Kotwicz. Co kręci, kręci... nie-wiedzieć co !

Łechcińska. Jakto, nie widziałam na własne oczy? zaraz wszystkim opowiem... komu to tu świat durzyć. jak matkę kocham!., okropność.

Kotw icz. Ale daję słowo honoru.

Łechcińska. A ! więc hrabia chyba komn innemu robił interesa... to już prędzej ujdzie... (n. s) no, jestem w domu.

Kotwicz (chodząc, kwaśno). Te-'raz mnie faktorem robią.

Łechcińska. Tego nie powiedziałam... (do chłopca, który wnosi dwa spore koszyki i niewie co z niemi robić). No , czegóż tu stoisz, zanieś do izby... (do Kotwiczą) śniadanie dla myśliwych... (poufnie) ale to tylko dyplomacja , bo inaczej niemiałabym z czem się zamówić.

Kotwicz. Po co?

Łechcimka. Po co ? nikt by nie zgadł... oto po prostu poto, żeby pilnować hrabiego.

Kotwicz. Mnie ?

Łechińska. Nie inaczej, jak matkę kocham.., bo hrabia taki ciężki do wszystkiego, że niech Bóg broni .. może już i zapomniał, że pani sobie życzyła, aby po polowaniu przyjechali wszyscy do pałacu na obiad.

Kotwicz No tak, wspominała

mi kuzynka. Więc cóż ?

Łechcińska. A Strasz jest? Kotwicz. Jaka straż ? Łechcińska. O! już koncepta... Strasz, ten młody co się to teraz sprowadził do Zagrajewic, bo to

0 niego przedewszystkiem chodzi. Kotwicz. Ale fe! cóż to nowego

się święci?

Łechcimka. Najprzód, czy jest? bo jeżeli go niemasz, to to wszystko niepotrzebne.

Kotwicz. Ale jest, jest, i to nawet mnie zdziwiło... zkąd się wziął nie proszony ? nikt go nie zna.

Łechcińska (tajemniczo) Właśnie że proszony.

Kotwicz. Przez kogo? Łechcimka. Wystaw sobie hrabia , to cała historja. Pani na bilecie wizytowym męża napisała parę stów ołówkiem , i postarałyśmy się , że mu zaniesiono dziś raniutko, niby to z polowania.

Kotwicz. Ale fe!

Łechcińska. Jak matkę kocham !

1 jakże 011 wygląda? przyzwoicie?

Kotwicz. Fagas... za kamerdynera bym go nie przyjął,

Łechcińska. E, hrabiego to niema się co pytać, bo taki arystokrata, jak niewiem co

Kotwicz. Szewcem dzięki Bogu się nie urodziłem.

Łechcińska. Co tam, jaki jest taki jest, dosyć że raa pieniąchy.

Kotwicz. I grube, ani słowa! po prostu miljoner. (p. c. z goryczą) Dostało się w ładne ręce... mój Boże ! Zagrajcwice, taka pańska rezydencja.. gniazdo Zagrajew-skich... to byl dom, jakich dziś już niema. Jakeśmy się tam bawili!

goście prawie nie wyjeżdżali... szam | pau lał się strumieniami.

Łechcińika (z admiracji)). Jak matkę kocham, to były czasy !

Kotwicz. Zwykle po takich ba-chańdrjach zjeżdżano do mnie na barszczyk, z którego słynął mój kucharz. Prawda, że te barszczyki kosztowały mię tyle, że łajdak Wuclierstein zlicytował mi Bębnów-kę i zabrał jak swoją.

Łechcińska. A! to tak?... ale hrabia miał jeszcze i drugą jakąś wioskę.

Kotwicz. Lipowiec ? mam tu po nim pamiątkę, (otwiera cienki pu-gilaresik, do którego Łechcińska ciekawie zagląda). Przegrałem go na tę samą dwójkę pikową.

Łechcińska. Jezus! 110 i cóż ?

Kotwicz. A no, nic... oddałem w dwadzieścia cztery godzin... dług honorowy, trudno I (p. c.) 110, ale sii) przynajmniej żyło i użyło po pańsku... a teraz!.., pierwszy lepszy cham, prosty wyrobnik jakiś z pod płotu... chodzi zasmolony, przy fartuchu... będzie kamienie tłnkł przy drodze... później, jest! wypływa na wierzch .. krezus !... X niechże taki potrafi dom prowadzić!...

Łechcińska. Chyba, że go panowie nauczą, bo to tak wszystko idzie w kółko... o! (pokazuje palcem) taki tam jakiś skoro się do chrapie grosza, to nie ma spokoju póki się nie wprosi do koligacji z jakim prawdziwie pańskim domem,

i te miliony znowu wracają tam, skąd je wyciśnięto.

Kotwicz. Żeby to!

Łechcińska. Niech mówią co chcą, pan panem zawsze będzie. Naprzykład hrabia stracił taki ma-

jątek, ale jak był tak jest hrabią, a to jest kapitał, i jaki! nie jedna majętna osoba na wydaniu, chętnie-by oddała wszystko, żeby być hrabiną. Ja sama powiadam, że gdybym tak wygrała wielki los na loterji, albo gdyby mi dopisały jedne duże pieniądze — co jeszcze sekret — toby się hrabia musiał zaraz żenić ze mną, jak matkę kocham!

Kotwicz. Ale fe! tak zaraz ? na poczekaniu?

Łechcińska. Byłabym hrabiną... fdo siebie) Jezus! dopierobym nosa zadzierała! ciekawa rzecz, jaką minę zrobiłaby na to stara szambe-lanicowa. (do Kotwiczą z przyini-leniem). Ożeniłby się hrabia ze mną, gdybym miała pieniądze ? co ?

Kotwicz (p. c. przyjrzawszy jej się, pół żartem). Chyba bardzo grube.

Łechcińska. A co! jeszczeby grymasił, jak matkę kocham... nie powiedziałam? zaraz chce się kro-ciów.. dobre i coś.. zawsze byłby swój kąt, cóżby przyszło robić, gdyby zabrakło cudzych ? przecie hrabiemu nie wypada się zaprzągać do podlej pracy, jak jakiemu pierwszemu lepszemu. To tak, jak gdyby np. naszemu państwu kazać być czem... Jezus! taka wielka familja, od książąt, hrabiów, nawet od królów podobno... Czy to prawda, że Czarnoskalscy pochodzą od królów ?

Kotwicz (zniechcenia). Właściwie, to tylko ta liuja, do której ja się liczę, hrabiowska, Dahlber-gów, jest skuzyuowaną przez Stuartów z większą częścią domów panujących... a młodsza, z której pochodzi szambelanic,. pli! niby

przez Poniatowskich... ale .. w każdym razie, to już tylko... dobra szlachta. . więcej nic...

Leehańska. Ho. to i to nie bagatela ! Poniatowscy... i niechżeby im przyszło co robić, pracować na życie, Jezus! oni tak przyzwyczajeni do państwa, do wszelkich wygód, czyżby to mogli przenieść ? chociaż nasza pani, to święta, a-nielska kobieta! pełna rezygnacji, a co za matka! nie ma ofiary, którejby nie była gotową zrobić dla dzieci... bo czyż to nie prawdziwa ofiara, pozwolić panu Maurycemu żenić się z córką takiego Dzieńdzierzyńskiego? zkądże to wyszło ? jakiś kupiec!

Kotwicz (z gorzką iron ją) Także miljoner... (p. c. zniechcenia) Te pieniądze o których pani Łechciń-ska wspomniała, to pewno po refe rendarzu.

Łechcińska. Być może... nie wiem.

Kotwicz (machnąwszy ręką). Na księżycu.

Łechcińska. O, bardzo przepraszam, nie na księżycu... Ah ! gdyby był referendarz jeszcze trochę pożył, inaczejbym śpiewała... byłby się ożenił ze mną, jak amen w pacierzu... ale i tak mi zapisał. Zapierają mi szachrują, przekupują w sądach, ale wy dobę dę ! wydobędę ! choćby mi przysżło nie wiem co...

Kotwicz. I dużo to tego ?

Łechcińska. Pokaże się w swoim czasie... ah ! jaki hrabia ciekawy... (n. s.) Jezus! żebym ja go też złapała, (głośno) Ale my tu gadu gadu, a nic o interesie. Niechże hrabia się postara tego Strasza sprowadzić dziś do nas koniecznie... trzeba to zrobić dla pani

Kotwicz (z godnością). Dla czegóż kuzynka nie raczyła wtajemniczyć mnie w powody ?

Ł:chcińska. Dla czego, dla czego... wszystko opowiem szczegółowo, tylko siadajmy, bo mi nogi ścierpły... (siadają na ławeczce po prawej) Otóż, widzi hrabia, rzecz się ma tak .. (tuż za nimi pada strzał, Łechcińska z wielkim krzykiem rzuca się Kotwiczowi na szyję; on podobnież drgnąwszy, chwyta ją w pół) Jezus! jakżem się. przelękła... (spuszczając oczy i odejmując ręce) Przepraszam hrabiego... nie wiedziałam, co się ze mną dzieje...

Kotwicz (nie puszczając jej) Ale fe! taka nieostrzełana?. . (11. s.) One jednak wszystkie mają w sobie coś te kobiety. . (pada drugi strzał i zaraz po nim śmiech; oboje z krzykiem padają sobie w objęcia).

Łechcińska (zrywając się). Ali! dla Boga ! oni nas jeszcze postrzelą, jak matkę kocham... Uciekajmy stąd, znajdźmy sobie jaki kącik spokojny do pogadania.

Kotwicz. Jest racja, pójdźmy do kątka. (wychodzą spiesznie w głąb ku prawej Btronie).

SCENA III.

Maurycy, Władysław, Dzieńdzie-rzyński (potem) Michałek. (Dzieńdzierzyński w eleganckim stroju myśliwskim z wszystkiemi przyborami, przy kordelasie, ale mina mieszczańska; wyrazy cudzoziemskie wymawia mocno polskim akcentem).

Dzitńdzierzyński. Tak się strzela, moi panowie... cały nabój w centrum! (do Władysława wskazując

na Maurycego, który na boku zwija papieros) voyez vous, quel nez... jak mu się nos wyciągnął.. nie strawi tego mojego trjumfu... ale bo też to był strzał kapitalny, (n. s.) Zkąd mi się wziął, ani wiem.. (głośno) No cóż, nic nie mówisz ?

Władysław. Zdziwienie odebrało mi mowę.

Dzieńdzierzyński. Aha! Zdzi wienie... widzisz! nie spodziewałeś się ?

Władysław. Ale bo papka tak sobie z pod pachy strzelił.

Dzieńdzierzyński (dotknięty ). (hmment ? jakto z pod pachy ? co gadasz! czy myślisz, że nie wiem jak trzymać strzelbę ? ja myśliwy!... z pod pachy!

Władysław. Proszę! papka myśliwy, a nie zna myśliwskiego wyrażenia. Z pod pachy, to jest z niechcenia, nie mierząc, tak so bie, o!... (pokazuje, podrzucając strzelbę lufą ku niemu).

Dzieńdzierzyński (przechodząc na drugą stronę) Savez vous quoi, eest bon! (śmiejąc się) Złapałeś mnie za słówko... no! patrzcież! przecież znam doskonale... Istotnie, prawie nie mierzyłem, je n’ai pas mesure, ma parole... tak sobie, paf!... to już z natury, znajcie prawowiernego szlachcica, którego nie macie żadnej racji prześladować

0 mieszczańskie nawyknienia, jak sobie pozwalacie.

Władysław. Papko, żarty.

Dzieńdzierzyński. Jeżeli burze krajowe jednego z moich przodków wypędziły do miasta, gdzie wziął się do kupiectwa... comme cela...

1 nudów... pour le passcz - temps, to mimo to, nie przestaliśmy być

szlachtą łęczycką, piskorzami z dziada pradziada... Dzieńdzierzyńscy de Kurzy-jama... Weź herbarz !

Władysław. Więc istotnie, dla tego papka trafił w centrum ?

Dzieńdzierzyński. Comment ? a dla czegóż? dobra krew przemówiła i kwita.

Władysław. Fe! któż dziś wierzy w takie przesądy.

Dzieńdzierzyński. Mój panie Władysławie, jakże można odzywać się w ten sposób, comment peut on ? to świętokradztwo! (uroczyście) są rzeczy sakramentalne, których lekceważyć nie woluo. Kpijcie sobie ile wam się podoba z majątku, bo tego lada dureń może się dorobić; ale to co mamy po antenatach, imię, stanowisko, noblesse obłige, którego za pieniądze nie kupi, powinniśmy czcić jak świętość... Panie Maurycy, nie prawdaż? po-przej mnie.

Maurycy. Ale czy pan go nie zna?... kontent, gdy może dowcipkować.

Dzieńdzierzyński. Masz rację... z nim nie ma szansy.

Władysław. Ale bo papka jest plus pape que le papę.

. Dzieńdzierzyński. Savez vous guoi, c’est bon !... papka plus pape que le papo... ha, ha, ha... to jest niby innemi słowy, że... (u. s.) co to właściwie może być ? (tuż za sceną słychać parę zadęć trąbki) a! mój Miszel.. bierze trąbkę i dmie w nią, wydobywając tylko chrapliwe tony; za pierwszem zadęciem Michałek wchodzi i staje tuż przy nim). Cóż u djabia! czy tę trąbkę kto zaczarował, (do Michałka) Gdzieżeś ty się chował? trąbiłem, aż mnie płuca bolą.

Michałek. Słyszałem, ale nie mogłem odtrąbić, bo upatrzyłem kota i nie chciałem go płoszyć.

Dzieńdzierzyński. Aha!

Michałelc. Zaprowadzę jaśnie pana prosto do kotliny, jaśnie pan będzie miał satysfakcję.

Dzieńdzierzyński. Bon! (n. s.) plus pape ąue le pape... muszę się spytać Poli, co to znaczy, (gł.) ale on ucieknie tymczasem.

Michałek (ciszej). Nie ucieknie, bo już ze dwie godziny jakem go zastrzelił... leży pod sosną.

Dzieńdzierzyński. Cicho! (ściska mu ramię). Masz u mnie rubla, tylko tak zrób, żeby się nikt nie domyśli}, (gośno) Je vous dis, mój Miszel, to perta między strzelcami. . nieraz jem sobie śniadanie, a on przychodzi i powiada: jaśnie panie, upatrzyłem w kotlinie zająca. Bon ! gdzie ? przy borsuczych dolach ; nawiasem mówiąc, pół mili drogi... un joli morceau. . zaprzęgać! jedziemy .. prowadzi mnie, ustawia w dobrem miejscu, a sam idzie prosto na kota... wystrasza go, kot pomyka... kiedy sadzi w najlepsze, ja paf, paf...

Władysław. Kot sadzi jeszcze lepiej.

Dzieńdzierzyński (zbity z tonu). A to jakim sposobem ?

Władysław. No, ze strachu, cóż dziwnego.

Dzieńdziereyński. Ale nie ma czasu, bo go trafiam... koziołkuje w miejscu, i... finita la comedia.

Władysłatv. Dramat chyba.

Dzieńdzierzyński. No, dla niego dramat, to prawda... ale dla mnie...

Władysław. Czy to papce robi przyjemność ?

Dzieńdzierzyński. Comment ? to nie ma robić przyjemności?

Władysław. Ciekaw jestem jaką... (patetycznie) że biedne ząją-czysko które nikomu nic nie zawiniło, porażone z pańskiej ręki skrzeczy głosem krającym serce ? to ma być przyjemność ? winszuję.

Dzieńdzierzyński (patrząc na Michałka) Skrzeczy ?

Władysław. Czy papka tę krwio-żerczość odziedziczył w spadku po przodkach ?

Dzitńdzierzyński (n. s.) Jużcić, że to nie musi sprawiać milej sensacji.

Michałek. Jaśnie panie, jeżeli mamy iść, to się spieszmy, bo kot może nie dosiedzieć.

Dzieńdzierzyński (po chwili walania) A dobrześ go zabił?

Michałek. Ani zipnął.

Dzieńdzierzyński. Ręczysz, że nie będzie skrzeczał?

Michałek. Chyba na rożnie.

Dzieńdzierzyński (z fantazją do Władysława) Mów sobie co chcesz, jak się ma już żyłkę, to się ma... nie wyprujesz jej. (do Michałka) No, idź naprzód, allons... (do siebie) plus kap... klu pak... jakże tam, a! plus papa que le papa. (wychodzą na prawo. Dzieńdzierzyński odwodzi kurki u strzelby

i trzyma ją w pogotowiu do strzału).

SCENA IV.

Maurycy. Władysław.

Maurycy. Mój drogi, przestań też raz tej zabawki niegodnej ciebie. Nie roznmiem co za przyjemność brać na fundusz człowieka, który nawet nie potrafi się bronić.

Władysław (śmiejąc się). To tak tylko w kółku familijnem... za to

po za oczy zawsze trzymam jego stronę, szanując w nim bądź co bądź zacny charakter.

Maurycy, Twój humor drażni mnie.

Władysław. Dla czego?

Maurycy. Dla tego, że ja go mieć nie mogę.

Władysław. A to egoizm.

Maurycy. Tyś tontent ze wszystkiego począwszy od siebie, gdy ja nieraz miałbym doprawdy ochotę w łeb sobie palnąć.

Władysław. Tak kiedy wolnym czasem, w braku innej rozrywki.

Maurycy. Zaręczam ci, że nie żartuję, bywają chwile, żeby mnie to nic a nic nie kosztowało. Te kajdany, bez których kroku zrobić nie mogę, za nadto mi już ciężą.

Władysław. Jakie kajdany ? chyba ukute w twojej wyobraźni.

Maurycy. Zazdroszczę ci, żeś się od nich wyzwoli!... jedna krew w nas płynie, a jakżeśmy daleko od siebie! te wszystkie względy, które mnie krępują, dla ciebie nie istnieją, Najswobodniejszy w święcie w swoim dworku pod słomianą strzechą, dorabia się, orze, sieje, ujada sie z parobkami... i szczęśliwy I ah ! gdybym ja tak mógł!

Władysław. Przypominasz mi tego właściciela pensjonatu, który zajadając przy uczniach kapłona, zazdrościł im kaszki na wodzie

i kartofli w mundurach, mówiąc: ah! jakbym ja to jad!! To tylko obłuda mój bracie, bo gdybyś chciał, tobyś i mógł.

Maurycy (ironicznie). Za twoim przykładem zakasawszy rękawy chwycić za pług, nie prawdaż?

Władysław. Czyżbyś nie miał do tego siły?

Maurycy. Miałbym, gdybym był sam jeden jak ty... zapominasz, że mam rodziców.

Władysław. Tem silniejsza pobudka,

Maurycy. Zatem podług ciebie, mam ich skłonić, aby sprzedali majątek, pospłacali długi i za te resztki któreby nam pozostały, kupili parę włók gruntu z chałupką pod lasem, w romantyczuem położę • niu, w którejbyśmy osiedli wszyscy razem i rozpoczęli sielankowy żywot dorabiając sie na nowo?... ha, ha, ha, czyżby oni w tych warunkach wyżyli ?

Władysław. A ! mój drogi, już na to nie mam co powiedzieć.

Maurycy. Dla nich całą nadzieją jestem ja ! wychowali mnie na filar upadającego domu

Władysław (n. s.) Piękny filar.

Maurycy. Przejęci wiarą, że świetna przyszłość należy nam się z prawa urodzenia, wpajali ją we mnie, kołysali bajeczką o księżniczce z djamentami, która spłynie z obłoków i odda rai swoją, rękę...

Władysłaio (ironicznie). Aha! tymczasem zamiast księżniczki...

Maurycy. To mnie dobija!

Władysław. Więc kupcówna ci nie wsmak?

Maurycy (unosząc się). Że też ty z najświętszych rzeczy musisz drwić!

Władysław. Nie wiedziałem, że przesądy kastowe są taką świętością. . biję się w piersi.

Maurycy (j. w.) Człowieku! czy ty nie widzisz co mnie nęka?... oto rola moja upokarzająca w tym całym stosunku. Wstydzę się jej, a nie mam na to rady. Jeżeli mi odda rękę, to w brew swojej woli,

bo wpływają na nią... już nie mówię kto inny, ale własny ojciec zachwycony widokiem koligacji z nami.

Władysław. A ty?

Maurycy (po chwili) Czyż tu o innie chodzi?

Władysław. Ale powiedz że mi tak otwarcie... jesteś gotów do tej ofiary ?

Maurycy. Ofiary! wiem, że nie jeden tak to nazwie.

Władysław. Więc tak nie jest? (Maurycy milczy) masz dobrą i nieprzymuszoną wolę? nie zrażają cię te malutkie względy i względzi-ki, na które nasz światek tak lubi kręcić nosem?

Maurycy (z zapałem) To jest anioł!

Władysław (zdziwiony) Ba! także mi gadaj!.. (po chwili) Jak się to można omylić! ja byłem pewny, że ty się przymuszasz dogadzając woli rodziców... co większa (ciszej) byłbym przysiągł, że ta mała Zuzia na prawdę cię przywiązała do siebie.

Maurycy (rozdrażniony) Czy i ty zaczynasz się już bawić w babskie plotki?

Władysław. Jeżeli doszło coś do mnie, ręczę ci że mimo chęci.

Maurycy (gwałtownie) I wierzyłeś temu ? (śmiejąc się z przymusem) dziewczyna prosta, ograniczona... co za myśl, żeby zabawkę bez konsekwencji.

Władysław. Jakto bez konsekwencji? pozwól że to jnż wyrafi nowany egoizm.

Maurycy (niecierpliwie) Ale nie-masz najmniejszej racji do moralizo-wania, bo to wszystko co możesz powiedzieć, ja sobie już dawno po-

wiedziałem ! Jeżeli kiedyś były

z mojej strony jakie zamiary niekoniecznie godziwe , to ich żałuję.

Władysław. Ba!

Maurycy, Nieposunąłem się tak daleko , żeby mi nie wolno było się cofnąć.

Władysław. No, chyba...

Maurycy. I daję ci słowo, że dziś już z tego wszystkiego niema nic.

Władysław. Słowo honoru?

Maurycy. Słowo honoru... nic a nic. Czyż możesz przypuszczać, żebym ja teraz jeszcze dawał powody do plotek ?

Władysław (po chwili) Skoro tak , gdy kochasz Połę, więc a cóż ci chodzi ?

Maurycy (z ogniem) O nią! o nią!., ojej wzajemność, szacunek,

0 pewność że mną nie pogardza.

Władysław. Pierwsze jest wszyst-kiem. Największą pewność będziesz miał, gdy ją rozkochasz.

Maurycy. Z tobą nie można inó-i wić poważnie.

Władysław. To jedyny środek... Zresztą, czyż to tak trudno ? mój drogi, żeby cię przekonać, gotów jestem zrobić ci wyznanie... o kto-rem dawno już myślałem, ale... jakoś .. nie przyszło do tego. Cóż powiesz na to , że ja którego zasady znasz , nie wiedząc jak i kiedy, doprowadzony zostałem do tej osta-| teczności, że się zakochałem po uszy,

1 robię krok, który zimny rozum może potępić.

Maurycy. Ej!

Władysław. Nie wierzysz ? więc posłuchaj. Postanowiłem sobie był za prawidło ignorować kobietę o ile nie przedstawiała widoków odpowiednich moim celom. I udawało mi się to

2

przez czas jakiś. Najokrzyczańsza piękność , skoro nie znajdowała się w warunkach dostępnych, robiła na mnie wrażenie tylko pięknego posągu. Ta uwaga, że ona nie dla llinie, była okładem z lodu, który mnie zabezpieczał najdoskonalej. Tymczasem znalazła się osoba, i notabene osoba znająca mój sposób myślenia, która uwzięła się zburzyć cały ten gmach mądrych postanowień z taką troskliwością wzniesiony... i dokazała swego. Ale ty mnie nie słuchasz i nie ciekawyś nawet dowiedzieć się, kto jest ta czarodziejka ? Otóż odkryję ci tajemni eę, bo i tak w krotce dowiedziałbyś się... Jestto... twoja siostra!

Maurycy (bardzo .zdziwiony) Gabrjela!

Władysław. Wszak niespodzianka? chowaliśmy się niemal razem od dzieciństwa, przez tyle lat patrzałem na nią jak na prześliczną kuzyneczkę, z której wdzięków byłem dnmnym, ale pomyśleć oczem więcej ani mi w głowie nie powstało , bo to byłbym nazwał po prostu zawiązaniem losu uam obojgu. Wszystko to trwało dopóty, dopó-kim się nie przekonał. że opierać się dlnżej magnetycznej sile jaką posiada spojrzenie kobiety, nie sposób; pod jej wpływem moje serce zamieniło się w wulkan.

Maurycy. Ty, wulkan!

Władysław. Jak cię kocham, przeobraziła się cala moja natura. AVięc widzisz! dla czegożbyś ty nie dał sobie rady z Połą, która z pewnością jest pełną najlepszych chęci, i niczego więcej nie pragnie, jak kochać. Tylko, nważasz co do nas, nie mieszajże ty się do niczego, zostaw to nam samym. Ko-

chamy się, jak para turkawek i Gabrjeli jestem pewny, ale przewiduję trudności ze strony stryjow-stwa .. Ojciec jak ojciec, ale z matką najgorzej... Robiąc ci zwierzenie zapędziłem się może za daleko, stało się to pod wpływem naszej rozmowy... więc proszę cię o tajemnicę do czasu... mógłbyś wszystko zepsuć wyrywając się zbyt pospiesznie.

Maurycy. Mój Władku, życzę wam obojgu jak najlepiej, ale...

Władysław (ściskając go). Tylko zlituj się, żadnych uwag.

Maurycy. Ale bo, czy ty się nie łudzisz?

Władysław. Gdyby tak było, to proszę cię, nie otwieraj mi oczn. Całą nadzieję złożyłem w tem złudzeniu... niech więc przynajmniej trwa jak najdłużej.

SCENA V.

Poprzedzający, Zuzia, Kotwicz, Strasz.

Zuzia (w kulisie, tonem pewnej zalotności, chcąc odebrać koszyk Straszowi, który go przytrzymuje wraz z jej ręką) Oj. oj, bo to boli!... po co pan tak ścisk?, cóż to znowu... niech mi pan odda koszyk.

Strasz. Powiedziałem że ci oddam, jeżeli mi dasz całusa.

Zuzia (j. w.) To, to, to. . nie mam takich rzeczy na rozdawki.

Strasz. Jakto ! taka śliczna dziewczyna, i tak nieprzystępna ? to grzech!

Zuzia. Tak mnie uczyli.

Kotwicz (dopomagając Straszowi) Ale fe! i któż taki? jeżeli pan Maurycy, to właśnie powinnaś być z tem otrzaskaną.

Zuzia (hardo do Kotwiczą). A pan co sobie myśli o mnie ?

Kotwicz. Że mogłabyś nie robić ceremonji. (przytrzymuje ją, a Strasz całuje).

Zuzia (krzyknąwszy) Ah!... (p. c. do Kotwiczą z dąsem) Stary !... (w tej chwili spostrzegłszy Maurycego, biegnie do niego zostawiając koszyk w ręku Strasza; pomieszana, tonem jakby szukała opieki) Proszę pana!

Kotwicz (n. s.) Sytuacja naprężona.

Strasz (zbliżając się z koszykiem, który Zuzia odbiera). Fant wykupiony, oddaję ci... a za przestrach .. (sięga do portmonetki).

Zuzia (z pewną afektacją, przysuwając się do Maurycego). Niech umie pan broni.

Maurycy (zimno, usuwając się). Nie udawaj, moja kochana, bo nie zdaje mi się, żeby ci ta napaść robiła tak wielką przykrość.

Władysław (u. s.) Zawsze go to jednak dotknęło.

Maurycy. A jeżeli naprawdę tak się boisz, to siedź w domu i nie biegaj po lesie kiedy wiesz, że możesz kogo spotkać.

Zuzia (zawstydzona). Czyż ja wiedziałam ? (p. c.) To tak zawrsze, jak napastować, to każdy gotów... a do obrony nie ma nikogo.

Kotwicz. Ale bo panowie zapewne się nie znacie... pan Strasz, nowy dziedzic Zagrajewic. . sąsiad.

Maurycy (z dwuznaczną grzecznością) A !... domyśliłem się tego, ujrzawszy na polowaniu osobę nieznajomą.

Kotwicz. Panowie Czarnoskalscy.

Strasz. Bardzo mi przyjemnie.

Maurycy (do Władysława). I dzieiny ?

Władysław. Zapewue, uie mamy tu co robić...

Zuzia (zmusząjąc się do płaczu) Tylko człowiek się wstydu naje, nie wiedzieć z jakiej racji, i tyle.

Strasz (wtykając jej pieniądze do ręki) Weźże.

Zuzia. Niech pan sobie schowa dla innych, (odchodzi do domkn).

Strasz (który zrobił kilka kroków za nią; wracając) Wiecie panowie, że to bardzo ładna dziewczyna, daję słowo... podobno córka leśniczego; tatki teraz nie ma, wartoby pójść za ni [ i utulić ten żal... złóżmy się jej na jakiś podarek., dobrze :

Maurycy (do Władysława) Chodźmy na stanowiska, może się jeszcze co trafi.

Kotwicz. Mieliśmy się tu zejść na bigos.

Władysław (przechodząc kolo Strasza, jakby do siebie). Mala rzecz, a wstyd. (Maurycy i Władysław wychodzą na prawo).

SCENA VI.

Kotwicz, Strasz.

Kotwicz (n. s.) Jak oni mu bę dą takie finfy puszczać, to wszystko i na nic się nie zda. . a potem będzie j nu mnie.

Sti-asz (po chwili) Mój panie, co to miało znaczyć ?

Kotwicz Jakto? co?

Strasz. Proszę pana, czy ja je-, stem smarkacz ? powiedz pan.

Kotwicz. Ale bkąd znowu, przecie pan musisz być pełnoletnim.

Strasz. Mam lat dwadzieścia pięć i niezależną pozycję. Przyzna-

Jem się panu otwarcie, ie lubię kobiety, i bardzo lubię, to jest moja słaba strona.. a że wysze dlem z pud kurateli, zdaje mi się, że nie mam potrzeby kryć się z tem rnojem upodobaniem i wolno mi je objawić. Gdybym przebrał miarkę i obraził przyzwoitość pu bliczną, jest na to władza policyjna, któraby mnie wsadziła do ciupy, albo kazała zapłacić karę., ale żeby mi jakiś tam arystokrata prowincjonalny ubliżał prawieniem morałów...

Kotwicz. Zupełnie pana nie rozumiem; o cóż chodzi?

Strasz. Pomijam niegrzeczne obejście się tych panów, chociaż zdaje mi się, że kiedy kto mówi do mnie, przyzwoitość nakazuje od ■ powiedzieć — ale co znaczyło to: „mała rzecz, a wstyd11 które jeden z nich powiedział odchodząc ?

Kotwicz. Nie słyszałem.

Strasz. To było wymówione z akcentem, panie, i musiało mnie obrazić,,. Wdzięczny panu jestem za zaproszenie, ale korzystać z niego nie myślę. Ja nie jestem pierwszy lepszy, panie, żebym mógł słuchać impertynencyj i znosić fumy jakichś tam półpanków,

Kotwicz (n. s.) O, jakiś drażliwy. (głośno) Ale panie, panie, jaki pan jesteś niedomyślny... a warszawiak!.,, Gdzież tn chęć obrażenia; to była prosta zazdrość, a w takich razach trzeba być wyrozumiałym.

Strasz. Jakto, zazdrość ..

Kotwicz. Czyż potrzebuję panu tłómaezyć ?... Wkraczałeś pan na cudze terytorjum, przywłaszczałeś sobie prerogatywy osób trzecich...

Strasz. Aha ! teraz rozumiem... więc ta dziewczyna?.., (zapytuje wzrokiem).

Kotwicz (odpowiada podobnież) Emhę!

Strasz, Iśiedy tak, to co innego... (p. c.) Ale zawsze kwituję z tych stosunków... jest coś co mi się nie podoba... po co mi się cisnąć do wysokich progów ., najlepiej niech swój z swoim przestaje... ot, jak my naprzykład... z panem ja jestem swobodnym, jakbyśmy się znali Bóg wie odkąd... Ale! powiedz mi pan, jakiż pan masz tytuł zapraszać mnie do tych państwa?

Kotwicz Bardzo prosty... jako ich krewny.

Strasz. Nie może być! pan jesteś ich krewnym? nie wiedziałem.

Kotwice (z pańska). Miałem zaszczyt rekomendować się przy poznaniu .. Kotwicz-Dahlberg Czarno -skalski.

Strasz. Także Czarnoskalski ? nie uważałem, daję słowo. . Kotwicz-Dahlberg, Dablberg... a, a, a... to pan, co to go nazywają hrabią... teraz wiem... (n. s.) Hrabia von habenichts.

Kotwicz (urażony). Skoro nazywają, zdaje mi się że jest do tego prawo... jestem z starszej linji.

Strasz (n. s ) Jakto szydło wyłazi z pustego worka, (głośno) A, to mocno przepraszam .. ja bo myślałem, że to tak sobie na żarty. Mnie, w kawiarni u Andzi na Trębackiej nie nazywano inaczej tylko hrabią... prawda, że właśnie wtenczas spadla na mnie ta sukcesja.

Kotwicz. Pli!. . w knajpie uchodzą takie koncepta.

Strasz (dotknięty). Ale za to nie

uchodzi wielo rzeczy, które muszę znosić w salonie.

liotwkz. Także porównanie!

Strasz. Przedewszystkiem pży-| za miesiąc .

Kotwicz. Pod tym względem gusta młodych ludzi zmieniają się...

zobaczymy, co pan powiesz o tem

wam przyjemności otwarcie, me potrzebując grać koinedji i jestem panem za swoje trzy grosze.

Strasz Dla czegóż za miesiąc ? Kotwicz. No, niby mniej więcej, gdy się porobi stosunki, gdy pan

Kotwicz. Ha, są gusta i guści- : zżyjesz się z naszem towarzystwem, ska... Alo jako wielbiciel kobiet,' i spotkasz w niem zdrowe natury, gdzież pan szukasz ich towarzy- Strasz (miękko). Kiedy ja nie stwa? bo kobietę, tak jak się ją i mam do tego najmniejszej ochoty, pojmuje idealnie, może wyhodować tylko atmosfera salonu.

Strasz. A, winszuję!... ha, ha, damy salonowe.., biety ?

Kotwicz A cóż ?

Strasz. Jakieś istoty zagadkowe, z obliczem sfinksów, sercem pelnem niestworzonych zachceń a z pretensjami na aniołów.

Kotwicz. Gdzieżeś je pan mial sposobność tak studjować ?

Strasz. Teoretycznie, za pomocą, patologji, bo to wszystko się tłó-maczy stanem chorobliwym. U An-dzi bywał jeden doktor medycyny, miody chłopak świeżo wyszły z uniwersytetu. . no! co ten nam nagadał o kobietach, to proszę było słuchać... (stanowczo) hrabia nie znajdziesz w salonach jednej ko- ] y biety zdrowej.

Kotwicz. Ale fe!

Strasz. To jest fakt. Więc co

Kotwicz To prosty i>bovviązek, ! panie.

Strasz (skromnie). Nie myślę czyż to są. ko- się narzucać.

Kotwicz. Narzuca się ten, kto może mieć wątpliwość jak będzie przyjętym., alo pan nie jesteś, jak sam powiedziałeś, jakiś tam pierwszy lepszy.

Strasz. No, zdaje mi się... taki majątek jak moje Zagrajewico pie-cliotfj. nic chodzi

Kotwicz (n. s pociągając nosem) Jak zaleciał parweninsz. (głośno) Więc jadziesz pan z nami do Czar-noskaly, i kwita!. . i tak nie dziś to jutro trzeba to zrobić, tego pan nie unikniesz... stanowisko pańskie to nakazuje.

Sh asz. Hm! subjekoja... przy-| znam się, że mi nie pilno ., (spo-i glądając po sobie) Zresztą czyż tak mogę ?

Kotwicz. Nie masz pan się w co

mi za przyjemność... ja nie szukam j przebrać ?

jakiegoś pół bożyszcza, przed któ rem musiałbym chodzić na palcach, j wypadek

tylko kobiety z krwi i ciała, o kto- 1 rej byłbym przekonany, że nie dostanie spazmów, gdy jej powiem słowa prawdy bez obwijania w bawełnę... chcę zdrowej natury a nie sztuki. Ot naprzykład, ta tutaj dziewczyna, to rozumiem. .

Strasz. Wziąłem tużnrck na

Kotwicz. Ano!

Strasz. Ale nie wiem, czy to uchodzi tak z polowania... nie byłem z wizytą etykietalną.

Kotwicz. Złożysz ji* pan później, nic nie szkodzi.

Strasz. Ha, kiedy nie nie szkodzi... to jazda!... (n. s.) Co tam!

Kotwicz (n. s ) No, ja swoje już zrobiłem (wchodzi z prawej strony Łechcińska, przywołuje gestem Kotwiczą i zamieniwszy z nim kilka słów, wchodzi do domkn).

Strasz (po chwili, n. s.) Puszczam się na bystra wodę! (p. c) No i niechże mi kto powie, kiedy ja byłem na swojem miejscu, czy wtenczas gdy jako gryzipiórek sądowy vieszałem psy na arystokracji, czy dziś, gdy jestem tak słabym, że mnie te zaprosiny połechtały ? Głupia natura ludzka, daję słowo: czuję formalnie jakiś nastrój uroczysty... (p. c.) Żeby się tylko nie pośliznąć na tych woskowanych posadzkach!... ale prawda ! to za coby dependentowi pokazano drzwi, ujdzie dzied icowi Zftgrajewic... nie ma kłopotu.

SCENA VII.

Kotwicz, Strasz, Szamhelanic, Maurycy, 'Władysław, (później) Dzieńdzierzyński.

Szamhelanic. Nie! teraz jest niemożliwem polowanie w swoim własnym lesie, słowo uczciwości daję., komunizm jakiś, zuchwalstwo bea granic... Co to był za jeden?

Władysław (śmiejąc się) Pisarz wójta.

Szamhelanic (oburzony) Nie może być ł No patrzcież, i taki fagas, panie, pozwolił sobie zająć stanowisko obok mnie, za pan brat... Lis szedł' prościnsieńko na mnie, wtem jak go poczuł..

Władysław. Za pozwoleniem, bo to jeszcze pytanie kogo on poczuł. . może nie jego, tylko właśnie stryja.

Szamhelanic (niecierpliwie) Jakże chcesz.. palił jakieś śmierdzące cygaro i nadto jeszcze przygwizdy-wał sobie, bo to jest!... na stanowisku, gdy psy gonią, słyszeliście co podobnego'?... Złości mnie porwały... wołam: cicho, tam! a ten zdejmuje czapkę i powiada: moje uszanowanie panu dobrodziejowi .. jeszcze mi się błazen kłania.

Władysław. No, grzeczny, cóż stryj chce.

Szamhelanic. Mój Władysławie, nie dowcipkuj kosztem zdrowego sensu, a przedewszystkiem nie pozuj na demagoga, bo ja cię dobrze znam.

Strasz (poufale, stając przed Szambelanicem) To pewno ten sani lis był, co wyszedł później na mnie... nie wiedziałem nawet że to lis, ale domyślam się po ogonie.

Szamhelanic (zdziwiony) A!... (n. s.) A toż znowu kto. . (głośno) Z kimże mam szczęście?

Kotwicz (u. s.) A to palnął! (głośno) Przedstawiam kuzynowi naszego nowego sąsiada.,. pan Strasz, dziedzic Zagrajewic z przy-ległościami.

Szamhelanic (rozweselając się) Aha! to pan jesteś..

Kotwicz. Pan Szambeianic Czar-noskalski ..

Strasz (podając rękę) Bardzo mi przyjemnie.

Szamhelanic (drwiąco, podając palce) A! i mnie także... nie wiedziałem, że przybył w sąsiedztwo taki myśliwy... Więc jakże to było z tym lisem ?

Strasz. A no, ja stałem, a on przyszedł do mnie... ot tak blisko...

Szamhelanic. I nie strzelił pan ?

Strasz. Myślałem, że to był pies... chciałem nawet na niego zawołać, bo bardzo lubię psy, ale skorom się poruszył znikną! mi, tylko zobaczyłem ogon ogromnie długi.

Szambclanic (z drwiącą powagą) No, to oczywiście był lis.

Władysław (do Maurycego). Wiesz ty, że on paradny sobie.

Szambelanic (oglądając Strasza) Pubeltóweczka ładna bo ładna ..

Strasz. Dałem za nią dwieście rubli... lepażówka.

Szambclanic Widzę, widzę, ca-ca. . z tem wszystkiem, wielkiej szkody zwierzynie pan nią nie zrobi.

strasz. Bo też mnie o to nie chodzi, (poufale) Za to na inną zwierzynę to ja jestem majster,

Szambelanic. Naprzykład?

Stiasz. .Taką pan szambelanic masz dziewczynę w tym tu domku, to dawno nie zdarzyło mi się spotkać.

Szambelanic (obrażony). Cóż to za koncept?

Maurycy. Ojcze, mieliśmy jechać.

Szambelanic (wyniośle z gesiem) Padam do nóg! (n, s.) Przyznam się, że trochę zanadto poufałości.., (idą w głąb).

Dzieńdzierzyński (wchodząc z zającem przy torbie). No, gdzie? dokąd?... ąuousąue tandem? już odjeżdżacie ? jakżeż można, cpmment pent on! ja w najlepsze zaczynam, jestem w sztosie... patrzcie, qucl zając!

Władysław. I po co to samemu dźwigać, zamiast oddać strzelcowi.

Dzieńdzierzyński. Savez vous (juoi, ces/ bon!... kot moją własną

ręką zabity ? nie czuję ciężaru... ja to noszę, jak znak honorowy...

(spostrzegłszy Strasza, do Kotwiczą) Qui es-ki-e sa ce monsicur f

Ketwicz. Strasz z Zagrajewic.

Dziińdzierzyński. A! sąsiad, sąsiad (idzio do Strasza podając mu obio ręce ; nagle wpatrując się weń, 11. s.) Jak on mi przypomina...

Strasz. Pan Dzieńdzierzyński?

Dzieńdzierzyński. Pan ranie znasz?

Strasz. Doskonałe. . Miałeś pan handel kolonjalny na miodowej ulicy.

Dzieńdzierzyński (11. s.) To ten sam... (głośno) Tak... z amator-stwa... bawiłem się... (zaambaraso-wany) Pardon... (patrzy na zegarek) już tak późno... (n. s.) człowiek, któremu dałem w łapę kilka rubli za kopję wyroku... Jezus Marja! oni lu chyba o tem nie wiedzą... (głośno) panie szambela-nie... monsicur chambclan... ja jadę do was, bo tam jest moja Pola... pojechała właśnie do szambela-liówny.

Szambilanic. I owszem, bardzo nam będzie przyjemnie (do Kotwiczą, który mu mówił do ucha) Oo? zapraszać go! a dajcież mi pokój... w iraię ojca i syna!.., czy ja wiem co za jeden..

Władysław (do Dzieńdzierzyń-skiego) Oddajże papka tego zająca na wóz, bo krwawi... powala siedzenie w wolancie.

Dzieńdzierzyński. Comment ?... attendez... mam tu papier od bu-tersznitów... (dobywa z torby i obwija zająca; odchodzą, Maurycy i Władysław kłaniają się zdaleka Straszowi).

SCENA VIII.

Kotwicz, Strasz, (potem) Łechcińska.

Strasu (po chwili) A my?

KotwicAno, i my jedziemy.

Strasz. Przyznam się, że mógł był ten pan szambelanic powiedzieć mi clioć słów'ko.

Kotwicz. Ale panie, to jest człowiek, który niewolniczo trzyma się form... nie wypadało mu... zkądże?... wszak to nie jest proszona zabawa, tylko po prostu, pan korzystając z sposobności, robisz krok grzeczności sąsiedzkiej.

Łechcińska (w progu, załamując ręce) Odjeżdżają!... cóż teraz będzie ?

Strasz (p. c.) Sie jadę.

Kotwicz. Ale panie, dla czego?

Strasz. Stanowczo powiadam, nie jadę i skończony interes.

Kotwicz (na gest Łechcifiskiej, która zaraz znika) No, to przynajmniej przetrąćmy co, jest tu śniadanie.

Strasz. Gdzie?

Kotwica. U leśniczego.

Strasz (żywo) A ta dziewczyna jest tam ?

Kotwicz (podobnież) Jest! jest!

Strasz. No widzisz pan, jak mi kto robi rozumną propozycję, to zupełnie co innego, (ściskając mu rękę) Zgadzam się.

Kotwicz. Więc służę, (prowadząc go, n. s.) Gdzie d.jabeł nie może, tam babę poślę... Referenda-rzowa da sobie z nim radę. (wchodzą do domku. Zasłona spada).

A K T II.

Salonik — umeblowanie gustowne, ale zszarzane — troje drzwi: jedne w głębi, dwoje po bokach — z praw-ej okno — po tejże stronie Zwierciadło stojące — 7. lewej kanapa, fotele i stół, na którym pisma, parę książek, album z fotografiami i t. p.

SCENA I.

Pola, Służący (wchodzą glównemi drzwiami; potem) Oabrjela.

Pola (sł której służący zdejmuje okrycie). Więc starsza pani słaba?

Służący Tak... po swojemu.

Pola. Jakto, po swojemu ?

Służący. Niby... jak zawsze, na głowę... (n. s.) w'ięcej ambarasu, jak co warto.

Pola. Panna Gabrjela jest przy matce?

Służący. A jakże.

Pola. Zaczekam tu... (służący wychodzi 7. okryciem; Pola zdej-

muje kapelusz, przygładza włosy przed zwierciadłem, potem przeszedłszy się parę razy w milczeniu, zbliża się do stołu i przegląda pisma; po chwili, biorąc album z fotografiami) A!... nie ma świadków... mogę sobie pozwolić, (znalazłszy fotografię wpatruje się w nią) - Mój drogi!... gdybyś ty wiedział... gdybyś mógł temi mar-twemi oczyma zajrzeć w głąb mojej duszy... (p. c.) Jak on tu jest doskonale trafiony... (wysuwając kartę) Gdybym tak sobie przywłaszczyła... dobra sposobność,., ale brak mi odwagi... ah! na samo przypuszczę-

nie, że mógłby kto spostrzedz... (oglądając się machinalnie, spostrzega Gabrjelę).

Gabrjela (wchodząc z lewej strony) Usłyszałam turkot, byłam pewną że to panowie z polowania, tymczasem przez okno spostrzegłam powóz z Zabrodzia... miła dla mnie niespodzianka .. Jak się masz. (całują się).

Pola (zakłopotana albumem, którego nie wypuszcza z rąk) Podobno mama słaba.

Gabrjela. Trochę migreny, ale już przeszło... teraz usnęła... ucieszy się bardzo, gdy cię zobaczy, tak dawno juz nie byłaś u nas.

Pola (j. wT.) Podobną wymówkę mogłabym i ja tobie zrobić... (n. s.) To się złapałam., gdybym mogła wsunąć napowrót. (udaje że przegląda album).

Gabrjela. Cóżeś ty się tak zagłębiła w tem albumie, nie ma tam nic ciekawego, same wybierki przeznaczone na plondrowanie.

Pola (szybko chowa fotografię do kieszonki; u. s.) Stało się! (głośno, przewracając karty albumu na chybił trafił, zmięszana) Tak sobie, przeglądam... ale istotnie, ile tu brakuje! pełno pustych miejsc... (n. s.) E, przecież nikomu nie przyjdzie na myśl... (głośno) Kto jest ten miody mężczyzna?

Gabrjela. Młody mężczyzna, ten?,., ha, ha .. czy ci się podobał?

Pola. Ma w;yraz twarzy uderzający. . (n. s.) nie wiem sama, co mówię.

Gabrjela. To nasz daleki kuzyn.,, oryginał sławnie brzydki, ale kolosalnie bogaty... Powiedz sama, czy nie ma on wypisanego na czole: paterjal na męża!

Pola. Dla czego?

Gabrjela. Dla tych właśnie przymiotów. Wyobraź sobie, dostał kobietę wykształconą i prześliczną, która jest z nim najszczęśliwszą.

Pola. Mógł się przecie podobać.

Gabrjela. Jako partja, bezwątpienia.,. kochała się szalenie winnym, i kocha go podobno jeszcze... ale pokazała się kobietą dziwnego kartu.

Pola. Inaczejbym to nazwała.

Gabrjela. Wyratowała z nędzy matkę.

Pola. A! więc po prostu spełniła ofiarę.

Gabrjela. Na której przedewszystkiem sama zyskała grubo, do ■ stawszy męża zgadującego jej myśli i dogadzającego najkapryśniejszym zachceniom... to nic więcej, tylko dowód praktyezności, której mogły ■ byśmy jej wszystkie pozazdrościć.

Pola. Dziękuję za to.

Gabrjela. Ale bo my popełniamy zwykle ten błąd, że nadto dajemy się powodować czułostkowości... po romansowych głowach snują się o-brazy sielankowego szczęścia, które jako marzenia chorobliwe narażają nas tylko na spadanie z obłoków.

Pola. Nawet choćby się. urzeczywistniły ?

Gabrjela. Alboż to się trafia?

Pola. A małżeństwo z miłości?

Gabrjela, Eaz na tysiąc razy, mo.ja droga, wielki los na loterji; jakiegoż to trzeba zbiegu okoliczności, żeby zadowolnić zarazem i pragnienie serca i wymagania rozumu.

Pola. Gdy chodzi o szczęście całego życia, zdaje mi się, że powinnyśmy się radzić tylko serca.

3

Ja przynajmniej ni gdybym uie potrafiła iść za mąż bez przywiązania.

Gabrjela. Potrafiłabyś, gdybyś musiała... a zresztą, wszystkie te rojenia o szczęściu o tyle są coś warte, o ile przedstawiają jakąś rękojmię trwałości.

Pola. To już od nas samych zależy.

Gabrjela. Nie koniecznie.. Czy wiesz, jak ja sobie wyobrażam

Gabrjela, Pola, Dzieńdzierzyński, Służący.

Dzieńdzierzyński (we drzwiach w głębi, spostrzegłszy Połę z Ga-brjelą, uszczęśliwiony, odsuwając służącego, który chce mn odebrać torbę zającem) Co za widok! quel j joli paysage... serce mi rośnie, gdy i patrzę na tę ich przyjaźń.

Gabrjela. A! pan Dzieńdzie-

szczęście? (obejmując Połę i patrząc j rzyński. jej w oczy) Oko utopione w oku, j Dzieńdzierzyński (przybiegając), w’ którego głębiach obietnice raju, j padam do nóżek, moje uszanowa-dtoń w dłoni, której dotknięcie ! nie... całuję rączki panny szambe-wzbndza bicie mojego serca... j lanównej. (całuje ją w rękę; do Poli Pola (śmiejąc się) Pokazuje się, I całując ją w głowę) Jak się masz. że mamy jednakowy -ust... ja nie j Gabriela (spostrzegłszy zająca), inaczej myślę. Ale tym sposobem, za ^rofeura prZy torbie!

jesteś w sprzeczności sama z sobą.

Gabrjela (j. w.) Za pozwoleniem, nie dokończyłam... Ale to wszystko pod warunkiem, żeby się odbywało na lśniącym parkiecie, wśród ścian zwierciadlanych odbijających bez wykrzywienia oblicza dwojga ludzi szczęśliwych, w atmosferze prze-siąkłej wonią wyszukanych paclin! del...

Dzieńdzierzyński. Ah 1 pardon (cofając 3ię) jakiż ja jestem roztargniony... wchodzić tak do salonu pomiędzy damy... tęgi zając, n'est cc pas? (idąc do drzwi) W tej chwili służę, (zatrzymując się, do Poli) Pani szambelanowej nie ma?

Pola. Słaba na migrenę. Dzieńdzierzyński (z współczu-

bo, wierzaj mi, choćbym lisy- | (.jeln\ A], j za s?,koda!... byłaby

rr i VI1A An httm !

chała z miłości, nie odważyłabym się na życie z człowiekiem ukocha- I nym wśród trosk... przykucie go do J

go zobaczyła.

Pola. Czy papka sam to zabił ? Dzieńdzierzyński. Comment? (po-

siebie w tych warunkach uważała- j wtarzająC p0 njej) Czy papka sam bym za szczyt nierozsądku... zdaje ^ zabił?.,, miałem przy sobie sól

mi się, że znienawidziłabym go, gdyby mi przyszło wystawiać uczu cie na walkę z losem!... (spokoj niej) rozumiesz mię teraz?

Pola. Jeżeli mówisz prawdę, to żałuję cię. Ja podzieliłabym chętnie najsmutniejszą dolę z tym, które-gobym wybrała.

Gabrjela. Tak ci się zdaje pie jesteś w tem położeniu.

papierku i posypałem na ogonek... i oj, ty, ty... córka myśliwego i robić tak naiwne pytanie... zabiłem, i to strzeliwszy z pod pachy... (do | służącego) No, weźże tego zająca i zanieś do kuchni, ale powiedz tam, że to ja moją własną ręką ! zabiłem... pamiętaj!... pan z Żabo j brodzia swoją własną ręką... powiesz ?

Służący. Powiem, co mi to szkodzi... i tak nie uwierzą... (odchodzi z torbą i zającem).

Dzieńdzierzyński. Co V

Gabrjela. Pan sam tylko przyby leś gdzież reszta towarzystwa...

Dzieńdzierzyński. Przyjechaliśmy wszyscy, ale szambelaniobadwa młodzi poszli do siebie... (n. s.) głupiec.

Gabrjela (siadając na kanapie) A z obcych jest kto? (robiąc mu miejsce koto siebie) Siadaj pan.

Dzieńdzierzyński Dziękuję u-przejmie. (siadając) Nie ma, broń Boże... jesteśmy w swojem kółku.

Gabrjela. Czyż nie było nikogo więcej na polowaniu?

Dzieńdzierzyński. Ale i owszem! nie brakowało nieproszonych gości... spotykaliśmy pełno jakiejś hołoty, i figur zakazanych ..

Gabrjela. Ale z sąsiadów był kto ?

Dzimdzierzyński. Nikt, prócz Strasza z Zagrajewic.

Gabrjela. A! pan Strasz... cze-mużeście go panowie z sobą nie przywieźli ?

Ddeńdiierzyński (niechętnie) Do czegożby to było podobne.

Gabrjela. Wiadomo, że pan jesteś zwolennikiem form, ale cóżby to szkodziło!... powiedzże mi pan co o nim... Cóż to za osobistość ?

Dzieńdzierzyński (j. w. wstając) Ale proszę pani, czy ja go znam! nie wiem co za jeden.

Gabrjela. Jakżeż go pan z góry traktujesz!.. Mówmy tak otwarcie, czy to grzecznie, żeście odjechali zostawiając tego pana... może go nawet nik nie prosił.

Dzieńdzierzyński. Nie wiem.

Gabrjela. Jego rzeczą było przyjąć zaproszenie albo wymówić się,

ale od panów należał się ten krok uprzejmości.

Dzieńdzierzyński. Ale kiedy to jest człowiek nie z naszej sfery, je vous assure.

Gabrjela (śmiejąc się). Już takiego ultraarystokraty jak pan jesteś. to nie znam.

Dzieńdzierzyński (zadowolony). Comment? pani uważasz, że ja jestem arystokratą.

Gabrjela (wstając) Ale jakim!

Pola (która przeglądała pisma, a potem przechadzała się zniecierpliwiona tokiem rozmowy) Papka bo gotów jest bronić nawet tego w co nie wierzy, i na odwrót... wbrew własnemu przekonaniu, byle tylko mieć materję do sprzeczania się z tobą.

Dzieńdzierzyński (protestując). Ale za pozwoleniem.

Pola. Szczególne ma w tem upodobanie.

Gabrjela. O, ja wiem, że pan jesteś duchem sprzeciwieństwa... (u. s.) Maszę się dowiedzieć, co się dzieje z Łechcińska... (głośno) Moja Polu, przepraszam cię, że odejdę na chwilkę, ale muszę zobaczyć, czy mama się nie obudziła... natychmiast wrócę.

Pola. O proszę cię... nie rób z nami żadnej ceremonji.

Gabrjela (na odejściu do Dzień-dzierzyńskiego) Gniewam się na pana. (odchodzi na lewo).

SCENA III.

Dzieńdzierzyński, Pola.

Dzieńdzierzyński. Comment? sur moi ’> savez vous quoi, c’est bon.

Pola (p. c.) Cóż papka ma znowu przeciwko temu Straszowi ?

Dzieńdzierzyński. Ale cicho ! bo | nic nie wiesz... (tajemniczo) był I dependentem prży adwokacie... wystaw sobie, ja sam, moją własną ręką, dałem mu kiedyś pięć rubli za kopię wyroku w jednej sprawie... no!

Fola. Więc cóż?

Dzieńdzierzyński. Nic... wziął i schował do kieszeni.

Pola. Ale należało mu się, czy nie?

Dzieńdzierzyński. Wprawdzie to było extra zwykłych kosztów, ale że chodziło mi o pospiech, więc sam mu obiecałem... pisał przez całą noc.

Fola. Więc cóż papka chce od od niego ?

Dzieńdzierzyński. No, pozwolisz, że to jest ambarasujące położenie, gdy na raz taki jegomość zjawia się jako sąsiad, dziedzic dóbr i drze się do poufałości...

Pola. I to papka może mówić ?

Dzieńdzierzyński. Nie przez arystokrację, jak cię kocham, chociaż mnie o to posądza twoja przyjaciółka... tylko chcę powiedzieć, że taki człowiek nie miał gdzie nabrać tego poloru... cette politurę... której się wymaga w towarzystwie comme il Jaut. Naprzykład na polowaniu, gdy mi go zaprezentowano, powiada : a ! pan miałeś handel na miodowej ulicy.. 110 proszę cię!.

Pola. Niechże się papka tego nie wypiera, tyle razy już prosiłam., ja się tak boję złośliwych języków.

Dzieńdzierzyński. Bardzo dobrze, ale to mnie tylko wołuo o tem pamiętać, a nie komuś tam... Tak nakazuje poczucie delikatności.... Stawiam ci dowód: wszakże szlach cic na wsi handluje wszystkiem co

wyprodukuje, tak czy nie ? a niech-żeby komu przyszło do głowy nazwać go handlarzem... dajmy na to, nierogacizny... ce serait bon !... dla czegóż ten sam Strasz nie zaprezentował się jako były dependent, tylko jako dziedzic Zagrajewic...

Pola. Ale papeezko, to są słabostki ludzkie, na które trzeba być wyrozumiałym.

Ddeńdz;erzyński. To swoją drogą, ale trzeba także szanować siebie... i dla tego dziwi mnie zapytanie szambelanównej.. bo że on się chce tu wkręcić, to rzecz prosta, ale ona... chociaż to twoja przyjaciółka, niech mi daruje... jakby już brakowało w sąsiedztwie ludzi przyzwoitych .. I do mnie pretensja, żem go nie przywiózł... zkąd? co?... (p. c.) chociaż wiesz ty, że to było powiedziane mądrze, w tem była myśl... niby uważają nas za swoich, traktują jakby już należących do familji.

Pola (która odeszła do okna), Z jakiegoż to tytułu ?

Dzieńdzierzyński (żartując). Je ne sais pas... comme cela!

Pola. Jak papkę kocham, nie rozumiem... może papa sobie z troskliwości o mnie snuć jakieś pro-jekta. ale... to jeszcze coś tak dale kiego... niepewnego...

Dzieńdzierzyński (pieszczotliwie) Ale nie bój się, nie bój... nic pewniejszego... trzeba znać ludzi-, gdybyś nie była jedyną dziedziczką Zabrodzia, nie mówię., (ciszej) ale oni są po szyję w interesach... taka partja jak ty, to dła nich wielki los.

Pola. Na Boga ! czyż papka nie czuje, jak ubliża i sobie i mnie takiem odezwaniem się...

Dzieńdzierzyński (nieśmiało). Commentf (p. c.) no cóż... przecie mówimy między sobą... w cztery oczy.

Pola. Wszystko jedno. Poczucie własnej godności nie pozwoliłoby mi oddać ręki człowiekowi, które-gobym podejrzywała, że starając się

0 mnie ma na względzie nie moją osobę, lecz majątek.

Dzieńdzierzyński. Ale Pola, pozwól no...

Pola. Powiadam papie, że odmówiłabym. . chociażbym nawet szalała za nim.

Dzieńdzierzyński. A Jezus Ma-rja ! kiedy unosisz się bez najmniejszego powodu... któż tu o tem mówi...

Pola. Papka sam nasuwa mi wątpliwość.

Dzieńdzierzyński. Ja?... w imię ojca i syna. . przekręcasz moje slo-wra,,. powiedziałem tylko tak w o-góle... en generał.. (p. c. z wymówką) jesteś tak drażliwa, że sam nie wiem, jak z tobą mówić.

Pola Mam powody.

Dzieńdzierzyński. Jakie?... (p. c.) słuchajno, czy ja chcę twojego szczęścia, czy nie ? jak ci się też zdaje.

Pola (całując go w rękę) Ale nie mam pod tym względem wątpliwości, tylko..

Dzieńdzierzyński. Tylko co?... (p. c.) że pragnę tego związku, to swoją drogą. Wbiłem sobie w głowę, że musisz być Czarnoskalską

1 tego ćwieka mi nie wyciągniesz, ale chociażby mi to było najobojętniejszą rzeczą, nie widzę żadnej racji drożenia się i wyszukiwania trudności, skoro Maurycy się o ciebie stara

Pola. Nic o tem dotychczas nie

wiem.

Dzieńdzierzyński. Nie wiesz? a bójże się Boga... toć o tem już wróble na dachach śpiewają... wszyscy wiedzą.

Pola. Ludziom mogą wystarczać pozory, ale nie mnie.

Dzieńdzierzyński. A to już nic nie rozumiem. . Czegóż ty chcesz od niego ? powiedz mi wyraźnie.

Pola (p. c. cichym głosem) Żeby nie zadawał sobie gwałtu, jeżeli narzucona rola zanadto mu jest przykrą.

Dzieńdzierzyński. Narzucona rola? cóż to on komedjant, czy co?... (p. c.) Moja Polu, zastanów się; to z twojej strony tylko kaprys, romanse, nic więcej... (niecierpliwiąc się) Nie pojmuję, w kogo się wdałaś, bo ani we mnie, ani w uie-boszkę matkę... nie masz za grosz praktyczności. (Pola ociera łzy) Co to, płaczesz ? dajżeż pokoi, tego tylko brakuje! jeszcze ja przy tobie się rozbeczę i będzie!... Czy cię tyranizuję, czy zmuszam gwałtem?... powiedz co chcesz, wszystko zrobię.

Pola. Ja tylko proszę, błagam, niech papka nie nagli i zostawi to czasowi... Skoro się przekonam...

Dzieńdzierzyński. Ale ba, czasowi, czasowi ., takie rzeczy się nie odwłóczą... jak zaczniesz grymasić, to ich może urazić, zniechęcić... (ciszej) a nużby mierzyli gdzie indziej?... będzie żal...

Pola. Jeżeli pana Maurycego nieby nie kosztowało zwrócić w inną stronę swoje zapały...

Dzieńdzierzyński. Ale moja droga... cóż chcesz... z samej desperacji, par despćration, gdy mu będziesz fochy stroić... cóż on zrobi

jak go rodzice zmuszą... (n. s. zdesperowany) Poplątałem sie... (po chwili błagalnie) Polu!

Pola. Ale cóż papka zada adeninie.

Dzieńdzierzyński. Ne fais pas des grima-s, mniej wzgląd na mnie, zrób też coś dla papki.

Pola. Powinniśmy się strzedz cienia pozoru, że się narzucamy... przeceniając zaszczyt należenia do towarzystwa osób, które właśnie z tego tytułu... mogłyby nas traktować... lekko...

Dzieńdzierzyński (niespokojny) Nas traktować lekko? niepodobnego nie zauważyłem... zkądże ci to w głowie?

Pola. ilówię tylko... że nie po • winniśmy się na to narażać.

Dzieńdzierzyński (chodzi p. c.) To piosta rzecz, ale tu nie ma tego rodzaju obawy... sami ujmują nas na każdym kroku, a jeżeli jesteśmy już jak domowi, to wszystkie awanse były z ich strony.

Pola. Papka może się łudzić.

Dzieńdzierzyński. Ale broń Boże ! cbybaby tak zręcznie udawali. Są ze mną tak poufale... nazywają papką.

Pola. Ojciec jest w tym wieku, że zbyteczna poufałość może być dla niego ubliżeniem.

Dzieńdzierzyński. Przesadzasz Polu, jak cię kocham przesadzasz... (uprzedzając odezwanie się Poli) tylko dajno się przekonać: ty mnie tak nazywasz, a że ciebie uważają już za swoją... więc.. tak sobie, pour plaisir... w dobrej komitywie.. ale! a propos papki... proszę cię, bo ty znasz lepiej jeżyk francuzki... co za przysłowie może być na: papka ?

Pola. Dla czego ?

Dzieńdzierzyński. Bo Władysław powiedział mi coś, czego nie zrozumiałem, a nie wypadało mi się zapytać...

Pola (żywo) Pan Władysław?.., i cóż to było?

Dzieńdzierzyiiski. Kiedy zapomniałem.., czekajno... qui est papka, plus papka... (spostrzegając Ga-brjelę) cicho! później ci powiem.

SCENA IV.

Poprzedzający, Gabrjela, (p. c.)

Szambelanic, (później) Maurycy.

Gabrjela (wchodząc z lewej strony) Polu, możebyś się teraz pofatygowała do mamy.

Pola. Już można?

Gabrjela. Obudziła się i prosi cię. (bierze Połę pod rękę).

Szambelanic (wchodzi z prawej strony) Jest tu sąsiad? (spostrzega Połę) a! witam pannę Paulinę. (ściska jej rękę, ona mu oddaje niski dyg) Powiem państwu pocieszną nowinę: zgadnijcie też, kogo będziemy mieli dziś na obie-dzie?... ani by wam przez myśl przeszło.

Dzieńdzierzyński (zainteresowany) No, no, no ?

Szambelanic. Głupstwo, ale mnie irytuje... Co to jednak znaczy forma w życiu towarzyskiem... Są tacy, co się z tego śmieją, tymczasem ja powiadam, że gdybyśmy odrzucili formy, obcowanie z ludźmi stałoby się istną torturą.

Dzicńdziirzyński (spoglądając na Połę) To, co ja zawsze powiadam.

Szambelanic. Bo o cóż nam chodzi?... o to, żeby człowiek z którym okoliczności każą nam żyć,

był gładkim i nie raził nas obejściem nieprzyzwoitem.

Dzieńdzierzyński (do Poli) Voy-ez-votis!

Szambelanic. Gdy tego nie znajduję, no to padam do nóg.

Oabrjela. Do kogoż ojciec to stosuje ?

Dzieńdzierzyński. Ale! więc któż to się zaprosił na obiad?

Szambelanic. Nasz nowy sąsiad, pan., pan... jakże mu tam... z Za grajewic...

Dzieńdzierzyński. Strasz! (do siebie) Powiedziałem, że się tu wśrubuje.

Gabrjela. Aha ! (do Poii) Chodźmy.

Pola (żartobliwym tonem). Widzisz, więc będziesz go miała, (wy-1 chodzą na lewo).

Szambelanic. Bo to niby mała rzecz... sąsiad. . znalazł się na polowaniu... no, i przyjeżdża... ale jak to charakteryzuje człowieka... nie zarekomendowawszy się złożeniem wizyty, nie dawszy się poznać, boi istotnie nie wiemy co za jeden ..! i tak sobie bez ceremonji.

Dzieńdzierzyński. Jak do oberży!... Ale skądże szambelan wie... czy już jest? (idzie do okna).

Szambelanic. Podobno jedzie, do-wiedziałem się przypadkiem od; służby. Pytam się, gdzie jest pan | Kotwicz... hrabia... czy już wrócił z lasu... powiadają mi, że został na śniadaniu na leśniczówce wraz z panem. Straszem, i że obaj mają przyjechać. Hrabiątko głupieje na starość, słowo uczciwości, (rzuca się na kanapę).

Dzieńdzierzyński. A niech mi daruje... bo, proszę szambelana, nie chodzi o tę łyżkę rosołu... (patrzy

przez okno) Ot. już przyjechali!... ale nie .. to chyba ktoś inny... jakaś bryczka... ale wygląda na najętą furmankę... stoi przed oficyną .. wyjmuje z niej jakieś zawiniątko czy papiery.

Szambelanic (n. s.) Sekwestra-tor albo woźny... (głośno) Bodaj to w mieście, tam jestem przynajmniej panem swojej woli .. nic mnie nie obowiązuje do przestawania z kimś dla tego, że sąsiaduje ze mną przez ścianę, a tu!... lada jakiś tam obieżyświat pod pozorem sąsiedztwa chce być ze mną w zażyłości... i to trzeba przyjmować grzecznie, całować się z tem z dubeltówki, i jeszcze być wdzięcznym za zaszczyt, bo to jest!

Dzieńdzierzyński. Ale po cóż znowu robić sobie subjekcję.

Szambelanic. Jeżeli ktoś jest nieprzyzwoitym, to mnie nie upoważnia do naśladowania go... od tego właśnie są formy.

Dzieńdzierzyński. Oui, cest vrai bon ton.

Szambelanic (do Maurycego, który wchodzi z papierami) Cóż to j tam nowego? (biorąc) już jak zo-| baczę papier ze stęplem, to mnie dreszcze biorą... (czyta; marszcząc j brwi) nakaz komornika?

Maurycy. Tak, niestety.

Dzieńdzierzyński (przechadzając się, n. s.) Ten człowiek będzie mi psuł krew... przewiduję to

Szambelanic (przejrzawszy) Więc cóż.' niech zostawi i jedzie sobie z panem Bogiem.

Maurycy. Ojciec chyba nic przeczytał uważnie.

Szambelanic. Dąjże mi pokój... możesz mnie sam objaśnić, jeżeli wiesz.

Maurycy. Clice zaraz robić zajęcie.

Szambelanic (oburzony) Serio?

Maurycy. Utrzymuje, że wyrok stal się prawomocnym... wszystkie terminy już upłynęły.

Szambelanic (p. c.) Nie dopilno wało się .. djabli nadali.. można było odwłóczyć Bóg wie jak długo... (p. c.) Ano, wiesz ty, nie ma innej rady, tylko powiedzieć otwarcie Dzieńdzierzyńskiemu, on da na to.

Maurycy. Za nic w świecie !

Szambelanic. O, tylko nie dzi-wacz z temi skrupułami... jak gdyby ludzie nie pożyczali., od czegóż kredyt ?

Maurycy. Gdzież fundusz na oddanie, jeżeli się od niego weźmie?

Szambelanic. Alboż nie mam Czarnoskały... (z uśmiechem, znacząco) zresztą, to już ty znajdziesz.

Maurycy. Ojcze!

Szambclanic (zniecierpliwiony) Więc cóż zrobić? zabawny jesteś., dopuścić do zajęcia... kompromitować się publicznie!

Maurycy. Czyż lepiej nadużyć zaufania...

Szambelanic (surowo) Maurycy, ] zapominasz się.

Maurycy (całując go w rękę) Niech ojciec tego zaniecha.

Szambelanic (wstając) No to znajdźże inne lekarstwo... gdzie Władysław ? idźcie oba i traktujcie z tym jegomością... może zyskacie zwłokę... jedyny sposób: wsadzić im co w łapę... (p. c.) No, idź, idź., nie ma co! (Maurycy po chwili wahania się wychodzi) Szarańcza, słowo uczciwości, (chodzi).

Dzicńdzierzyiiski (n. s. chodząc) Że też to nikt się nie pyta, do

czego go pan Bóg stworzył, tylko byle się piąć!... głupota ludzka

Szambelanic (n. s.) Ale co to na nich rachować... wiem, że nic nie zrobią ., nie ma innego środka, tylko do tego się udać. (u. c. głośno) Głupie czazy, mój sąsiedzie.

Dzieńdzierzyński. No ?

Szambclanic. A z temi interesami. Dawniej między nami była jakaś solidarność, o kredyt nikt się nie kłopotał; dziś w nagłym razie trzeba się udawać do żydów... dla tego to stare rody upadają.

Dzieńdzierzyński. Istotnie, że teraz nie ma już tego zaufania.

Szambelanic. Właśnie,, ałe dla czego ?

Dzicńdzierzyiiski. Widać dla tego, że dawniej oddawano et a prezent on ne veut pan.

Szambelanic. Mówię o tych, co oddają, a przynajmniej chcą oddać, a że nie mogą.. 110, to inna kwe : stja.. to bywa chwilowo. W ka-j żdym razie, gdzież lepsza pewność | jak na wielkich majątkach, cho-| ciażby nawet obdłużonych .. zawsze ' tam miejsca jeszcze wystarczy... tymczasem, prędzej znajdzie kredyt jakiś tam dorobkowicz na lichej wiosczynie, niż pan milionowych dóbr... i jakże tu egzystować.

Dzicńdzierzyiiski. To ja powiem szambelanowi przyczynę. Jak z dwóch rybek jednę wpuścić do małej są-dzaweczki, a drugą do wielkiego jeziora, to tę pierwszą zawsze łatwo dostać, ale drugą... niekoniecznie... choć ona tam pewna, najpewniejsza,., chybaby spuścić jezioro, a to grubo kosztuje. Nic prawd aż ?

Szambelanic. No to tylko sobie bajeczka, (n. s.) Dowcipniś.

Dzieńdzierzyński (po chwili wahania sig) Czy szambelan... masz jakie kłopoty ?

Szambelanic (żywo) Mój sąsiednie, któż jest bez nich... Czarno-skala to jest majątek od lat kilkuset pozostający w naszym rodzie... (Ao Łeohcińskiej, która wchodzi głębią) Czego mi się tn kręcić?...

Łechcińska. Myślałam, że tu jest panna Gabrjela.

Szambelanic (półgłosem) Podsłuchiwać... ploteczki znosić...

Łechcińska (z niewinną miną) Ja! (do siebie, idąc ku drzwiom z lewej strony) Mnsi być coś, kiedy się boi podsłuchania.

Szambelanic (do Dzieńdzierzyń skiego) Może sąsiad pozwolisz do! mnie na cygarko... (bierze go pod rękę).

Dzieńdzierzyński. Bon! (wychodzą na prawo).

SCENA V.

Gabrjela, Łechcińska.

Łechcińska (tryumfująco do Ga-brjeli, która wchodzi z lewej strony) Jedzie!

Gabrjela. Wielka nowina! czy to miały znaczyć owe znaki telegraficzne przez okno? dowiedziałam się jnż przedtem... ale nie jestem kontenta, tak się to jakoś zrobiło nie wiedzieć po jakiemu.

Łechcińska Co znowu ! wszystko poszło jak po maśle.

Gabrjela. Ale gdzie tam! i ojcu tak się to nie podobało.

Łechcińska. O! starszy pan...

Gabrjela. Gdyby byt przynajmniej przyjechał razem ze wszystki-

mi, a nie tak, sam, z polowania,

prosto na obiad.

Łechcińska. Jakto sam? a hrabiego to się już nie rachuje ?

Gabrjela. Zawsze to jakoś śmiesznie.

Łechcińska. Moja pannunciu, to

już tak jest, że starający się nic uważają na formuły... nieraz jeszcze większe głupstwa robią z miłości,

| a to uchodzi,

Gabrjela (wzruszając ramionami)

Z miłości! to też tem da się wy-j tłumaczyć ; ale tu, pan starający ! się, jak go Łechcińsi podobało się nazwać, nie widział mnie w swojem życiu.

Łechcińska. Otóż właśnie pokazuje się że widział.

(iabrjcla A to gdzie ?

Łechcińska. W kościele podobno.., (u. s) Co mi to szkodzi powiedzieć... (głośno) nie dla czego innego tak pilno się o pannuńcię wy pytywał.

Gabrjela (ironicznie) Jak wyglądam ?

Łechcińska. O, o... pannnńcia chce mnie łapać za słówka, jak , matkę kocham

Gabrjela. Więc o cóż się pytał ?

Łechcińska. O wszystko, jak to ; kiedy kto sobie czem głowę nabije... jakie pannnńcia ma gusta, jakich mężczyzn woli, bronetów czy blondynów... a taki był zatopiony w myślach ..

Gabrjela (śmiejąc się) Łechcife-sia się uwzięła żeby mi go ośmieszyć, a to jedno mogłoby mnie zrazić... po co tn wysilać imagi-nację!

Łechcińska. Ale bo. .

Gabrjela. Czyż to wszystko po-! trzebne ?„. to, co wiadomo o tym

4

pann, wystarcza, abym go dobrze przyjęła, jeżeli rzeczywiście przedstawi się jako starający... niestety, nie mam w czem przebierać.

Łechcińska. E! (o o pannuńcię nie ma, widzę kłopotu!., a starsza pani tak się martwiła .. Jak matkę kocham, tak mi się już jej żal zrobiło, że byłam gotową, zryzykować się na intrygę — chociaż sie tem brzydzę — byle pannuńeię namówić... (poufnie) Starsza pani turbowała się szczególniej o to, czy pannuńcia z kim w romansie nie stoi.

Gabrjela. A toż co znowu!

Łechcińska. No, niby, czy się pannuńcia w kim skrycie nie kocha.

Oabrjela. Choćby tak było, mama wie, że moje położenie nie pozwala na ten zbytek, abym mogła iść za mąż z miłości... (p. c) gdyby, gdyby!,.,

Łechcińska (z współczuciem) Mój Boże, to tak jest... chciałoby się duszy do raju, a tu. . jakie my kobiety nieszczęśliwe!... (p. c ) Pan Maurycy tak marudzi z tą. swoją panną Pauliną, że Bóg wie, kiedy to będzie., a chociażby, to cóż z tego, obejmie Czarnoskałę, a z pannuńcią co się stanie?... czyje dzieci piastować, bo... ale! (ciszej) znowu komornik przyjechał.

Gabrjela. Nie może być!

Łechcińska. Jak matkę kocham ! podsłuchałam niechcący przechodząc koło kancelarji... chce spisywać wszystko w pokojach, licytować... awantury!., pan Maurycy i pan Władysław sekują się tam z nim, szczególniej pan Władysław... słyszałam .. ale co oni poradzą, kiedy nie ma tego... (pokazuje liczenie pieniędzy).

Gabrjela (chodząc i łamiąc ręce) Moja Łechcińsin!

Łechcińska. Pannuńciu złota, nie ma co medytować, tylko pana Boga wezwać w pomoc, i... próba frei... może Bóg da... (poufnie) mnie się zdaje, że on ma żyłkę do kobiet, a takiemu nie wiele trzeba, żeby się zapalił... Już kiedy on do mnie się wdzięczył, a nawet Zuzi nie przepuścił, to dosyć., a gdzież tu porównanie... (wskazuje na zwierciadło, przed którem właśnie stoją).

Gabrjela. Ale cóż Łechcińsia wygaduje!

Łechcimka (spojrzawszy w okno) A Jezus! jadą . biegnę do starszej pani... (idzie na lewo; wracając sie) A niech się pannuńcia przeżegna. (wychodzi na lewo).

SCENA VI.

Gabrjela, (p. c.) Maurycy.

Gabrjela (sama) Po co ona mi to powiedziała! czułam rumieniec na twarzy.

Maurycy (wchodzi głębią nie widząc Gabrjeli, wzburzony) Nie! prowadzenie rozmowy w7 tym tonie jest dla mnie niepodobieństwem... Słuchać zarzutów, z których każdy wypadałoby odbić policzkiem, być zmuszonym zniżać się do próśb, wykrętów... a!.. żyć raczej suchym chlebem, byle uniknąć takiego położenia!

Gabrjela. Gdyby się to dało wykonać tak łatwo, jak szumnie brzmi w frazesie.

Maurycy A! byłaś tu ?

Gabrjela. Cóż cię tak wzburzyło?

Maurycy. Nie... tak... złożyły się rozmaite okoliczności.

Gabrjela. Kie potrzebujesz robić przedemną tajemnicy... wiem jaki znowu macie kłopot.

Maurycy. Wiesz, i pytasz się co mnie wzburzyło?... Powiedz mi, po co to odgradzać się od ludzi chińskim mnrem pretensji kastowych, kiedy sami go przekraczamy i grzęźniem w biocie dając broń przeciwko sobie tym, którymi zkąd inąd każdy z nas pogardza? jakiż piekielny urok ma ten pieniądz, że dla niego...

Gabrjela (z uśmiechem) Bo jest najlepszym stróżem honoru i tarczą przeciwko wszelkim pociskom...

Maurycy. Winszuję ci, że możesz w tej chwili dowcipkować.

Gabrjela. To tylko dowodzi, że widzę jasno sytuację, nie tak jak mój braciszek, który uwziął się od niejakiego czcsu rozpływać w sentymentalizmie i zamiast działać energicznie, bajronizuje... Ja bo widząc co się dzieje, postanowiłam sobie choćby kosztem największych ofiar dźwignąć się i stanąć silną przeciwko wszystkiemu, co mi los może zgotować.

Maurycy. Tylko że tych ofiar nie bardzo potrzebujesz, a jeżeli będą jakie to lżej wam przyjdzie znieść je we dw'oje. Szczęśliwa jesteś, zazdroszczę ci. nikt wam obojgu nie będzie miał prawa zarzucić brudnej rachuby, możecie iść do celu z podniesioną głową.

Gabrjela. Nie rozumiem cię.

Maurycy. Już to, że poznałaś się na tym człowieku, stawia cię bardzo wysoko.

Gabrjela. O kim mówisz?

Maurycy. Pytasz się? naturalnie o Władysławie .. On tara został i układa się, bo ja byłem bezsil-

nym... Gdybyś wiedziała jak to wziął do serca... o, on cię kocha

prawdziwie.

Gabrjela. Czy aż tak, że się zwierza ? dzieciaki jesteście.

Maurycy. Nie miej mu tego za zte... twoja wzajemność tek go uszczęśliwia!

Gabrjela. A ty zkąd wiesz o mojej wzajemności?

Maurycy. Wnosząc z tego co mi mówił...

Gabrjela (żywo) Cóż ci mówił ?

Maurycy. Że jest pewnym twojego serca... i nic dziwnego, zasługuje na to, byś go kochała.

Gabrjela (śmiejąc się z przymusem, zirytowana) Czy za swoją zarozumiałość? I toż jest ten praktyczny, trzeźwo patrzący Władysław? Jeżeli miałam jaką słabość do niego, nie dawało mu to prawa robić mnie przedmiotem studenckich przechwałek.

Maurycy. Co ty mówisz?

Gabrjela. Ubliżył mi... a zresztą nczucie, jeżeli je bierze na serio, robi go egoistą. . dla dogodzenia mu, dla jakichś romansowych urojeń, chce ze mnie zrobić ofiarę ., nie cierpię go teraz.

SCENA VII.

Poprzedzający, Wiadysłaio.

Władysław (wchodząc prędko głębią ; do Maurycego) Zgadnij jaki obrót rzeczy wzięły?., tego się nigdy nie spodziewałem... (ciszej) Gabrjela wie?

Maurycy. Wie.

Wladysłaiu (do Gabrjeli, biorąc jej rękę) Chciałem usilnie załatwić jakoś ten interes, bo kłopoty wasze oddawna jnż stały się mojemi.

Gabrjela (zimno, odbierając rę-k§) Pozwól, ściskasz mi rękę.

Władysław. O, przepraszam cię... Wystaw sobie, już, jnż miałem nadzieję doprowadzenia rzeczy do końca, bo przystawano na spłatę ratami, wprawdzie w stanie naszych finansów dosyć uciążliwemi, ale zawsze pozwalającemi odetchnąć... w tem ni ztąd ni zowąd traf przynosi, wiecie kogo?... patrzę, zajeżdża Kotwicz z tym Straszeni, który był dziś na polowaniu... Komornik zobaczywszy ich przez okno wybiega, i ci panowie witają się jak najlepsi znajomi... pokazuje się że kolegowali z sobą w Warszawie... potem odchodzą na bok, i... po krótkiej konferencji.., no! zgadnijcie...

Gabrjela (niecierpliwie) Cóż za dziwny sposób opowiadania.

Władysław. Komornik oświadcza, iż pan Strasz nabył wszystkie pretensje pana Josel Wucherstein i prolonguje dług do pewnego czasu, że zatem nie ma już co robić i oddawszy mu wszystkie papiery, odjeżdża.

Gabrjela. A!

Maurycy (zdziwiony) Strasz nabył ten dług?

Władysław. Rzecz bardzo prosta : to jest dług lichwiarski, ręczę że mu przyszedł tanio... Teraz bądź co bądź musimy spłacić tego pana... zależność podobnego rodzaju mogłaby nas kosztować zbyt drogo... (do Gabrjeli) Ciężko to przyjdzie, ale bądź spokojną, juź ja to biorę na swoją głowę... trzeba będzie prący, zaparcia się, może ofiar z niejednego do czego się nawykło... ale gdy chodzi o wyzwo lenie się...

I Gabrjela. O! tylko proszę cię : bez poświęceń, bo nie potrafilibyśmy ci się wywzajemnić... zresztą wiesz, że ja jestem materjalistką i że sielankowego szczęścia nie rozumiem.

Władysław. Chciałbym abyś przejęła się tą wiarą, że jeżeli snuję jakie projekta, to pierwszym ich celem jest twoje szczęście. . (wzruszony) gdybyśmy poszli razem przez koleje życia, wszystko to co w powszednich kłopotach dotyka i boli, przyjąłby na siebie... tybyś tego nie poczuła.

Gabrjela. Mój kuzynie, sam ten pomysł uderza niepraktycznością, a rola bierna jaką mi naznaczasz w tej fantastycznej wędrówce przez ciernie i głogi, nie pochlebia mi bynajmniej... Ja także mam pretensję do jakiejś samodzielności, a pozwolisz.,. że... drzemać, to nie jest żyć...

Władysław. Obracasz to w żart ?

Gabrjela. Właśnie jeżeli kiedy, to teraz mówię zupełnie poważnie. Bywają chwile w których wolno się pobawić, ale od złudzeń wyborną prezerwatywą jest rzeczywistość i obowiązki... w obtc nich wszystkie te mrzonki wydają się dzieciństwem.

Maurycy (n. s) Dosyć wyra-źnie,,. biedak jak zbladł... a mówiłem mu.

Władysław (p. c.) Gabrjelo!

Gabrjela (drwiąco) Cóż za ton, jakie spojrzenie... czy próbujesz na mnie siły swojego wzroku ? Wygląda to na studja do jakiegoś teatru amatorskiego... może dano ci rolę niefortunnego adonisa ?

Władysław (do siebie osłupiały) Nie pojmuję!.., to chyba jakieś nie porozumienie,..

Poprzedzający, Kotwicz, później Szambelanicoiua, Fola.

Kotwicz (wchodząc głębią) No, co mi dacie za ten interes, bo to na czysto moje dzieło., wiecie jnż?.., potrafiłem go tak napompo-j wać przez drogę, że był do goto-j wego... Ojciec będzie miał doskonały humor przy objedzie, bo nadto jeszcze ndało mu sie tak rozczulić starego Dzieńdzierzyńskiego, że... (spostrzegłszy wchodzące Szambe-lanicowę i Połę, chrząka) Hm, hm... (do Władysława biorąc go na bok) Dostał od niego weksel na spłacenie tego długa, ale że, właśnie Strasz już go nabył...

Władysław. Więc mu go odda napowrót, jako już niepotrzebny.

Koticicz (śmiejąc się) A to byłby warjatem... zostanie mu w kieszeni, taka gratka nie zawsze się trafi.

Władysław (obnrzony) Rozumowanie, któregoby się nie powstydził pierwszy lepszy kantorzyst.a.

Kotwicz (j. w. drwiąco) Filozof ! (odchodzi od niego).

Szambelanicowa (która usiadła na kauapie, do Kotwiczą) Kuzynie, podobno przywiozłeś z sobą kogoś z polowania?

Kotwicz (z humorem) A tak. . jestem w roli mentora, wprowa d/ając w nasze kółko młodzieńca surowego jeszcze, ale pełnego nadziei.

Szambelanicowa. Cieszyłabym się, gdyby nasz dom mógł zarobić sobie na miano szkoły życia towarzyskiego... ale... nie wiem, jak to m&j mąż przyjmie.

Kotwicz. Nie ma obawy.. już się zaprzyjaźnili, (siada przy niej).

Szambelanicowa (ciszej) Przy* zwoity człowiek?

Kotwicz. Przynajmniej na początek przyzwoicie się znalazł, bo spłacił żyda.

Szambelanicowa. Serio ? (Kotwicz odpowiada jej cicho; głośno do Maurycego i Władysława) Panowie młodzi, rozweselcie mi też Polunię. bo jakaś smutna dziś.,, (rozmawia po cichu z Kotwiczeni. Władysław usiadł na uboczu i śledzi spojrzeniem Gabrjelę która przechadza się unikając z afektacją jego wzroku)

Pola (do Maurycego, który się zbliża do niej) Misja uciążliwa, nieprawdaż ?

Maurycy. Tem goręcej też pragnąłbym jej podołać.

Pola. Do tego trzeba tylko dobrej i nieprzymuszonej woli.

Maurycy. Ta zdziałałaby cuda, gdyby nie była zależną od okoliczności, od usposobienia duszy.

Pola. Pańskie usposobienie bywa jakieś... wyjątkowe.

Maurycy. Jest takie jakiem je wyrobiło położenie. Życie nie daje mi sposobności do śmiechu, dla tego na wszystko zapatruję się z strony poważnej... a tem trudno zabawić, wzbudzić wesołość, jak tego pragnęłaby moja matka.

Pola. W samej rzeczy... czasem chłód aż wieje od pana.

Maurycy. A panie w takich razach jesteście bez litości... nic nie uwzględniacie, wydając sąd, nie dopuszczacie okoliczności łagodzą-|cych.

Pola. Ja nie sądzę ani kryty-kuję, tylko przez współczucie dałabym panu lekarstwo na jego usposobienie.... przedewszystkiem nie

J

przymuszać się, gdy to zbyt wiele kosztuje, (idzie do Gabrjeli i bierze ją, pod rękę),

Maurycy (n. s.) Co ona przez to rozumie ?

SCENA IX.

Poprzedzający, Szambelanic (wchodzi głębią prowadząc pod rękę) Strasza, (za nimi) Dzieńdzierzyński (z kwaśną miną).

Szambelanic (prowadząc Strasza do żony; Kotwicz wstaje) Ma che-re, przedstawiam ci naszego nowego sąsiada: pan Strasz herbu Strasz.

Szambelanicowa. Bardzo mi przyjemnie. . słyszałam wiele o panu .. (Strasz się kłania).

Szambelanic (ciągle trzymając go) Myśliwy nie tęgi, ale wstęp swój w koto obywatelskie inaugurował czynem, który mu przynosi zaszczyt.

Dzieńdzierzyński (siadając obok szatnbelanicowej) Padam do nóżek pani szambelanowej.

Szambelanicowa. A, witam pana.

Dzieńdzierzyński (całując ją w rękę) Comment la tetet

Szambelanicoica (zbywa go gestem; do męża) Jakiż to czyn?

Szambelanic (j. w.) Pan Strasz pojął swe posłannictwo w sposób pozwalający żywić o nim najpiękniejsze nadzieje... spostrzegłszy, że jestem w chwilowym kłopocie, chociaż zaledwie przestąpił mój próg, bez najmniejszego namyśla... bo to jest... przyszedł mi z pomocą, dając dowód prawdziwie bezinteresownej sąsiedzkiej uczynności... Bez interesownej, bo nabywając pretensje, zrzekł się prawa egzekncji.

Dzitńdzicrzyński (wstawszy z kanapy, do nclia szambelanicowi przechodząc koło niego) Spekulacja... (ściska mu ramię z znaczeniem).

Szambelanicowa (do Strasza podając mu rękę) "Winszuję panu.

Szambclanic. I prolongował mi sumę.

Strasz (do ucha) Ale na rok tylko... dłużej nie mogę, daję słowo.

Szambelanic. Mamy dosyć czasu do porozumienia się... zresztą to już drobnostka w obec samej treści czynu, który jest prawdziwie obywatelskim ; wszakże dnia dzisiejszego, gdy majątki nasze coraz częściej przechodzą do niemców lub żydów, należy nam trzymać się za ręce... solidarność tylko może nas zbawić.

Strasz (do szambelanicowej) Ja bardzo przepraszam panią dobrodziejkę, że nie przybyłem we fraku, ale...

Szambelanicowa. O. to rzecz najmniejsza... chęć prędszego poznania naszego domu zbyt nam pochlebia abyśmy uważali na małe przekroczenie formy, spowodowane zresztą zapewne okolicznością, że to z polowania...

Strasz. Wynagrodzę to następną razą.

Szambelanicowa. Bardzo prosimy.

Szambelanic. Pozwoli pan że go zaprezentuję pannom, mojej córce i pannie Dzieudzierzyńskiej... także sąsiadka, a do tego warszawia • neczka.

Dzieńdzicrzyński. Przepraszam, łęczycanka.

Szambelanic (prezentując) Pan Strasz.. (puszcza go i zostawia

z pannami, które przechadzają się; ukłony).

Strasz (n. s.) TJ! iadue obydwie.

Gabrjela (po pewnej chwili milczenia) Pan niedawno w naszych stronach.

Strasz. Niedawno. .. dostałem sukcesję po wuja... majątek w sąsiedztwie.

Gabrjela (p. e.) Jakże się panu podobała okolica?

Strasz. Phi.. proszę pani... po Warszawie...

Gabrjela. Dowód otwartości nie zbyt dla nas pochlebny.

Strasz (zakłopotany) Widzi pani... prawdę powiedziawszy... to ja tak ., tn jeszcze dobrze nie znam. . ale zdaje mi się, że sobie gust naprawię i zmienię zdanie.

Gabrjela (śmiejąc się) Trzymamy pana za słowo, (chodzą w milczeniu).

Dzieńdzierzyński (do szambela-nica) Chambdan, Uf aut lui payer... spłacić go i kwita...

Szambelanic. Zobaczymy, nic pilnego.

Dzieńdzierzyński. Comment f

Służący (wchodząc z prawej stro ny z serwetą) Proszę jaśnie państwa do stołu.

Strasz (wycofawszy się od panien do Kotwiczą) Któraż z nieb jest szambelanicówna ?

Kotwicz. Ta, co z panem mówiła.

Strasz. Jak ona mi przypomina Jnlkę od Andzi, to rzecz zadziwiająca... nawet taki sam pieprzyk ma na szyi.

Kotwicz. Przyjrzałeś jej się pan widzę, dobrze.

Szambelanic (któremu żona wstawszy z kanapy szepnęła; do Strasza) Podaj pan rękę mojej żonie.

Szambclanicowa (do Strasza, który ją prowadzi) Panu zapewne nie w sniak, że musiałeś odejść od pauienek... przyznaj się pan.

Strasz. Hm, istotnie, ja to lnbię.

Szambelanicowa. Za to przy stole pozwolę panu usiąść przy mojej córce (Strasz całuje ja w rękę; żartobliwie) Tylko mi jej pan nie bałamuć, bardzo proszę.

Strasz (n. s ) Zdaje mi się, że zrobiłem podwójnie dobry interes... (wychodzą na prawo).

Władysław. Parę wyrazów zimnych, gryzących... i co ta kobieta zrobiła ze mną!... w co tn wierzyć, w co tn wierzyć! (wychodzi głębią).

SCENA X.

Kotwicz, Dzieńdzierzyński, (później) Szambelanic.

Dzieńdzierzyński (zatrzymując Kotwiczą) Comte! temu Straszowi trzeba koniecznie oddać... ja na to tylko wyłącznie dałem te pieniądze... il faul absolument.

Kotwicz (surowym tonem i żywiej crlą tę scenę) Pańskie słowa są najlepszym dowodem, jak nam jest trudno obyć się bez kredytu żydowskiego.

Dzieńdzierzyński. Comment'?

Kotwicz. Wiedziony szlachetnym popędem udzieliłeś pan pożyczkę sąsiadowi, lecz ledwie to zrobiłeś już ci żal i chciałbyś się cofnąć... Skoro tak, oświadczę kuzynowi, a zaręczam że zwróci panu, jakkol ■ wiek z bólem serca, bo wiem, że mu przykrym będzie ten brak zaufania (zapraszając go do wyjścia) Niechże pan będze łaskaw.

Dzieńdzierzyński. Ale co znowu, co znowu! jaki brak zaufania...

comment peut on!.., zdaje mi sie. że dałem najlepszy dowód, iż tak nie jest.

Kotwicz. Prawda, ale. . pozwól pan sobie powiedzieć, że nadużywasz sytuacji. Wszakże biorąc od kogoś pieniądze, staję się ich właścicielem, nieprawdaż?... więc dysponować mi jak mam użyć tych pieniędzy, to przyznam się... (j. w.) Służę.

Dzieńdzierzyński. Hrabio, ja radziłem tylko, i to w waszym własnym interesie.

Kotwicz. Być może, ale nie jest miłą rzeczą zostawać w zależności. Już to prawdę mówią, iż nic tak nie narusza dobrych stosunków, jak kwestja pieniężna.

Dzieńdzierzyński (n. s.) Masz tobie, gotowi się jeszcze obrazić.

Kotwicz (n. s.) Dobra sposobność (głośno) Aby tego uniknąć muszę i ja załatwić z panem nasz rachuneczek.

Dzieńdzierzyński. Jaki znów ra-chimeczek ? czy ja hrabiego napastuję ?

Kotwicz. Tem bardziej. Człowiek z poczuciem godności osobistej, nie powinien narażać się na podejrzenie, iż się nie szanuje... Przepra- j szam, że nie porachowałem się wcześniej.

Dzieńdzierzyński (zniecierpliwiony) Hrabia wiesz, że ta bagatela nie robi mi różnicy.

Kotwicz. Ale pan pozwolisz, że darowizny przyjąć nie mogę...

Dzieńdzierzyński. Któż mówi... ce strait compromitation.

Kotwicz (dobywając notyskę). Prowadzę skrupulatne notatki.

Dzieńdzierzyński. Pójdźmy, bo tam czekają lia nas.

Kotwicz. Ogółem winienem panu z tem co przegrałem w wista... pamiętasz pan... 3 ruble 97 kopiejek.

Dzieńdzierzyński. Rozegramy się. (ciągnie go).

Kotwice. To swoją drogą. . oraz z kosztami podróży do Łowicza na ś. Mateusz...

Dzitńdziereyński. Comment? pardon! to już do mnie należy.

Kotwicz. Za pozwoleniem... zapłaciłeś pan za mnie kolej 1 klasy tam i na powrót... oprócz tego łożyłeś na moje utrzymanie w drodze i w Łowiczu... notowałem wszystko.

Dzieńdzierzyński. Ale nie słucham.

Kotwicz. Otwarcie powiem, że byłem wówczas goły i przyjąłem, ale jako pożyczkę... jedynie jako pożyczkę.

Dzieńdzierzyński (n s.) No, i są ludzie, którzy go mają za eksploatatora !

Kotwicz. To wszystko razem ) uczyni rubli sr. 79 kopiejek 50.

Dzitńdzierzyński. Bon! zwrócisz mi pan tam kiedy... chodźmy.

Kotwicz. No to dolóżże mi pan dla okrągłości 20 rubli 50 kopiejek, to razem będzie setka, którą panu oddam... jak tylko będę miał.

Dzieńdzierzyński (do siebie, nieco zdziwiony) Savez vous quoi ćeiit bon... (dobywa pugilares) Mam tylko same 25 rublówki.

Kotwicz. To nic, zwrócę panu resztę jak zmienię... ale to jnż osobny rachunek.. setka setką, a panu reszty przypada pól piąta rubla.

Szambelanic (z serwetą pod bro- i dzę naciągnął... (grożąc) Ej, ty, dą) Sąsiedzie, cóż za ceremonje... ty... wstyd mi robisz... niepopra-

znpa stygnie. . prosimy. Dzieńdzierzyński. Służę. Szambclanic (puszczając go naprzód, do Kotwiczą) Jużeś go wi-

wiony, niepoprawiony!

Kotwicz. Rachowaliśmy się z wista... (gra niema; wychodzą na prawo. Zasłona spada).

A K T III.

Pokój w hotelu wytwornie umeblowany — jedne drzwi w głębi, a dwoje po obu bokach — na przodzie sceny po prawej stronie kanapa; z lewej biurko z przyborami do pisania — za niem mały stoliczek na Którym karafka z wodą i szklanka.

SCENA I.

Łechcińska (przy kanapie npina ślubną suknię, Zuzia (pomaga jej) Kotwicz, Chłopcy (wnoszą cukry i torty, a dwóch ogromną piramidę).

Kotwicz. Ostrożnie chłopcy, bójcie się Boga, żeby się co nie uszkodziło... (do Łechcińskiej i Zuzi) Przypatrzcie się.

Zuzia (zachwycona) Co za śliczny pałac I

Łechcińska. Widziałam ładniejsze. (Kotwicz z chłopcami wychodzi na prawo).

Zuzia. I to jest do jedzenia?

Łechcińska. A do czegożeś myślała.

Zuzia. Żeby mi kto dał tego choć na skosztowanie.

Łechcińska (ironicznie) Coś panna nabrała smaku do dobrych rzeczy, dawniej tego nie bywało... któż cię to nauczył ? (n. s.) Obrzydliwi ci mężczyzni, jak matkę kocham.

Zuzia (n. s.) Jak mnie znown zacznie zaczepiać, to muszę się przymówić,

Kotwicz (wraca z chłopcami, którzy stają rzędem czekając) No, czegóż jeszcze ? możecie iść.

1. Chłopiec. Spodziewaliśmy się na piwo.

Kotwicz. Fe, wstydź się. Jesteś młody, zdrów, masz przed sobą całą przyszłość i już wyciągasz rękę. To nie ładnie... Widzisz, zawstydziłeś się... ucz się chłopcze ambicji zawczasu, żebyś na starość nie został eksploatatorem cudzych kieszeni.. pracować, pracować..

2. Chłopiec. No jużci, należałoby nam się... darmo nie żądamy.

Kotwicz (wypychając ich) Za roznoszenie jesteście płatni przez pryn-cypała, więc nie macie nie do żądania. . wynoście się... (do 2 chłopca) z ciebie już nic dobrego nie będzie, przepowiadam ci... (wraca od drwi; do Łechcińskiej) W jednem pokazał rozum nasz pan miody, to jest, że spuścił się na mój gust w urządzeniu cukrowej kolacji... jaki wynalazłem tokaj, to dosyć powąchać butelkę, a szampeter, świeżuteńka

S

marka, jeszcze prawie nie znana w Warszawie.

Łechcińska (ironicznie) Hrabia jest w swoim żywiole.

Zuzia (do Kotwiczą) A nas pan nie poczęstuje cukierkami?

Kotwicz. O! jeszcze ja cii; będę pasł słodyczami.. nie masz na to swojego adonisa?

Zuzia, Co to jest adonis?

Kotwicz. No, kochanek.

Zuzia (figlarnie) A któż to taki ma być?

Kotwicz. Twój Michał.

Zuzia. Pin! co mi za!... trafił pan jak kulą w plot.

Kotwicz Idziesz przecie za niego.

Zuzia. Tak sobie na męża to nlizie, ale na kochanka.. Boże!

Kotwicz. Ale fe! Zuzia zaczyna być dowcipną.

Zuzia. Kazali to i idę, zawsze lepiej niż tak zostać... za jakim takim chłopem, to tak samo jak za płotem... bezpiecznej.

Łechcińslct (n. s) Jak matkę kocham zkąd ona ma taki rozum.

Kotwicz. Niby, że jest parawan... brawo, Zuzieczko, brawo!... ale widać, że ci się gust zmienił w Warszawie, bo dawniej Miszel podobał ci się.

Łechcińska (z niecierpliwiona) Nie psuj jej też hrabia w głowie, do czego to podobne... (do Zuzi) Idźno do magazynu i dowiedz się, czy zarzutka już gotowa. (Zuzia idzie) tylko czy ty trafisz?

Zuzia. O la Boga! (wybiega głębią.)

Kotwicz (patrząc za nią) Jak się to wytresowało w krótkim czasie, t,o nie do uwierzenia... (p c.) uważała pani Łechcińska, z jakim to ona akcentem powiedziała, że kazali jej.

Łechcińska. No to cóż ?

Kotwice. Oczy wiśnia stosowała to do Strasza .. fines dziewczyna.

Łechcińska. Nie wmawiajcie też w nią nie stworzonych rzeczy, bo jej się do reszty w głowie przewróci. Wielkie historje, że pan miody wyposaża pokojówkę żony i wydaje ją za swojego fagasa.

Kotwicz. Którego umyślnie dla tego odmówił Dzieńdzierzyńskiemn.

Łechcińska. A choćby i tak było, myśli hrabia że się tego zlękniemy ? oj, oj! dla nas to jes cze lepiej. Nie ma jak tacy na mężów.. będzie pantofel.

Kotwicz. Ale fe!

Łechcińska. Jak matkę kocham, święta prawda. Jak tylko ma co na snmieniu, to prochy zmiata przed żoną i daje jej wolność robienia co się podoba.

Kotwicz. Więc jakże pani Łechcińska wróży temu małżeństwu ?

Łechcińska. Zuzi z Michałkiem? Kotwicz. E, to już ma swoje i przeznaczenie. Mówię o naszej młodej parze... co też to z tego wyniknie ?

Łechcińska. Co ma wyniknąć... to co we wszystkich małżeństwach

Kotwicz. Piekło.

Łechcińska. Tego piekła nikt się nie boi i każdy do niego lezie.

Kotwicz. Szczególniej kobiety.

Łechcińska. Cóż mają robić? my, bo jesteśmy prawdziwe ofiary... każda czeka czyjego zmiłowania, to już świat taki. Mężczyzna stary kawaler, to sobie pan, słowo daję... każdy o nim powiada: nie ożenił się, bo mu się tak spodobało... a o starej pannie jak? siedzi, bo jej nikt nie chciał. I co się tu dzi-

wić. kobiecie, że gotowa nawet na piekło, byle być w niem panią.

Kotwicz (lekko) Już pani świata nie przerobisz... (p. e.) A jakże się pani Łechcińskiej zdaje, kochają się oni, czy nie?

Łechcińska. A to po co ? żeby później Izy wylewać ?. . gdzież to hrabia widział, żeby z kochania było co dobrego?

Kotwicz. Ale fe!

Łechcińska. Mężczyźni nie warci żeby się do nicli rozpływać; każdy żeby się zaklinał świętemi słowami że kocha, to ma nie można wierzyć. Póki sięga, to przysięga... a później lata za innemi, a ty, żono, wstydź się przed ludźmi, udawaj że o to nie dbasz, żeby się nie wyśmiewali z pokrzywdzonej. Nie lepiej to od razu powiedzieć sobie, że mi to wszystko jedno? Nasza panna Gabrjela ma święty rozum, jak matkę kocham... niech tam mąż będzie sobie jaki chce, dosyć że ona będzie panią całą gębą... to jest grunt.. a to, co hrabia mówi

0 tem.. tam... niby o Zuzi... o, Jezus! i owszem!... to jest klucz do jego kasy.

Kotwicz. A jak go nie puści z rąk?

Łechcińska. Co!... to już nasza rzecz. Mój hrabio, każda z nas sprzedałaby was wszystkich mężczyzn dziesięć razy... my słyszemy jak trawa rośnie. On to robi niby w sekrecie, tymczasem i panna wie,

1 starsza pani wie, ale patrzą przez szpary... o, tak (przykłada palce do oczu) właśnie dla tego! I jak będzie na to czas, to ta sprawa przyjdzie na stół, nie bój się hrabia...

Kotwicz. Więc pani Łechcińska powiada, że ona weźmie górę?

Łechcińska Nie mam o nią kłopotu.

Kotwicz. A ja, co prawda o niego.

Łechcińska. O, bo hrabia trzyma teraz z nim .. taki przyjaciel... ja wiem, ty a ty... ale zobaczymy...

A dla czegóż to on, teraz już tak się absztyiikuje, myśli gotów zgadywać, przecie nie z czułości, bo któżby patrząc na nich domyślił się, że to już dziś ich ślub?... tylko na złodzieju czapka gore.. to za to, co się dzieje na boku.

Kotwicz. Co on sobie z tego robi !

Łechcińska. Mój hrabio, jeżeli tak. to i na to mamy radę: jedno na boku, to i drugie potrafi... jak Kuba Bogu tak Kubie Bóg... (po chwili) Ciekawa też jestem, jaką minę będzie miał na ślubie pan Władysław...

Kotwicz Czy myślisz, pani że będzie mdlał ? przecież to mężczyzna.

Łechcińska. No, no, nie chwalcie się tą swoją tęgością. A jak on to teraz wygląda, jak inny... schudł, wyłysiał...

Kotwicz. Cóż dziwnego, tyfus.

Łechcińska. Tyfus... ale z czego ?... Jezus! jaki on też był w niej zadurzony... chociaż, żeby miał rozum, to właśnie teraz niebo mu się otwiera... bo coby to było gdyby się byli pobrali... bieda, lament, i kochaj że się tu w takich okolicznościach. Tym czasem tak... jedwabne życie, jak matkę kocham (ciszej) jak ona zawsze go lubi! dziś już z kilka razy się dopytywała, czy nie przyjechał.

Kotwicz. Ja w moich młodych latach kochałem się na zabój w sąsia-deczce prześlicznej, ale gołej... i ona *

za mną szalała... Ale wie pani Łechcińska, daję słowo honoru, nie przeszło nam przez myśl małżeństwo.

Łechcińska. Pewno hrabia już ■wtenczas ostatkami gonił.

Kotwicz. Sam jej wynalazłem męża.

Łechcińska. Żeby się kochać z czystem sumieniem... rozumiem... Ale musiał hrabia dopiero dobrać safandułę.

Kotwicz. Całe życie była mi wdzięczną.

Łechcińska. Co! kto chce, to się tak urządzi na święcie jak w raju... tylko trzeba mieć rozum. Najgorsze to czulenie się, to nic nie warto, jak matkę kocham... (p. c.) Zapewne tylko go patrzeć, bo przecie wypada żeby by} drużbą... Nie uwierzy hrabia, jak jestem ciekawą.

SCENA II.

Kotwicz, Łechcińska, Michałek (w gustownej liberji Strzelca z pysznym bukietem w ręku; później) Zuzia.

Łechcińska. Piu! patrzcie państwo!... co za bukiet... on się jednak zna na rzeczy.

Michałek Ładny, prawda? ale co tó kosztuje!... jak płacił, aż mi żal było... za dwa cisnął całą garść papierków.

Łechcińska (ciekawie) Za dwa? a gdzież drugi?

Michałek Drugi? (u, s.) bodajże cię... (głośno) jaki drugi?

Łźechcińska. Czy nie powiedziałeś. że kupił dwa bukiety...

Michałek. No, to co?

Łechcińska. Nie udawaj głupiego, mój kochany.

Michałek. Wszystkie mu były za małe, więc kupił dwa i kazał z tego zrobić jeden taki... (na stronie robi gest drwiący, pokazując język).

Łechcińska. Wiesz że twój pan miał doskonały węch odmawiając cię panu Dzieńdzierzyńskiemu... takiego mu właśnie potrzeba, jak ty... tylko wyciągnij dobre zasługi.. (poufnie) komuś nosił drugi ?

Michałek. Mogę przysiądz że nie nosiłem nikomu (n. s.) tylko posłaniec z pod teatru.

Łechcińska (nie kontenta) No, to zostaw i wynoś się.

Michałek. Nie mogę, dalibóg, bo pau kazał mi zostać tu na usługi, a takie jest psie prawo, że trzeba słuchać pańskiej trąby.

Łechcińska. Tylko nie odzywaj się tak ordynaryjnie, bo tu są pokoje nie psiarnia, rozumiesz ?

Zuzia (wchodząc) Powiedzieli w magazynie, że będzie gotowe za pół godziny, (spostrzega bukiet) ah! jakieżto śliczne kwiaty... jej! (do Michałka) czy to dla panienki ?

Michałek (drwiąco) Myślałaś że dla ciebie ?

Zuzia (odbierając bukiet) Co prawda, wołałabym co innego.

Kotimcz (do Michałka poufale, biorąc go na bok) Słuchaj, bo mnie przecie możesz powiedzieć: gdzie nosiłeś drugi bukiet ?

Michałek (z niewinną miną) Proszę pana! przecie gdyby tak było, tobym zaraz powiedział.. pan mnie zna.

Kotwicz. Na Chmielną ?

Michałek. Żeby mnie pan zabił, nawet nie wiem, gdzie Chmielna.

Kotwicz (do siebie) Z pewnością dla Walerki.

Poprzedzający, Szambelanic (wchodzi głębią).

Szambelanic. Nie macie tam co drobnych dla dorożkarza?

Łechcińska (n. s.) Oho!

Szambelanic. Łechcińska (z wyciągniętą ręką) chociaż z rubla, będzie miat dosyć.

Łichcińska. I grosza pan przy mnie nie znajdzie... (n. s. Byłoby na wieczne nie oddanie, (wychodzi na lewo z Zuzią, zabierając suknię).

Szambelanic (do Kotwiczą) A ty nie masz ?

Kotwicz. A ja zkąd!

Szambelanic. Robiłeś jakieś za-knpy.

Kotwicz. Jako znawca i biegły, ale nie płatnik.

Szambelanic (do Michałka) To idźże mu powiedz, niech czeka, biorę go na cały dzień. (Michałek wychodzi) No, nie śmieszna to rzecz, żebym ja, przyjechawszy do Warszawy na ślub córki, którą notabene wydaję za miljonera, nie miał rubla w kieszeni.

Kotwicz. A gdzież to, co dal Goldfisz ?

Szambelanic. No, nie ma, poszło!... mówisz jak dziecko.,. Głupie kilka set rubli... rzecz niesłychana jak w tej Warszawie lecą pieniądze... nie mieć czem zapłacić dryndy.

Kotwicz. Wszakże jest przez cały dzień kareta.

Szambelanic. Dla kobiet, które jej nie odstąpią na pół godziny... musiałbym chyba jeździć z niemi jak patrjarcha i asystować po sklepach... ja potrzebuję oddzielnie. Zawsze co parwenjusz to parwe-njusz, trzebaby mu łopatą kłaść

w głowę, że człowiek szanujący się

powinien wszystko robić wedle wymagań sfery, do której ma pretensję należeć... Kareta! bardzo ładnie... ale jeżeli się zdobył na tyle galanterji dla narzeczonej, to mógł był też i ojcu się przysłużyć chociaż porządną dorożką... To tak jak 7. teatrem,., kupi lożę i każe nam się wszystkim mieścić jak w arcs Noego, ho to jest... nie cierpię loży, chyba gdy w niej jestem sam, albo we dwoje... Nie, nie, nie ma tego, co to w nas jest już w’rodzonem.. uczyć mu się dopiero, (po chwili) A z tym drugim żydem widziałeś się?...

Kotwicz. Widziałem. Da, ale | chce żeby Strasz poręczył.

Szambelanic. No to niech ręczy, to teraz wspólny interes.

Kotwicz. Trzeba go poprosić.

Szambelanic. Co? ja go mam prosić! nie bredź też, mój hrabio... to jego obowiązek. Ale i żyd szelma, żeby staw'iać takie żądanie. Czy myśli, że ja teraz jestem pod kuratelą, czy co? mogłeś go był zbesztać.

Kotwicz. Zrobiłem coś nakształt tego... dla zwyczaju.

Szambelanic. Ale bo głupi z swoją obawą. On chyba nie wie, co to jest Gzarnoskała.

Kotwicz. Zna ją jak własną kieszeń.. oglądał hypotekę.

Szambelanic. Długów już tak jakby nie było.

Kotwicz. Bo wszystkie Strasz ponabywał.

Szambelanic. Więc powykreślane...

Kotwicz. Gdzie tam! wszystko jak było tak jest, tylko na jego imię.

Szambelanic (nieco zmieszany) Nie może być! (p. c.) przecież tego nie zrobił w celu ograniczenia mi kredytu, nie przypuszczam nawet nic podobnego. . To tylko jakieś zapomnienie, nieuwaga... (p. c.) W każdym razie, trzeba się z nim rozmówić; mnie samemu nie wypada, ale rachuje na ciebie. .

Kotwicz. Że.

Szambelanic. Że otworzysz mu oczy... bo to tylko jest nieświadomość sytuacji, (chodzi; p. c.) Jeżeli wydając za niego córkę, robie pewne ustępstwo z zasad, mogę się tłumaczyć że poszedłem za prądem czasu, bo dziś panuje wiatr demokratyczny... mamy już liczne tego przykłady w naszym obozie... jest to konieczność dziejowa. Potrzeba nam odświeżyć krew, a co ważniejsza odzyskać środki materjalne, których nas okoliczności pozbawiły. Plutokraeja powinna w nas wsiąknąć.

Kotwicz. Jakiż cel mówić mu

o tem? on nawet tego nie zrozumie.

Szambelanic. To też naszym obowiązkiem jest oświecić go. Ludzie nowi nie mają pojęcia o doniosłości ofiary jaką się robi przypuszczając ich do prerogatyw zdobytych wie-kowemi zasługami rodu. Taki Strasz może być nie zły człowiek, ale pod tym względem z pewnością he-bes... trzeba mu dać o tem jakieś wyobrażenie.

Kotwicz. Dobrze, ale. .

Szambelanic. Wiem, że to zrobisz, bo mnie pojmujesz... (biorąc jego rękę) Spuszczam się zupełnie na ciebie. Jesteś kawał lamparta, to prawda...

Kotwicz. Ja!

Szambelanic. No, o tem nie ma

gadania... ale w pewnych razach można na ciebie liczyć, bo bądź co bądź, w tobie jest krew.

Kotwicz. Spodziewam się. Ale właściwie o cóż kuzynowi chodzi ? bo teorje...

Szambelanic. O kredyt, 110 nie rozumiesz? o kredyt bez tych wszystkich szykan, które mi krew psują. Jeszczeż tego nie mam zyskać w zamian za ofiarę którą robię ? Ładniebym wyszedł Ja nie mogę być bez pieniędzy! powiedz mu to Byłem delikatnym, ale wszystko ma swoje granice.

Kotwicz. Ależ dziś ślub.

Szambelanic. Tem bardziej. Zresztą i od ołtarza się rozchodzą .. to mój warunek, od którego nie odstąpię. Po ślubie, gdy oni sobie pojadą, ja chcę tu zostać, odetchnąć trochę w Warszawie bez tych głupich interesów na głowie... i żona tego potrzebuje.

Kotwicz. A jeżeli będzie twardy? on ma kuzyna w ręku, ponaby-wawszy długi.

Szambelanic. Nie wierzę aby chciał z tego korzystać. Opinjaby go ukarała (drzwi w głębi otwierają się) A1 kobiety, pogadamy jeszcze o tem .. pójdziesz do mnie.

SCENA IV.

Poprzedzający, Szambelanicowa, Gabrjela (ubrane jak na miasto), Pola (ubranie do pokoju, otulona szalem), Michałek (z pakietami i pudelkiem; p. c.) Łechcińska i Zuzia.

Szambelanicowa (wre drzwiach, całując się z Połą) Zkądżeś ty się tu wzięła?

Pola. Zobaczyłam przez okno

jakieście panie wysiadały z karety, i tak mi było pilno przywitać się, że wysztam umyślnie na korytarz, (wchodzą na scenę).

Szambelanicowa. Moja droga, jak się cieszę, że cię widzę... dawno przyjechaliście?

Pola. Może przed godziną... (ca luje się kilka razy z G-abrjelą).

Szambelanic. Witamy z podróży... jnżeśmy prawie zwątpili o państwu.

Pola. Przyrzekłam Gabrjeli że będę, i chyba tylko stan zdrowia zatrzymałby mnie w domu.

Szambelanic. O to też obawialiśmy się.. Gdzież papka ? (z le wej strony wchodzi Łechcińska z Zuzią, która zdejmuje salopy, odbiera kapelusze i odnosi na lewo; Łechcińska odbiera od Michałka paczki i pudełko do którego zagląda ; Michałek wychodzi).

Pola. Jest właśnie u siebie.

Szambelanic. Który numer ?

Pola. Dziesiąty.

Szambelanic. Czy sam?

Pola. W tej chwili jest u nas pan Maurycy.

Szambelanic (żartobliwie) Jak on się to prędko dowiedział o państwu.

Pola (zakłopotana) Przypadkiem... przechodząc.

Szambelanic (n. s.) Muszę się i ze starym zobaczyć... (do Kotwiczą) pójdżno ze mną.. (wychodzą na prawo).

Gabrjila (do Poli, apatycznym głosem) Zdejmże szal, rozgość się... tyle mamy z sobą do mówienia.

Pola (żegnając się z szambela-nicową, potem z Gabrjelą) Później, teraz nie mam czasu, posłałam po pannę z magazynu dla przymierze-

nia sukni. Obstalowana przez pocztę, to może będzie trzeba co poprawić.

Szambelanicowa. Istotnie, dziś u nas czysty jarmark, więc do widzenia. Ale! jakąż będziesz miała suknię ?

Pola. Jasno niebieską pou-de-

soie.

Szamb lanicowa. Ah! to powinno ci być w niej prześlicznie, nieprawdaż Łechcińska ? (żywo) tylko nie każże garnirować koronką.

Pola. Zostawiam to modniarce: już to co do tych subtelniejszych tajemnic strojów, to przyznam się...

Szambelanicowa. Ale bo widzisz, : panience nie wypada, to stosowne tylko dla mężatek .. Gabrjela jako | panna młoda, to co innego.

Pola (która od niejakiego czasu uważała Gabrjelę, n. s.) Jaka ona i zamyślona.

■Lccltcińska (która otworzyła pudełko i wydobyła stroik na głowę, przyglądając mu się) Pieścidełko, jak matkę kocham.

Szambi ławicowa. No, schowaj, i schowaj .. (do Poli) To na pierwsze wizyty., (p. c.) no, do widzenia, moje życie, jak się załatwisz z mo-dniarką, przyjdź do nas. (odchodzi na lewo z Łechcińską).

SCENA V.

Gabrji la. Pola.

Fola (patrzy jej w oczy-, p. c.) No cóż ? jesteś szczęśliwą ?

Gabrjela. Pytasz się! cóż mi brak?... patrz! to pierścionek zaręczynowy. . ah! prawda, znasz go już... ale nie widziałaś tych kolczyków, przypatrz im się, pokażę cijeszcze resztę garnituru... I wszystko odpowiednio do tego: apartament

pierwszej klasy, codzień loża, kareta, strzelec na nsłngi.

Pola (protestując) Moja droga ..

Gabrjela. Chcesz powiedzieć: prześliczne rzeczy, ale niestety dają narzeczonemn pewne prawa... może być zbyt natrętnym... Otóż i pod tym względem nie mam nic go życzenia. Zgaduje mo.je myśli, ledwo objawię życzenie już je spełnia, otworzy! nam kredyt w sklepach, nie targuje się gdy chodzi o zro bienie mi przyjemności... i obok tego nie prześladuje mnie sobą. Czyż można więcej żądać ? widnję go raz na dzień... i to prawie nigdy sam na sam... (śmiejąc się z przymusem) Oboje tego unikamy... jakbyśmy się umówili.

Pola Gabrjelo, co ty mówisz'?

Gabrjela. Nie taiłam się nigdy przed tobą z mojemi przekonaniami, więc i dziś mogę być otwartą. Trzeba mieć odwagę do ich obrony. Nie ma nikogo tak naiwnego coby uwierzył, że idę za mąż z przywiązani a, ale ręczę ci, że większość mi zazdrości... (wzdryga się nagle).

Pola. Co ci to ?

Gabrjela. Dreszcz jakiś (śmiejąc się, j- w.) Śmierć mi zajrzała w oczy... to ten sen dzisiejszy.

Pola. Jaki sen ?

Gabrjela. Wystaw sobie, co mi się śniło: W ślubnej sukni stałam nad otwartą trumną. Mój narzeczony także ubrany jak do ślubu trzymał moją rękę w zimnej jak lód dłoni i szepcząc jakieś niezrozumiałe zaklęcia usiłował nakłonić, abym zajęła to niewygodne łoże. Spojrzenia jego wywierały na mnie jakiś wpływ magnetyczny, któremu musiałam być posłuszną,., szłam niby lunatyczka i już miałam uledz niezna-

nej sile, gdy na szczęście obudziłam się. Czy może być głupszy sen ?

Pola (przerażona) Dla Boga! jabym to uważała za wyraźną przestrogę.

Gabrjela (p. c.) Zadaleko zaszło. Moja droga, kto walczy, ten może uledz i nic dziwnego jeże’.i wyobraźnia nasuwa mu niepokojące obrazy. Ale też może i zwyciężyć Moje życie od samego początku było walką, więc przywykłam do jej niepokojów, i nie robią na mnie takiego wrażenia. Mam siły do zniesienia wiele.

Pola. Czy ty ich nie przeceniasz ?

Gabrjela. Nie wiem, być może., ale tego bądź pewną, że przed nikim uskarżać się nie będę. Mogę cierpieć, ale nikt tego po mnie nie pozna... Czegobym nigdy nie zniosła, to litości... zasługiwać na politowanie ludzi, byłoby dla mnie czemś okropnem. Zresztą... zobaczemy. Wiesz dla czego i dla kogo to robię.

Pola (p. c. z wylaniem) Życzę ci, już jeżeli nie mogę powiedzieć szczęścia, to sił do wytrwania... (calnje ją) do widzenia.

Gabrjela (z wybuchem czułości, ściskając ją) Jak jestem szczęśliwą, że przyjechałaś. .. nie będę przynajmniej samą... moja Poln! (wybucha na chwilę spazmatycznym płaczem) Ah ! ten sen.

Pola Moja droga!. . (trzymają się w objęciach; p. c. patrząc jej w oczy badawczo) Pan Władysław będzie na ślubie ?

Gabrjela (krótko) Nie wiem (p. c.) powinien... spodziewamy go się... gdyby nie był, pokazałby brak serca. (p. c.) A! kto wie ? Indzie są egoiści,

Łechcińska (we drzwiach) Proszę panniuńci, fryzjer przyszedł .. (zni ka; Gabrjela podaje rękę Poli, poczem robi parę kroków na lewo. Po chwili wraca się i rzuca w jej objęcia, ściskają się kilkakrotnie, poczem Gabrjela śpiesznie wychodzi na lewo).

SCENA VI.

Pola (później) Maurycy.

Pula (sama, stoi przez kilka chwil zamyślona z rękami splecio-nemi przed sobą; p. c.) Biedna, biedna ona !.. a jednak gdyby chcia la, mogłaby być szczęśliwą... bo ja widzę co się w jej sercu dzieje... (p. c) Chcieć, czyż to dosyć ?... a ja ?... czyżbym nie chciała .. czyżbym dla niego nie poświęciła wszystkiego,... ale któż wie, czyby mnie nie spotkał najboleśniejszy zawód?... może lepiej kazać milczeć uczncin... | Boże! Boże! kto mi wskaże co mam zrobić!... (ukrywa twarz w dłonie, p. c.) Czy też to wszystkim tyle niepokoju robi to nieszczęśliwe serce? (zamyśla się; p. c. idzie w głąb, przy drzwiach spotyka się z Maurycym, który wchodzi).

Maurycy. Pani sama ?

Pola. Przed chwilą rozeszłyśmy się z Gabrjela. A pan już skończyłeś konferencje z ojcem... o cóż to szło? słyszałam jakby jakąś sprzeczkę.

Maurycy (zakłopotany) Robiłem ojcu pewną propozycję, na którą nie przystawał.

Pola. Cóż to było ?

Maurycy (z wahaniem) Powiedziałbym pani, ale ..

Pola. O, jeżeli tajemnica, to nie wymagam, (kaszle).

Maurycy (troskliwie) Pani przechodzisz przez korytarz tak lekko ubrana, a tam są przeciągi... przyniosę pani coś cieplejszego... futro...

Pola. O! niech się pan nie fatyguje... te kilka kroków... zresztą ten szal taki ciepły... (kaszle i dobywa chustkę, przyczem wypada fotografja) Do widzenia, (wychodzi).

SCENA VII.

Maurycy (późn.) Dzieńdzierzyński.

Maurycy. Pani coś zgubiłaś (podnosi iotografję i idzie z nią do drzwi) Panno Paolino... (nagle wstrzymuje się) Co widzę ! czy mnie wzrok nie myli... to ja! (z wzra-stającem uniesieniem) ja ! o Boże!... więc ona mnie kocha!... kocha mnie! kocha!... (chodzi wielkieini krokami) nie wierzę mojemu szczę-ścin... (p. c. innym głosem) ale naturalnie że kocha... inaczej, czyżby nosiła przy sobie moją fotogratję ? ja tak samo miałem ją tu, zawsze, na sercu (dobywa fotografię) Mój aniołek najdroższy ! 'moje szczęście jedyne!... o! teraz tem bardziej muszę doprowadzić do skutku moje | zamiary, choćby ze strony ojca byty przeszkody... Niech ma dowód nio-zbity, że nie cofnę się przed niczem, co może mi zapewnić jej posiadanie ... (całuje fotografję kilkakrotnie ; żartobliwym tonem). A ! moja pani, toś ty mnie kochała a tyle mi na-dokuczałaś, dla jakiegoś błahego przywidzenia... poczekaj! zemszczę się! (z tkliwości)}) zemszczę się poświęcając ci całe moje życie, aniele mój... Ah! jakiż ja jestem szczęśliwy! (chodzi ogromnemi krokami cisnąc skronie rękami).

Dzieńdzierzyński (staje we (i

drzwiach patrząc na Maurycego) Dobryś!... wzinł to do serca... (chodzi za nim) Maurycy!... nie słyszy... Maurycy! nie bądź dzieckiem.

Maurycy. A! (rzucając mu się w objęcia) Ojcze, wszystko będzie dobrze (ściska go i całuje namiętnie).

Dzieńdzierzyński. Attendez, udusisz mnie... (uwalnia się z jego objęć) Dobrze? no, to chwata Bogn... Więc rozmyśliłeś się... przestaniesz zawracać mi gtowę tym twoim projektem? ja tu za tobą przyszedłem umyślnie po to, żeby ci jeszcze raz powiedzieć, i to stanowczo, że z tego nic nie może być.

Maurycy. Musi być. Od tego nie odstąpię, zwłaszcza teraz.

Dzieńdzierzyński Comment'? a cóż się stało nowego ?

Maurycy (poufnie) Zdaje mi się, że paiinii Paulina mnie koclia.

Dzieńdzierzyński (uradowany) Niepodobna! wygadała się?

Maurycy przypadkiem pochwyciłem dowód.

Dzieńdzierzyńslci (j. w.) Kiedy? teraz ?

Maurycy. Przed chwilą. ,

Dzieńdzierzyński. Dla tego też to miała taką minę powróciwszy ztąd... (ściskając go) Winszuję ci z całego serca. Oświadczyłeś się zaraz? z kopyta?

Maurycy. Nie.

Dzieńdzierzyński. Comment, nie? a jakiż to safandnła! Takie rzeczy kończy się na gorąco. Chodź zaraz «e mną., jeszczeby trzeba kogo na świadka, żeby się które nie rozmyśliło.

Maurycy (śmiejąc się) Jakżeż pan to traktujesz.

Dzieńdzierzyński. Ale bo ja wam nie wierzę... no, zawsze interes

jest na lepszej drodze.., ty]ko już tego wcale nie rozumiem... Eioutez, skoro masz pewność że cię kocha...

Maurycy. Ale nie pewność, domysł dopiero.

Dzitńdzierzyiiski. No chociażby domysł, to z tych twoich zamków na łodzie możesz skwitować.

Maurycy. Broń Boże!

Dzieńdzierzyński. Rozumiem, że mogłeś projektować par despera-tion, ale,..

Maurycy. Właśnie teraz chcę dać dowód pannie Paulinie, że ją kocham bezinteresownie.

Dzieńdzierzyński. Mais pour-(juoif.. teraz ona cię już będzie kochać takim jakim jesteś, możesz założyć ręce i nic nie robić. Ja zapracowałem tyle, że wystarczy dla moich dzieci i wnuków (p. c.) a zresztą, skoro chcesz pracować uła tego, że z waszego majątku nic ci się nie okroi, to pracuj w Zabrodziu: Ja abdyknję. nie znam się na gospodarstwie.

Maurycy. Wstydziłbym się.... Przyjść do gotowego samemu nic nie wniósłszy... Co innego, gdybym mógł mieszkać w Czarnoskale..

Dzieńdsierzyńshi. No, to w Czarnoskale ! jeszcze lepiej, majątek familijny. Spłacimy tego twojego miłego szwagierka, nawet jeżeli chcesz zahypotekuję tę sumę na imię Poli, będziesz mi płacił procent.

Maurycy. Co za sztuka! to nie byłby dowód miłości, a ja muszę, przekonać pannę Panlinę, że mi chodzi o nią a nie o majątek. Zresztą, jak się pan będziesz opierał, to się zrzeknę chyba posagu.

Dzieńdzierzyński. To, to, to. Sfiksowałeś wyraźnie, tu as fece. Czy myśli sz że pozwoliłbym na to,

żebyście siedzieli o głodzie i chłodzie. Cóżbym ja byt za ojciec!

Maurycy. A ja co za mąż, gdybym nie potrafił własną pracą, u-trzymać żony.

Dz\eńdzierzyńslei (zdesperowany) No, i gadajże tu z uim!

SCENA VIII.

Poprzedzający, Władysław.

Dzieńdzierzyński. A! pan Wła dysław, jak się masz. (ściska go, poczem AVładyslaw ściska się z Maurycym) Jesteśmy en familie, w' całym komplecie; bardzo dobrze, bo rozsądzisz tu sprawę pomiędzy mną a tym upartym kozłem.

Władysław (roztargniony, wyraża się lakonicznie) On zawsze by 1 takim.

Dzieńdzierzyński Wyobraź sobie : daję mu córkę, bez żadnych ograniczeń, ze wszystkiem co posiada i do czego ma prawo, a on stawia warunki, targuje się ze mną.

Władysław. Chciwość ?

Dzieńdzierzyński. Comment ? a wiesz co, że naprowadzasz mnie na myśl: to chyba chciwość. (Maurycy się śmieje) bo że się chce zrzec posagu, to gadanie, wie dobrze że go i tak uie minie... ale zachciało mu się jeszcze samemu robić majątek. Powiedział mu ktoś plotkę, której uwierzył, że ja zawsze prowadzę mój handel hurtowny, tylko pod inną firmą.

Władysław. Dziwiłbym się panu.

Dzieńdzierzyński (tryumfująco do Maurycego) A co! voyez vous! (do Władysława) Ale nie wierz temu, to nieprawda.

Władysław. Dziwiłbym się, gdybyś pan zmienił firmę. Po co?

Dzieńdzierzyński. Comment? ale czekajno ! więc chce wejść ze mną w spółkę, stać za kantorem, zapisywać rachunki i świecić swojem nazwiskiem... szlacheckie nazwisko mojego zięcia na szyldzie! nigdy!

Władysław. Ma rozum.

Dzieńdzierzyński. Szarzać się dla pieniędzy, to rozum ?

Władysław. Najprzód, że to nie jest szarzaniem się; a potem, pieniądz jest wszystkiem.

Dzieńdzierzyński. Zgoda i na to. Więc niechże go nie lekceważy i bierze kiedy mu daję.

Władysław. Przyjmować, gdy sam nic nie ma. byłoby zbyt wielkie ryzyko.

Dzieńdzierzyński. Jakie ryzyko ? Pola bierze go jak jest, nie pyta... elle ne demande pas... szaleje za nim, sam mi to powiedział.

Maurycy. A to kiedy?

Władysław. Uczucie miłości jest przechodniem. Pannie Paulinie dziś może się zdawać, że go kocha.

Dzieńdzierzyński (zly) Zdawać, zdawać... jak się co zdaje, to widać że tak jest, inaczej jakżeby się mogło zdawać...

Władysław. Przypuśćmy. Ale czy pan wiesz, co się dzieje na dnie jej serca? czy nie kiełkują tam maleńkie ziarnka wątpliwości ? gdzież dowód, że on nie gra roli zakochanego dla interesu ?

Dzieńdzierzyński (patrzy na Mau -rycego) On ?... nie! to być nie może.

Władysław. Dla czego?

Dzieńdzierzyński. Najlepszy dowód, że dla niej chce głupstwo zrobić.

Władysław. Więc pozwól mu pan na to głupstwo, chociażby na próbę. Jeżeli wytrwa,..

u

Dzieńdzierzyński (p. c.) Co z wami gadać! warjaty... (biorąc Maurycego pod rękę) Chodź ze mną do ojca ., chociażeś pełnoletni, on zawsze ma nad tobą władzę... jeżeli na to pozwoli... no! (n. s.) tak głupim przecie nie będzie.

Maurycy. Co bądź ojciec powie, staw!am panu dwa pewniki: od zamiaru mego nie odstąpię i pannę Paulinę mieć muszę.

Dzieńdlitrzyński. Dobrze, dobrze. (do Władysława) Ty idziesz z nami ?

Władysław Na chwilkę tylko, bo mam jeszcze do załatwienia parę interesów przed obrzędem (Dzieńdzierzyński z Maurycym wychodzą na prawo).

SCENA IX.

•.Łechcińska, Władysław.

Łechcińska (która od kilku chwil czatowała we drzwiach z lewej strony, zatrzymując Władysława) A! złoto, srebro widziałam, a naszego pana Władysława już nie pamiętam kiedy, słowo daję.

Władysław (ironicznie) Zkądże tyle łaski... naszego! nie wiedziałem, że nas łączą jakie nici sympatyczne, i to do tego stopnia.

Łechcińska. Nasz, nasz, bo nie ma godziny, nie ma minuty, żebyśmy z panną Gabrjelą nie mówiły

o pann. Już tak zaciętego człowieka jak pan, nie widziałam w życiu, jak matkę kocham. Żeby się tak zawziąść, to niesłychane rzeczy. Ale ja mówiłam i perswadowałam, że pan przyjedziesz.

Władysław. Zagadkowe słowa dla mnie.

Łechcińska. To już tam nasza panna Gabrjela panu wytłómaczy.

Jeżeli się pan nie poczuwasz do niczego, to tem lepiej... widać, że było nieporozumienie (ciszej) zatrzymaj się pan chwileczkę, zaraz tu wyjdzie, chce się z panem zobaczyć, tak sobie, sam na sam... bo to dziś przy tym rejwachu trudno było złapać dobrą sposobność... momenciczek tylko, (wychodzi na lewo).

SCENA X.

Władysław, (p. c.) Gabrjela.

Władysłaio (sam) Jakto! mnie serce mogło jeszcze zabić!... rzecz dziwna. Sądziłem, że to przejście uciszyło je na zawsze... tłukło się w piersi, ale już tylko jak wyschnięty orzech w łupinie... (p. c.) Czy my moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi? czy byłbym w stanie zapomnieć jej bezlitosnego ze mną postępku ?... (p. c.) Ha, któż wie, jak to było rzeczywiście? może to był szczyt poświęcenia się, heroizmu? a teraz braknie jej odwagi, i na mnie rachuje... ach! ta myśl,.

Gabrjela (wchodząc szybko w za-rzutce na białym penioarze, głowa ubrana; podaje mu obie ręce) Władysławie ! jakże ci wdzięczną jestem że przybyłeś.

Władysław (p. c. patrząc jej w oczy) Zrobiłem to, co nakazywała prosta przyzwoitość.

Gabrjela. Pokazałeś serce, o któ-rem już zwątpiłam.

Władysław (j. w.) Mówisz szczerze ?

Gabrjela. Od tego dnia, w którym znaglona koniecznością zadałam sobie dobrowolnie okropny ból, nie widziałam cię prawie... zamknąłeś się w swojem samolubstwie... tyś mnie chyba nie zrozumiał naówczas

Władysław, Nie przypominaj mi tej chwili. Kochałem cię i kocham jeszcze. Cios byt straszny, ale świadczę się Bogiem, że sam przed sobą tłómaczylem cię, i chcąc ci nlżyć ciężaru poświęcenia, sądziłem, że nic innego nie pozostawało mi, jak usunąć się zupełnie.

Gabrjela. Władysławie, nie mo glam się zdobyć na tyle odwagi, żeby to uczucie które nas łączyło wystawić na próbę w walkach z po wszedniemi kłopotami. Idąc za innego, poświęcam się dla rodziców, dla wymagań naszego położenia... ale... jedynych chwil które mnie robiły szczęśliwą nie zapomniałam, one zawsze są tu przytomne. . wyrwij je, jeżeli potrafisz, ucałuję ci ręce, ale to nie w twojej mocy!

Władysław (pod wpływam jej spojrzenia) Gabrjelo!

Gabrjela. Wiesz więc wszystko. Jeżeli z zimną krwią będziesz śledzi! moje miotania się w tych więzach narzuconych mi wyższem zrządzeniem, nie znajdując słowa pociechy, jednego spojrzenia, któreby mi czyniło lżejszą tę walkę, dasz dowód ..

Władysław (porywając ją w obję cia) Więc zerwij te więzy! pójdźmy, nie oglądając się na następstwa.. przy mojem sercu cię otulę, za-pomniesz o wszystkiem coś przeszła... ale otrząśnij stopy z tego kaln, w który cię wepchnięto, uleć z niego aniołem czystym, godnym tego poświęcenia bez granic, jakie ci gotów jestem ślubować.

Gabrjela (plącząc) Władysławie, jak ty mi uirudniasz drogę i tak jnż pełną cierni.

Władysław (po chwili, zimno) Nie rozumiem cię kuzynko... cze goż więc wymagasz odemnie ?

Gabijela (j. w.) Pobłażliwości!

rachowałam na to, że niezapomniesz

0 nas, że będziesz moją podporą. Władysław. Lituję się nad tobą,

biedna zbłąkana kobieto... o! bo ty

tego bardzo potrzebujesz.

Gabrjela,. Litości!.,. (namiętnie) Ja potrzebuję serca, nie litości.

Władysław (snrowo) Moje jeden raz w życiu zabiło nadzieją, ale to dawno minęło. Twoja własna ręka uciszyła to bicie i dziś ja jestem sobie zwyczajnym człowiekiem oddychającym prozj\, za jedyne bóstwo uznającym obowiązki, a owoc zakazany nie przestaje być dla mnie zakazanym, choćby tchnął najpo-nętniejszemi obietnicami. To są rzeczy zanadto poetyczne dla prozaika, zbyt] niskie dla człowieka honoru.

Gabrjela (11. s.) Boże! Władysław. Więc zapomnij o tem, co przed chwilą powiedziałem... przepraszam cię za mimowolne unie sienie, była to prosta omyłka serca... źle zrozumiałem twoje słowa.

Gabrjela (z dumą) Więc zgrzeszyłeś tłómacząc je w pospiechu fałszywie. Rzuciłeś mi w twarz największą obelgę, jaką kobieta usłyszeć może. (z płaczem) Żegnam cię !

Władysław. Gabrjelo!

SCENA XI.

Gabrjela, Władysław, Strasz, (wchodzi głębią).

Strasz (w dobrym hnmorze, nacięty ale się trzyma; we fraku

1 białym krawacie) A! moja narzeczona... i kuzynek.. (do Władysława) Dawno niewidzianego... (do Gabrjeli, chcąc wziąść jej rękę)

a moja pani niech mi pozwoli, jako zadatek należności, która wkrótce ma być spłaconą...

Oabrjela. Przepraszam, widzisz pan, żem jeszcze nie ubrana, (n. s. wychodząc na lewo) Jakżem okropnie ukaraną.

Strasz. Bodaj to być kuzynkiem ! ma się prerogatywy zaprzeczane temu, który za chwilę będzie legalnym posiadaczem tylu wdzięków (n. s.) utarłem mu nosa (głośno) cóż pan mówisz na to? jużci pozwól, że mógłbym mieć słuszną pretensję (dobywa cygarnicę).

Władysław (do siebie) Kocham ją i aniołem stróżem jej będę. (wychodzi na prawo).

SCENA XII.

Strasu (później) Zuzia.

Strasz (sam, rzuca się na kanapę) Niegrzeczny... nawet się nie odezwał i wyszedł sobie bez cere-monji... ale poczekajcie wszyscy! wezmę ja was w takie kluby, że mnie poczujecie. Hołota! świecące pruchno, w mojem wlasnem mieszkaniu będą mi robić impertynen eje!... (po chwili) Zanadto pozwoliłem sobie przy tem śniadaniu, ale należało pożegnać kawalerskie życie... no, niby tak koniecznie żegnać, to nie, bo nie głupim się ograniczać... Walerce dam dymisję chyba wtenczas, gdy mi się przeje .. (p. c.) co mnie ta kobieta kosztu je!... ale mi nie żal, bo wszyscy zazdroszczą. Większy kłopot mia-łćm z odmówieniem jej temu jenerałowi, niż z pozyskaniem żony arystokratki... tu sami do mnie leźli. (Zuzia przechodzi z lewej strony ku prawej, niosąc zawinięcie w serwecie) Zuziu, chodżno tu...

Zuzia. Nie mara czasu.

Strasz (tupiąc nogą) Co to jest: nie mam czusn !... jestem twój pan, rozumiesz... chodź tu zaraz!

Zuzia. Niosę bieliznę panom. A co pan chce odemnie ?

Strasz. Chcę ci popatrzeć w oczy.

Zuzia. Można zdaleka.

Strasz. Kiedy stąd nie widzę... nawet dotychczas nie wiem, jakie masz: czarne czy niebieskie ?

Zltzia (śmiejąc się) Bure... (wchodzi Kotwicz) Ah! (wybiega na prawo).

SCENA XIII.

Strasz, Kotwicz.

i Kotwicz (u. s ) Spłoszyłem ich. (zbliża się z miną dyplomatyczną).

Strasz. A ! pan hrabia... cóż tam! (p. c. pociągając go na kanapę) Siadaj stary łobuzie.

Kotwicz. Cicho! (ogląda się).

Strasz. Mój- drogi, nie bądź faryzeuszem.

Kotwicz. Ale bo ty czasem jesteś zanadto sobie sans faęons.

Strasz Eh? (uderza go mocno po udzie) bądź jakim jesteś... czego się to oblekać w baranią skórę... każdy powinien mieć odwagę swoich przekonań... Ty innym jesteś ze mną w cztery oczy, a za innego chcesz uchodzić przy ludziach... Gdy cię karmię i poję u francuza, albo gdy się włóczymy całemi nocami po knajpach, jestem twojem bożyszczem.

Kotwicz. Cicho!

Strasz. Ha, ha, ha! znałem podobnego świętoszka, który lubił dobrze żyć, a nie miał za co.

Kotwicz. Podobno zanadto dziś piłeś, (chce wstać).

Strasz (pzytrzymując go) Piłem, ale nie do ciebie, więc nie urażaj się... nie jednemu psa łyżek... Więc J tedy, ten... jakże mu tam .. mial I swoich amfitrjonów, z którymi całe noce się łajdaczył, był z nimi „per ty“... tak jak my... ale strzegł się pokazywać w ich towarzystwie w jasny dzień... tak naprzykład w saskim ogrodzie po samie, Miał inne znajomości nocne, a inne dzienne. Stuchajno, czy ty mnie traktujesz jako nocnę, pokątną znajomość ?

Kotwicz. Aleś ty się, widzę, u-lulał na prawdę .. a to ładnie, w dzień ślnbn.

Strasz Nie bój się o mnie .. Dajno mi wody.

Kotwice (wstaje i nalewa z karafki) Muszę ci służyć jak dziecku...

Strasz. Nieprawda I dziecku byś tak nie służył... bonicby ci z tego nie przyszło, (pije) cukry i wino przynieśli?

Kotwicz. Jest wszystko.

Strasz. Pewnoś znowu rozdał 7. parę rubli na piwo, bo ty lubisz szastać z cudzego.

Kotwicz (wąchając dym z cygara, które pali Strasz) Jakieś dobre cygaro... nie masz tam jeszcze z jednego?

Strasz (dając mu cygarnicę) Na, masz... czerp... weź sobie z parę do kieszeni, znaj pana.

Kotwicz. Gdzieżeście tak bom-blowali ?

Strasz. Wyprawiałem śniadanie tym wyżeraczom.. na pożegnanie stanu kawalerskiego.

Kotwicz. Ale fe! (śmiejąc się) Na pożegnanie! (p. c.) kobiety były?

Strasz. Jak myślisz ?

Kotwicz Walerka? (uderzając

i go) Kul taj ! (po chwili) Ale słn-chajno, z tym szainbelanicem trze-baby jakoś...

Strasz. Co. trzebaby?

Kotwicz. Bój się Boga on goły jak święty turecki... daj mu co od-czepnego.

Strasz. Mój kochany, złapaliście mnie i doicie już do ostatniego. Czy myślisz, że tak ciągle będę na to pozwalał?

Kotw'cz. O ! znowu nie fanfa-ronnj!

Strasz. Co ? niu złapaliście mnie ?

Kotwicz. Dajno pokój tak między nami mówiąc, zyskujesz pozycję, wchodzisz w koligacje.

Strasz. Tego towaru za miły grosz zawsze dostanie.

Kotwicz. Ale piękność okrzyczana... wszyscy ci zazdroszczą, możesz się pysznić.

Strasz Koczkodana bym nie wziął. Za swoje pieniądze powinienem zaimponować. Płacę ! do miljon djabłów gotówką, i tandety nie chcę.

Kotwicz. No, no, no! tylko się nie gorączkuj.

Strasz. To nie błaznuj.

Kotwicz. Zapominasz się.

Strasz. Jeżeli ci się zdaje żem pijany, to się grubo mylisz... jestem przy zdrowych zmysłach, zdrowszych niż wy wszyscy. Możecie mnie naciągać, ale tylko do pewnego stopnia., to sobie powiedziałem, bo golizny się boję jak zarazy. Przychodzi mi to na myśl ile razy patrzę na was... ty naprzykład, wyrzucałeś pełnemi garściami, a dziś w łapę byś mnie pocałował za kilka rubli.

Kotwicz. Widzę, że z tobą dziś nie ma co gadać, (wstaje)

Strasz (przytrzymującgo) Siedź!... jak się będziesz dąsał, to nic nie wskórasz. Stary zostawił mi tyle, że mogę sobie dużo pozwolić, ale żebym miał wszystko puścić, to nie głupim,., gołego za psa nie mają... (p. c.) Jakem był dependentem u adwokata...

Kotwiez (n. s.) Teraz się wygada... (głośno) Dependentem, ty?

Strasz. Nie wiedziałeś? Stary kazał mi praktykować, ale na u-trzymanie nic nie dawał, obiecując gruszki na wierzbie., nałamałem sobie nieraz gtowy, zkąd wykręcić na ogródki i baliki... ale to mnie nauczyło wartości pieniędzy,

Kotwicz. Coż to za stary ? papka ?

Strasz. Gdzie tam papka. . wu-jaszek... papki nigdy nie znałem.,, (innym tonem) miałem tylko matkę... to była męczennica.

Kotwicz. A! więc ty jesteś wy chowany przez mamę... pieszczoszek, gagatek... teraz się nie dziwię niczemu.

Strasu (ponuro; wstając) Gaga tek! prawda, byłem gagatkiem, kochała mnie... a ja... ja bo trzeba ci wiedzieć nikogo nie kocham i w nic nie wierzę, ale to w nic co się nazywa, prócz pieniędzy... ale ją kochałem... tojest teraz tak mi się zdaje, bo dopóki żyła, zatruwałem jej życie. Jak zapamiętam siedziała po całych dniach i nocach przy maszynie... szyła i płakała... pracowała na mnie, bo ja ostatni grosz jej wyciągałem na hulanki... dopiero gdy umarła, zrobiło mi sięjakoś głupio na sercu... napadła mnie jakaś nienawiść do ludzi, którzy się nad nią znęcali, szalona chęć odwetu... (chodzi).

Kotwicz. Alboż ten wuj nie przychodził wam wcale w pomoc ?

Strasz Co, wuj ! brudny sknera, dbał o nas tyle co pies o piątą nogę.

Kotwicz. Przecież dał dowód pamięci, zapisując ci taki ładny majątek.

Strasz. Ha, ha... zapisując ! ani mu się śniło, tylko kipnął nagle i mnie się dostało, jako jedynemu krewnemu... Szkoda tylko, że matka tego nie doczekała... byłbym miał satysfakcję patrzeć, jakby jej się nisko kłaniali ci wszyscy, którzy najbardziej zalewali sadia za skórę .. tak jak mnie., dawniej potrącali jak psa, dziś kochają... ha, ha, ha... (biorąc Kotwiczą w objęcia) kochasz mnie ? (ściska go gwałtownie) bardzo ? póki funduję? co? (odpycha go) pieniądz to dobra rzecz... przepraszam cię, ale kto go trwoni, ten osioł.

Kotwicz (u. s )Pijany, jak bela.. (głośno) A¥ięc kiedy masz, to nie bądźie egoistą .. z szambelanicem...

Strasz. Czegóż on chce ? dajcież mi raz pokój. Czarnoskała już moja, ponabywałem długi, których było tyle, że mu się nie wiele należy.

Kotwicz. No, widzisz, nie wiele, ale zawsze coś... powinno ci też chodzić o to, żeby ludzie nie gadali żeś z niego korzystał. Ja wiem żeś ty na tem zarobił. Później się tam będziecie rachować po familijnemu, a tymczasem daj mu co.. zamkniesz mu usta.

Strasz. Ileż on chce?

Kotwicz. .Ta ci powiem : daj mu kredyt na jakie parę tysięcy, i będziesz miał spokojną głowę.

Strasz (dobywa z pugilaresu weksel, idzie do biurka i pisze;

h. s.) Ostatni raz to robię, ale po I ślubie...

Kotwicz (zaglądając przez ramię) Tysiąc rubli... cóż to znaczy...

Strasz. Więcej ani grosza... (daje mu weksel) Masz, i nie nudźcie mnie. (Kotwicz się ociąga) a przedewszystkiem pozwólcie mi się przedrzeranąć choć chwilę, bo będzie skandal, jak chlapnę przy ołtarzu, (rzuca się na kanapę).

Kotwicz. Ale nie zaspijże, bo to już nie długo (wychodzi na prawo).

SCENA XIV.

Strasz, Michałek (później) Zuzia.

Strasz (rozwiązując krawat, do Michałka, który wszedt przed chwilą) Miszel!

Michałek. Słucham jaśnie pana.

Strasz. Daj mi wody. Co tam robią ?

Michałek. Gdzie ?

Strasz (wskazując na lewo) Tam! panie ..

Michałek (podając w'odę) Ubierają się... nie wpuszczają nikogo.

Strasz. To dobrze, zamknijże drzwi na klucz (Michałek odniósłszy szklankę zamyka drzwi) tamte do panów także. (Michałek zamyka na prawo) gdyby mieli do siebie interes, to są drngie wyjścia na korytarz (p, c) i sam się wynoś, bo ja się muszę przespać. Ale pilnuj mi przy drzwiach i zawracaj każdego, coby chciał wejść.

Michałek (całując go w rękę) Miałem jeszcze mały interes do jaśnie pana.

Strasz. Teraz 1 czyś zgłupiał... później.

Michałek. Kiedy później pan będzie czem innem zajęty, a tymczasem Zuzia spokojności mi nie daje.

Straiz. A! Zuzia? cóż Zuzia?

Michałek. Zobaczyła w magazynie jakiś kaftanik i zachciało jej się go koniecznie na dzisiejszy fest.,, chce się w nim pokazać przy gościach.

Strasz. Więc co?

Michałek. Chciałem prosić jaśnie pana o kilka rubli.

Strasz. Co parę dni jej coś spra wiasz. nie przyzwyczajaj ją do tego, bo sobie potem nie dasz rady.

Michałek. To jaśnie pan ją tak popsuł... teraz dufa w jaśnie pana,

i jak się czego naprze, tak nie ma gadania.

Strasz. No, no, mniejsza o to .. masz! a ktipże jej coś ładnego.

Michałek (n. s.) Będzie widziała ! (głośno) Nie trzeba jaśnie panu nic więcej ?

Strasz. Nie trzeba (p. c. na pól drzemiąc) jak będą gotowi, to przyjdź tu... (Michałek wychodzi głębią; sam) na wszystkie strony się opłacać .. ale przynajmniej człowiek pan! robi co mu się podoba... ah! te pieniądze... bez nich, co jabym znaczył (pukanie na prawo) Jest! nie pozwolą mi zasnąć.

Zuzia (za sceną) Któż znowu te drzwi zamknął.

Strasz Zuzia, daję słowo! (biegnie, i otwiera, Zuzia wchodzi).

Michałek (wraca głębią) A ty tu po co ? nie mogłaś przyjść przez korytarz ? jaśnie pan chce się przespać.

Zuzia. Nie wiedziałam.

Michałek. Chodź (wyprowadza ją

zamyka drzwi za sobą).

Strasz. Bodajeś djabla zjadł... (kładzie się na kanapie. Zasłona spada).

--7

A K T

Dekoracja aktu

IV.

drugiego.

SCENA X.

Szambelanic (w zszarzanym szlafroku, chudzi mierzonemi krokami).

Szambelanicowa (siedzi na kanapie, dłoń na czole obowiązanem chustką; przy końcu sceny) Łe-chcińska.

Szambelanicoica (po chwili milczenia) A jużeś też sobie postąnił bez żadnej rozwagi... jestem bardzo ciekawa, co teraz będzie !

Szambelanic. Ale nie żałuj, proszę cię. Lepiej że to się stało te raz, aniżeli gdyby później, już po czasie, były z tego... jakie ..

Szambilatiicowa. Zapomniałeś o naszej sytuacji.

Szambelanic. Nie miałem czasu zastanawiać się, zanadto bytem o-burzony. Przyjeżdżać na swój własny ślub pijanym jak bydlę! prosto z knajpy, gdzie afiszował się z ja-kiemiś flondrami... cóż to znowu! takie lekceważenie naszego domu !

Szambelanicowa. Można było zwrócić na to uwagę w inny jakiś, delikatniejszy sposób.. byłby się zreflektował.

Szambelanic. Nie mogłem, powiadam ci! Wszystko ma swoje granice... co on sobie rozumiał błazen jakiś! za honor którego dostępował łącząc się z naszą córką?

Szambdanicowa. Co do tego, masz rację. Ale zapytam się, czy pora bawić się w zbyteczną draż-liwość, gdy nam grozi ruina i gdy może przyjść chwila, że staniemy się celem ludzkich urągań.

Szambdanic. Celem urągań ! my, Czarnoskalscy!

i Szambelanicowa. Jesteśmysaini, nikt nas nie słyszy, więc nie po-

trzebujemy fanfaronować. Jakież masz przed sobą widoki ?

Szambdanic. No, najprzód, Mau rycy się żeni.

Szambdanicowa. Przyznam ci się, że bardzo mało spodziewam się z tego korzyści... zupełnie co innego, gdyby Gabrjela poszła za Strasza: nie potrzebowalibyśmy się ztąd ruszać, bylibyśmy u siebie, bo chociaż ponabywał twoje długi, pozostawiłby je na Czarnoskale, nie tradowałby przecie rodziców żony.

Szambelanic. To wszystko prawda, ale są pewne względy, któ rych bezkarnie naruszać nie wolno (p. c) Dla tego bardzo mi się to nie podobało, że Kotwicz pozostał z nim w Warszawie... zwłaszcza jeżeli to zrobił za waszym wpływem, co mogę przypuszczać.

Szambelanicowa. Może nam być przydatnym, nawet rachuję na to,

i powiem otwarcie, że jeżeli na twoje żądanie odesłałam Straszowi wszystko co ofiarował Gabrjeli jako prezenta przedślubne, t:> tylko w tej nadziei, że to z trjumfem powróci do nas.

Szambelanic. Nie przyjmę, chyba się nkorzy i jawnem przeproszeniem da mi zadosyć uczynienie. Potrzebuję rękojmi jego dobrej wiary.

Szambelanicowa. A ja nic uspokoję się, póki się ten stosunek nie naprawi (bolejąca) nie wyobrazisz sobie, co się ze mną dzieje od czasu tego twojego skandalu... coraz ze mną gorzej... nerwy mam tak rozstrojone, że co chwila drżę i czegoś się obawiam, jak gdyby coś okropnego wisiało nad nami... Zda-

je mi się, że nie jestem już u siebie, że nas ztąd wyrzucą, że lada chwila piorun w nas uderzy!

Szambelanic (siadając przy niej) Ale moja droga, tylko sobie nie przypuszczaj do głowy takich rzeczy... są tysiączne środki.. (n. s,) jak ja sio bojo tych jej nerwów...

Szambelanicowa. Miej też wzgląd na mój stan ! (gorączkowym ruchem porywa jego rękę i całuje).

Szambelanic. Zrobię co się da, bez ujmy moim zasadom... i bez narażenia przyszłego losu naszej córki.

Szambelanicowa. Napraw to jakimkolwiek sposobem !,., coś zaterkotało... ah! to woźny! woźny albo komornik!... przeczuwam, jestem pewną!., weź mnie ztąd... ah! ja nie przyjdę do siebie póki będę miała powody do niepokoju.

Szambelanic (n. s.) Dobryś!... (głośno) Hej, jest tam kto... Łechcińska !... (Łechcińska wchodzi z lewej strony) proszę odprowadzić panią... (idzie do okna) Kotwicz! pewno z jaką misją.. nie gadam z nim (odchodzi na prawo).

Szambelanicowa. Ah ! ali!.. (z ręką na sercu) tu!... tu!,., (do Łechcińskiej po odejściu męża innym tonem) Zobacz kto to przyjechał.

Łechcińska (spojrzawszy w okno) Hrabia!

Szambelanicowa. Przyprowadźże go do mnie (odchodzi na lewo).

SCENA II.

Łechcińska (p. c.) Kotwicz

Łechcińska (sama) Hrabia! ah, jakażem ciekawa. . może się jeszcze wszystko naprawi, bo to przecie sensu nie ma, jak matko kocham... żeby też mieć tak mało oleju

w głowie i samochcąc zniechęcać takiego miljonera, to nie do uwierzenia ! Staremu to już klepki w głowie się porujnowaly, słowo

daję... czego to dąć, kiedy nie ma w co., nie wiem gdzie znajdą lepszą partję... (do Kotwiczą, który wchodzi) No? no? no?

Kotwicz Co? co? co?... no, nic... przyjechałem.

Łechcińska. Od Strasza? z Zagrajewic ?

Kotwicz. Nie, z księżyca.

Łechcińska. No i cóż ? będzie z tego co ?

Kotwicz. E!

Łechcińska. No?

Kotwicz. Pojedynek!

Ł(chcińska. Jezus!

Kulwicz Dwa pojedynki.

Łechcińska. Rany boskie!

Kotwicz. Czy tu jest. Maurycy ?

Łechcińska. Zkądże ? wszak został w Warszawie z Dzieńdzie-rzyńskiemi.

Kotwic.-. Przecie wiem o tem... ale spodziewałem się, że już tu jest.

Łechcińska Czy to on ma się strzelać?

Kotwicz. A Władysława tu nie było ?

Łechcińska. I on ?

Kotwicz. Obadwaj, a ja jestem sekundantem ze strony Strasza.

Łechcińtka. Jakże to było? bójcie się Boga !

Kotwicz. Jak? głupio, bez sensu, i trzeba było mu się dać wyspać, . kwita ..

Łechcińska. Ja też to zaraz po wiedziałam.

Kotwicz (siada na kanapie. Le-chcińska przy nim poufale, on się zrywa) Wystaw pani sobie, jak

mu stary zrobił tę scenę, chłopcu j naturalnie było przykro.

Łechcińska. Co mu się dziwić. |

Kotwicz I powiedział tara coś... jak to w żalu.

Łechcińska. Komu ?

Kotwicz. Swoim... no!... jnżci trochę zanadto, że go łapali, to o-wo, że sobie z nich nic nie robi, że tej łaski dostanie wszędzie za swoje pieniądze... etcetera... dosyć że się to rozeszło.

Łechcińska Aha!

Kotwicz. Maurycy jak to posłyszał, postał mu zaraz sekundanta.

Łechcińska (z wybuchem) Wa-rjat!

Kotwicz. Przepraszam, to znowu co innego... przyznaję, że nie trzeba było doprowadzać do tej osta- ! teczności, ale jak się już stało, Maurycy nie niósł postąpić inaczej..

Łechcińska. Więc cóż będzie?

Kotwicz. Ano pukanina, i to nie- j inaia, bo i Władysław ze swojej strony, tak, że jeden o drugim nie wiedział, podobnież go wyzwał.

■Łechcińska (oburzona) A ten znowu czego się wtrąca?.,, no, patrzcież państwo, to już teraz z tem wszystkiem kaput! a stara tak jest pewuą, że się to jeszcze da naprawić.. Jezus! co się to z niemi teraz zrobi... ja już tego wszystkiego mam póty! dosyć się nawy sługiwałam i głodu namarfam... trzeba o sobie pomyśleć!... Ale że to hrabia się w to wplątał... sekundować! w imię ojca i syna...

Kotwicz. Widzi pani Łechcińska to była dyplomacja, umyślnie to zrobiłem... byłem pewny że zdołam doprowadzić do porozumienia .. tym czasem nadspodziewanie napotkałem u Strasza taki upór barani, tyle

determinacji, że wszystkie moje pro -jekta w łeb wzięły.

Łechcińska. To tak, rozdrażniać kogo... Niewiadomo jaki djabeł w kim siedzi.

Kotwicz. Przynajmniej tyle zrobiłem; że pojedynek ma się odbyć tu w pobliżu, w lesie, na granicy Zagrajewic.

Łechcińska. I cóż z tego?

Kotwicz. Możnaby spróbować jeszcze jednego środka... Gdyby pani Łechcińska szepnęła o tem tak coś od siebie kobietom... wy czasem miewacie pomysły... możeby się dało urządzić jakąś dywersję, sprowadzić scenę rozczulającą, któraby naprawiła dobre stosnnki.

Łechcińska. Jak matkę kocham, dobry koncept... a hrabia sam nie pójdzie do pani ?

Kotwicz. Nie wypada mi.

Łechcińska. I kiedyż się to ma odbyć ?

Kotwicz. Zaraz... (patrząc na zegarek) za godzinkę.

Łechcińska. Jezus ! i nie było to wcześniej powiedzieć.

Kotwicz. Niedawnośmy przyjechali, ledwo się mogłem wymknąć cichaczem... (znowu patrzy na *e-garek) muszę jeszcze wrócić po niego... umyślnie będę zwlekał.

Łechcińska. Lecę, biegnę... (oglądając zegarek) Ale do jakiego hrabia zegarka przyszedł, tiu, fiu!

Kotwicz. Spieszże się pani.

Łechcińska. Ktoś zajechał (idzie do okna) A! to Dzieńdzierzyński z córką... także już wrócili z Warszawy... to dobrze, będzie sukurs... Jezus! jak się panna Paulina dowie ! (wychodzi na lewo).

Kotwicz (p. c.) Dzieńdzierzyński, Pola.

Kotwicz. Wlazłem w kabałę, djabli wiedzą po co.. potrzeba mi to b}’lo?... ale któż mógł przewidzieć że będzie taki twardy. Może Dzieńdzierzyński na to poradzi, jak mu córka zacznie robić sceny... najpewniej na niego rachuje.

Dzieńdzierzyński (wchodząc. zdejmuje z Poli okrycie ; wesoło) Niechże pani hrabina pozwoli usłużyć sobie.

Pola (podobnież) Niechże papka ze mnie nie żartuje.

Dzieńdziei-zyńslei. No, to pani szambelanowa.

Pola. I do tego tytnłu nie mam prawa.

Dzieńdzierzyński. To trudno, ja cię muszę koniecznie tytułować... będziesz wkrótce Czarnoskalską, tak jakbyś już nią była, a przecie Czarnu-skalscy... (spostrzega Kotwiczą) a! pan hrabia... witamy... powiedz mi, cóż tu słychać ?

Kotwicz. Nis widziałem się z nikim.

Dzieńdzierzyński. Comment?

Kotwicz. Przyjeżdżam prosto z Zagrajewic.

Dzieńdzicrzymki (krzywiąc się) Z Zagrajewic? cóż wy tam macie jeszcze z Zagrajewicaini? spodziewałem się,że już skończone ztym Straszem... zanadto się zblamował... ii s’est trop blamange.

Kotwicz. Są jeszcze pewne stosunki.

Dzieńdzitrzyńiki. Jakie ? pieniężne? (do Poli, która poprawia włosy w zwierciadle) Idźże do szam-belanównej, proszę cię... ona może

słaba (Pola wychodzi ; do Kotwiczą) pieniężnych stosunków żadnych z nim już nie mają, ponabywałem wszystkie te sumy pod cudzem nazwiskiem (z dumą) wykupiłem Czar-noskalę dla mojego zięcia... tylko cicho! sza! niech nikt o tem nie wie. przyjdzie czas. Tymczasem co innego hrabiemu powiem : musiałem mu pozwolić na jeden wybryk, bo to ci wielcy panowie mają zawsze swoje chimery. Wystaw sobie hrabia, mojemu zięciowi zachciało sie bawić w kupca

Kotwicz. Ale fe !

Dzinidzierzyiiski. Zupełnie jak nieboszczykowi memu dziadkowi. Co ja z nim przeszedłem, to na wołowej skórze by nie spisał, ale nareszcie ułożyło się jakoś. Zakładamy doin komisowy rolników z trzech powiatów... będzie wilk syty i owca cała; chociaż się będzie handlować tem i owein, to jakoś zachowa się decorum. To teraz w modzie... najpierwsze nazwiska dają na takie rzeczy firmę, co innego zwyczajny sklep. Uważa hrabia, jak to będzie dobrze brzmieć : Czarnoskalski. Dzieńdzierzyński i spółka... spółka, to się znaczy ak cjonarjusze... obywatelstwo trzech powiatów., bodzie solidarność... Tylko ja miałem ochotę żeby było: hrabia Czarnoskalski. ale się uparł

i nie chciał. Powiedz mi hrabia, dla czego oni się nie tytułują tak samo, jak wy?

Kotwicz. Dla tego, że nie mają tego prawa co ja

Dzieńdzierzyński. Ale to być nie może, c’est impossiblel po jakie-muż tu .. ja muszę tego koniecznie dojść : nie ma najmniejszego sensu, żeby ladzie już nie mówię jednego

nazwiska, ale z tej samej familji tak się różnili.

Kotwicz. Czy z Maurycym rzeczy jnż ułożone?

Dzieńdzierzyński. Comment ?

Kotwicz. No, niby z panną Paulina.

Dzieńdzie zyński. Możemy sobie już mówić : kuzynie (całuje go).

Kotwicz. Bardzoby mi było przyjemnie, ale... jeszcze, kto wie ? czy pańska córka go kocha ?

Dzieńdzierzyński. Co za pytanie, naturellement że go kocha... i jak I oboje sie kochają,.

Kotwicz. Tem gor/ej (tajemniczo) gdyby do pana coś doszło przypadkiem o nim, zachowajcież to przy sobie.

Dzieńdzierzyński. Comment ?

Kotwicz. W sekrecie przed panną Pauliną,

Dzieńdzierzyński. Nie rozumiem kuzyna.

Kotwicz. Maurycy ma dziś po jedynek.

Dzieńdzierzyński (przerażony) Com... comment ? (pada na kanapę) W oczach mi pociemniało .. po pojedynek.,. dziś?... (p. c. słabym głosem) Z kim ?

Kotwicz. Ze Straszeni.

Dzieńdzierzyński. E!

Kotwicz. Co ? e!

Dzieńdzierzyński. Kpiny. Z nim? (wstaje).

Kotwicz. Z nim.

Dzieńdzierzyński Onby się miał pojedynkować V jakiś dependent, który miał do czynienia tylko z piórkien i z knajpą?

Kotwicz. Ja sam nie spodziewałem się spotkać v nim tyle odwagi i zimnej krwi... pokazało się, że jest gutów na wszystko.

Dzieńdzierzyński. Ale o cóż im poszło ?

Kotwicz. Jakto, pan nie wiesz ?

Dzieńdzierzyński. Wiem. że mu pokazano drzwi, i bardzo dobrze zrobiono... nie może mieć o to pretensji.

Kotwicz. Innego był zdania; mszcząc się zbezcześcił rodziców niedoszłej żony i Maurycy go wyzwał.

Dzuńdz 'et zyński. Maurycy! co za szaleństwo, jemu nie wolno się narażać .. mógłby zginąć.

Kotwicz. Nic niepodobnego. Jako wyzwany Strasz ma pierwsz3j' strzał, a strzela podobno ar te ; odgrażał się z fanfaronadą, że trupem położy napastnika.

Dzieńdzierzyński. Trupem! (łamiąc ręce) kuzynie !

Kotwicz. Kto wie, czy nieza-wcześnie jeszcze ten tytuł, panie Dzieńdzierzyński.

Dzieńdzierzyński. Na Boga! żeby przypadkiem Fola o tem się nie dowiedziała.

Kotwicz. To panu nie wskrzesi zięcia, jeżeliby zginął.

Dzieńdzierzyński. Vous avez rai-son!.. (chodzi; p. c) Trzeba koniecznie znaleźć na to jaki sposób... Kiedyż ma być to spotkanie ?

Kotwicz (patrząc na zegarek) Fe, jak to czas leci... Dowidzenia, nie chciałbym się spóźnić.

Dzieńdzierzyński. Dokądże ?

Koticicz, Na plac.

Dzieńdzierzyński. Po co?

Kotwicz. Jestem sekundantem Strasza.

Dzieńdzierzyński. Comment? hrabia jego sekundantem ?

Kotwicz. Nie mogłem mu odmó-, wić... nie miał nikogo. Zresztą,

lepiej, że sie to odbędzie pomiędzy j nami... potrzebny jest tajemnica.

Dzieńdzierzyński. I gdzież to I ma być?

Kotwicz. Na granicy Czarno-skały i Zagrajewic... w iesie... na | Pnstkowiu.

Dzieńdzierzyński. Tam, gdzie niedawno znaleźli wisielca?... wiem, słyszałem, ma być bardzo dzikie ustronie... cóż za miejsce obrali.

Kotwicz. Chciałeś pan żeby się strzelali na dziedzińcu ? i tak jest ryzyko.. wszystko przygotowane do natychmiastowego wyjazdu za granicę w razie nieszczęścia... (odchodząc) Proś pan Boga, żeby do tego nie przyszło... ale nie powiem żebym miał dobre przeczucie (odchodzi głębią).

SCENA IV.

Dzieńdzierzyński potem Pola

Dzuńdzierzyński. Jeżeli on ma 1 złe przeczucie, cóż dopiero ja!... co zrobić!... (chodzi prędkiemi kroki) gdyby moje usposobienie na to pozwalało, samby ni tam pojechał i rozbroił tych szaleńców... przymu sił, żeby sobie dali pokój.. Nawet gotowem to zrobić... ale nuż nie zechcą mnie słuchać, dostałbym się pomiędzy pistolety, musiałbym być poniewoinym świadkiem spotkania .. dziękuję za to. (chodzi j. w , po chwili) Gdyby tak było bliżej do miasta, poleciałbym do powiatu, i wziął ztamtąd strażnika ziemskiego, na takich półgłówków nie ma innej rady. Ale gdzież! nim tam zajadę, to już będzie po wszystkiem (patrzy machinalnie na zegarek: nagle) Ale! mam, bon! wszakże tu jest gmiua, wójt... lecę

do niego o pomoc... niech będzie co

chce, powiązać ich jak baranów... (szuka kapelusza).

Pola (wchodząc prędko z lewej strony, spłakana) Papko?

Dzieńdzierzyński. Czego chcesz ? nie mam czasu .. dla czego odchodzisz od szambelanównej?

Pola (z płaczem) On się ma strzelać!

Dzieńdzierzyński. A! wiesz już

o tem? nie bój się, właśnie idę po wójta.

Pola, Po wójta ? a to po co ?

Dzuńdzi erzyński Savtz vous rjuoi, cest bon! po co? mam pozwolić żeby się działy takie bezprawia ? puść mnie, bo będzie za późno, mogę go nie zastać.

Pola. Papka chyba żartuje.

Dzieńdzierzyński. Dajże mi pokój. wiem co robię.

Pola. Ależ to niepodobna! papka się nie zastanowił.

Dzieńdzierzyński. Ona chce. żebym ja się teraz zastanawiał! ty wiesz, że ja nie jestem masło maślane, co pomyślę, to robię w powietrzu . tu tylko energja może wszystko uratować.

P. la. I ja tak samo sądzę, ale niech papka jedzie sam.

Dzieńdzierzyński. Sum? a cóż ja tam sam poradzę?

Pola. Jak papka z energją zaprotestuje przeciwko tak nieludzkiemu załatwieniu zajścia; wszakże pojedynek jest przesądem, pozo • stałością barbarzyńskich czasów.

Dzieńdzierzyński. Bardzo to pięknie ale prawdopodobnie nie będą sobie nic robić z mojego gadania. Ludzie stający do pojedynku, to są tygrysy, wściekle zwierzęta.

Fola. O! papa dobedziesz z zgłębi swojego serca siłę przekonywającą.

Dzieńdzierzyński. Na co sie to zda... ja wole jechać z wójtem.

Pola. Na to nigdy nie pozwolę.

Dzieńdzierzyński. Sam nie pojadę.

Pola. Jeżeli papka nie pojedzie, ja to przechoruję; dostałam takiego bicia serca na tę wiadomość.

Dzieńdzierzyński (płaczliwie) Polu !

Pola. Ah ! niech papka się spie szy ! prędzej !... na samą myśl, że tam może on już stoi pod wymierzoną ku sobie lufą pistoletu ..

Dzieńdzierzyński (n. s.) I ja mam na to patrzeć 1 (głośno) Ale nie imaginuj sobie...

Pola. Jakże nie imaginować, al-boż to żarty?

Dzieńdzierzyński (do siebie, zafrasowany) Co ja pocznę!

Pola. Ja wiem, że papka na to poradzi; nie tłómaczę sobie w tej chwili, jak? ale wierzę, że będzie dobrze... sama ta myśl mnie uspo kaja, zdaje mi się, że przy papce nic mu się złego nie stanie.

SCENA V.

Poprzedzający, Szambelanic.

Szambelanic. (wchodząc z prawej strony, ubrany) A to co ? do-kądże sąsiad?... ledwo przyjechałeś, Jeszcześmy się nie przywitali,

i już odjeżdżasz ?

Pola (żywo do ucha ojcu) Cicho ! on pewno o niczern nie wie.

Dzieńdzierzyński (podobnież) To możeby mu powiedzieć, pojechalibyśmy w'e dwóch.

Pola (j. w.) Nie można! przecie to o syna chodzi, po co go niepokoić.

Dzieńdzierzyński (do szambela-uica) Z jedynaczkami nie ma rady... kazała, i ojciec musi słuchać. Jadę. , do domu.

Szambelanic. Po co ?

Dzieńdzierzyński. O, nie ma co gadać (p. c. tajemniczo) Zapomniała chustki do nosa,

Szambelanic. Ha, ha, ha !

Dzieńdzierzyński Ale za go dzinke będę .. do widzenia (n. s.) jadę jak na ścięcie.

Szambelanic. Proszeż dotrzymać słowa, mamy tysiące rzeczy z sobą do mówienia.

SCENA VI.

Pola, Szambelanic.

Szambelanic. Cóż to za tajemnicę papka upozorował ową chusteczką ?

pola (pomieszana) Sama nie wiem.

Szambelanic. A co znaczyła a-postrofa do jedynaczek ? widocznie musiało mieć miejsce jakieś nadużycie posiadanej władzy, (biorąc jej rękę i pieszcząc sie z nią) Pie-szczotka, tyranek domowy... (n. s.) jaką ona ma rasową rączkę (głośno) czy to tak i z mężem będzie ?... co?... ale! a cóż się robi z Maurycym ? może także został użyty do podobnie ważnej misji?

Pola (j, wr.) Nie wiem... sądziłam, że p. Maurycego już tu zastaniemy.

Szambelanic. Nie widzieliśmy go od czasu wyjazdu z Warszawy... miał z państwem przyjechać (p. c.) cóż to, łezki w oczach ? (p. c.)

może byt nieposłusznym... (Pola wybucha płaczem; zdziwiony) O!... (n. s.) Cóż to znaczy? (p. c. głośno) Panno Paulino, czy mogę wiedzieć przyczynę tych łez?

Pola (powściągając płacz) Ale nic... żadna przyczyna.. tak mi nie wiedzieć zkąd przyszło... inie wam często takie napady.

Szambelanic. A! nerwy... (n. s.) A to winszuję mu przyjemności w pożyciu... sprządz je obie razem z moją żoną... (głośno) Proszęż się uspokoić, zaprowadzę pannę Pauli-nę do Gabrjeli.

Pola. O! niech się pan nie fatyguje, pójdę sama (odchodzi ua lewo; we drzwiach spotyka się z Łechcińską).

Szambelanic (do Łechcińskiej) Panna Paulina słaba (na jego znak Łechcińska odprowadza Połę).

SCENA VII. Szambelanic (p. c.) Łechcińska.

Szambelanic (sam) Poswarzyli sig widocznie... one wszystkie jednakowe. No, koniec końców był duet, teraz przybywa trzeci głos, będzie tercet... uciekać z domu, słowo uczciwośei.

Łechcińska (wracając) Pan nic nie wie co się dzieje?

Szambelanic. Spazmy i beki, gdzie się obrócić.

Łechcińska. Ale o pojedynku ? nic?

Szambelanic. O jakim pojedynku?

Łechcińska. Pana Maurycego.

Szambelanic (żywo) Z kim?

Łechcińska. Z przyszłym szwagrem, panem Straszem.

Szambelanic. Zjakim przyszłym szwagrem? niedoszłym chyba. Pro-

szę ! więc się obraził, nie przypuszczałem u niego tyle ambicji.

Łechcińska. Ale kiedy to pan

Maurycy go wyzwał.

Szambelanic. A ! skoro pan Maurycy, to co iunego... musiał mieć powód, chociaż za wiele mu zrobił honoru (do siebie) to ona pewno tego płakała biedaczka... a ja ją posądziłem o kaprys.

Łechcińska. Pan mówi o tem, jakby oczemnajzwyczajniejszem...Jezus!... (p. c.) przecie temu trzeba koniecznie zapobiedz.

Szambelanic (ironicznie) Nie może być ! takeście nradziły ?

Łechcińska. Pani i tak już cierpiąca, gdy się o tem dowiedziała, dostała spazmów... Pan nie był przy tem .. okropny attak !

Szambelanic. O! wierzę ci na słowo. Ale zkądże ta wiadomość (patrząc na nią) czy też to ktoś przypadkiem plotki nie skomponował...

Łechciiiska. O! jnż wiem, co pan ma na myśli, nie trzeba mi mówić .. Łechcińska, wszystko Łechcińska... tymczasem Łechcińska nic na wiatr nie mówi ., (tajemniczo) sama się widziałam i rozmawiałam z sekundantem tamtego.

Szambelanic. A to gdzie?

Łechcińska. Tu .. w tem samem miejscu.

Szambelanic (zdziwiony) Był tu ?... i cóż to za figura ?

■Łechcińska. Nasz hrabia!

Szambelanic Kotwicz ? ha, ha, ha! sekundantem Strasza ? niepodobna ?

Łechcińska. Niech się pan śmieje, tak, tak, a oni się tam może teraz w najlepsze zarzynają. Gdyby czego Boże broń przyszło do 8

jakiego nieszczęścia, pani się rozchoruje na dobre.

Szambelanic. Ale moja Łechcińska wyperswaduj sobie, że na to nie ma sposobu; chybabym sam stanął w miejscu Maurycego.

Łechcińska. Ale kiedy to już nie

o to cliodzi. . chociażby nawet mieli sobie nic nie zrobić, pan powinien nie dopuścić do pojedynku, bo inaczej nie zreperuje się to, co się popsuło... Pan tej bagateli nie chce zrobić dla pani?

Szambelanic (zniecierpliwiony) Dajże mi pokój, proszę cię 1 co się tobie w to mieszać.

Łechcińska (urażona) Tak! więc już Łechcińskiej nic do tego... ha, niechże i tak będzie.. to za moje szczere serce które miałam zawsze dla państwa... tylko pan mi nie weźmie za złe, że poproszę, o obrachunek z tych dziesięciu lat, a za jedną drogą o oddanie tego kapita-liku, który panu pożyczyłam.

Szambelanic. A tobie co po pie niądzach ?

Łechcińska. Potrzeba mi.

Szambelanic. Teraz! gdy podobno wygrywasz proces z sukcesorami referendarza ? byłem pewny, że mi dasz jeszcze i to.

Łechcińska. Chybabym też rozumu nie miała!

Szambelanic. 0 mnie byłoby im bezpieczniej, niż w twojej własnej kieszeni.

Łechcimka. Pan ze mną ko-medjasy wyprawia, słowo daję... Zapewne że nie kłopotałabym się, gdyby pan był nie zrobił pani na złość i pana Strasza tak nie zmaltretował. . byłby i kredyt i wszystko ... Ale kiedy tak się stało...

, Gabrjela (wchodząc, z lewej

strony, do Łechcińskiej) Px'oszę do mamy... prędko !

Łechcińska. Oho! (półgłosem) Niech pan będzie łaskaw postarać się zkąd chce... ja nie mogę już patrzeć dłużej na to wszystko (odchodzi na lewo).

SCENA VIII.

Gabriela, Szambelanic.

Gabrjela (idzie prędko do szam-belanica i całuje go w rękę) Mój ojcze!

Szambelanic. Moja Gabrjelciu, tylko proszę cię, żadnych scen me-lodramatycznych, bo .. co się stał# to się stało.

Gabrjela. Nie. Ja przychodzę tylko przeprosić ojca za to, że z mojego powodu byliście narażeni na tyle nieprzyjemności i na taki zawód. Mama wyrzucała mi to już gorzko, ale sądzę...

Szambelanic. Cóź ci matka wyrzucała ?

Gabrjela. Że nie miałam taktu w zachowaniu się z narzeczonym,

i że nie potrafiłam go przywiązać do siebie (z wybuchem płaczu zsuwając się ojcu do kolan i ściskając je) To było nad moje siły! zda -walo mi się żem skazaną na śmierć!

Szambelanic (żywo, podnosząc ją) Zakazuję ci myśleć o nim !... a ! odetchnąłem, gdy tak się rzeczy mają! ja myślałem, że ty mi chcesz robić wyrzuty o to zerwanie, i... miałem do ciebie żal... czy pretensję... sam nie wiem jak to nazwać, ale byłem niekontent z ciebie.

Gabrjela. O ! bo też zawiniłam.

Szambelanic. No! już to oboje nie mamy czystego sumienia i moglibyśmy sobie nie jedną zrobić wymówkę... lepiej porozumiejmy się.

(prowadzi ją na kanapę) Widzisz, mnie tak te interesa przycisnęły, że nieraz musiałem się przenie-wierzyć temu, co powinno było liczyć się dla mnie do artykułów wiary. Niech kto do mnie wyciągnął choćby najbrudniejszą łapę, byle z paczką banknotów,gotów byłem ją uścisnąć, chociaż wewnątrz coś mi się burzyło na to... Pieniądz jest wielką potęgą, dając człowiekowi możność utrzymania się na wysokości swoich zasad, i zaczynam wierzyć, że największą ze zbrodni, źródłem wszystkich innych jest trwonienie go bezmyślne, bo tylko wyjątkowe natury zachowują godnośó w niedostatku. Masz przykład : byłem zagrożony sekwestra-cją, w tem ten się zjawił jako wybawca. . i cóż? tego człowieka, na któregobym kiedy indziej nie spojrzał , posadziłem na pierwszem miejscu przy stole... z musu odegrałem z nim nizką kemedję, (żywo) bo świadczę się Bogiem, że mi wówczas ani przez myśl nie przeszło to. co się później stało.

Gabrjela. O, ja sobie tego przebaczyć nie mogę... ale z początku widziałem to zupełnie inaczej; mama, nie powiem żeby mnie zmuszała, ale przedstawiła mi to w takiem świetle .. (żywo) a głównie przyczyniła się do tego Łechcińska.

Szambelanic. O, ta baba!

Gabrjela. Byłam zbłąkaną... po winnam była poznawszy go, od razu przyjąć jak na to zasługiwał, bo czułam do niego wstręt... na każdym kroku obrażał moje najdelikatniejsze uczucia. . o, co ja wycierpiałam !

Szambelanic. Biedaczka.

Gabrjela (z płaczem rzucając

mu się w objęcia) Ja dla was robiłam tę ofiarę, ale czułam że mi' braknie siły.

Szambelanic. Czemużeś mi się nie zwierzyła, byłbym się postawił względem niego tak, żeby i nie zamarzył o zbliżenia się do ciebie... (wstając, żywo)blazen jakiś... dziecko chciał mi zaprzepaścić (p. c.) Przebacz mi, to moja wina, powinienem byl to spostrzedz... tem bardziej, że od razu mi się to nie podobało ; ale byłem egoistą, przyznaję się do tego. . przytem słabym, bezsilnym . może nawet nie chciałem widzieć... myślałem sobie, że potrafił ci się podobać, więc byłem kontent, że to... jakoś .. interesa się poprawią,. Oj! te pieniądze...

Gabrjela (nagle) Ah! mnie to wszystko rozum odebrało!... gdy sobie wspomnę (zastania oczy rękami).

Szambelanic. No , cóż jeszcze ? uspokój się... już się skończyło.

Gabrjela. Jak mogłam zdobyć się na podobny krok, z nim, . to byto chyba z rozpaczy! on miał prawo mną pogardzić!

Szanibelan. Kto?

Gabrjela (z płaczem) Władysław.

Szambelanic. Nie rozumiem.

Gabrjela. Ojcze drogi, myśmy się kochali.. najlepszy, najszlachetniejszy z ludzi, i ja dobrowolnie odrzuciłam te skarby serca jakie mi ofiarował, z zimną krwią zadałam mu taki ból, i jeszcze, jakby mało tego byto... (szlocha , p. c.) co on sobie o mnie pomyślał !

Szambelanic (p c.) No, więc pójdziesz za niego, skoro tak. Dumnym będę z takiego zięcia... Najprzód, (-zarnoskalski, apotem...

on dojdzie wysoko, .ja to czuję.;, jedyny człowiek, który może podnieść świetność naszego rodu... Maurycy przy nim... e!... zdolność uniwersalna,obrotność w interesach... bo cóż on miał zaczynając ? a dziś jak już stoi.

Gabrjela. I strzela się z mojego powodu !

Szambelanic. On ? mówiono mi

o Maurycym.

Gabrjela. Obaj go wyzwali.

Szambelanic. Tak? pierwsze słyszę.

Gabrjela. Ah! gdyby on miał zginąć.

Szambelanic. Ale nie bój się, nie bój... nauczą tego błazna rozumu, i cała rzecz. Cóż ty myślisz, pojedynek... ja w młodych latach strzelałem się trzy razy i żyję... chociaż nie wiele brakowało... patrz, widziałaś ten znak od kuli (pokazuje na policzku).

Gabrjela. Niewiedziałam że to w pojedynku... sądziłam...

SCENA IX.

Poprzedzający, Pala (p. c.) Dzieńdzierzyński (później) Szambelanicowa i Łechcimka.

Pola (wbiegając w lewej strony, do Gabrjeli) Papka wrócił! (biegnie do drzwi środkowych).

Gabrjela (niespokojna) Sam?

Szambelanic (wesoło) A ! przywiózł chusteczkę, może teraz się uspokojemy.

Pola (odpowiadając (iabrjeli) Zdaje mi się że sam... o Boże! co się tam stało? cala drżę.

Szambelanic. Więc gdzież jeździł ?

Gabrjela (j. w.) Na plac.

Szambdanic. Na plac? papka! a to po co ? (wchodzi Dzieńdzie-| rzyński drżący i blady).

Pola, (biegnąc do niego) Cóż? j Dzieńdzierzyński. Na Boga! po-

I mocy, ratunku, szarpij !

t-zambdanic. Jakto?

Dzieńdzierzyński. Ciężko raniony, jeżeli nie zabity.

Pola (z krzykiem) Maurycy ? | g

Gabrjela (podobnież) Włady- I g slaw? ) P

Dzieńdzierzyński. Tak!

Szambdanic. Więc któryż?.

Dzieńdzierzyński. No, powiedziałem, Maurycy! alboż tam był

i Władysław ?

Szambelanic. Mój syn!

Gabrjela. Mój brat !

Pula Ali! (mdleje).

Szambelani coica (która przed chwilą weszła wsparta na Łecli-jcińskiej) Ah! (słabnie).

Dzieńdzierzyński (pochwyciwszy Połę w objęcia) folu ! moje dziecię !

Łechcińska (sadzając Szambela-nicowę na kanapie, z wyrzutem do szambelani ca) A co! mówiłam, pro-| siłam... zapobiedz, póki był czas | (plącze mocno).

Ssambclanic (z mocą) Moja pani, powiedziałem : milcz i nie wtrącaj się do rzeczy, które do ciebie nie należą. Proszę mi przynieść kapelusz i laskę.

Łechcimka (wychodząc n. s.) O!

poczekaj!

Sz ambd anic (idzie do okna) Ko-| nie stoją (do Dzieńdzierzyńskiego) Może jest jeszcze ratunek ? jakżeż to było ?

Dzieńdzierzyński. Zaraz, niech zbiorę siły. . jestem tak zdenerwowany. rozebrany... je suis tcmt ei fail dćshabillć... (siada; p. c.)

przyjeżdżam na miejsce,., furman powiada: to tu!... Pustkowie... o-kropna dzika ustroń... wysiadam, patrzę.. Maurycy przekrada się przez gęstwinę... chciałem na niego zawołać, ale coś mi stanęło w gardle... nie mogłem.

Szambelanicowa (z kanapy, to nem wyrzutu) Ah! panie Dzieńdzierzyński.

Dzieńdzierzyński. No, nie mógłem. . (wstając) w tem po chwili... rrrym! jak wypali z pistoletu,..

Szambelanic. Kto?

Dzieńdzierzyński. No, Strasz... tuż, mnie pod nosem... nawet, nie wiem czy imaginaeja. ale przysiągłbym, żo jedno ziarnko trafiło mnie tu gdzieś w kłap? od surduta (szuka).

Szambelanic. Cóż sąsiad gadasz ? śrótem strzelali z pistoletów ? (oglądając się) Ta nie wraca.

Dzieńdzierzyński. Comment ?... a prawda! no, to musiało mi się zdawać.

Szambelanic (niecierpliwie) Ale cii dalej? (Łechcińska przynosi mu kapelusz i laskę)

Dzieńdzierzyliski. Natychmiast, już nie oglądając się wskoczyłem na bryczkę i przyleciałem pędem wiatru... po pomoc...

Szambelanic (rozgniewany) Samemu nic nie zrobiwszy!... a to winszuję sąsiadowi zimnej krwi.

Dzieńdzierzyński Mnie? zimnej krwi!... a wiecie państwo, to stawne ! czyż szambełan nie widzisz, że się cały trzęsę.

Szambelanic. Ale tym sposobem, to nawet sąsiad nie jesteś pewny, co się stało ?

Dzieńizicrzyiwki. Padł, padł...

to jest fakt. (Maurycy wchodzi głębią i zatrzymuje się we drzwiach.)

Szambelanicowa (7. płaczem) Mój syn?

Dzieńdzierzyński (płacząc) Mój zięć, tak. Szambelanie, na Boga, śpiesz! (tuląc Połę) moja biedna córko!

SCENA X, Poprzedzający, Maurycy.

Szambelan ic (który chciał wyjść) A to co ? (wstrzymuje śmiech 0-glądając sio na Dzieńdzierzyńskiego) Cóż ten twój papka tu nagadał ?

Maurycy (pocałowawszy ojca w ramię, zbliża się do Dzieńdzierzyńskiego) Nieskończenie wdzię-j czny panu jestem za to, żeś mnie zrobił nieboszczykiem, bo miałem ! sposobność przekonać się, że byt-j bym żałowanym, gdyby na prawdę...

! (całnje w rękę Połę).

Dzieńdzierzyński (osi npiaty) Comment.'... ty żyjesz?

Maurycy. Mówisz pan takim tonem, jakby cię to nie cieszyło (ca-łnje go).

Dzieńdzierzyński (machinalnie) Jak się masz!

Pola (z wyrzutem do ojca) Ah! papko, jakże można było mnie tak zatrwożyć.

Maurycy (idzie do matki siedzącej na kanapie i całnje je w rękę) Witam mamę.

Szambelanicowa (całując go w głowę) Nie mogę przyjść do siebie (do Dzieńdzierzyńskiego) Przyznam się, że żartować sobie w ten sposób 7. uczuć rodzicielskich, nie godzi się.

Dzieńdzierzyński. Ale pani szam-bclanowo dobrodziejko, ja temu nic

nie winien... jeżeli ten żyje, to chyba Władysław padł.. musiałem się omylić

Maurycy (catując się z Gabrje-lil) Najzdrowszy w świecie... inaczej, czyżbyście mnie tu widzieli?

Gabrjela (cicho) Przyjedzie tu ?

Maurycy. Odjechał do domu (wraca do Poli; Gabrjela odchodzi na bok, zamyślona).

Dzieńdzierzyński. No, to .ja już nic nie rozumiem.

Szambclanic (śmiejąc się) Koniecznie sąsiad uwziąłeś się wyprawić jednego z nich na tamten świat, bo to jest!

Dzieńdzierzyński. Ale za pozwoleniem... ptrmcttez moi.

Szambelanic. Jakże się z tego wytlómaczy sz ?

Łechcińska (do szambelanicowej, cicho) To jakaś intryga.

Dzieńdzierzyński. Na Boga! sądźcie mnie... było tak:

Szambelanic (półgłosem do Dzień-dzierzyńskiego) Mnie się zdaje, że było trochę strachu i widziało się to czego nie było... już to ziarnko śrótu wydało mi się podejrzanem.

Dzieńdzierzyński. Ale szambe-lanie, jakże można przypuszczać... comment pcuł on. .

Szambclanic. Ze strachu, ze strachu.

Dzieńdzierzyński. Ale pozwólcież mi mówić : któż byl wyzwany? Strasz, prawda? więc któż miał prawo pierwszy strzelić? on!... a jak drugiego strzału nie było, cóż mogłem wnosić, no ?... śmiejcież się teraz.

Szambelanic. Byłoby z czego, bo pokazuje się żeś sąsiad nie miał serca sprawdzić rzeczy naocznie (śmiejąc się) Comment peut on?

Dzieńdzierzyński. No, felczerem nie jestem.

Szambelanic (do Maurycego) Ale jakżeż się to odbyto? bo teraz na serjo nie wiem co myśleć.

Maurycy. Ojcze, smutno mówić... (spostrzegając wchodzącego Kotwiczą) Ale oto jego sekuudant... niech go się ojciec spyta.

SCENA XI.

Poprzedzający, Kotwicz

Szambelanic. No, masz nam zdać relację.

Kotwicz. Nie ma się o czom 10zgadywać... dureń !

Szambelanic. Nie może być! poznałeś się na nim nareszcie ?

Kotwicz. A jak się to odgrażało ! Co to jest, gdy kto nie ma zasad wyssanych z mlekiem! Nie stanął wcale.

Szambelanic (półgłosem) Czy to czasem nie twoja robota? Miałeś jakąś naradę z Łechcińską

Kotwicz. Ale gdzież tam! Pojechałem ztąd prosto po niego, ale nie zastałem go juź... ciepto gdzie co było... wyjechał za granicę zo-| stawiwszy list, z którym posłał na plac fagasa. Złożyliśmy go w kilkoro i wbili kulą w drzewo.

Maurycy (śmiejąc się) To W lady sław tak się na nim zemścił.

Szambelanic (podobnież doDzień-dzierzyńskiego) Sąsiedzie, do listu strzelali... (Dzieńdzierzyński chodzi ; do Kotwiczą) I cóż tam w nim było?

Kotwicz. Zbłaźniłsię do reszty... sens moralny był ten, że ponieważ załatwianie spraw honorowych za j pomocą knli uważa za głupotę,

przeto jedzie przewietrzyć się do Paryża.

Maurycy. Zkąd ma nam nadesłać napisaną przez siebie broszurę prżeciw pojedynkom — cynizm posunięty do ostateczności.

JDzimdziwzyiiski (chodząc) Ko, co w tem, to ma rację., bo też to głupstwo pierwszej klasy.

Szambelanic. Ale mają w tej kwestji glos tylko ludzie nieposzlakowanego honoru, a nie lada jakiś tam szuja.

Szambelanicowa (doŁechcińskiej) Nie dobrze mi, odprowadź mnie... położę się.

Gabrjela (smutna) Pójdziemy z mamą.

Szambelanic (do ucha Gabrjeli, całując ją) Bądź dobrej myśli, oba-dwa z Maurycym dołożymy wszelkich stai’ań... żeby... rozumiesz mnie (Gabrjela całuje go z uczuciem).

Pola (do Maurycego). Odprowadźmy mamę (biegnie do niej; wychodzą na lewo Szambelanicowa, Gabrjela, Pola, Maurycy i Łechcińska ; Kotwicz siada na kanapie).

Szambelanic (p. c. do Dzieńdzie-rzyńskiego, stając przed nim) No, cóż sąsiadkn, serce bije jeszcze?... ha, ha, ha! nie chciałem przy wszystkich zanadto brać cię na fundusz, ale słowo uczciwości, warto było.

Dzit ńdzierzyński. Szambelan ie, trzeba wszysko uwzględnić. . zkąd

ja mogłem wiedzieć że jego tam nie było ?

Szambelanic. Należało się prze- *

konać.

Dzieńdzierzyński. Ten strzał zbił mnie z tropu. . nie uwierzy szambelan jaki ja jestem nerwowy... dla mnie patrzeć na krew, to jest... męka Tantala.

Szambelanic. Nie może być! ha, ha, ha!., paradny sąsiad jesteś. Na tę mękę zaaplikuję sąsiadowi lekarstwo .. mam tam jakąś zakonserwowaną butelczynę prawdziwego tokaju... napijemy się po lampeczce... co ?

Dzi eńdzierz yńsk i. No, to to z gustem.

Szambelanic Chodźmy (wychodzą na prawo).

SCENA XII.

Kotwicz, sam ; siedzi na kanapie: (po chwili milczenia) Dureń jakiś ! rachowałem na pewno, że będę miał wygodny kąt u niego w Za-grajewicach .. tymczasem djabli wzięli... atu znowu nie warto dłużej popasać, skoro, rzecz prosta, muszą się wziąść do oszczędności... (p. c. wstając) Ha! Łechcińska wygrywa proces, podobno najpraktyczniej będzie z nią skończyć... widocznie tak chciało przeznacze. nie... brrr! ofiara bo ofiara, ale czas też już nareszcie człowiekowi przestać być pasożytem... na cudzej łasce., (chodzi. Zasłona spada)

KONIEC.

Powrót do strony „PL Bliziński - Komedye.djvu”.