Dyskusja indeksu:PL France - Bogowie łakną krwi.djvu

Malarz Ewaryst Gamelin, uczeń David’a, członek Sekcyi Pont-Neuf, zwanej poprzednio sekcyą Henryka IV, udał się wczesnym ran-kiemdo dawnego kościoła Barnabitów, który od trzech lat, od 21 maja 1790 r., był miejscem zgromadzeń ogólnych sekcyj. Kościół ten wznosił się na ponurym i wązkim placu, tuż obok kraty gmachu sądowego. Na fasadzie, zbudowanej w dwóch rodzajach stylu klasycznego, zdobnej odwróconemi konsolami i brzu-chatemi medalionami, sposępniałej przez czas i nie-poszanowanej przez ludzi, na miejscu strąconych emblematów religijnych widniała nad drzwiami wypisana czarnemi literami dewiza republikańska: » Wolność, Równość, Braterstwo lub Smierć«.
Ewaryst Gamelin wszedł do nawy. Sklepienia, pod któremi rozlegał się dawniej śpiew kleryków reguły świętego Pawła, w komżach odprawiających służbę bożą, teraz widziały czerwone czapki pa-tryotów, zgromadzonych dla wyboru urzędników municypalnych lub dla narad nad sprawami Sekcyi. Świętych usunięto z nisz i wgłębień i zastąpiono 1 popiersiami Brutusa, Jana Jakóba Rousseau i Le Peltiera. Na ołtarzu, ogołoconym z kościelnych sprzętów, wznosiły się Tablice Praw człowieka.
W tej to nawie, dwa razy na tydzień, od piątej popołudniu do jedenastej w nocy, odbywały się zgromadzenia publiczne. Kazalnica przybrana w chorągiew o barwach narodowych, służyła za trybunę dla mówców. Naprzeciw estrada, z prostych desek wzniesiona, przeznaczona była dla kobiet i dzieci, dość licznie przybywających na te zebrania. Tego ranka, przed biurkiem pod amboną, w czerwonej czapce i carmagnioli siedział stolarz z placu Thionville, obywatel Dupont starszy, jeden z dwunastu członków komitetu nadzoru. Na stole stała butelka wina, szklanki, kałamarz i zeszyt papieru, zawierający tekst petycyi wzywającej konwent do usunięcia ze swego grona dwudziestu dwóch niegodnych członków.
Ewaryst Gamelin wziął pióro i podpisał petycyę.
— Wiedziałem — rzekł urzędnik-rzemieślnik — że przyjdziesz dać swe nazwisko, obywatelu Gamelin. Jesteś szczerym republikaninem. Ale sekcya nie jest gorąca, brak jej cnoty obywatelskiej. Proponowałem komitetowi nadzoru, by nie wydawał świadectw prawomyślności tym wszystkim, którzy nie podpiszą petycyi.
— Jestem gotów krwią podpisać surowe zarzą dzenia przeciw zdrajcom federalistom — odrzekł Gamelin. — Chcieli śmierci Marata: niech giną.
— Gubi nas indyferentyzm — odrzekł Dupont starszy. — „W Sekcyi, złożonej z dziewięciuset obywateli z prawem głosu, nawet pięćdziesięciu nie przychodzi na zgromadzenie. Wczoraj było nas dwudziestu ośmiu.
— A więc — rzekł Gamelin — należy zmusić obywateli do uczęszczania pod karą grzywny.
— He! he! — marszcząc brwi, rzekł stolarz — gdyby wszyscy przyszli, patryoci jeszcze zostaliby w mniejszości... Obywatelu Gamelin, wychylmy kielich na zdrowie rzetelnych sankiulotów?..
Na murze kościoła od strony zakrystyi, obok czarnej ręki, której wskazujący palec zwrócony był ku przejściu wiodącemu do klasztoru, widniały napisy: Komitet cywilny, Komitet nadzoru, Komitet dobroczynności. O kilka kroków bliżej dochodziło się do drzwi dawnej zakrystyi, nad któremi wypisano: Komitet wojskowy. Gamelin pchnął drzwi i zastał sekretarza komitetu przed wielkim stołem, zarzuconym księgami, papierami, zlitkami stali, nabojami i próbkami saletry.
— Witajcie, obywatelu Trubert, jak się macie?
— Ja?.. Mam się doskonale,
Sekretarz komitetu wojskowego, Fortunat Trubert, niezmiennie tę samą odpowiedź dawał ka żdcmu, troszczącemu się o jego zdrowie. Czynił tak nie po to, by kogo o stanie zdrowia powiadomić, jak raczej przerwać wszelką o tym przedmiocie rozmowę. W dwudziestym ósmym roku życia miał on skórę suchą, włosy przerzedzone, policzki pałające, plecy przygarbione. Optyk z zawodu, był właścicielem bardzo starej firmy na quai des Orfevres, — w roku 91 odstąpił ją swemu długoletniemu subjektowi, aby zupełnie poświęcić się służbie publicznej. Od matki, ślicznej kobiety, zmarłej w dwudziestym roku życia, o której staruszkowie dzielnicy przechowywali dotąd wdzięczne wspomnienie, odziedziczył piękne oczy namiętne i słodkie, jej bladość i nieśmiałość. Ojciec zaś, którego w trzydziestym roku życia ta sama zabrała choroba, przekazał mu umysł bystry i prawy.
— A ty, obywatelu, jak się masz? — rzekł, nie przerywając pisania.
— Dobrze. Co nowego?
— Nic, nic. Widzisz przecie, wszystko tu spokojnie.
— A położenie?
— Położenie zawsze takie same.
Położenie było straszne. Najpiękniejsza armia
Rzeczpospolitej zamknięta w Moguncyi, Valencien-nes oblężone, Fontenay zdobyte przez Wandej czyków; Lugdun zbuntowany, Cevenny w ręku powstańców, granica otwarta dla Hiszpanów; dwie trzecie departamentów zajętych lub zbuntowanych; Paryż pod armatami Austryjaków, bez pieniędzy, bez chleba. Fortunat Trubert spokojnie pisał dalej. Z rozkazu Gminy, sekcyom poruczono powołać pod chorągwie dwanaście tysięcy ludzi do Wandei, i Trubert redagował odnośne polecenia do zaciągu i uzbrojenia rekruta, jakiego dostarczyć miała sekcya «Pont Neuf», dawniej sekcya «Hen-ryka 1V». Wszystkie karabiny mają być wydane rekwizytorom, gwardya narodowa Sekcyi będzie uzbrojona w strzelby do polowania i piki.
— Przynoszę ci — rzekł Gamelin — wykaz dzwonów, które mają być wysłane do Luxemburgu dla przetopienia na armaty.
Ewaryst Gamelin, choć nie posiadał ani grosza, zapisany był do czynnych członków Sekcyi. Prawo przywilej ten dawało tylko obywatelom dość zamożnym, by mogli wnieść opłatę, równającą się wartości trzech dni pracy; nadto wymagało składki równej dziesięciu dniom, by wyborca mógł być wybranym. Ale sekcya «Pont-Neuf», zamiłowana w równości i zazdrośnie strzegąca swej autonomii, uważała za wyborcę i wybieralnego każdego, kto za własne pieniądze sprawił sobie mundur gwardzisty narodowego. Tak miała się rzecz z Gamelinem: był on obywatelem czynnym Sekcyi i członkiem komitetu wojskowego.
Fortunat Trubert położył pióro:
— Obywatelu Ewaryście, zajdź do konwentu i zażądaj, by przysłano nam instrukcye dla przekopania piwnic, przepłukania ziemi i gruzu i wybrania z nich saletry. Nie dość mieć armaty, proch też nam jest potrzebny.
Mały garbusek z piórem za uchem i papierami w ręku wszedł do zakrystyi. Był to obywatel Beauvisage z Komitetu nadzoru.
— Obywatelu — rzekł — telegraf optyczny złe nam przynosi wieści: Custine opuścił Landau.
— — Custine jest zdrajcą! — zawołał Gamelin.
— Pójdzie pod gilotynę — rzekł Beauvisage.
Trubert głosem nieco przerywanym rzekł ze zwykłym swym spokojem:
— Konwent nie dla zabawki powołał do życia Komitet Dobra publicznego. Postępowanie Custi-ne’a będzie tam dokładnie rozpatrzone. Nieudolny, czy też zdrajca, będzie on zastąpiony przez jenerała, zdecydowanego na zwycięztwo, i... dobrze będzie.
Przerzucił papiery i powiódł po nich zmęczonym wzrokiem.
— Aby żołnierze nasi bez troski i zniechęcenia pełnili swój obowiązek, muszą być spokojni, że los tych, których w domu pozostawili, jest zabezpieczony. Jeśli także jesteś tego zdania, obywatelu Gamelin, to na najbliższem zgromadzeniu zażądasz wraz ze mną, by komitet dobroczynności porozumiał się z komitetem wojskowym, dla wspomożenia ubogich rodzin, mających krewnych w armji.
Uśmiechnął się i zanucił:
— Qa ira!.. ga ira!..
Przy prostym stole dwanaście do czternastu godzin na dobę pracując nad obroną zagrożonej ojczyzny, skromny ten sekretarz Sekcyi nie spostrzegał nawet przepaści między ogromem zadania a małością swych środków, — tak silnie we wspólnym wysiłku czuł się złączony z ogółem patryo-tów, tak wcielał się w naród, tak zupełnie życie jego jednoczyło się z życiem wielkiego ludu. Był on z tych, co zapaleni i cierpliwi, po każdej porażce przygotowują nowy tryumf niemożliwy a jednak pewny. Bo przecie zwyciężyć musieli. Ci ludzie z nizin, którzy znieśli władzę królewską i obalili stary porządek świata, ten Trubert, mizerny optyk, ten Gamelin, malarz nieznany, nie liczyli na względność swych nieprzyjaciół. Mieli wybór tylko między zwycięztwem a śmiercią. Ztąd szła ich żarliwość i spokój ducha.
U.
Wyszedłszy od Barnabitów, Ewaryst Game-lin skierował się na plac Delfina, obecnie nazwany placem Thionvi!le na cześć nie-zwalczonego grodu.
Plac ten, położony w najbardziej uczęszczanej dzielnicy Paryża, już od wieku prawie stracił był swój piękny układ; za czasów Henryka IV z trzech stron okolony jednakimi pałacami z czerwonej cegły w obramowaniu białych kamieni, siedzibami wspaniałych i możnych panów, teraz zamienił piękne łupkowe dachy na dwu — i trzypiętrowe przybudówki z wapna. Niektóre pałace zrównane z ziemią, niezaszczytnie zastąpiono źle bielonymi domami: miały one fasady nieregularne, biedne, brudne, świecące mnóstwem okien nierównych, wązkich, ożywionych tylko doniczkami kwiatów, klatkami pełnemi ptaków i suszącą się bielizną.
Tu gnieździło się mnóstwo rękodzielników, jubilerów, rytowników, zegarmistrzów, optyków, drukarzy, szwaczek, modniarek, praczek i kilku sta rych sądownifców, których nic uniosła zawierucha wraz z dawnem sądownictwem.
Był to wiosenny ranek. Jasne promienie słońca, upajające jak słodkie wino, śmiały się na brudnych murach i wesoło wciskały się do poddaszy. Ramy suwanych okien były podniesione i z pod nich wychylały się rozczochrane głowy gospodyń. Woźny trybunału rewolucyjnego, wychodząc z domu na służbę, głaskał po drodze twarzyczki bawiących się pod drzwiami dzieci. Od strony Pont-Neuf słychać było głosy, okrzykujące zdradę niecnego Dumouriez.
Ewaryst Gamelin mieszkał od strony quai de 1’Horloge, w domu datującym się jeszcze od Henryka IV. Dom ten przedstawiałby się wcale nieźle, gdyby nie piąterko bielone i strych pokryty dachówkami z cegieł, któremi podwyższono go za przedostatniego tyrana. Aby zastosować mieszkania dawnych dygnitarzy do potrzeb mieszczańskich i rzemieślniczych rodzin, obecnie je zamieszkujących, pomnożono w nich przepierzenia i pawlacze. Obywatel Remacle, odźwierny-krawiec, gnieździł się w antresoli bardzo skróconej na wysokość i szerokość, i widać go było przez oszklone drzwi, jak siedzi ze skrzyżowanemi nogami na warsztacie, z głową u powały, i szyje mundur narodowego gwardzisty, podczas gdy obywatelka Remacle, kté rej schody służyły za komin dla kuchni, truje lokatorów zapachami swych przypraw, a córka ich Józia, uwalana syropem i piękna jak poranek, igra u drzwi z Mouton’em, psem stolarza.
Przebąkiwano, że obywatelka Remacle, obdarzona szerokiem sercem i takiemiż piersiami i biodrami, nie odmawia swych względów sąsiadowi, obywatelowi Dupont starszemu, jednemu z dwunastu członków komitetu nadzoru. Mąż przynajmniej gwałtownie ją o to posądzał, i małżonkowie Remacle dzień cały napełniali dom odgłosami swych waśni i pojednań. Wyższe piętra domu zamieszkiwał obywatel Chaperon, złotnik, mający sklep na quai de 1’Horloge, pewien urzędnik służby zdrowia, prawnik i kilku urzędników sądowych.
Ewaryst Gamelin wszedł po starożytnych schodach na czwarte i ostatnie piętro, gdzie miał pracownię i pokój dla matki. Tu kończyły się drewniane stopnie, zastępujące kamienne schody piętr niższych. Przystawiona do ściany drabina prowadziła na strych, z którego schodził teraz niemłody, otyły człowiek o wesołej rumianej twarzy, z trudem dźwigający ogromny tłomok; to nie przeszkadzało mu podśpiewywać:
Gdzież się zapodział mój służący..
Przerwał piosnkę i grzecznie powitał Gamelin’a który, również przyjaźnie go witając, pomógł wywlec tłomok, za co staruszek podziękował serdecznie..
— Widzisz — rzekł, podnosząc tłomok — to są pajace, które idę odnieść do składu zabawek na ulicę de la Loi. Jest tu tego cały tłum; są to własne moje twory, otrzymały odemnie ciało znikome, wolne od radości i cierpienia. Nie dałem im myśli, jestem więc dobrym Bogiem.
Był to obywatel Maurycy Brotteaux, dawny dzierżawca podatkowy, były arystokrata: ojciec jego zbogaciwszy się, kupił sobie szlachectwo. W dawnych dobrych czasach Maurycy Brotteaux nazywał się panem des llettes i w pałacyku swoim przy ulicy de la Chaise, dawał wykwintne kolacyjki, które blaskiem uświetniała żona prokuratora, pani de Rochemaure, kobieta zacna, na której wierności nie zawiódł się ani razu, póki Rewolu-cya pozostawiła Maurycemu Brotteaux des llettes jego urząd, pałac, dobra, dochody i nazwisko. Rewo-lucya zabrała mu je wreszcie. Zarabiał więc na życie malowaniem portretów pod bramami domów, wypiekaniem wafli i pączków na quai de la Megise-rie, układaniem przemówień dla reprezentantów ludu i lekcyami tańca dla młodych obywatelek. Obecnie na strychu swoim, do którego wsuwano się za pomocą drabiny i w którym nie można było stanąć prosto, Maurycy Brotteaux, posiadacz garczka klajstru, paczki szpagatu, pudełka farb akwarelowych i skrawków papieru, fabrykował pajace dla wielkich handlarzy zabawek, którzy odprzedawali je roznosicielom, a ci na długich kijach roznosili je po polach Elizejskich, gdzie były przedmiotem pożądań drobnej dziatwy. Wśród publicznych zamieszek i niedoli, którą osobiście był dotknięty, Brotteaux zachował duszę pogodną; dla rozrywki czytywał Lukrecyusza, którego nosił zawsze w szeroko rozwartej kieszeni brunatnego surduta.
Ewaryst Gamelin pchnął drzwi swego mieszkania; otwarły się natychmiast, ubóstwo jego czyniło zamykanie ich zbytecznym kłopotem. Gdy matka jego z przyzwyczajenia zasuwała zasówkę, mawiał:
— Po co? Pajęczyn nikt nie kradnie, więc i moich nie wezmą.
W pracowni pod grubą warstwą pyłu, lub odwrócone do ściany, zgromadzone były pierwsze jego prace, te, w których idąc za modą, miękkim i pieściwym pędzlem kreślił sceny miłosne, opróżnione kołczany, odlatujące ptaki, niebezpieczne igraszki, sielskie miłostki, podkasane gęsiarki i pasterki z łonem, uwieńczonem różami.
Ale ten rodzaj nie odpowiadał jego usposo bieniu. Sceny takie, traktowane na zimno, zdradzały nieuleczalną czystość malarza. Miłośnicy poznawali się na tem i Ewaryst Gamelin nigdy nie uchodził był za artystę erotycznego.
Dziś nie mając jeszcze lat trzydziestu, miał wrażenie jakoby obrazy te datowały od niepamiętnych czasów. Widział w nich zepsucie monarchi-czne i haniebny skutek rozpusty dworów. Miał żal do siebie: zajmował się był rodzajem malarstwa godnym pogardy i okazywał talent skażony niewolnictwem. Teraz, jako obywatel wolnego ludu, kreślił z wielkim rozmachem postacie Wolności, Prawa Ludu, Konstytucye francuskie, Cnoty republikańskie, Herkulesów ludowych, zwalczających Hydrę Tyranii, — i wkładał w te kompozycye całą żarliwość swego patryotyzmu. Niestety! nie zarabiał tem na życie. Czasy były złe dla artystów. Nie było to zapewne winą Konwentu. Konwent na wszystkie strony ciskał armje przeciwko królom; dumny, niewzruszony, stanowczy wobec sprzy-siężonej Europy, chytry i okrutny względem siebie, rozszarpywał się własnemi rękami, siał zgrozę, ustanawiał dla karania spiskowców bezlitosny trybunał, któremu wkrótce miał dać własnych członków na pożarcie; jednocześnie zaś zwolennik myśli i przyjaciel wiedzy i piękna, reformował kalendarz, tworzył szkoły zawodowe, rozpisywał kon ^00 0^ kursy malarstwa i rzeźby, ustanawiał nagrody dla zachęty artystów, urządzał doroczne wystawy, otwierał Muzeum i, za przykładem Aten i Rzymu, nadawał wzniosłą cechę obchodom świąt i żałób publicznych.
Ale sztuka francuska tak dawniej ceniona w Anglii, Niemczech, Rosyi, Polsce, nie miała już zbytu zagranicą. Amatorzy malarstwa, miłośnicy sztuki, wielcy panowie i finansiści, byli zrujnowani, emigrowali lub się ukrywali. Ludzie, których Re-wolucya zbogaciła, chłopi, nabywcy dóbr narodowych, giełdziarze, dostawcy wojskowi, ajenci z Pa-lais-Royal nie śmieli jeszcze pokazać swego bogactwa; zresztą nie interesowali się malarstwem. Aby sprzedać obraz, trzeba było rozgłosu takiego Regnault, lub zręczności młodego Gerarda. Greuze, Fragonard, Houin, doprowadzeni byli do nędzy. Proudhon ledwie mógł wyżywić żonę i dzieci małymi rysunkami, które Copia rytował au pointille. Patryotyczni malarze Henneąuin, Wicar, Topino-Lebrun przymierali głodem. Gamelin, nie mogąc ponieść kosztów obrazu, nie mając czem zapłacić modela ani kupić farby, mógł zaledwie naszkicować wielkie płótno, przedstawiające Tyrana gnanego do Piekła przez Furye. Płótno to pokrywało pół pracowni strasznemi niedokończonemi postaciami, i mnóstwem zielonych wężów, wyciągających podwójne haczykowate języki. Na pierwszym planie, na lewo, można było rozpoznać chudego i posępnego Charona na łodzi. Była to praca potężna o pięknym rysunku, ale trąciła manierą szkolną. Daleko więcej talentu i naturalności było w drugim obrazie, mniejszych rozmiarów, także niewykończonym, wiszącym w najlepiej oświetlonem miejscu pracowni. Obraz przedstawiał Orestesa, któremu siostra Elektra pomaga unieść się na łożu boleści. Młoda dziewczyna tkliwym gestem odgarniała zwichrzone włosy, zasłaniające oczy brata. Głowa Orestesa tragiczna i piękna miała wielkie podobieństwo do twarzy samego artysty.
Gamelin często ze smutkiem patrzał na tą kompozycyę. Nieraz ręce jego drżące chęcią malowania wyciągały się ku szeroko naszkicowanej postaci Elektry, i opadały bezsilnie. Malarz pełen był zapału i dusza jego pożądała rzeczy wielkich, ale musiał wyczerpywać się pracami robionemi na obstalunek, co wykonywał bardzo miernie, musiał bowiem zadawalniać pospolite gusta, nie umiał też drobnym rzeczom nadać cechy talentu. Rysował obrazki allegoryczne; przyjaciel jego Demahis ry-tował je czarno lub barwnie, za marną cenę nabywał je odeń handlarz rycin z przedmieścia Świętego Antoniego, obywatel Blaise. Ale handel rycin szedł coraz gorzej, jak mawiał Blaise, i od jakiegoś czasu nie chciał nic kupować. Tym razem jednak, Gamelin, którego potrzeba czyniła przemyślnym, powziął nowy i szczęśliwy pomysł, mający, jak mu się zdawało, przynieść majątek handlarzowi rycin, rytownikowi i jemu; tym pomysłem była talja kart patryotycznych, w której królów, damy, waletów dawnego porządku zastępowały obrazki Wolności, Geniuszów, Równości. Wszystkie figury były już naszkicowane, niektóre zupełnie wykończone i pilno mu było oddać przyjacielowi Demahis te, które uważał za gotowe do rytowa-nia. Najlepszą zdawała mu się figura przedstawiająca ochotnika w trójgraniastym kapeluszu, w niebieskim mundurze z czerwonemi wypustkami, w żółtych spodniach i czarnych kamaszach, siedzącego na skrzyni, z nogami na stosie kul, z karabinem między kolanami. Był to aobywatel kierowy;;, zastępujący waleta kier. Od sześciu miesięcy Gamelin z zawsze jednakiem upodobaniem rysował ochotników. Sprzedał ich kilku w dniach zapału. Kilku wisiało na ścianach pracowni, p.ydu czy sześciu malowanych akwarelą, gwaszem, kredkami, walało się po stole i krzesłach. W lipcu 92 roku, gdy na wszystkich placach Paryża wznosiły się estrady dla zaciągania ochotników, gdy ze wszystkich szynków przybranych zielenią rozlegały się okrzyki a Niech żyje naród! Żyć wolnym lub umrzeć»,
Gamelin nic mógł przejść mimo ratusza lub Pont-Neuf, żeby serce jego nie wyrywało się pod namiot flagami przybrany, w którym urzędnicy z trójkolorową szarfą zapisywali nazwiska ochotników, przy dźwiękach Marsylianki. Ale gdyby się był zaciągnął do szeregów, matka pozostałaby była bez chleba.
Poprzedzona sapaniem swego ciężkiego oddechu, obywatelka wdowa Gamelin weszła do pracowni spocona, czerwona, zdyszana. Narodowa kokarda niedbale była przyczepiona do jej czepka i każdej chwili groziła odpadnięciem. Postawiła koszyk na krześle i, stojąc dla łatwiejszego oddychania, zaczęła biadać nad drożyzną żywności.
Za życia męża była właścicielką sklepu nożowniczego w ulicy Grenelle-Saint-Germain pod znakiem «la Ville de Chatellerault)); teraz biedna kobiecina żyła przy synu malarzu. Był on starszym z jej dwojga dzieci. Co do córki Julii, niegdyś modniarki w ulicy Honore, lepiej było nie wiedzieć co się z nią dzieje, bo niebezpiecznie było przyznawać się, że emigrowała z jakimś arystokratą.
— Boże, Boże — wzdychała obywatelka, pokazując synowi bochenek ciemnego, grubego pieczywa — chleb dochodzi cen bajecznych, a nie jest to nawet chleb czysto pszenny. Na targu 2 niema ani jaj, ani jarzyn, ani sera. Od żywienia się kasztanami sami zamienimy się w kasztany.
Po długiej chwili ciągnęła dalej:
— Widziałam na ulicy matki, które nie miały czem pożywić drobnych dzieci. Nędza jest wielka wśród biednego ludu. 1 to tak trwać będzie, aż sprawy nie powrócą do porządku.
— Matko — rzekł Gamelin marszcząc brwi, głód ten zawdzięczamy aferzystom i giełdziarzom, którzy ogładzają lud i w zmowie z zewnętrznymi nieprzyjaciółmi chcą zniszczyć wolność a Rzeczpospolitą obywatelom nienawistną uczynić. Oto do czego prowadzą spiski Brissot’ów, zdrady Pe-tionów i Rolandów! To szczęście jeszcze, że uzbrojeni federaliści nie mordują w Paryżu patryotów, których głód nie dość szybko tępi! Niema czasu do stracenia: trzeba wyznaczyć cenę na mąkę i gilotynować każdego, kto spekuluje na żywności ludu, podsyca bunt i zmawia się z nieprzyjacielem. Konwent właśnie ustanowił nadzwyczajny trybunał dla sądzenia spiskowców. Składa się on z patryotów — ale czy członkowie jego będą mieli dość energii, by bronić Ojczyzny przeciwko wszystkim jej wrogom? Brak nam ludzi. Danton jest dzielny ale zepsuty! Robespierre posiada cnoty obywatelskie, ale nie ma wpływu na kolegów. Cała nadzieja nasza jest w Maracie; ten kocha lud, pojmuje jego interesy i służy im. On pierwszy zawsze demaskował zdrajców i uniemożliwiał spiski; jest nieustraszony i nieprzekupny. On jeden jest w stanie ocalić zagrożoną rzeczpospolitą.
Obywatelka Gamelin potrząsnęła głową, przy-czem kokarda spadła z jej czepka.
— Daj pokój, Ewaryście. Twój Marat jest człowiek jak każdy inny, i nie więcej wart od innych. Młody jesteś, masz jeszcze złudzenia. Co dziś mówisz o Maracie, mówiłeś dawniej o Mira-beau, o Lafayette’ie, o Petion’ie, Brissot’cie.
— Nigdy! — zawołał Gamelin szczerze nie-pamiętliwy.
Oczyściwszy róg stołu z papieru, książek, pędzli i ołówków, obywatelka postawiła fajansową wazę, dwie blaszane miseczki, dwa widelce, bochenek czarnego chleba i dzban kwaśnego wina. Syn i matka w milczeniu zjedli zupę i zakończyli obiad kawałkiem smażonej słoniny. Matka położywszy słoninę na chleb, poważnie scyzorykiem wkładała kawałki do swych bezzębnych ust i z szacunkiem żuła pożywienie, które tak drogo kosztowało. Najlepszą część pozostawiła dla syna, który był roztargniony i zadumany.
— Jedz, Ewaryście — mówiła od czasu do czasu — jedz; — i słowo to miało w jej ustach powagę religijnego dogmatu. 20 ^^x^sxsjg?g£(ss^s^x®®^)^(gg 1 nanowo rozpoczęła żale nad drożyzną żywności, a Gamelin nanowo żądał ustanowienia cen, jako jedynego leku na to zło.
— Niema już pieniędzy — mówiła stara — emigranci wszystko zabrali. Niema już kredytu. 0 wszystkiem zwątpić trzeba.
— Nie. szemraj matko! — zawołał Gamelin. — Cóż znaczy nasza bieda i cierpienia chwilowe? Re-wolucya na wieki całe da szczęście ludzkości.
Zacną niewiasta zamoczyła chleb w winie. Humor jej ożywił się, z uśmiechem myślała o czasach młodości, kiedy to w dzień urodzin króla tańczyła na murawie. Przypominała sobie dzień, w którym Józef Gamelin oświadczył się o jej rękę 1 szczegółowo opowiadać zaczęła jak się to stało.
— Matka powiedziała: «ubierz się, pójdziemy na plac de Greve do sklepu pana Bienassis, jubilera, przyjrzeć się kaźni Damiens’a». Trudno im było przecisnąć się przez ciżbę ciekawych. W sklepie pana Bienassis młode dziewczę zastało Józefa Ga-melina, przybranego odświętnie, zrozumiała też od razu o co chodzi. Cały czas gdy stała przy oknie, by widzieć jak królobójcę targano kleszczami, polewano topionym ołowiem, szarpano czwórką koni i rzucono w ogień, pan Józef Gamelin, stojący za nią, prawił jej komplementy, unosił się nad jej kibicią, cerą, włosami.
Tu wychyliła kieliszek do dna i dalej rozpamiętywała swoje życie.
— Wydałam cię na świat, Ewaryście, prędzej niż się spodziewałam, bowiem ciężarną będąc, przelękłam się bardzo na Pont-Neuf, gdzie oniemal obalili rnnie ciekawi, biegnący na stracenie pana de Lally.
Urodziłeś się drobny i nikły. Doktór nie sądził, że żyć będziesz. Ale ja wiedziałam, że Bóg zrobi mi tę łaskę i ciebie zachowa. Wychowałam cię jak mogłam najlepiej, nie szczędząc ani trudów, ani wydatków. Należy przyznać, Ewaryście, że wdzięczny okazałeś się za to i że od dzieciństwa 0 ile możności wynagradzałeś te starania. Z natury byłeś łagodny i pieszczotliwy. Siostra twoja nie miała złego serca, ale była egoistka i gwałtowna. Ty miałeś więcej litości dla nieszczęśliwych, niż ona. Gdy urwisy z naszej dzielnicy wybierali gniazda z drzew, starałeś się zawsze wyrwać ptaszyny z ich rąk, by zwrócić ich matce 1 ustępowałeś dopiero, gdy cię boleśnie pobili i skopali. Mając lat siedm, zamiast sprzeczać się z rozmaitymi łobuzami, szedłeś spokojnie ulicą, powtarzając katechizm. Wszystkich spotykanych ubogich sprowadzałeś do domu, by dać im jałmużnę, tak że zmuszona byłam zbić cię, abyś się od tego odzwyczaił. Nie mogłeś patrzeć bez łez na czyjeś cierpienie. Wyrosłeś na bardzo pięknego chłopca. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zdawałeś się nie wiedzieć o tem, nie tak jak większość ładnych chłopców, którzy próżni są ze swej urody.
Stara matka mówiła prawdę. Ewaryst w dwudziestym roku życia miał śliczne i poważne rysy twarzy, piękność zarazem surową i kobiecą, rysy Minerwy. Teraz jego posępne oczy i blada twarz były wyrazem duszy smutnej i namiętnej. Jednak wzrok jego, gdy zwrócił go na matkę, odzyskał na chwilę słodycz pierwszej młodości.
— Mógłbyś był korzystać z twej urody, — mówiła dalej — by latać za dziewczętami, ale wolałeś zostawać przy mnie w sklepie, i zdarzało mi się nieraz przemocą odrywać cię od mych spódnic, byś szedł zabawić się z towarzyszami. ] na łożu śmiertelnem, mój Ewaryście, zaświadczę, że jesteś dobrym synem. Po śmierci ojca wziąłeś mię pod swoją opiekę i chociaż zawód twój nie wiele ci przynosi, nie pozwoliłeś nigdy, by mi na czemkolwiek zbywało. Jeśli dziś oboje jesteśmy biedni i wszystkiego pozbawieni, nie mogę ci z tego robić zarzutu; winna temu Rewolucya.
Malarz zrobił gest przeczenia, ale ona, wzruszając ramionami, mówiła dalej:
— Nie jestem arystokratką. Znałam możnych w całej ich potędze, i mogę powiedzieć, że nadu żywali swoich przywilejów. Widziałam, jak ojca twego obili lokaje księcia de Canaleilles dlatego, że nie dość szybko ustąpił z drogi ich panu. Nie lubiłam Austryaczki; była dumna i za dużo wydawała. Co do króla, sądziłam, że jest dobry i dopiero proces jego i skazanie zmieniły mój pogląd. Jednem słowem, nie żałuję dawnego porządku rzeczy, chociaż przeżyłam wówczas nie jedną chwilę wesołą. Ale nie mów mi, że Rewo-lucya zaprowadzi równość: ludzie nigdy nie będą równi, to jest niemożliwe, choćby kraj do góry nogami przewrócono; zawsze będą wielcy i mali, tłuści i chudzi.
Tak rozmawiając, ustawiała kuchenne sprzęty. Malarz już jej nie słuchał. Szukał w myśli sylwetki sankiulota, w czerwonej czapce i carmagnioli, który miał w jego talii kart, zastąpić waleta pik, skazanego na zagładę. Wtem zaskrobano do drzwi i do pracowni weszła dziewczyna wiejska, szeroka, niska, ruda, z krzywemi nogami, z bielmem na lewem oku, z okiem prawem tak blado-niebieskiem, że zdawało się białe, z ogromnemi wargami i wystającymi z za nich zębami.
Zapytała Gamelina, czy to on jest malarzem i czy może zrobić portret jej narzeczonego Fe-randa (Juliana), ochotnika w armii Ardeńskiej.
Gamelin odrzekł, że bardzo chętnie zrobi por tret za powrotem dzielnego wojaka. Dziewczyna łagodnie a natarczywie prosiła, by zechciał uczynić to zaraz.
Malarz, uśmiechając się mimowoli, zauważył, że bez modelu malować nie może. Biedna dziewczyna nic na to nie odrzekła: widocznie nie przewidziała była tej trudności. Z głową przechyloną na lewe ramię, z rękami złożonemi na brzuchu, stała nieruchoma, milcząca, trochę przygnębiona. Rozbawiony i wzruszony tą wielką naiwnością, malarz, chcąc rozerwać zmartwioną kochankę wsunął jej w rękę wizerunek ochotnika malowany akwarelą i zapytał, czy tak wygląda jej narzeczony z Ardennów. Dziewczyna wlepiła w papier spojrzenie swego martwego oka, które powoli ożywiło się, zabłysło, zajaśniało: szeroka twarz jej rozkwitła radosnym uśmiechem.
— To jego prawdziwe podobieństwo — rzekła wreszcie — to Ferrand, jak żywy. 1 zanim malarz pomyślał odebrać jej kartkę, ona drobno i starannie złożyła ją swemi grubemi czerwonemi palcami i wsunąwszy ją szybko między gors i koszulę, dała artyście asygnatę na pięć franków, skłoniła się, i wyszła lekko kulejąc.
Ul.
Po południu tegoż dnia Ewaryst udał się do obywatela Jana Glaise, handlarza rycin, sprzedającego też pudełka, tekturę i różnego rodzaju gry, na ulicy Honore, naprzeciwko Ora-toire, w blizkości Messageries, pod godłem »M i-łość malarze m«. Magazyn mieścił się na parterze starego domu; prowadziło doń szerokie wejście, u sklepienia uwieńczone powyginaną rozetą, otocz wejścia wypełniona byłaolejnem malowidłem przed-stawiającem »Sycyl i jeżyka czyli Miłość malarze m«, według kompozycyi Bouchera. Malowidło to ojciec Jana Blaise’a umieścić kazał w r. 1770; zacierało je słońce i deszcze. Z obydwóch stron drzwi, znajdowały się okna, równie szerokie jak wejście, z głowami nimf u szczytu i najwięk-szemi szybami jakie można było znaleźć; w nich wystawiano przed oczy przechodniom modne ryciny i najświeższe nowości w rytownictwie barw-nem. Tego dnia wystawione tam były sceny miłosne, traktowane z nieco sztywnym wdziękiem przez Boilly’ego: jako to, Nauka miłości małżeńskiej, Miękki opór. Ryciny oburzały jakobinów, prawdziwi zaś miłośnicy sztuki zachwalali je Towarzystwu sztuk pięknych. Była tam jeszcze Przechadzka w parku publicznym z elegantem w żółtych spodniach rozwalonym na trzech krzesłach, konie młodego Carlo Verneta, aerostaty, Kąpiel Wirginii i posążki według wzorów starożytnych.
Z pośród obywateli, którzy falą przepływali mimo sklepu, najgorsi oberwańcy, najdłużej zatrzymywali się przed piękną wystawą, radzi rozrywce, chciwi napatrzenia się obrazków, chcąc choć wzrokiem brać udział w dobrach tego świata. Podziwiali oni te cuda z szeroko otwartemi ustami, podczas gdy arystokraci zaledwie okiem rzucali, marszczyli brwi i oddalali się spiesznie.
Z daleka, jak tylko dojrzeć mógł, spojrzał Ewaryst na okno ponad sklepem, na okno z lewej strony, za którego balkonikiem w kształcie muszli stała doniczka czerwonych gwoźczików. Było to okno pokoju Elodii, córki Jana Blaise. Handlarz rycin z jedyną swą córką zamieszkiwał pierwsze piętro domu. Ewaryst, zatrzymawszy się chwilkę przed sklepem dla odetchnięcia, nacisnął klamkę.
Obywatelka Elodya właśnie sprzedała była dwie ryciny kompozycyi Fragonarda syna i Nai-geona, starannie wybrane z pośród wielu innych.
Przed schowaniem otrzymanych asygnat do kasy, przeglądała je kolejno pod światło, by sprawdzić cienkość, prążkowanie i znaki papieru, niespokojna, gdyż fałszywych pieniędzy było prawie tyleż w obiegu co prawdziwych: bardzo szkodziło to handlowi. Jak dawniej podrabiacze podpisu króla, tak teraz podrabiacze monety narodowej, karani byli śmiercią; znajdowano jednak ręczne drukarnie assygnat w każdej piwnicy. Szwajcarowie wprowadzali miliony fałszywych asygnat, stosami paczek rozrzucano je po oberżach; Anglicy całe ładunki dostawiali na nasze wybrzeża, chcąc zdyskredytować Rzeczpospolitę i patryotów doprowadzić do nędzy. Elodya obawiała się otrzymać zły banknot a bardziej jeszcze bała się puścić go w dalszy obieg, aby nie uchodzić za wspólniczkę Pitt’a. Spuszczała się jednak na swoje szczęście i pewna była, że w każdej okoliczności ze sprawy się wywinie.
Ewaryst spojrzał na nią tym wzrokiem posępnym, który lepiej niż wszelkie uśmiechy wyraża miłość. Ona spojrzała nań z minką szyderczą, podnosząc czarne oczy, pochodziło to stąd, że wiedziała iż jest kochaną i rada była temu, a minka taka podnieca zakochanego, każe mu się skarżyć i doprowadza do oświadczyn, — jeśli one nie nastąpiły dotąd, jak to było właśnie z Ewarystem.
Schowawszy asygnaty do kasy, wyjęła z ko szyczka białą szarfę, którą zaczęła była haftować i zabrała się do roboty. Była pracowita i zalotna, a ponieważ igłą władała jednocześnie dla podobania się i dla sporządzenia sobie ozdoby, więc haftowała na różne sposoby stosownie do tego, kto patrzał na nią. Haftowała niedbale dla tych, którym udzielić chciała miękkiego omdlenia: kapryśnie, jeśli czyjem miłosnem zmartwieniem poigrać chciała. Dla Ewarysta, którego uczucie poważne utrzymać chciała, haftowała starannie.
Elodya nie była ani bardzo młoda, ani bardzo ładna. Na pierwsze wejrzenie mogła raczej uchodzić za brzydką. Brunetka, miała cerę oliwkową, czarne aż w granat wpadające włosy, wymykające się z pod wielkiej białej chustki niedbale okręconej około głowy, czoło nizkie, pod którem pałały ogniste oczy. W jej okrągłej, śmiejącej się twarzy o wydatnych kościach policzkowych, nieco płaskiej, sielskiej i zmysłowej, malarz dopatrywał się podobieństwa z głową fauna Borghese, którego boską swawolność podziwiał w odlewie. Małe wąsiki dodawały wyrazu jej namiętnym wargom. Łono, które zdawało się wezbrane tkliwością, podnosiło chusteczkę skrzyżowaną na piersiach według tegorocznej mody. Gibka jej kibić, nogi szybkie, całe silne jej ciało poruszało się z prostym i rozkosznym wdziękiem. Spojrzenie jej, tchnienie, dreszcze przebiegające ciało, wszystko pożądało serca i obiecywało upojenia miłosne. Za ladą kupcowej, wyglądała jak nimfa tańca, bachantka Opery, pozbawiona rysiej skóry, tyrsu i wieńców bluszczu, ukryta i zaklęta czarami w skromną postać gosposi a la Chardin.
— Ojca mego niema w domu — rzekła do malarza — zaczekaj pan na niego, niebawem przyjdzie.
Małe śniade rączki szybko przebiegały igłą po batyście.
— Podoba się panu ten wzór, panie Gamelin?
Gamelin nie umiał udawać. Miłość dodawała mu odwagi i podniecała jego szczerość.
— Haftujesz z wielką wprawą, obywatelko — rzekł — ale prawdę mówiąc deseń, jaki ci narysowano, nie jest dość prosty, dość nagi; przebija w nim afektowany gust, który zbyt długo panował we Francyi w ozdabianiu materyi, mebli, tapet. Te kokardy, girlandy, przypominają małostkowy, sztuczny styl, jaki był w modzie za czasów tyrana. Smak odradza się. Niestety! daleko odbiegliśmy odeń. Za niecnego Ludwika XV, ornamentyka miała coś chińskiego. Robiono brzuchate komody z antabami śmiesznie pokrzywionemi, przydatnemi na to tylko by je w piec rzucić, żeby się pa-tryoci przy nich grzali. Tylko prostota jest piękna.
Trzeba powrócić do wzorów starożytnych. David rysuje łóżka i fotele według wazonów etruskich i malowideł Herkulanum.
— Widziałam takie łóżka i fotele — rzekła Elodya — są bardzo piękne. Niedługo nikt nie zechce innych. Razem z panem uwielbiam wzory starożytne.
— To też, obywatelko, — odrzekł Ewaryst — gdybyś była szarfę tę ozdobiła wyszyciem a la grec, liśćmi bluszczowymi, wężami i krzyżowanemi strzałami, byłaby ona godną Spartanki... i ciebie. Możesz jednak zachować ten deseń, uproszcza-jąc go nieco, sprowadzając go do linii prostej.
Zapytała go, co trzebaby usunąć.
Ewaryst nachylił się nad szarfą; policzki jego musnęły loki Elodyi. Ręce ich spotykały się na batyście, oddechy się mięszały. Ewaryst doświadczał w tej chwili niezmiernej radości; ale czując przy swych wargach wargi Elodyi, cofnął się nagle, zalękniony, że może obraził młodą dziewczynę.
Obywatelka Blaise kochała Ewarysta Gamelin; uważała, że jest wspaniały z temi płomiennemi oczami, z pięknym owalem bladej twarzy, z bujnymi, czarnymi włosami rozdzielonymi nad czołem i falą spadającymi na ramiona, z tą poważną chłodną miną, surowem obejściem i stanowczem słowem, nie schlebiającem nigdy. A że go kochała, przypisywała mu dumny talent artysty, który kiedyś objawi się arcydziełami i imię jego rozsławi, i za to kochała go jeszcze mocniej. Obywatelka Blaise nie żywiła kultu dla skromności i czystości męskiej. Jej poczucie moralne nie byłoby obrażone, gdyby mężczyzna uległ namiętności, upodobaniu, pożądaniu; kochała Ewarysta czystym, ale nie dla tego kochała go że takim był, widziała tylko w tem tę korzyść dla siebie, że nie potrzebuje obawiać się rywalek, i że nie zazna męki zazdrości i podejrzeń.
Tym razem jednak wydał jej się zbyt powściągliwym. Jeśli Arycya Racinowska, kochając Hipolita, podziwiała surową cnotę młodego bohatera, czyniła to w nadziei, że tę cnotę pokona; zapewne biadałaby nad surowością obyczajów, którychby nie był złagodził dla niej. 1 gdy tylko nadarzyła się sposobność, oświadczyła nawpół swoje uczucia, by zmusić go do oświadczenia zupełnego. Za przykładem tej tkliwej Arycyi obywatelka Blaise chętnie wierzyła, że w miłości pierwszy krok winna uczynić kobieta. »Najbardziej zakochani, myślała sobie, są najmniej śmiali; potrzeba im pomocy, zachęty. Niewinność ich jest tak wielka, że kobieta przebiegnie pół drogi i więcej, a oni ani to spostrzegą, byle tylko zachować im pozór śmiałego z ich strony ataku i sławę zdobywców«. Co do wyniku sprawy była spokojna, wiedziała bowiem na pewno (i nie ulegało to żadnej wątpliwości) że Ewaryst, zanim Rewolucya zrobiła zeń bohatera, kochał bardzo po ludzku kobietę, proste stworzenie, odźwierną akademii.
Elodya, nie będąc już niewiniątkiem, pojmowała różne rodzaje miłości. Uczucie, jakie wzbudzał w niej Ewaryst, było dostatecznie głębokie, by nie zawahała się poświęcić mu życia. Była gotowa poślubić go, była jednak pewną, że ojciec nie przystanie na związek jedynego dziecka z artystą ubogim i nieznanym. Gamelin nie posiadał nic, handlarz rycin obracał wielkiemi sumami pieniędzy. Skład rycin pod godłem »Miłość m a-larzem« przynosił dobre dochody, spekulacye giełdowe jeszcze większe, nadto od niedawna Blaise wszedł był w spółkę z dostawcą trzciny i stę-chłego owsa dla konnicy Rzeczypospolitej. Zresztą syn nożownika z ulicy Śgo Dominika był niewiele znaczącą osobistością w porównaniu z wydawcą rycin, znanym w całej Europie, spokrewnionym z Blaizot’ami, Basan’ami, Didot’ami, bywającym u obywateli Saint-Pierre i Florian. Jako posłuszna córka, nie uważała, by zgoda ojca była jej koniecznie potrzebna do ustalenia losu. Ojciec jej wcześnie owdowiał; z usposobienia lekkomyślny i chciwy, wielki kobieciarz, ciągle interesami za jęty, nigdy nie troszczył się nią zbytecznie, dał jej róść i rozwijać się swododnie, bez rad, bez przywiązania. Nie troszczył się o to, by jej strzedz, lecz raczej o to, by nie wiedzieć o postępowaniu córki, której ognisty temperament i silniejsze od pięknej twarzy ponęty, jako znawca, doskonale oceniał. Zbyt wspaniałomyślna, by się strzedz zbytnio, zanadto mądra by się zgubić, rozumna w swych szaleństwach, nigdy nie pozwoliła miłości przekroczyć granic konwenansu. Ojciec wdzięcznym jej był za tyle ostrożności, a że odziedziczyła po nim zmysł kupiecki i zamiłowanie do przedsiębiorstw, nie troszczył się o tajemnicze przyczyny, które odstręczały od małżeństwa dziewczynę tak dojrzałą i zatrzymywały ją w domu, gdzie zastępowała, można rzec śmiało — służącą i czterech subjektów. Mając lat dwadzieścia siedm, uważała, że lata jej i doświadczenie, pozwalają jej samej urządzić swe życie bez zasięgania rad i spełniania woli ojca młodego, roztargnionego i lekko-ducha.
Ale by mogła poślubić Gamelina, musiał by pan Blaise pomyśleć o losie tego biednego zięcia, dopuścić go do udziału w interesie, zapewnić mu robotę, jak ją zapewniał innym artystom, wreszcie w ten lub inny sposób stworzyć mu dochody; tu była trudność, uważała bowiem za niemożliwe,
Wybór pism JX. żeby ojciec to zaofiarował, a za wątpliwe, by Ewaryst to przyjął, — tak mało sympatyi było między tymi dwoma ludźmi. Trudność ta była wielką troską dla tkliwej i rozumnej Elodyi. Nie straszną jej była myśl połączenia się z ukochanym związkiem tajemnym i zaprzysiężenia sobie wspólnej wiary jedynie w obliczu twórcy przyrody. Filozofia jej nie widziała nic zdrożnego w takim związku. Swoboda, w jakiej żyła, czyniła ten związek możliwym; uczciwy i cnotliwy charakter Ewarysta zapewniał jej stałość niezmienną. Ale Gamelin zaledwie miał sam z czego żyć i utrzymać starą matkę; zdawało się niemożliwem, by w takiem ubóstwie mogło znaleźć się miejsce dla miłości, choćby ograniczonej do prostoty natury. Zresztą Ewaryst nie oświadczył był jeszcze swych uczuć i zamiarów. Obywatelka Blaise spodziewała się wkrótce do tego go zmusić.
Zatrzymała jednocześnie swą igłę i rozmyślania.
— Obywatelu Ewaryście — rzekła — szarfa ta podobać mi się będzie, o ile podobać się będzie panu. Narysuj mi pan wzór, proszę. Czekając nań, rozpruję jak Penelopa to, co zrobiłam w twej nieobecności.
Ewaryst odrzekł z ponurym zapałem.
— Podejmuję się tego, obywatelko. Wyrysuję ci miecz Harmodiusa: szpadę wśród wieńca. 1 wyjąwszy ołówek począł szkicować szpady i kwiaty w swym umiłowanym, prostym i nagim stylu. Równocześnie wykładał swoje teorye.
— Odrodzeni Francuzi — mówił — muszą odrzucić wszystkie spuścizny służalstwa: zły gust, zły kształt, zły rysunek. Watteau, Boucher, Fra-gonard pracowali dla tyranów i niewolników. W pracach ich ani śladu dobrego stylu, ani czystej linii, nigdzie natury, prawdy. Maski, lalki, szmaty, małpiarstwo. Potomność pogardzi ich błahemi pracami. Za sto lat wszystkie obrazy Watteau wzgardzone przepadną na strychach; w 1893 r. młodzi uczący się malarze pokryją swymi szkicami płótna Bou-chera, David wskazał drogę: zbliża się on do wzorów starożytnych; ale nie jest jeszcze dość prosty, dość wielki, dość nagi. Nasi artyści jeszcze bardzo wiele nauczyć się mogą z fryzów Herkulanum, z płaskorzeźb rzymskich, z waz etruskich...
Mówił długo o pięknie starożytnem, poczem powrócił do Fragonarda, do którego czuł gorącą nienawiść.
— Czy znasz go, obywatelko?
Elodya skinieniem głowy, potaknęła.
— Znasz też zapewne ojca Greuze’a, zaiste jest on dostatecznie śmieszny ze swym czerwonym frakiem i szpadą. Ale wygląda jak mędrzec grecki w porównaniu z Fragonardem. Spotkałem w tych dniach tego nędznego starca, drepcącego pod arkadami Palais — Egalite, był wypudrowany, wy-świeżony, uśmiechnięty, wstrętny. Na ten widok zapragnąłem by w braku Apollona, jakiś dzielny miłośnik sztuk pięknych powiesił go na drzewie i zdarł zeń skórę jak z Marsyasa, na wieczny przykład dla złych malarzy.
Elodya zwróciła nań spojrzenie swych wesołych płomiennych oczu.
— Umiesz nienawidzieć, panie Gamelin; czy należy przypuszczać, że umiesz także ko.....
— To ty, Gamelin? — ozwał się głos tenorowy, głos obywatela Blaise, który wracał do sklepu, w skrzypiących butach, z brzęczącymi brelokami, z rozwianemi połami fraka, w ogromnym czarnym kapeluszu, którego rogi spuszczały mu się na ramiona.
Elodya wstała, zabrała koszyk i poszła na górę do swego pokoju.
— I cóż Gamelin — zapytał obywatel Blaise — czy mi coś nowego przynosisz?
— Być może — rzekł malarz. 1 przedstawił myśl swoją.
— Nasze karty do gry, — rzekł — to rażący kontrast ze stanem obyczajów. Nazwy walet, król, obrażają uszy patryotów. Obmyśliłem i wykonałem nową talję kart rewolucyjnych, w której królów, damy, waletów zastępują Wolności, Równości, Braterstwa; asy otoczone rózgami liktorskiemi nazywają się Prawami... Zapowiada się Wolność trefle, T^ówność pik, Braterstwo karo, Prawo \ier... Zdaje mi się, że karty te są dzielnie narysowane, mam zamiar kazać rytować je akwafortą przez Demahis’a i wziąć na nie patent. ] wyjmując z teczki kilka akwarelą wykończonych figur, artysta podał je handlarzowi rycin.
Obywatel Blaise nie przyjął ich i odwrócił głowę.
— Mój mały — rzekł — zanieś to do konwentu, który zaszczyci cię może specyalnem posłuchaniem. Ale nie spodziewaj się wyciągnąć choć szeląga ze swego nowego pomysłu, który nowym nie jest. Przyszedłeś za późno. Twoja rewolucyjna talja kart jest trzecią z rzędu, którą mi przynoszą. Twój kolega Dugourc ofiarował mi w zeszłym tygodniu karty do pikiety z czterema Geniuszami, czterema Wolnościami, czterema Równościami. Proponowano mi inną talję z mędrcami, wodzami, Katonem, Rousseau, Hannibalem, nie wiem z kim jeszcze!... A karty te miały nad twemi, mój przyjacielu, tę wyższość, że były grubo rysowane i ryte na drzewie scyzorykiem. Jakże mało znasz ludzi, skoro przypuszczasz, że gracze używać będą kart rysowanych w guście Davida, a rytych na sposób Bartolozzi’ego! A i to jest dziwnem z twej strony złudzeniem, by tyle zachodu trzeba było dla zastosowania starych kart do nowego porządku rzeczy. Poczciwi sankiuloci radzą sobie sami i poprawiają tę nieprawomyślność, zapowiadając «tyran« lub po prostu «gruba świnia!» Posługują się swemi brudnemi kartami i nigdy nie kupią innych. Dużo potrzeba kart w szulerniach Palais-Egalité: radzę ci iść tam i zaofiarować swoje Wolności, J^ówności i... jak tam powiedziałeś?... swoje Prawa kier... krupierom i graczom... wrócisz potem i powiesz mi, jak cię przyjęli!
Obywatel Blaise usiadł na ladzie, palcami strzepnął źdźbła tabaki ze swych żółtych nankinowych spodni i patrząc na Gamelina z łagodnem współczuciem:
— Pozwolisz, obywatelu malarzu, bym dał ci dobrą radę: jeśli chcesz zarobić na życie, porzuć twoje karty patryotyczne, twoje symbole rewolucyjne, herkulesów, hydry, furye ścigające zbrodnie, twoich geniuszów Wolności, a maluj mi ładne dziewczyny. Zapał obywateli do odrodzenia się stygnie z czasem, natomiast mężczyźni zawsze będą kochać kobiety. Maluj mi ładne różowiutkie kobietki z małemi nóżkami i rączkami. 1 wsadź sobie w głowę, że nikt się już nie interesuje Re-wolucyą, nikt nie chce słyszeć o niej.
Ewaryst Gamelin zdębiał na te słowa.
— Co! nie chcą już słyszeć o Rewolucyi?! Ależ zdobycie wolności, zwycięztwa naszych armii, kara na tyranów zadziwiać będą najodleglejszą potomność! Jakże my mielibyśmy się tem nie przejmować?... Co! sekta sankiulota Jezusa przetrwała prawie ośmnaście wieków, a kult Wolności miałby być zniesiony zaledwie po czterech latach istnienia!
Jan Blaise odparł tonem wyższości.
— Ty tkwisz w marzeniu, mój kochany; ja — w rzeczywistości, w życiu. Wierz mi, mój przyjacielu, Rewolucya nudzi: trwa za długo. Pięć lat zapału, pięć lat ucisków, rzezi, przemów, mar-sylianki, bicia we dzwony, ^arystokratów na latarnię)), głów obnoszonych na dzidach, kobiet jadących na armatach, drzew Wolności wieńczonych czerwoną czapką, starców i dziewic w białych szatach na ukwieconych wozach, pięć lat więzień, gilotyny, niedostatku, afiszów, kokard, pióropuszy,, szabel, carmagnioli — to dużo, bardzo dużo! Zresztą zaczynamy już nic nie rozumieć. Za dużo widzieliśmy tych wielkich obywateli, których powiedliście na Kapitol po to tylko, by ich strącić ze skały Tarpejskiej; Necker, Mirabeau, La Fayette, Bailly, Petion, Manuel, i tylu innych. Któż nam zaręczy, ża nie taki sam los czeka waszych nowych bohaterów?... Już nic nie wiadomo.
— Wymień ich, obywatelu Blaise, wymień ich, tych bohaterów, których zamierzamy poświęcić! — rzekł Gamelin tonem, który przywołał handlarza rycin do ostrożności.
— Jestem republikaninem i patryotą — odrzekł z ręką na sercu. — Jestem takimże republikaninem, takimże patryotą, jak ty, obywatelu Ewaryście Gamelin. Nie podejrzywam twojej prawomyślności i nie oskarżam cię bynajmniej O zmienność. Wiedz, że o mojej prawomyślności i poświęceniu dla sprawy publicznej świadczą liczne czyny. Chcesz znać moje zasady, oto są: Zaufaniem swem darzę każdego, kto zdolny jest służyć narodowi. Przed ludźmi, których głos publiczny powołał na niebezpieczne stanowiska sprawowania władzy prawodawczej, jak Marat, Robespierre, korzę się i gotów jestem pomagać im w miarę mych słabych sił, zapewnić im współdziałanie dobrego obywatela. Komitety zaświadczyć mogą o mojej gorliwości i poświęceniu. Wespół z dobrymi patryotami dostawiałem owies i furaż dla naszej dzielnej konnicy, obuwie dla naszych żołnierzy. Dziś nawet wysyłam 60 wołów do Vernon dla armii południowej, przez kraj rojący się od rozbójników i emisaryuszów Pitta i Kondeusza. Ja nie rozprawiam; działam.
Gamelin spokojnie włożył swoje akwarele do teczki, zawiązał je tasiemkami i wsunął pod pachę.
— Dziwna w tem sprzeczność — wyrzekł z ściśniętymi zębami — pomagać naszym żołnierzom, roznosić na świat wolność, którą u siebie zdradza się, siejąc niepokój i zamęt w duszy jej obrońców... Żegnam, obywatelu Blaise.
Zanim zapuścił się w uliczkę ciągnącą się wzdłuż Oratoire, Gamelin z sercem wezbranem miłością i gniewem zwrócił wzrok na czerwone gwoździki, kwitnące na parapecie okna. Nie wątpił on o zbawieniu ojczyzny. Nieobywatelskim słowom Jana Blaise przeciwstawiał swoją gorącą wiarę rewolucyjną. Musiał jednak przyznać, że ten kupiec nie bez pozoru słuszności mówił, że odtąd lud paryski przestaje interesować się wypadkami. Niestety! aż nazbyt widocznem było, że zapał pierwszej chwili zastąpiła ogólna obojętność i ie nie zobaczy się więcej tych na jeden ton nastrojonych tłumów z roku osiemdziesiątego dziewiątego, tych milionów dusz harmonijnych, tłoczących się v dziewięćdziesiątym roku koło ołtarza skonfedetowa-nych. Więc cóż! dobrzy obywatele podwoją swą gorliwość i śmiałość, rozbudzą drzemiący lud, dając mu do wyboru wolność lub śmierć. Tak dumał Gamelin, a myśl o Elodyi podtrzymywała jego odwagę.
Zaszedłszy na wybrzeża rzeki, ujrzał słońce na widnokręgu, wśród ciężkich chmur, podobnych do gór płonącej lawy; dachy miasta pławiły się w złotym blasku; szyby okien rzucały błyskawice. 1 Gamelin wyobrażał sobie Tytanów, jak ze szczątków starych światów kują Dice, gród śpiżowy.
Nie mając kęsa chleba dla siebie i matki, marzył o nieskończonym biesiadnym wszechświata stole, do którego zasiądzie ludzkość odrodzona. Tymczasem starał się przekonać sam siebie, że ojczyzna, jak dobra matka, wyżywi swego wiernego syna. Nie dając pokonać się wzgardom handlarza rycin, wmawiał w siebie, że jego pomysł kart rewolucyjnych jest dobry i nowy i że w tych udat-nych akwarelach pod pachą trzyma majątek. «Des-mahis’owi powierzę ich rytowanie — myślał. — Wydamy sami te karty patryotyczne i w miesiąc sprzedamy z pewnością z jakie dziesięć tysięcy, po franku ralja.s I niecierpliwie chcąc jak najprędzej urzeczywistnić ten projekt, skierował swe kroki na quai de la Ferraille, gdzie nad szklarzem mieszkał Demahis.
Wchodziło się doń przez sklep. Szklarzowa uprzedziła Gamelina, że obywatela Demahis niema w domu; malarza nie mogło to zadziwić, znał bowiem kapryśne i leniwe usposobienie swego przyjaciela i dziwił się zawsze, jak przy takim braku wytrwałości mógł tak dużo i tak dobrze rytować. Gamelin postanowił nań poczekać. Zona szklarza podała mu krzesło. Była mrukliwa i żaliła się, że interesy źle idą, chociaż mówiono, że Rewolucya, rozbijając szyby, wzbogaca szklarzy.
Noc zapadała: nie chcąc czekać dłużej, Gamelin pożegnał szklarzową. Przechodził właśnie przez Pont-Neuf, gdy od strony quai des Morfondus ukazali się konni gwardziści z pochodniami. Roztrącali przechodniów i z wielkim szczękiem szabel eskortowali wózek wolno wiozący na gilotynę człowieka, którego nazwiska nikt nie znał, jakiegoś byłego arystokratę, pierwszego skazańca nowego trybunału rewolucyjnego. Z pomiędzy kapeluszy straży widać go było nie wyraźnie, siedział z za-wiązanemi na plecach rękami, z głową obnażoną i chwiejącą się, zwróconą ku tyłowi wózka. Kat stał przy nim o bok wozu oparty. Zatrzymujący się przechodnie szeptali między sobą, że jest to zapewne jeden z tych, co lud głodzą, i patrzyli obojętnie. Gamelin, zbliżywszy się, poznał wśród widzów Demahis’a, usiłującego przedrzeć się przez tłum i wyprzedzić pochód. Zawołał go i położył mu rękę na ramieniu. Demahis odwrócił głowę. Był to młodzian piękny i silny. W akademji mawiano niegdyś, że ma głowę Bacchusa na ramionach Herkulesa. Przyjaciele nazywali go «B*rba roux» z powodu podobieństwa do tego przedstawiciela ludu.
— Chodź, — rzekł Gamelin — muszę pomówić z tobą w ważnej sprawie.
— Daj mi pokój 1 — odrzekł żywo Demahis. 1 rzucił kilka słów niewyraźnych, czekając na sposobną chwilę, żeby pobiedz dalej.
— Szedłem za boską kobietą, w słomkowym kapeluszu; modniarka jakaś, z jasnymi lokami: ten przeklęty wózek mnie od niej oddzielił... Wyminęła go, już jest na końcu mostul
Gamelin probował przytrzymać go za ubranie, zapewniając, że rzecz jest ważna.
Ale Demahis już wsunął się między konie, straż, szable i pochodnie w pościgu za swą mo-dniarką.
Była godzina dziesiąta rano. Kwietniowe słońce sączyło blaski przez delikatne listki drzew.
Odświeżone burzą nocną powietrze było rozkosznie łagodne i przejrzyste. Od czasu do czasu jeździec, przejeżdżający przez aleję Wdów, mącił ciszę samotności. Na skraju cienistej alei, obok chatki pod godłem ot la belle Lilloise, na drewnianej ławce Ewaryst czekał na Elodyę. Od dnia, w którym palce ich spotkały się na batyście szarfy i oddechy ich się zmięszały, Ewaryst nie pokazał się więcej w magazynie pod znakiem «Miłość ma-larzem». Przez cały tydzień, jego dumny stoicyzm i z dnia na dzień wzrastająca nieśmiałość, trzymały go zdaleka od Elodyi. Napisał był do niej list poważny, ponury, gorący, w którym przedstawił zarzuty, jakimi obarcza obywatela Blaise, zamilczał zaś miłość swą i ból, i zapowiadał swe niezmienne postanowienie nie powrócić nigdy do magazynu rycin. Okazywał też w wykonaniu tego postanowienia większą stałość, niżby życzyć sobie mogła jego tkliwa kochanka. Wręcz przeciwnego 46 ^®®^(^^x^x^g£^)^)^)gggg^)(S(3£) usposobienia, Elodya skłonna była bronić swego dobra w każdej okoliczności, pomyślała też zaraz, jak odzyskać swego miłego. Z początku chciała iść doń do pracowni przy placu de Thionwille. Ale znając jego ponure usposobienie, wnosząc z listu, że serce jego silnie wzburzone, bała się, by łącząc we wspólnej urazie ojca i córkę, nie postarał się o to, by nie widzieć jej więcej; uznała zatem, że lepiej naznaczyć mu schadzkę romantyczną i sentymentalną, od której nie będzie mógł się uchylić, ona zaś będzie mogła swobodnie przekonywać go, a dzięki sprzyjającej jej celom samotności, oczaruje go i pokona.
Naówczas we wszystkich ogrodach angielskich, we wszystkich modnych parkach uczeni architekci wznosili chatki, schlebiające sielskim gustom mieszczuchów. Chatka »a la belle Lilloisea, zajmowana przez cukiernika sprzedającego chłodzące napoje, opierała swą udawaną nędzę na artystycznie naśladowanych szczątkach starej wieżycy, i w ten sposób łączyła urok wiejski z melancholią ruin. 1 jak-gdyby nie dość było chatki i rozwalonej wieży dla wzruszenia dusz tkliwych, cukiernik wzniósł pod wierzbą grobowiec, kolumnę uwieńczoną urną żałobną z napisem: «Kleona swemu wiernemu Azorowi». Chatki, ruiny, grobowce... W przededniu zguby arystokracya powznosiła w swych parkach dziedzicznych te symbole ubóstwa, zniszczenia i śmierci. Teraz mieszczanie patryoci lubili pić, tańczyć, kochać w sztucznych chatkach, w cieniu sztucznych klasztorów sztucznie zrujnowanych, wśród sztucznych grobowców, bo tak jedni jak drudzy byli miłośnikami przyrody, uczniami Jana Jakóba Rousseau, mieli jednako serca tkliwe i filozofii pełne.
Przybywszy na schadzkę przed oznaczoną porą, Ewaryst mierzył czas biciem swego serca niby wahadłem zegara. Przeszedł patrol prowadząc więźniów. W dziesięć minut później młoda kobieta w różowej sukni, według zwyczaju z bukietem kwiatów w ręku w towarzystwie młodzieńca w trój-graniastym kapeluszu, czerwonym fraku, spodniach i kamizelce w paski, wsunęli się do chatki, tak podobni do kochanków dawnego porządku, że należało chyba wierzyć wraz z obywatelem Blaise, iż są w ludziach cechy charakteru, których żadne rewolucye nie zmieniają.
Wkrótce nadeszła z Reuil czy Saint Cloud staruszka, niosąc w rękach pudło cylindrycznego kształtu, żywemi barwami malowane, i siadła na ławce obok Gamelina. Pudło, na którego pokrywie widniała wskazówka dla wyciągania losów, postawiła przed sobą. Kobiecina ta w ogrodach publicznych ofiarowywała małym dzieciom ciastka na los szczęścia. Była to kupcowa «radostek»; 48 5©(^^(®®(S©£©^(ŚiE)Śg)(£S(Śg(£g)£3)(jB!?3aŚg pod tą nową nazwą sprzedawała dawny rodzaj ciastek, bo czy to że stara niepamiętnych czasów sięgająca nazwa «zapomnianek» przywodziła na myśl natrętne pojęcie długu, niepamięci, czy prosto z kaprysu, frzapomniankis nazywały się teraz «radostkami».
Stara końcem fartucha otarła pot z czóła i poczęła wywodzić żale na niesprawiedliwość boską, bo ciężkie życie daje ludziom. Jej mąż utrzymuje szynk nad rzeką w Saint-Cloud, a ona przychodzi codzień na Pola Elizejskie i, potrząsając grzechotką woła: «Radostki, łaskawe panie, radostki!». 1 cała ta praca nie wystarcza na zabezpieczenie ich starości. Widząc, że młody sąsiad z ławki gotów jest pożałować ją, obszernie wywodzić poczęła przyczyny swej biedy. To Rzeczpospolita, odbierając majątek bogaczom, odjęła biednym chleb od ust. 1 niema nadziei, ażeby się to zmieniło na lepsze, przeciwnie, po pewnych znakach widoczna, że będzie jeszcze gorzej. W Nanterre kobieta jedna wydała na świat dziecko z głową żmii, w Reuil piorun uderzył w kościół i stopił krzyż na dzwonnicy, nadto widziano wilkołaka w lesie Chaville. Zamaskowani ludzie zatruwają studnie i rozpylają w powietrzu proszki sprowadzające choroby.
Ewaryst ujrzał Elodyę, wyskoczyła z powozu. Pobiegł ku niej. Oczy młodej kobiety błyszczały ®^(S9(^(®C^g|}^^gg))Eg)g£Śg)£g)ŚI5!g) 49 w cieniu słomianego kapelusza; usta, równie czerwone, jak trzymane w ręku gwoździki, były uśmiechnięte. Czarny jedwabny szal podłużny skrzyżowany był na piersiach i związany z tyłu. Żółta suknia pozwalała widzieć szybkie ruchy kolan i odkrywała małe nóżki obute w nizkie trzewiki. Biodra były prawie zupełnie wolne, gdyż Rewolucya oswobodziła kibić obywatelek: szeroka spódnica, poniżej bioder wzdęta, skrywała kształty, przesadzając je, i osłaniała rzeczywistość, powiększając jej obraz.
Ewaryst chciał przemówić, ale nie mógł znaleźć słów, i wyrzucał sobie swe zmieszanie, które Elodyi stokroć milsze było, niż najczulsze powitanie. Zauważyła też i poczytała to za dobry znak, że zawiązał dziś krawat kunsztowniej niż zazwyczaj. Podała mu rękę.
— Chciałam widzieć pana — rzekła — i pomówić. Nie odpowiedziałam na pański list: nie podobał mi się, nie odnalazłam w nim pana. Byłby przyjemniejszy, gdyby był więcej naturalny. Wyrządzałabym krzywdę twemu charakterowi i rozumowi, gdybym wierzyła, że istotnie nie chcesz pan już przyjść do naszego sklepu dlatego, że miałeś małą sprzeczkę polityczną z człowiekiem znacznie starszym. Zapewniam pana, że niema obawy, by mój ojciec źle pana przyjął, gdy przyjdziesz 4 do nas. Pan go nie zna: on nie pamięta już co panu mówił, ani co pan mu odpowiedział. Nie twierdzę, że między wami wielka istnieje sympatya, ale on nie zna urazy. Mówię szczerze: nie bardzo interesuje się panem... ani mną. Myśli tylko o swoich interesach i przyjemnościach.
Elodya szła do altanek z zieleni otaczających chatkę, on szedł za nią z pewnym wstrętem, wiedział bowiem, że były to miejsca schadzek dla sprzedajnej miłości i miłostek przelotnych. Wybrała stolik najbardziej ukryty.
— Mam ci tak wiele do powiedzenia, Ewaryście! Przyjaźń ma swoje prawa: pozwolisz mi z nich korzystać? Będę dużo mówiła o panu... i trochą o sobie, jeśli pozwolisz.
Cukiernik przyniósł karafkę limonady i dwie szklanki, Elodya napełniła je sama, przyzwyczajona do gospodarowania, a uczyniła to z wzruszającym wdziękiem. Opowiedziała mu dzieciństwo swoje, mówiła o piękności matki, którą wysławiać lubiła przez przywiązanie i jako źródło swej własnej urody; wychwalała dzielność swych dziadków, była bowiem dumna ze swego starego mieszczańskiego rodu. Opowiadała, jak, straciwszy w szesnastym roku życia tę cudną matkę, żyła bez pieszczoty, bez opieki. Opisała siebie taką, jak była, żywą, wrażliwą, śmiałą, i dodała:
— Ewaryście, przeżyłam młodość zbyt smutną i samotną, abym nie znała ceny takiego serca, jak twoje, i uprzedzam cię, że nie łatwo wyrzeknę się sympatyi, na którą sądziłam, że liczyć mi wolno i która jest mi droga.
Ewaryst spojrzał na nią tkliwie.
— Czyż być może, Elodyo, że nie jestem ci obojętny? Mogęż wierzyć...
Zatrzymał się z obawy, by nie powiedzieć zbyt wiele i nie nadużyć tak ufnej przyjaźni.
Podała mu poczciwą małą rączkę, wynurzającą się na wpół z ciasnego rękawa przybranego ko--ronką. Łono jej unosiło się westchnieniem.
— Przypisz mi, Ewaryście, wszystkie uczucia, które pragnąłbyś bym miała dla ciebie, a nie zawiedziesz się co do skłonnosci mego serca.
— Elodyo, Elodyo, czy to co mówisz powtórzysz jeszcze, gdy się dowiesz...
Zawahał się.
Ona spuściła oczy.
Ewaryst dokończył ciszej:
—...że cię kocham?
Usłyszawszy ostatnie słowa, zarumieniła się: z radości. 1 podczas, gdy oczy jej wyrażały tkliwą rozkosz, mimo woli uśmiech szyderski podnosił kąciki ust. Myślała sobie: «] jemu się zdaje, że pierwszy się oświadczył!... lęka się może rozgniewać mnie!«
Ale rzekła doń z dobrocią:
— Więc tego nie widziałeś, mój drogi, nie widziałeś, że cię kocham?
Zdawało im się, że są sami na świecie. W uniesieniu swem Ewaryst wzniósł oczy ku niebu, jaśniejącemu blaskiem i błękitem.
— Patrz, jak spogląda na nas niebo! Cudne jest i dobrotliwe, jak ty, ukochana moja; ma twój blask, łagodność i uśmiech.
Czuł się zjednoczony z całą przyrodą, pragnął, by ona miała udział w jego radości i chwale. Dla niego, dla uświetnienia jego zaręczyn, kwiaty kasztanów zapalały się jak kandelabry, płonęły olbrzymie pochodnie topoli.
Radował się siłą swą i wielkością. Ona tkliwsza i subtelniejsza, miększa i słodsza, rada była swej słabości i zaraz po zdobyciu go poddawała mu się zupełnie; teraz kiedy miała go pod swoją władzą, uznawała w nim pana, bohatera, boga, pragnęła słuchać go, podziwiać, oddać się cała. W cieniu altanki złożył na jej ustach długi, gorący pocałunek, pod którym zwisła jej ociężała głowa; w ramionach Ewarysta czuła, że ciało jej topnieje jak wosk.
Długo jeszcze mówili o sobie, zapominając o świecie całym. Ewaryst wypowiadał myśli ogólne i czyste, które Elodyę w zachwyt wprawiały. Ona mówiła o rzeczach tkliwych, pożytecznych, osobistych. Potem, gdy uznała, że nie może pozostać dłużej, podniosła się stanowczym ruchem, dała ukochanemu czerwone gwoździki zakwitłe u jej okna, i lekko wskoczyła do powoziku, który ją był przywiózł. Był to żółto malowany najęty powozik na wysokich kołach i zaiste nie było w nim nic szczególnego zarówno jak i w stangrecie. Ale Gamelin nigdy nie brał powozu, ani on, ani nikt z jego otoczenia. Gdy ujrzał ją na tych wysokich szybkich kołach, serce mu się ścisnęło, opadło go bolesne przeczucie: przez pewien rodzaj czysto intelektualnej halucynacyi zdawało mu się, że ten rumak unosi Elodyę po za świat rzeczywisty, po za czas obecny, ku jakiemuś bogatemu wesołemu miastu, do siedzib zbytku i rozkoszy, dla niego na zawsze niedostępnych.
Powóz zniknął. Zmieszanie Ewarysta przeszło, ale pozostał mu głuchy niepokój; czuł, że godziny tkliwości i zapomnienia, które przeżył, nie powtórzą się już nigdy.
Przeszedł przez Pola Elizejskie, gdzie kobiety w jasnych sukniach siedziały, szyjąc lub haftując, podczas gdy dzieci ich bawiły się pod drzewami. Sprzedawczyni radostek ze swem pudłem w kształ cie bębna, przypomniała mu tę, którą spotkał w alei Wdów, i zdało mu się, że między temi dwoma spotkaniami upłynął cały wiek jego życia. Minął plac Rewolucyi. W ogrodzie Tuileryi usłyszał donoszącą się zdaleka ową ogromną wrzawę wielkich dni, owe zgodne głosy, które, jak utrzymywali nieprzyjaciele rzeczypospolitej, umilknąć miały na zawsze. Przyspieszył kroku wśród wzrastających okrzyków i doszedł do ulicy Honore, zajętej tłumami mężczyzn i kobiet, wołających »Niech żyje Rzeczpospolita! niech żyje Wolność!» Mury ogrodów, okna, balkony, dachy pełne były widzów powiewających chustkami i kapeluszami. Poprzedzony przez sapera torującego drogę pochodowi, otoczony oficerami municypalnymi, gwardyą narodową, żandarmami, kanonierami, huzarami, zbliżał się zwolna na głowach obywateli człowiek o żółtej cerze, z głową otoczoną wieńcem dębowym, owinięty w stary zielony płaszcz z gronostajowym kołnierzem. Kobiety rzucały mu kwiaty. On toczył dokoła przenikliwe spojrzenie swych żółtych oczu, jakgdyby w tym tłumie entuzyastów szukał jeszcze wrogów ludu do wskazania, zdrajców do ukarania. Na jego drodze, Gamelin z gołą głową, łącząc swój głos ze stoma tysiącami głosów, zawołał gromko: ’
»Niech żyje Marat!« ®SgK?©Sg)JgSgK^SgXjgKŚg®ś©Ig)śg)Sg)gg)^) 55
Tryumfator wszedł jak Przeznaczenie do sali konwentu. Podczas gdy tłum zwolna się rozchodził, Gamelin wsparty o przydrożny słupek w ulicy Honore, przyciskał ręką mocno bijące serce. To, co widział przed chwilą, napełniało go płomiennym zapałem, wzniosłem uczuciem.
Czcił i kochał Marata, który co tydzień przyjmował go życzliwie w swym ubogim domu, stojącym dla wszystkich otworem; który mówił z nim z zapałem o sprawach publicznych, niekiedy wypytywał o zamiary wrogów ojczyzny i, choć obdarzony nieomylnem jasnowidzeniem, nie gardził zdaniem niezasłużonego jeszcze patryoty. Czcił tego człowieka chorego, z ogniem w żyłach, pożeranego wrzodami, oddającego resztę sił dla służby Rzeczypospolitej. Podziwiał, że nieprzyjaciele Sprawiedliwego, spiskując na jego zgubę, zgotowali mu tryumf; błogosławił trybunał rewolucyjny, który uniewinniając Przyjaciela ludu, wrócił konwentowi najgorliwszego, najbardziej nieskazitelnego prawodawcę. Przed oczami widział ciągle tę głowę trawioną gorączką, uwieńczoną wieńcem obywatelskim, tę twarz nacechowaną cnotliwą dumą i bezlitośną miłością, to oblicze zbolałe, zmienione, z kurczowo zaciśniętemi wargami, tę pierś szeroką, tego człowieka konającego, który z wysokości swego żywego tryumfalnego wozu, zdawał się wo 56 C^)(^)g)(®(®!g)(^)®g£)®S(g9@)(^29®)®® łać do współobywateli: «Bądźcie za mym przykładem patryotami aż do śmierci!*
Ulica była pusta, okryły ją cienie nocy; zapa-lacz latarni przeszedł ze swą latarką, a Gamelin szeptał:
— Aż do śmierci!...
V.
O dziewiątej rano Ewaryst zastał w ogrodzie Luksemburskim Elodyę; czekała nań na ławce.
Od miesiąca, od chwili gdy zamienili swe wyznania miłosne, widywali się codziennie, to w składzie rycin, to w pracowni przy placu Thionville, bardzo tkliwie, z powściągliwością, jaką ich stosunkowi nadawał charakter kochanka. Poważny, cnotliwy, deista, dobry obywatel, Ewaryst, mając połączyć się z ukochaną w obliczu prawa lub Boga, stosównie do okoliczności, czynić to chciał tylko jawnie, wobec świata. Elodya uznawała całą szlachetność tego postanowienia; ale wątpiąc o małżeństwie, które w tych warunkach było niemożli-wem, nie chcąc też iść wbrew przyjętym formom towarzyskim, w głębi duszy widziała rozwiązanie sprawy jedynie w związku, który jego trwałość uczyni szanownym, a tajemnica przyzwoitym. Spodziewała się też z czasem zwyciężyć skrupuły zbyt nieśmiałego kochanka. Ale nie chciała odkładać dłużej koniecznych zwierzeń i dlatego prosiła go 0 godzinę rozmowy w tym ustronnym ogrodzie przy kościele karmelitów.
Spojrzała nań tkliwie i szczerze, wzięła go za rękę, kazała usiąść przy sobie i zaczęła mówić wolno, ze skupieniem.
— Zbyt szanuję cię, mój Ewaryście, bym ci cośkolwiek ukrywać miała. Uważam się za godną ciebie; nie byłabym nią, gdybym ci nie wszystko powiedziała. Wysłuchaj mnie i bądź mym sędzią. Nie mam sobie do zarzucenia żadnego czynu niskiego, nikczemnego, lub podyktowanego korzyścią. Byłam słaba i łatwowierna... Musisz zważyć, mój drogi, trudne warunki mego życia. Wiesz, że nie miałam już matki; ojciec, młody jeszcze myślał tylko o swoich przyjemnościach i nie troszczył się o mnie. Byłam wrażliwą; przyroda obdarzyła mnie sercem tkliwem i duszą szlachetną, 1 choć nie odmówiła mi zdrowego i pewnego sądu, wówczas uczucie przeważało u mnie nad rozsądkiem. Niestety! przeważyło by i dzisiaj, gdy rozsądek i uczucie zgodnie oddają mnie tobie całą i na zawsze, Ewaryście!
Wyrażała się spokojnie, z umiarkowaniem, słowa jej były zgóry przygotowane; oddawna postanowiła była wyspowiadać się przed nim, gdyż była szczera i lubiła naśladować Jana Jakóba Rousseau; przytem bardzo rozsądnie myślała: ((Ewaryst dowie się kiedyś o tajemnicy, która nietylko moją jest własnością, lepiej więc, żeby wyznanie z własnej woli, zaszczyt mi przynoszące, uwiadomiło go o tem, o czem mógłby się kiedyś ku wstydowi memu dowiedzieć*. Tkliwa, przyrodzie powolna, nie czuła się bardzo winna, i to czyniło spowiedź jej mniej przykrą; zresztą liczyła, że powie to tylko co potrzeba.
— Ach! — westchnęła — czemużeś wtedy nie był przy mnie, Ewaryście, w chwilach gdy byłam sama, opuszczona?...
Gamelin wziął dosłownie prośbę Elodyi, by być jej sędzią. Z natury czy przez wychowanie literackie przygotowany do sprawiania domowych sądów, Ewaryst gotował się do przyjęcia wyznań Elodyi. Widząc, że ukochana się waha, dał znak, by mówiła.
Zaczęła bardzo prosto.
— Pewien młody człowiek, wśród wielu wad mający też wiele zalet, których nie taił, znalazł we mnie powab i zajął się mną z gorliwością zadziwiającą; był w kwiecie wieku, pełen wdzięku, miał stosunki ze ślicznemi kobietami, jawnie go uwielbiającemi. Nie z urody, nawet nie z rozumu mi się spodobał: umiał mnie zjednać, okazując mi miłość, i zdaje mi się, że kochał mnie prawdziwie. Był tkliwy, uprzedzający. Żądałam tylko zobo wiązań serca, a serce było niestałe... Oskarżam tylko siebie, ze swoich tylko czynów się spowiadam. Nie skarżę się nań, skoro stał mi się obcym. Ach! przysięgam ci, Ewaryście, jest on teraz dla mnie tak, jakgdyby nigdy nie istniał!
Umilkła, Gamelin nic nie odrzekł. Skrzyżował ręce na piersiach, wzrok jego był sztywny i ponury. Myślał równocześnie o kochance i o siostrze swej Julii. Julia także usłuchała kochanka; ale niepodobna — myślał — do nieszczęśliwej Elodyi, dała się wykraść, nie w omamieniu tkliwego serca, ale by znaleźć, zdała od swoich, zbytek i rozkosze. W surowości swojej potępił był siostrę i skłaniał się do potępienia kochanki.
Elodya mówiła dalej głosem łagodnym:
— Przesiąknięta byłam filozofią: wierzyłam, że ludzie są z natury uczciwi. Nieszczęściem mojem było, że spotkałam kochanka nie urobionego w szkole przyrody i moralności. Przesądy społeczne, ambicya, miłość własna, fałszywy punkt honoru uczyniły go egoistą, przeniewiercą.
Te wyrachowane słowa wywołały spodziewany skutek. Spojrzenie Gamelina złagodniało. Zapytał:
— Kto był twoim uwodzicielem? Czy go znam?
— Nie znasz go.
— Wymień mi jego nazwisko.
Przewidziała to pytanie i zdecydowana była nie odpowiadać na to. Podała tego powody.
— Oszczędź mnie, błagam cię. Dla ciebie i dla mnie już i tak za wiele powiedziałam.
A gdy nalegał,
— Dla naszej miłości nie powiem ci nic, coby w umyśle twoim bliżej określiło tego... obcego. Nie chcę stawić widma dla twojej zazdrości, nie chcę natrętnego cienia między mną a tobą. Przecież nie teraz, gdy o człowieku tym zapomniałam, dam go poznać tobie.
Gamelin nalegał, by wymieniła mu nazwisko uwodziciela. Tego słowa używał stale, gdyż nie wątpił ani chwili, że Elodya została uwiedziona, oszukana. Nie rozumiał nawet, by inaczej być mogło, by ona mogła posłuchać tajnego głosu krwi i ciała i być posłuszną pożądaniu nieprzepartemu. Nie mógł pojąć, by ta tkliwa i rozkoszna istota, ta piękna ofiara oddała się była sama. Dla zaspokojenia jego wyobrażeń trzeba było, by wzięta była przemocą lub chytrością, zgwałcona, wciągnięta w zastawione na nią sidła. Stawiał jej pytania w wyrażeniach ostrożne, ale ścisłe, stanowcze, krępujące. Pytał, jak zawiązał się ten stosunek, czy trwał długo lub krótko, czy był spokojny lub burzliwy i w jaki sposób został zerwany. Powracał ciągle do sposobów, jakich użył ten człowiek by ją uwieść, jakgdyby tamten koniecznie musiał był używać jakichś środków dziwnych, niesłychanych. Wszystkie te pytania zadawał napróżno. Z błagalnym i łagodnym uporem milczała, z zaciśnię-temi ustami i oczami pełnemi łez.
Jednak gdy Ewaryst zapytał, gdzie jest teraz ten człowiek, odrzekła:
— Opuścił Królestwo. ] szybko poprawiła się:
— Opuścił Francyę.
— Emigrant! — zawołał Gamelin.
Spojrzała nań milcząc, jednocześnie uspokojona i zasmucona, że oto sam stwarza sobie rzeczywistość zgodną ze swemi namiętnościami poli-tycznemi i tanim kosztem nadaje swej zazdrości barwę jakóbińską.
W rzeczy samej kochanek Elodyi był to kancelista prokuratoryi, pisarczyk-cherubinek, którego ubóstwiała była i na którego wspomnienie po trzech latach jeszcze żary na nią biły. On zaś starał się o względy zamożnych starszych pań; Elodyę porzucił dla doświadczonej damy, która wynagradzała jego zasługi. Wstąpiwszy po zniesieniu kancelaryi prawniczych do magistratu paryskiego, był obecnie huzarem sankiulotą i pieścideł-kiem jakiejś byłej arystokratki.
— Arystokrata! emigrant! — powtarzał Gamelin. (g®(^x^x^(gj)(g£jg)^xsgxgg)!g£)^)(ęg(^^)® 63
Elodya nie wyprowadzała go z błędu; bynajmniej nie pragnęła bowiem, by wiedział całą prawdę.
— I niecnie cię porzucił!
Spuściła głowę.
On przycisnął ją do serca.
— Droga ofiaro monarchicznego zepsucia, moja miłość zemści się na tym nędzniku. Oby niebo dało mi go spotkać! Potrafię go poznać!
Odwróciła głowę, zasmucona, uśmiechnięta, a zarazem zawiedziona. Chciałaby go mieć inteligentniejszym w sprawach miłości, naturalniejszym, bardziej brutalnym, Czuła, że dla tego przebacza tak łatwo, bo ma wyobraźnię chłodną. Uczynione zwierzenie nie budzi w nim tych uczuć, nie nasuwa mu przed oczy tych obrazów, które są męką zakochanych, wreszcie w tem uwiedzeniu widzi tylko fakt moralny i społeczny.
Wstali i przechadzali się po cienistych alejach ogrodu. On zapewniał ją, iż dlatego, że cierpiała, ceni ją stokroć więcej. Elodya nie żądała tak wiele; kochała go jakim był i podziwiała tlejący w nim geniusz sztuki.
Wychodząc z ogrodu Luksemburskiego, natknęli się na zbiegowiska w ulicy de 1’Egalite i około teatru Narodowego; nie zdziwiło ich to bynajmniej: od kilku dni panowało wielkie wzburzenie w najbardziej patryotycznych sekcyach; denuncyo nowano w nich frakcyę Orleańską i spólników Bris-sota, którzy, jak mówiono, sprzysięgli się na zgubę Paryża i rzeź republikanów. Gamelin sam podpisał był niedawno petycyę Gminy, żądającą wykluczenia dwudziestu członków. Chcąc przejść pod arkadą, łączącą teatr z sąsiednim domem, Ewaryst i Elodya musieli przerżnąć się przez grupę obywateli w carmagnolach, do których przemawiał młody wojskowy, piękny jak Amor Praksytelesa pod swym hełmem ze skóry pantery. Ten przecudny wojskowy oskarżał Przyjaciela ludu o brak energii.
— Ty śpisz, Maracie, — wołał — a federa-liści kują nam kajdany!
Zaledwie Elodya zwróciła na niego wzrok:
— Chodź Ewaryście! — zawołała żywo.
Tłum, jak mówiła, przeraża ją, boi się zemdleć w tym tłoku.
Rozeszli się na placu de la Nation, przysięgając sobie wieczną miłość...
Tegoż ranka bardzo wcześnie obywatel Brot-teaux podarował obywatelce Gamelin wspaniałego kapłona. Byłoby nieostrożnością, gdyby powiedział, skąd go otrzymał: dostał go bowiem od przekupki z hal miejskich, której niekiedy służył za sekretarza, a wiadomo było, że przekupki z hal żywią uczucia rojalistyczne i znoszą się z emigrantami. Obywa tclka Gamelin przyjęła kapłona wdzięcznem sercem. Nie często widzi się teraz takie sztuki: artykuły żywności drożeją. Lud obawia się głodu, arystokraci go pragną, a spekulanci przygotowują.
Obywatel Brotteaux zaproszony na obiad dla zjedzenia swej części kapłona, stawił się na zaproszenie i winszował gospodyni, że tak miły zapach potraw rozchodzi się z jej kuchni. Istotnie, w pracowni malarza pachniał dobry rosół.

— Bardzo pan uprzejmy — odrzekła zacna dama — należy przygotować żołądek na przyjęcie pańskiego kapłona: ugotowałam zupę jarzynową ze skórką słoniny i kością szpikową. Nic nie dodaje rosołowi takiego zapachu, jak kość szpikowa.

— To chwalebna zasada, obywatelko — rzekł stary Brotteaux. — ] rozumnie postąpisz, jeśli włożysz jutro, pojutrze i przez cały tydzień tę cenną kość do garnka, nie omieszka ona jeszcze nadać zapachu rosołowi. Tak postępowała Sybilla z Pan-zoust; gotowała ona kapuśniak ze skórką żółtej słoniny i starym savorados. Tak nazywa się w jej kraju, który jest i moim, kość szpikowa soczysta i smaczna.
— Dama, o której pan mówisz, — rzekła obywatelka Gamelin — musiała być bardzo wyrachowana, skoro tak długo kładła do zupy te same kości. 5 66
— Żyła skromnie, — odrzekł Brotteaux — była biedna, choć była prorokinią.
W tej chwili wszedł Ewaryst Gamelin, wzruszony jeszcze zwierzeniami, które był wysłuchał. Przysięgał sobie, że odnajdzie uwodziciela Elodyi, by pomścić na nim i miłość swoją i rzeczpospolitą.
Po zwykłych powitaniach obywatel Brotteaux ciągnął dalej wątek swej przemowy.
— Rzadko się zdarza, by prorocy bogacili się. Zbyt prędko świat poznaje się na ich oszustwie i to czyni ich nienawistnymi. Ale daleko silniej należałoby ich nienawidzieć, gdyby istotnie przepowiadali przyszłość. Życie człowieka byłoby nie do zniesienia, gdyby wiedział co go ma spotkać. Widziałby męki przyszłe, z ich powodu cier-piałbyjz góry, i nie cieszyłoby go dobro obecne, któ-regoby kres widział. Niewiadomość jest koniecznym warunkiem szczęścia ludzkiego i trzeba przyznać, że najczęściej się do tego stosujemy. Nie wiemy o sobie nic prawie, o innych — nic zupełnie. Niewiadomość zapewnia nam spokój, a kłamstwo — szczęście.
Obywatelka Gamelin postawiła zupę na stole, odmówiła modlitwę, kazała usiąść synowi i gościowi, i nie korzystając z miejsca, które jej obywatel Brotteaux obok siebie ofiarował, zaczęła jeść stojąc, wiedziała bowiem — jak mówiła — do czego ją grzeczność obowiązuje. ®(^^^2252££)5£)5g)(śE)S2)g2)2©sg)3£K£2£)(5£) 67
VI.
Była godzina dziesiąta rano. Powietrze skwarne bez tchnienia wiatru. Był to najgorętszy Lipiec jaki zapamiętano. W ciasnej ulicy Jerozolimskiej setka obywateli Sekcyi stała sznurem u drzwi piekarza, pod dozorem czterech żołnierzy gwardyi narodowej, którzy z bronią u nogi spokojnie palili fajkę.
Dekret konwentu zarządził normę w wydawaniu żywności; zboże i mąka natychmiast zniknęły. Jak Izraelici na puszczy, Paryżanie wstawali przed świtem, jeśli jeść chcieli. Wszyscy ci ludzie tłoczyli się jeden koło drugiego — mężczyźni, kobiety, dzieci, pod niebem, które paliło jak roztopiony ołów, rozkładało gnijące odpadki ścieków i potęgowało wyziewy potu i brudu. Popychali się, nawoływali, i patrzyli na siebie z wyrazem wszystkich uczuć, jakie istoty ludzkie żywić mogą jedne dla drugich; z antypatyą, obrzydzeniem, niechęcią, obojętnością. Wiedziano ze smutnych doświadczeń, że niema chleba dla wszystkich, to też ostatnio przybyli starali się przepychać naprzód: ci co tracili pole, narzekali, gniewali się i daremnie powoływali się na swe zdeptane prawa. Kobiety zaciekle rozpychały łokciami i biodrami, by zatrzymać swe miejsce lub zdobyć lepsze. Gdy ścisk stawał się jeszcze większym, wznosiły się okrzyki «nie pchać się!», na które każdy protestował, broniąc się tem, że sam jest popychany.
Dla uniknienia tych codziennych nieporządków, wyznaczeni przez sekcyę komisarze umyślili uwią zać do drzwi piekarza sznur, którego każdy trzymać się miał w szeregu; ale zbyt zbliżone ręce spotykały się na sznurze i rozpoczynały walkę; kto raz sznur wypuścił, nie mógł go już uchwycić z powrotem; niezadowoleni lub żartownisie rozcinali sznur, trzeba więc było ten sposób zarzucić.
W szeregu tym duszono się, omdlewano, żartowano, dowcipkowano, rzucano obelgi na arystokratów i federalistów, twórców całego nieszczęścia. Gdy pies przebiegał, wołano nań: Pitt. Niekiedy rozlegał się głośny policzek, wymierzony zuchwalcowi ręką dzielnej obywatelki, podczas gdy ściskana przez sąsiada młoda służąca, z przymkniętemi oczami i rozchylonemi ustami wzdychała słodko. Za każdem słowem, gestem, ruchem, pobudzającym żartobliwy humor Francuzów, grupa młodych swawolników zaczynała nucić fa ira, mimo protestów starego jakóbina, oburzonego, że do dwuzna cznych, nieprzyzwoitych żarcików używa się zwrotki wyrażającej całą republikańską wiarę w jasną i szczęśliwą przyszłość.
Rozlepiacz afiszów z drabiną pod pachą, nakleił na murze naprzeciw piekarni obwieszczenie Komuny, nakazujące wydawanie na racye świeżego mięsa z jatek. Przechodnie zatrzymywali się i odczytywali mokrą jeszcze kartę. Przekupka jarzyn z koszem na plecach zawołała grubym, rozbitym głosem:
— Poszły już piękne woły, niema! Ściskaj sobie kiszki!
Nagle z pobliskiego kanału rozeszła się tak smrodliwa woń, że kilku osobom słabo się zrobiło: kobieta jedna zemdlała. Powierzono ją gwardzistom, którzy zanieśli ją pod stojącą w pobliżu studnię. Zatykano sobie nos, szedł głuchy pomruk, zamieniano słowa pełne przerażenia i lęku. Zadawano sobie pytanie, czy może zakopano tu jakie zdechłe zwierzę, czy to trucizna jaka rozsypana ze złej woli, czy może zapomniane w którejś z piwnic zwłoki ofiary dni wrześniowych: arystokraty lub księdza.
— Czyż składano ich tu?
— Składano ich wszędzie!
— To musi być jeden z Chatelet. Widziałem ich ze trzystu, cały stos na Pont au Change. yo S5JS352X52K2I5
Paryżanie lękali się zemsty tych byłych arystokratów, którzy martwi, zatruwali im powietrze.
Ewaryst Gamelin zajmował także miejsce w szeregu, chciał oszczędzić starej matce trudu długiego postoju. Sąsiad jego obywatel Brotteaux towarzyszył mu, spokojny, uśmiechnięty, z Lukrecyuszem w rozwartej kieszeni brunatnego fraka. Zacny staruszek wychwalał tę scenę rodzajową, godną pędzla nowoczesnego Teniersa.
— Ci tragarze i kumoszki — rzekł — zabawniejsi są niż Grecy i Rzymianie, tak cenieni teraz przez naszych malarzy. Co do mnie, zawsze gustowałem w stylu flamandzkim.
Rozsądek i takt zamilczeć mu kazały, że posiadał niegdyś galeryę obrazów flamandzkich, która co do ilości i wyboru malowideł równać się mogła z gabinetem pana de Choiseul.
— Piękną jest tylko starożytność i to, co z niej czerpie natchnienie — odrzekł malarz. Ale zgadzam się z tem, że wiejskie i rodzajowe sceny Tenięrs’a, Steen’a i van Ostade warte więcej, niż błahostki Watteau, Boucher’a i Van Loo. Ludzkość zeszpecona jest tam, ale nie skalana, jak u jakiegoś Bandouin’a lub Fragonard’a.
Przeszedł roznosiciel gazet wołając:
— Biuletyn Trybunału Rewolucyjnego!... lista skazanych!
— Nie dość jednego trybunału rewolucyjnego — rzekł malarz. — Powinienby być w każdem mieście, co mówię? w każdej gminie, w każdym okręgu. Trzeba, aby wszyscy ojcowie rodzin, wszyscy obywatele byli sędziami. Gdy naród znajduje się pod armatami wrogów i sztyletami zdrajców, pobłażliwość jest ojcobójstwem. Co! Lugdun, Marsylia, Bordeaux objęte powstaniem, Korsyka zbuntowana, Wandea w ogniu, Moguncya i Valenciennes w ręku koalicji, zdrada po wsiach, miastach, obozach, zdrada na ławach konwentu, zdrada panoszy się z kartą w ręku na radach wojennych naszych generałów!... Niech gilotyna ratuje ojczyznę.
— Nie podnoszę zasadniczych zarzutów przeciwko gilotynie — odrzekł stary Brotteaux. — Przyroda, jedyna moja mistrzyni i władczyni, istotnie niczem nie przekonywa mnie, by życie ludzkie miało jakąś wartość, przeciwnie w różny sposób poucza, że nie ma żadnej. Jedynym celem istot, o ile się zdaje, jest, by stawały się pastwą istot innych, które takiż sam koniec czeka. Morderstwo jest prawem przyrodzonem: a zatem kara śmierci jest słuszna pod warunkiem, by nie wykonywać jej ani dla cnoty, ani dla sprawiedliwości, lecz z konieczności lub dla osiągnięcia pewnych korzyści. Muszę jednak mieć przewrotne instynkty, bo nie mogę patrzeć bez wstrętu na rozlew krwi; jest to zwyrodnienie, którego cała moja filozofia usunąć nie zdołała.
— Republikanie — odparł Ewaryst — są ludzcy i tkliwi. Tylko despoci utrzymują, że kara śmierci jest nieodzownym atrybutem władzy. Władczy lud zniesie ją kiedyś. Robespierre zwalczał ją, a z nim wszyscy patryoci; dekret znoszący karę śmierci nie będzie nigdy zbyt wcześnie wydany. Ale zastosowany być winien wtedy tylko, gdy ostatni wróg Rzeczypospolitej zginie pod mieczem prawa.
Gamelin i Brotteaux mieli teraz za sobą wielu spóźniających się, między nimi kilka kobiet z Sekcyi; wśród nich odznaczała się piękna, wysoka pończo-szniczka w chusteczce i sabotach z szablą przewieszoną przez ramię, młoda, jasnowłosa rozczochrana dziewczyna, w mocno zmiętej chusteczce skrzyżowanej na piersiach, i młoda matka szczupła i blada, karmiąca wynędzniałe niemowlę. Dziecko, nie znajdując już mleka w piersi, krzyczało, ale krzyk ten był słaby, żałosny i tłumiły go łkania. Dziecko zdawało się bardzo maleńkie, cerę miało bladą, oczy rozpalone; matka przypatrywała mu się z bolesną pieczołowitością.
— To dzieciątko jest jeszcze bardzo młode — rzekł Gamelin, zwracając się ku nieszczęsnemu niemowlęciu, jęczącemu za jego plecami, w ścisku ostatnio przybyłych.
— Ma sześć miesięcy, biedny kochaneczek!... Ojciec jego jest w wojsku, jest on z tych, co odparli Austryjaków w Conde. Nazywa się Dumon-teil, z zawodu handlarz sukna, zaciągnął się w prowizorycznym teatrze wzniesionym przed ratuszem. Biedak chciał bronić ojczyzny i zobaczyć kawał świata. Pisze często, zaleca mi cierpliwość. Cierpliwość! tak się to mówi... Jakże mam wykarmić mego Pawełka... kiedy nie mam czem pożywić się sama.
— Ach! — zawołała młóda blondynka — wypadnie nam tu stać jeszcze z godzinę, a wieczorem trzeba tę samą ceremonię powtórzyć przed drzwiami kupca korzennego. Z narażeniem życia otrzymuje się parę jaj i pół funta masła.
— Masła, — westchnęła obywatelka Dumon-teil — od trzech miesięcy go nie widziałam! ] chór kobiet począł biadać nad drożyzną i brakiem środków żywności, rzucał przekleństwa na emigrantów i wysyłał na gilotynę komisarzy sekcyi, którzy bezwstydnym kobietom, za cenę haniebnych względów wydają pulardy i czterofuntowe chleby. Rozsiewano alarmujące opowieści o wołach topionych w Sekwanie, o workach mąki wysypywanych do kanałów, o chlebach rzucanych do ustępów... To głodziciele ludu, rojaliści, rolandyści, brissotyści tępią lud paryski.
Nagle owa młoda blondynka w zmiętej chusteczce krzyknęła, jakgdyby płonęły na niej suknie, które wstrząsała gwałtownie. Przewracała kieszenie, wołając, że skradziono jej sakiewkę.
Na wieść o tej kradzieży wielkie oburzenie owładnęło tym drobnym ludem, który burzył pałace na przedmieściu Saint-Germain i zalał swą falą Tuilerye, nic nie unosząc; — temi gosposiami i rzemieślnikami, co ochoczem sercem spaliliby zamek wersalski, a czuliby się shańbieni, gdyby zabrali szpilkę. Młodzi swawolnicy przygodzie młodej dziewczyny poświęcili kilka dwuznacznych żartów, natychmiast stłumionych przez ogólne szemranie. Mówiono już o powieszeniu złodzieja na latarni, rozpoczynano śledztwo burzliwe i stronne. Wysoka pończoszniczka, ukazując palcem na staruszka, wyglądającego na mnicha, który złożył habit, przysięgała, że zrobił to »kapucyn«. Tłum, natychmiast przekonany, wydawał groźne okrzyki śmierci.
Starzec, tak gwałtownie wydany na pastwę mściwości publicznej, stał bardzo skromnie przed obywatelem Brotteaux. Wyglądał istotnie na zakonnika. Jego twarz szanowną kaził wyraz strachu, wywołany gwałtownością tłumu i świeżemi jeszcze wspomnieniami dni Wrześniowych. Lęk, malujący się na jego twarzy, czynił go podejrzanym ludowi, wierzącemu chętnie, że tylko winowajcy boją się jego sądów, jakgdyby nierozważna szybkość tych sądów nie mogła przerazić najniewinniejszych.
Brotteaux przyjął był za zasadę nie sprzeciwiać się nigdy uczuciom ludu, zwłaszcza gdy te były głupie i okrutne »bo wtedy, mawiał, głos ludu jest głosem Boga«. Ale Brotteaux był niekonsekwentny: oświadczył zatem, że bez względu, czy człowiek ten jest kapucynem, lub nie jest nim, nie mógł ukraść sakiewki obywatelce, do której nie zbliżył się ani na chwilę.
Tłum wywnioskował ztąd, że kto broni złodzieja jest jego wspólnikiem, i już przebąkiwał o konieczności surowego potraktowania obu przestępców. A gdy Gamelin zaręczał za obywatela Brotteaux, najrozumniejsi postanowili odesłać go do sekcyi wraz z dwoma poprzednimi.
Ale nagle radosny okrzyk młodej dziewczyny oznajmił, że znalazła się sakiewka. Natychmiast dały się słyszeć szydercze krzyki i piski pod adresem dziewczyny, zmięszane z groźbą publicznego oćwiczenia za ten niepotrzebny alarm.
— Dziękuję panu — rzekł duchówny do obywatela Brotteaux — że wziąłeś mnie pan w obronę. Nazwisko moje nie ma żadnego znaczenia, ale powinienem powiedzieć je panu: nazywam się Ludwik de Longuemare. Jestem istotnie zakonnikiem; ale bynajmniej nie kapucynem, jak mówiły te kobiety. Jestem klerykiem zakonu reguły Barnabitów, który dał kościołowi wielu uczonych i świętych. Nie dość jest wyprowadzać jego początek od świętego Karola Boromeusza; za fundatora zakonu uważać należy apostoła Pawła, którego monogram zakon ma w swym herbie. Musiałem klasztor opuścić, gdy ten stał się siedzibą Sekcyi Pont-Neuf, i przybrałem suknie świeckie.
— Mój ojcze — rzekł Brotteaux, przypatrując się długiemu surdutowi pana de Longuemare — ubranie pańskie dostatecznie świadczy, że nie zaparłeś się twego stanu: patrząc na nie, należałoby raczej sądzić, że zreformowałeś, a nie że porzuciłeś twój zakon. Pod tą surową i poważną powierzchownością dobrowolnie narażasz się na obelgi bezbożnego motłochu.
— Nie mogę jednak — odrzekł duchowny — ubrać się w błękitny frak, jak tancerz!
— Mój ojcze, tem, co o twojem ubraniu mówię, chcę złożyć hołd twemu charakterowi i ostrzedz cię przed niebezpieczeństwami, na jakie się wystawiasz.
— Ach mój panie, należałoby przeciwnie dodać mi odwagi do wyznania mej wiary. Bo niestety, aż nazbyt skłonny jestem do lęku przed niebezpieczeństwem. Porzuciłem suknię zakonną, co jest ro dzajem odstępstwa; byłbym pragnął przynajmniej nie opuszczać domu, w którym przez lat tyle Bóg pozwolił mi spędzić życie w ukryciu i pokoju. Pozwolono mi pozostać, zatrzymałem tam swoją celę, podczas gdy kościół i klasztor przekształcono na rodzaj małego ratusza, który nazwali sekcyą. Widziałem, panie, widziałem, jak rozbijali emblematy świętej wiary, jak imię apostoła Pawła zastąpiła czapka galernika. Niekiedy nawet uczestniczyłem w poufnych zebraniach Sekcyi i słyszałem, jak wypowiadano tam zadziwiające błędy. Wreszcie opuściłem tę sprofanowaną siedzibę i żyję z pensyi 1000 franków, wypłacanej mi przez Zgromadzenie; mieszkam w stajni, z której zabrano konie na potrzeby armii. Tam odprawiam mszę dla kilki wiernych, których obecność świadczy o wiekuistości Kościoła Chrystusowego.
— Ja, mój ojcze, — odrzekł tamten — nazywam się Brotteaux i byłem niegdyś finansistą.
— Panie — odrzekł ojciec Languemar^^ — w\i^* działem z przykładu świętego Mateusza, ż handlarza można spodziewać się życzliwego słowa.
— Zbyt wiele uprzejmości, ojcze.
— Obywatelu Brotteaux — rzekł Gamelin — podziwiaj, jak ten poczciwy lud bardziej aniżeli chleba spragniony jest sprawiedliwości. Każdy tu gotów był porzucić swoje miejsce, by ukarać zło dzieją. Te kobiety, ci mężczyźni tak biedni, wszystkiego pozbawieni, są nieskazitelnie uczciwi, nie mogą znieść nierzetelnego czynu.
— Trzeba przyznać, — odrzekł Brotteaux — że ludzie ci w chwalebnej chęci powieszenia złodzieja, byliby ładnie potraktowali tego poczciwego księdza, jego obrońcę i obrońcę jego obrońcy. Skąpstwo i egoistyczne przywiązanie do własności nimi kierowało. Złodziej krzywdząc jednego, zagrażał wszystkim; karząc go, zabezpieczali siebie. Zresztą prawdopodobnem jest, że te gosposie, ci rękodzielnicy są uczciwi i szanują dobro cudze. Uczucia te od dzieciństwa wpajane im były przez rodziców, którzy zapewne nie żałowali im rózeg...
Gamelin nie taił przed starym Brotteaux, że taka mowa wydaje mu się niegodna filozofa.
— Cnota — rzekł — jest człowiekowi przyrodzoną: Bóg złożył jej zaród w sercach ludzi.
Stary Brotteaux był ateistą, i z ateizmu swego czerpał obfite źródło rozkoszy.
— Widzę, obywatelu Gamelin, że choć rewo-lucyonista w sprawach ziemskich, co się tyczy nieba jesteś konserwatystą, a nawet reakcyonistą. Robes-pierre i Marat też ci wiele nie ustępują. ] dzi-wnem mi się zdaje, że Francuzi, którzy nie chcą już króla śmiertelnego, upierają się, by zatrzymać władzcę nieśmiertelnego, daleko okrutniejszego i de dpotyczniejszego. Bo czemże jest Bastylia a nawet tortury w porównaniu z piekłem? Ludzkość kopiuje swych bogów według swych tyranów, a wy, co odrzucacie oryginał, zachowujecie kopię!
— Obywatelu! — zawołał Gamelin — czyż nie wstydzisz się tak mówić? 1 jak możesz ciemne bóstwa, poczęte z niewiedzy i lęku, mieszać z twórcą przyrody? Wiara w Boga dobrego jest konieczną dla moralności. Istota Najwyższa jest źródłem cnót wszystkich, i nie jest republikaninem, kto nie wierzy w Boga. Wiedział o tem Robespierre, gdy kazał usunąć z sali Jakobinów biust filozofa Hel-vetiusa, który zawinił, bo ucząc Francuzów ateizmu, przygotował ich do służalstwa... Spodziewam się, obywatelu Brotteaux, że gdy Rzeczpospolita ustanowi kult Rozumu, nie odmówisz zgody i uznania religii tak rozsądnej.
— Rozum miłuję, ale nie mam dlań fanatyzmu — odrzekł Brotteaux. — Rozum kieruje nami i oświeca nas; ale gdy z niego bóstwo zrobicie, będzie was zaślepiać i godzić ze zbrodnią. 1 Brotteaux rozumował dalej, stojąc w rynsztoku, tak jak czynił to dawniej w złoconych fotelach barona Holbacha, które, według jego słów, były podwaliną filozofii przyrody.
— Jan Jakób Rousseau — rzekł — ma pewne talenty, głównie w muzyce. Był żartownisiem, gdy twierdził, że zasady moralne czerpie z przyrody, w rzeczywistości bowiem czerpał je z przepisów Kalwina. Przyroda uczy nas pożerać się wzajemnie, i daje nam przykład wszystkich zbrodni i występków, które ład społeczny poprawia lub skrywa. Należy miłować cnotę; ale dobrze jest wiedzieć, że jest to prosty wybieg wymyślony przez ludzi, by mogli wygodnie żyć razem. To, co nazywamy moralnością, jest rozpacznym buntem naszych bliźnich przeciwko porządkowi wszechświata, którym jest walka, rzeź i ślepa gra sił ze sobą sprzecznych. Bunt ten niweczy się sam przez się i im więcej myślę nad tem, tem bardziej przekonywam się, że świat jest szalony. Teologowie i filozofowie, którzy podają Boga za twórcę przyrody i budowniczego wszechświata, przedstawiają nam go złym i nierozumnym. Nazywają go dobrym, bo go się boją, ale zmuszeni są przyznać, że postępuje w sposób okrutny. Przypisują mu złośliwość rzadką nawet u człowieka. 1 przez to robią go godnym uwielbienia. Bo nędzny nasz ród nie czciłby bogów sprawiedliwych i dobrych, których nie potrzebowałby się obawiać i dla ich dobrodziejstw nie czułby niepotrzebnej wdzięczności. Bez czyśćca i piekła Bóg byłby bardzo mizernym władcą.
— Panie — rzekł Longuemare — nie mów o przyrodzie, bo nie wiesz co to jest.
— Wiem równie dobrze, jak ty, mój ojcze!
— Nie możesz wiedzieć, skoro nie masz religii, a tylko religia uczy nas, czem jest przyroda, w czem jej dobroć i jak ją zepsuto. Zresztą nie licz na to, bym ci odpowiedział. Bóg dla odparcia twych błędów nie dał mi ani wymowy dość żarliwej, ani siły rozumowania. Obawiałbym się, że nieudolność moja stałaby się powodem jeszcze większej zatwardziałości i bluźnierstw, i gdy całem sercem pragnąłbym ci służyć, jako jedyne owoce swego niedyskretnego miłosierdzia zebrałbym...
Zdanie przerwał okrzyk, który wyszedł z pierwszych szeregów, i zawiadomił wszystkich, że piekarnia otwarta. Zaczęto posuwać się naprzód bardzo powoli. Gwardzista, służbę pełniący, po jednemu wpuszczał kupujących. Piekarz, żona jego i pomocnik sprzedawali chleb pod dozorem dwóch komisarzy cywilnych z trójkolorową szarfą na ramieniu, którzy sprawdzali, czy nabywca należy do Sekcyi, i otrzymuje ilość chleba proporcyonalną do liczby członków swej rodziny.
Obywatel Brotteaux za cel życia uważał poszukiwanie przyjemności; był zdania, że w braku bogów, rozum i zmysły, jedyni sędziowie, innego celu mieć nie mogą. Uważając zatem, że w opiniach malarza zawiele jest fanatyzmu, aby mógł w nich zagustować, rozumny ten człowiek, chcąc 6 w chwilowych warunkach stosować swe postępowanie do swej doktryny i długie jeszcze czekanie uprzyjemnić sobie, wyjął z kieszeni surduta swego ulubionego Lukrecyusza, najmilszą swą rozkosz i jedyne zadowolenie. Czerwona safianowa okładka miała rogi obszarpane przez użycie; obywatel Brot-teaux przezornie zeskrobał był z niej herby — trzy złote wysepki, które ojciec jego kupił był za dobrą gotówkę. Brotteaux otworzył książkę w miejscu, gdzie poeta filozof, pragnąc uleczyć ludzi z próżnych niepokojów miłości, opisuje kobietę wśród tajni jej tualety. Obywatel Brotteaux czytając te wiersze, rzucał ukradkiem spojrzenia na złotawy karczek swej ładnej sąsiadki i wdychał z rozkoszą woń wilgotnej skóry tego brudaska. Poeta Lukrecyusz posiadał jedną tylko mądrość, uczeń jego Brotteaux miał ich kilka.
Czytał, co kwadrans posuwając się o dwa kroki naprzód. Do uszów jego, pieszczonych poważnemi i dźwięcznemi strofami, nadaremnie donosiły się krzyki kumoszek, biadających nad podrożeniem chleba, cukru, kawy, świec i mydła. Tak w spokoju ducha dotarł do drzwi piekarni. Za nim Ewaryst Gamelin widział nad swą głową złoty snop zboża, na kracie zamykającej wejście.
Gdy przyszła nań kolej, wszedł do sklepu: pułki i kosze były puste; piekarz dał mu ostatni pozostały bochenek. Ewaryst zapłacił i natychmiast zamknięto za nim kratę, z obawy, by tłum nie wtargnął do piekarni. Była to płonna obawa: wszyscy ci biedacy przyuczeni do posłuszeństwa przez swych dawnych ciemiężycieli i dzisiejszych oswobodzicieli, oddalali się spokojnie ze spuszczoną głową, powłócząc nogami.
Gamelin, doszedłszy do rogu ulicy, spostrzegł obywatelkę Dumonteil ze swem niemowlęciem; siedziała na słupku przydrożnym. Siedziała nieruchoma, blada, bez łez, bez spojrzenia. Dziecko chciwie ssało jej palec. Gamelin chwilę zatrzymał się przed nią, niepewny, nieśmiały. Zdawała się go nie widzieć.
Szepnął słów kilka, potem wyciągnął nóż z kieszeni — prosty nóż składany z rogową rączką — przekroił chleb przez środek i połowę położył na kolanach młodej kobiety, patrzącej za nim ze zdziwieniem. Ale już był zakręcił na rogu ulicy. „Wróciwszy do domu, Ewaryst zastał matkę przy oknie, cerującą pończochy. Wesoło wcisnął jej do ręki przyniesiony chleb.
— Wybacz mi mateczko: zmęczony długiem staniem, znużony upałem, wracając zjadłem kęs po kęsie, połowę naszego chleba. Zaledwie twoja część została... ] udał, że strzepuje okruchy z kamizelki. 84 SiSg)£©(3i?^®®(®(gg?®ś©(Sg)®(2^BgX3ggg)
VII.
Obywatelka wdowa Gamelin, posługując się starem utartem wyrażeniem, rzekła tylko:
— Od ciągłego jedzenia kasztanów w kasztany się zamieniamy.
Tego bowiem dnia, 13 lipca, ona i syn jej, w południe za cały obiad spożyli ugotowane i przetarte kasztany. Kończyli już ten skromny posiłek, gdy dama jakaś pchnęła drzwi i napełniła nagle pracownię blaskiem swym i wonią perfum. Ewaryst poznał obywatelkę Rochemaure. Sądząc, że weszła przez omyłkę i szuka obywatela Brotteaux, swego niegdyś przyjaciela, Ewaryst chciał już wskazać jej strych byłego arystokraty, lub zawołać obywatela Brotteaux, by oszczędzić eleganckiej kobiecie wdrapywania się po młynarskiej drabinie. Ale okazało się zaraz z samego początku, że wizyta tyczyła się obywatela Ewarysta Gamelin. Dama oświadczyła, iż bardzo rada jest, że go zastaje i nazwać się może jego uniżoną służką.
Nie byli sobie zupełnie obcy, widzieli się kilka razy w pracowni Davida, na trybunie zgromadzę nia u Jakóbinów, u restauratora Venua; zauważyła go była dla jego piękności, młodości i interesującego wyrazu twarzy. W kapeluszu przybranym mnóstwem kokard i pióropuszów, jak kapelusz reprezentanta ludowego przy pełnieniu urzędu, obywatelka Rochemaure była wyperukowana, wymalowana, wypiżmowana, z ciałem świeżem jeszcze pod tyloma przyborami mody; to gwałtowne hołdowanie modzie zdradzało konieczność życia spiesznego, gorączkę tych dni strasznych o niepewnem jutrze. Stanik jej o wielkich wyłogach i długich połach, świecący mnóstwem ogromnych guzików stalowych, czerwony był jak krew i niewiadomo było — tak wydawała się jednocześnie arystokratką i rewolucyonistką — czy nosi ona barwy ofiar, czy też barwy kata. Towarzyszył jej młody wojskowy.
Z długim kijem z macicy perłowej w ręku, wysoka, piękna, okazała, obywatelka Rochemaure obeszła całą pracownię i, zbliżając lornetkę do swych szarych oczów, przyglądała się płótnom artysty, uśmiechnięta, skłonna dla piękności malarza podziwiać prace jego, pochwalająca, aby być chwaloną.
— Co to jest — zapytała obywatelka — ten obraz tak wzruszający i szlachetny, przedstawiający piękną i tkliwą niewiastę przy młodym chorym?
Gamelin odrzekł, że płótno wyobraża Orestesa, 86 pielęgnowanego przez siostrę Elektrę i że gdyby był mógł je wykończyć, byłaby to zapewne jego najlepsza praca.
— Treść — dodał — wzięta jest z Orestesa Eurypidesa. Czytałem w jakiemś dawniejszem tłumaczeniu tej tragedyi scenę, która przejęła mnie zachwytem; jest to scena, w której Elektra, podnosząc brata na łożu boleści, ociera mu pianę z ust, odgarnia włosy zakrywające mu oczy i błaga brata ukochanego, by wysłuchał tego, co mu powie, podczas gdy milczą Furye... Czytając i odczytując to tłumaczenie, czułem jakby mgłę zasłaniającą mi kształty greckie, nie mogłem jednak mgły tej usunąć. Wyobrażałem sobie tekst oryginału bardziej nerwowo, silniej. Żywo pragnąłem wyrobić sobie o nim dokładne pojęcie i w tym celu uprosiłem pana Gaił, wykładającego naówczas język grecki w Collage de France (było to w r. 91), by przetłumaczył mi tę scenę słowo za słowem. Uczynił to i przekonałem się, że starożytni są daleko prostsi i łatwiej zrozumiali, niż sobie wyobrażamy.
Elektra mówi do Orestesa: »Bracie ukochany, jak wielką radość sprawił mi twój sen! Czy chcesz, bym pomogła ci unieść się?«. A Orestes odpowiada: »Tak, pomóż mi unieść się, weź mię i otrzyj resztę piany przylepionej do mych ust i oczu.
Pierś twoją przyłóż do mej piersi i zgarnij z mej twarzy splątane włosy, bo zakrywają mi oczy...« Przejęty tą poezyą tak świeżą i żywą, temi wyrażeniami tak naiwnemi i silnemi, naszkicowałem obraz, który tu widzisz, obywatelko.
Malarz zazwyczaj dyskretnie mówiący o swych pracach, nad tą nie przestawał się rozwodzić. Zachęcony znakiem obywatelki Rochemaure, ciągnął dalej:
— Hennequin po mistrzowsku traktował szały Orestesa. Ale Orestes wzrusza nas daleko silniej w swym smutku, niż w szale. Jakże strasznym jest los jegol Przez miłość synowską, przez posłuszeństwo dla świętych rozkazów popełnił zbrodnię, z której Bogi rozgrzeszyć go muszą, ale której ludzie nie przebaczą nigdy. Dla pomszczenia obrażonej sprawiedliwości, zaparł się przyrodzonego uczucia, stał się nieludzkim, wydarł sobie trzewia. ] dumnym pozostał pod brzemieniem swej strasznej a cnotliwej zbrodni... To chciałbym wyrazić w tej grupie brata i siostry.
Zbliżył się do płótna i popatrzył na nie z zadowoleniem.
— Niektóre części — rzekł — są prawie wykończone; naprzykład głowa i prawe ramię Orestesa.
— To kapitalny kawałek. 1 Orestes podobny do ciebie, obywatelu Gamelin.
— Tak sądzisz, obywatelko? — rzekł malarz z poważnym uśmiechem.
Pani Rochemaure usiadła na krześle podanem jej przez Gamelina. Młody wojskowy stał przy niej z ręką opartą o poręcz krzesła, na którem siedziała. Po tem można było poznać, że Rewolu-cya już dokonana, bo za czasów dawnego porządku żaden mężczyzna nie byłby przy obcych śmiał palcem dotknąć krzesła, na którem siedzi dama. Wychowanie kazało dawniej stosować się do trudnych nieraz wymagań grzeczności; uważano zresztą, że powściągliwość przy świadkach szczególniejszą wartość nadaje tajemnemu sam na sam schadzek, i że na to by stracić szacunek, trzeba najpierw go mieć.
Ludwika Maschee de Rochemaure, córka łowczego królewskiego, wdowa po prokuratorze i przez lat dwadzieścia wierna kochanka finansisty Brot-teaux des llettes, szczerze przystała do przekonań republikańskich. Widziano ją, jak w lipcu 1790 r. grabiła grabkami Pole Marsowe. Jej zdecydowany pociąg do sfer będących u władzy łatwo przenosił ją od konstytucyonalistów do żyrondystów i od żyrondystów do Góry, podczas gdy duch zgodności, wszechobejmującej życzliwości i pewien geniusz intryg wiązał ją jeszcze z arystokratami i kontrre-wolucyonistami. Była to osoba powszechnie znana: bywała w teatrach, modnych restauracyach, szuler (SX?gSg)ŚgŚg)!g(SgX!gXggXSgXŚgXSgXŚgSgX®JgXJg) 89 niach, salonach, w kancelaryach dzienników i przedpokojach sekcyj. Rewolucya dawała jej rozmaitość, rozrywkę i radość, uśmiechy, interesa, korzystne przedsięwzięcia. Zawiązywała intrygi polityczne i miłosne, grała na harfie, rysowała pejzaże, śpiewała tkliwe pieśni, tańczyła tańce greckie, wydawała uczty, przyjmowała piękne kobiety, jak np. księżnę de Beaufort i aktorkę Descoings. Całą noc rozstawione były u niej stoły do hazardownej gry w karty, i toczyła się ruleta, — a przy tem wszyst-kiem miała jeszcze czas dla swych kochanków. Ciekawa, ruchliwa, czynna, lekkomyślna, znająca ludzi a nie znająca tłumów, obca zarówno opiniom, które podzielała, jak i tym, które odrzucić należało, nie rozumiejąc absolutnie nic z tego, co działo się we Francyi, była przedsiębiorczą, odważną, śmiałą, bo nierozumiała niebezpieczeństw i miała nieograniczoną ufność w siłę swych wdzięków.
Towarzyszący jej wojskowy był w kwiecie młodości. Miedziany kask przybrany skórą pantery, u szczytu zdobny ponsową sznelą, ocieniał jego twarz cherubina; z kasku tego spływała na plecy długa i straszna grzywa. Czerwona kamizelka niby rodzaj powijaka, nie schodziła aż do bioder, aby nie skrywać ich eleganckiego zarysu. U pasa miał ogromną szablę o błyszczącej rękojeści w kształcie orlego dzioba. Obcisłe, blado niebieskie spo dnie oblepiały piękne, utoczone łydki, a bogate arabeski ciemno szafirową pasmanterją wyszyte zdobiły jego uda. Wyglądał jak tancerz ukostyumo-wany przez skrupulatnego ucznia Davida do jakiejś roli marsowej, lub roli pierwszego kochanka w »Achilesie w Skrosa lub »Weselu Aleksandraa.
Gamelin mglisto przypominał sobie, że widział go już kiedyś. Istotnie był to ten sam oficer, którego przed dwoma tygodniami widział i słyszał, jak przemawiał z galeryi teatru de la Nation.
Obywatelka Rochemaure przedstawiła go: — Obywatel Henry, członek komitetu rewolucyjnego z Sekcyi Praw Człowieka. Trzymała go ciągle koło siebie, jako żywe świadectwo prawomyślności i uczuć miłosnych.
Obywatelka winszowała Gamelinowi jego talentów i zapytała czy zgodziłby się narysować kartę reklamową dla modniarki, którą się ona interesuje, wybrałaby treść odpowiednią, naprzykład: kobietę przymierzającą szarfę przed lustrem, lub młodą robotnicę z pudełkiem od kapeluszy w ręku.
Do wykonania pracy tego rodzaju polecano jej Fragonarda syna, młodego Ducis’a lub niejakiego Proudhomme’a, ale ona wolała zwrócić się z tem do obywatela Ewarysta Gamelin. Nie dawała jednak żadnych określeń w tym przedmiocie i czuć było, że wspomniała o tym obstalunku jedynie dla nawiązania rozmowy. 1 istotnie przyszła w zupełnie innej sprawie, Żądała przysługi od obywatela Gamelina. Wiedząc, że zna on dobrze obywatela Marata, przyszła prosić, by ją wprowadził do Przyjaciela ludu, z którym pomówić chciała.
Gamelin odrzekł, że jest zbyt mało znaczącą osobistością, aby mógł wprowadzać do Marata. Zresztą wprowadzenie jest zbyteczne: Marat, choć obarczony pracą, nie jest wcale tym niewidzialnym człowiekiem, za jakiego go podają, 1 Gamelin dodał:
— Przyjmie cię obywatelko, jeśli jesteś nieszczęśliwa: bo jego wielkie serce czyni go dostępnym dla niedoli i litościwym dla wszelkich cierpień. Przyjmie cię, jeśli masz mu coś do powiedzenia w sprawie publicznej: poświęcił bowiem życie swe demaskowaniu zdrajców.
Obywatelka Rochemaure odrzekła, że poczyta sobie za szczęście, powitać w Maracie znakomitego obywatela, który tak wielkie usługi oddał krajowi i oddać może jeszcze większe. Pragnęła zaś poznajomić tego prawodawcę z ludźmi dobrze myślącymi, z zamożnymi filantropami, mogącymi dostarczyć mu nowych środków dla zaspokojenia gorącego umiłowania ludzkości.
— Byłoby do życzenia — dodała — aby bo gaczy skłonić do współdziałania dla pomyślności ogólnej.
W rzeczywistości, obywatelka przyrzekła była bankierowi Morhardt’owi zaprosić go na obiad z Maratem. Morhardt, rodem szwajcar jak i Przyjaciel ludu, zamierzał z kilku deputowanymi Konwentu: Julienem (z Tuluzy), Delaunay’em (z Angers) i byłym kapucynem Chabotem, spekulować akcyami kompanji indyjskiej. Gra, bardzo prosta, zasadzała się na oszukańczem, sztucznem obniżeniu akcyi do 650 lirów, na skupieniu po tej cenie akcyj jak najwięcej i na podniesieniu ich potem do kursu 4000 do 5000 lirów zapomocą uspakajających wieści. Ale Chabot, Julien, Delaunay byli podejrzani; Lacroix, Fabre d’Eglantine a nawet Danton, słusznie czy niesłusznie także uchodzili za podejrzanych. Ajent tej spekulacyi, baron Batz szukał nowych wspólników w konwencie i doradzał bankierowi Morhard-towi zaznajomić się z Maratem.
Ten pomysł spekulantów kontr-rewolucyjnych nie był tak dziwnym, jakby się zdawać mogło. Ludzie tacy zawsze starali się łączyć z potęgami chwili, a Marat przez swą popularność, swe pióro, charakter był siłą potężną, jedyną, która nie była jeszcze zachwiana. Źyrondyści tonęli; Dantoniści, smagani zawieruchą już nie rządzili. Robespierre zdawał się przeznaczony do losu miernego, jak jego umysł. Zresztą był podejrzliwy i nieposzlakowanie uczciwy: z takim człowiekiem nie było co robić. Ważnem było by podejść Marata, zapewnić sobie jego życzliwość na dzień, gdy zostanie dyktatorem. A wszystko zapowiadało, że nim będzie: popularność-jego, ambicya, zamiłowanie do silnych środków. A zresztą może ten człowiek przywróci ład, finanse, dobrobyt... Kilkakrotnie powstawał był przeciwko zapaleńcom, przesadzającym go w patryotyzmie; od jakiegoś czasu omal tak samo denuncyował demagogów jak umiarkowanych. Podjudziwszy z początku lud do wieszania spekulantów zbożowych w ich ograbionych sklepach, teraz nakłaniał obywateli do spokoju i ostrożności; stawał się mężem opatrznościowym rządów. Mimo pewnych wieści rozsiewanych o nim, jak o wszystkich innych ludziach Rewolucyi, ci zgarniacze złota nie mieli go za przekupnego, ale wiedzieli, że jest próżny i łatwowierny: spodziewali się pozyskać go pochlebstwem, a głównie życzliwą familiarnością, którą uważali ze swej strony za najponętniejsze pochlebstwo. Liczyli na to, że dzięki jemu, oni ustanawiać będą kurs wszystkich walorów, które kupować lub sprzedawać zechcą, i że potrafią tak nim kierować, by służył ich interesom, gdy przekonany będzie, że służy tylko interesom ogółu. Chętna do działania na różnych polach, mimo 94 S©QS?^@I?SSjS?^®C^®!g5(®(3f5ś©(?©5g)Sg) że jeszcze była w wieku miłostek, obywatelka Rochemaure wzięła sobie za zadanie zetknąć prawodawcę dziennikarza z bankierem. Szalona jej wyobraźnia ukazywała jej człowieka podziemi, z rękami zbroczonemi jeszcze krwią ofiar wrześniowych, już związanego z grupą finansistów, których była agentką, rzuconego właśnie z powodu swej wrażliwości i ufności w sam wir spekulacyi, w ten miły jej światek dostawców, spekulantów, emissaryuszy zagranicy, bankierów i kobiet lekkich obyczajów.
Zaczęła nalegać, by Gamelin zaprowadził ją do Przyjaciela Ludu. Marat mieszkał niedaleko, na ulicy des Cordeliers obok kościoła. Po niedługim oporze malarz zgodził się uczynić zadosyć życzeniu obywatelki.
Henry, któremu proponąwano, by przyłączył się do nich, odmówił; chciał on, jak mówił, zachować swą niezależność i swobodę nawet pod względem Marata. Wprawdzie oddał on wielkie usługi Rzeczypospolitej, ale teraz energia jego słabnie: czyż w dzienniku swoim nie zalecał rezygnacyi ludowi paryskiemu? 1 młody Henry głosem melodyjnym i z głę-bokiemi westchnieniami, biadał nad Rzeczpospolitą, zdradzaną przez tych, co byli całą jej nadzieją: Danton odrzuca projekt opodatkowania bogaczów,
Robespierre powstaje przeciwko stałemu urzędowaniu Sekcyi, Marat swemi nieśmiałemi radami łamie rozpęd obywateli.
— Oh! — zawołał — jak słabi są ci ludzie wobec Leclerc’a i Jakóba Roux!..., Roux! Leclerc! Wy jesteście prawdziwymi przyjaciółmi ludu!
Gamelin nie słyszał tych wywodów, które byłyby go oburzyły: przeszedł do sąsiedniego pokoju przebrać się w niebieski frak.
— Możesz być dumna z twego syna — rzekła obywatelka Rochemaure do obywatelki Gamelin — wielki to talent i wielki charakter.
Obywatelka wdowa Gamelin dała w odpowiedzi pochlebne świadectwo o swoim synu, nie pyszniąc się nim jednak zbytecznie przed damą wyższej sfery. Nauczono ją bowiem w dzieciństwie, że pierwszym obowiązkiem maluczkich jest pokora wobec możnych. Miała ochotę pożalić się; aż nadto miała do tego powodów i w skargach znajdowała ulgę dla swych smutków. Obficie zwierzała się ze swych cierpień przed tymi, którzy jak sądziła, ulżyć by mu mogli, a pani de Rochemaure zdawała się do nich należeć. To też korzystając ze sposobnej chwili, jednym tchem wypowiadała niedolę matki i syna, którzy oboje umierają z głodu. Obrazów zupełnie już nie można sprzedać: Rewolucya zabiła handel, jakby nożem uciął.
Środków żywności mało i dochodzą cen niebywałych. 1 zacna niewiasta lamenty swoje wypowiadała z szybkością, na jaką stać było jej obwisłe wargi. Chciała skończyć przed powrotem syna, którego duma nie pozwoliłaby na podobne skargi. Starała się w możliwie najkrótszym czasie wzruszyć damę, która zdawała się być bogatą, i zainteresować ją losem swego dziecka. Czuła, że piękność Ewarysta jest dobrym sprzymierzeńcem dla wzruszenia damy sfer wyższych.
Istotnie obywatelka Rochemaure okazała współczucie, wzruszyła się cierpieniami Ewarysta i jego matki i szukała sposobów, by je osłodzić. Każe zakupić prace malarza przez ludzi bogatych, przyjaciół swoich.
— Są — rzekła z uśmiechem — są jeszcze pieniądze w Francyi, ale się kryją.
Albo lepiej jeszcze: ponieważ sztuka upadła, postara się dla Ewarysta o posadę u barona Mor-hardt’a albo u braci Perregoux, lub o miejsce pomocnika u dostawcy dla armii.
Potem pomyślała, że nie są to stanowiska odpowiednie dla człowieka takiego charakteru i po chwili rozwagi zrobiła znak, że znalazła co trzeba.
— Mają jeszcze mianować kilku przysięgłych w Trybunale rewolucyjnym. Przysięgły, sędzia, to właśnie odpowiednie jest dla twego syna. Mam stosunki z członkami Komitetu Dobra publicznego; znam Robespierra starszego, brat jego bywa u mnie. Pomówię z nimi, każę przemówić za twym synem Montaine’mu, Dumas’owi, Fouquier’owi.
Obywatelka Gamelin, wzruszona i wdzięczna, przyłożyła palec do ust: Ewaryst wchodził do pracowni. Zeszedł z obywatelką Rochemaure po ciemnych schodach, po stopniach pokrytych grubą warstwą brudu.
Na Pont-Neuf słońce, nizko już stojące, wydłużało cień podnóża, na którem niegdyś stał koń śpiżowy, teraz zaś powiewały na niem chorągwie o barwach narodowych; tłumy mężczyzn i kobiet z ludu w małych grupach słuchały niespokojnych, cichych szeptów obywateli. Tłum przerażony milczał, od czasu do czasu tylko wybuchał jęk lub okrzyk gniewu. Wielu oddalało się szybko w kierunku ulicy Thionville, dawnej ulicy Dauphine. Gamelin docisnąwszy się do jednej z grup usłyszał, że Marat zabity. Powoli wiadomość potwierdzała się, podawano szczegóły: zabity został w wannie, przez kobietę umyślnie przybyłą z Caen dla spełnienia zbrodni. Niektórzy utrzymywali, że zdołała uciec; większość twierdziła, że jest aresztowana. 7 1 wszyscy stali bezradni, jak stado bez pasterza. Dumali...
»Marata, tkliwego, ludzkiego, dobroczynnego Marata, niema już żeby nas prowadził, jego, co nie-mylił się nigdy, wszystko przewidywał, wszystko śmiał wyjawić!... Co robić, co robić? Straciliśmy naszego doradcę, obrońcę, przyjaciela. Wiedzieli, zkąd pochodzi cios i kto kierował ręką tej kobiety. Biadali:
— Marata ugodziły zbrodnicze ręce, które chcą nas wytępić. Śmierć jego jest hasłem zamordowania wszystkich patryotów.
Rozmaicie przytaczano okoliczności tej śmierci tragicznej i ostatnie słowa ofiary; pytano o zabójcę, o którym wiedziano tyle tylko, że jest to młoda kobieta, wysłana przez zdrajców federa-listów. Obywatelki, szczerząc zęby i wyciągając ręące niby szpony, wysyłały zbrodniarkę na męki i uważały, że gilotyna jest zbyt łagodna. Żądały na takiego potwora kar najsroższych, wplecenia w koło, ćwiertowania — wymyślały nowe, jeszcze straszniejsze tortury.
Uzbrojeni gwardziści wlekli do sekcyi człowieka o zdecydowanej minie. Ubranie jego było poszarpane, po bladej twarzy spływały strugi krwi. Przychwycono go, gdy mówił, że Marat zasłużył na swój los przez cięgłe podjudzanie do mordu i grabieży. 1 z wielkim trudem policyanci ustrzegli go przed wściekłością tłumów. Wskazywano nań palcem jako na wspólnika zabójcy i groźby śmierci rozlegały się na jego drodze.
Gamelin osłupiał z bólu. Skąpe łzy zasychały w jego płomiennych oczach. Z jego żalem synowskim łączyła się troska patryotyczna, i miłość ludu rozdzierała mu serce.
Myślał z bólem:
«Po Le Peltier, po Bourdonie, Marat!... Widzę los patryotów; mordowani na Polu Marsowem, w Nancy, wszędzie, zginą wszyscy«. 1 myślał o zdrajcy Wimpfenie, który niedawno jeszcze, na czele sześćdziesięciotysięcznej hordy rojalistów maszerował na Paryż i gdyby nie był zatrzymany w Vernon przez dzielnych patryotów, byłby ogniem i mieczem zniszczył bohaterskie, na zagładę skazane miasto.
A ileż jeszcze niebezpieczeństw, ile zbrodniczych planów, ile zdrad, które tylko mądrość i czujność Marata znać i odwrócić mogła! Kto po nim potrafi denuncyować Custine’a, nieczynnego w dawnym obozie Cezara, odmawiającego odsieczy Va-lenciennes, Birona nieczynnego w Niższej Wandei, pozwalającego na zdobycie Saumur i oblężenie Nantes, Dillona, zdradzającego ojczyznę w Ar-gonne?...
Tymczasem około Ewarysta pogrążonego w myślach z każdą chwilą wzmagały się posępne okrzyki:
— Marat nie żyje. Arystokraci go zabili!
A gdy z sercem przepełnionem bólem, nienawiścią i miłością, szedł złożyć pośmiertny hołd męczennikowi wolności, stara wieśniaczka w czepcu, jakie noszą w okolicach Limoges, podeszła doń i zapytała, czy ten pan Marat, którego zabili, nie jest księdzem proboszczem Mara z SaintPierre de Queyroix.
W wigilję uroczystości w cichy i pogodny wieczór Elodya, wsparta na ramieniu Ewarysta, przechadzała się po błoniu de la Federation. Robotnicy pospiesznie wznosili kolumny, posągi, świątynie, pagórek, ołtarz. Olbrzymie symbole: Lud — Herkules wywijający maczugą, Przyroda karmiąca wszechświat u swego niewyczerpanego łona wznosiły się nagle w stolicy, wydanej na łup głodu i lęku, nasłuchującej, czy od strony Meaux nie słychać armat austryjackich. Wandea śmiałemi zwy-cięztwami okupywała swe niepowodzenie pod Nantes. Pierścień ognia, żelaza i nienawiści otaczał wielki gród rewolucyjny. A jednak gród przyjmował z przepychem, jak władzca wielkiego państwa, deputowanych zgromadzeń, które przyjęły były konstytucyę. Federalizm był pokonany. Rzeczpospolita, jedna i nierozdzielna, zwycięży wszystkich swych wrogów.
— Tu — rzekł Ewaryst, wskazując na ludne błonie — niecny Bailly 17 lipca 91 r. strzelać kazał do ludu, zebranego u stóp ołtarza ojczyzny.
Grenadjer Passavent, świadek mordu, wrócił do domu, zdarł mundur i wołając: sprzysiągłem zginąć wraz z wolnością; niema jej już; umieram«, palnął sobie w łeb.
Artyści i spokojni mieszczanie przypatrywali się przygotowaniom do uroczystości, na twarzach ich malowało się umiłowanie życia równie posępne, jak ich życie samo: najważniejsze wydarzenia, wnikając do ich umysłów, kruszyły się na ich miarę i stawały się bezbarwne, jak oni. Każde stadło niosło na ręku, prowadziło przed sobą lub wiodło za rękę dzieci, wcale nie piękniejsze od swych rodziców i nie zapowiadające, że będą szczęśliwsze, a które znów wydadzą na świat dzieci, nie lepiej od nich uposażone w urodę i radość. Tu i owdzie przechodziła piękna młoda dziewczyna, w młodych ludziach wzniecając szlachetną żądzę, w starcach — żal za czarem życia.
Obok Szkoły wojskowej Ewaryst wskazał Elodyi posągi egipskie, rysowane przez Davida według wzorów rzymskich z epoki Augusta. Usłyszeli jak niemłody Paryżanin zauważył:
— Możnaby sądzić, że jesteśmy nad brzegami Nilu!
Od trzech dni, jak Elodya nie widziała Ewarysta, wielkie zdarzenia zaszły w domu jej ojca. Obywatela Blaise zadenuncjowano przed komite tem bezpieczeństwa o oszustwa w dostawach. Ale na szczęście handlarz rycin znany był w swej Sekcyi: komitet nadzoru z sekcyi Praw człowieka poręczył przed komitetem bezpieczeństwa za jego prawo-myślność i to w zupełności go usprawiedliwiło.
Opowiedziawszy ze wzruszeniem to zdarzenie, Elodya dodała:
— Jesteśmy spokojni teraz, ale popłoch był żywy. Nie wiele brakowało, by ojca mego wtrącono do więzienia. Gdyby niebezpieczeństwo było potrwało jeszcze kilka godzin, byłabym przybiegła do ciebie, Ewaryście, prosić cię, abyś u twych wpływowych przyjaciół poczynił kroki w obronie mego ojca.
Ewaryst nic nie odrzekł. Elodya nie myślała mierzyć całej głębi tego milczenia.
Szli, trzymając się za ręce, wzdłuż brzegów Sekwany i wypowiadali sobie swą tkliwość wzajemną słowami Julii i Saint-Preux: dobry Jan Ja-kób Rousseau dostarczał im sposobu do określania i ozdabiania ich miłości.
Municypalność dokonała była tego cudu, by w mieście ogłodzonem na jeden dzień zapanowała obfitość żywności. Budy jarmarczne zajęły plac Inwalidów, nad brzegiem rzeki kupcy sprzedawali w namiotach kiełbasy, serdelki, kiszki, szynki, przybrane zielenią, ciasta, pierniki, wafle, czterofuntowe chleby, limonadę i wino. Były też kramy, w których sprzedawano pieśni patryotyczne, kokardy, trójkolorowe wstążki, sakiewki, mosiężne łańcuszki i różne drobne klejnociki. Ewaryst zatrzymał się przed wystawą skromnego jubilera, wybrał srebrny pierścionek z płaskorzeźbą, przedstawiającą głowę Marata, owiniętą w chustkę, i wsunął go na palec Elodyi.
Gamelin tegoż wieczora udał się na ulicę de l’Arbre-Sec do obywatelki Rochemaure, która wzywała go w pilnej sprawie. Zastał ją w sypialni, na szezlongu w ponętnym negliżu.
Podczas gdy poza obywatelki wyrażała słodką omdlałość, wszystko, co ją otaczało, mówiło o jej wdziękach, zabawach, talentach — harfa obok otwartego klawikorda, gitara na fotelu; krosienka z naciągniętą materyą jedwabną; na stole rozpoczęta miniatura, papiery, książki; biblioteka w nieładzie, przewracana ręką równie chciwą poznania, jak dotykania.
Dała mu swą rękę do pocałowania.
— Witaj, obywatelu przysięgły!... Dziś właśnie Robespierre starszy dał mi list w twej sprawie do prezydenta Hermana, list bardzo dobrze napisany. Mówi w nim mniej więcej: »Wskazuję panu obywatela Gamelin, jako godnego polecenia dla swych talentów i patryotyzmu. Mam sobie za obowiązek przedstawić panu patryotę z zasadami, którego postępowanie trzyma się ściśle linii rewolucyjnej. Nie wątpię, że zechcesz przysłużyć się rzetelnemu republikaninowi...!*. Bez zwłoki odniosłam ten list do prezydenta Hermana, przyjął mnie z nadzwyczajną uprzejmością i zaraz podpisał twą nominacyę. To sprawa załatwiona.
— Obywatelko — rzekł Gamelin po chwili milczenia — choć nie mam kęsa chleba dla mojej matki, przysięgam na honor, że przyjmuję urząd przysięgłego na to tylko, by służyć Rzeczypospolitej i pomścić ją na jej wrogach.
Obywatelka pomyślała, że podziękowanie nieco chłodne i wygłoszone zdanie zbyt surowe. Posądziła Gamelina o brak wdzięku. Ale zbyt kochała młodość, by nie miała wybaczyć pewnej szorstkości. Gamelin był piękny: widziała w tem zasługę. »Urobi go się«, pomyślała. 1 zaprosiła go na swe kolacyjki; przyjmowała co wieczór, po teatrze.
— Zastaniesz u mnie ludzi inteligentnych i utalentowanych: EIlevion, Talma, obywatel Vigee, który rymuje z zadziwiającą łatwością. Obywatel Franęois czytał nam swoją Pamelę, którą przygotowuje teraz na scenę teatru de la Nation. Styl jest czysty i elegancki, jak wszystko, co wychodzi z pod pióra obywatela Franęois. Sztuka jest wzru szająca; łzy nam wycisnęła. Młoda Lange gra rolę Pameli.
— Polegam na twym sądzie, obywatelko — odrzekł Gamelin. — Ale teatr de la Nation jest mało narodowy. 1 dla obywatela Franęois jest pożałowania godnem, że dzieła jego grane są na deskach skalanych nikczemnemi wierszami Lay’a: nie zapomniano jeszcze skandalu Przyjaciela Praw...
— Obywatelu Gamelin, daruję ci Lay’a; nie należy do moich przyjaciół.
Obywatelka nie z czystej dobroci użyła swego wpływu, by mianowano Gamelina na stanowisko przez wielu upragnione; po tem co zrobiła dla niego i co pewnie jeszcze zrobić będzie mogła, spodziewała się, że silnie przywiąże go do siebie, j zapewni sobie poparcie w sądzie, przed którym dziś lub jutro stanąć może, — boć ostatecznie wysyłała mnóstwo listów do Francyi i zagranicę, a takie korespondencye były wtedy podejrzane.
— Czy często chodzisz do teatru, obywatelu?
W tej chwili wszedł obywatel Henry, piękniejszy niż Antinous. Dwa ogromne pistolety miał za pasem.
Pocałował rękę pięknej obywatelki, która rzekła doń:
— Oto obywatel Ewaryst Gamelin, dla którego cały dzień spędziłam w Komitecie Bezpieczeństwa
Publicznego. A nie jest mi wdzięcznym za to. Zburcz go jak należy!
— Ah! obywatelko — zawołał oficer — widziałaś prawodawców naszych w Tuilerjach. Co za zasmucający widok! Reprezentanci wolnego ludu czyż powinni zasiadać w komnatach despoty! Te same świeczniki, płonące niegdyś nad spiskami Ca-peta i orgiami Antoniny, przyświecają dziś nocnym naradom naszych prawodawców. Natura wzdryga się na to.
— Mój przyjacielu, powinszuj obywatelowi Gamelin — odrzekła — mianowano go przysięgłym Trybunału rewolucyjnego.
— „Winszuję, obywatelu! — rzekł Henry. — Szczęśliw jestem, że obowiązki przysięgłego pełnić będzie człowiek takiego charakteru. Ale, prawdę mówiąc, mam mało zaufania do tej sprawiedliwości metodycznej, stworzonej przez umiarkowanych członków konwentu, do tej dobrodusznej Nemezis, oszczędzającej spiskowców, oszczędzającej zdrajców, która zaledwie śmie godzić w fede-ralistów i boi się powołać Austryjaczkę przed kratki. Nie, nie Trybunał rewolucyjny ocali Rzecz-pospolitę. Bardzo zawinili ci, co w rozpaczliwem położeniu, w jakiem się znajdujemy, wstrzymali zapęd sprawiedliwości ludowej!
— Henry — rzekła obywatelka Rochemaure — podaj mi ten flakon.
Wróciwszy do domu, Ewaryst zastał w pracowni matkę i starego Brotteaux. Grali w pikietę przy świetle kopcącej świecy. Obywatelka, nie wstydząc się, zapowiadała »tercya od króla«. Na wiadomość że syn mianowany jest przysięgłym, uścisnęła go czule, myśląc, że jest to wielki zaszczyt dla obojga i że odtąd oboje będą jeść codziennie.
— Szczęśliwa i dumna jestem, że jestem matką przysięgłego — rzekła. — Sąd to piękna rzecz i najkonieczniejsza: bez sądów słabi byliby krzywdzeni na każdym kroku. 1 zdaje mi się, że dobrze będziesz sądzić, mój Ewaryście, bo od dzieciństwa byłeś sprawiedliwy i dobrotliwy we wszy-stkiem. Nie mogłeś znieść niesprawiedliwości i całą siłą sprzeciwiałeś się gwałtom. Miałeś litość nad nieszczęśliwymi, a litość to najpiękniejsza cnota sędziego... Ale powiedz mi, Ewaryście, jak jesteście ubrani w tym wielkim trybunale!
Gamelin odrzekł, że sędziowie noszą kapelusz z piórami, ale przysięgli nie mają jednolitych ko-styumów, noszą zwykłe ubrania.
— Lepiej byłoby — zauważyła obywatelka — aby nosili togę i perukę; wyglądaliby czcigodniej.
Ty chociaż najczęściej ubrany niedbale, jesteś piękny i zdobisz twoje suknie, ale większość ludzi koniecznie potrzebuje ozdoby, aby przedstawiać się okazalej. Lepiejby było, żeby przysięgli nosili togę i perukę.
Obywatelka słyszała była, że urząd przysięgłego przynosi jakieś dochody, nie mogła więc powstrzymać się od zapytania, czy zarabia się dość, by żyć przyzwoicie, bo: sprzysięgły — mówiła — musi coś reprezentować w świecie«. Z zadowoleniem dowiedziała się, że przysięgły otrzymuje wynagrodzenie w kwocie ośmnastu liwrów za każde posiedzenie, a mnogość zbrodni przeciwko bezpieczeństwu Państwa zmusza ich do częstych posiedzeń.
Stary Brotteaux zebrał karty, wstał i rzekł do Gamelina:
— Obywatelu, przyjąłeś urząd dostojny i groźny. „Winszuję ci, że światła twego sumienia użyczać będziesz trybunałowi, może mniej omylnemu od innych, gdyż poszukuje on dobra i zła nie dla nich samych, nie w ich istocie, lecz tylko odnośnie do interesów dotykalnych i uczuć jawnych. Będziesz musiał rozstrzygać między miłośćią a nienawiścią, co robi się nagle, bez przygotowania, a nie między prawdą a błędem, których rozpoznanie jest niemożliwe dla słabych umysłów ludzkich. Sądząc według serc waszych, nie potrzebu-
IX.
Ewaryst Gamelin miał rozpocząć urzędowanie 14 września po przekształceniu Trybunału, rozdzielonego odtąd na cztery sekcye, z piętnastoma przysięgłymi w każdej. Więzienia były przepełnione: oskarżyciel publiczny pracował ośmnaście godzin na dobę. Porażkom armii, buntom prowincyi, sprzysiężeniom, spiskom, zdradom, konwent przeciwstawiał teror. Bogowie łaknęli krwi...
Pierwszym krokiem nowego przysięgłego było złożyć uszanowanie prezydentowi Hermanowi, który zachwycił go słodyczą wymowy i łagodnością obejścia. Ziomek i przyjaciel Robespierre’a, którego uczucia podzielał, okazał serce tkliwe i cnót pełne. Był do głębi przenikniony owemi uczuciami ludz-kiemi, zbyt długo obcemi sercu sędziów, a które stanowią wieczną chwałę takiego Dupaty i Bec-caria. Winszował sobie złagodzenia obyczajów, które w prowadzeniu śledztw ujawniło się w zniesieniu tortury i mąk okrutnych i hańbiących. Radował się, iż kara śmierci, dawniej stosowana za najmniejsze przewinienia, teraz stała się rzadszą i zachowuje się tylko dla wielkich zbrodni. Tak, jak Robespierre, zniósłby ją chętnie, o ile nie dotyczyłoby to bezpieczeństwa publicznego. Ale teraz uważałby, że zdradza Państwo, nie karząc śmiercią zbrodni popełnionych przeciwko samowładztwu narodu. Wszyscy koledzy jego tak samo myśleli; stara monarchiczna idea Racyi Stanu, kierowała trybunałem rewolucyjnym. Ośm wieków władzy absolutnej ukształtowało sędziów, i na zasadzie prawa z bożej łaski sądzili oni nieprzyjaciół wolności.
Tegoż samego dnia Ewaryst Gamelin przedstawił się oskarżycielowi publicznemu, obywatelowi Fouquier, który przyjął go w swoim gabinecie, gdzie pracował z pisarzem. Był to człowiek silny, 0 grubym głosie i kocich oczach. Na swej szerokiej, ospowatej twarzy, na swej ziemistej cerze nosił ślady spustoszeń, jakie wywiera życie siedzące 1 zamknięte na naturach stworzonych do ruchu i przebywania na świeżem powietrzu. Akty wznosiły się wkoło niego jak ściany grobowca, ale widocznie lubił te straszne papierzyska, które zdawały się go dusić. To, co mówił, zdradzało urzędnika pracowitego, pilnie spełniającego swe obowiązki, ale którego umysł nie wybiegał po za koło jego czynności. Oddech jegoprzesycony był wódką; popijał ją dla pokrzepienia się, nie uderzała mu ®(®gxgg}sg)gg5^(®®gg)g)®śg)(gg)(gg)gg) 113 jednak do głowy, bo nie mąciła jasności jego stale przeciętnych zdań. Mieszkał w małem mieszkanku w gmachu sądu ze swą młodą żoną, która obdarzyła go była bliźniętami, z ciotką Henryką i służącą Pelagją, względem których był dobry i łagodny. Jednem słowem był to człowiek doskonały dla swej rodziny i zawodu, bez wielkich poglądów i zupełnie bez wyobraźni.
Gamelin z pewną niechęcią zauważył, że wszyscy ci urzędnicy nowego porządku rzeczy podobni są z umysłu i sposobu zachowania się do urzędników poprzedniego ustroju. 1 nic dziwnego: Herman pełnił był urząd adwokata jeneralnego rady w hrabstwie Artois; Fouquier był prokuratorem w Chatelet. Zachowali swoje cechy. Ewaryst Gamelin wierzył zaś w odrodzenie rewolucyjne.
Wychodząc z sądu, Ewaryst przeszedł pod galeryami gmachu sądowego i zatrzymał się przed sklepami, w których różne przedmioty z gustem były wystawione. U wystawy obywatelki Tenot przerzucił dzieła historyczne, polityczne i filozoficzne: \ajdany niewolnictwa, Szkice o despotyzmie, Zbrodnie królowych. »To rozumiem! — pomyślał — to są utwory republikańskie!« i zapytał kupcową, czy dużo tych książek sprzedaje. Potrząsnęła głową.
— Sprzedaje się tylko piosenki i romanse. 1 wyciągnęła mały tomik z szuflady. 8
— Oto — dodała — coś dobrego.
Ewaryst przeczytał tytuł: Zakonnica w koszuli. Przed sklepem sąsiednim Ewaryst ujrzał Filipa Desmahis, jak pośród perfum, pudrów i saszetów obywatelki Saint-Jorre, wspaniale i tkliwie zapewniał piękną perfumiarkę o swej miłości, obiecywał zrobić jej portret i prosił o chwilę rozmowy w ogrodzie Tuileryj, wieczorem. Był piękny. Przekonanie płynęło z ust jego, tryskało z oczów. Obywatelka Saint-Jorre słuchała w milczeniu, i gotowa wierzyć, spuszczała oczy.
Dla oswojenia się ze strasznemi swymi obowiązkami, nowy przysięgły zapragnął, zmieszany z tłumem, przysłuchać się sprawie sądzonej w Trybunale. W tym celu wstąpił na schody, na których, jak w amfiteatrze, siedziały tłumy ludu, i wszedł do dawnej sali Parlamentu.
Duszono się, by widzieć sądzonego generała. Bo wówczas, jak mawiał stary Brotteaux, »konwent, za przykładem rządu Jego Królewskiej Mości, Króla Wielkiej Brytanii, w braku jenerałów zdrajców, którzy się sądzić nie dozwalali, stawiał przed sąd jenerałów zwyciężonych... Nie dlatego, dodawał Brotteaux, by jenerał zwyciężony miał być koniecznie zbrodniczym, boć w bitwie zawsze jeden pobity być musi, ale nic tak nie podnosi ducha u innych, jak skazanie jednego z nich na śmierć...«
Już kilku po kolei zasiadało na fotelu oskarżonego, kilku z tych wojskowych upartych i lekkomyślnych, o mózgach ptasich w czaszkach byków. 1 ten nie wiele więcej wiedział o oblężeniach i bitwach, któremi dowodził, niż urzędnicy, którzy go badali: oskarżenie i obrona gubiły się w tych wszystkich szczegółach o liczebności armii, zapasach amunicyi, marszach i kontrmarszach. A tłumy obywateli śledzących za temi ciemnymi, bez końca długimi debatami, widziały za tym głupim jenerałem ojczyznę rozdartą, bezbronną, konającą; więc spojrzeniem i głosem naglili sędziów spokojnych na swej ławie, by wymierzyli wyrok jak uderzenie maczugi, wyrok na tych strasznych wrogów rzeczypospolitej.
Ewaryst czuł żywo, że w tym nieszczęśliwcu ugodzić trzeba dwóch potworów ohydnych, rozdzierających Rzeczpospolitę: w bunt i porażkę. Bardzo też istotnie ważnem jest, czy ten jenerał winny czy niewinny! Gdy „Wandea podnosi na nowo głowę, Tulon poddaje się nieprzyjacielowi, armia nadreńska cofa się przed zwycięzcami Moguncji, armia północna, stojąca w dawnym obozie Cezara, może być jednym zamachem zniesiona przez wojska cesarskie, Anglików i Holendrów, zdobywców Valenciennes, wtedy — ważnem jest nauczyć jenerałów zwyciężać lub umrzeć. Patrząc na tego niedo łężnego ogłupiałego żołdaka, który na sądzie plącze się w zeznaniach, jak plątał się tam na polach północy, Gamelin, aby nie krzyczeć: na śmierć! wraz z publicznością, wyszedł spiesznie z sali.
Na zgromadzeniu Sekcyi, nowy przysięgły przyjął powinszowania od prezesa Oliyiera, który przy głównym ołtarzu Barnabitów, przemienionym na ołtarz ojczyzny, przysiądz mu kazał, że w imię ludzkości, stłumi w swem sercu wszelką słabość człowieczą.
Gamelin z podniesioną ręką, powołał na świadka swej przysięgi dostojne cienie Marata, męczennika wolności, którego popiersie świeżo umieszczono na jednym z filarów dawnego kościoła, naprzeciwko biustu Le Peltier.
Rozległo się trochę oklasków zmieszanych z szemraniem. Zgromadzenie było wzburzone. U wejścia nawy grupa członków sekcyi, uzbrojona w piki, wykrzykiwała gniewnie.
— Jest czynem anti-republikańskim — rzekł prezes — nosić broń w zgromadzeniu Judzi wolnych. — ] kazał natychmiast złożyć fuzye i piki w byłej zakrystyi.
Garbusek z żywemi oczami, obywatel Beauvi-sage, z komitetu czujności, zajął miejsce na kazalnicy, zamienionej na mównicę, uwieńczoną czerwoną czapką.
— Jenerałowie zdradzają nas — rzekł — i wojska nasze oddają w ręce nieprzyjaciół. Cesarscy wysyłają oddziały konnicy aż w okolice Peronne i Saint-Quentin. Tulon wydany został Anglikom, którzy wysadzają tam czternaście tysięcy ludzi. Wrogowie rzeczypospolitej spiskują w łonie samego konwentu. W stolicy knują się niezliczone spiski w celu uwolnienia Austryjaczki. W chwili kiedy to mówię, obiegają wieści, że syn Capeta, uciekłszy z Tempie, obnoszony jest w tryumfie w Saint-Cloud: chcą na jego korzyść podnieść na nowo obalony tron tyrana. Podrożenie żywności, spadek asygnat są skutkiem intryg, dokonywanych w naszych ogniskach, w naszych oczach przez ajentów zagranicy. W imię dobra publicznego wzywam obywatela przysięgłego, by był nielitościwy dla spiskowców i zdrajców.
— Precz z Trybunałem rewolucyjnym! Precz z umiarkowanymi!
Człowiek tęgi, rumiany, obywatel Dupont star szy, stolarz z placu Thionville, wszedł na trybunę, pragnąc, jak mówił, zwrócić się z zapytaniem do obywatela przysięgłego. 1 zapytał Gamelina, jaka będzie jego postawa w sprawie Brissot’ystów i wdowy Capet.
Ewaryst był nieśmiały i nie umiał przemawiać publicznie. Ale oburzenie natchnęło go. Wstał blady i rzekł głuchym głosem:
— Jestem sędzią. Słuchać muszę swego tylko sumienia. Wszelkie obietnice, jakie bym wam uczynił, byłyby przeciwne memu obowiązkowi. Mówić muszę w Trybunale, zresztą milczeć wszędzie. Nie znam was więcej. Jestem sędzią: nie znam ani przyjaciół, ani wrogów.
Zgromadzenie różnorodne, niepewne, chwiejne, jak wszystkie zgromadzenia, przyznało mu słuszność, Ale obywatel Dupont starszy nie dał za wygranę — nie mógł przebaczyć Gamelinowi, że zajmuje posadę, którą sam pragnąłby był objąć.
— Rozumiem, — rzekł — pochwalam nawet skrupuły obywatela przysięgłego. Uchodzi za dobrego patryotę: sam winien osądzić, czy sumienie pozwala mu zasiadać w Trybunale, ustanowionym dla tępienia wrogów rzeczypospolitej a zdecydowanym oszczędzać ich. Są wspólnoty, od których dobry obywatel winien się uchylić. Czyż nie jest faktem niezbitym, że kilku przysięgłych trybunału złotem przekupić się dało, i czy prezes Montanę nie dopuścił się fałszerstwa aktu dla ocalenia głowy Karoliny Corday?
Na te słowa sala zatrzęsła się od oklasków. Ostatnie ich echa jeszcze nie obiły się o sklepienia, gdy Fortunat Trubert wstąpił na trybunę. Schudł on znacznie przez ostatnie miesiące. Na bladej twarzy rozognione policzki prawie przebijały skórę: powieki były rozpalone, źrenice szkliste.
Obywatele — rzekł głosem słabym, przerywanym, dziwnie przejmującym — nie można po-dejrzywać Trybunału rewolucyjnego, nie podej-rzywając równocześnie Konwentu i Komitetu Dobra publicznego, z których wyszedł. Obywatel Dupont zaniepokoił nas, wspominając nam, że prezes Montanę zmienił procedurę sądową na korzyść winowajcy. Dla czegóż nie dodał dla uspokojenia nas, że na denuncyacyę oskarżyciela publicznego Montanć został złożony z urzędu i uwięziony?... Czyż nie można czuwać nad dobrem pu-blicznem bez rzucania wszędzie podejrzeń? Czyż niema już cnót i zdolności w Konwencie? Robe-spierre, Couthon, Saint Just czyż nie są ludźmi uczciwymi? Szczególna, że najgwałtowniejsze zdania wypowiadają ci, których nie widziano nigdy w walce dla dobra Rzeczypospolitej? Gdyby chcieli uczynić ją nienawistną, nie mogliby przemawiać inaczej... Obywatele, mniej hałasu a więcej roboty! Armatami a nie wrzaskiem ocali się Francyę. Połowa piwnic Sekcyi nie została jeszcze przeszukana. Wielu obywateli posiada jeszcze wielkie ilości bronzu. Przypominamy bogatym, że dary patryo-tyczne są dla nich najlepszem zapewnieniem pra womyślności. Polecam szczodrości waszej córki i żony naszych żołnierzy, okrywających się chwałą na granicy i nad Loarą. Jeden z nich, huzar August Pommier, poprzednio czeladnik tapicerski na ulicy Jerozolimskiej, dziesiątego zeszłego miesiąca koło Conde, prowadząc konie do pojenia, zaskoczony zo-stałprzez sześciu kawalerzystów austryjackich;dwóch zabił a resztę zabrał do niewoli. Żądam, by sekcya oświadczyła, że August Pommier spełnił swój obowiązek.
Przemowę tę nagrodzono oklaskiem... Członkowie Sekcyi rozchodzili się powoli wśród okrzyku »Niech żyje Rzeczpospolita!
Pozostawszy sam w nawie z Trubert’em, Gamelin uścisnął mu rękę.
— Dziękuję Ci. Jakże się masz?
— Ja, bardzo dobrze, bardzo dobrze! — odrzekł Trubert, zakasłał i splunął krwią do chustki.
— Rzeczpospolita ma dużo wrogów nazewnątrz i nawewnątrz; nasza sekcya też liczy ich sporo. Ale żelazem i prawami tworzy się Państwa... Dobranoc, Gamelin: mam kilka listów do napisania. ] z chustką przy ustach wszedł do byłej za-krystyi.
Obywatelka wdowa Gamelin, z kokardą teraz lepiej przyczepioną do czepka, nabrała z dnia na dzień powagi mieszczańskiej, dumy republikańskiej i godnej postawy, stosownej dla matki obywatela przysięgłego. Cześć dla sprawiedliwości, w jakiej była wychowana, nieśmiały podziw, jaki od dzieciństwa wzbudzała w niej toga i biret, święty lęk, jakiego doświadczała zawsze na widok tych ludzi, którym Bóg sam zlecił na ziemi swe prawo życia i śmierci — wszystkie te uczucia tego syna, którego niedawno uważała prawie za dziecko, czyniły dla niej dostojnym, czcigodnym, niemal świętym. W prostocie swej pojmowała ciągłość sprawiedliwości po przez Rewolucyę, równie dobrze jak prawodawcy konwentu pojmowali ciągłość Państwa w przemianie ustroju rządowego. Trybunał rewolucyjny miał dla niej ten sam majestat, co dawne sądy, które nauczono ją szanować.
Stary Brotteaux okazywał młodemu sędziemu pewne zajęcie, zmieszane ze zdziwieniem i wymuszonym szacunkiem. Również jak obywatelka wdowa Gamelin, uznawał ciągłość sprawiedliwości po przez różne ustroje rządowe, ale odmiennie od tej damy, gardził Trybunałem rewolucyjnym tak samo, jak sądami dawnych rządów. Nie śmiejąc jednak jawnie wypowiedzieć swej myśli, i nje chcąc też milczeć, wpadał w paradoksy, z których Gamelin rozumiał dość, by posądzać je o nieprawo-myślność.
— Dostojny trybunał, w którym nie długo za siadać będziesz — rzekł mu raz — ustanowiony został przez senat francuski dla ocalenia Rzeczpospolitej; i było zaiste cnotliwym czynem naszych prawodawców wyznaczyć sędziów swoim wrogom. Pojmuję całą szlachetność tego czynu, ale nie było to politycznie. Byłoby, zdaje mi się, roztropniej z ich strony godzić w ciemności w swych najbardziej nieprzejednanych przeciwników, innych zaś zjednywać darami i obietnicami. Sąd działa pomału i więcej wywołuje strachu, niż wyrządza zła. Wadą sądu waszego jest to, że jednoczy on wzajem tych wszystkich, których przeraża, przez co z tłumu, mającego różne interesy, sprzeczne namiętności, wytwarza wielką partyę zdolną do wspólnej potężnej akcyi. Siejecie strach, a strach pewniej niż odwaga rodzi bohaterów. Oby którego dnia cuda strachu nie wybuchnęły przeciwko wam, obywatelu Gamelin!
Rytownik Desmahis, zakochany w tym tygodniu w czarnowłosej Florze, olbrzymce, dziewczynie z Palais-Egalite, znalazł jednak chwilkę czasu, by powinszować towarzyszowi i powiedzieć mu, że taka nominacya przynosi wielki zaszczyt sztukom pięknym.
Nawet Elodya, bezwiednie nienawidząca wszystkiego, co tyczyło się rewolucyi, bojąca się spraw publicznych, jako niebezpiecznych rywalek, zdol nych wyprzeć ją z serca kochanka, nawet ta tkliwa Elodya odczuwała wpływ i powagę sędziego, powołanego do rozstrzygania w sprawach życia i śmierci. Zresztą nominacya Ewarysta na urząd przysięgłego wywołała skutek korzystny dla niej, z którego radowała się szczerze: obywatel Jan Blaise poszedł do pracowni na plac ThionviIle uściskać przysięgłego z całym wylewem męskiej czułości. Jak wszyscy kontrrewolucyoniści, miał on wielkie poszanowanie dla władz rzeczypospolitej, a odkąd zadenuncyonowany był o oszustwo w dostawach dla armii, Trybunał rewolucyjny wzbudzał w nim święty strach. Był osobistością zbyt widoczną, w mnóstwo interesów zaplątaną, by mógł zażywać zupełnego bezpieczeństwa; Ewaryst Gamelin był dlań człowiekiem, którego należało sobie zachować. Ostatecznie jest się dobrym obywatelem, zwolennikiem praw...
Podał rękę malarzowi-sędziemu, okazał się serdecznym, patryotą, przychylnym sztuce i wolności. Gamelin wspaniałomyślny, niepomny urazy, uścisnął tę rękę, szeroko otwartą.
— Obywatelu Ewaryście Gamelin — rzekł Jan Blaise — odwołuję się do twej przyjaźni i talentów. Zabieram cię jutro na dwudniową wycieczkę na wieś: będziesz rysował, pogadamy.
Kilka razy do roku handlarz rycin urządzał dwu i trzydniowe wycieczki na wieś w towarzystwie malarzy, którzy pod jego kierunkiem rysowali krajobrazy i ruiny. Z wprawą i zręcznością wybierając to, co publiczności podobać się będzie, powracał z tych objazdów ze szkicami, które wykończone w pracowni lub z gustem wyryte, dawały ryciny en sanguine lub barwne, bardzo dobre przynoszące zyski. Według tych szkiców kazał także wykonywać medaliony do umieszczania nad drzwiami lub na ścianach: sprzedawały się one równie dobrze, a może nawet lepiej, niż dekoracyjne prace Huberta Roberta.
Tym razem chciał zabrać z sobą obywatela Gamelin, żeby szkicował z natury — tak bowiem od czasu nominacyi urósł w jego oczach malarz. Jeszcze dwaj inni artyści mieli należeć do tej wyprawy; rytownik Desmahis bardzo ładnie rysujący, i nieznany jeszcze artysta Filip Dubois, doskonale pracujący w guście Roberta. Jak zwykle, towarzyszyć miała artystom obywatelka Elodya ze swą przyjaciółką obywatelką Hasard. Jan Blaise, umiejący łączyć dbałość o interes z własną przyjemnością, zaprosił też na tę wycieczkę obywatelkę Thevenin, aktorkę z Vaudeville, która uchodziła za jego kochankę. %“%/”f sobotę o siódmej zrana obywatel Blaise \A/ w trójgraniastym kapeluszu, szkarłatnej kamizelce, łosiowych spodniach i żółtych butach z wyłogami, rączką szpicruty zastukał do drzwi pracowni przy placu Thionville. Obywatelka Gamelin zabawiała się właśnie rozmową z obywatelem Brotteaux; Ewaryst zaś przed kawałkiem lustra zawiązywał szeroki biały krawat.
— Wesołej podróży, panie Blaise! — rzekła obywatelka. — Ale skoro jedziecie malować krajobrazy, czemu nie mielibyście zabrać obywatela Brotteaux, który także jest malarzem.
— Dobrze! — rzekł Jan Blaise. — Obywatelu Brotteaux, jedź z nami.
Zapewniwszy się, że nie będzie natrętnym, Brotteaux, towarzyski z natury i rad zabawie, przyjął zaproszenie.
Obywatelka Elodya weszła była cztery piętra, by uściskać obywatelkę Gamelin, którą nazywała swą dobrą mateczką. Była cała w bieli i pachniała lawendą.
Stary kocz podróżny, parą koni zaprzężony, z podniesioną budą czekał na placu. Róża Theve-nin z Julią Hasard siedziały wgłębi. Elodya kazała aktorce usiąść na prawo, sama usiadła na lewo, a szczupłą Julię umieściła między niemi dwiema. Brotteaux usiadł na przedniem siedzeniu, naprzeciw obywatelki Thevenin, Filip Dubois naprzeciw obywatelki Hasard, a Ewaryst naprzeciw Elodyi. Co do Filipa Desmahis, ten wystawiał swój atletyczny tors na koźle, na lewo od stangreta, którego w zdumienie wprawiał, opowiadając mu o pewnym kraju w Ameryce, gdzie na drzewach rosną kiszki i kiełbasy.
Obywatel Blaise, doskonały jeździec, odbywał drogę konno i jechał przodem, aby nie łykać kurzu, unoszącego się za powozem.
W miarę, jak koła szybko toczyły się po bruku przedmieść, podróżni zapominali o troskach; na widok pól, drzew, nieba myśli ich stawały się wesołe i radosne. Elodya pomyślała, że byłaby stworzona do hodowania kur u boku Ewarysta, sędziego pokoju w jakiejś wiosce, nad brzegiem rzeki, niedaleko lasu.
Wiązy szosy mknęły na ich drodze. Przy wje-ździe do wiosek kundle zabiegały z boku i szczekały zajadle pod nogami koni, wielki wyżeł, leżący wpoprzek gościńca, podnosił się z żalem; kury podlatywały rozpierzchnione i uciekając przebiegały drogę; gęsi zbite w gromadę oddalały się zwolna. Umorusane dzieci patrzyły na przejeżdżający powóz. Dzień był ciepły, niebo czyste. Spękana ziemia czekała deszczu. Wysiedli niedaleko Villejuif. Gdy przechodzili przez sioło, Desmahis wszedł do owocarni, by kupić czereśni, któremi chciał poczęstować zgrzane obywatelki. Sprzedająca była ładną dziewczyną. Desmahis nie wracał. Filip Dubois zawołał go po przydomku, jakim nazywali go zwykle:
— He! Barbaroux!... Barbaroux!
Na to znienawidzone nazwisko, przechodnie nadstawili uszy, twarze ukazały się we wszystkich oknach. 1 gdy ujrzeli wychodzącego z owocami pięknego młodzieńca w rozpiętej kurtce z koronkowym żabotem, spływającym na pierś atletyczną, z koszykiem czereśni na ramieniu i frakiem na końcu kija, sankiuloci wzięli go za wygnanego ży-rondystę i pochwycili go gwałtownie. Byliby go zawlekli niechybnie do urzędu mimo jego gniewnych protestów, gdyby stary Brotteaux, Gamelin i trzy młode kobiety nie były zaświadczyły, że obywatel nazywa się Filip Desmahis, jest artystą rytownikiem i dobrym jakobinem. Mimo to podejrzany musiał pokazać swe świadectwo prawomyśl-ności, które dziwnym trafem miał przy sobie, za zwyczaj bowiem nie dbał o te rzeczy. Dzięki temu wyrwał się z rąk wieśniaków patryotów bez innej straty, jak oberwany mankiet koronkowy; ale szkoda to była nie wielka. Gwardziści, którzy najmocniej go poturbowali, przepraszali go uroczyście i chcieli nawet w tryumfie zanieść go do urzędu gminnego.
Oswobodzony, otoczony przez obywatelki Elo-dyę, Różę i Julię, Desmahis rzucił gorzki uśmiech Filipowi Dubois, którego nie lubił i podejrzywał 0 fałszywość. Górując nad nim o całą głowę:
— Dubois! — zawołał — jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Barbaroux, nazwę ciebie Brissot: to mały człek gruby i śmieszny, z tłustym włosem, błyszczącą skórą, lepkiemi rękami. Nikt nie będzie wątpił, że jesteś niecnym Brissot’em, wrogiem ludu: 1 republikanie na twój widok, obrzydzeniem i wstrętem zdjęci, powieszą cię na pierwszej latarni... Zrozumiane!
Obywatel Blaise, który napoił był konia, zapewnił, że sprawę załatwił, choć jasnem było dla wszystkich, że sprawa załatwiła się bez niego.
Zajęto znów miejsca w powozie. W drodze Desmahis opowiadał stangretowi, że niegdyś właśnie na te pola Longjumeau spadło kilku mieszkańców księżyca z kształtu i koloru podobnych do żab, ale znacznie większych. Filip Dubois i Gamelin rozmawiali o sztuce. Dubois, uczeń Regnault’a, był jakiś czas w Rzymie. Widział był freski Rafaela, które stawiał ponad wszelkie arcydzieła. Podziwiał koloryt Corregia, kompozycyę Annibala Corracio i rysunek Dominichino’a, ale nie znał nic, coby równać się mogło co do stylu z obrazami Pompejusza Battoni’ego. W Rzymie obcował z panem Menagert i panią Lebrun, że zaś oboje oświadczyli się przeciw rewolucyi, teraz też nie wspominał o nich. Ale chwalił Angelikę Kaufmann, która miała styl czysty, znała i ceniła starożytność.
Gamelin ubolewał, że po rozkwicie malarstwa francuskiego, rozkwicie tak późnym, gdyż datował się od Lesueur’a, Claude’a i Poussin’a i przypadł na schyłek szkoły włoskiej i flamandzkiej, nastąpił tak szybki i głęboki upadek. Przyczyn upatrywał w obyczajach publicznych i w Akademii, która była tych obyczajów wyrazem. Ale Akademia na szczęście jest zniesiona i pod wpływem nowych zasad David i jego szkoła stwarzają nową sztukę godną wolnego ludu. Z młodych malarzy Gamelin bez zawiści na pierwszem miejscu stawiał Hennequin’a i Topino-Lebruna. Filip Dubois wyżej niż Davida cenił mistrza swego Regnault’a i w młodym Gerardzie widział przyszłą chwałę malarstwa.
Elodya winszowała obywatelce Thevenin jej gustownej tualety, czerwonego toczka i białej su-
Wybór pism IX. 9
I i kni. Aktorka także podziwiała gust w ubraniu swych dwóch towarzyszek i wskazywała im sposób, jakby było jeszcze ładniej: jej zdaniem należało usunąć wszelkie ozdoby.
— Nie jest się nigdy dość prosto ubranym — mówiła. — Uczymy się tego w teatrze, gdzie strój winien nie przeszkadzać uwydatnieniu kształtów i póz. To jego cała wartość i piękno; innej nie wymaga.
— Dobrze mówisz, moja droga — odpowiedziała Elodya — ale najkosztowniejszą w tualecie rzeczą jest prostota. 1 nie zawsze ze złego gustu uciekamy się do tych ozdób, często czynimy to z oszczędności.
Z zajęciem rozmawiały o modach jesiennych, sukniach gładkich, krótkich stanach.
— Tyle kobiet szpeci się, hołdując modzie! — rzekła panna Thevenin. Należałoby ubierać się stosownie do swych kształtów.
— Piękne są tylko materye okręcane koło ciała i na niem układane w draperye — rzekł Gamelin. — Wszystko, co zostało przykrajane i zeszyte jest szkaradne.
Te idee, które właściwsze byłyby w dziele Winckelmanna, niż w ustach człowieka mówiącego do Paryżanek, odrzucone zostały ze wzgardą obojętności.
— Na zimę — rzekła Elodya — robią salopki a la laponne z florentyny lub popeliny, i surduty a la Zulima z okrągłemi połami i zapinane kamizelką a la turąue.
— To są okryj-biedy — rzekła Thevenin. — Sprzedaje się to gotowe. Mam podrzędną krawcową, która szyje, jak anioł, i nie jest droga; przyślę ci ją, moja kochana. ] słowa biegły lekkie, szybkie, chyże, rozwijając i unosząc cienkie tkaniny, florentynę w paski, jedwab gładki, krepę, gazę, tiule.
A stary Brotteaux, słuchając ich, z melancholijną rozkoszą dumał o tych zasłonach, rzucanych przez jeden sezon na śliczne kształty, tak niedługo trwające a odradzające się wiecznie, jak kwiaty polne. 1 oczy jego, przechodząc z trzech młodych kobiet na chabry i maki bruzd polnych, zwilżały się radosnemi łzami.
Przybyli do Orangis około dziewiątej i zatrzymali się w oberży pod Dzwonem, gdzie małżonkowie Poitrine gościli podróżnych pieszych i konnych. Obywatel Blaise, który już był przyprowadził do porządku swoją tualetę, podał rękę obywatelkom. Zamówiwszy obiad na południe, poprzedzeni przez wiejskiego chłopaka, niosącego ich pudła, płótna, stalugi i parasole, gromadką udali się pieszo, przez pola, do zbiegu rzeczek Yvette i Orge, do tych miejsc ślicznych, skąd rozciąga się widok ra zielone błonia Longjumeau, obramowane Sekwaną i lasami Sainte-Genevieve. Jan Blaise, prowadząc gromadkę artystów, zamieniał z byłym finansistą wesołe żarciki, w których bez ładu i miary powtarzały się nazwiska Verboquet’a Wspaniałomyślnego, Katarzyny Cuissot, panien Chaudron, czarnoksiężnika Galichet i świeższe postaci Cadet-Rousselle’a i pani Angot.
Ewarysta na widok żniwiarzy, wiążących snopki, zdjęło nagle umiłowanie przyrody. Uczuł, jak łzy nabiegają mu do oczów; marzenia o zgodzie i miłości wypełniły mu serce. Desmahis zdmuchiwał na włosy obywatelek delikatne puchy ostromleczów. Wszystkie trzy do bukietów zamiłowane mieszczanki zaczęły zbierać na łące rumianki, delikatne liliowe dzwonki coraz wyżej na łodyżce zawieszone, cienkie gałązki pachnącej werweny, miętę, koniczynę, polne bratki i powoje, całą tę florę polną kończącego się lata. A ponieważ Jan Jakób Rousseau uczynił botanikę modną wśród dziewcząt miast, znały wszystkie kwiatów nazwy i zwyczaje. Widząc, jak delikatne listeczki, zwiędłe od suszy, opadają w jej rękach i deszczem wonnym sypią się do jej stóp, Elodya z prawdziwym smutkiem westchnęła:
— Przechodzą już kwiatki!
Wszyscy zabrali się do roboty i każdy starał się odtworzyć przyrodę tak, jak ją widział; ale każdy widział ją na wzór jakiegoś mistrza. W krótkim czasie Filip Dubois naszkicował w rodzaju Robert’a opuszczoną chatę, zwalone pnie drzew i wyschły potok. Ewaryst Gamelin na brzegach Yvette’y odnalazł krajobrazy Poussin’a, Filip Desmahis pracował nad gołębnikiem na sposób Cal-lot’a i Duplessis’a. Stary Brotteaux, który rościł sobie pretensye, że naśladuje flamandczyków, starannie rysował krowę. Elodya szkicowała chatkę, a przyjaciółka jej Julia, córka handlarza farb, przygotowywała jej paletę. Dzieci obstąpiły ją wkoło i przyglądały się jej robocie; odganiała ich od światła, nazywając natrętnemi muchami i obdzielając karmelkami. Obywatelka Thevenin, jeśli wśród dzieciarni znajdowała jakie ładne dzieci, umywała je, całowała i wtykała im kwiatki we włosy. Pieściła je z melancholijną słodyczą, bo nie miała szczęścia być matką; chciała się też upiększyć wyrazem tkliwego uczucia i wykazać swój kunszt grupowania i pozy.
Ona jedna tylko nie rysowała i nie malowała. Zajęta była uczeniem się roli, a bardziej jeszcze podobaniem się. 1 z kajetem w ręku szła od jednego do drugiego, lekka i czarująca. »Ani cery, ani kibici, ani ciała, ani głosu», mówiły o niej kobiety, a ona wypełniała przestrzeń ruchem, barwą, harmonią. Zwiędła, ładna, znużona, niestrudzona, była rozkoszą podróży. Z usposobienia kapryśna, a jednak zawsze wesoła, łatwo obrażająca się i gniewna, lecz zgodna i łatwa w pożyciu, języczek ostry przy najuprzejmiejszym tonie, próżna i skromna, szczera, fałszywa, rozkoszna, — jeśli mimo to Róża Thevenin nie robiła świetnych interesów i dotąd nie była — »divą«, to tylko dlatego, że czasy były złe i nie było już w Paryżu ołtarzy i kadzideł dla Gracyj. Obywatelka Blaise, choć mówiąc o niej, krzywiła się, i nazywała ją »macochą«, nie mogła, widząc ją, oprzeć się tylu wdziękom.
W Teatrze Feydeau szły próby z komedyi »H-silandinesa i Róża rada była, że ma w tej sztuce rolę pełną naturalności. Naturalności szukała, goniła za nią i znajdowała ją.
— A zatem nie ujrzymy Pameli? — rzekł piękny Desmahis.
Teatr de la Nation był zamknięty, a aktorzy i aktorki odesłano do Magdalenek i świętej Pelagii.
— Czy to nazywa się wolnością?! — zawołała panna Thevenin, podnosząc w niebo oczy, pałające oburzeniem.
— Aktorzy teatru de la Nation — rzekł Gamelin — są to arystokraci, a sztuka obywatela Franęois ma zgubną tendencyę, każe żałować zniesionych przywilejów szlachty.
— Panowie — rzekła Thevenin — czyż tylko tych, co wam pochlebiają, słuchać umiecie?...
Około południa wszyscy uczuli porządny głód, więc mała gromadka udała się do oberży.
Ewaryst szedł obok Elodyi i z uśmiechem przypominał ich pierwsze spotkania.
— Dwa ptaszki, gnieżdżące się pod dachem, spadły na brzeg twego okienka. Żywiłaś ich dając im jeść do dziobka: jeden odchował się i uleciał, drugi umarł w gniazdku z waty, które mu przygotowałaś. »Tego właśnie bardziej lubiłam« rzekłaś wtedy. Tego dnia miałaś czerwoną wstążkę we włosach.
Filip Dubois i Brotteaux pozostali nieco w tyle, rozmawiali o Rzymie, gdzie byli obaj: Brotteaux w 1772 r., Dubois w ostatnich czasach Akademii. Brotteaux wspomniał księżnę Mondragone, do której chętnie byłby wzdychał, gdyby hrabia Altieri nie był nieodstępował jej jak cień. Dubois nie zaniedbał opowiedzieć, że był zaproszony na obiad do kardynała de Bernis i że był to najmilszy w świe-cie gospodarz.
— Znałem go — rzekł Brotteaux — i mogę powiedzieć, nie chwaląc się, że jakiś czas należałem do jego zażyłych przyjaciół: chętnie obcował on z hołotą. Był to miły człowiek i chociaż zazwyczaj plótł bajki, miał w małym palcu więcej zdrowej filozofii, niż jej mają w głowach wszyscy wasi jakobini, chcący nas ucnocić i rozbóstwić. Zaiste wolę naszych prostych bogożerców, którzy nie wiedzą ani co mówią, ani co czynią, niż tych wściekłych bazgraczy praw, skwapliwie gilotynujących nas, aby nas zrobić cnotliwymi i mądrymi i kazać nam czcić istotę najwyższą, która urobiła ich na swój obraz i podobieństwo.
Niegdyś, w minionych już czasach, kazałem odprawiać mszę w kaplicy des llettes mizernemu księżynie, który po kilku kieliszkach mawiał: »Nie mówmy źle o grzesznikach; my, księża niegodni, żyjemy z nich!« Przyznaj pan, że ten zjadacz litanii miał zdrowe zasady rządu. Należałoby do nich powrócić i rządzić ludźmi takimi, jacy są, a nie jakimi by się mieć ich chciało.
Thevenin zbliżyła się do starego Brotteaux. Wiedziała ona, że człowiek ten niegdyś żył szeroko i wyobraźnia jej tem świetnem wspomnieniem zdobiła obecne ubóstwo byłego finansisty; było ono mniej upokarzające, skoro było ogólne i spowodowane ruiną publiczną. Z ciekawością i pewnym szacunkiem podziwiała w nim jednego z tych szczodrych Krezusów, którzy wielbili aktorki, jej poprzedniczki. Przytem sposób zachowania się tego dobrodusznego jegomościa, w bronzowym surducie tak zniszczonym a czystym, podobał jej się bardzo.
— Panie Brotteaux, — rzekła — wiadomo, że niegdyś w pięknym parku, podczas jasno oświetlonych nocy, przy dalekim odgłosie fletów i skrzypiec, wsuwałeś się do gajów mirtowych w towarzystwie aktorek i tancerek. Niestety — piękniejsze były, nieprawdaż, wasze diwy z Opery i Komedyi Francuzkiej, niż my biedne aktoreczki narodowe?
— Nie wierz temu, obywatelko — odrzekł Brotteaux — i wiedz, że gdyby wówczas znalazła się była która podobna do ciebie, gdyby tylko zechciała była, przechadzałaby się bez rywalki, jak królowa, po tym parku, o którym łaskawie masz tak pochlebne pojęcie...
Oberża »pod Dzwonem« była prawdziwie sielska. Gałązka jemioły wisiała nad wrotami, prowa-dzącemi na wielkie, zawsze mokre podwórze, po którem dziobały kury. Dom wznosił się w głębi dziedzińca i składał się z parteru i pierwszego piętra, zakończonego wysokim dachem z omszałych dachówek, ściany domu ginęły pod różanymi krzakami, gęsto osypanymi kwieciem. Na prawo, z poza niskiego muru ogrodowego wyglądały przycięte wierzchołki drzew owocowych. Na lewo znajdowała się stajnia ze żłobem na zewnątrz i stodoła. Drabina stała oparta o mur. Z tej strony również pod szopą, zapełnioną narzędziami rolniczemi i pniami, z wysokości starej bryczki biały kogut pilnował swych kokoszy. Dziedziniec w tej stronie zamykały obory, przed któremi, niby wzgórek chwały leżała kupa nawozu; w obecnej chwili nawóz ten przewracała widłami dziewka szersza niż wysoka, z włosami koloru słomy. Płynny nawóz, napełniający jej saboty, obmywał jej bose nogi. Unosząc się od czasu do czasu, ukazywała żółte jak szafran pięty. Podkasana spódnica swobodnie pozwalała oglądać brud jej grubych krótkich łydek. Podczas gdy Filip Desmahis przypatrywał się jej zdziwiony i rozbawiony tym dziwnym wybrykiem natury, który dziewczynę tę stworzył wszerz zamiast wzdłuż, oberżysta zawołał:
— Hej! ty Tronche! idź przynieś wody!
Odwróciła się i ukazała twarz czerwoną i ogromne usta, w których brakło przedniego zęba. Trzeba było rogu byka, by zrobić wyłom w tem potę-żnem uzębieniu. Z widłami na ramieniu śmiała się; podniesione jej ramiona, grube jak uda, błyszczały w słońcu.
Stół nakryty był w sali na dole, gdzie też na rożnie dopiekały się kurczęta pod okapem komina, obwieszonym staremi fuzyami. Bieloną salę, na dwadzieścia stóp długą, oświetlały zielonko-wate szybki drzwi wejściowych i jedno okno obramowane różami, u którego przy kołowrotku siedziała babunia. Na głowie miała czepiec koron kowy z czasów Regencyi, sękate palce powalane ziemią trzymały kądziel. Muchy siadały na jej powiekach, ale nie odganiała ich. Dzieckiem, jeszcze na rękach matki, widziała była Ludwika XIV, jadącego w karecie. Przed sześćdziesięcioma laty odbyła podróż do Paryża i opowiadała stojącym przed nią trzem młodym kobietom, głosem słabym i śpiewnym, jak widziała ratusz, Tuillerye i Samarytankę i jak, gdy przechodziła przez Pont-Royal, czółno, wiozące jabłka na targ, przewróciło się, jabłka popłynęły z biegiem wody i rzeka była od nich czerwona.
Wiedziała o świeżo zaszłych w królestwie zmianach, a głównie o rozterce między proboszczami, którzy złożyli przysięgę, a tymi, co składać jej nie chcieli. Wiedziała też, że były wojny, głody i znaki na niebie. Nie wierzyła, że król nie żyje. Dano mu uciec przez podziemie, a katowi wydano na jego miejsce człowieka z pospólstwa. U stóp babuni ząbkował w swoim koszyku janek, najmłodszy potomek Poitrine’ów. Obywatelka Thevenin uniosła kołyskę z łoziny i uśmiechnęła się do dziecka; jęczało ono z cicha wyczerpane gorączką i konwulsyami. Musiało być bardzo chore, bo wzywano doń lekarza obywatela Pelleport, który co prawda, jako zastępca deputowanego w konwencie, nie kazał sobie płacić za wizyty. 140 3^!©ggS©SggggXg^gg(j©g^Ji155©jgXgg
Obywatelka Thevenin w oberży czuła się jak u siebie w domu. Niezadowolona ze źle mytych przez Tronche naczyń, przecierała talerze, szklanki, widelce. Podczas gdy obywatelka Poi-trine przyrządzała zupę, którą jako dobra oberży-stka kosztowała, Elodya krajała chleb czterofun-towy, świeżo wyjęty z pieca. Gamelin patrzył na nią i rzekł:
— Czytałem przed kilku dniami książkę, napisaną przez młodego Niemca i bardzo dobrze przełożoną na język francuski. Nazwiska autora zapomniałem. Przedstawia w tej książce piękną, młodą dziewczynę, na imię jej Karolina, która jak ty, Elodyo, krajała chleb i jak ty czyniła to z wdziękiem i tak ładnie, że młody Werther w niej się zakochał.
— I kończy się to małżeństwem? — spytała Elodya.
— Nie, — odrzekł Ewaryst — rzecz kończy się gwałtowną śmiercią ’Werthera.
Zjedli obiad obfity, gdyż byli bardzo głodni, ale jedzenie było nieszczególne; Jan Blaise uskarżał się na to, był bowiem smakoszem i z dobrego jadła robił regułę życia. Zapewne panujący ogólnie głód pobudzał go, by łakomstwo stawiać jako system. Rewolucya we wszystkich domach przewróciła była rondle dnem do góry. Ogół oby wateli nie miał co włożyć do ust. Ludzie obrotni, którzy, jak Jan Blaise, grubo zarabiali na powszechnej biedzie, szli do restauracyi i tam, objadając się, składali dowód swego rozumu. Co zaś do obywatela Brotteaux, który w roku 11 Rzeczpospolitej żył kasztanami i kromkami chleba, to wspominał on, jak jadał u Grimond de la Reyniere u wjazdu na Pola Elizejskie. Pragnąc także zasłużyć na tytuł smakosza, nad talerzem kapusty kraszonej słoniną w zajeździe obywatelki Poitrine, dawał przepisy różnych smakołyków i przypraw gastronomicznych. A gdy Gamelin oświadczył, że republikanin gardzi rozkoszami stołu, stary finansista, amator starożytności, dał młodemu Spartaninowi prawdziwy przepis na czarną polewkę.
Po obiedzie Jan Blaise, nie zapominając nigdy o interesie, kazał swej wędrownej akademii szkicować oberżę: wydawała mu się bowiem dostatecznie romantyczną w swera zapuszczeniu. Podczas gdy Filip Desmahis i Filip Dubois szkicowali obory, la Tronche przyniosła pomyje dla świń. Obywatel Pelleport, przybyły dla udzielenia pomocy lekarskiej małemu Poitrine, równocześnie z nią wyszedł z dolnej sali; podszedłszy do artystów i w kilku komplementach wyraziwszy, że talenty ich przynoszą zaszczyt całemu narodowi, wskazał im dziewczynę otoczoną prosiętami.
— Widzicie to stworzenie — rzekł — to nie jest jedna dziewczyna, jakbyście sądzić mogli, to dwie. Mówię zupełnie ściśle. Zdziwiony jej ogromnymi rozmiarami, zbadałem ją i przekonałem się, że prawie wszystkie jej kości są podwójne; w ka-żdem udzie ma dwie kości biodrowe spojone razem, u każdej łopatki dwie kości ramieniowe. Ma także niektóre mięśnie podwójne. Są to mojem zdaniem dwie bliźniaczki złączone razem, ściślej mówiąc, stopione w jedno. Jest to wypadek rzadki. Zwróciłem na to uwagę pana de Saint-Hilaire, który był mi bardzo za to wdzięczny. Widzicie tu potwora, obywatele. Ludzie tutejsi nazywają ją »Ia Tronche« w liczbie pojedynczej, należałoby nazywać ją w liczbie mnogiej »les Tronches«. Przyroda miewa niekiedy takie dziwactwa... Dobranoc, obywatele malarze! Będziemy mieli burzę tej nocy...
Po kolacyi spożytej przy świecach, akademia Blaise z córką i synem małżonków Poitrine na dziedzińcu oberży bawili się w ślepą babkę; młodzież obu płci w zabawie tej okazała ożywienie, które ich wiek młody dostatecznie usprawiedliwiał, tak że zbytecznem byłoby dociekać, czy czasem gwałtowność i niepewność owych dni nie pobudzała ich zapału. Gdy zapanowała noc zupełna, Jan Blaise zaproponował, by w sali na dole zabawić się w niewinne gry. Elodya zażądała »polo wania na serce«, co całe towarzystwo przyjęło chętnie. Według wskazań młodej dziewczyny Filip Desmahis nakreślił kredą na meblach, drzwiach, ścianach siedm serc, to jest o jedno mniej, niż było graczy, gdyż stary Brotteaux uprzejmie wziął udział w zabawie. Utworzywszy koło, tańczyli na nutę pieśni »Strzeż się La Tour!«, poczem na znak Elodyi rozbiegali się i każdy szybko kładł ręce na jedno z serc. Gamelin, roztargniony i niezgrabny, znalazł wszystkie serca już zajęte: dał fant, ów mały nożyk za sześć centimów z jarmarku w Saint-Germain. Rozpoczęto na nowo i kolejno nie trafiali na wolne serca Jan Blaise, Brotteaux, Elodya, Thevenin i dali za fanty: pierścionek, torebkę, książeczkę w safianowej oprawie, bransoletkę. Potem rozlosowano fanty złożone na kolanach Elodyi i każdy dla wykupienia swego fantu musiał wystąpić z jakimś talentem towarzyskim, zaśpiewać piosnkę, deklamować wiersze. Brotteaux wypowiedział przemowę patrona Francyi z pierwszej pieśni nla Pucellea:
Jestem Dyonizy, z zawodu święty Kocham Galię...
Obywatel Blaise, choć mniej oczytany, bez wahania dał odpowiedź Richemond’a:
Mój panie Święty, toż nic warto było Niebiańską rzucać siedzibę.. „Wszyscy czytali wtedy z rozkoszą »arcydzieło Ariosta francuskiego«: najpoważniejsi ludzie śmiali się z miłostek Joanny i Dunois, przygód Agnieszki i Monrose’a i dzielnych czynów skrzydlatego osła. Ludzie wykształceni umieli na pamięć najpiękniejsze ustępy z tego »zabawnego i filozofi-cznego« poematu. Nawet Ewaryst Gamelin mimo surowego usposobienia, biorąc swój fant z kolan Elodyi, chętnie wypowiedział wstąpienie Grisbour-don’a do piekła. Obywatelka Thevenin zaśpiewała bez akompaniamentu romans Niny: Gdy powróci ukochany, Desmahis zaśpiewał na nutę rla Tari-dondainea:
Jedni wzięli wieprza Świętego Antoniego Wsadzili mu kaptur.
Zrobili zeń mnicha...
Ale Desmahis był smutny. W tej chwili kochał gorąco’ wszystkie trzy kobiety, z któremi rozgrywał fanty, i wszystkim trzem rzucał palące i słodkie spojrzenia. Kochał Thevenin za jej wdzięk, gibkość, za jej sztukę, za zerkanie oczami i głos wnikający do serca; kochał Elodyę, bo przeczuwał w niej naturę pełną, bogatą i szczodrze darzącą; kochał Julię Hasard mimo jej spłowiałych włosów, białych brwi, piegów i chudości, bo za przykładem owego Dunois, o którym mówi Vol taire w »Pucelle«, we wspaniałomyślności swej gotów był dać dowód miłości nawet najbrzydszej, tembardziej, że wydawała mu się też najmniej zajętą w chwili obecnej, a zatem najdostępniejszą. Zupełnie pozbawiony próżności, nie był nigdy pewny, że przyjętym będzie, nie był też pewny, że nim nie będzie. Korzystając ze szczęśliwego zbliżenia podczas zabawy, szepnął kilka słodkich słówek pannie Thevenin; nie rozgniewała się o to, ale nie mogła ich odwzajemnić pod zazdrosnem spojrzeniem Jana Blaise. Jeszcze miłośniej przemówił do obywatelki Elodyi, o której wiedział, że jest zaręczona z Gamelinem; ale nie był tak wymagającym, by żądać miał serca wyłącznie dla siebie. Elodya kochać go nie mogła, ale widziała, że jest piękny i nie zupełnie umiała to przed nim ukryć. Wreszcie najbardziej namiętne życzenia szepnął do ucha obywatelki Hasard: odpowiedziała na to miną zdumioną, która mogła wyrazić zarówno zupełną uległość, jak ponurą obojętność...
W oberży były tylko dwie sypialnie, obie na pierwszem piętrze i obie na jednym korytarzu. Pokój na lewo, najpiękniejszy, wyklejony był ja-snemi tapetami w kratki, przybrany lustrem wielkości dłoni, którego złocone ramki muchy pstrzyły już za pierwszych lat Ludwika XV. Tu pod baldachimem z wzorzystego perkaliku, stały dwa łóżka 10 146 ^x^xggx^x^x®®si^xsxs^x^x®®^ dobrze zasłane puchowemi poduszkami, pierzynami i watowanemi kołdrami. Pokój ten przeznaczony był dla obywatelek.
Gdy nadeszła pora spoczynku, Filip Desmahis i Julia Hasard, trzymając każde lichtarz w ręku, życzyli sobie dobrej nocy.
Na korytarzu zakochany rytownik wsunął córce handlarza farb bilecik, w którym prosił ją, aby gdy wszyscy już spać będą, przyszła doń na strych, nad pokojem obywatelek.
Przezorny i rozumny, już w dzień rozpatrzył był rozkład i zwiedził strych pełen starych kufrów, skrzyń, pęczków cebuli i suszących się owoców, nad któremi unosiły się roje os. Widział też tam stary kulawy tapczan, zapewne wycofany z użytku, a na nim rozdarty siennik, po którym skakały pchły.
Naprzeciw pokoju obywatelek był pokój o trzech łóżkach, gdzie spać mieli, jak się da, obywatele podróżni. Brotteaux, jako prawdziwy sybaryta, poszedł spać do stodoły na sianie. Jan Blaise gdzieś znikł. Dubois i Gamelin zasnęli natychmiast. Desmahis położył się do łóżka, ale gdy cisza jak stojąca woda objęła dom cały, rytownik wstał i udał się na strych po drewnianych schodach: schody skrzypiały pod jego bosemi nogami. Drzwi strychu były odemknięte. Buchał z nich upał i ostry zapach gnijących owoców. Na dziurawym tapczanie spała la Tronche z otwartemi ustami. Była potworna. Promień księżyca, przenikając przez okienko w dachu, oblewał srebrem i błękitem jej skórę, która błyszczała młodością i świeżością przez brud i plamy nawozu...
Przebudzona nagle, zlękła się i krzyknęła: ale gdy zrozumiała czego chcą od niej, uspokoiła się i nie okazała ani zdziwienia, ani niechęci, i udała, że jest jeszcze pogrążona w pół śnie, który odejmując jej świadomość rzeczy, pozwalał jednak na nieco uczucia...
Desmahis powrócił do swego pokoju, gdzie spał do rana spokojnym i głębokim snem.
Nazajutrz, po jeszcze jednym dniu pracy, wędrowna akademia udała się w powrotną drogę do Paryża. Obywatel Poitrine, któremu Jan Blaise zapłacił asygnatami, biadał, że obecnie widzi się tylko kwadratowe pieniądze« i obiecywał postawić piękną świeczkę na ołtarzu temu, kto znów wprowadzi złoto.
Obywatelkom ofiarował kwiaty. Z jego polecenia la Tronche podkasana, z brudnemi błyszczą-cemi łydkami stojąc na drabinie, niezmordowanie ucinała róże z krzewów, pokrywających mury domostwa. Z jej ogromnych rąk róże deszczem, po tokiem, lawiną spadały w nadstawione spódnice obywatelek Elodyi, Julii i Róży. Kocz zapełniony był kwiatami.
Wszyscy, wróciwszy już w nocy, unosili róż całe pęki, a woń cudna przesycała ich sen i przebudzenie nazajutrz.
XI.
Rano, siódmego września, obywatelka Roche-maure, idąc do przysięgłego Gamelina — chciała zainteresować go losem jednego ze swych znajomych, podejrzanego o nieprawomyślność — spotkała w sieni na schodach byłego arystokratę Brotteaux des llettes, którego kochała była w dniach pomyślności. Brotteaux szedł właśnie, by dostawić dwanaście tuzinów swoich pajaców handlarzowi zabawek z ulicy de la Loi. By je łatwiej nieść było, zdecydował się zawiesić je na końcu długiej tyki, tak jak robią wędrowni handlarze. Brotteaux był uprzejmy i wytworny dla kobiet, nawet dla tych, których wdzięki wskutek długiego przyzwyczajenia mogły stracić dlań powab, jak to było z panią de Rochemaure, — o ile zdrada, oddalenia, niewierność i tusza nie mogły by jej na nowo uczynić jeszcze dlań ponętną. Jakbądź, w brudnej sieni, o źle spojonej podłodze, przyjął ją tak samo, jak przyjmował ją niegdyś na schodach przedsionka w llettes i prosił, by zechciała wejść na jego poddasze. Dość zręcznie weszła po drabinie i znalazła się pod wią zaniem dachowem, którego pochyłe belki dźwigały dach z cegieł z wybitem okienkiem. Nie można tam było stanąć prosto. Usiadła więc na jedynem krześle i wodząc przez chwilę wzrokiem po źle spojonych cegłach, zapytała zdziwiona i zasmucona:
— Więc tu mieszkasz, Maurycy? Istotnie nie bardzo możesz liczyć na odwiedziny życzliwych. Trzeba być dyabłem lub kotem, by cię tu znaleźć.
— Nie wiele mam tu przestrzeni — odrzekł były arystokrata. — 1 nie taję przed tobą, że czasem deszcz pada na mój barłóg. Ale to drobna niewygoda. Za to w jasne noce widzę księżyc... Na wiosnę koty tęgie hałasy wyprawiają na dachu. Ale trzeba wybaczyć miłości, że miauczy i piszczy po dachach, skoro męką i zbrodniami napełnia życie ludzi.
Oboje, bardzo rozumnie, spotkali się jak przyjaciele, którzy rozeszli się wczoraj, by udać się na spoczynek, i chociaż obcymi s^ali się sobie, rozmawiali z sobą swobodnie i życzliwie.
Pani de Rochemaure była jednak przygnębiona. Rewolucya, dotąd dla niej wesoła i owocna, teraz przynosiła jej troski i niepokoje. Kolacyjki jej stawały się coraz mniej świetne i huczne. Dźwięki jej harfy nie rozjaśniały już posępnych twarzy. Jej stoliki do kart stały bezczynne, opuścili je najbogatsi gracze. Kilku najzażylszych jej przyjaciół musiało ukrywać się, stali się bowiem podejrzani. Finansista Morhardt, także jej przyjaciel, był aresztowany i dla niego przyszła właśnie prosić o pomoc przysięgłego Gamelina. Ją samą nawet podejrzywano. Gwardziści narodowi robili u niej rewizyę, poprzewracali szuflady jej komód, poodry-wali deski posadzki, poprzebijali materace bagnetami. Nic nie znaleźli, przeprosili ją i wypili jej wino. Ale przeszli tuż, tuż koło jej koresponden-cyi z emigrantem, panem d’Expilly. Miała między jakobinami kilku przyjaciół, i ci ostrzegli ją, że piękny Henry, jej kochanek od serca, kompromituje się przez swą gwałtowność, zbyt przesadzoną, by mogła być szczerą.
Z łokciami na kolanach i z pięściami przy twarzy, stroskana, zapytywała swego starego przyjaciela, siedzącego na sienniku:
— Co myślisz o tem wszystkiem, Maurycy?
— Myślę, że ci ludzie filozofowi i amatorowi widowisk dostarczają dość materyału do rozmyślania i zabawy, — ale że lepiej byłoby dla ciebie moja miła, abyś znalazła się poza granicami Francyi.
— Dokąd nas to zaprowadzi, Maurycy?
— To samo pytanie zadałaś mi, Ludwiko, pewnego dnia, w powozie, nad brzegiem Cher’u, na drodze do llettes, gdy koń nasz rozbrykany po nosił nas w szalonym galopie. Jakież kobiety są ciekawe! 1 dziś jeszcze chcesz wiedzieć, dokąd dążymy. Każ sobie to z kart wróżyć. Nie jestem wieszczbiarzem, moja miła, a filozofia nawet najtęższa nie na wiele się przyda dla poznania przyszłości. Te rzeczy się skończą, bo kończy się wszystko. Można przewidzieć kilka różnych końców np. zwycięstwo koalicyi i wejście sprzymierzonych do Paryża. Już nie są od miasta daleko. Nie sądzę jednak, żeby do Paryża weszli. Ci żołnierze Rzeczypospolitej dają się pokonywać z zapałem, który niczem stłumić się nie da. Być może, że Robespierre ożeni się z siostrą królewską i każe się mianować protektorem królestwa na czas małoletności Ludwika XVII.
— Tak sądzisz? — zawołała obywatelka, rada jak najprędzej wmieszać się w tę piękną intrygę.
— Może też być — ciągnął dalej Brotteaux, że Wandea zwycięży i powrócą rządy księży na zwałach ruin i kupach trupów. Nie masz pojęcia moja droga, jaką jeszcze władzę ma zawsze duchowieństwo nad tłumami miernych... Chciałem powiedzieć »wiernych«. Przepraszam język mi się splątał. Najprawdopodobniejszem zaś według mego zdania jest to, że Trybunał Rewolucyjny sprowadzi zgubę systemu rządowego, który go do życia powołał: zbyt wielu głowom zagraża. Niezliczone jest mnóstwo tych, których przeraża; zjednoczą się więc, i żeby go zniszczyć, zniszczą sam ustrój. Zdaje mi się, żeś do tego Trybunału kazała mianować młodego Gamelina. jest cnotliwy; będzie straszny. Im więcej myślę nad tem, moja piękna kochaneczko, tembardziej sądzę, że ten Trybunał ustanowiony dla ocalenia Rzeczypospolitej zgubi ją właśnie. Konwent chce mieć, tak jak dawniej rządy królewskie, swe wielkie dnie, swe sądy wyjątkowe, chce by bezpieczeństwa strzegli urzędnicy mianowani przezeń i jemu podlegli. Lecz o ileż niższe są wielkie dni konwentu, od wielkich dni monarchii, a jego sądy wyjątkowe, o ileż mniej polityczne od sądów Ludwika XIV! W Trybunale Rewolucyjnym panuje duch marnej sprawiedliwości i płaskiej równości, to niedługo uczyni go wstrętnym, śmiesznym i obrzydzi go wszystkim. Czy uwierzysz, Ludwiko, że ten Trybunał, który ma powołać przed kratki królowę Francyi i dwudziestu prawodawców, skazywał wczoraj służącą za to, że wołała sniech żyje król!«, w złej myśli i z zamiarem obalenia Rzeczypospolitej!... Nasi czarno upierzeni sędziowie, pracują w stylu owego Wiliama Szekspira, tak drogiego Anglikom, który do najtragiczniejszych scen swych dramatów wprowadza prostackie błazeństwa.
— A cóż, Maurycy — zapytała obywalka — czy zawsze jeszcze szczęśliwy jesteś w miłości?
— Niestety! — odrzekł Brotteaux — synogarlice ulatują do białych gołębników i nie siadają już na ruinie wieży.
— Nie zmieniłeś się wcale... Do widzenia, przyjacielu.
Tegoż wieczoru kawalerzysta Henry zaszedł nieproszony do obywatelki Rochemaure, i zastał ją, jak pieczętowała list, na którym wyczytał adres obywatela Rauline w Vernon. Był to, wiedział on o tem, list do Anglii. Rauline odbierał korespon-dencyę pani de Rochemaure za pośrednictwem po-cztyliona karetki pocztowej i przesyłał ją do Dieppe przez handlarkę ryb morskich. Ztamtąd pewien właściciel łodzi odwoził ją na okręt angielski, krążący wzdłuż wybrzeży. Emigrant, pan d’Ex-pilly, odbierał ją w Londynie i jeśli uważał za potrzebne, udzielał gabinetowi Saint-James.
Henry był młody i piękny. Achilles, gdy wdziewał zbroję, podawaną mu przez Ulissesa, nie łączył tyle wdzięku z tak wielką dzielnością. Ale obywatelka Rochemaure, niegdyś wrażliwa na wdzięki młodego bohatera komuny, teraz odwracała odeń wzrok i myśli, odkąd uprzedzono ją, że zadenuncyowany przed jakobinami jako zbyt gor liwy, młody ten żołnierz może skompromitować ją i zgubić. Henry czuł, że nie będzie to przechodziło jego sił przestać kochać panią de Roche-maure, ale gniewało go, że ona nie zwraca już nań uwagi. Wreszcie, wspomniawszy do jakich ostateczności posunąć się mogą kobiety, jak szybko przechodzą od najgorętszej tkliwości do najchłodniejszej nieczułości, jak łatwo im poświęcić to co kochały i zgubić co uwielbiały, posądził tę śliczną Ludwikę, że może ona którego dnia kazać wtrącić go do więzienia, by go się pozbyć. Rozum kazał mu odzyskać na nowo tę utraconą piękność. I dlatego przybył zbrojny we wszystkie swe powaby. Zbliżał się do niej, cofał, znów przy-stępywał, odbiegał, według reguł uwodzenia w baletach. Potem rzucił się na fotel i głosem niezwyciężonym, tym głosem, który do głębi wzruszał kobiety, zachwalał czar przyrody i samotności i z westchnieniem zaproponował przechadzkę do Ermenonville.
Tymczasem pani de Rochemaure wydobywała akordy z harfy i poglądała naokół zniecierpliwio-nem i znudzonem spojrzeniem. Nagle Henry zerwał się, ponury i zdecydowany i zawiadomił ją, że jedzie do armii i za dni kilka będzie pod Mau-beuge.
Nie okazując ani zdziwienia, ani powątpiewania zrobiła głową gest potakujący.
— Winszujesz mi tego postanowienia?
— Winszuję.
Czekała na nowego kochanka, który podobał jej się niezmiernie i z którego zamierzała wyciągnąć wielkie korzyści, na kochanka zupełnie innego, jak ten oto. Kochanek nowy, coś niby zmartwychwstały Mirabeau, Danton oszlifowany, przedzierzgnięty w dostawcę, lew, który wszystkich patryotów topić będzie w Sekwanie. Co chwila zdawało jej się, że słyszy dzwonek i drżała. Ażeby wyprawić Henry’ego, umilkła, ziewnęła, przerzuciła jakąś partycyę i znów ziewnęła. Widząc, że mimo to nie odchodzi, oznajmiła mu, że musi wyjść i przeszła do swej gotowalni.
Wołał za nią wzruszonym głosem:
— Żegnaj, Ludwiko!... Czy kiedykolwiek ujrzę cię jeszcze?!
A ręce jego grzebały w otwartem biureczku.
Znalazłszy się na ulicy otworzył list adresowany do obywatela Rauline i przeczytał go z zajęciem. Zawierał istotnie ciekawy obraz stanu umysłów we Francyi. Mowa tam była o królowej, o Róży Thevenin, nawet o zacnym Brotteaux.
Skończywszy czytanie i włożywszy list do kieszeni, wahał się chwil kilka, poczem, jak człowiek, który powziął postanowienie i powiada sobie, że im wcześniej, tem będzie lepiej, skierował swoje kroki ku Tuilleryom i wszedł do przedpokoju Komitetu bezpieczeństwa publicznego.
Tegoż dnia o trzeciej po południu, Ewaryst Gamelin po raz pierwszy zasiadł na ławie przysięgłych, w towarzystwie czternastu kolegów, których przeważnie już był znał. Byli to ludzie prości, porządni i patryoci, uczeni, artyści, rzemieślnicy: był między nimi malarz, jak i on, i rytownik, obaj pełni talentu, chirurg, szewc, były markiz, który dał był dowody wielkiej prawomy-ślności, drukarz, drobni kupcy — jednem słowem okazy ludu paryskiego. Siedzieli na ławie w ubraniu mieszczańskiem lub robotniczem, jedni ostrzyżeni a la Titus, drudzy z harcapem; w trójgraniastych kapeluszach nasuniętych na oczy, inni w okrągłych kapeluszach zsuniętych na tył głowy, lub czarnych czapkach, pokrywających uszy. Jedni ubrani w spodnie, kamizelkę i frak, jak za czasów monarchii, drudzy w carmagnoli i spodniach w paski na sposób sankiulotów; w butach, trzewikach ze sprzączkami lub w sabotach, — służyć mogli za typy wszystkich ubrań męskich, jakie wówczas były w użyciu. Wszyscy zasiadali już kilkakrotnie i czuli się swobodnie na swej ławie. Gamelin zazdrościł im spokoju. Serce jego biło silnie, w uszach mu szumiało, wzrok mu się przesłaniał, wszystko naokół miało dlań barwę trupią. Gdy woźny oznajmił wejście Trybunału, trzech sędziów zasiadło na małej estradzie, przed stołem pokrytym zielonem suknem. Ubrani byli we fraki według mody francuskiej, z trójkolorową wstążką, z której zwieszał się na piersi ciężki srebrny medal. Na głowie mieli kapelusze z kokardą i wielkiemi czarnemi piórami. Przed nimi, u stóp estrady, zasiadł w takimże ubraniu oskarżyciel publiczny. Pisarz zasiadł między Trybunałem, a próżnym fotelem oskarżonego. Gamelinowi ludzie ci wydali się inni, niż dotąd: piękniejsi, poważniejsi, groźniejsi, chociaż zachowywali się prosto i przyjaźnie, przerzucali papiery, wołali woźnego, lub przechylali się w tył, dla wysłuchania, co ma do powiedzenia który ź przysięgłych lub oficer służbowy.
Nad sędziami zawieszone były tablice Praw człowieka. Z prawej i lewej strony, na starych feo-dalnych murach widniały popiersia Marata i Le Peltier Saint-Fargeau. Na wprost ławy przysięgłych, w głębi sali, wznosiła się trybuna dla publiczności. Pierwszy rząd zajmowały kobiety, które wszystkie, czy blondynki, czy brunetki, czy już siwe, nosiły wysokie czepce z plisowanemi falbankami, po bokach ocieniającemi im policzki; na piersiach, którym moda ówczesna nadawała jednostajną objętość piersi karmicielskiej, krzyżowała się biała chusteczka, lub pokrywał ją napierśnik niebieskiego fartucha. Ręce opierały na balustradzie trybuny. Za niemi widać było obywateli rozsypanych z rzadka po stopniach, ubranych z tą rozmaitością, jaka wówczas nadawała tłumom tak dziwny i malowniczy pozór. Na prawo, przy wejściu, za baryerą była przestrzeń dla publiczności stojącej. Tym razem publiczności było niedużo. Sprawa, którą ta sekcya Trybunała zajmować się miała, interesowała tylko niewielu widzów, i zapewne inne sekcye, równocześnie zasiadające, rozstrzygały bardziej wzruszające sprawy.
Było to niejakiem uspokojeniem dla Gamelina, którego wzruszenie na pierwszy raz nie zniosło by pewnie gorącej atmosfery donioślejszej sprawy. Oczy jego czepiały się najdrobniejszych szczegółów, widział watę w uchu pisarza, i atramentową plamę na aktach zastępcy oskarżyciela. Wyraźnie, jak przez lupę, widział kapitele o liściach rzeźbionych — w czasach, gdzie wszelka znajomość starożytnego stylu była zatracona, kapitel ten gotyckie kolumny wieńczył girlandami pokrzyw i jemioły. Ale spojrzenia jego powracały uparcie do tego staroświeckiego, czerwonym aksamitem wybitego fotelu o zniszczonem siedzeniu i zczerniałych poręczach. Zbrojni gwardziści stali u wszystkich wyjść. „Wreszcie wszedł oskarżony wśród grenadyerów, jednak bez żadnych więzów, wedle przepisów prawa. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, chudy, śniady, bardzo łysy, o policzkach zapadłych i wą-zkich, sinych wargach; ubrany był we frak ciemnoczerwony według dawniejszej mody. Zapewne z powodu że miał gorączkę, oczy jego błyszczały silnie, policzki świeciły. Usiadł. Nogi, które jedną na drugą założył były niemożliwie chude, sękate ręce skrzyżował pod kolanami. Nazywał się Ma-ryan Adolf Guillergues; oskarżony był o roztrwonienie furażów Rzeczypospolitej. Akt oskarżenia zarzucał mu liczne i poważne winy, z których żadna nie była zupełnie stwierdzona. Zapytany, Guillergues większości zarzuconych mu czynów zaprzeczył, inne wytłómaczył na swoją korzyść. Mowa jego była zwięzła i chłodna, nadzwyczaj zręczna, odnosiło się wrażenie że jestto człowiek, z którym niedobrze mieć sprawę. Miał odpowiedź na wszystko. Gdy sędzia zadawał mu jakieś kłopotliwe pytanie, twarz jego pozostawała spokojna, słowa — stanowcze, ale obie ręce złożone na piersiach kurczyły się z niepokoju. Gamelin spostrzegł to, i rzekł do swego kolegi, również malarza:
— Patrz na jego palce!
Pierwszy przesłuchiwany świadek zeznawał ob-ciążająco. Na nim opierało się całe oskarżenie. Następni zaś przeciwnie, zeznawali przychylnie dla oskarżonego. Oskarżyciel wystąpił z gwałtowną mową, ale niestanowczą. Obrońca przemówił z akcentem prawdy i szczerości, która zjednała oskarżonemu sympatyę, jakiej sam sobie zapewnić nie umiał. Rozprawę przerwano i przysięgli udali się do sali narad. Tu, po niejasnej i bezładnej dy-skusyi, podzielili się na dwie grupy, prawie równe liczebnie. Z jednej strony byli obojętni, chłodni, rezonerzy, których żadna nie ożywiała namiętność; z drugiej strony ci, którzy kierowali się uczuciem, okazywali się niedostępni rozumowaniu i sądzili tylko sercem. Ci skazywali zawsze. To byli dobrzy, szczerzy patryoci. Myśleli tylko 0 ocaleniu Rzeczypospolitej, nie troszcząc się o nic więcej. Ich postawa zrobiła wielkie wrażenie na Gamelina, który poczuł swą łączność z nimi.
»Ten Guillergues, myślał, to zręczny łotr, zbrodniarz, który spekulował na furażu naszej konnicy. Uniewinnić go, znaczyłoby dać umknąć zdrajcy, zdradzić ojczyznę, armię wydać na zgubę 1 porażkę«. 1 Gamelin widział już, jak huzarów Rzeczypospolitej na słaniających się koniach pałaszuje nieprzyjacielska konnica... »Ale jeśli Guillergues jest niewinny?...« i i
Wspomniał nagle o Janie Blaise, również posądzonym o nadużycia w dostawach. Tylu innych musiało postępować tak samo jak Blaise i Guiller-gues, przygotować porażkę, gubić Rzeczpospolitą! Trzeba przykładu. Ale jeśli Guillergues niewinny?...
— Niema dowodów — rzekł Gamelin głośno.
— Nigdy niema dowodów — odrzekł wzruszając ramionami przewodniczący przysięgłych, jeden z dobrych, szczerych patryotów.
W końcu okazało się siedm głosów za skazaniem, ośm za uniewinnieniem.
Przysięgli powrócili na salę i rozprawę podjęto na nowo. Przysięgli obowiązani byli motywować swój wyrok; każdy przemawiał po kolei przed pustym fotelem. Niektórzy przemawiali rozwlekle, drudzy zadawalniali się jednem słowem, byli tacy, co wymawiali słowa niezrozumiałe.
Gdy przyszła kolej na Gamelina, wstał i rzekł:
— Wobec tak wielkiej zbrodni, jak odjęcie obrońcom ojczyzny możności zwycięstwa, trzeba dowodów formalnych; tych dowodów nie mamy.
Większością głosów oskarżonego uniewinniono. Guillergues przyprowadzony został przed sędziów; towarzyszyły mu życzliwe szepty widzów, zwiastujące mu jego uniewinnienie. Był innym człowiekiem. Sztywność jego rysów twarzy stajała, wyraz ust zmiękł. Wyglądał czcigodnie, twarz wyrażała niewinność. Prezes sądu głosem wzruszonym odczytał werdykt uniewinniający, sala zatrzęsła się od oklasków. Żandarm, który przyprowadził Guil-lergues’a rzucił się w jego objęcia. Prezes przywołał go i oddał mu uścisk braterski. Przysięgli całowali go. Gamelin płakał rzewnemi łzami. Na dziedzińcu sądowym, rozświetlonym przez ostatnie błyski dnia, poruszały się wyjące tłumy. Przeddzień, cztery sekcye Trybunału wydały trzydzieści wyroków śmierci i na stopniach głównych schodów tłum kobiet, z tych co zawsze obecne były na rozprawach, czekał na wyjazd wózków ze skazańcami. Gamelin schodząc po stopniach z falą przysięgłych i widzów, nie widział i nie słyszał nic prócz swego czynu sprawiedliwego i ludzkiego; winszował sobie szczerze, że poznał niewinność oskarżonego. Na podwórzu Elodya blada, ze łzami i uśmiechem rzuciła mu się na szyję, napół omdlała. A gdy w końcu odzyskała głos:
— Ewaryście — rzekła — jesteś piękny, jesteś dobry, jesteś szlachetny! W tej sali głos twój męzki i słodki przenikał mnie na wskróś, jak fale magnetyczne. Elektryzował mnie. Podziwiałam cię na twej ławie, widziałam tylko ciebie. A ty, mój miły, czy nie odgadłeś mej obecności? Czyż nic ci nie oznajmiło, że tam jestem? Byłam na trybunie, w drugim rzędzie na prawo. Mój Boże, jak słodkim jest dobry uczynek! Ocaliłeś tego nieszczęśliwego. Bez ciebie, jużby było po nim: zginąłby. Wróciłeś go do życia, wróciłeś go rodzinie. W tej chwili błogosławić cię musi. O Ewaryście, jak szczęśliwa i dumna jestem, że cię kocham!...
Trzymając się za ręce, przytuleni do siebie, szli przez ulice; lekko im było, jak gdyby unosiły ich skrzydła.
Szli do domu pod godłem »Miłość malarzem«. Doszedłszy do Oratoire:
— Nie przechodźmy przez sklep — rzekła Elodya.
Wprowadziła go przez bramę i wszedłszy na schody, w sieni wyjęła z torebki duży klucz żelazny.
— Myślałby kto, że to klucz więzienia — rzekła. — Ewaryście będziesz więźniem moim.
Przeszli pokój jadalny i weszli do pokoju Elodyi. Ewaryst czuł na swych ustach płomienną świeżość ust Elodyi. Wziął ją w objęcia. Z głową w tył odrzuconą, z zamglonemi oczami, rozpuszczonym włosem, nawpół omdlała, wyrwała mu się i pobiegła zasunąć zasówkę...
Noc już była późna, gdy obywatelka Blaise otworzyła kochankowi drzwi pokoju i cicho szepnęła mu w cieniu.
— Żegnaj kochanku! To pora powrotu ojca.
Jeśli usłyszysz szelest na schodach, wejdź prędko na wyższe piętro i nie schodź wprzód, aż już nie będzie obawy, by cię spostrzeżono. Trzy razy zapukaj do okienka odźwiernej, aby otworzono ci drzwi na ulicę. Żegnaj, moje życie, żegnaj duszo moja!
Gdy Ewaryst znalazł się na ulicy, spostrzegł, że okno pokoju Elodyi odmyka się i mała rączka zrywa gwoździk, który upadł mu do stóp, jak kropla krwi.
Pewnego wieczoru, gdy Brotteaux odniósł dwanaście tuzinów pajaców do składu zabawek obywatela Caillon na ulicy de la Loi, kupiec ten zawsze grzeczny i uprzejmy, przyjął go z miną surową.
— Strzeż się, obywatelu Brotteaux — rzekł — strzeż się. Nie zawsze pora śmiać się; żarty nie-zawsze są dobre: członek komitetu bezpieczeństwa naszej Sekcyi, który wczoraj przeglądał mój sklep, widział twoje pajace i uznał, że są anti-rewolu-cyjne.
— Kpił sobie! — rzekł Brotteaux.
— Nie, nie, obywatelu, nie. To człowiek, co nie żartuje. Powiedział, że w tych małych figurkach, chytrze skarykaturowane jest przedstawicielstwo narodowe, że mianowicie poznać można karykatury Couthon’a, Saint-J ust’a i Robespierre’a. Zabrał te sztuki. To strata dla mnie, nie mówiąc już o niebezpieczeństwie, na jakie jestem wystawiony.
— Co! te Arlekiny, Scaramouche, Guilles’y, te Colin’y i Coletty, które malowałem tak, jak malował je Boucher przed pięćdziesięciu laty, miałyby być karykaturami Couthon’a i Saint-Just’a? Nikt rozsądny nie będzie tego utrzymywał.
— Być może — odrzekł obywatel Caillon — że działałeś bez złej woli, choć nigdy nie należy dowierzać tak rozumnemu, jak ty człowiekowi. Ale gra jest niebezpieczna. Dam ci zaraz przykład. Natoile, utrzymujący mały teatrzyk na Polach Elizejskich, został aresztowany wczoraj za nieprawo-myślność, bo kazał poliszynelowi przedstawiać Konwent.
— Jeszcze jeden cios — rzekł Brotteaux, unosząc płachtę pokrywającą jego małych wisielców. — Przypatrz się tym maskom i twarzom, czyż są one inne, niż twarze figur z komedyi lub sielanki? Jak mogłeś dać sobie wmówić, obywatelu, że przedstawiam tu Konwent narodowy?!
Brotteaux był zdziwiony. Choć dużo przypisywał głupocie ludzkiej, nie sądził jednak, by mogła kiedykolwiek rzucić podejrzenie na jego Arlekinów i Colinetty. Zapewniał więc o swojej niewinności. Ale obywatel Caillon nic słyszeć nie chciał.
— Obywatelu Brotteaux, zabierz swych pajaców. Szanuję cię, poważam, ale nie chcę ani narażać się na naganę, ani na kłopoty z twojej przy czyny. Szanuję prawo. Chcę pozostać dobrym obywatelem i za dobrego obywatela być uważanym. Dobranoc, obywatelu Brotteaux; zabierz swych pajaców.
Stary Brotteaux poszedł do domu, niosąc swoich podejrzanych jegomościów na końcu długiej tyki; śmiały się zeń dzieci uliczne, biorąc go za tępi-ciela szczurów. Myśli jego były smutne. Bezwątpienia pajace nie stanowiły jedynego jego utrzymania: malował też portrety po pięć franków sztuka, pod bramami domów i w beczce w Hallach; wielu młodych chłopców, idąc do wojska, chciało zostawić swe portrety kochankom. Ale te drobne roboty kosztowały go wiele trudu i robił je o wiele gorzej, niż pajace. Czasem służył za sekretarza przekupkom z Hal, ale to było już mieszanie się do spisków rojalistycznych, i ryzyko było wielkie. Przypomniał sobie, że na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, blizko dawnego placu Vendome, jest inny sklep z zabawkami niejakiego Joly, i postanowił nazajutrz ofiarować mu towar, którego tchórzliwy Caillon przyjąć nie chciał. Zaczął padać drobny deszcz. Brotteaux z obawy, aby nie zniszczyły się pajace, przyśpieszył kroku. Przechódził właśnie przez Pont-Neuf ciemny i pusty i skręcał na plac Thionville, gdy przy świetle latarni ujrzał siedzącego na przydrożnym słupku chudego starca, który choć wycieńczony zmęczeniem i głodem, wyglądał czcigodnie. Ubrany był w długi, podarty surdut duchownego kroju; był bez kapelusza i wyglądał na lat przeszło sześćdziesiąt.
Zbliżywszy się do tego biedaka, Brotteaux poznał w nim ojca Ludwika de Longuemare, którego przed sześciu miesiącami ocalił od stryczka, gdy obaj stali w rzędzie przed piekarnią na ulicy Jerozolimskiej. Czując się przez raz już wyświadczoną przysługę zobowiązanym względem tego duchownego, Brotteaux zbliżył się doń i przypomniał mu się, jako ów finansista, który znalazł się raz obok niego w tłumie hołoty pewnego dnia wielkiego głodu, i zapytał czy może mu być w czemś użyteczny.
— Wydajesz się znużony, mój ojcze. Weź kroplę tego kordjału. 1 Brotteaux z kieszeni swego bronzowego fraka wyciągnął małą flaszeczkę wódki, którą nosił tam obok ulubionego Lukrecyusza.
— Wypij. Pomogę ci wrócić do domu.
Ojciec Longuemare odsunął ręką flaszkę i próbował wstać. Ale opadł napowrót na swoje miejsce.
— Panie — rzekł słabym, lecz pewnym głosem — od trzech miesięcy mieszkałem w Picpus. Uprzedzony, że wczoraj o piątej rano przyszli aresztować mnie w domu, nie wróciłem już do swego mieszkania. Nie mam schronienia, błąkam się po ulicach i jestem trochę zmęczony.
— A więc, ojcze, — rzekł Brotteaux — zrób mi ten zaszczyt i zamieszkaj ze mną na mojem poddaszu.
— Panie — rzekł Barnabita — słyszysz przecie, że jestem podejrzany.
— Ja jestem nim również — rzekł Brotteaux — i moje pajace także, co jest o wiele gorsze. Widzisz je oto pod tą cienką płachtą, wystawione na deszcz, który i nas przenika. Bo widzisz, mój ojcze, że ja niegdyś bogacz, teraz aby żyć, wyrabiam pajace.
Ojciec Longuemare wziął rękę, którą podawał mu były finansista i przyjął ofiarowaną mu gościnę. Brotteaux na poddaszu podał mu chleb, ser i wino, które chłodził w rynnie; był bowiem sy-barytą.
— Panie — rzekł ojciec Longuemare, zaspokoiwszy głód — muszę opowiedzieć ci okoliczności, które spowodowały moją ucieczkę i rzuciły mnie ledwie żywego na miejsce, gdzie mnie znalazłeś. Wygnany z mego klasztoru, żyłem z mizernej pensyi, jaką wyznaczyło mi Zgromadzenie; dawałem lekcye łaciny i matematyki, pisałem broszury o prześladowaniu Kościoła we Francyi. Napisałem nawet obszerniejsze dzieło dla wykazania, że konstytucyjna przysięga księży przeciwna jest przepi som kościelnym. Postępy Rewolucyi odebrały mi wszystkich uczniów; wyznaczonej mi pensyi nie mogłem pobierać z braku świadectwa prawomyślności. Po to świadectwo poszedłem do Ratusza, przeświadczony, że na to zasługuję. ^Członek reguły, ustanowionej przez samego apostoła Pawła, który szczycił się tytułem obywatela rzymskiego, pochlebiałem sobie, że idę za jego przykładem, jako dobry obywatel francuski, szanujący wszystkie prawa ludzkie, o ile nie są sprzeczne z prawami boskiemi. Przedstawiłem moje życzenia panu Colin, masarzowi i urzędnikowi municypalnemu, wyznaczonemu do wydawania tego rodzaju świadectw. Zapytał mnie o stan mój. Odrzekłem, że jestem księdzem; następnie zapytał, czy jestem żonaty, a na moją przeczącą odpowiedź oświadczył, że tem gorzej dla mnie. Wreszcie po rozmaitych pytaniach zapytał jeszcze, czy dowiodłem prawomyślności w dniach i o Sierpnia, 2 Września i 31 Maja. »Świadectwa, dodał, wydaje się tylko tym, którzy postępowaniem swojem dowiedli prawomyślności w tych trzech okolicznościach«. Nie mogłem dać mu zadawalniającej odpowiedzi. Zapisał jednak mój adres i nazwisko i obiecał, że prędko przeprowadzi śledztwo w mojej sprawie. Dotrzymał słowa, a rezultatem tego było, że dwaj komisarze komitetu bezpieczeństwa publicznego w Picpus w to warzystwie siły zbrojnej zjawili się w mojem mieszkaniu, podczas mej nieobecności, aby wtrącić mnie do więzienia. Nie wiem, o jaką oskarżają mnie zbrodnię. Ale przyzna pan, że należy ubolewać nad panem Colin, którego umysł jest tak dalece zamroczonym, że może duchownemu za zarzut poczytać, iż nie dowiódł swej prawomyślności w dniu 10 Sierpnia, 2 Września i 31 Maja! Człowiek zdolny do takiej myśli godzien jest litości!
— Ja także nie mam świadectwa prawomyślności — rzekł Brotteaux — obaj jesteśmy podejrzani. Ale jesteś zmęczony, mój ojcze, połóż się. Jutro pomyślimy o twem bezpieczeństwie.
Dał gościowi materac, sobie zachował siennik, ale ksiądz przez pokorę tak usilnie nalegał o siennik, że trzeba go było zadowolić, inaczej byłby się na gołych deskach położył.
Skończywszy te przygotowania, Brotteaux zdmuchnął świecę przez oszczędność i ostrożność.
— Panie, — rzekł ksiądz — uznaję i cenię, co czynisz dla mnie, ale niestety! nie wiele ci przyjdzie z mej wdzięczności. Oby ci to Bóg za zasługę poczytał! To byłoby dla ciebie rzeczą wielkiego znaczenia. Ale Bóg nie bierze w rachubę tego, co nie było zrobionem dla jego chwały, co jest tylko wynikiem cnoty czysto przyrodzonej.
Dla tego błagam cię panie, byś uczynił dla Niego to, co chciałeś uczynić dla mnie.
— Mój ojcze, — odrzekł Brotteaux — nie troszcz się, proszę, i nie bądź mi wdzięcznym wcale. Przeceniasz mój postępek. Tego co robię w tej chwili, nie robię z miłości dla ciebie, boć wreszcie, choć miłym jesteś człowiekiem, mój ojcze, za mało cię znam, bym mógł cię kochać. Nie robię też tego z umiłowania ludzkości: bo nie jestem tak głupi, jak Don Juan, żeby sądzić, jak on, że ludzkość ma pewne należne jej prawa. Przesąd ten u tak wyzwolonego umysłu martwi mnie srodzę. Robię to przez egoizm, który dyktuje człowiekowi wszystkie poświęcenia i czyny szlachetne, każe mu w każdym nieszczęśliwym poznawać siebie, w niedoli innych skłania go do ubolewania nad własną niedolą i każe nieść pomoc bliźniemu, któremu dopomagając, ma złudzenie, że dopomaga samemu sobie. Czynię to też z nudów, bo życie nasze jest tak dalece pozbawione smaku, iż potrzeba nam rozrywki za wszelką cenę; dobroczynność jest wprawdzie rozrywką mdłą, ale w braku smaczniejszej trzeba się nią zadowolić. Czynię to też z dumy, aby mieć wyższość nad tobą; czynię to wreszcie, aby ci pokazać do czego zdolny jest ateusz.
— Nie oczerniaj się pan — odrzekł ojciec Longuemare. — Bóg dał mi więcej łask, niż udzielił ich tobie do tej pory: ale jestem mniej wart od ciebie i stoję o wiele niżej pod względem cnót przyrodzonych. Pozwól mi jednak mieć w czemś wyższość nad tobą. Nie znając mnie, nie możesz mnie miłować. A ja, mój panie, nie znając cię, miłuję cię więcej, niż samego siebie. Bóg mi to nakazuje.
Co rzekłszy, ojciec Longuemare ukląkł na podłodze. Zmówiwszy pacierze, położył się na swym sienniku i usnął snem głębokim.
XIII.
Ewaryst Gamelin zasiadł w trybunale po raz wtóry. Przed otwarciem rozprawy rozmawiał z kolegami o nadeszłych zrana wieściach. Wieści te były niepewne i fałszywe; ale już te, które za pewnik wziąć było można, były straszne. Armie sprzymierzone miały wszystkie drogi w swych rękach i maszerowały razem. Wandea zwycięzka, Lugdun zbuntowany, Tulon wydany Anglikom, którzy wysadzili tam 14, 000 ludzi.
Dla sędziów były to nietylko zdarzenia interesujące świat cały, ale wprost sprawy domowe. Pewni zguby, jeśli zginie ojczyzna, robili z ocalenia publicznego sprawę własną. Interes narodu, z ich własnym interesem złączony, kierował ich uczuciami, namiętnościami, postępowaniem.
Gamelin na swej ławie otrzymał list od Tru-bert’a, sekretarza komitetu obrony; było to zawiadomienie o nominacyi na komisarza, kierującego rozdziałem prochów i saletry.
Przekopiesz wszystkie piwnice Sekcyi, by z nich otrzymać substancye potrzebne do fa-brykacyi prochu. Nieprzyjaciel może jutro będzie pod murami Paryżą: trzeba by ziemia naszej ojczyzny dostarczyła nam piorunów, które ciskać będziemy na jej ciemięzców. Załączam ci przy niniejszym instrukcyę konwentu co do obchodzenia się z saletrą. Pozdrowienie i braterstwo.
W tej chwili wprowadzono oskarżonego. Był to jeden z ostatnich zwyciężonych jenerałów, których konwent stawiał przed kratki sądowe, jeden z najmniej znanych. Na jego widok Gamelin zadrżał; zdało mu się, że widzi tego samego wojskowego, którego procesowi i skazaniu na śmierć przysłuchiwał się przed trzema tygodniami, zmieszany z tłumem publiczności. Był to ten sam człowiek z miną upartą i ograniczoną i sprawa była taka sama. Odpowiadał w sposób brutalny i nieszczery, co psuło jego najlepsze odpowiedzi. Jego krętactwa, subtelności, obarczanie odpowiedzialnością podwładnych, kazały zapominać, że spełnia on chlubne zadanie, broni swej czci i życia. W tej sprawie wszystko było sporne i niejasne — położenie obu armii, liczba siły zbrojnej, ilość amunicyi, wydawane i odbierane rozkazy, ruchy wojsk — nic nie było jasnem i pewnem. Nikt nic nie rozumiał z tych operacyi bezładnych, nierozumnych, bezcelowych, które doprowadziły do porażki, — nikt, zarówno obrońca i sam oskarżony, jak oskarżyciel, sędziowie i przysięgli, i rzecz dziwna, nikt nie chciał się przyznać do tego ani przed sobą samym, ani przed innymi. Sędziowie układali plany, dyskutowali nad taktyką wojenną i strategią: oskarżony zdradzał przyrodzoną skłonność do szyderstw. Dysputowano bez końca. A Gamelin podczas tych rozpraw widział, jak na gościńcach wozy z amunicyą grzęzną po osie, armaty powywracane są do rowów, i jak po wszystkich ścieżkach bezładnym pochodem uchodzą zwyciężone pułki, podczas gdy nieprzyjacielska konnica wynurza się z opuszczonych wąwozów. ] słyszał, jak z tej zdradzonej armii bije ogromny okrzyk oskarżający jenerała. Ku końcowi rozprawy cienie zaległy już salę i niewyraźna twarz biustu Marata jawiła się, jak widmo, nad głową prezesa sądu. Przysięgli wezwani do wypowiedzenia się byli różnego zdania. Gamelin głosem głuchym, zduszonym lecz stanowczym, oświadczył, że oskarżony winien jest zdrady Rzeczypospolitej; szept zadowolenia wyszły z tłumu był dlań nagrodą jego młodej, niezłomnej cnoty.
Wyrok odczytano przy pochodniach; ich blask trupi drżał na zapadłych skroniach skazańca, pokrytych grubemi kroplami potu. Przy wyjściu, na schodach, rojących się od kobiet w trójkolorowych kokardach, Gamelina, którego nazwisko już znane w sądzie szeptano sobie na ucho, zaczepił tłum kobiet, stale przysłuchujących się rozprawom; zaciskając pięści, żądały odeń głowy Austryjaczki.
Nazajutrz Gamelin miał rozstrzygać los biednej kobiety, wdowy Meyrion, roznosicielki chleba. Chodziła po ulicach, popychając ręczny wózek, i nacięciami na przywieszonej u pasa deseczce znaczyła ilość dostarczonego chleba. Zarabiała czterdzieści centymów dziennie. Zastępca oskarżyciela publicznego nadzwyczaj gwałtownie oskarżał tę nieszczęśliwą. Miała ona kilkakrotnie zawołać »niech żyje króla; w domach, gdzie codziennie dostawiała chleba, wypowiadała opinje anti-rewolucyjne i nie obcą miała być spiskowi, którego celem było ułatwienie ucieczki wdowie Capet. Zapytana przez sędziego przyznała się do zarzuconych jej czynów, i czy z głupoty, czy z fanatyzmu okazała tak gorące uczucia rojalistyczne, że zgubiła się sama.
W Trybunale rewolucyjnym tryumfowała równość; był on jednako surowy dla tragarzy i służących, jak dla arystokratów i finansistów. Gamelin nie rozumiał, jak mogłoby być inaczej pod rządem ludowym. Uważał, że obelżywem i obrażającem byłoby wyłączyć lud od kaźni; znaczyłoby to, że nie uważa się ludu za godnego kary. Gilotyna pozostawiona tylko dla arystokratów i finansistów byłaby rodzajem niesłusznego przywileju. Gamelin wyrabiać sobie zaczynał o karze pojęcie religijne i mistyczne; przypisywał karze tylko jej właściwą wartość i zasługę. Sądził, że winno się karę zbrodniarzom, że pozbawić ich kary jest to wyrządzić im krzywdę.
Wdowę Meyrion uznał za winną i godną kary śmierci; żałował tylko, że niema przy niej tych fanatyków winniejszych od niej, którzy ją zgubili. Chciał, by i oni los jej dzielili.
Ewaryst uczęszczał prawie co wieczór na posiedzenia Jakobinów, zbierających się w dawniejszej kaplicy dominikanów na ulicy Honore, z powodu tych zgromadzeń powszechnie jakobińską zwanej. Na dziedzińcu, na którym wznosiło się drzewo Wolności — topola o wiecznie szeleszczących liściach —, stała kaplica w prostym, ubogim stylu z ciężkim dachem z cegieł. Jej goła bez ozdób fasada z przebitem w dachu oknem i skle-pionem wejściem, nad którem powiewała chorągiew 0 barwach narodowych, kończyła się u szczytu czapką Wolności. Jakobini, tak jak Kordelierzy 1 Fejlanci, przejęli nazwę i siedzibę rozproszonych mnichów. Gamelin dawniej często chodzący do Kordelierów, nie zastał u Jakobinów sabotów, car-magnioli i krzyków Dantonistów. W klubie Robe-spierre’a panowała przezorność administracyjna i powaga mieszczańska. Odkąd nie stało Przyjaciela Ludu*), Ewaryst szedł za naukami Maksymiliana, którego myśl górowała u Jakobinów i ztamtąd, przez tysiące stowarzyszeń wyznających te same poglądy, rozciągała się na całą Francyę. Podczas czytania aktów Gamelin wodził wzrokiem po gołych i smutnych murach, które przytulały były duchowych synów wielkich inkwizytorów herezyi, a teraz spoglądały na gorliwych inkwizytorów zbrodni przeciw ojczyźnie.
Ztąd bez okazałości, tylko słowem samem wykonywała się władza Państwa. Rządziła miastem, krajem, dyktowała dekrety konwentowi. Ci twórcy nowego porządku rzeczy tak szanowali prawo, że pozostali rojalistami do roku 91 i przez uparte przywiązanie do konstytucyi chcieli być nimi jeszcze po powrocie z Varennes. Zwolennicy ustanowionego ładu nawet po rzeziach Champ-de-Mars, nie zbuntowani nigdy przeciw rewolucyi, obcy ruchom ludowym, żywili w swej posępnej i potężnej duszy miłość ojczyzny, która stworzyła była czternaście * ) Przyjaciel ludu — przezwisko Marata (Przyp. tłum.). armii i wzniosła gilotynę. Ewaryst podziwiał w nich czujność, ducha podejrzliwości, myśl dogmatyczną, zamiłowanie reguły, sztukę przewodzenia, mądrość wszechwładną. Wśród publiczności słychać było zgodny i jednostajny szum, jakgdyby szum liści na drzewie Wolności, stojącem u progu.
Dnia tego, dnia i i Vendemiaire’a, człowiek młody, 0 czole wtył podanem, przenikliwem spojrzeniu, spiczastym nosie, ostrym podbródku, twarzy ospowatej i zimnej, wolno wszedł na trybunę. Włosy miał upudrowane na biało i ubrany był w niebieski frak, wcięty w talii. Jego sztywna postawa 1 odmierzone ruchy czyniły go, według zdania szyderców, podobnym do nauczyciela tańca; inni dawali mu miano »Orfeusza francuskiego*.
Robespierre, głosem dobitnym, wymownie przemówił przeciwko nieprzyjaciołom Rzeczypospolitej. Strasznymi, metafizycznymi argumentami godził w Brissot’a i jego wspólników. Mówił długo, obficie, harmonijnie. Uniesiony w niebiańskie sfery filozofii, ciskał gromy na spiskowców, pełzających po ziemi.
Ewaryst słuchał i zrozumiał. Dotąd oskarżał Żyrondę, że gotuje przywrócenie monarchii lub tryumf frakcyi Orleańskiej i zamyśla zgubę bohaterskiego miasta, które wyzwoliło Francyę i wyzwoli kiedyś świat cały. Teraz, za głosem mędrca, 182?gxsg)sg)sg)®®s®(®gg(®(sg)®K?gx®)gg) odnajdywał wyższe i czystsze prawdy, pojmował metafizykę rewolucyjną, a ta unosiła jego umysł ponad grube przypadkowości, ponad omyłki zmysłów, w sferę pewności absolutnych. Rzeczy same przez się są różnorodne i pełne zamieszania; w złożoności faktów trudno się odnaleźć. Robespierre objaśniał mu i przedstawiał zło i dobro w prostych i jasnych formułach. Federalizm a nieroz-dzielność. W jedności i nierozdzielności było zbawienie, w federalizmie — zguba. Gamelin doświadczał głębokiej radości wyznawcy, który zna słowo, co zbawia, i słowo, co gubi. Odtąd trybunał rewolucyjny, jak dawniej sądy duchowne, znać będzie zbrodnię absolutną, zbrodnię istotną. A ponieważ miał ducha religijnego, Ewaryst przyjmował te objawienia z ponurym entuzjazmem; serce jego płonęło i radowało się na myśl, że odtąd posiada symbol dla rozpoznania zbrodni i niewinności. Wy starczycie za wszystko, wy skarby wiary!
Mędrzec Maksymiljan wyjaśnił przed Ewarystem chytre zamiary tych, co chcieli zrównać majątki i rozdzielić ziemie, znieść bogactwo i ubóstwo, by dla wszystkich ustanowić szczęśliwą mierność. Złudzony ich poglądami, z początku pochwalał te zamysły, które zdały mu się zgodne z zasadami prawdziwie republikańskiemi. Ale Robespierre swemi przemówieniami u Jakobinów odkrył mu ich szkodliwe zabiegi i przekonał go, że ci ludzie, których zamiary wydawały się tak czyste, zmierzają do obalenia Rzeczypospolitej, i alarmują bogaczów, ażeby prawowitej władzy przysporzyć potężnych i nieubłaganych wrogów. Zakłócać interesy jednostek znaczy spiskować. Ci, co pod pozorem zaprowadzenia sprawiedliwości i powszechnego szczęścia, za rzecz godną wysiłku obywateli podają równość i wspólność dóbr, są zdrajcami i zbrodniarzami, stokroć niebezpieczniejszymi niż Federaliści.
Ale najważniejszem odkryciem, jakie przyniosła Ewarystowi mądrość Robespierre’a, było poznanie nikczemności i zbrodniczości ateizmu. Gamelin nie zaprzeczał nigdy istnienia Boga; był deistą i wierzył w Opatrzność, czuwającą nad ludźmi. Przyznawał się jednak przed sobą, że bardzo niejasno rozumie Istotę najwyższą, a że cenił przytem wolność sumienia, więc godził się chętnie z tem, że ludzie porządni za przykładem Lamettrie, Boulangera, barona Holbacha, Lalande’a, Helve-tius’a, obywatela Dupuis, mogą nie uznawać Boga — pod warunkiem, że zastąpią go moralnością przyrodzoną i w sobie odnajdą źródła sprawiedliwości i reguły cnotliwego życia. Sympatyzował nawet z ateistami, gdy ich prześladowano i lżono. Ma ksymilian oświecił go i otworzył mu oczy. Cno tliwą swą wymową wielki ten człowiek wykazał mu istotny charakter ateizmu, jego istotę, zamiary, skutki; przekonał go, że ta doktryna, powstała w salonach i buduarach arystokracyi, jest najchytrzej-szym pomysłem, jaki wynaleźli wrogowie ludu, by lud ten zdemoralizować i podwładnym uczynić; że zbrodnią jest nieszczęśliwemu odebrać kojącą myśl o Opatrzności wynagradzającej krzywdy, i rzucać go bez przewodnika ani hamulca na pastwę namiętności, które poniżają człowieka i robią zeń niewolnika, że wreszcie monarchiczny epikureizm takiego Helvetius’a prowadzi do niemoralności, do okrucieństwa, do wszelkich zbrodni. 1 odkąd nauki wielkiego obywatela pouczyły go, Ewaryst nienawidził ateuszów, zwłaszcza, jeśli jak Brotteaux, głosili swój ateizm z sercem szczerem i radosnem.
W dniach następnych Ewaryst sądził po kolei byłego arystokratę posądzonego o zniszczenie zboża dla zagłodzenia ludu, trzech emigrantów, którzy powrócili, aby podburzać do wojny domowej we Francyi, dwie dziewczyny z Palais-Egalite, czternastu spiskowców bretońskich — sądził kobiety, starców, młodzieniaszków, panów i służących. Wina była dowiedziona, prawo formalne. Wśród oskarżonych była kobieta dwudziestoletnia, zdobna całym wdziękiem młodości, cudna pod otaczającymi ją już cieniami blizkiego zgonu. Niebieska wstążka podtrzy mywała jej złote włosy; batystowa, skrzyżowana na piersiach chusteczka odsłaniała szyję białą i gibką.
Ewaryst ciągle głosował za śmiercią i wszystkich oskarżonych, z wyjątkiem starego ogrodnika, posłano na rusztowanie...
Następnego tygodnia Ewaryst i jego sekcya skosili czterdziestu pięciu mężczyzn i osiemnaście kobiet.
Sędziowie Trybunału rewolucyjnego nie robili różnicy między mężczyznami a kobietami, idąc w tem za zasadą tak starą, jak sprawiedliwość sama. I choć prezes Montanę, wzruszony odwagą i pięknością Karoliny Corday, probował ocalić ją, naruszając procedurę, za co stracił urząd, — kobiety najczęściej były badane bez żadnych względów, według reguły wspólnej dla wszystkich sądów. Przysięgli obawiali się kobiet, wystrzegali się ich podstępów, łatwości udawania, ich sposobów czarowania i jednania sobie przychylności. Dorówny-wując mężczyznom w odwadze, tem samem zmuszały Trybunał, by traktował je jak mężczyzn. Większość ich sędziów, ludzie średnio zmysłowi lub zmysłowi tylko chwilowo, bynajmniej nie byli tem zmieszani. Skazywali lub uniewinniali kobiety według swego sumienia, przesądów, gorliwości, według mniej lub więcej silnego ukochania Rzeczypospolitej. Prawie wszystkie stawały przed sądem starannie uczesane i ubrane z wytwornością, na jaką pozwalało ich nieszczęśliwe położenie. Ale wśród nich nie wiele było młodych, jeszcze mniej ładnych. Więzienie i troska kaziły ich rysy, jaskrawe światło sali zdradzało znużenie i niepokój, zaznaczało si-ność powiek, bladość cery, zaciśnięte wargi. Na fatalnym fotelu niejednokrotnie zasiadła kobieta młoda, piękna w swej bladości, ze spojrzeniem zmąconem już cieniami śmierci, niby zamgleniem rozkoszy. Że na ten widok niejeden z przysięgłych wzruszył się lub zmieszał, że w tajnikach swych znie-prawionych zmysłów przenikał najskrytsze wdzięki i czar tej istoty, którą wyobrażał sobie jednocześnie żywą i umarłą, że poruszając obrazy rozkoszne i krwawe nie umiał oprzeć się strasznej żądzy wydania tego tak pożądanego ciała w ręce kata; — są to rzeczy, które może zamilczeć trzeba, ale którym, znając mężczyzn, zaprzeczyć nie można. Ewaryst Gamelin, artysta uczony i chłodny, uznawał tylko piękno starożytne; piękność wzbudzała w nim więcej szacunku niż wzruszenia. Jego gust klasyczny był tak surowy, że rzadko która kobieta odpowiadała jego pojęciom piękna. Był równie nieczuły na wdzięk ładnej twarzy, jak na koloryt Frago-narda lub kształty Boucher’a. Nie znał pożądania inaczej, jak w prawdziwej miłości.
Jak większość jego kolegów w Trybunale, uwa.i* żał kobiety za niebezpieczniejsze od mężczyzn. Nienawidził byłe księżniczki, które w snach pełnych zgrozy, wyobrażał sobie, jak wspólnie z Elżbietą i Austryaczką, przygotowują kule dla zabicia patryotów; nienawidził te wszystkie piękne kochanki finansistów, filozofów i literatów za to, że używały rozkoszy zmysłów i ducha i żyły w czasach, w których słodko było żyć. Nienawidził je, nie zdając sobie sprawy z tej nienawiści, i jeśli zdarzało mu się sądzić którą z nich, skazywał ją przez żal, jaki miał do niej, lecz przekonany był, że skazuje sprawiedliwie dla dobra ogólnego. 1 uczciwość jego, czystość męzka, zimny rozum, poświęcenie dla Państwa, jednem słowem cnoty jego słały pod topór gilotyny dziesiątki głów.
Ale cóż znaczy ten oto fakt dziwny?! Niedawno jeszcze trzeba było szukać winnych, wynajdywać ich w ich kryjówkach, wyciągać z nich przyznanie się do zbrodni. Teraz nie była to już naganka z licznymi gończymi, pogoń za bojaźliwą zdobyczą: oto zewsząd ofiary zgłaszają się same. Szlachta, dziewice, żołnierze, prostytutki rzucają się na Trybunał, wydzierają sędziom zbyt powolne wyroki, żądają śmierci jako prawa, z którego pilno im korzystać. Nie dość tych tłumów, którymi gorliwość denuncyantów zapełniła więzienia, a oskarżyciel publiczny i jego pomocnicy aż do wyczerpania sił wywołują przed kratki — trzeba jeszcze kaźni na zapotrzebowanie tych, co nie chcą czekać. A tylu jest jeszcze innych dumniejszych, którym jeszcze spieszniej, tak że nie czekając śmierci od sędziów i kata, własnemi rękami kładą kres swemu życiu! Szałowi zabijania odpowiada szał umierania. Oto w Conciergerie młody wojskowy piękny, dzielny, kochany, idąc na sąd, zostawia w więzieniu uroczą kochankę, która żegna go słowami: »żyj dla mnie«. Ale on żyć nie chce ani dla niej, ani dla miłości, ani dla sławy. Aktem oskarżenia zapala sobie fajkę. Najszczerszych przekonań republikanin, z sercem dla wolności bijącem podaje się za rojalistę, aby umrzeć. Trybunał usiłuje go uwolnić; ale oskarżony jest silniejszy i przysięgli zmuszeni są ustąpić.
Umysł Ewarysta z natury skrupulatny i niespokojny, wskutek nauk słuchanych u Jakobinów i głębszego poznania życia, stawał się coraz bardziej podejrzliwy i trwożny. Gdy w nocy przez źle oświetlone ulice szedł do Elodyi, zdawało mu się, że za każdem okienkiem podziemia widzi piwnicę, w której wyrabiają fałszywe asygnaty; w głębi pustego sklepu piekarza lub kupca korzennego odgadywał magazyny ukrywanej żywności; z za błyszczących szyb restauracyi słyszał spekulantów, jak opróżniając butelki win Chablis i Beaune, radzą nad ruiną i zniszczeniem kraju. W podejrzanych zaułkach zdało mu się, że widzi jak prostytutki zrywają i depcą trójkolorowe kokardy narodowe przy oklaskach eleganckiej młodzieży; wszędzie widział tylko zdrajców i spiskowców. 1 dumał smutny: »Rzeczpospolito! przeciwko tylu wrogom jawnym i ukrytym masz tylko jeden ratunek. Święta gilotyno, ratuj ojczyznę!...«
Elodya czekała nań w małym białym pokoiku, nad składem rycin pod godłem »Miłość malarzem». Na znak, że wejść może bezpiecznie, Elodya stawiała na gzemsie okna zieloną polewaczkę obok doniczki gwoździków. Teraz Ewaryst przejmował ją zgrozą, widziała w nim potwora: bała się go i uwielbiała jednocześnie. Całą noc namiętnie do siebie przytuleni, krwawy kochanek i rozkoszna dziewczyna, w milczeniu, w szale pocałunków szukali zapomnienia.
Wstawszy o świcie ojciec Longuemare zamiótł pokój i udał się na mszę do kaplicy przy ulicy de 1’Enfer, mszę odprawianą przez nie-zaprzysiężonego księdza. W Paryżu było kilka tysięcy podobnych schronisk, w których oporne duchowieństwo cichaczem zbierało małe gromadki wiernych. Policya sekcyi, chociaż czujna i podejrzliwa, zamykała oczy na te schronienia, po części aby nie jątrzyć owieczek, po części przez resztki czci dla rzeczy świętych. Barnabita pożegnał się ze swym gospodarzem, który ledwie skłonił go, by na obiad powrócił, przyrzeczeniem, że wikt nie będzie ani obfity ani wytworny.
Brotteaux został sam; rozpalił ogień na małym ceglanym kominie i przyrządzając obiad duchownego i epikurejczyka, odczytywał Lukrecyusza i medytował nad położeniem ludzi. Mędrzec ten nie dziwił się wcale, że mizerne istoty, próżne igraszki sił przyrody, najczęściej są w trudnem i głupiem położeniu; ale miał słabość sądzić, że rewolucyoniści są gorsi i głupsi od innych ludzi, i tu popadał w ideologię. Zresztą nie był pesymistą i nie uważał, by życie było zupełnie złe. Podziwiał przyrodę w kilku jej działach, specjalnie w mechanice niebieskiej i w miłości fizycznej, i zadawalniał się tem, co daje życie, czekając bliskiego dnia, gdy nie będzie już znał ani obaw, ani pragnień.
Uważnie pomalował kilka pajaców i zrobił Zer-linę podobną do Róży Thevenin. Ta dziewczyna podobała mu się i epikureizm jego pochwalał ład składających ją atomów. Wśród tych zajęć doczekał się powrotu barnabity.
— Mój ojcze — rzekł otwierając mu drzwi — powiedziałem ci, że nasz obiad nie będzie suty. Mamy tylko kasztany i to nie szczególnie przyprawione.
— Kasztany! — zawołał ojciec Longuemare z uśmiechem — niema lepszej potrawy. Mój ojciec, kochany panie, był ubogim szlachcicem z okolicy Limoges, a całym jego majątkiem był walący się gołębnik, zapuszczony ogród warzywny i kilka drzew kasztanowych. Żywił się on sam, jego żona i dwanaścioro dzieci wielkimi zielonymi kasztanami, a przecież byliśmy zdrowi i silni. Ja byłem najmłodszy i najżywszy; ojciec żartem mawiał, że należałoby posłać mnie do Ameryki, na flibustjera... Ah! mój panie, jak dobrze pachnie ta zupa z ka sztanów! Przypomina mi ona stół uwieńczony dziećmi, przy którym uśmiechała się moja matka...
Posiliwszy się, Brotteaux udał się do obywatela Joly, handlarza zabawek przy ulicy Neuve-des-Petits-Champs, który nie tylko wziął odrzucone przez obywatela Caillon pajace, lecz obstalował nie dwanaście tuzinów, jak tamten, ale dwadzieścia cztery tuziny na początek.
Dochodząc do dawniejszej ulicy Royale, Brot-teaux ujrzał na placu Rewolucyi błyszczący trójkąt stalowy między dwoma drewnianymi słupami: była to gilotyna. Wielki i wesoły tłum ciekawych cisnął się około rusztowania, czekając na przyjazd pełnych wozów ze skazańcami. Kobiety z przewieszonymi koszami obwoływały pierniki i ciastka na sprzedaż, handlarz chłodzących.napojów pobrzękiwał dzwonkiem; u stóp posągu Wolności staruszek jakiś pokazywał obrazy optyczne w małym teatrzyku, nad którym na huśtawce kołysała się małpa. Pod rusztowaniem psy lizały krew wczorajszą...
Brotteaux zawrócił ku ulicy Honore. Powróciwszy do swego poddasza, gdzie barnabita czytał brewiarz, Brotteaux starannie wytarł stół, postawił na nim pudełko farb, narzędzia i materjały swego rzemiosła.
— Mój ojcze — rzekł — jeśli zajęcie moje nie wydaje ci się niegodnem twego świętego stanu duchownego, pomóż mi, proszę, wyrabiać pajace. Jegomość Joly dał mi dziś rano duży obstalunek. Podczas gdy malować będę już wykrojone figury, ty zrobisz mi wielką przysługę wykrawając głowy, ręce, nogi i tułowie według tych oto wzorów. Lepszych szukałbyś daremnie: są one bowiem zrobione według rysunków Watteau i Boucher’a.
— Istotnie — rzekł ojciec Longuemare — sądzę, że Watteau i Boucher zdolni byli stwarzać takie fraszki, i lepiej byłoby dla ich sławy, żeby przy tych niewinnych pajacach byli pozostali. Chętnie-bym ci pomógł, ale obawiam się, że nie będę dość zręczny.
Ojciec Longuemare słusznie nie dowierzał swej zręczności; po kilku nieudanych próbach trzeba było przyznać, że niezdolny jest do wycinania scyzorykiem przyjemnych konturów z cienkiej tektury. Ale gdy na jego żądanie Brotteaux dał mu szpagat i igłę, bardzo zręcznie obdarzał ruchem te małe istoty, których ukształtować ni~ umiał, i doskonale uczył je tańca. Z przyjemnoś;ią potem probował ich, każdemu każąc wykonywać jakieś pas gawotowe, a jeśli powodzenie uwieńczało te starania, dobroduszny uśmiech zjawiał się na jego surowych wargach. 194 S©BP!gG®5©!8®B!©BBS©!©®SX!SB©!g®£
Raz gdy rytmicznie pociągał sznurek jakiegoś Scaramouche’a:
— Mój panie — rzekł — ta mała figurka przypomina mi szczególną historyę. Było to w 1746: kończyłem wówczas nowicyat pod kierownictwem ojca Magitot; był to człowiek starszy, głębokiej wiedzy, surowych obyczajów. W owej epoce, pamiętasz pan może, pajace, przeznaczone pierwotnie dla zabawy dzieci, wywierały na kobiety, a nawet na mężczyzn starych i młodych nadzwyczajny urok; poprostu Paryż w szał wprawiały. Modne magazyny były niemi przepełnione; u osób na stanowiskach znajdowano je i nie było rzadkością, że na spacerach i ulicach ludzie poważni wprawiali w ruch swego pajaca. Wiek, charakter, powołanie ojca Magitot nie ustrzegły go od tej zarazy. Gdy widział, że ktoś wprawia w ruch małego tekturowego człowieka, doznawał niecierpliwego drgania w palcach, które wkrótce stało się dlań męką. Pewnego dnia, gdy w sprawie cały zakon obchodzącej poszedł do pana Chauvel, adwokata przy Parlamencie, ujrzał tam pajaca zawieszonego przy kominku i zaiedwie mógł oprzeć się pokusie pociągnięcia za sznurek. 1 tylko niezmierną siłą woli pokusę tę pokonał. Ale ta błaha chętka nie opuściła i nie dawała mu chwili spokoju. Podczas studyów, rozmyślań, modlitw, w kościele, w kapitule, w konfesyonale, na kazalnicy, chęć ta prześladowała go bezustannie. Po kilku dniach strasznego niepokoju, ojciec Magitot przedstawił ten fakt niezwykły jenerałowi zakonu, na szczęście chwilowo bawiącemu w Paryżu. Był to znakomity uczony, jeden z książąt Kościoła w Medyolanie. Poradził on ojcu Magitot, by zaspokoił swoją chętkę niewinną w zasadzie, lecz natrętną w skutkach; jej nadmiar bowiem poważnemi zaburzeniami zagraża duszy tą chętką trawionej. Za jego radą, a ściślej mówiąc, z nakazu jenerała, ojciec Magitot jeszcze raz poszedł do pana Chauvel’a, który i teraz przyjął go w swoim gabinecie. Ujrzawszy tam owego pajaca na kominku, podszedł doń szybko i poprosił gospodarza jako łaskę, by pozwolił mu pociągnąć za sznurek. Adwokat zgodził się chętnie i przyznał się, że przygotowując swoje obrony, często każe tańczyć Scaramouche’owi (tak zwał się pajac), że w wilję jeszcze w rytm ruchów pajaca przygotował przemowę w obronie kobiety, niesłusznie oskarżonej o otrucie męża. Ojciec Magitot, drżąc cały, pochwycił sznurek i widział, jak pod jego ręką Scaramouche rzucał się jak opętaniec pod egzorcyzmem. Tak zadowoliwszy swój kaprys, uwolnił się od prześladowczej idei.
— Twoje opowiadanie, mój ojcze, nie dziwi mnie wcale — rzekł Brotteaux. — Zdarzają się takie manie prześladowcze. Ale nie zawsze wywołane są przez tekturowe figurki.
Ojciec Longuemare, choć był księdzem, nie mówił nigdy o religii, Brotteaux mówił o niej ciągle. Mając sympatyę dla barnabity, z upodobaniem wprowadzał go w kłopot i zmieszanie zarzutami przeciw rozmaitym artykułom wiary chrześcijańskiej.
Pewnego razu, gdy wyrabiali razem Zerliny i Scaramouche’e:
— Gdy tak rozpatruję — rzekł Brotteaax — wypadki, które zaprowadziły nas do punktu, w którym jesteśmy, nie wiem, która zaiste partya sza-leńszą była w powszechnym szale i sądzę prawie, że była nią partya dworska.
— Mój panie — rzekł ksiądz — wszyscy ludzie tracą zmysły, jak Nabuchodonozor, gdy Bóg ich opuści, ale za naszych czasów żaden człowiek nie tonął tak głęboko w niewiedzy i błędzie, jak ksiądz Fauchet, żaden nie był dla królestwa tak złowrogim, jak on. Musiał Bóg być bardzo zagniewanym na Francyę, skoro jej zesłał księdza Fauchet!
— Zdaje mi się, że widzieliśmy większych przestępców, niż ten nieszczęsny Fauchet.
— Ksiądz Gregoire również okazał się bardzo szkodliwym.
— A Brissot, a Danton, a Marat, i stu innych, cóż o nich powiesz, mój ojcze?
— To są laicy, mój panie: ludzie świeccy nie biorą na siebie takiej odpowiedzialności, jak duchowni. Nie czynią złego z takiej wyżyny, ich zbrodnie nie są zbrodniami powszechnemi.
— A wasz Bóg, mój ojcze... Co powiesz o jego postępowaniu w obecnej rewolucyi.
— Nie rozumiem cię, mój panie.
— Epikur mówi: Bóg albo chce przeszkodzić złemu i nie może, albo może a niechce, albo ani może ani chce, albo może i chce. Jeśli chce a nie może, jest bezsilny; jeśli może a nie chce, jest przewrotny; jeśli ani może, ani chce, jest bezsilny i przewrotny; jeśli zaś i może i chce, to dla czegóż nie czyni tego,... mój ojcze?... 1 Brotteaux z zadowoleniem spojrzał na swego towarzysza.
— Panie — odrzekł ksiądz — marna to trudność, którą tu stawiasz przedemną. Gdy badam przyczyny niedowiarstwa, zdaje mi się, że widzę mrówki, które przeciwstawiają kilka ździebeł słomy, jako tamę dla spływających z gór potoków. Pozwól, bym nie dysputował z tobą; miałbym zbyt wiele racyi do tego, a zbyt mało rozumu. Zresztą znajdziesz potępienie dla siebie w pracach księdza Guenłe i dwudziestu innych. Powiem ci tylko, że to co przytaczasz z Epikura, jest głupstwem: bo sądzi się Boga, jak człowieka, tak jak gdyby Bóg był zobowiązany do moralności ludzkiej. Mój panie! niedowiarki, od Celsa do Bayle’a i Woltera, łudzili głupców podobnymi paradoksami.
— Widzisz, mój ojcze — rzekł Brotteaux dokąd unosi cię twoja wiara. Nie zadawalniasz się tem, że w swojej teologii widzisz wszelką prawdę, ale nadto nie chcesz widzieć żadnej zgoła w dziełach tylu wspaniałych geniuszów, którzy inaczej myśleli, niż ty.
— Mylisz się zupełnie, mój panie — odrzekł ojciec Longuemare. — Przeciwnie sądzę, że nic nie może być zupełnie fałszywe w myśli człowieczej. Ateusze stoją na najniższym stopniu poznania, ale i na tym stopniu są błyski rozumu i błyskawice prawdy; nawet tonąc w ciemnościach, człowiek jeszcze podnosi czoło, w którem Bóg złożył inte-ligencyę: to los Lucypera.
— A więc ja — rzekł Brotteaux — nie będę tak szlachetnym i przyznam ci się, że we wszystkich pracach teologów nie widzę ani źdźbła sensu.
Brotteaux bronił się jednak przed zarzutem napastowania religii, którą uważał za potrzebną dla ludów; byłby tylko pragnął, aby kapłanami jej byli filozofowie, nie zaś dyalektycy. Żałował, że jakóbini chcą ją zastąpić przez religię młodą, chy-trzejszą: przez religię wolności, równości, rzeczypospolitej, ojczyzny.
Zauważył był, że religie młode są najgwałtowniejsze i najokrutniejsze, a uspokajają się z wiekiem. To też Brotteaux pragnąłby, by zachowano katolicyzm, który pochłonął mnóstwo ofiar w czasach, gdy był młody i silny, a teraz ociężały brzemieniem lat, zadawala się upieczeniem czterech, pięciu heretyków na lat sto.
— Zresztą — dodał — zawsze dobrze zgadzałem się z bogożercami. Miałem kapelana w zamku des llettes: co niedziala odprawiano mszę, wszyscy goście moi byli na niej obecni. Filozofowie byli najwięcej skupieni, a tancerki z opery najżarliwsze. Byłem szczęśliwy wtedy, miałem licznych przyjaciół.
— Przyjaciół! — zawołał ojciec Longuemare — przyjaciół!... Ależ mój panie! czy myślisz, że kochali cię wszyscy ci filozofowie i kurtyzany, którzy do tego stopnia spodlili twą duszę, że sam Bóg nie poznał by w niej jednej ze świątyń, które wzniósł dla swej chwały?
Ojciec Longuemare cały tydzień przemieszkał spokojnie u byłego finansisty. Przez ten czas speł niał o ile mógł przepisy swego zakonu, wstawał w nocy ze swego siennika i klęcząc na gołej podłodze odmawiał przepisane modlitwy i litanie. Chociaż obaj żywili się tylko nędznymi okruchami, zachowywali jednak post i wstrzemięźliwość. Filozof, smutny i uśmiechnięty świadek tak surowego życia, zapytał raz:
— Czy istotnie sądzisz mój ojcze, że Bogu przyjemnie jest, iż cierpisz głód i zimno?
— Bóg sam — odrzekł mnich — dał nam przykład cierpienia.
Już osiem dni mijało, jak barnabita mieszkał no poddaszu filozofa, gdy Brotteaux o szarej godzinie wybrał się do obywatela Joly, handlarza zabawek z ulicy Neuve-des-Petits-Champs, aby zanieść mu tłumok świeżo zrobionych pajaców. Wracał uszczęśliwiony, że sprzedał wszystkie, gdy na dawnym placu de Carroussel, dziewczyna w nie-bieskiem atłasowem futrze obszyłem gronostajami, nieco kulejąca, rzuciła mu się w objęcia i przycisnęła się doń w sposób wspólny proszącym wszystkich czasów.
Drżała silnie, słychać było przyspieszone bicie jej serca. Brotteaux podziwiał, jak jest patetyczna w swej pospolitości, i jako amator teatru, pomyślał, że panna Raucourt nie bez korzyści przyjrzeć by się jej mogła.
Mówiła głcsem zdyszanym i stłumionym z obawy, by nie dosłyszeli przechodnie.
— Zabierz mnie, obywatelu, ukryj mnie, przez litość!... Są w moim pokoju, na ulicy Fromenteau. Gdy wchodzili, schroniłam się u Flory, mojej sąsiadki, i wyskoczyłam oknem na ulicę, tak że skręciłam sobie nogę... Idą, chcą mnie wziąć do więzienia i wydać na śmierć... W zeszłym tygodniu skazali na śmierć Wirginię. — Brotteaux rozumiał dobrze, że mówi o delegacyach Komitetu rewolucyjnego sekcyi, lub o komisarzach komitetu bezpieczeństwa publicznego. Miasto miało wtedy cnotliwego prokuratora, w osobie obywatela Chaumette, który prześladował dziewczyny publiczne, jako najstraszniejsze nieprzyjaciółki Rzeczypospolitej. Chciał odrodzić obyczaje. Prawdę mówiąc, dziewczyny z Palais-Egaiite nie były patryotkami. Żałowały dobrych niedawno minionych czasów, i nie zawsze się z tem taiły. Kilka z nich już zginęło na rusztowaniu za spiskowanie, i ich los tragiczny pobudzał do współzawodnictwa inne ich towarzyszki.
Obywatel Brotteaux zapytał proszącą, za jaką winę miano ją aresztować.
Przysięgła że nic nie wie, że nic nie zrobiła, coby na zarzut zasługiwało.
— Zatem, moja kochana — rzekł Brotteaux — nie jesteś podejrzana, więc nie masz się czego obawiać. Idź spać i daj mi pokój.
Wtedy wyznała wszystko.
— Oderwałam i rzuciłam kokardę moją i zawołałam »niech żyje król«.
Wtedy trzymając ją pod ramię, zapuścił się z nią w opustoszałe już ulice.
— Nie kocham go znów, tego króla — mówiła dalej — pojmuje pan, że nie znałam go wcale i może był człowiekiem takim, jak inni. Ale ci są źli. Okrutni są względem nas, biednych dziewcząt. Męczą mnie, drażnią, lżą, wszelkimi sposobami przeszkadzają mi pełnić moje rzemiosło. Ja zaś nie mam innego. Pojmuje pan, że gdybym miała inne, nie uprawiałabym tego... Czegóż oni chcą? Czepiają się maluczkich, słabych: mleczarza, węglarza, woziwody, praczki. Wtedy zadowolą się dopiero, gdy cały biedny naród mieć będą przeciwko sobie.
Spojrzał na nią: wyglądała, jak dziecko. Nie bała się już. Śmiała się prawie, lekka choć kulejąca. Zapytał ją, jak się nazywa. Odrzekła, że nazywa się AthenaTs i ma lat szesnaście.
Brotteaux ofiarował się zaprowadzić ją, dokąd zechce. Nie znała nikogo w Paryżu, ale miała ciotkę, służącą w Palaiseau, która chętnie przyjmie ją do siebie.
Brotteaux nagle powziął decyzyę.
— Chodź, moje dziecko — rzekł.
I prowadził ją, trzymając pod ramię. Wszedłszy na swe poddasze zastał ojca Longuemare nad brewiarzem.
Pokazał mu Athenais, którą trzymał za rękę.
— Mój ojcze, oto dziewczyna z ulicy Fro-menteau; wołała »niech żyje król«. Policya rewolucyjna jest na jej tropie. Nie ma schronienia. Czy pozwolisz, by tu noc przepędziła?
Ojciec Longuemare zamknął brewiarz.
— Jeśli dobrze cię rozumiem — rzekł — pytasz pan, czy ta młoda dziewczyna, której równie jak mnie grozi aresztowanie, może dla swego doczesnego zbawienia spędzić noc w tym samym, co ja pokoju?
— Tak, mój ojcze.
— Jakim prawem miałbym sprzeciwiać się temu? Aby obecność jej obrażać mnie miała, musiałbym być pewny, że jestem więcej wart od niej.
Ojciec Longuemare usadowił się na noc w starym, zniszczonym fotelu, zapewniając, że w nim dobrze spać będzie, Athenais zajęła materac, a Brotteaux rozciągnąwszy się na sienniku zagasił świecę.
Godziny i półgodziny dzwoniły na wieżach kościelnych, Brotteaux nie spał i przysłuchiwał się zmieszanym oddechom księdza i prostytutki. Księżyc, świadek dawnych jego miłostek, wstał i przesłał do poddasza srebrny promień, który oświetlił jasne włosy, złote rzęsy, cienki nos i małe czerwone usta Athenais, śpiącej głęboko.
— Oto — pomyślał — jak wygląda straszny, niebezpieczny wróg Rzeczypospolitej.
Gdy Athenais się przebudziła, był jasny dzień. Ksiądz już wyszedł. Brotteaux pod okienkiem w dachu czytał Lukrecyusza i z rymów muzy łacińskiej uczył się żyć bez obaw i pragnień; lecz mimo to gryzł go żal i niepokój.
Otworzywszy oczy, Athenais ze zdumieniem ujrzała nad głową belkowanie poddasza. Potem przypomniała sobie wszystko; uśmiechnęła się do swego zbawcy i pieszczotliwym ruchem wyciągnęła ku niemu małe, brudne rączki.
Na wpół leżąc, wskazywała palcem stary fotel, w którym ksiądz spędził noc.
— Nie ma go?... Nie poszedł czasem wydać mnie, powiedz pan?...
— Nie, moje dziecko. Nie ma poczciwszego człowieka, nad tego starego szaleńca.
Athenais zapytała, jakie jest szaleństwo tego człeczyny, a gdy Brotteaux odrzekł, że szaleń stwem tem jest religia, z całą powagą zgromiła go za te słowa i oświadczyła, że ludzie bez religii gorsi są od zwierząt. Ona sama modli się żarliwie w nadziei, że Bóg przebaczy jej grzechy i w swem świętem miłosierdziu przyjmie ją do swej chwały. Potem, spostrzegłszy, że Brotteaux trzyma książkę w ręku, pomyślała, że to książka do nabożeństwa i rzekła:
— Widzi pan przecie, że i pan odmawia modlitwy. Bóg wynagrodzi pana za to, co uczyniłeś dla mnie.
Gdy Brotteaux powiedział jej, że to nie jest książka do nabożeństwa i że napisano ją, zanim myśl o mszy powstała na świecie, — Athenais przypuszczała, że jest to sennik i zapytała, czy nie znajdzie się w niej wytłómaczenia dziwnego snu, jaki miała.
Nie umiała czytać, a ze słyszenia wiedziała tylko o książkach do nabożeństwa i o sennikach. Brotteaux odpowiedział jej, że książka ta tłomaczy tylko sen życia. Pięknej dziewczynie odpowiedź wydała się niejasną, wyrzekła się więc zrozumienia jej i zamoczyła koniuszek nosa w glinianej misce, zastępującej biednemu Brotteaux srebrne miednice, któremi posługiwał się dawniej. Potem starannie i drobiazgowo uporządkowała włosy przed odłamkiem lustra swego gospodarza. Z białemi wzniesionemi nad głową ramionami, w długich przerwach wymawiała jakieś wyrazy.
— Pan, pan był bogaty — rzekła.
— Zkąd to przypuszczenie?
— Nie wiem. Ale pan był bogaty i jesteś arystokratą: jestem tego pewna.
Wyciągnęła z kieszeni mały srebrny posążek Matki Boskiej w okrągłej kapliczce, kawałek cukru, nici, nożyczki, krzesiwo, kilka futerałów, i wybrawszy z tych przedmiotów, co jej było potrzebne, zabrała się do reperowania spódnicy, rozdartej w kilku miejscach.
Dla twego bezpieczeństwa, moje dziecko, przypnij to do czepeczka! — rzekł Brotteaux dając jej trójkolorową kokardę.
— Uczynię to chętnie — odrzekła — ale zrobię to dla pana, a nie przez miłość dla narodu.
Gdy ubrała się i przystroiła najstaranniej, trzymając spódniczkę w obu rękach ukłoniła się obywatelowi Brotteaux, tak jak ją nauczyli kłaniać się na wsi:
— Pańska uniżona sługa.
Gotowa była wynagrodzić swego dobroczyńcę na wszelkie sposoby, ale rada była, że on tego nie żądał, ani ona nie ofiarowała; zdawało jej się, że ładnie będzie tak się rozstać, zupełnie przyzwoicie.
Brotteaux wcisnął jej w rękę kilka assygnat na zapłacenie kocza do Palaiseau. Była to połowa jego majątku, i chociaż znany był ze szczodrości dla kobiet, z żadną jeszcze tak równo nie podzielił swego mienia.
Zapytała go o imię.
— Nazywam się Maurycy.
Z żalem otwierał jej drzwi poddasza.
— Żegnaj, Athenais.
Ucałowała go.
— Panie Maurycy, gdy wspomnisz o mnie, nazywaj pan mnie Martą: to moje imię chrzestne, tem imieniem nazywano mnie we wsi... Żegnam pana i dziękuję... Najniższa służka, panie Maurycy.
U
XV.
Trzeba było opróżniać przepełnione więzienia, trzeba było sądzić, sądzić bez przerwy i wytchnienia. Sędziowie pod ścianami przy-branemi w czerwone czapki i inne emblematy republikańskie, jak dawniej ich poprzednicy pod kwieciem lilii, zachowywali powagę i straszny spokój swych królewskich poprzedników. Oskarżyci^j publiczny i jego zastępcy, wyczerpani znużeniem, strawieni bezsennością i wódką, tylko z wielkiem wysiłkiem otrząsali się z przygnębienia; zły stan ich zdrowia czynił ich tragicznymi. Przysięgli różni z pochodzenia i charakteru, jedni wykształceni, drudzy ignoranci, nikczemni lub szlachetni, łagodni lub gwałtowni, obłudni lub szczerzy, wszyscy w niebezpieczeństwie ojczyzny i Rzeczpospolitej czuli lub udawali, że czują jednakie niepokoje, płonęli jednaką gorliwością, — wszyscy, straszni cnotą lub lękiem tworzyli jednę istotę, jednę głowę głuchą i gniewną, jednę duszę, jedno zwierzę mistyczne, które naturalnem spełnianiem swych funkcyi obficie wytwarzało śmierć. Życzliwi lub okrutni, przez wrażliwość wstrząśnięci nagłym porywem litości, uniewinniali ze łzami oskarżonego, którego godzinę przedtem byliby z szyderstwem skazali. W miarę im dalej posuwali się w pełnieniu swego zadania, coraz namiętniej szli za porywami serca.
Sądzili w gorączce i senności wywołanej nadmiarem pracy, kierowani pobudkami z zewnątrz i rozkazami władzy, pod groźbami sankiulotów i krwiożerczych meger, tłoczących się na trybunie, w obrębie dla publiczności przeznaczonym; sądzili podług szalonych zeznań świadków i zapamiętałych oskarżań, w zatrutem powietrzu, które przytłaczało mózg, wywoływało szum w uszach, pulsowanie w skroniach i krwawą zasłonę zasuwało na oczy. Wśród publiczności obiegały głuche pogłoski, że przysięgłych można przekupić złotem. Ale na te pogłoski ława przysięgłych odpowiadała oburzonym protestem i nielitościwymi wyrokami. Wreszcie byli to ludzie nie gorsi i nie lepsi od innych. Niewinność najczęściej jest szczęściem, nie zaś cnotą. Ktokolwiek znalazłby się na ich miejscu, tak jak oni w mierności swej spełniały te straszne obowiązki.
Tak długo oczekiwana Marya Antonina, zasiadła wreszcie w czarnej sukni na fatalnym fotelu 14 wśród tak zgodnego chóru nienawiści, że tylko pewność wyniku pozwoliła na uszanowanie i utrzymanie form sądowych. Na zadawane śmiercionośne pytania, oskarżona odpowiadała bądź kierowana instynktem samozachowawczym, bądź ze zwykłą swą wyniosłością — raz jeden, dzięki nikczemno-ści jednego ze swych oskarżonych, z całym majestatem matki. Tylko świadkom obelga i obmowa była dozwolona; — obrona kamieniała z przerażenia.
Trybunał, zmuszając się do zachowania form, czekał tylko, aby się to wszystko skończyło, by cisnąć Europie głowę Austryaczki.
W trzy dni po straceniu Maryi Antoniny, Ga-melina wezwano do obywetela Fortunata Trubert. Trubert konał na nędznem łóżku, w celi wygnanych barnabitów, o trzydzieści kroków od biura wojskowego, w którem strawił życie. Blada głowa jego żłobiła poduszką. Oczy, już nic nie widzące, zwróciły swe szklane źrenice w stronę Ewarysta; sucha ręka pochwyciła rękę przyjaciela, ściskając ją z niespodziewaną mocą. Przez dwa dni miał trzy razy silny krwotok. Próbował przemówić; głos jego z początku słaby i przyduszony jak szept, zgrubiał, wzmocnił się:
— Wattignies! Wattignies!... Jourdan pokonał nieprzyjaciela w jego własnym obozie... zniósł blokadę Maubeuge... Odebraliśmy Marchennes. ęa ira... ęa ira... 1 uśmiechnął się.
Nie były to majaczenia chorego, było to jasnowidzenie rzeczywistości w tym umyśle, na który schodził już cień wieczny. Odtąd najazd zdawał się powstrzymany; steroryzowani jenerałowie widzieli, że nie pozostaje im nic innego, jak zwyciężać. Armię liczną i wyćwiczoną, której nie mogły dać dobrowolne zaciągi pod chorągwie, dał pobór. Jeszcze jeden wysiłek — i Rzeczpospolita będzie ocalona.
Po półgodzinie zupełnego wyczerpania, twarz Fortunata Trubert ożywiła się; uniósł się i wskazał palcem na jedyny znajdujący się w pokoju mebel, na małe orzechowe biureczko. 1 głosem słabym, przerywanym, lecz posłusznym przytomnej myśli.
— Przyjacielu — rzekł — jak Eudamidas przekazuję ci moje długi... trzysta dwadzieścia li-wrów, których wyszczególnienie znajdziesz w tym czerwonym kajecie... Żegnaj, Gamelin. Nie zasypiaj sprawy... Czuwaj nad obroną Rzeczypospolitej... Qa ira...
Cienie nocy zalegały salę. Słychać było ciężki oddech konającego i odgłos drapania palcami po prześcieradle.
O północy wyrzekł słowa bez związku.
— Drapcie mury... jeszcze saletry... Każcie wydać karabiny... Zdrowie?... bardzo dobrze... Znieście te dzwony...
O piątej wydał ostatnie tchnienie.
Z rozkazu sekcyi, zwłoki jego wystawiono w nawie dawnego kościoła Barnabitów, u stóp ołtarza ojczyzny, na łóżku połowem. Przykryto zwłoki trójkolorowym sztandarem, czoło uwieńczono dębowym wieńcem.
Dwunastu starców w togach rzymskich z palmami w ręku i dwanaście młodych dziewic w długich welonach, trzymając kosze kwiatów, otaczały mary. U stóp zmarłego dwoje dzieci trzymało przewrócone pochodnie. Ewaryst w jednem z tych dzieci poznał córeczkę swej odźwiernej, Józię, która swą dziecięcą powagą i cudną urodą przypominała mu geniuszów miłości lub śmierci, których Rzymianie rzeźbili na swych sarkofagach.
Pochód udał się na cmentarz, zwany dawniej Saint-Andrć des Arts, przy śpiewie Marsylianki i Karmanioli.
Składając pożegnalny pocałunek na czole Fortunata Trubert, Ewaryst zapłakał. Zapłakał nad sobą, zazdroszcząc temu, który odpoczywał już po spełnionej pracy.
Wróciwszy do siebie zastał nominacyę na członka rady generalnej Komuny. Kandydował od czterech miesięcy i wybrany został bez współzawodnika po kilku głosowaniach, trzydziestoma głosami. Nie głosowano już: sekeye opustoszały; biedni i bogaci starali się unikać sprawowania urzędów publicznych. Najważniejsze zdarzenia nie wzbudzały już ani zapału, ani ciekawości; nie czytano wcale dzienników. Ewaryst wątpił, czy na siedmkroć sto tysięcy mieszkańców stolicy znajdzie się trzy do czterech tysięcy prawdziwych w duszy republikanów.
Tego dnia przed kratkami stanęło dwudziestu Żyrondystów. Winni czy niewinni nieszczęść i zbrodni Rzeczypospolitej, próżni, nieostrożni, ambitni i lekkomyślni, zarazem umiarkowani i gwałtowni, słabi w terorze zarówno jak w pobłażliwości, pochopni w wypowiadaniu wojny a powolni w jej prowadzeniu, pociągnięci teraz przed sąd za własnym swym przykładem, — byli oni jednak kwiatem młodzieży rewolucyjnej, byli wdziękiem Rewolucyi i chwałą.
Ten sędzia, który z uczoną stronniczością pytać ich będzie; ten blady oskarżyciel przed stolikiem swym przygotowujący ich śmierć i hańbę, ci przysięgli, którzy zechcą za chwilę zdusić ich obronę, ta publiczność trybun obrzucająca ich obelgą i szyderstwem — wszyscy oni: sędzia, przy sięgli, publiczność — niegdyś oklaskiwali ich wymowę, wysławiali ich talenty i cnoty. Ale zapomnieli już o tem. Dla Ewarysta Vergniaud był niegdyś bożyszczem, Brissot wyrocznią. Nie pamiętał już tego; a jeśli w pamięci jego pozostał jeszcze jaki ślad dawnego podziwu, to na to, by im zarzucić, że uwodzili najlepszych obywateli.
Wracając po rozprawie do domu, Gamelin usłyszał przerażające krzyki. To odźwierna biła małą Józię za to, że bawiła się na placu z ulicznikami i zabrudziła piękną białą sukienkę, którą włożóno jej na pogrzeb obywatela Trubert.
XVI.
Ewaryst po trzechmiesięcznem codziennem poświęcaniu dla sprawy ofiar to znakomitych to nieznanych, miał teraz własny swój proces; z oskarżonego zrobił swego oskarżonego.
Odkąd zasiadał w Trybunale, chciwie śledził w tłumie oskarżonych, przesuwających się przed jego oczami, uwodziciela Elodyi, o którym w pracowitej swej wyobraźni wyrobił sobie pojęcia pod pewnymi względami dość ścisłe. Wyobrażał go sobie młodym, pięknym, hardym i pewien był, że wyemigrował do Anglii. Zdało mu się, że odnalazł go w młodym emigrancie, nazwiskiem Maubel. Maubel ów po powrocie do Francyi został zade-nuncyowany przez swego gospodarza i zaaresztowany w oberży w Passy; sprawę jego wraz z tysiącem innych prowadził Fouquier-Tinville.
Znaleziono przy nim listy, które oskarżenie uważało za dowód spisku, knowanego przez Mau-bela z agentami Pitt’a; w rzeczywistości zaś były to listy pisane do emigranta przez londyńskich bankierów, u których miał złożone fundusze. Mau 216 3)®śg)®jg5ggxgg)ś©gg3i!)gg(®gg)ggx3g)gg) bel młody i piękny, zdawał się głównie miłostkami zajęty. Znaleziono też w jego portfelu ślady stosunków z Hiszpanią, która wówczas prowadziła wojnę z Francyą; te listy jednak były czysto osobiste i poufne. Sąd nie umorzył sprawy jedynie na tej zasadzie, że sąd nigdy nie powinien się spieszyć z uwolnieniem więźnia. Gamelin powiadomiony był o pierwszem przesłuchaniu Maubel’a w izbie radnej i uderzony został charakterem młodego arystokraty, tak sobie bowiem wyobrażał charakter człowieka, który nadużył był zaufania Elodyi.
Odtąd godzinami całemi zamknięty w gabinecie pisarza gorliwie studyował akta. Podejrzenia jego wzmogły się dziwnie, gdy w dawniejszym notatniku emigranta znalazł adres magazynu pod godłem Miłość malarzem, co prawda łącznie z adresami Zielonej małpy, Portretu Dauphine i kilku innych składów rycin i obrazów. Gdy nadto dowiedział się, że w tym samym notatniku znaleziono listeczki czerwonego gwoździka, starannie owinięte w bibułkę, Ewaryst przypomniał sobie, że czerwony gwoździk jest ulubionym kwiatem Elodyi, że hoduje go na swem oknie, nosi we włosach, daje go — wiedział o tem dobrze — na dowód miłości. Wówczas nie wątpił już dłużej.
Wyrobiwszy sobie tę pewność, postanowił wyba dać Elodyę, nie wyjawiając jej okoliczności, które pozwoliły mu wykryć winowajcę.
Wchodząc na schody, już na niższych piętrach poczuł uporczywy zapach owoców. W pracowni zastał Elodyę: pomagała obywatelce Gamelin smażyć konfitury z pigw. Podczas gdy doświadczona gospodyni rozpalając ogień rozmyślała nad zaoszczędzeniem węgla i cukru, bez szkody dla konfitury, obywatelka Blaise przepasana szarym płóciennym fartuchem, siedziała na krześle trzymając mnóstwo złotych owoców na kolanach; obierając pigwy, rzucała pokrajane ćwiartki do dużej mosiężnej miednicy.
Wiązanie jej czepeczka odrzucone było w tył, czarne pasma włosów wiły się na jej wilgotnem czole; wydzielał się z niej urok i czar domowy, rodzinny, który wywoływał czułe myśli i spokojną rozkosz.
Nie ruszając się, podniosła na kochanka swe piękne, podobne do stopionego złota spojrzenie, i rzekła:
— Widzisz Ewaryście, pracujemy dla ciebie. Przez całą zimę będziesz jadł doskonałą galaretę z pigwy, która wzmocni ci żołądek i radością napełni serce.
Ale Gamelin zbliżył się do niej i szepnął jej do ucha.
— Jakób Maubel...
W tej chwili szewc Combalot wsunął czerwony nos przez odemknięte drzwi. Przynosił trzewiki, do których nabił obcasy, oraz rachunek za swoje reperacye. Z obawy, aby nie uchodzić za złego obywatela, Combalot używał nowego kalendarza. Obywatelka Gamelin lubiła dokładne rachunki, a gubiła się wciąż w tych fructidor’ach i vendemiaire’ach.
Westchnęła:
— Jezus! Jezus! wszystko chcą zmienić, dnie, miesiące, pory roku, słońce i księżyc! Boże mój, panie Combalot, co znaczy ta para kaloszy z ósmego vendemiaire’a?
— Obywatelko, żeby zdać sobie sprawę, rzuć okiem na twój kalendarz.
Zdjęła go ze ściany, przypatrywała mu się i odwracając odeń wzrok:
— Niezbyt po chrześcijańsku wygląda — rzekła przerażona.
— Nie tylko to obywatelko — rzekł szewc — ale mamy już tylko trzy niedziele, zamiast czterech. *) 1 to jeszcze nie wszystko; trzeba będzie zmienić nasz sposób rachowania. Nie będzie już * ) Miesiące kalendarza republikańskiego po 30 dni dzieliły się na 3 dekady po 10 dni. Dziesiąty dzień był dniem spoczynku. (‘Przyp. tłum.) ani szelągów ani groszy, wszystko będzie się regulowało podług wody destylowanej.
Na te słowa obywatelka Gamelin z wargami drżącemi, podniosła oczy do sufitu i westchnęła.
— Tego już zanadto! 1 gdy tak biadała, podobna do świętych niewiast, drzazga, która w jej nieobecności zapłonęła na kominie, napełniła pracownię gryzącym dymem, który w połączeniu z zapachem owoców przeszkadzał oddychać. Elodya żaliła się, że drapie ją w gardle i prosiła by otworzyć okno.
Gdy szewc pożegnał się, a obywatelka Gamelin powróciła do swego komina, Ewaryst powtórzył do ucha obywatelki Blaise:
— Jakób Maubel.
Spojrzała na niego zdziwiona i bardzo spokojnie, nie przestając krajać pigw.
— Więc cóż?... Co za jakób Maubel?...
— To on!
— Kto on?
— Dałaś mu czerwony gwoździk.
Oświadczyła, że nic nie rozumie i żądała, by tłómaczył się jaśniej.
— Ten arystokrata! ten emigrant! ten nikczemnik!
Wzruszyła ramionami i z wielką naturalnością zaprzeczyła, by kiedykolwiek znała była jakiegoś Jakóba Maubel. 1 istotnie nigdy nie znała człowieka tego nazwiska. Zaprzeczyła również, by komukolwiek, prócz Ewarysta, dała była kiedy czerwone gwoździki, ale co do tego może zawodziła ją pamięć.
Ewaryst nie dobrze znał kobiety i nie prze-przeniknął dość głęboko charakteru Elodyi; myślał jednak, że zdolna jest udawać i oszukać prze-bieglejszego, niż on. To też nie przekonały go jej spokojna mina i zaprzeczanie.
— Na cóż przeczyć? — rzekł — ja wiem.
Zapewniała go na nowo, że Maubel’a nie znała. ] skończywszy obieranie pigw zażądała wody do mycia rąk, gdyż palce się lepiły.
Gamelin przyniósł miednicę.
Myjąc ręce raz jeszcze zaprzeczyła wszystkiemu. On powtórzył, że wie dobrze, i tym razem Elodya nic nie odrzekła.
Nie rozumiała, do czego zmierzają pytania jej kochanka, była o tysiąc mil daleka od przypuszczenia, że ów Maubel, którego nie znała nigdy, stanąć ma przed Trybunałem rewolucyjnym; nie pojmowała posądzeń, któremi ją prześladuje, wiedziała tylko, że są nieuzasadnione. Dla tego nie mając nadzei rozproszyć ich, nie miała też do tego ochoty. Przestała się bronić, że nie znała Mau-bela. Wolała wreszcie, by zazdrośnik błądził po fałszywym tropie, kiedy lada chwila, najmniejsze zdarzenie mogło naprowadzić go na prawdziwą drogę. Jej dawniejszy pisarczyk, obecnie piękny kawaler-patryota poróżnił się ze swą arystokratyczną kochanką. Ilekroć spotykał Elodyę na ulicy, spoglądał na nią okiem, które zdawało się mówić: »Tak, tak! moja ślicznotko, czuję dobrze, że przebaczę ci, żem cię zdradził, i jescem bardzo skłonny obdarzyć cię na nowo mym szacunkiem. Nie starała się już więc uleczyć kaprysów swego kochanka, jak to nazywała, i Gamelin zachował przekonanie, że Jakób Maubel był uwodzicielem Elodyi.
W następnych dniach Trybunał rewolucyjny bez przerwy zajmował się niszczeniem federalizmu, który jak hydra zagrażał pożarciem wolności. Były to dnie pracowite i przysięgli wyczerpani zmęczeniem możliwie najspieszniej załatwili się z obywatelką Roland, której słowa godne Rzymianki wywołały przychylne szepty wśród zgromadzonej publiczności.
Gamelin codziennie zachodził do sądu, aby przyśpieszyć sprawę Maubela. Ważne dokumenty znajdowały się w Bordeau. Gamelin wyrobił to, że komisarz przywiózł je pocztą. Nadeszły wreszcie. Pomocnik oskarżyciela publicznego odczytał je, skrzywił się i rzekł do Ewarysta:
— Nie osobliwe to papiery. Niema nic w nich! 2 2 2 S©3ŚJgg)gg(gSśg)(g)JgKEg) same głupstwa!... Gdyby przynajmniej pewnem było, że ten dawny hrabia Maubel wyemigrował!...
Wreszcie powiodło się Gamelinowi. Młody Maubel otrzymał akt oskarżenia i stanął przed Trybunałem rewolucyjnym 19 brumaire’a. Od początku rozprawy stali bywalcy spostrzegli zakłopotanie Trybunału, Prezes miał twarz posępną i straszną, jaką przybierał zawsze dla spraw niejasnych. Pomocnik oskarżyciela końcem pióra głaskał sobie podbródek i udawał spokój czystego sumienia. Pisarz odczytał akt oskarżenia: jeszcze nigdy nie słyszano tu aktu tak pozbawionego treści.
Prezes zapytał oskarżonego, czy nie wiedział o prawach wydanych przeciw emigrantom.
— „Wiedziałem, i stosowałem się do nich — odrzekł Maubel — opuściłem Francyę z paszportem legalnym.
Z przyczyn wyjazdu do Anglii i powrotu do Francyi wytłumaczył się w sposób zadawalniający. Twarz miał przyjemną, szczerą i dumną, co zjednywało mu sympatye. Kobiety z trybun patrzały nań życzliwie. Oskarżenie zarzucało mu, te bawił w Hiszpanii w czasie, gdy kraj ten już prowadził wojnę z Francyą, Maubel zapewniał, że w owej porze nie opuszczał Bajonny. Jeden punkt tylko pozostał nierozjaśniony. Pomiędzy papierami, które rzucił do pieca w chwili aresztowania, a z których ©=HSgH®(®®!©S©Ś©SgK3IJSS©®HSSSgSS 523 pozostały tylko strzępki, na niektórych były słowa hiszpańskie i imię »Nieves«.
Jakób Maubel nie chciał co do tego dać wyjaśnień. 1 gdy prezes zauważył, że w jego interesie jako oskarżonego leży wytłumaczyć sję, odrzekł, że nie zawsze należy postępować zgodnie ze swym interesem.
Gamelin chciał tylko co do jednej zbrodni przekonać oskarżonego: trzy razy nalegał na prezesa, by zapytał Maubela, czy może wytłumaczyć, skąd ma gwoździk, którego zeschłe listki tak starannie przechowywał w pugilaresie. Maubel odrzekł, że nie poczuwa się do obowiązku tłumaczyć się z rzeczy, która sąd nie obchodzi; nie znaleziono przecież żadnej karteczki ukrytej w kwiatku. Przysięgli wyszli do sali narad, życzliwie usposobieni dla tego młodzieńca, którego sprawa niejasna zdawała się głównie kryć tajemnice miłosne. Tym razem nawet żarliwi, rzetelni patryoci, chętnie byliby go uniewinnili. Jeden z nich były arystokrata, który złożył był dowody prawomyślności, rzekł:
— Czy zarzucamy mu jego pochodzenie? Ja także miałem nieszczęście urodzić się wśród ary-stokracyi.
— Tak, ale ty z niej wyszedłeś — rzekł Gamelin — a on w niej pozostał. ! z gwałtownością przemawiać począł przeciwko temu spiskowcowi, temu emisaryuszowi Pitt’a, temu wspólnikowi Koburga, który przeszedł góry i morza, aby szeregować nieprzyjaciół wolności. Rozbudził tem wieczny niepokój i dawną surowość swych kolegów.
Jeden z nich rzekł cynicznie:
— Są usługi, których między kolegami odmówić sobie nie można.
Wyrok śmierci wydano jednym głosem większości.
Skazany wysłuchał wyroku ze spokojnym uśmiechem. W oczach, któremi obojętnie wodził po sali, gdy spotkał twarz Gamelina, odbiła się niewysło-wiona pogarda.
Nikt nie przyklasnął wyrokowi.
Jakób Maubel, odprowadzony do Conciergerie, zasiadł do pisania listu, czekając na stracenie, które odbyć się miało tegoż wieczora przy pochodniach:
Kochana siostro, trybunał posyła mnie na rusztowanie, dając mi tem jedyną radość, jaką jeszcze odczuć mogłem od śmierci mojej ubóstwianej Ni&ves. Zabrali mi ostatnie dobro, jakie mi po niej pozostało, kwiat granatu, który nie wiem czemu nazywali gwoździkiem.
Kochałem sztuki piękne: w Paryżu, w szczęśliwych czasach, zebrałem obrazy i ryciny, są one teraz w miejscu pewnem i oddane ci będą, gdy tylko będzie to moźliwem. Proszę cię, kochana siostro, zachowaj je na pamiątkę po mnie.
Odciął pukiel włosów, włożył go do listu złożył go i napisał na nim
Obywatelce Klementynie Dezeimeries, urodzonej Maubel. w La T\eole.
Wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie, oddał strażnikowi więziennemu i prosił, aby za to list doręczył. Zażądał butelki wina i pił je powoli, czekając na śmiertelny wózek.
Po wieczerzy Ewaryst poszedł do Elodyi i wpadł do białego pokoiku, w którym co noc nań czekała.
— Jesteś pomszczona — zawołał — niema już Jakóba Maubel. Wózek, który wiózł go na śmierć, przejechał pod twem oknem, otoczony pochodniami.
Zrozumiała.
— Nieszczęsny! ty go zabiłeś, a to nie był mój kochanek. Nie znałam go... nie widziałam go nigdy... Co to był za człowiek? Był młody, miły... niewinny. A ty zabiłeś go, nędzniku! nędzniku!
Padła zemdlona. Ale w cieniach tej tak łatwo zadanej śmierci czuła sie owiana jednocześnie zgrozą ię i rozkoszą. Ocknęła się nawpół; ciężkie powieki odkrywały białka oczów, pierś wzdymała się, niepewne ręce szukały kochanka. Ścisnęła go w objęciach aż do uduszenia, zatopiła paznogcie w jego ciało i zlała się z nim w niemym, głuchym, długim, przebolesnym a rozkosznym pocałunku.
Kochała go całą swą istotą, i im bardziej strasznym i okrutnym jej się wydawał, im bardziej widziała go we krwi jego ofiar, tem bardziej łaknęła go i pożądała.
XVII.
Dwudziestego czwartego frimaire, o dziesiątej zrana o jasnym różowym świcie, roztapiającym przymrozek nocny, obywatele Gue-not i Delourmel, delegaci komitetu bezpieczeństwa publicznego, udali się do Barnabitów i kazali zaprowadzić się do komitetu czujności Sekcyi, do sali informacyjnej, gdzie podówczas obywatel Beauvi-sage nakładał polana do kominka. Ale nie spostrzegli go zrazu z powodu krótkiej i krępej postaci. Zgrzytliwym głosem garbusów Beauvisage poprosił delegatów, aby usiedli i rzekł, że gotów jest na ich usługi.
Gućnot zapytał go, czy zna byłego arystokratę, pana des Jlettes, zamieszkującego koło Pont-Neuf.
— Jest to osobnik — dodał — którego mam rozkaz aresztować. ] pokazał rozkaz komitetu bezpieczeństwa. Beau-visage, kilka chwil poszukawszy w pamięci, odrzekł, że nie zna osobistości nazwiskiem des llettes, że ten osobnik podejrzany może nie zamieszkuje w tej sekcyi — niektóre części dzielnic Museum, Unité, a 2 8 CgXi£)C£X® K5£2gXSSXS£)5£525£X5£3g^®
Marat-et-Marseille, także znajdują się w blizkości Pont-Neuf. Jeśli nawet mieszka w Sekcyi, to zapewne pod innem nazwiskiem, aniżeli wymienione w rozkazie komitetu, ale niemniej odnajdzie się go wkrótce.
— Nie traćmy czasu! — rzekł Guenot. — Wskazany jest naszej czujności listem jednej ze swych wspólniczek, list ten został przejęty. Złożono go w Komitecie przed dwoma tygodniami, a z treścią jego obywatel Lacroix zapoznał się dopiero wczoraj wieczorem. Jesteśmy przeciążeni. Denuncyacye napływają zewsząd w takiej obfitości, że niewiadomo kogo wpierw słuchać...
— Denuncyacye — rzekł dumnie Beauvisage — napływają także do komitetu czujności Sekcyi. Jedni przynoszą swoje zeznania przez prawomyślność, drudzy znęceni pięciofrankową nagrodą. Dzieci nieraz denuncyują własnych rodziców, chcąc zabrać po nich spadek.
— List ten — mówił dalej Gućnot — pochodzi od byłej arystokratki Rochemaure, kobiety lekkich obyczajów, u której grywano w biribi, i adresowany jest na imię obywatela Rauline, w rzeczywistości zaś jest pisany do emigranta będącego w służbie Pitt’a. Wziąłem go z sobą, aby pokazać wam to, co w nim tyczy się owego des llettes.
Wyciągnął list z kieszeni.
— Zaczyna się on obszernemi wskazówkami o członkach Konwentu, których według słów tej kobiety, dałoby się pozyskać pieniędzmi lub obietnicą wysokich urzędów w nowym rządzie, trwalszym niż obecny. Dalej pisze ona: Wracam od pana des llettes, mieszkającego koło Pont-Neuf, na poddaszu, gdzie aby go znaleźć, trzeba być djabłem lub kotem. Dla zarobku zmuszony jest wyrabiać pajace. Ma on dużo zdrowego, rozumnego sądu, dlatego przytaczam główną treść mojej z nim rozmowy. Nie sądzi on, aby obecny stan rzeczy potrwał długo. Nie przewiduje też jego końca od zwycięztwa koalicyi, i rzeczywistość zdaje się przyznawać mu słuszność. Bo jak panu zapewne wiadomo, od jakiegoś czasu wiadomości o wojnie są złe. Wierzył on raczej w bunt pospólstwa i kobiet z ludu, jeszcze głęboko przywiązanych do swej religii. Mniema on, że ogólny postrach przed Trybunałem rewolucyjnym zjednoczy wkrótce całą Francyę przeciwko jakobinom. »Trybunał ten — powiedział żartobliwie — który sądzi jednym zamachem królowę Francyi i rozno-sicielkę chleba, podobnym jest do owego Williama Szekspira, tak drogiego Anglikom« i t. d... Nie uważa za rzecz niemożliwą, by Robespierre poślubił siostrę królewską i kazał się ogłosić protektorem Królestwa.
Byłabym Panu wdzięczną, gdybyś był łaskaw przesłać mi należne mi sumy, t. j. tysiąc funtów szterlingów, drogą jakiej Pan zwykle używa. Ale strzeż się Pan pisać do pana Morhardta: właśnie go aresztowano i wtrącono do więzienia«, itd., itd...»
— Jegomość des llettes wyrabia pajace — rzekł Beauvisage — oto cenna wskazówka... chociaż jest dużo takich drobnych przemysłowców w naszej Sekcyi.
— To mi przypomina — rzekł Delourmel — że obiecałem przynieść lalkę Natalce, mojej najmłodszej córce, chorej na szkarlatynę. Wysypka ukazała się wczoraj. Ta choroba nie jest bardzo niebezpieczna, ale wymaga starań. A Natalka, bardzo na wiek swój rozwinięta, ma słabe zdrowie.
— Ja — rzekł Guenot — mam tylko chłopca. Bawi się w kółko obręczami od beczek i wyrabia małe mongolfiery, nadymając torebki papierowe.
— Bardzo często — zauważył Beauvisage — dzieci najlepiej bawią się przedmiotami, które nie są zabawkami. Mój siostrzeniec Emil, siedmioletni berbeć, bardzo inteligentny, cały dzień bawi się małymi kwadracikami drzewa, z których wznosi budowle... Czy mogę służyć?
Beauvisage podał delegowanym otwartą tabakierkę.
— Teraz trzeba przychwycić naszego ptaszka — rzekł Delourmel, który nosił duże wąsiska i gniewnie toczył wielkiemi okrągłemi oczami. — Mam dziś apetyt na mięso arystokrackie, podlane kieliszkiem białego wina.
Beauvisage zaproponował delegowanym, by iść do sklepu stolarza Dupont starszego na placu Dau-phine, ten chyba niewątpliwie zna owego osobnika. Szli w chłodnem powietrzu rannem z czteroma gre-nadyerami Sekcyi, którzy się do nich przyłączyli.
— Czy widzieliście Sąd ostateczny królów? — zapytał Delourmel swych towarzyszów — to sztuka warta widzenia. Autor przedstawia w niej wszystkich królów Europy, którzy schronili się na odludnej wyspie u stóp wulkanu i giną od jego wybuchu. To sztuka patryotyczna.
Delourmel na rogu ulicy du Harlay spostrzegł mały wózek, błyszczący jak kapliczka, popychany przez starą kobietę, która na czepku miała ceratowy kapelusz.
— Co ta stara sprzedaje? — zapytał.
Stara sama odpowiedziała:
— Patrzcie, panowie, wybierajcie. Mam szka-plerze, różańce, krzyżyki, obrazki świętego Antoniego, święte całuny, chustki świętej Weroniki, Ecce homo, Agnus Dei, rogi myśliwskie i pierścienie świętego Huberta, wszelkie przedmioty święte.
— To arsenał fanatyzmu! — zawołał Delourmel.
I rozpoczął doraźne przesłuchiwanie przekupki, która na wszystkie pytania odpowiadała:
— Mój synu, już czterdzieści lat handluję przedmiotami dewocyjnymi.
Delegat komitetu bezpieczeństwa, spostrzegłszy przechodzącego policyanta, kazał zdumioną staruszkę zaprowadzić do Conciergerie.
Obywatel Beauvisage zwrócił uwagę Delour-mel’a, że właściwie do Komitetu Czujności należało aresztować tę kobietę i zaprowadzić ją do Sekcyi. Zresztą nie wiadomo, jak postępować w rzeczach, tyczących się dawnego kultu, chcąc stosować się do zapatrywań rządu. Czy należy na wszystko pozwalać, czy wszystkiego zabraniać?!
Zbliżając się do sklepu stolarza, delegowani i komisarz usłyszeli gniewne okrzyki, pomieszane ze zgrzytem piły i świstem hebla. Między stolarzem Dupont’em starszym i sąsiadem jego, odźwiernym Remacle, wybuchnęła sprzeczka z powodu obywatelki Remacle, którą jakiś nieprzeparty urok pociągał zawsze w głąb stolarni, zkąd powracała do swej izby pokryta wiórami i opiłkami drzewnemi. Obrażony odźwierny kopnął Mouton’a, psa stolarza, w chwili gdy jego własna córka Józia tkliwie trzymała zwierzę w objęciach. Józia oburzona na-wymyślała ojcu; stolarz zawołał gniewnie:
— Nędzniku! zabraniam ci bić mego psa.
— A ja — krzyknął odźwierny, podnosząc miotełkę — zabraniam...
Nie dokończył: hebel stolarza trzepnął go po głowie.
Zdaleka ujrzawszy obywatela Beauvisage w towarzystwie delegowanych, odźwierny podbiegł do niego i zawołał:
— Obywatelu komisarzu jesteś świadkiem, że ten łotr mnie zabił.
Obywatel Beauvisage, w czerwonej czapce, godle swego urzędu, szeroko, pojednawczo rozłożył ręce i zwracając się do odźwiernego i stolarza:
— Pięć franków — rzekł — temu z was, który nam wskaże, gdzie znajduje się poszukiwany przez Komitet Bezpieczeństwa podejrzany osobnik, były arystokrata nazwiskiem des llettes, fabrykant pajaców.
Obaj, stolarz i odźwierny razem, wskazali mieszkanie Brotteaux, kłócąc się już tylko o nagrodę przyobiecaną donosicielowi.
Delourmel, Guenot i Beauvisage z czterema grenadyerami, odźwierny Remacle, stolarz Dupont i tuzin małych uliczników dzielnicy weszli na schody, trzeszczące pod ich krokami, i młynarską drabiną dostali się na poddasze.
Brotteaux wycinał pajace, podczas gdy ojciec Longuemare, siedząc naprzeciw niego, wiązał szpa gatem ich członki i uśmiechał się, widząc jak pod jego ręką rodzi się rytm i harmonia.
Na odgłos kolb karabinów w sieni, ksiądz zadrżał całem ciałem. Nie dlatego by był mniej odważnym od Brotteaux, który pozostał niewzruszony, ale szacunek ludzki nie przyzwyczaił go do maskowania się i przybierania sztucznej postawy. Brotteaux z pytań obywatela Delourmel zrozumiał, skąd cios pochodzi i spostrzegł, nieco za późno, że nie należy ufać kobietom.
Wezwany przez komisarza, aby szedł z nim, Brotteaux zabrał swego Lukrecyusza i trzy koszule.
— Ten obywatel — rzekł wskazując na ojca Longuemare — to pomocnik, którego wziąłem do wyrabiania pajaców. Mieszka tutaj.
Ale ponieważ ksiądz nie mógł okazać świadectwa prawomyślności, aresztowany został razem z Brotteaux.
Kiedy pochód mijał izbę odźwiernej, obywatelka Remacle wsparta na miotle, spoglądała na swego lokatora z miną cnoty, która dostrzegła zbrodnię w rękach sprawiedliwości. Mała Józia wzgardliwa i piękna, przytrzymywała za obrożę Mouton’a łaszącego się do uwięzionego przyjaciela, który dawał mu czasem kawałki cukru.
Tłum ciekawych napełniał plac Thionville. Brot teaux u stóp schodów spotkał się z młodą wieśniaczką, która właśnie zabierała się do wchodzenia. Niosła pod pachą koszyk pełen jaj, w ręku — ciasto owinięte ręcznikiem. Była to Athenais; przybyła z Palaiseau, aby swemu zbawcy złożyć dowód wdzięczności. Gdy spostrzegła, że urzędnicy i czterech grenadyerów uprowadzają Dpana Maurycego®, stanęła jak wryta, zapytała czy to prawda i zbliżając się do komisarza, rzekła doń łagodnie:
— Przecież nie zabieracie go? to niemożliwe... Ależ nie znacie go chyba!... On jest dobry jak sam Pan Bóg.
Obywatel Delourmel odsunął ją i dał znak gre-nadyerom, by szli dalej. Wtedy Athenais wybu-chnęła najgorszymi wymysłami; najwstrętniejsze obelgi miotać poczęła na urzędników i grenadyerów, którym zdawało się, że wszystkie pomyje z Palais-Egalite i ulicy Fromenteau leją im się na głowy. Potem głosem, który rozbrzmiał na placu całym i dreszczem przejął tłum ciekawych, zawołała:
— Niech żyje król! niech żyje król!
XVIII.
Obywatelka Gamelin lubiła starego Brotteaux. Był to dla niej najprzyjemniejszy i zarazem najznakomitszy człowiek, jakiego poznała w swem życiu. Nie pożegnała się z nim, gdy go zaaresztowano, bo bała narazić się władzom i uważała, że w skromnym jej stanie tchórzostwo jest obowiązkiem. Ale był to dla niej cios, z którego nie mogła się podnieść.
Nie mogła nic jeść i biadała, że utraciła apetyt teraz właśnie, kiedy wreszcie ma go czem zaspokoić. Podziwiała jeszcze syna, ale nie śmiała już myśleć o strasznych obowiązkach, jakie spełnia, i cieszyła się, że jest tylko głupią kobietą i przeto nie potrzebuje go oceniać.
Biedna matka na dnie kufra odnalazła stary różaniec; nie umiała dobrze go używać, ale trzymała go w drżących palcach. Dobiegła starości bez spełniania praktyk religijnych; teraz stawała się pobożną: cały dzień siedząc przed kominem modliła się do Boga o zbawienie syna i tego dobrego pana Brotteaux. Elodya odwiedzała ją czę sto, obie nieśmiały spojrzeć na siebie i rozmawiały 0 rzeczach obojętnych.
Pewnego dnia w miesiącu pluviose, gdy śnieg padający wielkimi płatami zaciemniał niebo i tłumił wszelkie odgłosy miasta, obywatelka Gamelin, sama w mieszkaniu, usłyszała pukanie do drzwi. Drgnęła; od kilku miesięcy drżała za najmniejszym szelestem. Otworzyła drzwi. Na progu ukazał się młodzieniec ośmnasto, dwudziestoletni w kapeluszu na głowie. Ubrany był w płaszcz ciemno-zielony, którego trzy peleryny zakrywały mu piersi i stan. Miał na nogach buty z cholewami wywracanemi na sposób angielski. Kasztanowate włosy spadały mu w puklach na ramiona. Wszedł aż na środek pracowni, jakgdyby chciał żeby całe przyćmione śniegiem światło nań padało i stanął nieruchomy 1 milczący.
Wreszcie widząc, że obywatelka Gamelin patrzy nań zdumiona.
— Nie poznajesz swojej córki? — zawołał. Stara kobiecina złożyła ręce.
— Julio!... To ty... Boże mój, czyż możliwe!...
— Ależ tak, to ja!... Uściskaj mnie, mamo. Obywatelka, wdowa Gamelin ścisnęła córkę w objęciach i łza stoczyła się z jej oka na pelerynę płaszcza. Potem rzekła niespokojnie.
— Ty, w Paryżu?!... 238 Ę5SJ£®)«g ®£K©5S^^^^CSg^®es^
— Ach! mamo, czemuż nie powróciłam sama!.. Mnie nikt nie pozna w tem przebraniu.
Istotnie, płaszcz skrywał jej kształty i nie różniła się wcale od wielu bardzo młodych ludzi którzy, jak ona nosili długie włosy na dwie części przedzielone. Rysy jej twarzy drobne i wdzięczne ale ogorzałe, wychudłe ze zmęczenia, stwardniałe z troski, miały wyraz zuchwały i męzki. Była wysmukła, miała nogi długie i proste, ruchy swobodne; jedynie głos chyba mógł ją zdradzić.
Matka spytała ją, czy nie głodna. Odrzekła, że chętnieby coś zjadła, a gdy podano jej chleb, szynkę i wino, zasiadła do jedzenia z łokciem na stole, piękna i zgłodniała, jak Ceres w chacie starej Baubć.
Jeszcze ze szklanką przy ustach zapytała:
— Mamo, czy nie wiesz, kiedy brat mój wróci? Przyszłam, żeby z nim pomówić.
Matka spojrzała na córkę z zakłopotaniem i nic nie odrzekła.
— Muszę się z nim widzieć. Męża mego aresztowano dziś rankiem i osadzono w la Force.
»Mężema nazwała Fortunata de Chassagne, byłego arystokratę i oficera w pułku de Bouille. Kochał ją był, gdy była modniarką przy ulicy des Lombards, wykradł ją i uwiózł do Anglii, dokąd emigrował po 10 sierpnia. Był jej kochan kiem, ale uważała, że przyzwoiciej jest przed matką nazywać go mężem. ] myślała sobie, że nędza dość ich poślubiła i że nieszczęście to także sakrament.
Nieraz noce spędzali oboje na ławce w parkach londyńskich i nieraz zbierali kromki chleba pod stołami restauracyi w Piccadilly.
Stara matka nie odpowiadała i patrzała na nią wzrokiem ponurym.
— Nie słyszysz mnie, mamo? Czas nagli, muszę widzieć się z Ewarystem zaraz: on jeden może ocalić Fortunata.
— Julio — odrzekła matka — lepiej będzie, byś nie mówiła z twym bratem.
— Jakto? Co mówisz, matko?
— Mówię, że lepiej jest, byś nie mówiła z twoim bratem o panu de Chassagne.
— Ależ kiedy trzeba koniecznie, moja mamo!
— Moje dziecko, Ewaryst nie przebaczy panu de Chassagne, że cię uprowadził. Wiesz dobrze, z jakim gniewem wyrażał się o nim, jakiemi słowami go nazywał.
— Tak, nazywał go uwodzicielem — rzekła Julia z ostrym śmiechem, wzruszając ramionami.
— Moje dziecko, Ewaryst był śmiertelnie dotknięty, postanowił nie mówić już nigdy o panu de Chassagne. 1 oto już dwa lata, jak ani słówka nie pisnął, ani o nim, ani o tobie. Ale uczucia jego nie uległy zmianie; znasz go: nie przebaczy wam.
— Ale, mamo, skoro Fortunat ożenił się ze mną...w Londynie.
Biedna matka wzniosła w górę oczy i ręce.
— Moje dziecko, dość że Fortunat jest arystokratą, emigrantem, by Ewaryst miał go za wroga.
— Odpowiedz mi, matko. Czy sądzisz, że jeśli zażądam od niego, by u oskarżyciela publicznego, i w Komitecie bezpieczeństwa poczynił kroki dla ocalenia Fortunata, Ewaryst nie zgodziłby się na to?... Ależ mamo, byłby potworem gdyby odmówił!
— Moje dziecko, twój brat jest uczciwym człowiekiem i dobrym synem. Ale nie żądaj odeń och! nie żądaj, by wstawił się za panem de Chas-sagne... Posłuchaj mnie, Julio. Nie powierza mi on swoich myśli, i zapewne nie byłabym w stanie ich zrozumieć... ale on jest sędzią, ma zasady, postępuje według swego sumienia. Nie żądaj odeń nic, Julio!
— Widzę, że znasz go teraz. Wiesz, że jest zimny, nieczuły, że jest człowiekiem złym, ambitnym tylko i próżnym. A zawsze wolałaś go, niż mnie. Gdyśmy żyli razem we troje, stawiałaś mi go za przykład. Jego sztywne ruchy i poważna mowa imponowały ci, widziałaś w nim wszystkie cnoty. A mnie, mnie ganiłaś zawsze, przypisywałaś mi wszystkie wady, bo byłam szczera i łaziłam po drzewach. Nigdy znieść mnie nie mogłaś. Kochałaś tylko jego. Tak! nienawidzę go, twego Ewarysta, to obłudnik!
— Cicho, cicho, Julciu: byłam dobrą matką dla ciebie, jak i dla niego. Kazałam uczyć cię rzemiosła. Nie odemnie zależało, abyś pozostała uczciwą dziewczyną i wyszła za mąż w swoim stanie. Kochałam cię tkliwie i kocham cię jeszcze. Przebaczam ci i kocham cię. Ale nie mów źle o Ewaryście. On jest dobrym synem. Zawsze dbał o mnie. Kiedy opuściłaś mnie moje dziecko, kiedy porzuciłaś swój zawód, swój magazyn, by żyć z panem de Chassagne, cóż by się było stało ze mną, gdyby nie on? Byłabym umarła z nędzy i głodu.
— Nie mów tak, mamo. Wiesz dobrze, że bylibyśmy otoczyli cię opieką, Fortunat i ja, gdybyś nie była odwróciła się od nas, podburzana przez Ewarysta. Daj mi pokój! on niezdolny jest do dobrego czynu. Aby zohydzić mnie w twoich oczach, udawał troskliwość o ciebie. On ciebie kocha? Czyż zdolny jest kochać kogokolwiek? Nie ma ani serca, ani rozumu. Nie ma zgoła talentu, ani źdźbła. Żeby malować, trzeba mieć tkliwsze serce, niż ma on. 16
Powiodła oczami po płótnach pracowni; były takie same, jak wtedy gdy wyjechała.
— Ot, masz ją tu, jego duszę! umieścił ją na tych płótnach, zimną i ponurą. Orestes, jego Orestes z głupiem okiem, złemi ustami, sztywny jak kij, to on, on cały... „Wreszcie mamo, czyż ty nic nie rozumiesz? Nie mogę pozostawić Fortunata w więzieniu. Znasz ich, tych jakobinów, patryotów całą tę paczkę Ewarysta. Oni skażą go na śmierć. Mamo, moja mamo kochana, moja droga mamusiu, ja nie chcę, żeby mi go zabili. Ja go kocham! kocham! On był tak dobry dla mnie i byliśmy razem tak nieszczęśliwi! Patrz, ten płaszcz, to jego płaszcz. Nie miałam już koszuli. Przyjaciel Fortunata pożyczył mi kurtkę; służyłam za chłopca w kawiarni w Dover. Fortunat pracował tam u fry-zyera. Wiedzieliśmy dobrze, że powrócić do Francyi, to znaczy ryzykować życie, ale zaproponowano nam, czy chcemy jechać do Paryża załatwić ważną missyę... Zgodziliśmy się na to; bylibyśmy się podjęli missyi do samego dyabła. Zapłacono nam podróż i dano weksel na jednego bankiera w Paryżu. Zastaliśmy kantor zamknięty, bankier ten jest w więzieniu i będzie gilotynowany. Nie mieliśmy ani szeląga. Wszystkie osoby, z któremi byliśmy w łączności i do których moglibyśmy się zwrócić, albo uciekły, albo są w więzieniu. Nigdzie drzwi, do których zapukać by można. Sypialiśmy w stajni na ulicy Femme-sans-tete. Litościwy czyściciel obuwia, który wraz z nami spał tam na słomie, pożyczył memu kochankowi skrzynkę, szczotkę i nawpół próżną paczkę czernidła. Fortunat przez dwa tygodnie pracował na nasze utrzymanie, czyszcząc buty na placu Greve. Ale w poniedziałek jakiś członek Komuny postawił nogę na skrzynce i kazał oczyścić sobie buty. Był to rzeźnik, którego niegdyś Fortunat poturbował za fałszywą wagę mięsa. Kiedy Fortunat podniósł głowę, żądając swoich dwóch centymów, gałgan ten poznał go, nazwał arystokratą i zagroził, że każe go aresztować. Zebrał się tłum; składający się z poczciwych ludzi i z kilku łotrów, którzy krzyczeli: »Na śmierć emigranta* i przywoływali żandarmów. W tej chwiili niosłam zupę Fortunatowi. Widziałam, jak zaprowadzili go do Sekcyi i zamknęli w kościele świętego Jana. Chciałam go ucałować, odepchnięto mnie. Przepędziłam noc na stopniach kościoła, jak pies... Dziś rankiem zabrano go...
Julia nie skończyła, dławiły ją łkania.
Rzuciła kapelusz na podłogę i uklękła u nóg matki.
— Dziś rano zaprowadzono go do więzienia w Luksemburgu. Mamo, mateczko, pomóż mi ocalić go; zlituj się nad swoją córką! ] cała we łzach odgarnęła płaszcz, i żeby lepiej dać się poznać kochanką i córką, odsłoniła piersi, ujęła ręce matki i przycisnęła je do swego drżącego łona.
— Moja córko kochana, Julciu, moja Julciu! — westchnęła wdowa Gamelin. 1 twarz od łez mokrą przycisnęła do twarzy młodej kobiety.
Przez kilka minut milczały obie. Biedna matka szukała w myśli sposobu, żeby pomódz córce. Julia niespokojnie śledziła za wyrazem oczów, zalanych łzami.
»Może — myślała matka Ewarysta — może, gdy z nim pomówię, zdołam go ubłagać. On dobry, tkliwy. Gdyby polityka nie była uczyniła go nielitościwym, gdyby nie wpływ jakobinów nie miałby tej srogości, która przeraża mnie, bo jej nie rozumiem.
Wzięła głowę Julii w obie ręce.
— Słuchaj, córko. Pomówię z Ewarystem. Przygotuję go do widzenia się z tobą, do wysłuchania cię! Widok twój mógłby go rozgniewać, obawiałabym się pierwszego odruchu... Przytem, znam go: ten ubiór by go raził; on jest bardzo surowy w sprawie obyczajów i przyzwoitości. Ja sama byłam trochę zdziwiona, widząc moją Julię jako chłopca.

  • 45

— Ach! mamo, emigracya i straszny bezład w kraju te wszystkie przebrania bardzo pospo-litemi uczyniły. Używa się ich dla pełnienia rzemiosła, żeby nie być poznanym, czasem żeby módz korzystać z pożyczonego paszportu lub świadectwa. W Londynie widziałam małego Girey, przebranego za dziewczynę. Wyglądał na bardzo ładną dziewczynę; a przyznasz mamo, że to przebranie drastyczniejsze jest niż moje.
— Moje biedne dziecię, nie potrzebujesz usprawiedliwiać się przedemną ani z tego, ani z innych rzeczy. Jestem twoją matką; dla mnie będziesz zawsze niewinną. Pomówię z Ewarystem, powiem...
Zatrzymała się. Czuła, czem był jej syn, czuła to, ale nie chciała wierzyć, nie chciała wiedzieć o tem.
— On jest dobry. Uczyni to dla mnie... dla ciebie, o co go prosić będę. ] obie kobiety niezmiernie znużone, umilkły. Julia usnęła z głową na kolanach, na których spoczywała dzieckiem. Z różańcem w rękach, nieszczęsna matka płakała nad cierpieniem, którego zbliżanie się czuła w spokoju tego śnieżystego dnia, w którym milkło wszystko.
Nagle delikatnym słuchem, zaostrzonym przez niepokój, usłyszała syna wchodzącego po schodach.
— Ewaryst — rzekła. — Ukryj się. 1 popchnęła córkę do swego pokoju.
— Jak się masz dziś, mateczko?
Ewaryst zawiesił kapelusz na wieszadle, zdjął niebieski frak, włożył kurtkę i zasiadł przed sta-lugami. Od kilku dni szkicował węglem postać Zwycięstwa, składającą wieniec na czole żołnierza poległego za ojczyznę. Temat ten dawniej napełniałby go entuzyazmem, ale Trybunał pochłaniał jego dnie, odbierał mu duszę całą i ręka jego, odwykła od rysowania, stawała się ciężką i leniwą.
Nucił pieśń patryotyczną Qa ira.
— Śpiewasz, moje dziecko — rzekła obywatelka Gamelin — masz radość w sercu.
— Powinniśmy radować się, matko, dobre nadeszły nowiny. Wandea zgnieciona, Austryacy pobici, armia Renu przerwała linie koło Lautern i Wissemburg’a. Już niedaleki dzień, gdy tryumfująca Rzeczpospolita okaże swą łaskawość i miłosierdzie. Trzebaż by w miarę, jak Rzeczpospolita wzrasta w siły, zwiększała się również zuchwałość spiskowców i żeby zdrajcy w ciemnościach godzili na ojczyznę, wtedy gdy ona gromi jeszcze napastujących ją wrogów!?
Wdowa Gamelin robiąc pończochę spoglądała na syna z ponad okularów.
— Berzelius, twój dawny model, przychodził po dziesięć liwrów, które pozostałeś mu dłużny: dałam mu. Małą Józię bolał żołądek, bo zjadła za dużo konfitur, które dał jej stolarz... Naparzyłam jej ziółek... Desmahis przychodził odwiedzać cię; żałował, że cię nie zastał. Chciałby rytować jakiś temat twojej kompozycyi. Uważa, że masz wielki talent. Poczciwy chłopiec oglądał twoje szkice i chwalił je bardzo.
— Gdy pokój nastanie, i spiski będą zduszone — rzekł malarz — powrócę do mego Orestesa. Nie mam zwyczaju się chwalić; ale jest to głowa godna Davida.
Majestatyczną linią nakreślił ramię Zwycięstwa.
— Podaje palmy — rzekł — Ale piękniej byłoby, aby same ramiona były palmami.
— Ewaryście!
— Mamo?...
— Otrzymałam wieści... zgadnij od kogo...
— Nie wiem doprawdy.
— Od Julii... od twojej siostry... Ona nie jest szczęśliwa.
— Byłoby zgorszeniem, gdyby zaznała szczęścia.
— Nie mów tak, moje dziecko: to twoja siostra. Julia nie jest złą; ma szlachetne uczucia, które nieszczęście wyhodowało. Ona cię kocha. Zapewniam cię Ewaryście, że wzdycha do pracowitego przykładnego życia, i pragnie zbliżyć się do swojej rodziny. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś 248 ®)®)^XSKŚg)@)^g)®g)^)(jg)gS)C!gKjg3(jg)(jg)(s^r) się z nią widział. Poślubiła Fortunata de Chassagne.
— Pisała do ciebie, matko?
— Nie.
— Więc skądże masz o niej wiadomość?
— Nie przez list moje dziecko; to...
Wstał i przerwał jej strasznym głosem.
— Zamilcz, matko! Nie mów mi, że oboje powrócili do Francyi... Skoro zginąć mają, niech to przynajmniej nie będzie przezemnie. Dla nich, dla ciebie, dla mnie, zrób, żebym nie wiedział, że są w Paryżu... Nie zmuszaj mnie, bym wiedział o tem: gdyż inaczej...
— Co chcesz powiedzieć moje dziecko? Chciałbyś, śmiałbyś?...
— Słuchaj, matko: gdybym wiedział, że siostra moja, Julia jest w tym pokoju... i wskazał palcem na drzwi zamknięte... poszedłbym natychmiast donieść o tem do Komitetu bezpieczeństwa Sekcyi.
Biedna matka, bielsza niż jej czepek, upuściła robotę z drżących rąk i westchnęła głosem cichszym, niż najlżejszy szept:
— Nie chciałam wierzyć, ale teraz widzę jasno: to potwór.
Również blady, jak ona, z pianą w ustach Ewaryst wybiegł szukać u Elodyi zapomnienia, snu, słodkiego przedsmaku niebytu. (5S3ęS5(jg)(®ęg)ęg)(jg)^)ęg)ęg)gg)!g)^)(jg)ęSDęg) 249
XIX.
Podczas, gdy ojca Longuemare i prostytutkę Athenais przesłuchiwano w Sekcyi, Brotteaux między dwoma żandarmami odprowadzony został do Luksemburgu, gdzie odźwierny nie przyjął go, tłomacząc się brakiem miejsca. Dawnego finansistę więc odstawiono do Conciergerie i wprowadzono do kancelaryi, do niewielkiego pokoju, przedzielonego oszklonem przepierzeniem. Tu pisarz wpisał jego nazwisko do księgi spisu więźniów, a przez ten czas Brotteaux przez szyby przyglądał się dwom ludziom, którzy siedząc na nędznym sienniku zachowywali nieruchomość śmierci; sztywny ich wzrok zdawał się nic nie widzieć. Talerze, butelki, resztki chleba i mięsa leżały koło nich na podłodze. Byli to skazani na śmierć, oczekujący na wózek.
Byłego arystokratę des llettes wprowadzono do lochu, gdzie przy świetle latarni ujrzał dwóch ludzi rozciągniętych na ziemi; jeden był posępny, okaleczony, wstrętny, drugi — cichy i łagodny. Więźniowie ci ofiarowali przybyłemu trochę swej słomy zgniłej i robactwa pełnej, inaczej zmuszony byłby leżeć na ziemi zwalanej odchodami. Brot-teaux w tych śmierdzących ciemnościach upadł na ławę. Nie mógł oddychać. Oczy jego przesłoniły się, uszy objęła wrzawa długotrwała, spokojna, jak milczenie, czuł że cały tonie w rozkosznym niebycie. Przez nieporównaną chwilę wszystko było dlań harmonią, pogodnym blaskiem, wonią, słodyczą. Potem stracił świadomość bytu.
Kiedy przyszedł do siebie, rozpacz jego była tak wielka, że byłby sobie rozbił głowę o mur, gdyby miał siły po temu. Pozostał na swojej ławie nieruchomy, milczący i płakał z twarzą przypartą do ściany. Pierwszą myślą jaka owładnęła jego umysłem, był żal, że omdlenie minęło. Jako filozof — nawet w osłupieniu rozpaczy — pomyślał, że trzebaż mu było zejść aż na dno więziennego lochu, by doświadczyć najwyższego wrażenia rozkoszy, jakiego kiedykolwiek zaznały jego zmysły. Próbował znowu zemdleć, ale nieudawało mu się, przeciwnie, po trochu czuł jak zgniłe powietrze lochu wnika do płuc wraz z ciepłem życia i przynosi mu świadomość strasznej nędzy żywota.
Tymczasem towarzysze milczenie jego poczytywali za ciężką obelgę. Brotteaux, towarzyski z natury, próbował zaspokoić ich ciekawość; ale gdy dowiedzieli się że jest on więźniem »polity cznymff, jednym z tych którego zbrodnia jest tylko popełniona słowem lub myślą, nie uczuli dla niego ani szacunku, ani sympatyi. Czyny zarzucone każdemu z tych dwóch więźniów, były bardziej realne: starszy był mordercą, drugi — fałszerzem pieniędzy. Obaj godzili się ze swem położeniem i znajdowali w niem nawet pewne zadowolenie. Brotteaux zaś nagle pomyślał, że ponad jego głową wszystko jest ruchem, wrzawą, jasnością i życiem, że piękne kupcowe gmachu sądowego uśmiechają się z za swych wystaw perfum i drobiazgów do wolnych i szczęśliwych przechodniów, i myśl ta jeszcze powiększała jego rozpacz.
Noc nadeszła, niepostrzeżona w mroku i milczeniu więziennego lochu, ciężka i posępna. Z nogą wyciągniętą na ławie, plecami opartymi o ścianę, Brotteaux zdrzemnął się. We śnie zdało mu się, że siedzi u stóp rozłożystego dębu, w którego gałęziach śpiewa ptactwo, zachodzące słońce płyn-nemi promieniami pokrywa rzekę, brzegi obłoków zabarwione są purpurą.
Minęła noc. Brotteaux trawiony silną gorączką chciwie prosto z dzbanka pił wodę, która jeszcze pogarszała jego cierpienie.
Nazajutrz strażnik, który przyniósł zupę, obiecał biednemu Brotteaux, że za wynagrodzeniem umieści go w celi płatnej, jak tylko będzie wolne miejsce, co niebawem nastąpi. 1 istotnie na trzeci dzień stary finansista opuścił straszny loch. Za każdym stopniem na który wstępował, Brotteaux czuł, że wraca mu siła i życie, i gdy na czerwonej posadzce pokoju ujrzał wznoszący się tapczan, nędzną wełnianą kołdrą okryty, zapłakał z radości. Złocone łoże z gruchającymi gołębiami, które niegdyś zrobić kazał dla najładniejszej tancerki Opery, nie wydawało mu się tak miłe i nie obiecywało tylu rozkoszy.
Tapczan ten znajdował się w wielkiej, dość czystej sali, która takich tapczanów mieściła siedemnaście, były one poprzedzielane wysokiemi deskami. Towarzystwo mieszkające tu składało się z byłych arystokratów, kupców, bankierów, rzemieślników; spodobało się ono staremu finansiście, umiał on bowiem zgodzić się z wszelkiego rodzaju ludźmi. Dziwiło go, że ci ludzie, jak on pozbawieni wolności i przyjemności, i wystawieni na śmierć z ręki kata są weseli i skłonni do żartów. Nie łatwo podziwiając bliźnich, dobry humor swych towarzyszów przypisywał lekkości ich umysłu, niezdolnego do poważnego rozpatrzenia własnego ich stanu. W tej myśli utwierdziło go i to, że najinteligentniejsi z nich byli głęboko smutni. W końcu zauważył, że większość w winie i wódce czerpie wesołość, która od źródła tego przybiera charakter gwałtowny, a niekiedy nieco szalony. Nie wszyscy szczycić się mogli odwagą, ale wszyscy ją okazywali. Nie zdziwiło to pana Brotteaux: wiedział, że ludzie chętnie przyznają się do okrucieństwa, złości, nawet do skąpstwa, ale nigdy do tchórzostwa, bo przyznanie to u ludów dzikich, a nawet w społeczeństwach cywilizowanych narażałoby ich na śmiertelne niebezpieczeństwa. Dlatego też, myślał, wszystkie ludy są ludami bohaterów i wszystkie armie składają się z walecznych.
Brzęk broni i kluczów, zgrzyt zamków, nawoływania wartowników, tupania obywateli pod drzwiami Trybunału rewolucyjnego bardziej jeszcze, niż wódka i wino, upajały więźniów i wywoływały u nich smutek, szał lub wściekłość. Niektórzy podrzynali sobie gardła brzytwą lub wyskakiwali z okna.
Po trzech dniach pobytu w nowej celi Brot-tteaux dowiedział się, że ojciec Longuemare siedzi na słomie zgniłej, pełnej robactwa, w towarzystwie złodziei i morderców. Kazał go przyjąć na oddział płatny, do pokoju, w którym sam się znajdował, na opróżnione świeżo łóżko. Zobowiązawszy się płacić za księdza a nie mając wielkich funduszów, stary finansista umyślił malować portrety, po dukacie sztuka. Za pośrednictwem strażnika więziennego zaopatrzył się też w małe czarne ramki do oprawiania drobnych wyrobów z włosów, które dość zręcznie wykonywał. A roboty te były bardzo poszukiwane wśród ludzi pragnących pozostawić po sobie pamiątki.
Ojciec Longuemare nie upadał na duchu i umyśle. Czekając na wezwanie przed Trybunał rewolucyjny, przygotował swą obronę. Nie odłączając swej sprawy od sprawy Kościoła, zamierzał przedstawić sędziom krzywdę i niepokoje, jakie ponosi oblubienica Jezusa Chrystusa wskutek cywilnego zarządu duchowieństwem; chciał odmalować, jak najstarsza córka Kościoła prowadzi z papieżem świętokradzką wojnę, duchowieństwo francuskie oga-łaca, gwałci, haniebnie poddaje ludziom świeckim; zakonników, tę prawdziwą straż Chrystusową rabuje i rozpędza. Przytaczał świętego Grzegorza Wielkiego i świętego Ireneusza, przedkładał liczne artykuły prawa kanonicznego i całe paragrafy papieskich dekretów.
Cały dzień u stóp łóżka gryzmolił na kolanie, maczając pióra gęsie zniszczone aż po kity w atramencie, sadzach, fusach od kawy; drobnem nieczy-telnem pismem pokrywał papier od świec, od opakowania, gazety, okładki książek, stare listy, stare rachunki, karty do gry; przemyśliwał nawet, żeby użyć na ten cel koszuli, po uprzedniem jej nakro chmaleniu. Gromadził kartkę po kartce i pokazując nieczytelne gryzmoły, mawiał:
— Kiedy stanę przed sędziami, zaleję ich wiedzą i światłem.
Pewnego dnia spoglądając na coraz zwiększającą się obronę, z myślą o sędziach, których pragnął zawstydzić, zawołał:
— Nie chciałbym być na ich miejscu!...
Więźniowie, których los zgromadził w tej celi byli jedni rojalistami, inni umiarkowanymi, inni nawet nieco jakobinami — Rewolucya zaczynała zabierać się i do swoich przyjaciół. Zapatrywania ich na sposób kierowania sprawami Państwa były bardzo różne, jedność była w tem tylko, że żaden nie zachował ani śladu wierzeń chrześcijańskich. Feuillant’ci, konstytucyonaliści, żyrondyści, uważali tak, jak i Brotteaux, że dla nich samych Bóg nie ma żadnej wartości, ale jest doskonały dla ludu.
Jakobini na miejsce Jehowy stawiali boga jaKobińskiego, aby jakobinizm z większej wysokości schodził na o świat; a że i jedni i drudzy pojąć nie mogli, by można być tak głupim i wierzyć w jakąś religię objawioną — a ojcu Longuemare nie zbywało na rozumie — uważali go przeto za obłudnika. Zapewne, by przygotować się do męczeństwa, wyznawał swą wiarę w każdej okoliczno ści, ale im bardziej okazywał się szczerym, tem-bardziej wyglądał na oszusta.
Próżno Brotteaux zaręczał za dobrą wiarę księdza, nie wierzono poczęści również w to, co on sam mówił. Idee jego zbyt dziwne były, aby nie miały wydać się sztuczne, i nie zadawalały nikogo w zupełności. O Janie Jakóbie Rousseau wyrażał się jako o płytkim łotrze. Za to VoItai-re’a stawiał w rzędzie ludzi boskich, nie równając go jednak z Helvetius’em, Diderotem, baronem Holbachem. Jego zdaniem największym geniuszem stulecia był Boulanger. Cenił też bardzo astronoma Lalande’a i Dupuis, autora Traktatu o pochodzeniu konstelacyi.
Dowcipnisie wspólnej celi płatali biednemu bar-nabicie tysiące figli, których on nie spostrzegał nigdy: niewinność i łagodność jego niweczyła wszystkie zasadzki.
Dla usunięcia żrącej troski i uniknięcia męki bezczynności, więźniowie grali w warcaby, w karty, w tric-trac. Instrumentów muzycznych nie wolno było posiadać. Po kolacyi śpiewano, deklamowano wiersze. Dziewica Orleańska Voltaire’a wnosiła nieco wesołości do serc tych nieszczęśliwych; niestrudzenie powtarzano sobie najlepsze z niej ustępy. Nie mogli jednak oderwać się od strasznej myśli, tkwiącej w ich sercach, próbowali więc czasem zrobić z niej zabawkę. Wtedy w celi o ośmnastu łóżkach, przed zaśnięciem, bawiono się w Trybunał rewolucyjny. Role rozdawane bywały według upodobań i zdolności. Jedni byli sędziami i oskarżycielem, drudzy — oskarżonymi lub świadkami. Procesy te niezmiennie kończyły się traceniem skazanych, których rozciągano na łóżku, z szyją pod deską. Scena następnie przenosiła się do piekieł. Najzręczniejsi i najobrotniejsi z gromady, owinięci w prześcieradła, udawali widma. Młody adwokat z Bordeaux nazwiskiem Dubosc, mały, czarny, zezowaty, garbaty, z krzywemi nogami, uosobienie kulawego dyabła, przychodził z przyprawionymi rogami wyciągać ojca Longue-mare za nogi z łóżka i oznajmiał mu, że skazany jest na wiekuiste płomienie piekielne i jest potępiony bez pardonu za to, że z twórcy wszechświata czynił istotę zawistną, złą i głupią, wroga radości i Jcochania.
— Ah! ah! ah! — krzyczał groźnie ów dya-beł — nauczałeś, stary bonzo, że Bogu podoba się, by twory jęczały w pokucie, i odmawiały sobie najdroższych darów... Oszuście, obłudniku, fał-szywcze, siadaj na gwoździach i jedz skorupy jaj przez wieczność całą!
Na co ojciec Longuemare odpowiadał, że w tej przemowie z za dyabła przebija filozof i że naj
’7 lichszy szatan nie powiedziałby tylu głupstw, jest już bowiem nieco otarty o teologią i z pewnością nie jest takim ignorantem, jak encyklopedysta.
Ale jeśli adwokat żyrondysta nazwał go kapucynem, ojciec Longuemare gniewał się nie na żarty i mówił, że człowiek niezdolny odróżnić barnabity od franciszkanina, nie dostrzeże, muchy w mleku.
Trybunał rewolucyjny opróżniał więzienia, które komitety znów napełniały bez wytchnienia: w przeciągu trzech miesięcy więzienna izba osiemnastu w połowie została odnowiona. Ojciec Longuemare utracił swego dyabełka. Adwokat Dubosc stawiony przed Trybunałem rewolucyjnym skazany został na śmierć jako federalista, jako spiskowiec przeciwko jedności Rzeczypospolitej. Z trybunału przeprowadzono go jak wszystkich skazanych przez korytarz przerzynający więzienie, a wychodzący na pokój, który przez trzy miesiące ożywiał był swą wesołością. Żegnając się z towarzyszami, zachował swój zwykły swobodny ton i minę wesołą.
— Wybacz pan — rzekł do ojca Longuemare — że cię za nogi z łóżka wyciągałem. Nie zrobię tego więcej. 1 zwracając się do starego Brotteaux:
— Żegnam pana, wyprzedzam cię do nicości. Chętnie oddaję przyrodzie pierwiastki, z których się składam, życząc, by na przyszłość zrobiła z nich lepszy użytek; bo trzeba przyznać, że nie bardzo jej się udałem. 1 szedł do kancelaryi, pozostawiając Brotteaux w smutku. Ojciec Longuemare zaś drżący i zielony jak liść, był wpół martwy, wpół żywy, widząc, jak bezbożnik śmieje się na brzegu przepaści.
Gdy germinal przywrócił dnie pogodne, Brot-teaux, sybaryta, kilka razy dziennie schodził na dziedziniec graniczący z oddziałem kobiet, ze studnią, do której uwięzione przychodziły co rano prać swoją bieliznę. Krata przedzielała oba oddziały; nie była ona jednak tak gęsta, aby nie można było podać sobie ręki, lub ust złączyć w pocałunku. Pod osłoną pobłażliwej nocy tworzyły się tu pary. Wtedy Brotteaux dyskretnie usuwał się na schody, siadał na stopniu, wyciągał Lukrecjusza z kieszeni brunatnego surduta i przy świetle latarki czytał kilka surowo pocieszających zdań: »Sic ubi non erimus... Gdy żyć przestaniemy, nic nie zdoła nas wzruszyć, ani niebo, ani ziemia, ani morze, łączące swoje szczątki«... Ale nawet rozkoszując się swą wysoką mądrością, Brotteaux zazdrościł barnabicie tego szału, który zakrywał mu wszechświat.
Terror wzrastał z miesiąca na miesiąc. Co noc pijani strażnicy w towarzystwie czujnych psów, szli od jednej celi więziennej do drugiej, roznosili akty oskarżenia, wykrzykiwali nazwiska, kalecząc je, budzili więźniów, i dla dwudżiestu wyznaczonych ofiar, przerażali dwieście. Przez te korytarze pełne wrogich cieni powracających, cieni żyrondystów, cieni królowej, pani Roland — przechodziło codziennie bez skargi, dwudziestu, trzydziestu, pięćdziesięciu skazanych: starców, kobiet, młodzieńców, tak różnych stanem, charakterem, uczuciami, że nastręczało się pytanie, czy nie są wyznaczani losem. Grano w karty, spijano wino burgundzkie, robiono projekty, naznaczano sobie schadzki nocą przy kracie. Towarzystwo prawie zupełnie zmienione, było teraz w znacznej części rewolucyjne i patryotyczne. Wszelako izba ośmnastu łóżek, była jeszcze przybytkiem elegancyi i dobrego tonu; oprócz dwóch więźniów, świeżo przeniesionych z Luksemburgu do Conciergerie, obywateli Navette i Bellier, których podejrzywano, że są Bszpicla-mi« to zn. szpiegami, reszta towarzystwa składała się z ludzi uczciwych, mających do siebie zupełne zaufanie. Święcono tu z kielichem w ręku zwycięstwa Rzeczypospolitej. Było w zgromadzeniu tem kilku póetów, jak trafia się to zawsze w zgromadzeniu ludzi bezczynych. Najzdolniejsi tworzyli ody na cześć tryumfów armii nadreńskiej i dekla mowali je z przejęciem Oklaskiwano ich hałaśliwie. Tylko Brotteaux słabo wychwalał zwycięzców i ich piewców.
— Od czasów Homera jest to dziwną manią poetów — rzekł pewnego dnia — wysławiać żołnierzy. Wojna nie jest sztuką i wypadek jedynie rozstrzyga losy bitew. Z dwóch stających do walki jenerałów obaj są głupi a jeden koniecznie zwyciężyć musi. Możecie liczyć na to, że któregoś dnia jeden z tych pobrzękiwaczy szablą, których tak wielbicie, połknie was, jak żóraw z bajki połyka żaby. Wtedy dopiero będzie bogiem! Bo bogowie znają się na apetycie.
Brotteaux nigdy nie był czuły na sławę oręża. Nie cieszył się bynajmniej tryumfami Rzeczypospolitej, które był przewidział. Nie lubił nowego porządku rzeczy, wzmocnionego przez zwycięstwa. Był niezadowolony. Powodów do tego miał chyba dość.
Pewnego ranka zapowiedziano, że komisarze Komitetu Bezpieczeństwa ogólnego, przeprowadzą rewizyę u więźniów i zabiorą asygnaty, przedmioty złote i srebrne, noże, nożyczki. Podobnie przeszukiwano więzienie w Luxemburgu i zabrano listy, papiery, książki.
Każdy przemyśliwał nad wynalezieniem kryjówki, gdzie mógłby schować, co ma najdroższego.
Ojciec Longuemare paczkami wyniósł obronę swą do rynny. Brotteaux wpuścił Lukrecyusza w popiół komina.
Gdy komisarze z trójkolorowemi wstęgami na szyi przyszli zrobić rewizyę, znaleźli tylko to, co uważano za właściwe im zostawić. Po ich odejściu ojciec Longuemare pobiegł do rynny i wziął ze swej obrony to, co wiatr pozostawił. Brotteaux wyciągnął z komina czarnego od sadzy Lukrecyusza.
— Korzystajmy z chwili obecnej — pomyślał — bo wnoszę z pewnych znaków, że odtąd czas jest nam ściśle odmierzony...
Pewnej łagodnej nocy w miesiącu prairial, gdy nad dziedzińcem więziennym na bladem niebie księżyc wystawiał swe srebrne rogi, Brotteaux, jak zwykle, czytał Lukrecyusza na stopniu kamiennych schodów. Nagle usłyszał głos wołający go, głos kobiecy, głos cudny, którego nie poznawał. Zeszedł na dziedziniec i ujrzał za kratą kształt, którego tak jak i głosu nie pamiętał, a który swymi niewyraźnymi i wdzięcznymi zarysami przypomniał mu wszystkie kochane niegdyś kobiety. Niebo oblewało tę postać błękitem i srebrem, i Brotteaux poznał nagle śliczną aktorkę teatru z ulicy Feydeau Różę Thevenin.
— Ty tu, moje dziecko! Rozpaczą jest dla mnie radość widzenia cię tutaj. Od kiedy i dlaczego tu jesteś?
— Od wczoraj. ] bardzo cicho dodała:
— Doniesiono na mnie, jako na rojalistkę. Oskarżona jestem o spisek w celu ocalenia królowej. Wiedziałam, że pan tu jesteś i zaraz starałam się widzieć się z panem. Słuchaj mnie, przyjacielu... pozwalasz przecie, bym cię tak nazywała?... Znam ludzi na stanowisku; mam, wiem o tem, życzliwych nawet w Komitecie Dobra publicznego. Każę działać przyjaciołom moim... uwolnią mnie, a potem ja uwolnię pana.
Ale Brotteaux rzekł naglącym głosem:
— Na wszystko, co ci jest drogiem, moje dziecię, nie czyń tego! Nie pisz, nie rób starań żadnych, nie żądaj nic od nikogo, błagam cię, niech raczej zapomną o tobie!
Nie zdawała się przejęta tem, co mówił. Brot-teąux stał się jeszcze bardziej błagalnym.
— Zachowaj milczenie, Różo, niech zapomną o tobie; w iqn jest zbawienie. Cokolwiek przedsiębraliby twoi przyjaciele, przyspieszyłoby tylko twoją zgubę. Zyskaj na czasie. Niewiele go trzeba bardzo niewiele, mam nadzieję, ażeby cię ocalić... A głównie nie próbuj wzruszyć sędziów, przysięgłych, takiego Gamelina. To nie są ludzie, to są przedmioty: z przedmiotami nie ma co mówić. Daj im zapomnąć o tobie. Jeśli pójdziesz za moją radą moja droga, umrę szczęśliwy, że ocaliłem ci życie.
— Będę ci posłuszna... — odrzekła. Ale nie mów o śmierci.
Wzruszył ramionami.
— Moje życie skończone, moje dziecię. Żyj i bądź szczęśliwa.
Wzięła jego ręce i przycisnęła je do łona.
— Posłuchaj mnie, przyjacielu... Widziałam cię tylko przez jeden dzień, a jednak nie jesteś mi obojętny. ] jeśli to, co ci powiem, może przywiązać cię do życia, wierz mi: będę dla ciebie... wszystkiem, czem zechcesz, abym była. 1 przez kratę pocałowali się w same usta.
XX.
Ewaryst Gamelin podczas niepomiernie długiej rozprawy w Trybunale, siedząc na swej ławie, znużony gorącem w sali, przymyka oczy i duma.
»Niegodziwcy, którzy zmuszali Marata do ukrywania się po lochach, zrobili zeń ptaka nocnego, ptaka Minerwy, którego oko przenikało spiskowców, kryjących się w ciemnościach. Teraz spojrzenie błękitne, zimne, spokojne przenika wrogów Państwa i wyszukuje zdrajców z subtelnością nieznaną nawet Przyjacielowi Ludu, śpiącemu snem wiecznym w ogrodzie Kordelierów. Nowy zbawca, równie gorliwy a przenikliwszy niż pierwszy, widzi czego nie dostrzegł nikt, a jego wzniesiona ręka rozsiewa trw“b’g’ę. Odróżnia on delikatne niedostrzegalne odcienia, dzie%cs”. zło od dobra, zbrodnię od cnoty, które bez niego mieszałyby się ze szkodą ojczyzny i wolności; kreśli on przed sobą wązką, pewną linię, po za którą na prawo i na lewo jest tylko błąd, zbrodnia i nikczemność. Nieprzedajny naucza, jak służy się zagranicy przesadą lub sła bością gdy się prześladuje wiarę w imię rozumu, a w imię religii opiera się prawom Rzeczypospolitej. Służą zagranicy zarówno nędznicy, którzy zabili Le Peltier i Marata, jak i ci co oddają im cześć boską dla zniesławienia ich pamięci. Ajentem zagranicy jest każdy, kto odrzuca idee ładu, miary, rozsądku, wyrozumiałości; ajentem zagranicy każdy, kto obraża obyczaje, ubliża cnocie i w niepowściągliwości serca swego zaprzecza Bogu. Fanatyczni księża zasługują na śmierć; ale kontrrewolucyą może być też zwalczanie fanatyzmu, denuncyacya bywa też czasem zbrodnicza. Umiarkowani gubią Rzeczpospolitą, gubią ją gwałtowni.
Oh! jak straszne są obowiązki sędziowskie, dyktowane przez najrozumniejszego z ludzi! Godzić trzeba już nietylko w arystokratów, w federalistów, w łotrów z frakcyi Orleańskiej, w jawnych wrogów ojczyzny! Spiskowiec, ajent zagranicy, to Pro-teusz, przybiera on wszelkie postaci; wdziewa na się pozór patryoty, rewolucyonisty, wroga królów; udaje śmiałość serca bijącego tylko dla wolności; natęża głos, drżą przed nim wrogowie Rzeczypospolitej: to Danton; jego gwałtowność źle ukrywa jego ohydne umiarkowanie i zepsucie jego ujawnia się wreszcie... Spiskowcem, ajentem zagranicy był ten wymowny jąkała, co pierwszy przypiął do swego kapelusza kokardę rewolucyonistów, ten pamflecista, który w swej ironicznej i okrutnej prawomyślności, sam nazwał się »dostawcą dla latarni«,
— ów Kamil Desmoulins: zdradził się, broniąc jenerałów zdrajców i żądając dla nich karygodnej i nie stosownej litości... To Philippeaux, Herult, niecny Lacroix... Spiskowcem, ajentem zagranicy jest ów ojciec Duchesne, który poniża wolność swą niską demagogią i którego nieludzkie oszczerstwa nawet Antoninę interesującą czyniły... Takim też Chau-mette, którego widziano przecie łagodnym, popularnym, umiarkowanym, dobrodusznym i cnotliwym w zarządzie Gminy, ale był przecież ateuszem... Spiskowcami, ajentami zagranicy są wszyscy ci san-kuloci w czerwonych czapkach, karmaniolach, sa-botach, którzy z jakobinami przesadzali się w pa-tryotyzmie... Spiskowcem, ajentem jest zagranicy ten Anacharsis Cloots, obrońca rodu ludzkiego, skazany na śmierć przez wszystkie monarchie świata: ale po nim wszystkiego należało się spodziewać
— był Prusakiem...
»Teraz wszyscy oni, gwałtowni, czy umiarkowani, wszyscy niegodziwi i zdrajcy, Danton, Desmoulins, Hebert, Chaumette, zginęli pod toporem. Rzeczpospolita ocalona; zgodny chór zachwytu unosi się ze wszystkich komitetów, ze wszystkich zgromadzeń ludowych, ku Maksymilianowi i Górze.
Prawowierni obywatele wołają: »Godni przedstawiciele wolnego narodu, daremnie dzieci Tytanów podnosiły swe dumne głowy: dobroczynna Góro, opiekuńczy Sina!’, z twego wrzącego łona wybuchnął zbawczy grom«...
»W tym chórze pochwalnym i Trybunał ma swoją część uznania. Jak słodko jest być cnotliwym, sercu nieskazitelnego sędziego jakże drogą jest wdzięczność ogólna!
A jednak dla patryotycznego serca co za ździ-wienie, co za powód do niepokoju! Co! dla zdrady sprawy narodowej nie dosyć było Mirabeau, La-fayette’a, de Bailly, Petion’a, Brissot’a? Trzeba było do nich dołączyć tych, którzy na tych zdrajców wskazali. Co! wszyscy ci ludzie, którzy zrobili Rewolucyę, zrobili ją na to, by ją zgubić! Ci wielcy obywatele, twórcy wielkich dni, przygotowywali z Pitt’em i Koburgiem panowanie Orleanów lub opiekę nieletniego Ludwika XVII! Co! Danton to był Monk! Co! Chaumette i herbertyści, gorsi zdrajcy od federalistów, których pod topór pchnęli, sami knuli zgubę Państwa! A wśród tych, co na śmierć ślą zdrajców Dantonów i zdrajców Chaumette’ów, czyż błękitne oko Robespierre’a nie znajdzie jutro gorszych jeszcze zdrajców? Gdzież koniec niecnego łańcucha zdradzanych zdrajców i gdzie kres przenikliwości Nieprzedajnego?«...
XXI.
Julia Gamelin, ubrana w swój ciemnozielony płaszcz męzki, chodziła codziennie do ogrodu Luksemburskiego i tam na ławce u końca alei, czekała chwili, w której jej kochanek ukazywał się w jednem z okien pałacu na poddaszu. Dawali sobie znaki i porozumiewali się w milczącej mowie, którą sobie sami wymyślili. Wiedziała w ten sposób, że więzień ma niezły pokój i przyjemne towarzystwo, że potrzebna mu kołdra i kamionka i że czule kocha swą kochankę. Julia nie sama tylko śledziła za drogą twarzą w tym pałacu zamienionym na więzienie. Obok niej młoda matka uparcie trzymała wzrok na jednem z okien i gdy się odmykało unosiła swe małe dziecko nad głową, aby je więzień mógł widzieć. Staruszka szczelnie zawoalowana całemi godzinami siadywała na składanem krześle z nadzieją ujrzenia na chwilę syna, który ażeby się nie roztkliwiać, aż do zamknięcia ogrodu grał w palanta na dziedzińcu więziennym. i-]o g)sx®)e©K^(sgx®(^x^x^)®@K^)^K^
Julia mieszkała na poddaszu przy ulicy Cher-che-Midi, gdzie podawała się za subiekta ze składu sukna przy ulicy Montorgueil. Obywatelka wdowa Gamelin przekonana wreszcie, że córce największe niebezpieczeństwo zagraża właśnie przy niej, oddaliła ją z placu Thionville i sekcyi Pont-Neuf, lecz o ile możności zaopatrywała ją w żywności bieliznę. Julia gotowała trochę, szła do Luksemburgu zobaczyć swego kochanka i wracała do swego schroniska. Jednostajność tego zajęcia usypiała jej smutki, a że była młoda i silna spała noc całą snem głębokim. Z charakteru śmiała, przywykła do przygód, zachęcona może męzką swą odzieżą, szła niekiedy nocą do kawiarni przy ulicy du Four, gdzie czytywała gazety i grała w warcaby z pa-tryotami. Ale obawiała się, by jej nie poznano. Pewnego dnia wybuchła bójka, Julia uzbroiła się ławką; niewiele wtedy brakowało, a byliby jej płaszcz zerwali. „Więzienia napełniały się i opróżniały z szybkością przerażającą. Był to okres wielkich dostaw i gilotyna przeniesiona z placu Rewolucyi na plac »Zburzonego Tronu«, pożerała czterdzieści, sześćdziesiąt ofiar dziennie.
— Nie mogę przecież dać zginąć memu kochankowi! — mówiła Julia do matki.
Postanowiła prosić, czynić starania, iść do ko mitetów, do biur, do reprezentantów, do sędziów, wszędzie, gdzie trzeba będzie. Nie miała sukni. Matka od obywatelki Blaise pożyczyła dla niej suknię w paski, chusteczkę, czepeczek koronkowy, i Julia ubrana jak kobieta patryotka i udała się do sędziego Renaudin, zamieszkującego ciemny wilgotny dom na ulicy Mazarine.
Drżąc wstępowała na drewniane schody, i drżąca cała weszła do nędznego gabinetu, którego umeblowanie składało się z sosnowego stołu i dwóch wyplatanych krzeseł; papier obicia wisiał w strzępach. Renaudin z czarnymi jakby przylepionymi włosami, z posępnem okiem, wargą odętą i wystającym podbródkiem, pożerał ją oczami. Powiedziała mu, że jest siostrą obywatela Fortunata Chassagne, więzionego w Luksemburgu; jak najzręczniej przytoczyła okoliczności, w których został uwięziony, przedstawiła jego niewinność i nieszczęścia, była wymowną i natrętną.
Renaudin pozostał niewzruszony i surowy.
Wtedy błagająca ze łzami rzuciła mu się do nóg. Gdy ujrzał łzy, twarz jego zmieniła się: czer-wonawo-czarne źrenice zapłonęły, ogromne sine szczęki poruszyły się, jakgdyby dla zwilżenia śliną wyschłej krtani.
— Obywatelko, zrobi się co należy. Bądź spokojna. — 1 otwierając drzwi, wepchnął proszącą do małego różowego saloniku, w którym były artystycznie malowane ściany, grupy biskwitowe, zegar i złocone świeczniki, fotele i gobelinowa kanapa, przyozdobiona sielanką Bouchera...
Gdy Julia, wychodząc z małego salonu spotkała okrutne i szydercze spojrzenie tego człowieka, uczuła natychmiast, że spełniła niepotrzebną ofiarę.
— Obiecałeś mi pan wolność mego brata — rzekła.
Roześmiał się.
— Powiedziałem, obywatelko, że zrobi się co potrzeba, to znaczy, że zastosuje się prawo, ani mniej, ani więcej. Powiedziałem ci, abyś była spokojna, bo i dlaczego miałabyś być niespokojna? Trybunał rewolucyjny jest zawsze sprawiedliwy.
Chciała rzucić się, kąsać, oczy mu wyrwać. Ale czując, że tem do reszty zgubi Fortunata Chassagne uciekła, pobiegła na swe poddasze zerwać suknię Elodyi. Tu, sama, wyła noc całą z wściekłości i żalu.
Nazajutrz, gdy udała się do Luksemburga, ogród był już zajęty przez żandarmów, wypędzających kobiety i dzieci. Warty stojące w alejach nie dopuszczały, by przechodnie znosili się z więźniami. Młoda matka, która codziennie przycho dziła ze swem dzieckiem, powiedziała Julii, że mówią o spisku w więzieniu i że zarzucają kobietom, iż gromadzą się w ogrodzie, aby wzruszyć lud i przychylnie usposobić go względem arystokratów i zdrajców. xxn.
Wzgórze wzniosło się nagle w ogrodzie Tui-leryi. Na niebie niema ani jednej chmurki.
Maksymilian kroczy przed swymi kolegami w niebieskim fraku i żółtych spodniach, trzyma w rękach bukiet kłosów, bławatów i kąkoli. Wstępuje na wzgórek i wzruszonej Rzeczypospolitej obwieszcza boga: Jana Jakóba Rousseau. O czystości! o słodyczy! o wiaro! o prostoto antyczna 1 o łzy litości! o płodna roso! o miłosierdzie! o braterstwo ludzkie!
Napróżno ateizm podnosi jeszcze swe wstrętne oblicze: Maksymilian chwyta pochodnię, płomienie strawiają potwora i oto jawi się Mądrość: jedną ręką wskazuje niebo, w drugiej trzyma wieniec z gwiazd.
Na estradzie ustawionej przy pałacu Tuileryi Ewaryst wśród wzruszonego tłumu, wylewa słodkie łzy szczęścia i wielbi Boga. Widzi początek ery szczęścia i pomyślności.
— Będziemy wreszcie szczęśliwi, niewinni, jeśli łotrzy pozwolą na to...
Niestety! łotrzy nie pozwolili. Trzeba jeszcze kaźni, trzeba jeszcze strumienia krwi nieczystej. Trzy dni po święcie nowego przymierza i pojednaniu nieba i ziemi, Konwent wydaje straszne prawo, prawo prairial’a, które z rodzajem okrutnej dobroduszności znosi wszelkie tradycyjne formy prawne, wszystko co od czasu sprawiedliwych Rzymian podjęto dla ochrony posądzonej niewinności.
Nie trzeba już śledztw, badań, świadków, obrońców: miłość ojczyzny zastąpi wszystko. Oskarżony kryjący swą zbrodnię lub niewinność staje bez słów przed przysięgłym patryotą. 1 przez ten czas trzeba rozpoznać jego sprawę, często trudną, zawiłą. Jak sądzić teraz? Jak rozpoznać w jednej chwili uczciwego człowieka od zbrodniarza, patryotę — od wroga ojczyzny?...
Po chwilowem zmieszaniu Gamelin zrozumiał nowe swe obowiązki i zadowolnił się swemi nowemi czynnościami. „Widział w tem skróceniu procedury prawdziwe cechy tej zbawiennej i strasznej sprawiedliwości, której kapłani nie są manekinami, ważącymi za i przeciw na swych wagach antycznych, lecz sankiulotami sądzącymi w olśnieniu patryoty-cznem, widzącymi wszystko w jednym błysku. Podczas gdy pewność, ostrożność wszystko zgubić mogły, porywy serca prawego ratują wszystko. Trzeba iść za impulsem przyrody, tej dobrej matki, która nie myli się nigdy: trzeba sądzić sercem, — i Gamelin wzywał cieni Jana Jakóba Rousseau:
— Mężu cnotliwy, natchnij mnie, wraz z miłością dla ludzi daj mi gorliwość do odrodzenia ich!
Łączyła go sympatya z kolegami. Byli to przeważnie ludzie prości, to też gdy formy zostały uproszczone, czuli się spokojniejsi. Skrócona procedura sądowa ich zadawalniała. Nic już nie trwożyło ich w jej przyspieszonym pochodzie. Dowiadywali się jedynie o przekonania oskarżonych, pewni, że kto nie ma złego zamiaru, nie może odmiennie od nich myśleć. Ponieważ sądzili, że posiadają prawdę, mądrość, dobroć najwyższą, przeciwnikom przypisywali błędy i zło! Czuli się silnymi: widzieli Boga.
Widzieli Boga ci przysięgli Trybunału rewolucyjnego! Istota najwyższa, uznana przez Maksymiliana, zlewała na nich swe światło. Kochali i wierzyli.
Fotel oskarżonego zastąpiła teraz obszerna estrada, mogąca pomieścić do pięćdziesięciu osób: obecnie sądzono i skazywano tylko hurtem. Oskarżyciel publiczny wciągał w jedną sprawę i oskarżał o wspólnictwo osoby, które przed trybunałem widziały się po raz pierwszy. Trybunał rewolucyjny z tem strasznem ułatwieniem ustawy z prai-rial’a, osądził owe rzekome spiski więzienne, które
— jako że nastąpiły po karach na dantonistów i komunę — kunsztem myśli subtelnej i sztuczną symetryą z niemi powiązano. 1 ażeby istotnie widziano w nich główne dwie cechy spisku przeciw Rzeczypospolitej, podsycanego złotem zagranicy, a mianowicie: umiarkowanie nie na czasie i wyrachowaną przesadę, aby w tym spisku widziano jeszcze zbrodnię dantonistów i hebetystów — wciągnięto doń dwie zupełnie różne głowy, dwie głowy kobiece: wdowę Kamila, tę wdzięczną Lucylę, — i wdowę hebetysty Momoro, jednodniową boginkę i wesołą kumoszkę. Obie dla symetryi zamknięte były w tem samem więzieniu, obie płakały na tej samej kamiennej ławie, i obie dla symetryi wstąpiły na szafot. Symbol zbyt zręczny, arcydzieło równowagi wymyślone zapewne przez jakąś duszę prokuratorską; lecz zaszczyt tego pomysłu przypisano Maksymilianowi. Temu przedstawicielowi ludu przypisywano wszystkie szczęśliwe, czy nieszczęśliwe zdarzenia w Rzeczypospolitej: prawa, ustawy, obyczaje, przebieg pór roku, urodzaje, choroby. Niesprawiedliwość zasłużona! bo ten mały człowieczek czyściutki i wątły, z twarzą kota odartego ze skóry, miał wszechwładną moc nad ludem...
Trybunał tego dnia załatwiał się z częścią wielkiego spisku więziennego, z trzydziestoma spiskowcami z Luksemburga; byli to więźniowie bardzo ulegli, ale zdecydowani rojaliści lub federaliści. Oskarżenie opierało się w całości na świadectwie jednego denuncyanta. Przysięgli nie znali ani słowa z całej sprawy, nie znali nawet nazwisk spiskowców. Gamelin rzuciwszy okiem na ławę oskarżonych, poznał wśród nich Fortunata Chassagne. Kochanek Julii, choć zbiedzony długą niewolą, blady, z rysami zaostrzonymi przez jaskrawe światło zalewające salę, zachował jednak pewien wdzięk i dumę. Oczy jego spotkały się z oczami Game-lina; zabłysła w nich pogarda.
Gamelin, wściekły w duszy, lecz pozornie spokojny, wstał, poprosił o głos i z oczami utkwio-nemi w popiersie Brutusa starszego, wznoszące się nad trybunałem:
— Obywatelu prezesie — rzekł — chociaż między mną a jednym z oskarżonych istnieją węzły, które gdyby uznane były, byłyby węzłami powinowactwa, oświadczam, że się nie zrzekam pełnienia urzędu. Brutusowie nie cofnęli się, gdy dla ocalenia rzeczypospolitej lub sprawy wolności musieli skazać syna, ugodzić w przybranego ojca.
Gamelin siadł.
— Oto piękny łotr — szepnął przez zęby Chassagne,
Publiczność pozostała chłodną, czy to, że dość już miała tych szczytnych charakterów, czy też, że Gamelin zbyt łatwo odnosił zwycięstwo nad przyrodzonemi uczuciami.
— Obywatelu Gamelin — odrzekł prezes — według ustawy każde zrzeczenie się winno być wniesione piśmiennie na dwadzieścia cztery godzin przed otwarciem rozprawy. Zresztą nie ma powodu byś się cofał: przysięgły-patryota stoi ponad namiętnościami.
Każdego oskarżonego wypytywano przez trzy, cztery minuty. Wywody doprowadziły do żądania kary śmierci dla wszystkich. Przysięgli głosowali za nią słowem, skinieniem głowy, lub przez akla-macyę. Gdy przyszła kolej na Gamelina.
— Wszystkim oskarżonym winy dowiedziono — rzekł — i prawo jest stanowcze.
Gdy zstępował ze schodów sądu młody człowiek, wyglądający na lat siedmnaście, ośmnaście, w ciemnozielonym płaszczu zatrzymał go nagle. Miał na głowie okrągły kapelusz w tył odrzucony, którego brzegi tworzyły czarną aureolę w około jego bladej pięknej głowy. Wyprostowany przed przysięgłym krzyknął strasznym głosem gniewu i rozpaczy:
— Łotrze! potworze! morderco! Ugodź we mnie, nikczemniku! Jestem kobietą! Każ mnie aresztować, kaź mnie gilotynować, Kainie! J estem siostrą twoją. 2 8 o (^(®^5gs®ggX3iJgl)®śgX3śJ(^^g£)(gg)(£g) Plunęła mu w twarz.
Tłum meger i sankiulotów osłabł już był w swej czujności rewolucyjnej; obywatelska żarliwość ochło-dła znacznie; wkoło Gamelina i jego napastnika był tylko niepewny i zmieszany ruch i szept. Julia przebiła się przez zbiegowisko i znikła w mrokach zmierzchu.
XXIII.
Ewaryst Gamelin był bardzo znużony, a nigdzie nie mógł znaleźć spokoju. Po dwadzieścia razy nagle budził się w nocy z ciężkiego snu pełnego mar i przywidzeń. Jedynie w błękitnym pokoiku, w ramionach Elodyi mógł spać kilka godzin. Mówił, krzyczał przez sen i budził ją: ale ona nie rozumiała jego słów.
Pewnego poranka, po nocy w której widział Eumenidy, przebudził się złamany strachem i słaby jak dziecko. Przez firanki wciskały się do pokoju blade promienie świtu. Zwichrzone nad czołem włosy Ewarysta czarną zasłoną zakrywały mu oczy, Elodja u wezgłowia łóżka łagodnie odgarniała te splątane kędziory. Tym razem patrzyła na niego z czułością siostry, i chusteczką ocierała zimny pot z czoła nieszczęśliwego. Przypomniała mu się owa scena z Orestesa Eurypidesowego, ów obraz, który byłby może jego arcydziełem: scena, gdzie nieszczęśliwa Elektra ociera pianę z ust brata. 1 zdało mu się, że słyszy Elodję jak mówi gło-
XXIV.
Nie było końca ze spiskiem więzień. Czterdziestu dziewięciu oskarżonych zapełniało stopnie. Maurycy Brotteaux zajmował najwyższy stopień na prawo, miejsce naczelne. Ubrany był w swój brunatny surdut; dzień przedtem oczyścił go starannie i zacerował koło kieszeni, zużytej wreszcie częstem wyciąganiem ulubionego Lukre-cyusza. Obok niego Ludwika Rochemaure, wymalowana, uróżowana, jaskrawa, straszna. Ojca Lon-guemare umieszczono między nią a prostytutką Athenais, która w więzieniu Madelonnettes odzyskała świeżość pierwszej młodości.
Żandarmi wpychali na stopnie ludzi, których ci oskarżeni nie znali wcale, którzy może nie znali się między sobą, jednak wszyscy mieli być wspólnikami tej samej sprawy: posłowie, wyrobnicy, byli arystokraci, mieszczanie i mieszczanki. Obywatelka Rochemaure spotrzegła Gamelina na ławie przysięgłych. Chociaż nie odpowiedział był na jej naglące listy, na często powtarzane prośby, pokładała w nim jednak ciągle nadzieję, przesłała mu też błagalne spojrzenie i usiłowała być dlań piękną i wzruszającą. Ale zimne spojrzenie młodego urzędnika odjęło jej wszelkie złudzenie.
Pisarz odczytał akt oskarżenia, który zwięzły dla każdego pojedynczego oskarżonego, był długi ze względu na ich liczbę. „W głównych zarysach przedstawiał spisek knowany w więzieniach dla zatopienia Rzeczypospolitej we krwi przedstawicieli narodu i ludu paryzkiego. Podnosząc poszczególny w nim udział każdego z oskarżonych akt mówił:
— »Jednym z najniebezpieczniejszych twórców tego obrzydłego sprzysiężenia jest wymieniony Brotteaux, były arystokrata imieniem des llettes, dzierżawca podatkowy za czasów tyrana. Osobnik ten nawet za czasów tyranii zwracał na siebie uwagę swem rozwiązłem postępowaniem. Jest on jawnym dowodem, że rozpusta i złe obyczaje są największymi wrogami wolności i szczęścia ludów; istotnie roztrwoniwszy pieniądze publiczne i wyczerpawszy na orgje i rozpustę znaczną część mienia ludu, osobnik ten zmówił się ze swą dawną nałożnicą, Ludwiką Rochemaure, i korespondował z emigrantami, dla zdradzieckiego informowania zagranicy 0 stanie naszych finansów, o ruchach naszych wojsk, 1 zmianach opinii.
»Brotteaux, w tym okresie swego godnego wzgardy istnienia, żył na wiarę z prostytutką Athe 285 nais, podjętą z błota ulicy Fromenteau; bez trudu pozyskał ją dla swych zamiarów i użył jej do podsycania kontrrewolucyi za pomocą bezczelnych krzyków i nieprzyzwoitych wymysłów.
»Kilka zdań tego złowrogiego człowieka, okażą wam jasno jego wstrętne idee i cel szkodliwy. Mówiąc o patryotycznym trybunale, powołanym dziś do ukarania go, wyrażał się czelnie: »Trzybunał rewolucyjny podoby jest do sztuki Wilhelma Szekspira, gdzie do scen krwawych wkłada się najtrywial-niejsze błazeństwa«. Ustawicznie zachwalał ateizm jako najpewniejszy środek dla zdemoralizowania i poniżenia ludu. W więzieniu Conciergerie, gdzie przebywał, biadał nad zwycięstwami naszych dzielnych armii, uważając je za największą klęskę i usiłował rzucić podejrzenie na najpatryotyczniejszych generałów, pomawiając ich o tyrańskie zamysły. »Przygotujcie się na to — mawiał — że pewnego dnia jeden z tych pobrzękiwaczy szablą, któremu winniście swe ocalenie, połknie was wszystkich, jak żóraw z bajki połknął żaby«.
Akt oskarżenia ciągnął dalej.
— »Ludwika Rochemaure była arystokratka, nałożnica Brotteaux, jest nie mniej odeń winna. Nie tylko korespondowała z zagranicą i była na żołdzie samego Pitt’a, ale do spółki z ludźmi niecnymi jak jullien, de Toulouse i Chabot, w związku z byłym arystokratą baronem Batz wymyśliła, łącznie z tym łotrem, rozmaite intrygi i spekula-cye dla obniżenia wartości akcyi kompanii indyjskiej, dla skupowania ich za bezcen, aby potem intrygami przeciwnemi podnieść sztucznie ich kurs, czem przyczyniała szkodę majątkom prywatnym i mieniu publicznemu. Zamknięta w więzieniu la Bourbe i Madelonnettes nie przestawała spiskować i szachrować, i wszelkiemi sposobami usiłowała przekupić sędziów i przysięgłych.
»Ludwik Longuemare, były arystokrata, były kapucyn, oddawna zaprawiał się w nikczemności i zbrodni, zanim dokonał tej, za którą ma tu odpowiadać. Żyjąc w haniebnej wspólnocie z dziewczyną Gorent, zwaną Athenais, pod dachem Brot-teaux, jest on wspólnikiem tej dziewczyny i tego byłego arystokraty. Przez czas uwięzienia swego w Conciergerie ani na jeden dzień nie zaprzestał paszkwilów cynicznych przeciw wolności i pokojowi publicznemu.
»Co się tyczy Marty Gorent zwanej Athenais należy przyznać, że prostytutki są największą plagą i urągowiskiem obyczajów publicznych, hańbą i plamą społeczeństwa. Ale po co rozwodzić się nad wstręt-nemi zbrodniami, do których oskarżona przyznaje się bezwstydnie?... a
Oskarżenie dalej odbywało przegląd pięćdzie sięciu czterech następnych podsądnych, nieznanych ani Maurycemu Broteaux, ani ojcu Longuemare, ani obywatelce Rochemaure, tyle tylko że kilku z nich widzieli w więzieniu; mimo to byli oni za-wikłani z tymi pierwszymi oskarżonymi o to ohy-dne sprzysiężenie, któremu równego nie znajdzie się w rocznikach ludówa, Wywody zmierzały do kary śmierci dla wszystkich podsądnych.
Maurycego Brotteaux zapytano naprzód:
— Spiskowałeś?
— Nie, nie spiskowałem. Wszystko, co słyszałem w akcie oskarżenia jest fałszem.
— Widzisz: i w tej chwili spiskujesz przeciwko Trybunałowi. 1 prezes przeszedł do obywatelki Rochemaure, która odpowiedziała rozpacznymi protestami, łzami i wybiegami.
Ojciec Longuemare spuszczał się zupełnie na wolę Boską. Nie przyniósł był nawet swej spisanej obrony.
Na wszystkie zadawane pytania odpowiadał w duchu poddania się. Jednak gdy prezes nazwał go kapucynem, obudził się w nim dawny człowiek.
— Nie jestem kapucynem — rzekł — jestem księdzem, zakonnikiem reguły barnabitów.
— To wszystko jedno — odrzekł prezes dobrodusznie.
Ojciec Longuemare spojrzał nań oburzony.
— Nie można popełnić dziwniejszego błędu
— rzekł. — Pomieszać kapucyna z zakonnikiem reguły barnabitów, którą ustanowił sam święty Paweł apostoł! „Wśród zgromadzonych rozległ się śmiech i szyderstwa.
A ojciec Longuemare biorąc te drwiny za oznakę zaprzeczenia, oświadczył, że umrze członkiem reguły świętego Barnaby, której suknię nosi w swem sercu.
— Czy przyznajesz się — zapytał prezes — do spiskowania z dziewczyną Gorent, zwaną Athenais, która darzyła cię swymi haniebnymi względami.
Na to pytanie ojciec Longuemare wzniósł w niebo spojrzenie bolesne i odpowiedział milczeniem, wyrażającem zdziwienie duszy czystej i powagę duchownego, lękającego się słów próżnych.
— Dziewczyno Gorent — zapytał prezes młodą Athenais — czy przyznajesz się, żeś spiskowała z Maurycym Brotteaux.
— Pan Brotteaux, o ile wiem, zawsze tylko dobrze czynił. Jest on najlepszym z ludzi, człowiekiem, jakich powinno by być jak najwięcej. Ci co inaczej utrzymują, mylą się. Nic więcej nie mam do powiedzenia.
Prezes zapytał dalej, czy przyznaje się, że żyła na wiarę z Maurycym Brotteaux. Trzeba było wytłumaczyć jej to wyrażenie, którego nie rozumiała. AJe gdy tylko pojęła o co chodzi, odrzekła, że byłoby to tylko odeń zależało, ale on nie żądał tego.
Roześmiano się na trybunach i prezes zagroził Athenais, że każe wyprowadzić ją z sali, jeśli będzie tak cynicznie odpowiadać. „W tedy nazwała go obłudnikiem, świętoszkiem, rogaczem; stekiem obelg obrzuciła sędziów i przysięgłych, tak że żandarm musiał wyciągnąć ją z ławki i wyprowadzić z sali.
Prezes pokrótce pytał następnie innych oskarżonych w porządku, w jakim rozmieszczeni byli na stopniach. Niejaki Navette odrzekł, że nie mógł spiskować w więzieniu, w którem był tylko dni cztery. Prezes zauważył, że jest to odpowiedź, którą rozważyć trzeba i prosił przysięgłych, żeby wzięli to w rachubę. Takąż samą odpowiedź dał niejaki Bellier, i prezes taką samą uwagę na jego korzyść skierował do przysięgłych. Przyjęto tę życzliwość sędziego jako wynik chwalebnej sprawiedliwości lub jako zapłatę należną denuncyan-towi.
Teraz zabrał głos zastępca oskarżyciela pub licznego, rozszerzył tylko akt oskarżenia i sformułował zapytania. 19
— Czy niezbicie dowiedzionem jest, że Maurycy Brotteaux, Ludwika Rochemaure, Ludwik Longuemare, Marta Gorent, zwana Athenais, Eu-zebjusz Rocher, Piotr Guyton-Fabulat, Marcelina Descourtis i t. d. i t. d. utworzyli sprzysiężenie, którego środkami działania są: zabójstwo, głód, wyrób fałszywych pieniędzy i assygnat, znieprawie-nie moralności i ducha publicznego, bunt więzień — a celem, wojna domowa, rozwiązanie przedstawicielstwa narodowego i przywrócenie monarchii?
Przysięgli usunęli się do sali narad. Jednogłośnie wszyscy głosowali za śmiercią dla wszystkich oskarżonych, wyjąwszy dla wymienionych Navette’a i Belliera, których prezes a za nim oskarżyciel publiczny niejako wyłączyli ze sprawy. Gamelin umotywował swój werdykt sływami:
— Wszystkim oskarżonym wina dowiedziona i prawo jest stanowcze.
Prezes ogłosił wyrok w nieobecności tych, których dotyczył. W owych wielkich dniach, wbrew wymaganiom prawa, nie przywoływano skazanych dla odczytania im wyroku, zapewne z powodu, że obawiano się rozpaczy tak wielkiej liczby osób. Obawa próżna, tak wielką i ogólną była uległość ofiar!
Sekretarz zeszedł do nich znów odczytać im wyrok. Wysłuchano go w tem milczeniu i spo 291 koju, które skazańców prairial’a porównywać pozwalały do drzew, przeznaczonych na wyrąb.
Obywatelka Rochemaure oświadczyła, że jest w odmiennym stanie. Felczerowi, będącemu zarazem przysięgłym, polecono ją zbadać. Zaniesiono ją zemdloną do jej celi.
— Ach! — westchnął ojciec Longemaure — ci sędziowie są to ludzie godni potępienia, stan ich dusz jest doprawdy opłakany. Brużdżą wszystko i mieszają barnabitę z franciszkanem.
Tracenie odbyć się miało tegoż dnia u rogatki du Tróne, zwanej teraz »du Tróne renverse«. Skazańcy po przedwstępnych przygotowaniach, z obciętymi włosami, otwartemi u szyi koszulami czekali na kata w małej salce oddzielonej od kance-laryi oszklonem przepierzeniem. Stali skupieni jak stado na rzeź przeznaczone.
Za przybyciem kata i jego pachołków, Brot-teaux, który spokojnie czytał Lukrecyusza, założył zakładkę na rozpoczętej stronicy, zamknął książkę, wsunął ją do kieszeni brunatnego surduta i rzekł do barnabity.
— Wielebny ojcze, zły jestem, że już nie będę cię mógł przekonać. Obaj będziemy spać nasz sen wieczny i nie będę mógł pociągnąć cię za rękaw, żeby cię obudzić i powiedzieć ci »widzisz, nie masz już ani czucia, ani świadomości; jesteś martwą bryłą. To co następuje po życiu jest jak to, co je poprzedza*.
Chciał się uśmiechnąć, ale straszny ból schwycił go za serce i wnętrzności. Omal nie zemdlał.
Mówił jednak dalej.
— Mój ojcze, dałem ci widzieć swą niemoc. Kocham życie i porzucam je z żalem.
— Panie — rzekł mnich łagodnie — zważ, że jesteś odważniejszy odemnie, a jednak śmierć więcej cię trwoży niż mnie. Czyż to nie znaczy może, że ja widzę światło, którego ty nie widzisz jeszcze?
— A może i dlatego — rzekł Brotteaux — więcej żałuję życia, że więcej zeń korzystałem, niż ty mój ojcze, który uczyniłeś je o ile możności podobnem do śmierci.
— Panie — rzekł ojciec Longuemare blednąc — chwila jest poważna. Dopomóż mi Boże! jest pew-nem, że umrzemy bez pociechy religijnej. Musiałem niegdyś chłodno i niewdzięcznem sercem przyjmować sakramenty, skoro Niebo odmawia mi ich dziś, gdy tak bardzo są mi potrzebne!
Wozy czekały. Wpychano skazańców ze zwią-zanemi rękami. Obywatelka Rochemaure, której ciąża nie została stwierdzona przez felczera, wciągnięta została do jednego z wozów. Odzyskała nieco energii, aby rozejrzeć się po widzach, spodziewając się wbrew oczywistości znaleźć wśród nich zbawców. Oczy jej błagały. Napływ był mniejszy niż zwykle; usposobienie umysłów nie tak gwałtowne. Kilka kobiet tylko zawołało »na śmierć!« lub szydziło z tych co mieli umrzeć. Mężczyźni wzruszali ramionami, odwracali głowy i milkli, bądź przez ostrożność, bądź przez poszanowanie praw.
Dreszcz przebiegł tłum, gdy Athenais przekroczyła wrota. Wyglądała jak dziecko.
Pokłoniła się przed księdzem.
— Księże proboszczu — rzekła — daj mi rozgrzeszenie.
Ojciec Longuemare poważnie szeptał sakramentalne wyrazy i rzekł:
— Córko moja! popadłaś w wielki grzech i bezład moralny, jednak pragnąłbym mieć przed Stwórcą serce tak proste i czyste jak twoje.
Lekko wskoczyła do wózka. Tu wyprostowana, z dziecinną główką dumnie wzniesioną, zawołała głośno.
— Niech żyje król!
Skinęła na Brotteaux ukazując mu, że jest miejsce obok niej. Stary finansista pomógł wejść barnabi-cie i umieścił się między księdzem a dziewczyną.
— Panie — rzekł doń ojciec Longuemare — mam do ciebie prośbę: módl się za mnie do tego
Boga, w którego nie wierzysz jeszcze. Nie ma co do tego żadnej pewności czy ty nie jesteś mu bliższym odemnie: jedna chwila może o tem rozstrzygnąć. Ażebyś stał się ulubionem dziecięciem Pana, dość jednej sekundy. Panie, módl się za mnie!
Koła wozów skrzypiały po bruku długiego przedmieścia; ksiądz sercem i ustami odmawiał modlitwy za konających.
Brotteaux przypomniał sobie wiersze poety filozofa: Sic ubi non erimus.....
Choć skrępowany i wstrząsany w haniebnym wozie, zachowywał postawę spokojną i jakby troskę o wygody. Obok niego Athenais dumna, że umiera jak królowa Francyi, rzucała na tłum wyniosłe spojrzenie. Stary finansista, okiem znawcy obrzucając białą szyję młodej kobiety, żałował światłości dziennej... 295
XXV.
Podczas gdy wozy otoczone żandarmami toczyły się na plac »dti Tróne renverse«, wioząc na śmierć Maurycego Brotteaux i jego wspólników, Ewaryst siedział zamyślony na ławce w ogrodzie Tuileryj. Czekał na Elodję. Słońce zniżone na widnokręgu, płomienne strzały przesyłało przez gęste liście kasztanów. U kraty ogrodu Sława na skrzydlatym koniu trąbiła w swą ciemną trąbę. Roznosiciele gazet okrzykiwali zwycięstwo pod Fleurus. »Tak — dumał Gamelin — naszem jest zwycięstwo. Kosztowało nas drogo«.
Widział widma nieudolnych jenerałów tarzających się w pyle na placu Rewolucyi, gdzie ich stracono. 1 dumnie uśmiechnął się na myśl, że gdyby nie surowość, w której też miał udział, konie austryackie gryzłyby dziś korę tych drzew. 1 w duszy mówił.
»Zbawienny terrorze, o święty terrorze! Przeszłego roku o tej dobie, obrońcami naszymi byli bohaterowie zwyciężeni, w łachmanach: ziemię ojczystą zalewali wrogowie, w większości departa mentów szerzył się bunt. Teraz armje nasze dobrze zaopatrzone, dobrze wyćwiczone, pod dowództwem zdolnych generałów przechodzą do ataku i gotowe są roznosić wolność na świat cały. Pokój panuje na terytorjum Rzeczpospolitej... O zbawienny terrorze! o święty terrorze! W przeszłym roku o tej porze Rzeczpospolitą rozrywały frak-cye, hydra federalizmu groziła jej pożarciem. Teraz jedność jakobińska rozpościera nad państwem swą siłę i mądrość...«
Mimo wszystko Gamelin był posępny. Głęboka bruzda przerzynała mu czoło, na ustach osiadł wyraz goryczy. Dumał: »MówiIiśmy: zwyciężyć lub umrzeć. Myliliśmy się, mówić należało zwyciężyć i umrzeć.«
Rozglądał się w koło. Dzieci układały kupki z piasku, obywatelki, siedząc na krzesłach pod drzewami, szyły lub haftowały. Przechodnie we frakach i dziwnie wytwornych ubraniach, zajęci swemi sprawami lub zabawą, spieszyli do domu. Gamelin czuł się samotnym między niemi, nie był ani ich współziomkiem, ani ich współczesnym. Cóż się to stało? Zkąd po zapale pięknych lat nastąpiła obojętność, znużenie, może niesmak? Widocznie ludzie ci nie chcieli już słyszeć o Trybunale rewolucyjnym i odsuwali się od gilotyny. Już uprzykrzyła się na placu Rewolucyi i odesłano ją na sam koniec przedmieścia Antoine. Ale i tam przy przejeździe wozów odzywają się szemrania. Jak mówią, kilka głosów zawołało nawet: »Dość!((
Dość, gdy są jeszcze zdrajcy i spiskowcy! Dość, gdy trzeba odnowić komitety i oczyścić Konwent! Dość, gdy łotry hańbią przedstawicielstwo narodowe! Jakiejże to zbrodniczej litości poddaje się Francya? Trzebaż więc ocalać ją wbrew jej woli i gdy ona woła łaski, zatykać uszy i godzić w jej wrogów! Niestety! losy postanowiły, że ojczyzna będzie przeklinać swych zbawców.
»Niech nas przeklina a niech będzie ocalona!
»Nie dość jest zabijać ofiary nieznane, arystokratów, finansistów, dziennikarzy, poetów, takiego Lavoisier’a, Roucher’a, takiego Andrzeja Chenier. Trzeba ugodzić w tych łotrów wszechpotężnych, którzy rękami pełnemi złota i krwią ociekającemi przygotowywali zgubę Góry, w tych Foucher’ów, Tallien’ów, Rovere’ów, Carrier’ów, Bourdon’ów. Trzeba uwolnić Państwo od wszystkich jego wrogów. Gdyby Hebert był tryumfował, Konwent byłby obalony, Rzeczpospolita stoczona w przepaść: gdyby Desmoulius i Danton przemogli byli, Konwent wydałby był Rzeczpospolitę w ręce arystokratów, spekulantów i generałów. Jeśli Tallien’i, Foucher’y, potwory krwią i łupem napchane, zwyciężą, Francya zatonie w zbrodni i hańbie... Ty spisz, Roberspierre, podczas gdy zbrodniarze, strachem i wściekłością pijani, zamyślają śmierć twoją i pogrzeb wolności. Couthon’ie, Saint Just’ie czemuż wzdrygacie się odkryć spiski?
Co! dawne Państwo, potwór monarchiczny zabezpieczał swą władzą corocznie wtrącając do więzień czterykroć stotysięcy ludzi, wieszając piętnaście tysięcy i wplatając w koło trzy tysiące, a Rzeczpospolita miałaby się wahać poświęcić jeszcze kilkaset głów dla swego bezpieczeństwa i potęgi? Tońmy we krwi a ratujmy ojczyznę...«
Gdy tak dumał, nadbiegła Elodja blada i zmieszana:
— Ewaryście, co masz mi do powiedzenia? Czemuż nie przyjdziesz do nas, do błękitnego pokoju? Po co wołałeś mnie tutaj?
— Aby pożegnać się na zawsze.
Szepnęła mu, że jest szalony, że go nie rozumie. Powstrzymał ją skinieniem ręki.
— Elodjo, nie mogę już przyjmować twej miłości.
— Ewaryście!
Prosiła go, by odejść dalej, tu patrzono na nich i nasłuchiwano.
Postąpił dwadzieścia kroków i mówił dalej bardzo spokojnie.
— Ojczyźnie poświęciłem cześć moją i życie.
Umrę zhańbiony i w spuściznie pozostawiłbym ci tylko pamięć znienawidzoną... Czyż możemy myśleć o miłości?... Czyż można mnie kochać jeszcze?... Ja czyżem kochać zdolny?...
Powiedziała mu, że jest szalony, że kocha go i kochać będzie zawsze. Była płomienną, szczerą; ale czuła tak dobrze jak on, czuła lepiej odeń, że ma słuszność. Ale nie chciała poddać się oczywistości.
Ewaryst mówił dalej.
— Nie robię sobie żadnych wyrzutów. Co uczyniłem, uczyniłbym jeszcze. Dla ojczyzny klątwą się obarczyłem. Jestem przeklęty. Postawiłem się po za ludzkością: nie wstąpię do niej nigdy. Nie! wielkie zadanie nie jest skończone. Ach! miłosierdzie! przebaczenie!... Czy przebaczają zdrajcy? Czy są miłosierni spiskowcy? Zbrodniarze ojcobójcy są coraz liczniejsi; wyrastają z pod ziemi, nadbiegają ze wszystkich naszych granic: są tam młodzi ludzie, którzy raczej powinni byli zginąć w szeregach naszych wojsk, starcy, dzieci, kobiety w maskach niewinności, czystości, wdzięku. 1 gdy ich stracono, znajduje się ich coraz więcej... Widzisz więc, że muszę wyrzec się miłości, szczęścia, wszelkiej radości życia, życia samego.
Zamilkł. Stworzona dla cichych, spokojnych radości, Elodya nie od dziś, pod pocałunkami tragicznego kochanka, ze strachem, do wrażeń roz koszy krwawe łączyła obrazy. Nie odrzekła nic. Ewaryst wchłaniał milczenie młodej kobiety, niby kielich goryczy.
— Widzisz, Elodyo: jesteśmy rzuceni w otchłań, wielkie nasze dzieło nas trawi. Nasze dni, godziny są latami. Ja niedługo będę miał wiek życia za sobą. Spójrz na to czoło! Czy to czoło kochanka? Kochać!...
— Ewaryście, tyś mój, nie porzucę cię; nie zwracam ci wolności.
Mówiła gorąco, tonem poświęcenia. Uczuł to; odczuła i ona sama.
— Elodyo, czyż będziesz mogła zaświadczyć kiedyś, że żyłem wierny swym obowiązkom, że serce me było proste, dusza czysta, że nie miałem innej namiętności prócz dobra pubłicznego, że urodziłem się dobrym i tkliwym? Czy powiesz: spełnił swój obowiązek«?.. Ale nie! nie powiesz tego. 1 nie żądam, byś powiedziała. Niech przepadnie pamięć o mnie! Chwała moja jest w mem sercu; hańba mnie otacza. Jeśli mnie kochałaś, zachowaj wieczne milczenie nad mojem nazwiskiem.
Mały ośmioletni chłopczyk, bawiący się kółkiem, podbiegł w tej chwili pod nogi Gamelin’a. On pochwycił go nagle i uniósł w ramionach.
— Chłopcze! ty wyrośniesz wolny, szczęśliwy i zawdzięczać to będziesz niecnemu Gamelinowi.
Jestem straszny, abyś ty był szczęśliwy. Jestem okrutny, abyś ty był dobry: jestem nielitościwy, aby jutro Francuzi całowali się, roniąc łzy radości.
Przycisnął dziecko do piersi.
— Dziecię moje, gdy będziesz mężczyzną, winien mi będziesz twe szczęście i niewinność; a jeśli kiedyś usłyszysz me imię, będziesz je nienawidzieć.
Postawił na ziemi dziecko, które przerażone pobiegło przytulić się do matki, nadchodzącej właśnie, aby je uwolnić.
Młoda ta matka była ładna i pełna arystokratycznego wdzięku w swej białej płóciennej sukni. Uprowadziła dziecko z miną wyniosłą i dumną.
Gamelin zwrócił na Elodyę dzikie spojrzenie.
— Ucałowałem dziecko — rzekł — może każę gilotynować jego matkę. 1 szybkim krokiem oddalił się pod szpalery.
Elodya stała chwilę nieruchoma, sztywny wzrok wlepiając w ziemię. Potem, nagle pobiegła w ślad kochanka, i, wściekła, rozczochrana, podobna me-nadzie, pochwyciła go gwałtownie, jakby go rozszarpać chciała, i głosem zdławionym krwią i łzami krzyknęła:
— A więc i mnie, kochanku mój, i mnie każ gilotynować, i mnie każ uciąć głowę! 1 na myśl o nożu na karku całe ciało jej topniało ze zgrozy i rozkoszy.
Słońce thermidora zachodziło w krwawej purpurze. Ewaryst ponury i zadumany przechadzał się po ogrodach Marbeuf, będących teraz własnością narodową i licznie odwiedzanych przez bezczynnych Paryżan. Zajadano tam lody, spijano lemoniadę, w ustronnych miejscach wznosiły się karuzele i strzelnice dla młodych patryotów. Pod jednem z drzew, mały oberwany sabaud-czyk, przy ostrych dźwiękach katarynki, kazał tańczyć oswojonemu susłowi. Człowiek młody jeszcze, szczupły, w niebieskim fraku i pudrowanych włosach, któremu towarzyszył ogromny pies, słuchał tej sielskiej muzyki i przyglądał się ociężałym ruchom tańczącego zwierzęcia. Rzucił małą srebrną monetę dziecku i poszedł dalej przywołując psa, który czując szczura, szczerzył zęby na nastroszonego susła.
Brount! Brount!
Spacerujący ten był blady i smutny; wzrok jego wyrażał jednocześnie odwagę i przerażenie.
Ewaryst poznał Robespierre’a. Dwaj prze chodnie w okrągłych kapeluszach i nankinowych spodniach, z grubymi kijami w ręku, przechodząc mimo Robespierre’a szepnęli tak cicho, by ich dosłyszeć nie mógł:
— Dyktator! zdrajca! tyran!... Są jeszcze Bru-tusi... Skała Tarpejska niedaleko od Kapitolu.
Jeden z tych ludzi o posępnej powierzchowności miał bielmo na oku i podobny był do Tallien’a.
Słysząc te słowa Ewaryst gorzko się uśmiechnął.
»Dziwny dyktator — myślał sobie — ten obywatel biedny, samotny, mieszkający u stolarza. Nie ukazuje się już nawet w Komitecie Dobra publicznego, sprzykrzyło mu się być wraz z Coutho-nem i Saint-Justem trzymanym w szachu przez wrogą większość. Podczas gdy wymowa i rozgłos jego cnót przewodzą nad Francyą, on sam jest nieszczęśliwcem, wystawionym na spiski swych nieprzyjaciół. Prześladują go obmową, przezywają go obłudnie królem, papieżem, Bogiem starych bab, okrywają go śmiesznością, oskarżają o wszelkie zbrodnie. Co chwila grożą mu sztylety antipatryo-tów«...
Gamelin, przez uszanowanie, nie zbliżył się do samotnego przechodnia, ale spoglądając na drobną postać ginąc w ciemnej alei w myśli zwrócił doń te modlitewne słowa:
» Widziałem smutek twój, Maksymilianie: zrozumiałem myśl twoją. Twoja melancholia, twe znużenie, nawet wyraz lęku w twem spojrzeniu wszystko w tobie mówi: »niech skończy się terror i rozpocznie braterstwo! Francuzi bądźcie silni jednością, bądźcie cnotliwi, bądźcie dobrzy! Kochajcie się«. Dobrze! będę służył twoim zamysłom, abyś ty mógł w swej mądrości i dobroci położyć koniec rozterkom domowym, stłumić nienawiści braterskie, z kata uczynić ogrodnika, który tylko głowy kapusty i sałaty ścinać będzie; ja z kolegami mymi z Trybunału przygotuję drogę dla łaski i miłosierdzia, tępiąc zdrajców i spiskowców. Podwoimy czujność i surowość. Nikt winny nam się nie wymknie. 1 gdy głowa ostatniego wroga Rzeczypospolitej spadnie pod toporem, będziesz mógł być pobłażliwym bez grzechu i zapewnić we Francyi panowanie niewinności i cnoty, ty ojcze ojczyzny!«
XXV]].
T’y śpisz, Robespierre! Godziny mijają, czas drogi upływa... „Wreszcie, ósmego thermidora, Nieprze-dajny na posiedzeniu Konwentu, wstaje i przemawia. Słońce 31 Maja czy wschodzi po raz drugi? Gamelin czeka, drży w nadziei. Robespierre wypędzi więc z ław, które hańbią, tych prawodawców niebezpieczniejszych niż Danton, winniejszych, niż federali-ści... Nie! nie jeszcze. »Nie mogę — mówi — zdecydować się na zupełne zerwanie zasłony pokrywającej głęboką tajemnicę bezprawia«. ] grom rozpierzchły, nie uderzając w żadnego ze spiskowców, przeraża ich wszystkich. Było ich sześćdziesięciu; od dwóch tygodni nie odważali się spać w swoich łóżkach. Marat wymieniał zdrajców, wskazywał na nich palcem. Oskarżyciel dziś waha się... i odtąd on to jest oskarżonym...
Wieczorem u Jakóbinów, tłoczono się w sali, w korytarzach, na dziedzińcu.
Są tu wszyscy, hałaśliwi przyjaciele i milczący wrogowie. Robespierre odczytuje im swą przemowę, Wybór pism JX. 20 której Konwent wysłuchał w milczeniu grobowem, a którą Jakobini oklaskują ze wzruszeniem.
— To testament mojej śmierci — mówi Ro-bespierre — ze spokojem wychylę kielich cykuty.
— Spełnię go z tobą — odpowiada David.
— Wszyscy, wszyscy — wołają jakobini i rozchodzą się, nic nie postanowiwszy.
Podczas gdy przygotowywała się śmierć Sprawiedliwego, Gamelin spał snem uczniów na górze Oliwnej. Nazajutrz udał się do Trybunału, gdzie zasiadały dwie sekcye. Ta, do której należał, sądziła dwudziestu jedniu wspólników spisku Lazaret. A przez ten czas nadchodziły wiadomości: »Konwent po sześciogodzinnem posiedzeniu wniósł oskarżenie Maksymiliana Robespierre’a, Couthon’a, Saint-Just’a, Augustyna Robespierre’a i Lebas’a — ci dwaj ostatni objawili życzenie dzielić los oskarżonych. Pięciu podsądnych stanęło przed kratkami«.
Obiega pogłoska, że prezes sekcyi zasiadającej w sąsiedniej sali, obywatel Dumas, aresztowany został na swym fotelu, ale że mimo tego rozprawa trwa dalej. Słychać dzwon na trwogę i bicie w bębny na alarm.
Ewaryst na swej ławie odbiera rozkaz Gminy, by udał się do Ratusza na posiedzenie Rady generalnej. Przy odgłosie dzwonów i bębnów rzuca swój wyrok wraz z kolegami i biegnie do domu ®^cjgśg)śg£5?śgIg!gCBśg)Cg)£gsgE:jg) 307 uściskać matkę i wziąć szarfę, oznakę swego urzędu. Plac Dauphine jest pusty. Sekcya nie śmie wypowiedzieć się ani za, ani przeciw Konwentowi. Ludzie chyłkiem chodzą pod ścianami, wślizgują się do zaułków, wracają do siebie. Biciu w bębny i dźwiękom dzwonów odpowiada na placu Thion-ville spieszne zamykanie okiennic i zgrzyt kluczów w zamkach. Obywatel Dupont starszy ukrył się w swym sklepie; odźwierny Remacle zabarykadował się w swej loży. Mała Józia lękliwie trzyma Mouton’a w objęciach. Obywatelka wdowa Gamelin biada nad drożyzną środków spożywczych, jako nad przyczyną wszelkiego złego. Ewaryst spotyka Elodyę zdyszaną, z kosmykami czarnych włosów przylepionymi do spotniałej szyi.
— Szukałam cię w Trybunale, tylko coś był wyszedł. Dokąd idziesz?
— Do Ratusza.
— Nie chodź tam! Zginiesz: Henriot już aresztowany... Sekcye się nie ruszą. Sekcya Pik, sekcya Robespierre’a, trzyma się zdała. „Wiem o tem na pewno; ojciec należy do niej... Jeśli pójdziesz do Ratusza, zgubisz się daremnie.
— Chcesz bym był tchórzem?
— Przeciwnie, odwagą jest pozostać wiernym Konwentowi i posłusznym prawu.
— Prawo jest martwe, jeśli tryumfują łotrzy.
— Ewaryście, posłuchaj twej Elodyi, posłuchaj siostry twojej. Chodź, siądź przy niej, daj jej uspokoić twą duszę wzburzoną...
Spojrzał na nią: nigdy nie zdawała mu się tak ponętną i upragnioną, nigdy głos jej nie dźwięczał tak rozkosznie i przekonywająco dla jego ucha.
— Dwa kroki, tylko dwa kroki!
Pociągnęła go na mały wzgórek, na którym widniała podstawa przewróconego posągu. Ławki otaczały wzgórek, siedzieli na nich spacerujący i rozmawiali po cichu. Przekupka drobiazgów zachwalała swe koronki; sprzedający napoje gazowe z syfonem swym na plecach pobrzękiwał dzwonkiem; dziewczynki bawiły się w kółko. Nad brzegiem rzeki siedzieli nieruchomo z wędkami amatorzy rybołóstwa. Niebo było zachmurzone, zanosiło się na burzę. Gamelin nachylony nad poręczą zatapiał wzrok w wysepkę śpiczastą jak przód statku; słuchał, jak jęczą szczyty drzew targane wiatrem i czuł, że schodzi mu do duszy nieskończone pragnienie spokoju i samotności.. 1 jak cudne echo jego myśli głos Elodyi szeptał:
— Czy pamiętasz, jak na widok pól pragnąłeś być sędzią pokoju w jakiej małej wiosce? To byłoby szczęściem.
Ale po przez szum drzew i głos ukochanej kobiety słyszał dzwony i bębnienie na alarm, ło skot dział i koni na bruku miejskim. O dwa kroki opodal młody człowiek rozmawiając z elegancką obywatelką rzekł:
— Wie pani nowinę? Otwarto operę na ulicy de la Loi...
Tymczasem wiedziano już o wypadkach: z drżeniem szeptano nazwisko Robespierre’a — bano się go jeszcze. A kobiety na szeptaną wieść o jego upadku, skrywały uśmiechy.
Ewaryst Gamelin pochwycił rękę Elodyi i natychmiast odrzucił ją gwałtownie.
— Żegnaj! Związałem cię z mym strasznym losem, na zawsze skaziłem twe życie... Żegnaj, obyś zapomnieć mnie mogła!
— Nadewszystko — rzekła doń — nie wracaj dziś do siebie: przyjdź do nas. Nie dzwoń, rzuć kamyczek w moją okiennicę. Sama zejdę drzwi ci otworzyć; ukryję cię na strychu.
— Zobaczysz mnie tryumfatorem, lub nie zobaczysz mnie więcej. Żegnaj!
Dochodząc do Ratusza, Ewaryst usłyszał, jak pod nabrzmiałe chmurami niebo unosi się ów gwar wielkich dni. Na placu de Greve rozlega się wrzawa i szczęk broni, lśnią szarfy i mundury, armaty Hanriota ustawione są w bateryę. Gamelin wszedł przez główne schody i wchodząc do sali rady zapisał się na liście obecnych.
Czterystu dziewięćdziesięciu obecnych członków Rady generalnej Gminy jednogłośnie oświadcza się za oskarżonymi.
Mer każe sobie przynieść tablice Praw człowieka i czyta z nich artykuł, który opiewa: »Gdy rząd gwałci prawa ludu, powstanie jest dla ludu najświętszym i najkonieczniejszym obowiązkiem*
— i pierwszy urzędnik Paryża oświadcza, że zamachowi Stanu ze strony Konwentu, Gmina przeciwstawia powstanie ludowe.
Członkowie Rady generalnej przysięgają umrzeć na swych stanowiskach. Dwóch urzędników miejskich wychodzi na plac de Greve powołać lud, aby przyłączył się do swoich przedstawicieli, by z nimi ratował ojczyznę i wolność.
Zebrani szukają się wzajemnie, zamieniają wiadomości, dają rady. Między nimi mało robotników. Zebrana tu Gmina jest taką, jak ją wytrzebili jakobini: składa się z sędziów i przysięgłych Trybunału rewolucyjnego, z artystów jak Bauvallet i Gamelin, z kapitalistów i profesorów, z zamożnych mieszczan, bogatego kupiectwa, głów pudrowanych, brzuchów obwieszonych brelokami; mało widać sabotów, karmanioli i czerwonych czapek. Mieszczan tych jest dość; są zdecydowani. Ale są to też mniej więcej wszyscy prawdziwi i rzetelni republikanie, jakich Paryż w ogóle posiada. Stoją w ratuszu miejskim, jak na skale wolności, wkoło otoczeni oceanem obojętności. Nadchodzą jednak przychylne wieści. Wszystkie więzienia, w których siedzieli wywołani, otwierają swoje bramy. August Robes-pierre przybyły z la Force, pierwszy wchodzi do Ratusza; spotyka go grom oklasków. Opowiadają, że o ósmej Maksymilian po długiem wahaniu przybędzie do Ratusza. Czekają nań; przyjdzie, idzie: frenetyczne oklaski wstrząsają sklepieniem starego pałacu miejskiego. Wchodzi niesiony przez dwadzieścia ramion. Ten mały człowieczek drobny, czyściutki, w niebieskim fraku i żółtych spodniach, to on. Zasiada, przemawia.
Za jego przybyciem Rada nakazuje, aby natychmiast iluminować fasadę ratusza. Rezyduje w nim przecie Rzeczpospolita. Robespierre mówi, mówi głosem cienkim, wytwornie. Mówi czysto, płynnie, obficie. Ci co tam są, co życie swoje stawili na jego głowę, spostrzegają przerażeni, że jest on człowiekiem słowa, dźwięcznej wymowy, człowiekiem mównicy komitetowej, człowiekiem niezdolnym do szybkiej decyzyi, do czynu rewolucyjnego.
Ciągną go do sali narad. Teraz są oni tu wszyscy, ci dostojni oskarżeni: Lebas, Saint-Just, Couthon. Robespierre przemawia. Jest wpół do pierwszej w nocy, — on mówi jeszcze. Gamelin tymczasem w sali posiedzeń z czołem przyciśniętem do szyby, patrzy nicspokojnemi oczyma: widzi kopcące lampki w gęstej czarnej nocy. Armaty Hanriota ustawione są przed ratuszem. Na placu, czarnym zupełnie, porusza się tłum niewyraźny, niepewny, niespokojny. O pół do pierwszej ukazują się pochodnie na rogu ulicy de la Vannerie. Otaczają one delegata Konwentu, który przybrany w oznaki swego urzędu rozwija papier i czyta w czerwonym blasku dekret Konwentu, wyjmujący z pod prawa pięciu członków zbuntowanej Gminy, dalej członków Rady generalnej towarzyszących im, oraz obywateli, którzy odpowiedzieliby na ich wezwanie.
Wyjęcie z pod prawa, śmierć bez sądu! — sama myśl o tem bladością pokrywa twarze najśmielszych. Gamelin czuje zimny pot na czole. Patrzy na tłum, który szybko opuszcza plac de Greve. 1 gdy odwraca głowę, widzi, że sala, w której radcy prawie dusili się przed chwilą, jest niemal pusta.
Uciekli nadaremnie: położyli przecież swe podpisy. Jest godzina druga. Nieprzedajny naradza się w sąsiedniej sali z Gminą i oskarżonymi członkami Konwentu.
Gamelin zapuszcza rozpaczny wzrok na czarny plac. Widzi przy świetle latarń jak z odgłosem kręgli uderzają o siebie drewniane świece służące 3’3 za szyld kupcowi korzennemu; latarnie kołyszą się i migocą: zerwał się silny wicher. 1 po chwili lunął deszcz ulewny: plac opróżnia się zupełnie; tych, których nie przegnał straszliwy dekret, rozprasza kilka kropel wody. Armaty Hanriota stoją opuszczone. 1 gdy jednocześnie przy świetle błyskawic widać wojsko Konwentu, nadciągające z ulicy Antoine plac przed ratuszemjuż zupełnie opustoszał.
Wreszcie Maksymilian postanowił odwołać się od dekretu Konwentu do Sekcyi Pik. Rada generalna każe sobie podawać szable, pistolety, piki... Ale łoskot broni, grzmot kroków, tłuczonych szyb, napełnia dom cały. Wojska Konwentu jak lawina przechodzą przez salę narad i wlewają się do sali posiedzeń. Rozlega się strzał. Gamelin widzi jak Robespierre pada ze zgruchotaną szczęką. On sam chwyta nóż, nóż za dwadzieścia centymów, który kupiła mu była Elodya na jarmarku w Saint-Ger-main, nóż, którym krajał niegdyś chleb dla głodnej matki, otwiera go i chce się nim przebić; ale ostrze trafia na żebro, zgina się w obsadzie, i zadaje mu tylko ranę na dwa palce głęboką. Gamelin pada brocząc krwią. Jest nieruchomy, ale czuje dotkliwe zimno; i we wrzawie straszliwej walki, deptany nogami, słyszy wyraźnie słowa kawalera Henry, który wola:
— Niema już tyrana; satelici jego złamani.
Rewolucya przybierze znów swój bieg majestatyczny i wspaniały.
Gamelin zemdlał.
O siódmej rano opatrzył go chirurg, przysłany przez Konwent. Konwent był pełen troskliwości dla wspólników Robespierre’a, nie chciał, by który z nich uniknął gilotyny, Gamelina na noszach odniesiono do Conciergerie.
XXV]]].
Dziewiątego thermidora, gdy Ewaryst na tapczanie więziennym po gorączkowym śnie obudził się nagle z niewypowiedzianą zgrozą, Paryż w swym wdzięku i ogromie śmiał się do słońca. Nadzieja budziła się w sercach więźniów, kupcy wesoło otwierali sklepy, mieszczanie czuli się bogatszymi, młodzież — szczęśliwszą, kobiety — piękniejszemi od upadku Robespierre’a. Jedynie garstka jakobinów, kilku księży konstytucyonalistów i parę starych bab drżało, że władza w państwie przechodzi do ludzi złych i zepsutych. Delegacya Trybunału rewolucyjnego, złożona z oskarżyciela publicznego i dwóch sędziów, udała się do Konwentu, by powinszować mu, że ukrócił spiski. Zgromadzenie postanowiło, że rusztowanie z gilotyną znów wzniesie się na placu Rewolucyi. Chciano bogaczom, elegantom, ładnym kobietom ułatwić przyjrzenie się kaźni Robespierre’a, która tegoż dnia odbyć się miała. Dyktator i jego wspólnicy wyjęci byli z pod prawa: wystarczało tożsamość ich stwierdzić przez dwóch urzędników miejskich, aby Trybunał bezwłocznie wydał ich katowi. Ale nastręczała się trudność; stwierdzenie tożsamości nie mogło być dokonane według form, ponieważ cały zarząd Gminy wyjęty był z pod prawa. Zgromadzenie upoważniło Trybunał do stwierdzenia tożsamości przez zwykłych świadków.
Tryumwirowie ze swymi głównymi wspólnikami ciągnieni byli na śmierć wśród okrzyków radości, wściekłości, klątw, urągań, śmiechów, tańca...
Nazajutrz Ewarysta, który o tyle odzyskał siły, że mógł prawie utrzymać się na nogach, wyprowadzono z więzienia i stawiono przed Trybunał, na tej samej estradzie, którą tak często widział zapełnioną oskarżonymi, gdzie zasiadały po kolei to znakomite to nieznane ofiary. Estrada ta uginała się teraz pod ciężarem siedmdziesięciu osób, po większej części członków Gminy i kilku przysięgłych, jak Gamelin, wyjętych z pod prawa. Zobaczył znów swoją ławkę, poręcz, o którą miał zwyczaj się opierać, miejsce zkąd tyle razy teroryzował nieszczęśliwych, miejsce, na którem znieść musiał spojrzenie Jakóba Maubel, Fortunata Chassagne, Maurycego Brotteaux, błagalny wzrok obywatelki Rochemaure, której zawdzięczał mianowanie na przysięgłego, za co odwdzięczył się jej wyrokiem śmierci. Ujrzał znów nad estradą sędziów, nad trzema mahoniowymi fotelami, obitymi czerwonym aksamitem, biusty Chalier’a, Marat’a i ów biust Brutusa, którym świadczył się niegdyś. Nic nie było zmienione, ani topory i rózgi liktorskie, ani czerwone obicia, ani obelgi ciskane przez me-gery tym, co umrzeć mają, ani dusza Fouquier Tinville’a, który spokojnie, pracowicie, gorliwie przewracał zabójcze swe dokumenta i jako wzorowy urzędnik — posyłał na śmierć wczorajszych swych przyjaciół.
Obywatele: Remacle odźwierny-krawiec i Du-pont starszy, stolarz z placu Thionville, członek komitetu nadzoru z Sekcyi Pont-Neuf, poznali Gamelina (Ewarysta) artystę malarza, byłego przysięgłego Trybunału rewolucyjnego, byłego członka Rady generalnej Gminy. Świadczyli za pięciofran-kową assygnatę na koszt sekcyi. Ale że byli w stosunkach sąsiedzkich i przyjaznych z wyjętym z pod prawa, przykro im było spotkać się z jego spojrzeniem. Zresztą gorąco było, pić im się chciało i spieszno im było wypić szklankę wina.
Gamelin z wielkim trudem wsiadł na wózek; utracił był dużo krwi i rana bolała go bardzo. Woźnica zaciął batem szkapinę i pochód wolno posuwać się zaczął wśród okrzyków i urągowisk. Kobiety, które poznawały Gamelina, wołały:
— Tak! idź i ty krwi opoju! Morderco za osiem naście franków dziennie!... Nie śmieje się już teraz: patrzcie, jaki blady, tchórz podły!
Były to te same kobiety, które niegdyś lżyły spiskowców i arystokratów, republikanów umiarkowanych i pobłażliwych, wysyłanych na gilotynę przez Gamelina i jego kolegów.
Wózek skręcił na quai des Morfondus, zwolna doszedł do Pont-Neuf i ulicy de la Monnaie: jechano na plac Rewolucyi, na rusztowanie Robes-pierre’a. Koń kulał, woźnica co chwila batem muskał go po uszach. Tłum widzów wesoły, ożywiony, zwalniał pochód eskorty. Publiczność winszowała żandarmom; ci powstrzymywali konie. Na rogu ulicy Honore obelgi wzmogły się. Młodzi ludzie siedzący w antresolach, w salonach modnych re-stauracyi przybiegli do okien i wołali:
— Kanibale, ludożercy, krwiopijcy!
Wózek zahaczył o kupę śmieci, nieuprzątniętą przez dwa dni zamieszek. Złota młodzież wy-buchnęła śmiechem.
— Wózek w śmietniku!... Do gnoju jakobinów!
Gamelin rozmyślał i zdało mu się, że pojął wszystko.
— Umieram sprawiedliwie — myślał. — Słusznem jest, byśmy odbierali te obelgi ciskane Rzeczypospolitej; powinniśmy byli ją obronić. Byliśmy słabi, zawiniliśmy pobłażaniem. Zdradziliśmy Rzeczpo spolitą. Zasłużyliśmy na nasz los. Robespierre sam, ten czysty, ten święty, grzeszył łagodnością, pobłażaniem, błędy swe okupił teraz męczeństwem. Za jego przykładem i ja zdradziłem Rzeczpospolitą; ginie ona: słuszna jest bym wraz z nią zginął. Oszczędzałem krew, niech płynie krew moja! Niechaj zginę! Zasłużyłem na to...
Gdy tak dumał, spostrzegł szyld sklepu nMiłość malarzema. i fale goryczy i tkliwości zalały mu serce.
Sklep był zamknięty, żaluzye trzech okien w antresoli szczelnie zapuszczone. Gdy wózek przejechał koło okna na lewo, okna najbliższego od Me-ssageries, ręka kobieca ze srebrnym pierścionkiem na serdecznym palcu uchyliła brzeg żaluzyi i rzuciła ku Gamelinowi czerwony gwoździk. Jego związane ręce kwiatu pochwycić nie mogły, ale dusza jego uwielbiła ten symbol i obraz tych warg czerwonych i pachnących, na których usta jego znajdowały ochłodę. Oczy jego napełniły się łzami; i cały przejęty jeszcze czarem tego pożegnania ujrzał nad sobą krwawy topór, wznoszący się na placu Rewolucyi.
W miesiącu nivose Sekwana pokryła się lodem. Sadzawki w Tuileryach, strumyki, fontanny były zamarznięte. Ostry północny wiatr gnał po ulicy mroźne podmuchy. Z pysków koni buchała gęsta, biała para, przechodnie przed drzwiami optyków spoglądali na termometr. Subiekt obcierał zapotniałe szyby sklepu pod godłem »Miłość matarzem«, a ciekawi przyglądali się modnym chwilowo rycinom, jako to: Robespierre nad kielichem niby cytrynę wyciskający serce, aby wypić zeń krew, lub większe allegoryczne rysunki jak np.: Tygrokracya Robespierre’a: — były to same hydry, gady, potwory wypuszczone na Francyę przez tyrana. Widniały tam jeszcze: Straszne sprzysiężenie Robespierre’a, Aresztowanie Robespierre’ a, Śmierć Ro-bespierrea...
Tego dnia popołudniu Filip Desmahis z teką pod pachą wszedł do sklepu pod godłem r Miłość malarzema.Przynosił obywatelowi Blaise nową pracę: Samobójstwo Robespierre a, które wyrytował był au pointille. Rylec rytownika uczynił był Robespierre’a 321 tak brzydkim, jak się to tylko dało. Naród francuzki nie był jeszcze przesycony wszystkiemi pamiątkami, święcącemi hańbę i ohydę tego człowieka obarczonego wszystkiemi zbrodniami rewolucyi. Ale handlarz rycin, znający publiczność, uprzedził Desma-his’a, że odtąd do rytowania będzie mu dawał tematy wojskowe.
— Będziemy potrzebowali zwycięstw, podbojów, szabli, pióropuszów, generałów. Palimy się teraz do sławy wojennej. Czuję to w sobie; serce moje bije silniej, gdy słyszę o dzielnych czynach naszych walecznych armii. A gdy doświadczam wzruszenia, rzadko się zdarza, by wszyscy nie odczuwali go jednocześnie ze mną. Trzeba nam wojowników i niewiast, Marsa i Wenery,
— Obywatelu Blaise, mam jeszcze u siebie dwa czy trzy rysunki Gamelina, które dałeś mi do rytowania. Czy to pilne?
— Bynajmniej.
— Wracając do Gamelina: wczoraj przechodząc przez bulwar du Tempie, widziałem w kramie handlarza starzyzny, naprzeciw domu Beau-marchais’ego, wszystkie płótna tego biedaka. Był tam jego Orestes i Elektra. Głowa Orestesa, który podobny jest do Gamelina, jest, zapewniam pana, istotnie piękna... głowa i ramię są wspaniałe... Ów handlarz powiedział mi, że nie będzie miał kło ij potu ze sprzedażą tych płócien artystom, którzy je świeżo zamalują... Ten biedny Gamelin może byłby miał talent, gdyby się nie był wziął do polityki.
— Miał duszę zbrodniarza! — odrzekł obywatel Blaise. — Odkryłem to tu na tem miejscu, wtedy gdy krwiożercze jego instynkty jeszcze były powściągane. Nigdy nie darował mi tego... Ach! to był piękny okaz łotra.
— Biedny chłopak! był szczery. Fanatycy go zgubili.
— Sądzę, że chyba nie bronisz go, obywatelu Desmahis!... Nie podobna go bronić.
— Nie, obywatelu Blaise. Nie daje się obronić. 1 obywatel Blaise, klepiąc po ramieniu obywatela Desmahis.
— Tak, czasy się zmieniły — rzekł. — Można nazwać cię »Barbaroux«, teraz gdy Konwent odwołuje wygnańców... Ale, ale, dobrze że pamiętam: Desmahis, wyryj mi oto portret Karoliny Corday.
Kobieta wysoka i piękna, brunetka, otulona futrami weszła do magazynu i powitała obywatela Blaise ukłonem poufnym i dyskretnym, Była to Julia Gamelin, ale nie nosiła już tego shańbionego nazwiska. Kazała nazywać się oobywatelką wdową Chas sagnea pod płaszczem ubrana była w czerwoną tunikę na cześć czerwonych koszul Terroru.
Julja z początku czuła niechęć dla kochanki Ewarysta. Wszystko co tyczyło się jej brata, było jej wstrętne. Ale obywatelka Blaise przyjęła była pod swój dach, na strych domu »Miłość malarzem« nieszczęśliwą matkę Ewarysta.
Julia z początku także się tam schroniła; potem znalazła miejsce w perfumerji przy ulicy des Lombards. Jej krótkie włosy »a la victime«, jej arystokratyczna twarz i żałoba zjednywały jej sym-patye złotej młodzieży. Jan Blaise, którego Róża Thevenin na wpół porzuciła była, ofiarował teraz Julii hołdy, które zostały przyjęte. Julia lubiła nosić ubranie męskie, jak niegdyś w dniach tragicznych; kazała więc zrobić sobie piękne ubranie eleganta i z grubym kijem w ręku, w towarzystwie Róży Thevenin chodziła często na kolacyjki do knajp w Sćvres i Meudon. Niepocieszona po śmierci młodego arystokraty, którego nazwisko nosiła, energiczna Julia tylko we wściekłości znajdowała ukojenie swego smutku. Gdy spotykała jakobinów, podjudzała na nich przechodniów i groziła im śmiercią. Nie wiele czasu pozostawało jej dla matki, która sama w swoim pokoju cały dzień odmawiała różaniec, zbyt zgnębiona tragicznym końcem syna, by ból ten odczuć mogła.
Róża Thevenin była teraz najmilszą towarzyszką Elodyi, która stanowczo dobrze się godziła ze swemi macochami.
— Gdzie Elodya — zapytała obywatelka Chas-sagne.
Jan Blaise znakiem odpowiedział, że nie wie. Nie wiedział nigdy nic o córce; było to dlań zasadą, raz na zawsze przyjętą.
Julia przyszła po Elodyę, aby iść z nią w odwiedziny do Róży Thevenin, do Monceau, gdzie aktorka zamieszkiwała małą willę z angielskim ogrodem.
W więzieniu w Conciergerie Róża Thevenin zaznajomiła się z wielkim dostawcą dla armii, obywatelem Montfort.
Pierwsza wypuszczona z więzienia za staraniem Jana Blaise, wyrobiła uwolnienie obywatela Montfort, który natychmiast objął dostawę żywności dla wojska i wziął się do spekulowania gruntami w dzielnicy La Pepiniere, Ledoux, 01ivier, i Wailly; pobudował tam szereg pięknych domów i w trzy miesiące w trójnasób podniósł wartość gruntów. Montfort był od czasu uwięzienia w Lu-xemburg’u kochankiem Róży Thevenin i darował jej był małą willę koło Tivoli i ulicy du Rocher; willa warta była dużo pieniędzy, a nie kosztowała go nic, bo sprzedaż okolicznych parcel trzy razy mu koszta tego podarunku pokryła. Jan Blaise był człowiekiem praktycznym; uważał, że trzeba znieść, czego zmienić nie można. Ustąpił Różę Thevenin Montfortowi, nie pogniewawszy się z nią o to.
W kilka chwil po przyjściu Julii, Elodya wystrojona zeszła do magazynu. Pod płaszczem, mimo silnego mrozu, była naga w swej białej sukni. Twarz jej przybladła była nieco, kibić zeszczuplała, spojrzenie było omdlewające, cała postać tchnęła rozkoszą.
Obie kobiety udały się do obywatelki Theve-nin, która je oczekiwała. Desmahis towarzyszył im, aktorka bowiem chciała zasięgnąć jego rady co do ozdobienia mieszkania. Desmahis kochał Elodyę, ona zaś w chwili obecnej była nawpół zdecydowana nie dać mu cierpieć dłużej. Gdy obie kobiety przechodziły koło Monceaux, gdzie pod warstwą wapna pogrzebano ofiary gilotyny z placu Rewo-lucyi.
— Dobre to podczas mrozów — rzekła Julia
— ale na wiosnę wyziewy tej ziemi zatrują połowę miasta...
Obywatelka Thevenin przyjęła swoje przyjaciółki w saloniku w stylu antycznym, którego fotele i kanapy wykonane były według rysunku Da-vida. Na ścianach były kopie płaskorzeźb rzymskich: posążki, biusty i kandelabry malowane na kolor bronzu. Aktorka miała na głowie perukę w loczki koloru słomiano-złotego. Peruki w owym czasie były bardzo modne, dawano ich sześć, dwanaście, ośmnaście do wyprawy ślubnej. Suknia »a la cyprienne« jak pochwa obciskała jej ciało.
Zarzuciwszy płaszcz na ramiona aktorka zaprowadziła przyjaciółki swe i rytownika do ogrodu, który kreślił dla niej Ledoux, lecz który dotąd był chaosem bezlistnych drzew i rumowisk.
Pokazała w nim jednak grotę Fingala, gotycką kapliczkę z dzwonem, świątynię, potok.
— Tu — rzekła wskazując na grupę młodych świerków — chciałabym wznieść nagrobek poświęcony pamięci tego biednego Brotteaux des llettes. Nie byłam mu obojętna. Był miły i uprzejmy. Potwory te zabiły go, opłakałam go szczerze. Obywatelu Desmahis, wyrysuj mi urnę na kolumnie. 1 prawie natychmiast dodała.
— To rozpacz doprawdy... chciałam dać bal w tym tygodniu, a nie ma ani jednego skrzypka; wszyscy już zamówieni są na trzy tygodnie...
Po obiedzie powóz obywatelki Thevenin odwiózł trzy przyjaciółki i Desmahis’a do teatru Feydeau. Cały elegancki świat Paryża był tam zgromadzony. Kobiety uczesane »a l’antique« lub »& la victime« w sukniach głęboko wyciętych czerwonych lub białych ze złotemi ozdobami. Pano 327 wie ubrani w czarne wysokie pod szyję peleryny, — podbródki ich ginęły w wielkich białych krawatach.
Afisz oznajmiał »Fedrę« i »Psa ogrodnika*. Cała sala zażądała hymnu »Reveil du peuple«, tak miłego elegantom i złotej młodzieży.
Podniosła się kurtyna, mały człowieczek, krótki a gruby ukazał się na scenie: Był to sławny Lays. Zaśpiewał swym pięknym tenorowym głosem.
Ludu francuzki, ludu braci!...
Zagrzmiały huczne oklaski, zadźwięczały od nich szklane wisiory świeczników. Potem usłyszano szepty i głos obywatela w okrągłym kapeluszu odpowiedział z parteru hymnem Marsylianki:
Naprzód, ojczyzny dzieci!...
Głos ten stłumiono okrzykami szyderstwa; oz-wały się wołania
— Precz z terrorystami! Śmierć jakobinom! ] Lays wywołany przed rampę zaśpiewał powtórnie hymn thermidorystów
Ludu francuzki, ludu braci!...
We wszystkich salach, gdzie odbywały się widowiska, wszędzie, widać było biust Marata bądź na kolumnie, bądź na postumencie; w teatrze Fey deau biust ten wznosił się na podstawie od strony »ogrodu«, oparty o marmurowe obramowanie zamykające scenę.
Podczas, gdy orkiestra grała uwerturę Fedry i Hipolita, młody elegant wskazując końcem swej pałki na biust Marata zawołał:
— Precz z Maratem!
Cała sala powtórzyła.
— Precz z Maratem! precz z Maratem! 1 po przez wrzawę doniosły się słowa.
— To wstyd, żeby ten biust stał tu jeszcze!
— Nikczemny Marat panuje wszędzie ku hańbie naszej! Ilość jego biustów równa się ilości głów, które chciał strącić.
— Jadowita ropucha!
— Tygrys!
— Czarna żmija!
Nagle jeden z eleganckich widzów wstępuje na poręcz swej loży, popycha biust i przewraca go. Gipsowa głowa rozpryskuje się w kawałki obsypując pyłem muzykantów, wśród oklasków sali, która porwana, stojąc śpiewa »Reveuil du peuple«.
Ludu francuzki, ludu braci!...
Pomiędzy śpiewającymi najgłośniej Elodya poznała pięknego kawalera, pisarczyka prokuratoryi, Henry’ego, swego pierwszego kochanka... 3ł9
Po przedstawieniu piękny Desmahis zawołał koni i odwiózł obywatelkę Blaise do jej domu, pod godłem Jffiłość malarzem. W powozie artysta ujął w swe dłonie rękę Elodyi.
— Czy wierzysz Elodyo, że cię kocham?
— Wierzę, ponieważ kochasz wszystkie kobiety.
— Kocham je w tobie.
Uśmiechnęła się.
— Podjęłabym się zadania nad siły, gdybym nawet przy pomocy tak teraz modnych peruk czarnych, jasnych, rudych, chciała stać się dla ciebie całym rodzajem kobiecym.
— Elodyo, przysięgam ci...
— Co! zaklęcia, obywatelu Desmahis?... Albo jesteś bardzo naiwny, albo przypuszczasz, że ja nią jestem.
Desmahis nie wiedział co odpowiedzieć, ona zaś poczytała sobie za tryumf, że odjęła mu cały spryt i dowcip.
Na rogu ulicy de la Loi usłyszeli śpiewy i krzyki, ujrzeli cienie poruszające się około wielkiego ogniska. To gromadka elegantów, wracająca z Theatre-Franęais, paliła manekin wyobrażający Marata.
Na ulicy Honore stangret zawadził kapeluszem o karykaturę Marata wiszącą na latarni.
Woźnica rozweselony tem zdarzeniem odwrócił się do swych pasażerów i opowiedział im, jak poprzedniego dnia właściciel garkuchni przy ulicy Montorgueil obmazał krwią głowę Marata, mówiąc: »Oto co lubił«. Mali dziesięcioletni chłopcy rzucili biust do rynsztoka przy śmiechach obywateli i okrzykach: »Oto jego Panteon«.
Tymczasem ze wszystkich restauracyi i kawiarń słychać było śpiew
Ludu francuzki, ludu braci!...
— Do widzenia — rzekła Elodya przybywszy do domu. Wyskoczyła z powoziku.
Ale Desmahis błagał ją tak czule, nalegał tak słodko, że Elodya nie miała odwagi zostawić go za drzwiami.
— Późno już — rzekła — zostaniesz tylko chwilkę.
W błękitnym pokoju zdjęła płaszcz i ukazała się w swej sukni »a l’antique«, w tej sukni białej, pełnej i ciepłej od jej ciała.
— Może tu zimno — rzekła. — Zapalę ogień w kominku, wszystko jest przygotowane.
Uderzyła w krzesiwko i wsunęła w ognisko płonącą zapałkę.
Filip wziął ją w ramiona z tą ^delikatnością, tak dobrze zdradzającą siłę; dotknięcie to było jej dziwnie przyjemne. Już uginała się pod jego pocałunkami, ale wyrwała się.
— Daj mi pokój.
Wolno rozczesała się przed lustrem kominka, z wyrazem smutku spojrzała na pierścionek srebrny na palcu lewej ręki, na którym twarz Marata była cała zgnieciona i zatarta. Spoglądała na pierścionek, aż łzy zamgliły jej oczy, poczem zdjęła go wolno i rzuciła w ogień.
Wtedy, błyszcząca od łez i uśmiechu, piękna tkliwością i rozkochaniem, rzuciła się w objęcia Filipa.
Noc już była późna, gdy obywatelka Blaise otworzyła kochankowi drzwi pokoju i w ciemności rzekła mu cichutko:
— Żegnaj, kochanku mój... o tej porze wraca mój ojciec: gdybyś usłyszał szmer na schodach, wejdź prędko na wyższe piętro i nie schodź, aż nie będzie obawy by cię spostrzeżono. Trzy razy zapukaj w okienko odźwiernej, aby ci otworzono drzwi od ulicy. Żegnaj, moje życie! Żegnaj, duszo moja!
Ostatnie głownie dogasały w kominie. Elodya opuściła na poduszkę swą znużoną i szczęśliwą głów? —..
Anatol France należy już dziś do klasyków literatury francuskiej. W pismach jego ciągłość tradycji kulturalnej, typ umysłowości francuskiej przejawia się dziś najdobitniej.
Stylista to wytworny, zamiłowany w szermierce djalektycznej, w ścisłym, dokładnym i subtelnym wysłowieniu każdego uczucia, każdej myśli prze-dewszystkim: nigdzie niejasności, nigdzie pobłażania dla nieudolności słowa lub niedbalstwa. Jak bez zarzutu jest zbudowane każde jego zdanie, tak i opowieść cała na prostą, architektoniczną wyrasta budowlę: z użyciem najmniejszego wysiłku, w najprostszy i najkrótszy sposób zamknie zawsze największy obszar treści. Więc w trzech krótkich tomach (nW cieniu wiązów«, »Manekin trzcinowya, »Pierścień z ametystem®) da dzieje spółczesne Francji, zmieści tłum osób ze wszystkich sfer dzisiejszej rzeczypospolitej, z przedziwną jasnością oświetli sprężyny zmagających się sił i nie zbraknie mu nawet miejsca, by duchy mu blizkie obdarzyć sympatją lub szacunkiem. W krótkim tomie
»Tais« na tle rozkładu ginącej starożytności przedstawi z potężną siłą tragiedję duszy, szarpanej pokusą; w »Nowelach* zakląć potrafi ducha wszelkich epok, ukaże wewnętrzne domowe oblicze historji. W »Gospodzie pod Królową Gęsią Nóżkące śród anegdot powieści pełnej przygód stworzy niezapomnianą postać księdza Coignard, godnego stanąć śród wielkich typów ludzkości. 1 w każdym utworze France odsłoni przede-wszystkim siebie, opromieni wszystko swym pogodnym skeptycyzmem. Skeptycyzm jego nie jest synonimem martwoty, wytworność — oddaleniem i lekceważeniem rzeczywistości i życia. Pomimo zgryźliwych tonów, odzywających się w » Wyspie pingwinów« — tej szyderczej parodji dziejów Francji — Anatol France wierzy, że ludzkość zdobywa i zdobędzie coraz więcej podstaw swego szczęścia, że bieg życia przez zawiłe koła i nawroty zdąża ku stronom światła i swobody. To też Anatol France nie wahał się nigdy czynnie stawać w szeregu tych, którzy ku tej stronie dążyli; nie zamykał się w »wieży z kości słoniowej*, w wieży obojętności i lekceważenia — śród kryzysu, jaki w ostatnich latach przeżywała Francja, Anatol France jako pisarz i publicysta bronił śmiało i skutecznie zasad zupełnej demokratyzacji społecznej. Skeptycyzm France’a nie osłabia bowiem! zdolności czynu, pozwala tylko pojmować więcej, uśmiechać się więcej i szydzić — nie nienawidzić.
Podejmując i rozszerzając wydawnictwo pism Anatola France’a w polskim przekładzie Jana Stena, tuszymy sobie, że odpowiemy istotnej potrzebie naszego piśmiennictwa. Zachęca nas do tego nie tylko powodzenie dotąd wydanych tomów, które niedługo ukażą się już w ponownych edycjach. Coraz już liczniej odzywają się głosy publicystów i krytyków, wskazujące z niepokojem, jak dalece umysłowość nasza, ulegając wpływom niemieckim, odstrychnęła się od źródeł czystej kultury romańskiej, z której w XVI i XVIII wieku, w wieku Odrodzenia i Oświecenia, tak obficie i ożywczo niegdyś korzystała. Włączając pisma Anatola France^ do skarbca naszej literatury, mamy nadzieję, że uprzystępnimy tym samym i zbliżymy do szerokich warstw naszej publiczności nie wysychające źródła zachodniej, łacińskiej cywilizacji i ścisłego piękna.

Rozpocznij dyskusję o stronie „Indeks:PL France - Bogowie łakną krwi.djvu”

Rozpocznij dyskusję
Powrót do strony „PL France - Bogowie łakną krwi.djvu”.