Dyskusja indeksu:Wacław Gąsiorowski - Rok 1809

--Tom I-- WACŁAW GĄSIOROWSRI (WIESŁAW SCLAYUS)
ROK 1809
TOM I
WARSZAWA 1935 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
WACŁAW GĄSIOROWSKI (WIESŁAW SCLAYUS)
ROK 1809
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z EPOKI NAPOLEOŃSKIEJ
WYDANIE PIĄTE
TOM I
WARSZAWA 1935 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
Biblioteka Narodowa Warszawa 30001020479594
ODBITO 2200 NUMEROWANYCH EGZEMPLARZY
Prawa przekładów, przeróbek i przedruków zastrzeżone w całej Europie i w obrębie Stanów Zjedn. Ameryki Droits de traduction et de reproduction reserves pour tous les pays Ali rights reserved
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8
ZAKŁ. DRUK. F. WYSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA
Bardziej się temu potomne wieki dziwować, aniżeli wierzyć będą.* A. Chryz. Załuski, biskup. i.
Hucznie powitała Warszawa rok nowy, 1809.
Już w minionym grudniu zjazd a rozgwar był taki, jakiego nie pamiętano od czasów Sejmu Czteroletniego.
Przybycie pary królewskiej, pierwsze zebranie Senatu Księstwa Warszawskiego a dalej prezentacje, wojskowe parady, skarbienie sobie u nowego dworu łask i wpływów gromadziło nad Wisłą rozproszone rody, ściągało szlachtę a z zaścianków i odległych wiosek sprowadzało i tych, którzy od lat kilkunastu, w domowem zaciszu szukali zapomnienia przebytych burz.
Czasem miłościwy odzew powoływał na stanowisko publiczne zapomnianego dygnitarza, czasem z za mórz, z dalekich krajów przybywał człek posiwiały, skołatany, legitymował się imieniem, które poczytywano za umarłe, i do pracy się garnął.
A pracy tej było coniemiara.
Nowy król, nowa konstytucja, przez Napoleona podyktowana, nowy porządek rzeczy, a tu wczorajsze pruskie „rechty“; pruskie nakazy i dzisiejsze „bajońskie su-my“. Ponadto, na każdym kroku resztki Volumina Legum, ówdzie wypomnienia Trzeciego Maja, a głębiej sięgając, echa trybunalskich sporów konfederackich sądów, kon-demnatek i zajazdów.
Lecz niedość tego chaosu, zamętu, niedość powodzi niezałatwionych krzywd, nierozstrzygniętych spraw, niedość pustego skarbu, wyniszczenia kraju uciszoną ledwie 5 wojną, niedość ciężarów na ekwipowanie sianego do armji bonapartowej żołnierza, — poza tem była jeszcze niemoc.
Niemoc ta płynęła stąd, iż poczętego w Tylży państewka nazwać właściwie nie było wolno, iż, oddawszy jo najlepszemu z najsłabszych monarchów we władanie, uczyniono je zależnem od każdego francuskiego pióropusza, od każdego skrzywienia się napoleońskiego rezydenta. Niemoc ta płynęła i stąd, że w tem państewku chciano mieć zbiorowisko rekruta, chciano mieć obóz ćwiczebny, gotowy do zasilania szeregów kontygens a równocześnie uczyniono wszystko, aby zapały wojskowe ludności przytłumić, okiełzlać.
Ludności tego państewka wolno było ginąć w Hiszpa-nji, podziewać się nad Renem, walczyć w cesarskich czworobokach, lecz tej ludności nie wolno było myśleć o wzmacnianiu własnych strażnic granicznych.
Księstwo Warszawskie!
Państewko wykrojone na miarę bezkształtnego karla, pozbawione w założeniu swem węzłów historycznych z przeszłością, geograficznie mizerne, politycznie skazane odrazu na zagładę.
Temu to Księstwu Warszawskiemu, na krótkiego żywota osłodę, rzucono kilka frazesów, wspaniałomyślnych liczmanów, pozwolono mieć nadzieję.
I z tej wątłej nadziei w pokancerowane ciało skrawka Polski duch wstąpił.
I duch ten mówił: Tyś jest fundamentem. Tyś kamieniem węgielnym, na którym wielki zdobywca odbuduje Twą, w gruzy zapadłą, potęgę.Tyś jest zarzewiem przyszłości, pierwszym błyskiem jutrzenki bo jako niegdy lata na Twój pracowały zgon, tako teraz nowe lata wskrzeszać Cię powoli będą.
Warszawa rozglądała się z początku ze smutkiem po swem ubożuchnem gospodarstwie. Dręczyło ją, że ledwie o pół mili, za Pragą, stały widety austrjackich celników. Mimo to z pogodą na czole, z wiarą jutra na ustach zaprowadzała ład, a o zapewnienie politycznego bytu się troszczyła. 6
Gdy w Radzie Stanu chmury jeszcze nie zapowiadały dni jaśniejszych, gdy naczelnicy rządu zmagali się z pracą nad siły, już o kilka szczebli niżej panowało, jeśli nie zadowolenie to już pewność pomyślnego „będzie“.
Rodziny magnackie wypełniły znów niedawno opuszczone pałace.
Wspomnienie pruskiej gospodarki zczezało, dawna ochota budziła się do życia.
Dwór Fryderyka Augusta był cichym, skromnym, lecz dla wielu starczyło, że był dwór, że był znów ten, o względy którego można się było ubiegać, łaskami szczycić.
Więc karnawał zdawał się chwilami przypominać saskie ostatki. Noc w noc gorzały okna kamienic, rozlegały się dźwięki kapeli, toczyły poczwórne i poszóstne landary.
Księżna Pelagja Sapieżyna dała hasło do zabaw. Za nią poszła pani Aleksandrowiczowa, Stanisławowa Potocka, Kicka, Gutakowska, przesadzając jedna drugą w przepychu, w pomysłowościach.
Książę Stanisław Jabłonowski wyprawił słynny obiad dla księżny generałowej; pani Karwicka dała bal dla dzieci; nawet generałowa Potocka urządziła zebranie w Wilanowie, wskrzeszając plotki o swem przysłowiowem skąpstwie. A dalej mniejsze „reuniony“, przedstawienia a podwieczorki gromadziły codnia niedobitki dawnej „society“, która tak się troszczyła o powszechną zabawę, że nawet garnizonowi warszawskiemu sprawiała widowiska na Solcu. Wielkie przyjęcie pod „Rlachą“ i ostatni wtorek u króla miały być przejściem do zebrań wielkopostnych.
Od czasu do czasu obwieszczano Warszawie wiadomości o triumfach armji napoleońskiej za Pirenejami. Niekiedy przez kancelarje rezydenta francuskiego nadchodziły niewyraźnie kreślone listy, które częściej niosły żałobę niż radość, które na swych pożółkłych a zamazanych na poły kartkach nosiły ślady dramatu.
Nieldedy z Paryża nadchodziły wieści o zawieszonych u dworu cesarskiego rodakach, niekiedy niejasne pogłoski o knowaniach wiedeńskich.
Tu i ówdzie przebąkiwano o możliwości wojny z Austrją, co zresztą nietylko nie budziło niepokoju, lecz 7 raczej napełniało otuchą. Księstwo rozumiało, że przyszłość jego leży w wojnie, a tej przecież nie trzeba się było obawiać tam, gdzie orły Bonapartego stawały na czele..Wojna zdawała się być bliską, lecz przecież nie tak, aby już do niej sposobić się należało. Zresztą i to, co się robiło, było ponad siły i możność pustkami świecących kas.
Oficerowie inżynierji Bontemps, Pelletier i Mallet, przysłani przez sztab francuski, pracowali bez wytchnienia. Dąbrowski. Zajączek, mimo niechęci do księcia Józefa za wydarcie każdemu z nich naczelnego dowództwa, rozwijali energję, młodemu żołnierzowi wdrażali karność i przy pomocy dawnych oficerów legji włoskiej zaprawiali go do hartu, odwagi i wytrwałości.
Gdy tem wartkiem życiem tętniła Warszawa wraz ze swojem dziedzictwem, Galicja była jakby obumarła. Do niej ledwie niejasne echa dochodziły o tem, co się w jej dawnem sercu dzieje.
Szczelnie obstawione granice, stalowe rządy austrjac-kich urzędników skazywały ją na bezsilność. Niby gałąź od potężnego pnia odcięta, choć leżała przy nim, choć sięgała jego konarów rozrąbanym rdzeniem, więdła, usychała w co wątlej szych pędach. Jeszcze gdy pod Pułtuskiem huczały armaty a Iława krwią spływała, i w Galicji odzywały się spazmy, setki ludzi wyrywały cichaczem z pod strzech rodzinnych i pogrążały ich w odmętach dziejowego potopu. A potem znów nastało odrętwienie.
W Tylżyckim Traktacie zapomniano o niej, a raczej pamiętano tylko o neutralnej Austrji.
I oto tej połaci ziemi wolno było radować się, że, tuż poza kordonem granicznych pikiet, w dom pradziadowski padły jaśniejsze błyski, lecz i pamiętać, że dom ten jest dla niej obcym.
Jeszcze w czasach, gdy Galicję i Mazowsze taż sama wiązała dola, Kraków, Lublin, a przedewszystkiem Lwów, usiłował pójść w ślady Warszawy. Pani Wielohorska z powodzeniem udawała panią de Vauban, księżna Jabłonowska była niestrudzoną w pomysłowości, a moda zapuszczania sieci i tu grasowała. Topniały fortuny, w motylich walkach stygły serca, więdły uczucia. I tu na cmentarz sku furje szalu wyprawiały harce, i tu trzeba było aż gromu historji, aby ocknąć sumienia.
Ale Warszawa obudziła się do życia — Galicja zaś do ponurej, zimnej rzeczywistości. Pierwsze statuty Księstwa wyssały z niej nadto arystokrację i do Warszawy przeniosły, a potem już kto mógł, uciekał z resztą zasobów. Pustoszały dwory, mchem porastały podjazdy wielkopań-skich siedzib, majątki za lada grosz oddawano na łaskę dzierżawców. Zostawał ten, kto musiał, kogo bieda, nędza, chleb, czy ojcowizny ukochanie skuło z losem ziemi, która go wydała.
Z oddali urok konstytucji Księstwa był jeszcze świetniejszym, pełniejszym... a wobec niego dola Galicji ciemniejszą.
Fiskusi bobrowali po wsiach, rozdmuchując iskry niechęci chat do dworów, winkelszrajberzy uczyli kmieci pie-niactwa, mandatarjusze — rabunku, legjony szpiegów i zauszników — nieufności. A ponad tem wszystkiem, jak dawniej w Nowo-Wschodnich Prusach, lak i tu wisiała w powietrzu nieubłagana żelazna pięść, miażdżąca wszystko, co jej wydawało się niedość bezwładnem, nazbyt jeszcze żywem, lub za mało austrjackiem.
Była zima. Mróz po kilkudniowej odwilży, wrócił silniejszy. W pół roztopione śniegi, kałuże a sople zaskoczył znienacka, przejął wskróś, szklistemi powłokami okrył, każdą spływającą kroplę wody w drodze zatrzymał, w perłę lodową zamienił. Jakby był dlatego na dni kilka odszedł, aby powrócić zbrojny w silniejsze północnych wiatrów podmuchy, cięższe do przełamania okowy.
Mróz lutowy — mróz brodacz, każdą chatę strojący w stalaktytowe sople, śniegowe kożuchy zlewający w tafle, bardziej zawzięty, dokuczliwszy, bo zjawiający się niespodzianie po łudzącej ciepłem odwilży.
Mróz lutowy nadchodzi wówczas gdy opatrzenia zimowe murszeją, gdy zapasowe sągi mają się ku końcowi, gdy ludzka zabiegliwość słabnie.
Luty miesiąc — luty mróz.
Mroki wieczorne otulały dwory i dworki Ostrowia, rozpalały w oknach światełka, zapraszały do gawęd przy 9 kominkach, spowijały ciszą głęboką. Dziewczęta ustawiały kołowrotki, chłopcy opatrywali noże do drewien strugania, starce sunęli już powoli ku wygotowanym dla nich siedzeniom. Lada chwila miały się zerwać pieśni, wspominki a dawnych, szeptem prawione dzieje przeszłości. Miasteczko strumieniami świateł bić zaczynało.
Jeden dworek imć pana Tadeusza Zabielskiego tonął jeszcze w ciemności.
Tam snać nie pożądano ani rozgwaru, ani opowieści, ani może ciekawych ócz ludzkich. Oto trzy tygodnie ledwie upłynęło od chwili, gdy dworek ten był świadkiem przenosin młodego pana Tadeusza, — trzy tygodnie, gdy dźwięczały tu wiwaty, a rynek ostrowiecki wypełniały bryki i kałamaszki przybyłych z okolic gości. Przed kilku dniami zaledwie wyciągnął dopiero imć pan Bonawentura Głuski, rodzic pani Tadeuszowej, zabierając ze sobą do Jastkowa drugą córkę, pannę Marysię.
Długie było a serdeczne pożegnanie. Pan Bonawentura chrząkał, burczał a tabakierką trzaskał, pani Tadeuszowa łzami się zalewała, ostatnie zamieniając uściski z siostrą, lecz kiedy już konie z przed ganku ruszyły, a młodzi zostali sami, jakoś i smutek prysł, i tęsknoty zabrakło.
Tadzik oka ze swej Janki nie spuszczał — Janka płoniła się, oczęta mrużyła i słaniała się ku Tadzikowi — szczęsna, rozkochana. Życie im było snem czarownym, chwila każda, spędzona przez imć pana Tadeusza w kan-celarji nad papierami — niepowetowanym uszczerbkiem.
Niekiedy pan Zabielski wracał z magistratu zasępiony — ale jeden uśmiech Janki, jeden jej całunek wypoga-dzał jasne jego czoło i wesele wracało. Niekiedy znów Janka, tuląc się do męża, wspominała na siostrę, na tęsknicę jej za zmówionym, a od lat dwóch blisko przepa-dłym Staszkiem Gotartowskim, i żałość zdejmowała dobre serduszko pani Tadeuszowej, i płakać się chciało, że Marysia tyle smutku w tej samej chwili zaznaje. Gdy jednak pan Tadeusz rozterkę postrzegał a przemówił — żałość rozpływała się, nikła.
Tego atoli wieczora imć pan Zabielski wrócił do gniazdka swego bardziej, niż zwykle, zadumany. Janka w lot po 10 chwyciła zmarszczki na czole. Zarzuciła mu ręce na szyję i głowę do jego piersi przytuliła.
— Jesteś nareszcie!... Niedobry! Czekałam dziś tak długo!
— Januś moja, widzisz, pilne sprawy!
— Wiem, wiem!... Tylko mi waćpan o nich nie myśl!... Siadaj tu przy mnie!
Pan Tadeusz obsypał pocałunkami drobne rączyny Janki.
— Jeszcze chmurny?! Takie waćpan ma dla mnie zachowanie?! Proszę się wysumitować!
— Kochanie ty moje!... Ot, kłopot... czasem przychodzi samochcąc.
— Co przychodzi? Skąd?
— At, co tobie po tej wiadomości!
— Więc to tak jegomość sobie poczyna? Za nic respekt należny? To... to... ja sama nie wiem...
— Janusiu!
— Ja... ja muszę wiedzieć... wszystko muszę wiedzieć, bo jak ciebie ma frasować, to i mnie także...
Janka żachnęła się, w szaroniebieskich jej oczach stanęły łzy. Pan Tadeusz uląkł się i jął je spijać czemprę-dzej całunkami, lecz Janka kręciła swym figlarnie zadartym noskiem i szeptała z grymasem:
— Muszę wiedzieć... muszę, ja... ja... także chcę się z tobą frasować!
— Januś moja! Co tobie po tem!... No, ale chcesz... chociaż czy ciebie to zajmie?
— Musi! — ucięła z powagą pani Zabielska.
— Więc słuchaj!... Przyszedł dziś papier z Sandomierza od generała Egermana o ułożenie rozpisu na pobór rekruta... Nakaz pilny, przebąkują coś jakby o nowej wojnie!
— Prawda! — westchnęła pani Zabielskay wspomniawszy na Marynię.
— Nie po sercu mi taki rozpis! Roku niema, jak na tej burmistrzówce osiadłem, ledwie co mieszczan poznałem bliżej, a tu ciągaj ich, wódź się, a w duszy się nie dziw, że im do białych mundurów nie pilno! Wybrali nam oni przecież nie tak dawno tysiące ludu! Teraz znów!
U
A przytem ta wojna nowa! Jużci nie trzeba się długo namyślać z kim! Bez Napoljona się nie obejdzie... a bez naszych z Księstwa także! i co? Swój swego będzie mordował! Źle!
— Źle — źle! — przytwierdziła Janka!
— Ot i frasunek! Jest czego — tu obowiązek niewoli, a tu żal zdejmuje. Weź Piętków — poczciwi ludziska mają dwóch synów, podobno chcieli do Warszawy się przebierać. Rodzice uprosili, a teraz przyjdzie na nich!
— Niech się salwują!
— Ba! właśnie — ale im niebezpieczeństwo ani w głowie! Kto ich uprzedzi?!
— Ja!! — zakonkludowała energicznie pani Zabielska.
— Januś! Zastanów się! Myśleć o tem niepodobna — gardłowa sprawa!... Pieczęć tajemnicy!... Prócz mnie, pułkownika i komisarza Mólskiego nikt o tem nie wie i wie-dzeć nie może, dopóki werbunkowych oddziałów nie rozpuszczą!... A wówczas będzie za późno.
— Trzeba więc teraz koniecznie! — upierała się Janka. — Szkoda Piętków!
— Szkoda, lecz niema sposobu! Ale, kochanie moje, ani sobie tego do głowy nie dopuszczaj! Z pułkownikiem możeby się udało, bo to dobry człek w gruncie rzeczy, lecz na Mólskiego nie ma sposobu. Człowiek mi nieszczery, czytam w jego każdem wejrzeniu! Podobno ja mu popsułem szyki? On o toż samo burmistrzostwo zabiegał w Rządzie Cyrkularnym Lubelskim i gdyby nie wstawiennictwo pana Józefa Podhorodeńskiego, to i pan Domański nicby nie wskórał! Mólski żadnej mi krzywdy nie wyrządził, lecz mu nie ufam. Niechby podejrzenie padło — wzięliby do fortecy, i mnie i na starych rodzicach Piętków by się mścili! Chociaż, kto wie, może się jeszcze co zmieni. A może lepiej, by wojna była.
Janka zadumała się smutnie.
Pan Tadeusz ciągnął jakby do siebie:
— Podobno takich niepewnych czasów dawno nie bywało! Kto ich wie zresztą! Papier lakoniczny bardzo! Ale, ale... Januś moja! Przepomniałem! Toż pułkownik do nas 12 się dzisiaj zaprosił na wieczerzę. Należy go przyjąć poczciwie. Niemiec nam życzliwy...
Janka porwała się, jak łania spłoszona.
— Nic mi nie powiedziałeś.
— Daruj! Ot, masz, zagadaliśmy się. Lecz przecież czem chata bogata! Czekaj, trzeba go uraczyć — postawimy mu butelkę, wiesz tego, co nam ojciec wydzielił ze swego jeszcze wesela.
Janka brząknęła żwawo kluczami, lecz nagle stropiła się.
— Tego wina?!... Hm! A... a... pomnisz, jako ojciec przykazywał?!
— Że na każdych chrzcinach po jednej!
— Właśnie! — zauważyła cicho pani Tadeuszowa.
— Januś! — wołał wesoło pan Zabielski. — A przecież mamy tego coś czterdzieści!...
— A... a... jak potem zabraknie!? — szepnęła Janka, oblewając się żywym rumieńcem.
Pan Tadeusz skoczył do żonusi i jął ściskać a po rękach całować.
— Kochanie ty moje! Czem sobie u Boga zasłużyłem na taką radość!... Boisz się czterdziestki!... Cha — cha!... Dajże nam już tę jedną! Toć trzydzieści dziewięć starczy.
— Wola waćpana — a jak potem...
W tejże chwili wbiegł do alkierza pacholik z wieścią, że pułkownik von Wassenfeld już przyszedł. Janka wysunęła się do izby czeladnej — pan Tadeusz zaś wyszedł naprzeciw gościa i pomógł mu z płaszcza i pasów się uwolnić.
— Mein Gott! Mein Gott! — mruczał pułkownik, strzepując szronem zaszłe wąsiska.
— Panie Zabielski, jaki to mróz! Brr!... Jeszcze takiego nie pamiętam!... Tylko młodą żonę mieć i w domu siedzieć! Co?!... He, he!...
— Proszę, proszę dalej! — zapraszał pan Tadeusz.
— Już idę!... Bardzo tu miło u państwa.
Zabielski powiódł gościa do obszernej, widnej izby na prawo — usadowił na krześle i zawołał na pacholika. Ten zawczasu przygotowane drewna w kominku ułożył i skrze-sał ognia. Jasny płomień buchnął z wesołym trzaskiem, oświetlając izbę, a miłem ciepłem przejmując.
— O! Oh! Panie Zabielski, panie burmistrzu!... — zaczął po chwili Wassenfeld. — Co to za rozkosz tak siedzieć w ciszy i spokoju!... Pan tego nawet ocenić nie potrafisz... ale ja! Ile razy brakło nam w polu takiego kącika!... Ile razy dałoby się pół życia za takie schronisko.
— Służba wojskowa ciężka. — Zauważył p. Tadeusz.
— Bardzo! Bardzo ciężka — wzdychał pułkownik. — Jeszcze jak człowiek młody, to się rwie do niej... ale potem...
Pułkownik zamyślił się.
— Prawda, prawda! — potwierdził młody gospodarz domu — tyle lat ciągłych wojen...
— I... i... dodaj: ciągłego niepowodzenia!... Przegrana bitwa demoralizuje nietylko żołnierza, ale i oficerów... zniechęca. A myśmy mieli przegranych bitew aż za wiele!... Myślisz, że nasze wojsko było kiedy gorsze, mniej sprawne, gorzej zaopatrzone? Nigdy! Francuzi nie mieli ani takiej artylerji, ani takich grenadjerów, ani takich strzelców, jak nasi tyrolscy... Ich przewaga — to jeden może Bonaparte...
— No i marszałkowie!...
— Hm!... Zapewne! Pod takim wodzem... Zresztą, powodzenie... daje pewność siebie. Krótko mówiąc, mieliśmy dawniej wszystko... prócz dowódców! Ale teraz... trudniej byłoby o Marengo, o Austerlitz, nawet o Hohenlinden!
Wassenfeld targnął z fantazją temblakiem, że aż pałasz zadzwonił, i dodał z przekonaniem:
— To jest, może się Marengo powtórzyć, ale nie dla nas!... Nie dla nas!...
— Pułkowniku! — zagadnął żywo Zabielski. — Tak mówisz dziwnie! przecież teraz, gdy o zerwaniu traktatu mowy niema...
— A któż o zerwaniu mówi!... Traktat dotąd trwa, dopóki obiedwie strony mają w tem korzyść... ale z chwilą, gdy jedna ma tylko widoki... zbiera armję i nachodzi granice nieprzyjacielskie.
— Więc te słuchy o wojnie?
— Nigdy nie są bezpodstawne.
— Czasy pokoju...
— Nie dla nas! — rzucił przez zęby Wassenfeld. — Zważ tylko, panie burmistrzu, z tobą mogę wszak mówić zupełnie szczerze — czyż jego cesarska mość może zezwolić na to panoszenie się francuskiego generała, czyż może ścierpieć, aby on dyktował mu prawa handlowe, aby samowolnie wydzierał mocarzom korony i rozdawał je, jak stopnie oficerskie, swoim ulubieńcom czy krewniakom?!... Czyż jego cesarska mość może znieść ten ucisk ludów?
— Ucisk? — powtórzył przeciągle pan Tadeusz i urwał nagle.
— Ucisk, ucisk, panie Zabielski!! On kroi dzisiaj już na króla królów... Tak być dłużej nie może! Patrz, Prusy obezwładnione, z odebranemi prowincjami...
— Lecz, zdaje mi się, odebrano im tylko to, co nie było ich własnością?
— Żartujesz burmistrzu — w tym razie nastąpiło porozumienie!... No — no!... Choćby nawet... to Napoleonowi nic do tego.
— Więc ten pobór nakazany?... — zagadnął cicho pan Tadeusz.
— Ma — ma doniosłe znaczenie! Bardzo doniosłe! Ja wiem... wy tego nie lubicie, panowie! Obowiązek! Każda piędź ziemi musi złożyć podatek krwi... Prawo odwieczne.
— Nie przeczę! Ale przyznaj mi, pułkowniku, że przecież ta biedna Galicja nie miała jeszcze czasu, aby się zawziąść w miłości dla spraw wiedeńskich.
— Wiele, wieleby o tem można mówić! Są tu dwie racje!... Mnie się nie pytaj! Jam nie polityk! Jakby sądzić przyszło, to... djabli wiedzą!... Moja rzecz słuchać!... Poboru i ja nie cierpię — zwłaszcza tu, u was!... Rąk i tak mało do pracy!... Ale kto temu winien? Masz, nikt inny tylko Bonaparte! On ludzi w pole wyprowadza, on durzy za nim lecą ci emigranci. Szaleństwo!...
— Pułkowniku! Bierzesz im to za złe!? Gorszy cię?!...
— Mnie?... — przerwał żywo Wassenfeld. — tu o mnie 15 mowy niema!... Tylko ludzi szkoda! Dokąd ich to zaprowadzi!?... Niedość jeszcze biedy!... Niespełna rozumu...
Pan Tadeusz chciał ująć się za tak ostry sąd — lecz w izbie ukazała się Janka zakłopotana, zapłoniona i jęła prosić na wieczerzę.
Pułkownik porwał się z miejsca i z posuwistym ukłonem podał młodej gospodyni ramię, aby ją do stołu poprowadzić.
Przy wieczerzy rozmowa potoczyła się gwarno a ochoczo. Wassenfeld ścigał gładkie liczko Janki, sadził się na komplementy, roztaczał całą swą obozową dworność, a w uprzejmościach się rozpływał. Gdy nadto po sutym bigosie na stole ukazała się dobrze omszała butelka, w starego pułkownika jak gdyby nowe wstąpiło życie. Miotlaste wąsy szarpał z fantazją, ostrogami pobrząkiwał, dzwonił pałaszem, a ku panu Tadeuszowi się chylił i za ręce go ściskał.
— Dobrze mi tu u was! Bardzo dobrze... Jakbym odżył dzisiaj!... Opatrzność was tu sprowadziła! Jeden dom przynajmniej serdeczny! My z pani mężem przylgnęliśmy do siebie odrazu! Ja wiem, Mólski komisarz wam niechętny, lecz do czarta, von Wassenfeld jeszcze coś tu znaczy, jeszcze on coś wskóra, jakby było potrzeba. Na zdrowie! Za pomyślność!
Pułkownik pociągnął raz i drugi z kielicha i dodał ciszej:
— Gdy patrzę na was, młode lata przychodzą mi na myśl. Dobre lata. Eh! Może to na moje utrapienie... przywiązuje się człowiek do ludzi... a potem ciężko się rozstawać.
— Czyżby pan pułkownik myślał odi nas rejtero-wać? — zapytała ciekawie Janka.
— Ani mi to na myśli! Ale cóż, służba... Rozkaz przyjdzie i w jednej chwili... Bóg wie, gdzie może mnie zapędzić!
— W czasie wojennym! — poprawił pan Tadeusz.
Wassenfeld nachmurzył się, a po długiej pauzie obejrzał się po izbie, jakby chcąc sprawdzić, czy niema kogo ze służby w pobliżu, i szepnął: 16
— Co tu ukrywać... wojna jest...
Pan Tadeusz pobladł zlekka. Janka nachyliła główkę ku pułkownikowi.
— Z kim?! — rzucił gorączkowo Zabielski.
— Z kim?... Chyba nie mam potrzeby mówić!... Przyszedł już rozkaz... Lada dzień wymaszerujemy, tylko pobór rekruta mamy skończyć! Nadejdzie tu po nas zbierająca się brygada generała Bikinga... pójdziemy pewnie prosto... do Warszawy!
— Do Warszawy! — zawołał ze wzruszenia Zabielski.
Wassenfeld spojrzał niepewnie na młodego burmistrza i odrzekł obojętnie:
— Do Warszawy... tam, skądby nam na tyłach armji grozić mogło niebezpieczeństwo.
— Ależ! — ozwał się gorąco pan Tadeusz. — Jeżeli wojna z Napoljonem... to... cóż zawiniło Księstwo Warszawskie?
— Zawiniło!? Wojna! Więc wojna ze wszystkimi, co powiadają się być stronnikami Bonapartego! My zresztą wkroczymy do Księstwa, jako sprzymierzeńcy!... Arcy-książę Ferdynand d’Este jest bardzo wspaniałomyślnym. Jeżeli ludność zachowa się spokojnie, może być pewną jego łaskawości!
Janka milczała zadumana.
Pan Tadeusz gryzł wargi niecierpliwie.
— Więc wojna wypowiedziana?! — zagadnął niepewnym głosem.
Pułkownik pociągnął potężny haust wina i rzekł, ociągając się:
— Wypowiedziana! Jak będziemy w Warszawie... wówczas dowiedzą się o niej!... Na to jest dosyć czasu!... Z Bonapartem niema żartów! Tu nie idzie o groźby, lecz o wojnę!... Im później o niej się dowiedzą, tem lepiej!...
— To... podejście! — zauważył Zabielski
— Zbawienie dla tego Księstewka!... Tak, może myślałoby o oporze! Naraziłoby się na niepotrzebny rozlew krwi... a tak, złoży broń bez wystrzału... Bonaparte będzie
Rok 1809. T. Ł H 17 pewno walczył... ale tym razem nie dotrzyma placu!... Nasza armja...
Wassenfeld urwał nagle i powiódł wzrokiem po zadumanych twarzach Janki i Tadeusza.
— Was to nie cieszy?! — zapytał raptownie.
Zabielski uśmiechną! się kurczowo.
— iCieszy? Pułkowniku — wojna nawret zwycięska zbyt wiele smutków sieje, aby radować się jej można.
— Masz burmistrzu rację!... Chociaż, darujcie, gdybym was nie znał... gotówbym był podejrzewać o sprzyjanie Bonapartemu!
— Nie pułkowniku, my sprzyjamy tylko sprawiedliwości.
— Wiem, wiem! I nie wątpię! Macie dowód, że wygadałem się przed wami z tajemnicą!... Lecz jestem zupełnie spokojny. Wam zawierzyłbym bodaj własną głowę. Mało w naszym rządzie cyrkularnym jest tak sumiennych urzędników!
Janka pokręciła noskiem — zdawało jej się, że może byłoby lepiej, gdyby pan Tadeusz był mniej skrupulatnym.
— Tak, tak! — ciągnął dalej Wassenfeld — byle teraz z tym poborem skończyć, a potem co Bóg da!...
— Zapewne! — przytwierdził oschle Zabielski. — Byle z poborem... Chociaż — dodał niepewnie — sam nie wiem, co począć... jeżeli mi pułkownik nie pomoże w tym razie... sam nie wiem.
— Cóż takiego?! Do czarta, przecież możecie ze mną robić, co wam się podoba!... Mówcie!...
Zabielski spojrzał znacząco na Jankę i rzekł, akcentując każdy wyraz:
— Mości pułkowniku! Nie dla tego, abym się uchylał... lecz wypadła mi ważna sprawa! Na tydzień może chciałbym wyjechać!...
— Gdzie? Dokąd?
— Niedaleko!... Zawsze dzień drogi za Iłżę!... Właśnie za Iłżę do... Krzyżanowic!... Nie do samych Krzyżanowic... jeszcze w bok kilka wiorst...’ 18
Wassenfeld utkwił swój bystry wzrok w Tadeuszu. Janka pobladła zlekka.
— Do Krzyżanowic!... Pilna sprawa?
— Bardzo, bardzo pilna.
— Zważcie, w jakim czasie myślicie! — upomniał pułkownik.
— Otóż ten czas i mnie niewoli!... chcę więc urząd na Mólskiego zdać... tymczasem, a samemu ruszyć w drogę skoro świt!
— No, no! Taki nagły wyjazd!... Przecież werbunek!... Nieobecność twoja może ci w dalszej karjerze zaszkodzić!
— Pułkowniku! Istotnie... ale co robić!... Właśnie dawny komornik mego... teścia, dobrze mówię... teścia... ma pojutrze wypłacić sumkę na termin... kilka tysięcy dukatów...
Pan Tadeusz stropił się nagle i urwał. Wassenfeld gładził wypukłe czoło i wpatrywał się wciąż w Zabiel-skiego.
— Kilka tysięcy dukatów!... Piękny grosz! — Tak panie pułkowniku! — wmięszała się nagle Janka. — Musi, bo przepadnie... wszystko! A jeszcze niech zawierucha nadejdzie!
— O nią mi idzie! — podchwycił raźniej Zabielski! Jeżeli nie zdążę, potem ani myśli o odebraniu!...
— Zapominasz, burmistrzu, iż załogom nakazano zdwoić baczność...
— Mólski da sobie radę, naw’et kontent będzie, do odznaczenia sposobność mu się nadarzy!...
— A co pan pułkownik — odezwała się znów Janka — pewno nam dopomoże!... Musimy!
— Cha! Niechże i tak będzie!... Tylko jeden warunek!
— Zgoda! Bodaj dwa nawet!...
— Że pan pojedziesz sam, a żona zostanie tutaj... pod moją opieką!...
Zabielski pobladł.
— Janka ma zostać? Ależ pułkowniku!
— Musi zostać!... Nie bierz mi tego za złe!... Zezwa 19 łając na twój wyjazd nagły, czynię odstępstwo od instrukcji, niechże przynajmniej mam zakładnika. \Pąj^£Fądeusz chciał oponować, lecz Wassenfeld rzekł z nacisKiem:
— Wierzcie mi, iż robię wiele!... Inaczej nie mogę!...
Pułkownik urwał nagle i próbował na inny przedmiot skierować rozmowę, lecz ta się nie kleiła. Zabielski częstował jeszcze winem. Wassenfeld pił, trącał się kielichem, przepijał do Janki, aż w końcu podniósł się ociężale i jął się żegnać.
— Więc jutro, panie burmistrzu, ruszacie?!...
— Ruszam! — powtórzył głucho Zabielski.
— Darujcie mi ten warunek... ale wam wyjdzie na pożytek, bo wrócicie teraz daleko prędzej... a gdybyście wyjechali z całym dworem, kto wie, czyby jaka denuncjacja nie zmusiła mnie do wysłania pogoni.
Wassenfeld uścisnął rękę Tadeusza, skłonił się zamaszyście Jance i wyszedł.
Gdy młodzi małżonkowie znów znaleźli się sami w alkierzu, Janka osunęła się bezwładnie na krzesło i ukryła twarzyczkę w dłoniach. Pan Tadeusz ukląkł przy niej i jął, ręce jej odrywać.
— Januś moja! Co tobie!... Rozchmurz się.
— Jedziesz?! — szepnęła Janka drżącym głosem.
Zabielski porwał się nagle i jgł wielkimi krokami mierzyć izbę.
— Czy jadę? Kochanie ty moje!... Sam nie wiem!... Chciałem z tobą razem... Lecz bez ciebie!... Nie — niepodobna! Skąd mi laka myśl postała nagle w głowie! — Nie, nic nie pomogę, nic nie zmienię... nieszczęścia nie odwrócę!... Trudno! Już zostanę tym austrjackim burmistrzem!
— Więc przeczucie mnie nie omyliło?... Myślałeś?!...
— Do Warszawy cichaczem umknąć... aby przede-wszystkiem uprzedzić o grożącem niebezpieczeństwie, a samemu wydostać się z tego piekła!... Januś, daruj mi! Widzisz, rodzic twój nie pozwalał naw’et myśleć o przeniesieniu się do Księstwa. Teraz wolne mamy ręce... W głowie mi się mroczy! Niewiele podobno spodziewać 20 się możemy od przyszłości!... Iluż jest w tem, co ja, położeniu! Przeznaczeniem mojem było widocznie, ^ abym był bezsilnym widzem nowego najazdu Austriaków!. A przecież, gdyby tam wiedziano o zbieraj ącejsię burzy... kto wie?...
W oczach Janki zabłysły gorączkowe ognie.
— Więc pisanie wygotuj i wyślij kogo natychmiast!
— Niepodobna! Tyle zaufanego nie mam, a gdyby przejęli list, snadnie dojśćby mogli autora! Wówczas zgubiłbym i ciebie i siebie!... Ha, cóż! Nie mówny o tem więcej.
— Więc jedź bezemnie! — odezwała się z mocą Janka.
Pan Tadeusz spojrzał na szkarłatami okrytą twarz żony, na energicznie zsunięte brewki, na zacięte jej usteczka i zdumiał się.
— Jakto, Januś... bez ciebie!...
— Ja zostanę, poczekam, wrócisz.
— Wrócę... zapewne!
— Jedź, jedź, nie zwlekaj! — zachęcała drżącym głosem Janka. Jeżeli ta wiadomość może tak zaważyć, nie wolno się ociągać!
— Zdradzę zaufanie pułkownika!
— Albo ziemię, która nas wydała!...
— Prawda! A jeżeli!?... Nie! Bóg cię natchnął myślą poczciwą!
— Czasu... wiele nie potrzebujesz — byłeś dotarł do Warszawy... może do granicy wystarczy!?... A potem w’racaj!
— A gdyby tu coś zaszło?...
— Bądź spokojny!... Ja sobie poradzę. Jest stary Łukasz! Zresztą nic nie lękam się o siebie!...
Pan Tadeusz spoglądał z uwielbieniem na Jankę. Mial ją za tak słabą, tak płochliwą, aż oto znajdywał w niej tyle hartu, tyle odwagi...
Zabielski chciał coś jeszcze mówić, lecz Janka nie dała mu przyjść do słowa i natychmiast jęła przygotowywać dla męża zawiniątko, troszcząc się o każdy drobiazg i układając plan całej drogi. Uradzono, że pan Tadeusz 21 własnym wózkiem dojedzie do Iłży, a tam dopiero wynajmie konie do Radomia, a z Radomia do Warszawy.
Janka pobiegła sama wydać rozkazy parobkowi — pan Tadeusz zaś wysunął się do kancelarji magistrackiej, w rynku położonej, i tam jął samemu sobie wygotowywać glejt na przejazd granicy, mianując siebie samego Wojciechem Starczyńskim, obywatelem obwodu ostrowieckiego.
Kiedy glejt był już upstrzony pieczęciami, pan Tadeusz nakreślił jeszcze kilka słów do Mólskiego o tem, że sprawy familijne niewolą go do wyjazdu na dni kilka pod Iłżę i że obowiązki swoje powierza jego — Mólskiego — pieczy, i powrócił do domu.
Pan Tadeusz wahał się jeszcze, ociągał z wyjazdem. Bał się następstw swego kroku, bał się o Jankę, bał 0 przyszłość.
Prawił niby o intencjach, które go do kroku tego skłaniają — a w głębi może był przygotowanym, aby silniejszemu argumentowi Janki ustąpić i wyjazdu zaniechać. Lecz, o dziwo, Janka nie wymówiła jednego słowa, mogącego zachwiać postanowienie. Przytwierdzała nawet spodziewaniom rychłego powrotu.
Aż panu Tadeuszowi zrobiło się przykro.
Po tej tkliwej przywiązanej Jance nie spodziewał się był takiej oziębłości. Jeszcze był pewien, że może przy pożegnaniu dostrzeże silniejsze wrażenie, może usłyszy słowo „zostań“. Ale w Jance snać zaszła nagła a nieoczekiwana przemiana.
Gdy Tadeusz ostatni pocałunek składał na jej czole, zmrużyła powieki i szepnęła:
— Jedź!... Dotrzyj!... Powinieneś!... Niech cię Bóg prowadzi!
Pan Tadeusz wzruszony, a bardziej może podrażniony — wskoczył prędko do wózka. Konie ruszyły szybko 1 znikły w mgłach szarzejącego poranku.
Janka przez czas jakiś ścigała rozpalonym wzrokiem oddalający się wózek, a potem wróciła ociężale do alkie-rzyka i tam padła zemdlona.
II.
Ze ściśniętem sercem jechał pan Tadeusz do Iłży. Ziąb lutowego poranku przejął go wskroś i jakby zmroził w nim te zapały, które wyrwały go z domowego a tak niedawno rozetlonego ogniska. Przedsięwzięcie, zrazu łatwe do wykonania, teraz spiętrzyło się w oczach jego w rozliczne trudności a przeszkody. Lada chwila mógł na pierwszej rogatce wzbudzić podejrzenie i dostać się w ręce żandarmerji polowej. Gdybyż jeszcze miał pew^ność, że wiadomość, z jaką jedzie, nie będzie spóźnioną, że istotnie czynem swoim odda przysługę...
Zniechęcenie nurtowało w panu Tadeuszu. Wyrwał się zgoła niepotrzebnie. Co tu jego mizerna figura po-módz lub znaczyć mogła? Kancelistą był sobie cichym przez tyle lat — no i działo mu się nienajgorzej. Prawda, dokuczliwą była ta kancelarja. A co jeszcze w Rządzie Cyrkularnym Lubelskim nieraz brała go ochota z Austrja-kami rozbrat wziąć i uciec bodaj za morza... Ba — kiedy znów i do wojaczki nie miał serca. Kto wie zresztą, żeby się była okazja znalazła!... Był czas nawet, że kiedy mu imć pan Gluski córki bronił a śluby odkładał — w panu Tadeuszu zbudziła się jakaś desperacka myśl za Napoleonem wędrować. Pan Podhorodeński powstrzymał — i w samą porę! Tamto bodaj rozsądniejszem było, niż dzisiaj...
Pan Tadeusz wzdychał a sapał gniewnie — sobie samemu czyniąc wyrzuty. To znów chciał na woźnicę zakrzyknąć, aby do dom nawracał... ale wówczas jawiły mu się smutnie patrzące oczy Janki, a w uszach dźwięczały mu ostatnie jej słowa: Jedź... powinieneś!... 23
Już dobrze dniało, gdy wózek pana Tadeusza stanął na rynku w Iłży. Zabielski odprawił pachołka do zajazdu, a sam jął przepytywać się leniwie o konie do Radomia. Usłużny żydek dobył go z kłopotu, prędzej, niż się pan Tadeusz spodziewał. Sznur cały bryk ładownych stał już na trakcie gotowy do wyruszenia. Gromada kupców radomskich zbierała się z gorączkowym pośpiechem, byle do domu przed szabasem zajechać.
Młody burmistrz ani się spostrzegł, gdy wyrwano mu z rąk węzełki, ulokowano w wasągach, a za niemi i jego samego.
Pan Zabielski fukał, srożył się, lecz uległ, choć jeszcze sobie samemu nie wierzył, aby istotnie do Warszawy jechał. Jeżeli nie za Radomiem, to gdzie pod granicą utknie, zatrzymany przez straż, wysumituje się, no i potem, no-lens volens, zawróci do Ostrowia. Gdyby był już taką przeszkodę napotkał — wcaleby się nią nie strapił — może radby ją powitał... Trzeba jej było na zabicie w sobie nieznanej mu dotąd alteracji która dręczyć go zaczęła. Oto zdało mu się, że jakiś dźwięk nieznany zrywa się w jego piersi i woła nań, że wierzby przydrożne, podmuchem wiatru kołysane, chwieją zlodowaciałemi kiściami a jęczą na mrozie, że, wyglądająca z pod białych puchów, ziemia pogląda ku niemu smutna, zczerniała, a z pod załamanych strzech, pochylonych chat, opustoszałych sadyb spływa ku niemu żal ostry, gryzący.
Pan Tadeusz otrząsnął się zabobonnie i, aby myśli odpędzić, spojrzał ku skulonej postaci dziada, siedzącego w kącie bryki i zagadnął:
— A wy dokąd!?
— Do Radomia, miłościwy panie!
— Po co wam!?... Nie lepiej doma siedzieć przy piecu... niż stare lata po mrozie włóczyć!...
— Oj prawda!... Nie z woli jadę!... Bieda gna, pędzi człowieka!...
— Hm! Nie macie nikogo!?
— Nie mam i mam!... Zwyczajnie na świecie! Młodzi się rozbiegną!... Cóż? Staremu trzeba za torbę, za kij — kiedy inaczej nie można! 24
— Pewnie! pewnie! — mruknął niedbale pan Tadeusz i, sięgnąwszy do woreczka, wetknął dziadowi kilka srebrniaków.
— Bóg zapłać miłościwemu panu! I za mnie i za to niebożę.
Zabielski podniósł oczy w stronę, gdzie dziad wskazał, i teraz dopiero spostrzegł tęgiego wyrostka, któremu ledwie para bystrych, świecących oczu z pod nasuniętej na czoło czapy wyglądała.
— Wasz chłopak?!
— Tak jakby i mój!
— Czasby mu do roboty!
— Oj — czas, czas wielki! przytwierdził dziad z przekonaniem. — Jeno właśnie trzeba mu obejścia!... Ciuła się powoli — lecz gdzie jeszcze!...
— Do rzemiosła go chcecie?
— A no juści! — uciął dziad i umilkł, mierząc Tadeusza matowem spojrzeniem swych wyblakłych oczu.
— Hm! Dobrze! Trzeba! — przytwierdził obojętnie Zabielski i wrócił do gnębiących go myśli.
W Radomiu o konie było panu Tadeuszowi trudniej. Żydkowie ani słyszeć nie chcieli o drodze w dzień sobotni, okoliczni wieśniacy po dniu targowym już się rozjechali. Zajazdy świeciły pustkami.
Pan Tadeusz dosyć obojętnie zdecydował się na przeczekanie, znów podając się intencjom zaniechania dalszej podróży. W ustronnej karczmie, tuż przy trakcie warszawskim, upatrzył był sobie nocleg i tam zmierzał z tobołkami, przemyśliwając nad tem, czyby nie lepiej było rozpytać się o znanego mu z dawnych lat imć pana Lubienieckiego, woźnego trybunalskiego. Właśnie chciał dla samej bodaj ciekawości zagadnąć przechodzących mieszczan, gdy wtem usłyszał dobrze mu znajomy głos:
— Witam waćpana.
Tadeusz obejrzał się i skłonił niepewnie wpół przegiętej figurze.
— Witam!... Lecz wybacz waszmość... nie wiem, kogo!
— Che — che! — zaśmiał się nieznajomy, podsuwając się nieznacznie. — Mości Zabielski! Nie poznajesz-że 25 mnie!? Takżem się zmienił, do kaduka?! Schudło się trochę — ba, bo nie było mnie komu promować na bur-mistrzówkę!
Tadeusz postąpił krok naprzód i teraz dopiero poznał był żółtą, zawiędłą przedwcześnie twarz Dyzmy Rudzkiego, dawnego kancelisty.
— A... imć Rudzki! — ozwał się ze zdumieniem Zabielski, nieprzyjemnie zdziwiony niespodziewanem spotkaniem.
— Widzisz, waćpan! Góra z górą!... Weselisko, słyszałem!... che — che!!...
— Tak... właśnie!
— Ba! I cóż tu waćpan w tych stronach?!
— Pilne sprawy wypędziły mnie! Mus!!
— Wierzę, wierzę!... Z lada powodu młodej żony by się nie odbiegło! Rozumiem!! Che — che!... Rudzki umie zmiarkować!... No — no! Teraz mi się waćpan nie wykręcisz!... Do licha, przecież przepić do siebie pozwolisz!?... Tyś wzrósł na personata! Phi... A ja skromny człek, ot ledwie się trzymam! Jeden w górze, drugi w dole!... Che — che!
Rudzki śmiał się sucho, ironicznie, mrugał mdłemi, świdrującymi oczkami i zapraszał Zabielskiego na poczęstunek. Panu Tadeuszowi nie sporo było. Rudzkiego znał dawno, lecz jakąś niewytłumaczoną niechęć do niego żywił. Rudzki był nawet podobno pilnym i zdolnym kancelistą, miał wielkie zachowanie u Austrjaków, przeszedł wielu kolegów, a mimo to zginął był nagle z bruku lubelskiego. Powiadano wówczas, że jakiś ważny niezmiernie zajął urząd, że wielka karjera stanęła przed nim otworem. Nikt wprawdzie nie umiał nic pewniejszego się dowiedzieć. Rudzki przepadł, zniknął bez słowa pożegnania. A że wogóle był nie łubianym, więc nie troszczono się o kolegę, ani nie starano się zajmować domysłami.
Pan Tadeusz odpowiadał ozięble na zaproszenia Rudzkiego, lecz ten nastawał uporczywie.
— Nic nie pomoże!... Gratka się trafiła!..,
— Zdrożony jestem!... Do zajazdu pora. 26
— Doskonalel Idę z waćpanem! Ja przecież także popasam tylko! A gdzie waćpan myślisz?
— Ja do karczmy, przy trakcie warszawskim!
— U Dzięcioła?! Che — che! Więc niema targów, bo i ja tam nocuję!
Tadeusz powlókł się niechętnie z Rudzkim.
W drodze ten ostatni jął wypytywać Zabielskiego, zagadując niby niedbale:
— Więc... waszmości sprawa pilna dokuczyła, tak?!
— Aha!... Po niewoli musiałem! Psi czas!
— Z Ostrowia do Radomia! Szmat drogi!... Może wam wygodzie czem? Znam tu niejednego!
— Dziękuję!... Ja w okolicę.
— Ja także.
Pan Tadeusz zmierzył niepewnem okiem Rudzkiego. Ten ostatni ciągnął dalej:
— A wy w którą stronę?
— Na lewo i potem przed się! — rzucił niecierpliwie Zabielski.
Rudzki zaśmiał się sucho.
— Che... che!... Coś jakby i ja.
Tadeusz zbył milczeniem odpowiedź Rudzkiego i przyśpieszył kroku, aby prędzej zdążyć do karczmy. Rudzki wciąż dogadywał i rechotał półgłosem:
— Che... che!... Burmistrzu dobiodzieju! Gdyby nie dawna znajomość, myślałbym, że wam nie po myśli moja kompanja... Che... che!... Ja to rozumiem! Rudzki wie... Żona młoda, a tu bałamuctwo urzędowe. Co?... Ciężko było odjeżdżać... Co?... Che — che!... Znamy się na tem. Ale, przecież macie komisarzem Mólskiego!... Da sobie radę! Dalipan, nie w ciemię bity!
Zabielskiego ręka świerzbiła. Lecz chcąc uniknąć starcia, usta zaciął i udał, że nie rozumie przymówek.
Ale od Rudzkiego nie było tak łatwo się odczepić, jak mu się zdawało z początku. W karczmie dawny kolega przysiadł się na dobre do Tadeusza i na chwilę go nie odstępował. Zabielskiego to natręctwo zaczęło bawić w końcu. Coraz lepiej odcinał się Rudzkiemu. Ten znów 27 zawsze miał na ustach ten sam śmiech nerwowy, nieszczery.
W karczmie było gwarno. Stoły obsiadały gromadki ubogiej szlachty, rozprawiając półgłosem. Kilku mieszczan kiwało się apatycznie nad dzbankami piwa — w rogu izby, na ławie, rozparło się trzech oficerów austrjackich i hałaśliwą wiodło rozmowę. Niemczyzna raz po raz głuszyła wszystkich. Szlachta niechętnie zerkała ku mundurom oficerskim, mieszczanie poglądali z podełba. Oficerowie nie zwracali na to uwagi i zachowywali się coraz wrzaskliwiej, każdy ich ruch, każdy wyraz mówiły — my tu jesteśmy panami, my rządzimy, my rozkazujemy.
Pana Tadeusza podrażniło to.
— Tamtym zdaje się, jakby byli sami! — zauważył niechętnie.
— Che... che!... Mości burmistrzu! Są tu jak u siebie... Prawda?.:. Czas na nich!
Zabielski chciał przytwierdzić, lecz pochwyciwszy świdrujące spojrzenie Rudzkiego, umilkł.
Tymczasem z pod szynkwasu wysunął się na środek izby opasły łyk i z oznakami zadowolenia zbliżył się do stołu Zabielskiego i Rudzkiego.
— Ja tu waszmościów szukam, a waszmość panowie akurat razem siedzą.
Pan Tadeusz teraz dopiero poznał w przybyłym łyka, którego był się rozpytywał o konie.
— Za godzinę jedziemy.
— To bardzo dobrze! — mruknął obojętnie Zabielski.
— Waszmość panowie...
— Ja tylko jeden! — przerwał Tadeusz.
— Kiedy bo... proszę waszmości... ten pan także przepytywał się o konie do granicy... i wcześniej jeszcze. Bryki nie opłaciło mi się i dla dwóch wytaczać... ale kiedy znalazło się jeszcze dwóch innych...
— Nic nie rozumiem.
— Che... che!... Mości burmistrzu... Więc wy dokąd?...
— Pod Warkę, w pilnej sprawie.
— Pod Warkę?... Patrzaj — więc pojedziemy razem.
— A tamci dwaj jeszcze co za jedni? 28
— Et!... Biedota sobie...
Zabielski chciał się wymówić, lecz Rudzki nie dał mu przyjść do słowa.
Umowa stanęła, że za godzinę łyk czekać będzie na rynku z końmi.
Po oddaleniu się łyka Rudzki jął bacznie poglądać ku Zabielskiemu, a gdy ten zbywał go wciąż półsłówkami, odezwał się poważnie:
— Panie Tadeuszu! Coś mi waćpan krzyw! Dlaczego? Ja cieszę się wielce z kompanji takiej... Więc trzeba wam?..
— Pod Warkę!
— A może — dodał ciszej Rudzki — chcielibyście uniknąć na granicznej rogatce?...
— Uniknąć, czego? — odparł pewnym głosem Zabielski.
— No... widzisz waćpan... Czasy takie.. Teraz może trudniej wydostać się. Żądają papierów...
Pan Tadeusz otworzył szeroko oczy.
— Waszmość dworujesz sobie ze mnie!
Ta prosta odpowiedź jakby zbiła z tropu Rudzkiego. Schylił głowę i z odcieniem uszanowania spojrzał na pana Tadeusza.
— Darujcie! — szepnął potulnie.
Rozmowa potoczyła się dalej, lecz wolna już od żarcików Rudzkiego. Dyzma mówił teraz cicho, spokojnie, a szyderczy jego uśmiech zginął w skurczonych dziwacznie ustach.
Pan Tadeusz nie słuchał prawie wynurzeń Rudzkiego o ciężkich czasach, o krnąbrności szlachty, a o biernem zachowaniu się chłopstwa które jedno bodaj umie ocenić dobrą wolę namiestnika austrjaclciego.
Noc już zapadła, gdy pan Tadeusz z Rudzkim usadowili się już na bryce, szczelnie otulając się kożuchami. Przed nimi, około woźnicy, rysowały się dwa skulone cienie. Konie ruszyły. Bryka potoczyła się, zgrzytając łańcuchami i piszcząc obmarzniętemi piastami. Pan Tadeusz pogrążył się w zadumie. Rudzki uważnie wpatrywał się w sylwetki nieznajomych. W końcu mruknął:
— Ciekawy jestem, co to za jedni?
— A ci!?... Cóż waćpanu po tem? 29
— Ba! Różni się teraz włóczą! Jeszcze pod granicą! Czasem dobrze wiedzieć!
W Jedlińsku, na popasie, podróżni wygramolili się z bryki, aby w przydrożnym zajeździe rozgrzać się i pokrzepić. Pan Tadeusz i Rudzki ruszyli żwawo naprzód i zasiedli do grzanego piwa w izbie gościnnej. Ledwie że się zdołali rozejrzeć, a z rozespania otrząsnąć, gdy weszli dwaj nieznajomi towarzysze podróży. Rudzki zerknął ciekawie ku obcym, lecz ci zasunęli się w przeciwległy kąt i półgłosem zagadali z karczmarzem, nie rozpinając opiętych szczelnie kubraków i nie odwijając postawionych kołnierzy.
Pan Tadeusz mimowolnie spojrzał ku obcym i zdumiał się. Twarz starszego wydawała mu się być uderzająco podobną do tw’arzy dziada, z którym przyjechał z Iłży. Chciał się był właśnie swoim domysłem podzielić, lecz Rudzki ozwał się pierwszy:
— No, dałbym sobie rękę uciąć, że tym nie po myśli byłoby spotkać się z patrolem!
— Może.
— Nawet zdaje mi się, że ja tych jegomościów zkąd-ciś znam!
— I mnie także!
— Widzisz waćpan! Pozwól! Dowiedzmy się, z kim mamy do czynienia!
Tu Rudzki podniósł głos:
— Czołem waćpanom! Dokądże to panów ziąb taki pędzi?
Starszy z nieznajomych poruszył się niespokojnie, a po dłuższej pauzie bąknął pod nosem:
— Ziąb, bo ziąb!
— Waćpanowie zdaleka?
Niebardzo!
— Waćpanowie dokąd?
— Jedną bryką z waćpanem!
— Może piwa z nami?
— Bóg zapłać, mamy swoje!
Rudzkiego oczy zatliły się ponuro. 30
— Przysiągłbym, że to nielada ptaszkowie! — szepnął do pana Tadeusza.
— Co nam do nich!? W drogę nie wchodzą!
— Hm! Tego niedość. Pozwólcie... Muszę ja im zajrzeć w oczy!
Rudzki podniósł się ociężale i jął nibyto od niechcenia zbliżać się do kąta, w którym siedzieli nieznajomi — lecz ci rzucili karczmarzowi pieniądze i zanim Rudzki zdołał się spostrzec, wstali pośpiesznie i wyszli z izby.
Dyzma żachnął się niecierpliwie i kazał karczmarzowi przywołać woźnicę.
— Co to za jedni ci dwaj?!
Woźnica wzruszył ramionami.
— Kto ich wie!
— Nie znasz ich?!
— Jak i waszmość panów! Ni mniej, ni więcej.
Pan Tadeusz poglądal ze zdziwieniem na Rudzkiego, nie pojmując tej jego ciekawości.
— Co waćpanu?!... Niech sobie!... Przecież jest nas dwóch!... Krucice mam dobrze opatrzone.
— Nie w tem rzecz.
— Więc?
— Długoby mówić!... — Nie podobają mi się!... No... ale sianem nie dam im się wykręcić.
— Co waćpan zamierzasz!?
— Zobaczymy!... — syknął groźnie Rudzki.
Po krótkim postoju, bryka potoczyła się dalej. Zabielski znużony podróżą, drzemał i kiwał się automatycznie. Rudzki także wydawał się śpiącym, lecz z pod nasuniętej na oczy czapy, ścigał majaczące się przed nim cienie nieznajomych, którzy, od czasu do czasu, zamieniali ze sobą jakieś wyrazy.
Dyzma nadstawiał uszu, pochylał się ku przodowi, niby to chwiejąc się bezwładnie w takt dygoczącej bryki; raz zdawało mu się, iż słyszy swoje własne nazwisko, wymawiane z naciskiem, ale chrzęst łańcuchów zgłuszył szeptem prowadzoną rozmowę.
Ujechano tak z dobrą milę. Aż na drodze jęły rysować się cienie chat, a tu i ówdzie migotać niepewne światełka. 31
Woźnica się ocknął i zaciął konie.
— Hej! A co to za wieś!?... — rzucił Rudzki.
— Ksawerów! Zaraz nadjedziemy na rogatkę!
Nieznajomi poruszyli się niespokojnie.
Rudzki uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem i pociągnął Tadeusza za rękaw.
— Mości Zabielski, rogatka!...
Pan Tadeusz otrząsnął się ledwie z drzemki, gdy bryka zatoczyła się gwałtowniej i stanęła. Z chaty przydrożnej wysunęła się gromadka ludzi z pochodniami.
— Co to?! — mruczał rozespany Zabielski.
— Nic! Patrol strażniczy! — odparł flegmatycznie Rudzki.
Patrol zbliżył się tymczasem do bryki. Idący przodem podoficer zadał kilka pytań woźnicy, przerzucił podane mu przez nieznajomych papiery, a następnie podszedł do Zabielskiego i Rudzkiego. Tu legitymacja poszła nierównie szybciej. Podoficer rzucił okiem na pieczęcie i odezwał się sucho w stronę stojącego przy szlabanie szyldwacha:
— Fertig!
Zawiasy szlabana już zgrzytnęły, konie potrząsnęły raźno łbami, lecz Rudzki pochylił się ku podoficerowi i szepnął doń kilka wyrazów po niemiecku.
Podoficer cofnął się raptownie.
— Halt! — rozległa się ponownie komenda. A równocześnie podoficer przypadł do dwóch nieznajomych.
— Zsiadać natychmiast! — Aresztuję was!
— Co? za co? — bronił się starszy.
— Dowiecie się później! Dalej!... Herman!... Hans! Do mnie!...
Strażnicy skupili się około podoficera, mierząc groźnie skurczone postacie nieznajomych.
— Jak się ważycie!? Mamy papiery w porządku!
— Słuchaj ty! — warknął zajadle podoficer. — Chcesz, żeby cię za uszy ściągnąć!?... Brać ich!... Ja wTas tu rozumu nauczę!...
Strażnicy wyciągnęli żylaste ręce ku nieznajomym, lecz w tejże chwili starszy z nich porwał się z miejsca i powalił najbliżej stojącego uderzeniem pięści i, zanim podoficer 32 i pozostali żołnierze zdołali się opamiętać, wyskoczył na ziemię na przeciwną stronę bryki, wołając groźnie na towarzysza:
— Do mnie tu, Jędrek!
Nazwany Jędrkiem targnął ku przodowi i już miał wyskoczyć, gdy Rudzki przytrzymał go za połę kubraka.
— Poczekaj, kawalerze, dokąd ci tak pilno!? — syknął Dyzma.
— Szpiegu austrjacki! — huknął starszy z nieznajomych.
— Ognia do nich! — pienił się podoficer, dobywając pałasza.
— Do mnie tu! — krzyczał Rudzki, któremu krzepki snać młodzieniec z rąk się wyrywał.
Żołnierze rzucili się ku bryce. Dwa strzały padły jeden po drugim. Jedna z kul gwizdnęła tuż około zalterowanego pana Tadeusza. Ku piersi szamocącego się z Rudzkim młodzieńca wysunął się już był bagnet karabina. Ale starszy jego towarzysz wspiął się na brykę i, odepchnąwszy oniemiałego ze strachu woźnicę, schwycił gwałtownie za koniec karabina i wyrwał go z rąk żołnierza, a potem zamierzył się na Rudzkiego. Dyzma puścił połę kubraka i zsunął się z bryki ku napastnikowi.
— Za mną! Z tej strony! Mości Zabielski, do mnie!
Austrjacy skoczyli na pomoc Rudzkiemu.
— Jędrek, bierz za krucicę! — komenderował dalej starszy z nieznajomych, młynkując przed sobą karabinem.
— Masz ją! — zaśmiał się Dyzma i wypalił z pistoletu. Kula trafiła starszego w nogę. Ugodzony zatoczył się; nie tracąc atoli przytomności, odpierał razy, zadawane mu bagnetem.
— Poddaj się! — groził podoficer, zachodząc z boku.
— Poddaj się, bo będziesz wisiał! — rechotał Rudzki.
— Dyzma, milcz!... — Kto jesteś — ty tchórzu!?
— Jędrek, pal mu w łeb!...
Młodzieniec wystrzelił, lecz chybił. Żołnierze śmielej natarli. Staremu już sił brakło. Dwóch piechurów opatrywało zamki karabinów, aby do pewnego strzału się złożyć.
Rok 1869. T. I. 8 33
— Muszę się z wami poznać bliżejl... Muszę ja z wami pogadać!...
— Cel! — rozkazał podoficer.
— Stójcie! — wołał Rudzki. — Ja muszę ich mieć żywcem!
— Nigdy! Słyszysz, szpiegu?
— Zobaczymy! — śmiał się dziko Rudzki. — Powiesz ty więcej przy węgielkach!... Zachodzić mu z tyłu!
— Z tyłu! Poczekaj, przechero! Szymon, wal nie pytaj! Na to zawołanie siedzący na bryce woźnica, wyrwał zasunięty pod siedzeniem drąg i skoczył z tyłu na Austrja-ków, nie spodziewających się z tej strony napaści.
Raz i drugi zakręcił drągiem i uderzył po kaszkietach. Dwóch żołnierzy padło ogłuszonych.
Zanim spostrzeżono trzeciego przeciwnika, ten już zwalił z nóg podoficera. Żołnierze, przerażeni odsieczą, nie mogąc wśród panujących ciemności, spotęgowanych jeszcze migocącym się płomieniem pochodni, dosięgnąć przeciwników cofnęli się pośpiesznie.
Rudzki zaklął, zmuszony do ustąpienia. Młodzieniec, chowający się dotąd za plecami starszego swego towarzysza, sięgnął po karabin, leżący przy rozciągniętym na ziemi Austrjaku i natarł na Rudzkiego.
Dyzma odskoczył do bryki, wołając rozpaczliwie:
— Do mnie! Do mnie żołnierze!! Mości Zabielski, ratuj przed tymi opryszkami!
W dali rozległo się głuche dudnienie alarmującego bębna. Na skraju drogi migały już pochodnie.
Rudzki chciał umknąć, lecz drogę miał zagrodzoną. Jedynym ratunkiem dlań mógł być pan Tadeusz — lecz ten siedział bez ruchu, jak skamieniały, nie wiedząc, co ze sobą począć.
— Zabielski! — ryczał Rudzki, wijąc się przed wysu-niętemi ku niemu żądłami bagnetów.
— Czego waćpan!? — rzucił mimowolnie pan Tadeusz.
— Ratuj! Pal w opryszków!...
— Dyzmo! Szpiegu nikczemny... Tu twój koniec będzie!... Chciało ci się wypatrywać w Warszawie!? Pamię 34 tasz, kto ci plagi wyliczyć kazał przed dwoma miesiącami?
— Oskierko!! — zawył z wściekłością Rudzki i nagle odtrącił ręką bagnet i z puginałem wpadł na przeciwnika. Jędrek z Szymonem chcieli pośpieszyć z pomocą — ale żołnierze znów skupili się, a widząc nadciągającą pomoc, natarli śmielej. Rudzki dławił starego i mocował się z nim, Oskierko, któremu od postrzału noga silnie krwawiła, opierał się dzielnie, lecz w stalowym uścisku Dyzmy słabł i ledwie mógł utrzymać grożącą mu puginałem rękę. Po daremnym wysiłku — przechylił się i upadł. Rudzki przytłoczył go kolanami do ziemi i wzniósł rękę do ciosu.
— Ani mi się waż ruszyć, bo ci zagram na gardle!
— Łotrze!...
— Jeszcze słowo, a trzewie z ciebie dobędę!...
Naraz Rudzki zatrząsł się z przerażenia — ktoś z tyłu schwycił go za uzbrojoną puginałem rękę i szybkim ruchem w tył mu wyłamał.
Rudzki był jakby w kleszczach. Leżący pod nim Oskierko szastał się zajadle i cisnął lewą ręką. Napastnik z tyłu obezwładnił go równocześnie.
— Zabielski, ratuj!! — jęknął znów Dyzma.
— Jestem! — huknął dźwięczny głos pana Tadeusza, tuż za plecami Rudzkiego.
— Puszczaj mniel Chcesz tego nikczemnika bronić! Wiesz, że za nim listy gończe...
— Milcz! — przerwał pan Tadeusz. — Coś waść za jeden?
— Oskierko... kapitan drugiego pułku ułanów... Księstwa!...
— Puść go! — rozkazał sucho Zabielski, szarpiąc Rudzkiego
— Oszalałeś!... Chcesz wisieć z nim razem! Nigdy!... Do mnie warta!... Na pomoc!... Ty!
Dyzma nie dokończył — gdyż pan Tadeusz porwał go wpół, zatrząsł i odrzucił gwałtownie, uderzając obezwła-dnionem ciałem Rudzkiego o pudło bryki. Rudzki stracił przytomność.
Zabielski poskoczył ku Oskierce, pomógł mu powstać 35 i z nim razem sunął ku Szymonowi i Jędrkowi, którzy ostatkiem sił walczyli przeciwko przemagającej sile żołnierzy.
— Wal Jędrek! — wolał teraz Oskierko.
— Z tyłu im zachodzić! — wtórował pan Tadeusz, który, wyrwawszy z rąk osłabłego Szymona drąg, natarł z furją na Astrjaków.
W młodym burmistrzu — kanceliście, krew zagrała. Oczy mu krwią nabiegały. Mimo nastawione bagnety, mimo strzały karabinowe, następował, zadając krwawe razy. Austrjacy próbowali się bronić, lecz noc czyniła ich strzały ślepymi, dwoiła liczbę nieprzyjaciela. Gdy przecież Szymon z podniesionym karabinem, a za nim znów Jędrek Oskierko napadli na żołnierzy z boku, ci pierz-chnęli w nieładzie, nawołując się i szukając oparcia w nadciągającej ze wsi pomocy.
Oskierko postrzegł niebezpieczeństwo i zawołał:
— Za mną teraz! W pole!!...
Zabielski i Jędrek bez wahania poszli za biegnącym Oskierką. Szymon skoczył do woza, pochwycił za kobiałkę i poszedł za ich przykładem.
Austrjacy, spostrzegłszy ucieczkę, rzucili się w pogoń. Kiedy jednak cienie uciekających skryły się w czerniejącym na skraju pola zagajniku, odeszła ich ochota do dalszego pościgu.
Zabielski ze swoimi przygodnymi towarzyszami biegł tymczasem, ile siły stało, klucząc w zagajniku, aby zmylić ślady. Zagajnik atoli przeszedł w las, mocno podszyty od dołu, zawalony tu i ówdzie, snać przez huragan, kłodami drzewa, pełen zdradliwie sterczących pni spróchniałych śniegiem przyprószonych dołów, a rozwierających się nad grzązkiemi błotami powłok lodowych. Uciekający zwolnili kroku, lecz szli jeszcze.
Po godzinie takiej drogi Oskierko nagle przystanął, oparł się o sosnę i rzucił głucho:
— Kroku dalej stąpić nie mogę.
— Co waćpan?!... — zagadnął z niepokojem Zabielski.
— Noga! — jęknął Oskierko.
Szymon z Jędrkiem pośpieszyli Oskierce z pomocą. 36
Usadowili go na kłodzie drzewa i jęli opatrywać mu ranę, trzeźwiąc wódką, dobytą z kobiałki.
Pan Tadeusz przysiadł także na kłodzie i dyszał ciężko. Skronie mu pulsowały, ręce drżały. Jeszcze nie mógł odzyskać równowagi po przebytych tylko co wypadkach, jeszcze nie umiał zdać sobie sprawy, jak się to stało, że oto teraz znajduje się w lesie pośród obcych mu zgoła ludzi.
Bił się przecież tam! Stawił opór!... Nic podobnego w życiu mu się nie przytrafiło!... A jak cofali się przed nim!...
Zabielski uśmiechnął się sam do siebie z zadowoleniem.
Nagle uczuł jakieś niezrozumiałe dlań ciepło na lewym policzku. Sięgnął ręką. Zdało mu się, że strumień potu. Spojrzał mimowoli na rękę — wydała mu się czarną. Otarł ją o śnieg. Na śniegu ukazały się ciemne plamy... Dotknął po raz drugi, trzeci, za każdym razem wycierając rękę, — plamy na śniegu zwiększały się... Wiatr mroźny szczypał go dotkliwie w lewy policzek.
Pan Tadeusz wziął grudkę śniegu i przyłożył do twarzy — odjął, grudka była czarną prawie.
Wtem poprzez wystrzeliste sosny wyjrzał rąbek księżyca. Plamy na śniegu poczerwieniały. Zabielski pochylił głowę bezwładnie.
W oczach jęły mu się ukazywać świetlane płatki i otulać kłębami pary, znaczącej każde drgnienie jego oddechu, a w końcu rozpływać w mgłach nieuchwytnych i jasnych koliskach...
— Janka! — szepnął cicho pan Tadeusz i jakby wyciągniętymi do uścisku ramionami szukając tej, którą był widział tak siebie bliską a tak uchwytną.
— W drogę! Czas! Dosyć bałamuctwa! — rozległ się znów raźny głos Oskierki.
— Wstawaj waszmość! — dorzucił Jędrek.
— Idę! — jęknął pan Tadeusz. Zebrał siły, podniósł się, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na zmarzłą murawę. 37..... k................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................... *>.....
III.
Pan Tadeusz z wysiłkiem uniósł ociężałe powieki i znów je zmrużył, jakby szukając w umyśle swym tłumaczenia widoku, który mu się był przedstawił. Na-próżno. Ani izby tej przypomnieć sobie nie mógł, ani postaci chłopa, siedzącego pod oknem na ławie. Gdzież się znajdował? U kogo?... Jechał... jechał z Iłży. Może nocuje w Radomiu? Nie... Widział się przecież z tym... A potem...
Zabielski sięgnął ręką do czoła, lecz znalazł je szczelnie spowiniętem. Myśl jego pracowała gorączkowo. Jeszcze dręczyły go niepewności, jeszcze wspomnienia nocnej rozprawy kojarzyły się z dobrotliwie uśmiechniętą twarzą Wassenfelda i chudą postacią Mólskiego — aż naraz rzeczywistość stanęła przed nim, jak nieuchwytne mgnienie, jedne wątpliwości rozproszyła, drugie bardziej jeszcze zaplątała. Pan Tadeusz chciał głowę podnieść, aby lepiej, uważniej się rozejrzeć, lecz za pierwszem poruszeniem ból szalony, drętwy przejął mu czaszkę wskroś. Zabielski jęknął głucho.
Na dźwięk głosu pana Tadeusza chłop, siedzący na ławie, podniósł się i zbliżył do tapczana, na którym leżał Zabielski.
— Go waszmość?! — mruknął chłop. — Boli?!... Pewnie!... Takaby nie zabolała, mospanie!... Napijno się waćpan!... To cię orzeźwi!... Co krzywić się, to niema czego!... Cienkusz jest, ale nie ostatni!... Niechno waszmość kruszynkę się wykręci! O... tak!... Gałgan świeży nałożę!... Drasnął tęgo... nic, zażywa... schnie pod plastrem...
Pan Tadeusz syczał z bólu. Chłop z flegmą obmył 38 ranę na skroni, odjął zręcznie odwilżoną a przylegającą szarpinę, osuszył krwawą szramę, plastrem świeżym oblepił i głowę spowinął.
— Skończone! — zakonkludował chłop. — Leżże sobie waćpan teraz, byle spokojnie, a za tydzień śladu nie zostanie.
Chłop zawrócił od tapczana, lecz Zabielski, któremu wino dodało sił, poruszył się, a przezwyciężając ból zagadnął niepewnie:
— Gdzież jestem?
— O tem potem! — odrzekł chłop. — Ani waćpan sobie do głowy nie dopuszczaj żadnych myśli!...
— Powiedzcie! — napierał chory.
— Przecież nie u oczajduszy, mospanie; ci, co was przynieśli, Austrjakom was nie wydali!... Dosyć! Przyjdzie pora to się dowiecie.
— Tak gorzej jeszcze! — skarżył się Zabielski. — Myśli dręczą!... Dajcie mówić!...
— Więc co waszmość? Co?! — żachnął się chłop.
— Powiadacie, tu mnie zostawili? Oskierko... pamiętam.
— No, Oskierko, mospanie, i cóż z tego?
— Jest tutaj?
— Juści!... miał czekać na waszmości!
— Poszedł!... Dawno?
— Dziś piąty dzień.
— Piąty dzień... piąty! Więc ja tutaj leżę piąty...
— Ósmy! — poprawił chłop. — Narobiliście takiego gwałtu pod Ksawerowem, że was w lesie trzymać musiałem.
— Możeż to być? Jezu! Niema go!... Może jest gdzie w pobliżu!...
— Pewnie, żeby go obwiesili, albo w kajdanki zakuli! Poszedł do Warszawy. A waszmości, jak tylko lepiej będzie, radzę uczynić to samo, bo cię i u mnie wypatrzeć mogą!
— Tak, tak! — powtarzał Zabielski. — Ja muszę, muszę do Warszawy!... Zaraz muszę!
Chłop machnął ręką. 39 — z waszmości ą by się dogadał! Głowy dźwignąć nie może, a tu troi mu się... mospanie.
— Nie wiecie!... Ja muszę!... Ośm dni!... Strach pomyśleć... gdyby Oskierko był... pilna sprawa!...
— Nie ucieknie! Bądź waćpan kontent... żeś życie za ogon przytrzymał.
— Wojna! Rozumiecie... wojna idzie... a tam nie wiedzą... — bełkotał Zabielski.
Chłop ściągnął krzaczaste brwi.
— Co wy!... Co?... Gorączka!
— Wina!
Pan Tadeusz pociągnął gwałtownie z podanego mu kubka, odsapnął i zebrawszy podniecone siły, zaczął natarczywie:
— Kto wy jesteście?... Kmieć?...
Chłop tagnął się, sięgnął do wąsa, a napotkawszy na przystrzyżony przy skórze zarost, splunął z alteracją.
— Mospanie!... Kto zacz jestem, to jestem!... Waćpana o rodowód nie pytam.
— Darujcie... lecz chcę waszmości powierzyć...
— Więc nie powierzaj.
— Sprawa nie moja...
— Ani moja, mospanie.
— Nie waćpana... jeżeli cię nie obchodzą losy tego Księstwa, które nam zostało!...
— Jakto, mospanie! — zawołał surowo chłop i za pas się chwycił, jakby głowni karabeli szukając. — Cóż to za brednie!...
— Wojna lada dzień!... Z pod Sandomierza jadę!... Rekruta wybierają, oddziały ściągają... Austrjacy ruszą chmurą... wprost na Warszawę!...
— Austrjacy... na Warszawę!?...
— Tam dążyłem, aby uprzedzić, aby przestrzedz... aby skłonić do czujności...
Chłop kręcił głową niedowierzająco.
— Dziwy, dziwy mi acan prawisz! Gdzie tu Austrjacy!?... Jest przecież Napoleon!
— Wojna i z nim!... Zanim zdąży, oni zagarną!... Wi ♦0 dzicie sami... muszę.:: to, co powiadam, pewne.:. Wassenfeld... Janka... wahałem się... ale trzeba...
Siły znów Zabielskiego jęły opuszczać. Chłop zastanowił się, podał znów kubek rannemu, a gdy ten, nasyciwszy się, osunął się bezwładnie na posłanie, mruknął do siebie:
— No, teraz, mospanie, prześpisz ty i wojnę i Austrja-ków!... Napłynie ci powoli krew, to i rozum wyklaruje.
Pan Tadeusz, odurzony trunkiem, zapadł w sen kamienny. Dobrze już dniało, kiedy Zabielski otworzył znów oczy, lym razem szerzej, pewniej. Ból w skroni ledwie że się odzywał, świadomość wróciła.
Pan Tadeusz spojrzał ku leżącemu w kącie izby swemu gospodarzowi i pozdrowił go. Chłop uśmiechnął się filuternie.
— A co? Lepiej! Mówiłem!... Jeszcze wytrwania trochę i koniec, mospanie. Nie z takich okaleczeń się wychodziło... Jeść się pewno waszmości chce?... Ba! Czekaj acan, żuru ci nagotuję... Cóż! Kobiety niema! Sam muszę... Rozmaicie bywa na świecie...
Chłop zwlókł się z posłania i jął się krzątać przy kominie
— Babie szłoby sporzej.
— Czy waszmość pamięta — co mówiłem doń? — zagadnął niespodzianie pan Tadeusz.
Chłop spojrzał niepewnie na Zabielskiego.
— Czy pamiętam? Et... nie zważałem. W chorobie rozmaicie bywa... rozum swoje, język swoje. Ale co tam, nic takiegoście znów nie mówili.
— Mylisz się waćpan — odparł spokojnie pan Tadeusz — albo poczytujesz to za majaczenie, a to była prawda.
Chłop odskoczył od komina.
— Co acan? Co było prawdą?
— Że natychmiast ruszać muszę do Warszawy, że wojna...
— Odchorujesz każdy krok.
— Być może... Deklarowałem się... Cofać się nie my ślę i nie mogę... i tak mi tu wygodnie nie jest. Sami powiadaliście, że Austrjacy mogą podejść...
— Lecz te nowiny zakrawają mi na bajdy. Mospanie, o wojnie mówi się nie od dzisiaj. Nikt się jej nie obawia, raczej wygląda, pragnie... Jeno choć wisi ona, nie przeczę, ale jeszcze wysoko. Waćpan trapisz się niepotrzebnie... Właśnie Oskierko... Wracaliście razem...
— Z Radomia.
— Wiedziałby coś, może więcej od waszmości. Chwalę mu zapał, tylko na licha będziesz bez pożytku zdrowie narażał? Wydobrzejesz sobie, a potem sam cię stąd czemprędzej wyprawię, czy z wiadomościami, czy bez. Wojna nie taka straszna, osobliwie dla nas... Nie było jej, a szukaliśmy.
— Powtarzam, jej szukać nie trzeba, bo już się zaczęła. Austrjacy lada dzień ukończą przygotowania... a potem...
— Za pozwoleniem, mospanie! Toć i ja tutaj, w Galicji, mieszkam, pod granicą wprawdzie ale i mnie by się coś o uszy obiło. Niewiele gdzie chodzę... lecz są inni. Jeżeli waćpan wiesz o tem... i mnieby doszło było.
— Tajemnica pojmujesz waszmość... wojskowa! Nie mam tu czego ukrywać; jakbyś chciał... to i teraz starczyłoby argumentu na kazamaty... jestem Tadeusz Zabielski, burmistrz ostrowski... Żeby nie urząd mój, nie przy-jacielstwo z dowódcą załogi... wiadomość byłaby mnie nie doszła.
Chłop zafrasował się.
— Może i tak! Mospanie... wierzę chętnie waćpanu... Trzebaby kogo do pikiet naszych wysłać... Macie pewno jakie papiery?
— Papiery!... Żadnych... to tylko, co wam powiedziałem!...
— To źle, mospanie!... Tam waszego poselstwa nawet słuchać nie będą chcieli!...
— Dworujesz sobie waćpan!...
— Chciałbyś, żeby było inaczej!... Słuchów rozmaitych dowolna... a między nimi co i rusz bałamuctwo!... Ima-ginuj sobie, mospanie, mości Zabielski, że ty sam trzy 42 masz straż graniczną i że do ciebie zwiastun jaki nieznany przychodzi i deklaruje ci wojnę z Prusakiem... Cóż-byś uczynił?...
— Wybadałbym gońca i starszyznę zawiadomił!
— Faramuszki, mospanie, koszałki! Gdyby ci nowina taka raz do roku wypadła, nie neguję — ale tu co chwila inne wieści! Jedna straszniejsza od drugiej, a w każdej jakaś austrjacka sztuczka przycupnęła i zęby szczerzy!
— Sądzisz zatem, waszmość, że lepiejby poniechać?!
— Nigdy, mospanie! Skoro waćpan masz utwierdzenie... trzeba! Samemu trzeba! Jak cię obaczą, wysłuchają, kto wie, może i uwierzą!...
— Ależ dziwy prawicie! Toć niebezpieczeństwo zawisło, jakąż korzyść mógłby stąd mieć nieprzyjaciel?...
— Mości Zabielski! Mnie przekładać tego nie potrzebujesz, ale co w Warszawie, nie pójdzie ci łatwo! Zdało ci się, że cię tam z otwartemi rękoma przyjmą! Życzęć, abyś dobrze trafił! Rozmaicie bywa!
— Pan Tadeusz spojrzał ze zdumieniem na marsowe oblicze chłopa i szepnął:
— Prawdziwie pojąć nie mogę!
— Nie waćpan pierwszy i nie ostatni! — zaczął gorączkowo chłop. — Nie wiem, jak sobie imaginujesz one rządy w naszem Księstwie. Król chociaż i wielkiej zacności, ale nie żołnierz i nie wódz, więcej za swoją Saksonją się ogląda i bardziej Napoleona słuchać musi, niźli sam rozkazywać. Rada Stanu chciałaby niejednego, lecz z francuskim gubernatorem sprawa niełatwa, a co i rusz, między panami obcych potencyj zausznicy a tajni agenci! Każdy tam czego innego chce i do czego innego namawia! Szlachta chciałaby wojny, kto wie czy w niej nie byłby najskuteczniejszy dla niemocy ratunek, lecz z czem ją zacząć?!
— Pozwól waszmość, przecież wojsko...
— Mospanie! — odparł chłop, chwiejąc smutnie głową. — Wojsko, mówisz?! Gdzieżbo ono jest?! Co przed-niejszy żołnierz, to wyprowadzony w świat! Liczże! Legja nadwiślańska, najdzielniejsza piechota Kąsinowskiego, Szotta, Chlopickiego i Estki w Hiszpanji, tamci są i co 43 najlepsze ulany Konopki. Czwarty pułk Feliksa Potockiego we Francji, szósty i dziewiąty Sierawskiego i Sulkowskiego także hiberny odprawuje gdzieś pod Paryżem, z piątego pułku Michała Radziwiłła ledwie garstka została w kraju, a poJiczno teraz regiment gwardji, który nam co dzielniejszą młódź wyprowadził, policz, ile to ochotnika polskiego wysługuje się we francuskich pułkach, ile wyciągnęło z domów za sławą, za zaszczytem, za Bonapartowymi orłami! I któż został?! Garść ledwie niedoświadczona, niezaprawiona do boju, a zbyt zadufana i zapalczywa! Oficerów braknie, szesnastolatkom nakładają szlufy, rozdają porucznikowskie instrumenty i co?! Miły sercu widok patrzeć na rogate czapy, granatowe mundury, amarantowe proporce, lecz gdzie takim do wojny! Mospanie, z austrjaekim żołnierzem rozprawa nie łatwa!
— Gorzkie wróżby waćpana! Prawda, żołnierz młody, ile wodzów ma...
— Wodzów!? — przerwał gorączkowo chłop. — Znać, 2e waszmość zdaleka przybywasz! Bezrząd, nieład, mata-czyny i zawiść! Książę Józef chciałby naczelnej władzy, Zajączek raczejby do rokoszu się porwał, niżby Poniatowskiego słuchał, no, a przecież jest jeszcze i Dąbrowski, temu podobno nie żartem należało się dyktatorstwo, i to mu doskwiera. Waćpan nie wiesz. Trzech wodzów, trzy Jegjony, trzy partje zawzięte. Inwidja zaraziła żołnierzy! Między pułkami Zajączka a dąbrowszczykami już do krwawych przychodziło bijatyk! Każdy z tych trzech chciałby być u wierzchu. Jeden marszałek Davoust podobno naprawdę rozkazuje, akomodując oczywiście wszystko do widoków generalności francuskiej... I dzieje się przeto, nie jakby tego wymagała potrzeba kraju, lecz jak chcą rachuby i zamysły obcej monarchji! Chodzim na przyprzążkę, a i na tej chudobie miłość ojczyzny w rozgonię, jedności i teraz nie staje, a prywata myszkować sobie poczyna, niby za tych dobrych czasów, kiedy w antykamerach naszych królów lennicy żebrali łaskawego słowa!
Zabielski słuchał ie wzrastającem zdziwieniem gorą 44 cej przemowy gospodarza przyglądając się jego wyniosłej postawie, twarzy wyrazistej, ruchom pełnym szlachetności, nie licującym ani z kubrakiem, w który był odzianym, ani z ubóstwem, wyzierającem z każdego kąta izby. Pan Tadeusz nie mógł dłużej oprzeć się niepewności i zagadnął znienacka:
— Daruj, waszmość, zdumiewać mi się przychodzi twemu rzeczy rozumieniu. Pozwól, niech wiem, z kim mam honor?
Chłop zmieszał się, poczem wzrok spuścił ku ziemi i ozwał się ponuro:
— Kazimierczak jestem.
— Kazimierczak... — powtórzył machinalnie pan Tadeusz.
— Kazimierczak... właśnie! — przytwierdził chłop surowo.
— Tu osiadły?!
— Jak waćpan widzisz!...
— A gdzież ja... w której stronie się znajduję?
— Niedaleko Magnuszewa... na leśniczówce...
— Więc waszmość jest...
— Jestem, mospanie! — uciął groźnie Kazimierczak.
— Myślałem! — zaczął z uporem Zabielski.
— Mnie nic do tego! Schowaj sobie acan swoje racje dla siebie, wcale nie jestem ciekaw!
— Waszmość musiał sługiwać wojskowo?
— Musiał nie musiał. Leż acan spokojnie i myśl o sobie, bo ani żuru się nie doczekasz, ani niczego się ode-mnie nie dowiesz!
Zabielski zrozumiał, że daremne tu będą pytania i zadumał się, co mu przedsiębrać należy. Słowa Kazimier-czaka odebrały mu ochotę do przebierania się do War szawy. Po co jechać, kiedy mu nie wierzą? Raczejby co-prędzej bocznemi drogami do domu przebierać się należało. Teraz wszak inaczej postąpić nie może. Chybiona wyprawa! Szczęście, że i tak żyw uszedł.
W panu Tadeuszu zimne refleksje jęły brać górę. Ciągnęła go zaciszna burmistrzówka, rwało serce do Janki,
Gdzie jemu, biedakowi takiemu, kopytka nadstawiać 45 a w zamysły o salwowanie Księstwa się bawić! Ot, ledwie człeka godziwego napotkał a w gawędę się wdał i już pobitym został. Warszawa akurat miałaby czekać, aż z za Iłży sztachetka przywędruje i wojnę zwiastować jej będzie!
Zabielski uśmiechnął się do siebie. Januś ma złote serce, a co im obojgu zabrakło: zastanowienia. Ten przecież rzetelnie wywodzi!... Zawiadomić, ostrzedz! Łatwo się wymówi. A tu nawet gadać nie zechcą... Dokąd? Wassenfeld pułkowniczysko sobie uczciwe, lecz i on także naplótł może... Ale ten stary — frant nielada! Kazimierczak, mówi, jestem... za chama się wydaje, a rozprawia jak statysta.
Pan Tadeusz podniósł głowę, aby na potwierdzenie swych domysłów obrzucić badawczem spojrzeniem swego gospodarza, lecz nagle usłyszał tuż za sobą jego stalowy głos.
— Mospanie — bierzcie się do jadła! Sił wam trzeba!
Zabielski sięgnął po podaną mu misę. Kazimierczak usadowdł się tymczasem za tapczanem od strony wezgłowia tak, że pan Tadeusz nie mógł go widzieć i po namyśle ozwał się pierwszy:
— Jakże więc waćpan myślisz począć?
— At, cóż? Słusznie wywiedliście. Nie dla mnie! Ani uwierzą! Wracać trzeba byle co tchu, w zaścianku się zaszyć i podejrzenie nie dawać.
— Piękne postanowienia! — mruknął ironicznie Kazimierczak. — Rozmachu starczyło wam ledwie do granicy.
— Jakto? — odparł Zabielski, stropiony niespodziewanym zwrotem. — Powiadaliście, nie uwierzą... są ci tam inni...
— Co powiadałem? — zaperzył się stary. — Mospanie! Otóż to, otóż i zło, co nie od dziś się rozpleniło. Lada przeszkoda, i już gotowy wykręt — a mnie co do tego?
— Jam człek skromny...
— A no właśnie! — przedrzeźniał Kazimierczak. — Ja nie do tego! Ja nie uratuję, nieszczęścia nie odwrócę! Takich było miljony! Rozumiesz mospanie?!... Miljony 46 patrzyły, jako i ty bezradne, z założonemi rękoma i oglądały się za siebie, kędy garść szamotała się... * miljony mówiły sobie — przecież są tacy, co robią, a gdzie nam, chudeuszom prostakom, czy niezdarom!... Tfy, mospanie!... Acan kpinki sobie robisz z dobrej sprawy!... Jam stary! Mnie zwątpienie porze, ale tobie wara od tego! Je-żelim cię ziębił, to nie dla odwiedzenia cię od zamiaru, jedynie dla przygotowania, zaprawienia, byś nie roił sobie zbyt wiele, by cię lada przeszkoda nie zwarzyła w supozycjach, byś wytrwał!
Kazimierczak odsapnął ciężko i rzucił rozkazująco:
— Powiadaj mi, acan, co, jak i od kogo wiesz?!
Zabielski, oszołomiony stanowczością głosu swego opiekuna rozpoczął tłumaczyć się ze wszystkiego a spowiadać.
Kazimierczak wysłuchał uważnie i zakonkludował:
— Żona waćpana ma więcej impetu a serdecznej myśli w jednym palcu!... Musisz rzecz doprowadzić! Przyjmą cię, ocenią posługę, czy nie... acan zrób swoje, abyś w sumieniu był czystym!... Cichym się być powiadasz, nie do wielkich czynów stworzonym — zgoda! Lecz oglądać ci się nie wolno na innych! Zadrgała w tobie skra poczciwsza, nie dajże jej zagasnąć!... A i o tem pamiętaj, że o powrocie myśleć ci nie wolno, chyba że chcesz wpaść gdzie w pułapkę! Pościg jest i to nielada, no, a kiedy tamtego, Rudzkiego, żywym zostawiliście... będzie on i o waćpanu pamiętał.
— Tak, prawda, lecz ósmy... dziewiąty dzień, prawie dwie niedziele... późno...
— Nie twoja rzecz!... Spóźnisz się, będą już o wszyst-kiem wiedzieli — to się ucieszysz, bo chyba nie o popisanie ci idzie, jeno o skutek!... Kiedyż ruszasz?
Zabielski mimowoli wyciągnął rękę do obandażowanej głowy. Stary zrozumiał odpowiedź.
— Raną się nie turbuj... Wczoraj myślałem, żeś majaczył i lękałem się, bo z takich okaleczeń czasem i rozum ucierpieć może!... Dziś niebezpieczeństwo minęło... Wypoczniesz sobie, a jutro na noc... w drogę. Samego cię nie puszczę, żebyś nie utknął... Okazja będzie!... Do War 47 szawy blisko!... żeby inna pora, sambym się zebrał... Ale może wam kogo wskażę! Znacie miasto? Nie? Coś się obmyśli!... Dosyć tego!... O nic mnie nie pytajcie, bo tu koniec, mospanie, debatom!
Kazimierczak skinął Zabielskiemu głową i powlókł się ociężale do sąsiedniej izby, pozostawiając rannego własnym myślom. Powrócił o zmierzchu ledwie, zajął się przygotowaniem posiłku i opatrzeniem rany, nie odpowiadając na pytania Zabielskiego, a ledwie kilka rzuciwszy wyrazów.
Pana Tadeusza poruszyło to osobliwe obejście. Kazimierczak, choć niby to około niego chodził a za prostaka się chciał wydać, budził w nim poszanowanie. Powiadał się coś jakby gajowym... Kazimierczakiem się zwał, a taka odeń szła buta, taka hardość, że pan Tadeusz rezon tracił, sprzeciwiać się nie śmiał a każdy rozkaz spełniał. Zabielski sobie samemu słabość w tej mierze wyrzucał i zbierał się, by ostrzej na starego natrzeć a do sumito-wania zmusić, lecz gdy zagadnąwszy, uczul przenikliwy wzrok Kazimierczaka, wnet odbiegała go pewność siebie, plątał się, mieszał.
Ranek dnia następnego zeszedł również milcząco. Pan Tadeusz gorączkował się, po kilkakroć pytał o przygotowania do drogi i zawsze odbierał suchą odpowiedź, że czas jeszcze. Dopiero gdy zmierzchać się zaczęło, Kazimierczak ożywił się. Opatrzył znów Zabielskiemu ranę, zastawił przed nim obfite jadło i zachęcał do posiłku.
— Jedz waćpan, pij, sił ci trzeba na drogę. Kto wie, może się przygoda zdarzyć!... Z podwójnem sercem do obrony powinieneś się przysposobić... nie o ciebie tylko idzie!
— Więc dziś?
— Chciałbyś acan odłożyć?
— Nie! Tylko powiadaliście o przewodniku, a nie widać go!
— Bądź acan spokojny! Będzie!... Przed północą ruszysz!
— Hm!... Nie lepiejby wcześniej? Patrzcież, noc już zapadła, czego zwlekać?! 48
— Napierasz się, może i lepiej! — odrzekł obojętnie i klasnął w dłonie.
Na ten znak z sąsiedniej izby wyszedł barczysty, krępy kmieć w siwym kożuchu i stanął z uszanowaniem przy drzwiach.
— Oto przewodnik waćpana! — objaśnił Kazimierczak. — Możesz mu zaufać, doprowadzi cię gdzie trzeba!.., Zbieraj się więc! Weź tę krucicę na drogę od wypadku — no i ten kożuch! Nie wzdragaj się, mnie nic po nim! W nim będzie ci bezpieczniej.
Zabielski jął żegnać się a dziękować.
— Dziękuję waszmości za opiekę, za staranie, za pomoc... Nie wiem, czem się wywdzięczę...
— Niczem! — przerwał sucho Kazimierczak. — Idźcie z Bogiem... a o mnie zapomnijcie!...
Pan Tadeusz chciał odpowiedzieć lecz stary popchnął go ku drzwiom, szepnął jeszcze kilka wyrazów przewodnikowi i powlókł się wgłąb izby. Zabielski rad nie rad wyszedł za kmieciem przed chatę i rozejrzał się niepewnie po zasłanej śniegiem polanie leśnej.
— Wielmożny pan niech się mnie trzyma, skręcimy zaraz.
Kmieć zawrócił z wydeptanej ścieżki na przełaj wgłąb lasu, klucząc między zaroślami, omijając wilcze doły, a od czasu do czasu spoglądając ku wierzchołkom drzew. Szli tak w milczeniu długi czas aż pan Tadeusz zaczął ustawać, potykać się a dyszeć ciężko. Kmieć postrzegł zmęczenie Zabielskiego i przystanął.
— Wielmożny panie, czasby wytchnąć.
— Nie jeszcze trochę.
— Teraz lepiej, później nie będzie gdzie... zaraz z lasu wyjdziemy na pole... a potem niedaleko Pilica. Trzeba będzie żywiej nogi zbierać.
Zabielski przysiadł pod drzewem. Kmieć wyjął z zanadrza zawiniątko, a z kieszeni wyciągnął butlę z gorzałką.
— Niech wielmożny pan się posilą. Przed północką ani chybi, mróz chwyci.
— Daleko jeszcze?
Rok 1809. T. Ł 1 49
— Będzie z mila... może i lepiej... Ale co potem lżej, byle szlabany ominąć zdaleka i Pilicę przejść... Czas dobry. Lód jak kamień.
— A wy co za jedni?
— Ja Karaś... Rybak, wielmożny panie.
— A tamten... wasz gospodarz?
— Tamten? — powtórzył przeciągle kmieć. — Juści... Kazimierczak...
— Coś mi na chłopa nie wygląda...
— Może i nie.
— Znacie go dawno? — badał dalej pan Tadeusz.
— Ktoby tam spamiętał? Człowiek rozmaitych ludzi spotyka.
— Cóż on tu robi na tem pustkowiu
— Pewnie co i wszyscy... Zima, to i siedzi pod piecem a grzeje się.
— Mówicie tak, jakbyście mi nie ufali — zauważył pan Tadeusz.
Karaś zmrużył oczy filuternie i odrzekł:
— Wielmożny panie, a gdzieżbym ja śmiał! Co wiem, to i gadam.
— Przecież tam temu zła nie życzę. Opieki, gościnności zaznałem... a że chciałbym wiedzieć, komu ją zawdzięczam, to was zastanawiać nie powinno.
— Ho, ho!... Toć wiem wielmożny panie!... Dlatego powiadam: siedzi na tej leśniczówce i tak sobie dycha! Nie on jeden. Takie czasy! Im kto dalej od miast, ode wsi, od ludzi, to mu u nas zaciszniej i milej!
— Wyście u niego w służbie?!
— Niby ja?! — zastanowił się chłop. — Gdzie zaś!... Przecież teraz u wielmożnego pana!
Zabielski zagryzł wargi.
— Frant z ciebie nielada!
— Rybak do usług!... Zwyczajnie... zima... Z przerębli niewielka obrada — wędruje się po świecie na posługach... Dziś wielmożnego pana do Warszawy, a znów potem może kogo znów z Warszawy pod Lublin!... Aby dalej, aby do wiosny, a jak kra spłynie — to się idzie na wodę, na Wisełkę! 50
Zabielski rozumiejąc, że od chłopa słowa nie dobędzie, podniósł się i rzucił ostro:
— Możemy iść — więc nie marudźmy!
— Wola wielmożnego pana! — odrzekł potulnie Karaś. — Tylko co teraz krucica może się zdać!... Nad granicą Austrjacy lubią hukać, a prochu nie żałują.
Pan Tadeusz zbył milczeniem uwagę rybaka i dał znak do ruszenia w drogę.
Karaś wysunął się naprzód.
Las jął rzednąć, przeświecać tu i ówdzie wyiskrzonem niebem, wreszcie jął ginąć w porozrzucanych bezładnie kępach drzew, aż przeszedł w otwarte pole.
Karaś rozejrzał się uważnie dokoła i wskazał Zabielskiemu szarzejące na lewo cienie.
— Tam stoją! — rzekł szeptem. A tam wprost... gdzie krzaki... tam jest Pilica. Byle nas nie dojrzeli, boby na nas ćma zleciała.
— Jest ich czem przyjąć! — mruknął zuchowato pan Tadeusz.
— Wielmożny panie! Byle nie przed czasem... Gdyby co... mam paszporty. A teraz, aby dostać się tu, na prawo.
Chłop, nie czekając odpowiedzi, ruszył chyłkiem przez pole. Zabielski pośpieszył za nim.
Karaś prowadził wprost ku małej rzeczce, która, wpadając do Pilicy, przecinała pole szerokim a wyniosłym po obu stronach parowem. Rzeczka, pokryta mocną skorupą lodu, a okolona krzakami wikliny stanowiła doskonałą osłonę, a nadto wiodła wprost do zamierzonego celu.
Rybak pierwszy przybiegł na brzeg rzeczki i jak kula, stoczył się na lód. Panu Tadeuszowi noga się podwinęła i runął w zaspę śniegową, Karaś pośpieszył mu z pomocą. Zanim atoli Zabielski zdołał wydostać się z zaspy — w oddali rozległ się wystrzał, a w ślad za nim dźwięki trąbki.
— Dostrzegli nas! Za mną wielmożny panie... na lód! Byle prędzej!
Zabielski zsunął się po stromym brzegu za rybakiem i jął biedź, ile tchu starczyło. Alarm wszczęty wzmagał się, rósł. Panu Tadeuszowi nogi odmawiać zaczęły posłu szeństwa. Karaś naglił, wskazując poprzez wiklinę snujące się na polu cienie.
— Wielmożny panie... Każdej chwili szkoda! Teraz już paszportami się nie wykręci... Jeszcze krzynkę...
— Nie mogę! — jęknął Zabielski.
Karaś pochwycił w ramiona słaniającego się pana Tadeusza i uniósł.
Koryto rzeczki rozszerzało się już w odległości kilkudziesięciu kroków widać było Pilicę.
Karaś odetchnął — lecz naraz wzrok jego padł na brzeg — i ciarki go przeszły. W miejscu, gdzie rzeczka wpadała do Pilicy, stał huzar z karabinkiem, wspartym na siodle.
— Wielmożny Panie... krucice! — szepnął rybak do pana Tadeusza. Lecz ten poruszył ledwie wargami i zwisał bezwładnie na rękach Karasia.
Rybak przystanął, zafrasował się, a po chwili jął sunąć dalej, kryjąc się pod wikliną od strony, kędy widniała sylwetka huzara. W ten sposób myszkując, podsunął się tak blizko, że prawie mógł rozpoznać nastroszone wąsy kawa-lerzysty i niespokojnie zapatrzone w przestrzeń oczy. Jeszcze kilka kroków, a dotrze do Pilicy, a tam, na drugiej stronie... austrjackie pikiety nie sięgają.
Lecz nowa zjawiła się przeszkoda. Oto w miejscu, gdzie stał huzar, wiklina nikła. Niepodobieństwem było przesunąć się tak, żeby nie być widzianym.
Rybak ułożył pana Tadeusza pod krzakiem, wyjął mu krucicę, opatrzył i postanowił czekać, póki Zabielski nie wypocznie.
Ale od pola nadchodzić zaczęły odgłosy przyśpieszonych kroków, a za nimi tuż w górze rzeczki zarysowały się cienie piechoty.
— W trzy pacierze nas pochwycą — mruknął Karaś. — Czy tak, czy tak, jeden koniec!
Nie namyślając się dłużej, wygramolił się na czworakach na brzeg i jął zataczać szerokie koło, aby z tyłu zajść huzara. Z początku posuwał się szybko, lecz w miarę przy bliżania się jego do kawalerzysty, koń ostatniego jął 52 strzyc niespokojnie uszyma, przestępować z nogi na nogę, wreszcie targać się niespokojnie.
Rybak oka nie spuszczał z huzara, śledząc każdy jego ruch. Widział, jak ściągał cugle, jak odwiódł kurek karabina i jak ze wzrastającą uwagą wpatrywał się w wiklinę. Koń tymczasem coraz większy zdradzał niepokój. Huzar dla uspokojenia go cmoknął cicho i kilka kroków przejechał, poczem zawrócił na miejsce. Karaś rozpłaszczył się prawie na ziemi. Jedno poruszenie głowy huzara, i byłby odkrytym. Koń targał się, zżymał jeszcze. Huzar po raz wtóry ruszył. Rybak dłużej się nie namyślał. Porwał się z miejsca, zmierzył i wypalił do huzara. Kawalerzysta pochylił się na siodle. Wystraszony koń poniósł go w pole.
Karaś, nie zwlekając rzucił się znów ku rzeczce, do miejsca, gdzie był zostawił Zabielskiego, porwał go na ręce i, ślizgając się, biegł prosto do koryta Pilicy.
Wystrzał pistoletowy milczący brzeg rzeki napełnił odgłosem alarmujących sygnałów. Z poza krzaków, pagórków, z bezbrzeżnej szarzyzny horyzontów wyłaniać się zaczęły stalowe ostrza bagnetów.
Karaś szedł coraz śmielej, coraz pewniej.
— No! — mruczał do siebie. — Hukajcie sobie teraz... hukajcie... Bez mała a już!...
Zabielski odzyskał przytomność.
— Gdzie jesteśmy?
— Nic, wielmożny Panie! Na Pilicy.
— Puśćcie mnie! Sam pójdę!
— Kiedy wola... Jegomość ciężki! Niech się wielmożny pan wesprze... O dalej... Jezus Marja... idą na lód! Gonią!... Uciekajmy!... Do brzegu... do brzegu!
Zabielski obejrzał się. Pluton piechoty austrjackiej sunął po lodzie.
Pan Tadeusz, trzymając się ramienia rybaka, zdążał, ile mu sił starczyło. Na szczęście, brzeg przeciwległy był już blisko. Karaś w kilku susach dopadł go wskoczył i podał rękę Zabielskiemu.
— Teraz jesteśmy u siebie!... Tu nanj nic nie mogą zrobić... Ra!... Drą się za nami!... Taka i to granica!
Pluton Austrjaków istotnie snać niewiele sobie robił 53 z tylżyckiego traktatu, bo przeszedłszy linję graniczną, z tą samą zaciekłością ścigał uciekających na ziemi Księstwa Warszawskiego. Pościg atoli teraz miał być dla straży granicznej o wiele pomyślniejszym. Zbiegów siły opuszczały. Karaś raz jeszcze próbował unieść Zabielskiego, lecz i jemu mocy nie stało. Zebrał jeszcze ostatek sił i zdołał wpaść w kępę rysujących się w blizkości brzegu zarośli i tam razem z Panem Tadeuszem za krucice chwycić.
— Brońmy się! — zachęcał Zabielski, rozgrzany nie-bezp ic r 7cń c t wem.
— Trzeba, wielmożny panie! — przytwierdził Karaś. — Jedna dola... Chociaż, co tu poradzi?... Dwie krucice — moja trzecia... a tu ani kija!
— Nic! Może ich spłoszy... Mierzyć ostrożnie!
Zaledwie pan Tadeusz zdołał podaną mu przez rybaka a wystrzeloną krucicę nabić — około zarośli rozległy się miarowe kroki warty... Oficer dowodzący, ażeby mu zdobycz nie uciekła, otoczył zarośla, a następnie trzem żołnierzom z podoficerem kazał nacisnąć zbiegów.
Żołnierze ruszyli z nastawionymi bagnetami, rozgarniając krzaki i wzywając do poddania. Karaś z Zabielskim dopuścili ich na odległość strzału i dopiero wypalili równocześnie, powalając dwóch najbliższych — drudzy dwaj cofnęli się pośpiesznie.
Oficer zębami zgrzytnął i zakomenerował: cel do środka. — Zabielski, który był zrozumiał niemiecką komendę, ledwie miał czas uprzedzić Karasia, aby na ziem się położył — gdy raz i drugi gruchnęła salwa karabinowa. Kule skrzyżowały się, zasypały ukrytych zbiegów odłamkami gałęzi i potoczyły się bezwładnie, ryjąc brózdy w śniegu.
— Karaś, nie trafiła cię która? — szepnął pan Tadeusz.
— Dzięki Bogu!...
— Ani mnie!... Strzelają!...
Zabielski nie dokończył, gdyż znów rozległ się chrzęst rozsuwanych gwałtownie gałęzi. Oficer, sądząc, że dwie salwy musiały dosięgnąć zbiegów — wysiał znów czterech żołnierzy.
— Jeden nabój! — mruknął rybak.
— Byle dobrze wymierzony. 54
Nowy strzał pistoletowy z krzaków raz jeszcze spłoszył następujących. Oficer, poruszony śmiałością oporu, kazał nastawić bagnety i pierścieniem przeciskać się ku środkowi zarośli.
— Już nas pochwycą! Chybaby na drzewo się skryć... ale daremna fatyga!
Bagnety ze wszech stron wysuwały swe stalowe ostrza. Zabielski właśnie miał był zawołać, że opierać się dłużej nie będą, gdy naraz dały się słyszeć dźwięczne tony trąbki, a w ślad za nimi gwałtowna komenda oficera dowodzącego.
— Do mnie tu!... Równaj się!... W tył...
Żołnierze wypadli pośpiesznie z krzaków i skupili się w zwarty czworobok Trąbka umilkła... oddział kawalerji otaczał zarośla razem ze stojącymi obok nich Austrjakami.
— Kto tu dowodzi! — huknął donośny głos.
— Porucznik von Bock!
— Jaki pułk?!
— Brygady barona von Trautenberg, piechota Baillot-Lalour!
— AustrjackaL. Co pan tu robisz!?
— To samo, co i pan — odparł hardo porucznik.
— Hola, panie kawalerze! Naruszyłeś samowolnie prawo graniczne!
— Nie panu o tem sądzić!
— Jestem szefem szwadronu pierwszego pułku strzelców Księstwa Warszawskiego!
— Niepotrzebnie, panie majorze, unosisz się gniewem! — rzekł łagodniej porucznik. — Goniłem zbiegów, którzy ukryli się w tych krzakach tutaj... a przeszli granicę z naszej strony! Pozwól więc skończyć z nimi.
— O tem mowy być nie może!
— Bronisz ich!? Złożę raport memu dowódcy! A tymczasem pozwól się pożegnać, panie majorze.
Szef szwadronu w odpowiedzi dobył pałasza i zakomenderował krótko:
— Cel!
— Co to ma znaczyć?! — rzucił pomieszany porucznik.
— Że masz do czynienia z Sokolnickim, który sobie nie 55 pozwoli grać na nosie, ani obław tu urządzać!... Jesteś pan winien przejścia granicy z bronią w ręku.
— Służy panu rekurs do mego komendanta!
— Pójdziesz acan po niego sam! Ja tu sobie wymierzę sprawiedliwość... Według instrukcyj, u nas obowiązujących wzywam pana i jego żołnierzy do złożenia broni i wydania całego rynsztunku!
— Gwałt!... Nabijaj broń!...
— Cel!! — powtórzył z zimną krwią Sokolnicki.
— Panie majorze, na co się ważysz?!
— Na wystrzelanie was w razie oporu co do nogi! Nie próbuj się nawet opierać!
Porucznik powiódł bezsilnie wściekłym wzrokiem po skierowanych przeciwko niemu zewsząd karabinach strzelców i syknął przez zęby:
— Przemoc... o którą będę się umiał upomnieć!
— Przemoc! Nie wiem, po czyjej stronie! Odwołujesz się pan do praw... a ile razy wy je naruszacie?! Zdaje się wam, że i tu jeszcze sięga wasza władza!... Hola, kawalerze! Zemną będziecie tu mieli codzień do czynienia! Złożyć broń!!
Porucznik rzucił ze złością pałasz pod nogi majora, żołnierze jęli kolejno wyzbywać się karabinów i ładownic.
— Dwa plutony z koni! — rozkazywał dalej major. — Otoczyć ich! Odebrać im mundury, płaszcze, tornistry i buty!
— Rabunek!
— Kara na bandy uzbrojone!... A teraz odprowadzić ich na brzeg, niech ruszają, skąd przyszli...
— Panie majorze, my się jeszcze zobaczymy!...
— Wybierasz się tu, do nas? Nie radzę, bo cię gorsze może spotkać przywitanie!
— Żebyś tylko dzisiejszego grubiaństwa nie żałował!
Strzelcy otoczyli piechurów i pociągnęli ich ku rzece.
Major tymczasem nakazał obszukać zarośla, aby przekonać się, jakich to zbiegów ścigali Austrjacy — lecz Karaś z Zabielskim wysunęli się z krzaków. Strzelcy przywiedli ich przed majora.
— Coście za jedni? Co tu robicie?! 56
Pan Tadeusz chciał odpowiedzieć, — gdy Karaś wyciągnął z za cholewy złożony papier i podał go Sokolni-ckiemu. Podano zapalone pochodnie. Major rzucił okiem na nagłówek i ozwał się półgłosem:
— Wycelowałem z tym podjazdem! Waćpanów proszę ze sobą. Co to, Karaś tu?...
— Do usług pana majora.
— Gdzie was licho nosiło?!
— Licho nie licho — czasy teraz takie!
— Pewnie! Pewnie! Hm... Dobrze. Podać tu dwa konie!
Dwóch strzelców ustąpiło wierzchowców, przysiadając się na konie swych najbliższych towarzyszów.
Major dał rozkaz kapitanowi, aby pozostał jeszcze na wszelki wypadek z trzema plutonami, dopóki eskorta nie wróci, a potem dał znak do pochodu. Karaś z Zabielskim dosiedli raźno koni i pociągnęli z oddziałem.
W drodze major przybliżył się do pana Tadeusza i zaczął z nim przyjacielską gawędę, wypytując o szczegóły ucieczki. Kiedy Zabielski skończył, rzekł major z przekonaniem:
— Karaś — zuch! Znam ja go potrosze... chociaż, żebym w tę stronę przypadkiem nie nadciągnął — mogliby byli was pochwycić! Co im tam granica! Drą się, ani pytają! Dzisiaj dostali dobrą nauczkę!... Dawniej to szły skargi, raporty, ale co teraz, to niech oni piszą, nam już się naprzykrzyło!
— Panie majorze — zauważył z intencją Zabielski — może oni i nie bez kozery tak sobie pozwalają?!...
— Jak to waszmość rozumiesz?!
— Że może i o wojnie przemyśliwają.
Sokolnicki roześmiał się serdecznie.
— Ot znać zaraz, że waćpan nie statysta. Oni do wojny!? Prawda, że u nas wre, kipi a prze do wzięcia się z nimi za bary! Ale oni?... Małoć im cesarz zadał pod Austerlitz? Ile lat wojowali?! Bądź waszmość spokojnym — nie oni do nas, ale my do nich iść będziemy musieli, żeby ich w pole wyciągnąć. I na nieszczęście nasze nieprędko, nieprędko do tego przyjdzie... Z Bonapartem pokój zawarty — a niema dla cesarza okazji do podeptania 57 go. Ale oni na wojnę?! Cha, cha!... Wybacz waćpan, aleś niezły koncept wymyślił!
Sokolnicki śmiał się tak, że aż się za boki brał. Panu Tadeuszowi zrobiło się przykro. Słowa Kazimierczaka przyszły mu na myśl. Na razie nie próbował nawet obstawać przy swoich obawach, odkładając dalsze wywody na później.
Nad ranem oddział Sokolnickiego dotarł do Tarczyna, gdzie było jego leże. Major poprosił Zabielskiego do siebie, a Karasiowi wyznaczył kwaterę w izbie ordynanso-wej. Tadeusz udał się natychmiast na spoczynek. — dopiero pod wieczór, gdy chirurg, przysłany przez Sokolnickiego, raz jeszcze ranę mu opatrzył — podniósł się i poszedł do majora.
Sokolnicki właśnie był zasiadał do stołu z kapitanem Grabskim. Widokiem pana Tadeusza ucieszył się wielce.
— W porę waćpan przybywasz! Właśnie myślałem nad tem, czy cię zbudzić. Siadajże z nami. Chirurg mi powiadał, że rana twoja jest już na wygojeniu... Ot, widzisz, bez wojny, bez munduru, a szramy się doczekałeś.
O wszystkiem wiem, bo czego mi... nie napisano... wiesz kto...
— Wiem, Kazimierczak!... — przytwierdził machinalnie pan Tadeusz.
— Kazimierczak?! — powtórzył przeciągle Sokolnicki, a potem mrugając filuternie podchwycił: — Kazimierczak! Bodaj waćpana! Cha! cha! Otóż czego mi Kazimierczak nie napisał, to Karaś dopowiedział. Jedz, jedz. Pij! Spałeś setnie. Niech ci będzie na zdrowie!... Zrobiłbym był toż samo, ale Prebendowski ze skóryby wyskoczył, gdybym mu był raportu nie przesłał. Dziwak i rygorzysta!
Major w pysznym humorze rozprawiał szeroko, wspominając wszystkie szczegóły ostatniego zajścia, koloryzu-jąc lekko skonfundowanie warty austrjackiej, a przepijając co chwila do kapitana Grabskiego i Zabielskiego.
Kiedy już wszechstronnie wyczerpana pogadanka o przygodzie rwać się zaczęła, Sokolnicki z właściwą sobie żywością, zagadnął raptownie:
— Mości Zabielski... pisze mi ten... jak go nazwałeś 58
Kazimierczak, że mam być mu w czemś pomocnym. Więc do rzeczy.
Pan Tadeusz spojrzał mimowoli na Grabskiego. Sokolnicki w lot zrozumiał intencję.
— Możesz mówić przy kapitanie. Dla niego nie mam sekretów. Znamy się świat czasu... Niegdyś razem po-rucznikowaliśmy... Mów waszmość.
Zabielski, przyparty do muru, jął rzecz całą wyprowadzać. Sokolnicki słuchał, głową chwiał niedowierzająco, niekiedy uśmiechał się pobłażliwie i poglądał ku Grabskiemu, który, wsparty na głowni pałasza, słuchał obojętnie z oznakami znudzenia na twarzy.
Pan Tadeusz urwał krótko opowiadanie, skonfundowany wywołanem wrażeniem. Sokolnicki spoważniał nagle.
— Mości Zabielski — rzekł łagodnie. — Już to z każdego wyrazu widać dobre chęci waćpana, jeno niepotrzebnie na tyle guzów i przykrości się narażałeś! Wierz mi, Sokolnicki siedzi nad granicą i nie od dziś sam na podjazdy wychodzi, a za językiem wysyła dalej, niż pod Radom! Otóż mości Zabielski... twoje wiadomości są bałamutne i dziwaczne!... Rozumiem, że ci się tak słowa onego pułkownika wydać mogły, ale rozważ dobrze, czy godzi ci się je powtarzać? Juści, nic złego się nie stanie, choćbyś na Starem Mieście w Warszawie obębnił swoją nowinę, tylko dla waszeci wypaść może stąd... śmieszność...
— I drwiny! — dodał z przekonaniem Grabski.
— Ale! Ja się od przyrzeczenia nie uchylam. Dam pisanie z zaleceniem do Hornowskiego majora i do stryja mego, generała brygady, tylko pod warunkiem, że nie wyłuszczę, z czem przybywasz ani waszmość nie wspomnisz słowem, żeś ze mną w tej sprawie rozmowy jakie prowadził.
Zabielski próbowTał bronić jeszcze swoich obaw, lecz Sokolnicki do słowa mu przyjść nie dał.
— Wspomnisz, przekonasz się. Nie dziwno mi, że waszmość gorąco bierzesz rzecz, boś w tem obcy... Nie mówmy o tem, postąpisz, jak zechcesz. A że twój tam pułkownik wojnę wypowiedział nam — no, to niech mu 59 będzie na zdrowia! Zapalczywy musi być oficer, kiedy na cesarza się porywa. W wasze ręce!
Wieczerza u Sokolnickiego przeciągnęła się do późnej nocy. Kapitan Grabski pierwszy podniósł się z miejsca. Pan Tadeusz poszedł za jego przykładem. Major zatrzymywał jeszcze.
— Grabski — mówił — co innego. Do dnia musi do Piaseczna... Prebendowskiemu się meldować... ale waszmość?
— I mnie pora w drogę.
— Pilno ci?... Nie śmiem zatrzymywać... nie śmiem!... Lecz pozwól, że ci ułatwię. Gdzie tobie po nocy szukać koni?! Dam nakaz o dostawienie podwody wojskowej i skoro świt, jak zechcesz, ruszysz! Ba, no i pisania jeszcze wygotować przyrzekłem. Siedźże u mnie, a o resztę się nie turbuj.
Grabski wyszedł. Sokolnicki zaś wysłał po służbowego oficera, a gdy ten się stawił, dał mu rozkaz napisania dwóch jednobrzmiących listów polecających do Warszawy i sprowadzenia podwody, poczem znów powrócił do dalszej gawędy.
Pan Tadeusz słuchał szerokich rozpraw majora o pułkowniku Prebendowskim, o zajściach i ostrych przemówieniach z nim, o dziwactwach stryja generała, który miast pamiętać o bratanku a przemówić za nim, sam przyczynił się, że on jeszcze podpułkownikowskich ob-szlegów nie dostał, chociaż młodsi od niego pułkami dowodzą. Dalej, że książę Józef faworytów swoich wypromował na sztabowców a adjutantów, pomijając zasłużonych oficerów, że zresztą, jak innego ładu nie będzie, to on pierwszy do armji napoleońskiej przejdzie, a za nim uczyni to co najmniej połowa starszych oficerów.
Zabielski słuchał cierpliwie tych zwierzeń, przytakiwał im, chociaż czem innem miał głowę zajętą.
Oto postać tego Kazimierczaka nie schodziła mu z pamięci, a owo znaczące odezwanie się Sokolnickiego znów obudziło w panu Tadeuszu przypuszczenie, że w samotniku tym kryć się musi nielada osoba. Kiedy więc Sokolni 60 cki urwał, zmęczony własnymi wywodami, Zabielski zapytał niespodzianie:
— Pozwól, mości majorze, kto zacz jest ów Kazimierczak?
Major spojrzał zdumiony na Zabielskiego.
— Waszmość nie wiesz?!
— Nie wiem! Zanieśli mnie doń nieprzytomnego, a potem... Kazimierczakiem się powiadał, a gdym nalegać chciał, odmówił wyjaśnienia...
— Więc waszmość nie wiesz!? — powtórzył ze szczególnym namysłem Sokolnicki. — Ha... w takim razie... daruj... nie mogę::: nie wolno mi!.::
— Więc to aż taka tajemnica?! — rzucił urażonym tonem pan Tadeusz.
— Możel Nie wiem nic! — uciął Sokolnicki, a po chwili, podniósłszy prawą ręką na wysokość łokcia, jął
’ palcami jakby znaki czynić.
Zabielski siedział namarszczony, nie patrząc na majora. Sokolnicki zagadnął krótko, powtarzając znaki:
— Wiesz?
— Gdybym wiedział, tobym się nie pytał... A nie próżna ciekawość mną kieruje! Przygarnął mnie, opatrzył, bez mała życie uratował...
Sokolnicki machnął ręką niecierpliwie, dając niby do zrozumienia, że o co innego pytał, i zakonkludował:
— Ufam waszmości, lecz skoro od niego się nie dowiedziałeś, ja tembardziej rzec nic nie mogę! Szarzeje!... Czas na waszmości i na mnie!... Patrz, żołnierskie życie!... Jedna noc na koniu, druga na gawędzie!... Co tam! Rozchmurz się waćpan! Jedź z Bogiem... a ostrożnym bądź... osobliwie ze stryjem generałem! A jak cię ochota odbierze do tych przedstawień... wracaj, nie oglądając się, a gościny mojej nie omijaj!
Zabielski podziękował Sokolnickiemu, a przeprowadzony przez oficera służbowego do wygotowanej bryki, na której znalazł był już Karasia — ruszył do Warszawy.
Po nieprzespanej nocy, pan Tadeusz czuł się znużonym. Ziąb poranku wskroś go przejmował, głowa ciężyła, a podniecona trunkami myśl dręczyła go a doskwierała. 61
Zły był na siebie samego, na ludzi, na woźnicę, sumitu-jącego się, iż pośpieszać nie może, bo mu lewa klacz zoł-zuje, na Karasia, który skulił się i spał jak zabity, na tę złą godzinę wreszcie co go z domowego zacisza w świat wypędziła. Chwilami biegł myślą do burmistrzówki, przezierał kąty dworku, widział Jankę smutną, zapłakaną, tęskniącą, to znów jawiła mu się szyderczo uśmiechnięta twarz Mólskiego, marsowato poglądające nań oblicze Was-senfelda, a potem jeszcze Janka i Rudzki, i Kazimierczak tajemniczy, i Oskierko. I pytał siebie z alteracją, dlaczego dał się unieść nieszczęsnemu junactwu, dlaczego wdał się w to przedsięwzięcie, gdzie żadnego krom śmieszności a ciężkich dla niego rozpraw rezultatu dlań być nie może.
Napomnienia Kazimierczaka ’Skrzepiły go, dodawały otuchy, lecz słowa Sokolnickiego mroziły w nim resztki zapału, zniechęcały.
Gorzej jeszcze dokuczało mu przypomnienie, co się tam bez niego w domu dzieje. Janka wygląda go już z powrotem, a on ledwo do Warszawy dojeżdża. Wassenfeld może powziąć złe wyobrażenie... Mólski pewno niejedno do Lublina na opak napisze... a przytem gdyby Dyzma się wdał!...
Około południa bryczka wtoczyła się na ulice Warszawy i, za radą Karasia, zdążała prosto Nowym Światem na ulicę Napoleona, do domu Nesty — gdzie i zajazd był i nocleg dostatni.
Pan Tadeusz, pociągnięty widokiem wielkiego miasta, które był od lat tylu chciał oglądać, rozczmychał się.
Warszawa przedstawiała się majestatycznie. Pogodny dzień lutowy obramował ją błękitem, śnieg wybielił ulice, kożuchami okrył zczerniale dachówki, zmurszałe strzechy, nawet „blachę“ pod Zamkiem — mróz wystroił okna pałaców wzorzystymi deseniami kryształami ubrał, studnie zamienił w brodate krynice i chrzęściał ochoczo pod stopami pieszych, a skrzeczał swywolnie w zamarzłych osiach i kołach.
Ulicami płynęły sanie rozłożyste, na łyżwy przeniesione pudła kolebek i karoc, tłoczyły się wozy, wózki, ka-łamaszki i bryki, a w nich to spowinięte futrami a chu 62 stami twarzyczki, to surowe oblicza pańskie, wyglądające z pod nasuniętych kaszkietów, to kożuchy szlacheckie, to kubraki a wełniaki chłopskie. Gdzieniegdzie mieszczańska czamara znaczyła bogatego kupca, gdzieniegdzie mignął futrem podbity kontusik, ówdzie łachman zdawał się być plamą tej jasności, bijącej zewsząd.
Lecz rdzeniem tłumu były mundury wojskowe. Pan Tadeusz patrzył i nadziwić się nie mógł postawie, woja-ckiej minie a pięknym strojom oficerów. A już aż serce mu się ścisnęło, kiedy około Bernardynów dojrzał oddział piechoty, maszerujący na zmianę odwachu. Były to właśnie dwie kompanje drugiego pułku „Stasia“ Potockiego — żołnierz w żołnierza, młodzieńcy na schwał.
Zabielski pogłądał na żółte rabaty mundurów, na lśniące lederwerki, groźnie połyskujące ostrza bagnetów, na iskry, tryskające z ócz, na ów zamach, z jakim oddział kroczył, i cieszył się pięknym widokiem. Dopieroż gdy ku idącym na przedzie spojrzał!
Przodem szło chłopię dwunastoletnie. Czapa na lewem uchu, broda w kołnierzu, rękawy do połowy kiści, przez ramię, na szerokiej wstędze bęben, w rączynach pałki. Za chłopięciem czterech trębaczy sumiastych i jeden tambo-rzysta brodacz z laską. Naraz laska podniosła się do góry, zakreśliła zygzak i spadła, a z nią razem pałki w rękach maleńkiego dobosza zadygotały i uderzyły w bęben, trąbki zawtórzyły. Chłopię bębniło, mocno trzymając się taktu i ani na włos nie tracąc wyprostowanej postawy. Twarzyczka mu pokraśniała, ręce krwią nabiegły, lecz dobosz szedł.
Zabielskiemu poweselało w duszy, przyglądał się z zajęciem, wsłuchiwał się w drgające pobudki i z żalem patrzył, jak oddział wojska oddala się... ginie w załomie Senatorskiej ulicy.
Wiew mroźny musnął pana Tadeusza. Zaciągnął mocniej kożuch i spojrzał na Karasia.
— Smyk taki!?
— Cie... go!... — mruczał Karaś, jeszcze ślepiając za wojskiem.
— Wielmożny panie! — odparł chłop cicho. — Prawdali 63
Zdałby się im przyodziewek dostatniejszy, zdał wszystkim... tylko niema go za co!... Niema... Kogo to jedno granie nie grzeje..: niech pod pierzyną leży!!
Zabielskiego dotknęła uwaga chłopa. “
— No, no! — odrzekł z intencją. — O żołnierza dbać trzeba! Ochota ochotą, a mróz mrozem. Zamiast munduru lepszy na dziś półkożuszek.
— Żeby był, wielmożny panie!
— Et, pleciesz.
— Juści, prosty człek jestem, ale co pod Zamkiem, na mustrze rekruta, to nietylko mundura nie dojrzy, ale i butów!... Co butów!?... O karabin ciężko!...
Zabielski puścił mimo uszu odpowiedź Karasia, co tem łatwiej mu przyszło, że bryka zatrzymała się właśnie przed domem Nesty. Rozgościwszy się w zajeździe, pan Tadeusz bez zwłoki przeprowadzony przez Karasia, udał się do majora Hornowskiego.
Hornowski przyjął go ze zwykłą sobie rubasznością, a gdy mu Zabielski przedstawienie swoje wyłuszczył — ujął go za rękę, uścisnął i rzekł:
— Wielce jestem waćpanowi obligowanym i tego... Phi... do pioruna tedy... cóż myślisz?... Kiedy cesarz austrjacki wojnę nam przez ciebie zapowiedział... hm!...
— Mości majorze... jeżeli...
— Sza! Cicho! Zabielsiu dobrodzieju, złote masz serce... i dlatego daj, niech cię uściskam, lecz co o tem zbrojeniu, nie mówmy. Przyjdzie co do czego, to obaczymy! Droga do Warszawy nie taka dziś bliska. Na Paryż kochanku, na Austerlitz, na Hohelindem, na Marengo!
Pan Tadeusz, poznawszy, że niczego, krom odprawy ostrzejszej spodziewać się nie może, pożegnał czemprę-dzej Hornowskiego, wyrzekając się już bytności u generała. Atoli ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zmienił postanowienie i nie aby lepszego spodziewał się przyjęcia, lecz by mógł sobie samemu powiedzieć, że wytrwał, że żadnej sposobności nie zaniedbał. Ale kiedy w kilka chwil później znalazł się przed pergaminowem obliczem Sokolnickiego, kiedy ten, po pierwszem odezwaniu się pana Tadeusza, jął zadawać mu pytania tonem ostrym, 64 zimnym mierzyć go stalowem wejrzeniem — znów żałował swojej gorliwości. Bo generał już nietylko wątpił 0 prawdzie słów Zabielskiego, ale i wręcz za jakiegoś przecherę brał — czem tak dojął Zabielskiego, iż ten, nie bacząc na osobę generała, odezwał się porywczo:
— Panie generale... żałować mi przychodzi, żem się nie do swojej rzeczy wmieszał... Niedarmo byli tacy, co mnie ostrzegali!
— I słusznie! Najlepiej, kiedy każdy swego pilnuje!
— Dlatego i jam się ważył, bo mniemałem, iż mam prawo, jako inni, pamiętać, że ziemi tej obcym nie jestem... Widzę, jest teraz inaczej! Zapomniałem, że aby być wysłuchanym, braknie mi szluf generalskich! Moje wiadomości mogą się wydać, albo nie... Zrobiłem, co mogłem. Nie mam szarży, bym coś stanowić był zdołen. Za śmiałość pana generała przepraszam.
Zabielski chciał odchodzić. Sokolnicki zatrzymał go niecierpliwym ruchem ręki.
— Waćpan myślisz zostać w Warszawie?
— Jutro chcę wracać! Nie wiem, jak sobie dam radę, bo Austrjacy mogą goręcej przyjąć moją wolontarską misję!
— U kogo kwaterujesz?
— W domu Nesty.
— Czy mógłbyś w danym razie przedstawić mi zaręczenia o sobie od kogoś znanego w Warszawie?
— Zaręczenia?... Nie znam nikogo!
Sokolnicki żachnął się.
— Otóż właśnie!... Imaginuj sobie acan, ja ci ufam, ja nie neguję... ja wierzę w niebezpieczeństwo, które nam grozi. Biorę sprawę do serca... Przedstawiam na radzie 1 cóż? Zapytują, skąd mam wieści? Powiedzieć muszę... ot, zjawił się do mnie człek nieznany... Nierozwaga. Chciałeś oddać usługę, trzeba ci było przywieźć ze sobą choć papier jaki, dokument, nie wiem co. W czynie twym może jest dobra wola, ale i lekkomyślność. Gdybyś w przedłożeniu swem mógł się na cośkolwiek odwołać... Zdaje ci się, że ja w tym razie bez dowodów co pomogę?... Ba! Widzisz acan, iż gdybym złożył radzie wojennej in-
Rok 1809. T. I 5 65 strument ministra austrjackiego, nakazujący natychmiastowy marsz na Warszawę, to, jeszcze niełatwoby poszło!... Bo o cóż tu chodzi? Zbrojenie postępuje szybciej, niż zezwalają wyniszczone środki. Alarmu wszczynać bez porozumienia się z marszałkiem bodaj i królowi niewolno. To wszystko! Gdybym acana potrzebował, przyślę poń.
Generał skinął protekcjonalnie Zabielskiemu i wyszedł. Pan Tadeusz powrócił kwaśny do gospody. Karaś oczekiwał na niego w izdebce. Zabielski poczytał to za chęć wyłudzenia datku za poniesioną dlań fatygę i sięgnął do woreczka.
— Macie tu za trud wasz... szkoda, że daremny.
Karaś podniósł nieśmiało swe jasne, wyraziste oczy i odrzekł zakłopotany:
— Kiedy bo... proszę jegomości... mnie nic się nie należy, bo i przecież jeszcze i zdać się mogę...
— Prawda... Wracać mi przyjdzie... moglibyście jako niepostrzeżenie mnie stąd wyprowadzić?
Karaś mrugnął znacząco.
— Dlaczegoby nie? Tylko przecież nie dziś!
— Dziś choćby, a najdalej jutro!... Tu niema co robić. Im prędzej, tem ci lepiej. Szkoda było zachodu. Dom, żonę, spokój opuścić... Et! niema o czem po niewczasie!...
Karaś zafrasował się jeszcze więcej.
— Kiedy bo ja nie wiem... ale niby, jakby to powiedzieć, gospodarz z leśniczówki powiadał, że póki pisania generałowi nie oddam... to żebym póty prosił jegomości o cierpliwość.
— Pisania?! Do generała?! Macie?!...
— A jużci jest, wielmożny panie... — rzekł flegmatycznie chłop i pokazał panu Tadeuszowi zapieczętowany woskiem zwitek papierów. Zabielski rzucił okiem na nad-pis i wykrzyknął z zadowoleniem:
— Do generała Dąbrowskiego!
— Ano właśnie...
— Czemuż mi nic nie mówiłeś?!
— Zobaczymy, proszę jegomości! — odpowiedział spokojnie Karaś. — Wielmożnemu panu było pilno iść do miasta... kazał się prowadzać, to i prowadziłem... 66
— Jakże więc?
— Myślę, jegomość niech poczekają, żeby daremnie nie chodzić... a ja skoczę duchem i powrócę...
— Byle prędko, bo jak co... to dziś jeszcze wracam... będę na dole u gospodarza.
Karaś poszedł nie zwlekając — pan Tadeusz zaś usadowił się w izbie gościnnej na dole i posiłek kazał sobie dawać, lecz nie było to rzeczą łatwą dla gospodarza. Tego wieczora gości chmara się zeszła, tak że ani kuchnia, ani zasobna piwniczka imć pana Antoniego nastarczyć nie mogła. Stoły obsiadł gwarny tłum wojskowych rozmaitych stopni, śród których nie brak było nawet i wyższych oficerów. Przy winie, miodzie a piwie prowadzono ożywione gawędy, zabawiano się grą w faraona, wiwatowano, a tu i owdzie zacięte toczono spory o tem, kto większym jest generałem, Dąbrowski czy Zajączek. Od czasu do czasu padało ostrzejsze słowo, brząkały groźnie ostrogi, stukotały pałasze, lecz wdanie się kogoś ze starszych uspakajało umysły, a przynajmniej niewoliło zapalczywych do ustąpienia.
Pan Tadeusz znalazłszy wolny stół, czekał na zamówione jadło, kiedy naraz śród ciżby ukazał się młody porucznik w adjutanckim, karmazynowym mundurze, zamienił kilka ukłonów ze znajomymi i zajął miejsce obok Zabielskiego, nawołując ostro na służbę. Służba.atoli nie miała dziś zachowania dla pięknego munduru młodego porucznika. Kręcący się pacholik po dwakroć odpowiedział na zawołanie adjutanta: „uważam panie poruczniku“ — i, pociągnięty za połę przez innego gościa, biegł za szynkwas i komu innemu usługiwał.
Porucznik zaperzył się.
— Cóż oni sobie myślą! Uszu któremu nakręcę! Jakó-bek, do miljon djabłów!
— Uważam już... zaraz! — pisnął pacholik i z próżnym dzbankiem umknął w przeciwną stronę izby.
— Bodajś skisł! — huknął porucznik, a po chwili, po-glądając ku osowiałemu panu Tadeuszowi, ozwał się, jakby szukając u niego współczucia:
— Co taki sobie imaginuje! Gospodarz niby to skarży 67 się, zaprasza, błaga, żeby go nie omijać, gdzieindziej nie chodzić, a o nim pamiętać!
— Chleb bodzie! — wtrącił pan Tadeusz.
— Pewnie. Zapłacę ja mu za to, do miljon djabłów! Jak na utrapienie... jestem wygłodzony, wolubym połknął! Na prezentacji w szkole aplikacyjnej przetrzymali nas do wieczora! Nic w gębie!
— Współczuję waćpanu, bo sam kawał drogi ujechałem i nabiegałem się po mieście... barszczu mi obiecali z rurą, no i oblizuję się tu smakiem i czekam!
— UumL. Barszczu! Przednia myśl! Waćpan zdaleka!?
— Z pod Iłży!
— Ba, ba!... No i nie widać nikogo! Jakóbek, do kroć-set! — huknął znów porucznik.
Tym razem z pośród zwartych stołów wychyliła się pucołowata twarz pacholika, a z nią razem przed Zabielskim stanęła brzuchata wazka barszczu.
Pan Tadeusz jął się łyżki i talerza. Porucznik natarł na Jakóbka.
— Cóż ty, trutniu, sobie myślisz!? Ile razy cię wołałem!?
— Laboga, tyle państwa naszło, ani wytchnąć!... Co pan porucznik każą?
— Daj mi takiego barszczu!
— Niema, panie poruczniku! Właśnie ostatnia wazka wyszła dla jegomości!
— Widzisz, nicponiu!... Noga moja tu więcej nie postanie, do kroćset...
Panie poruczniku, bo... już mnie w^ołają tam...
— Więc przynoś, co jest!
— Zrazy z kaszą!
— Dawaj!
Chłopak, jak kula, potoczył się do kuchni. Porucznik gryzł wargi a zezował na dymiącą się misę barszczu.
Pan Tadeusz bez namysłu podsunął swój talerz porucznikowi.
— Nie odmawiaj waszmość, proszę!... Podzielimy się!
— At... cóż znowu! — wzdragał się porucznik. 63
— Uczyń mi waszmość ten honor... obadwaj jesteśmy głodni, zmęczeni...
— Cha! Chyba że waszmość moimi zrazami nie pogardzisz.
— A waszmość kubkiem miodu!
— Zgoda!... Warunek, że potem zieleniaczek mój.
— Wola wasza!
— Setny z waszeci kompan! Nie wiem, z kim? Jestem... Jan Skrzynecki, adjutant księcia ministra wojny!
— Tadeusz Zabielski, burmistrz ostrowiecki!
— Bierzmy się do barszczu! Smakowity!... Dziwujesz się waćpan mojej żarłoczności?... Hę?!
— Ja?!... Patrz, że w tyle nie zostaję!
— Uf! Nie uwierzysz, jaka to męka dziś była! Coś ze czterdziestu ochotników było na obszlegi oficerskie... Komisja egzaminacyjna nudzi, osobliwie Pelletier! A tu stój za księciem!... Już mi się przykrzy ten karmazynowy mundur.
— Piękny — zauważył Zabielski.
— Prawda! — odrzekł Skrzynecki, poglądając z zadowoleniem na srebrem szyte rękawy a mięsiście kręcone akselbanty. — Ale ciężko! Jeden robi, drugi próżnuje!... Jeden adjutantuje na socjecie a przy kielichu, a drugi musi wystawać! A nudy okrutne!... Jedz waćpan.
— Waszmość nie odstawiaj!
— Więc nudy! Młokosów co niemiara, a każdy rodzic zabiega, szuka protekcji, byle co prędzej synka wystroić a szpadę mu do boku przypasać! Bontemps jest niby twardy surowo pyta, lada pokurcza do szkoły brać nie chce!... Phi! Ale ojciec trafić umie, nie tędy, to owędy! Nie pomoże egzamin, poradzi spódniczka.
Przy ochoczej gawędzie znikł barszcz, za barszczem zrazy. Przy kielichu rozmowa toczyła się gładziej, żwawiej.
Porucznik szczerem okiem poglądał na Zabielskiego — pan Tadesz rozmiłował się w otwartem, jasnem obliczu Skrzyneckiego. Młodzi towarzysze przeszli powoli do zwierzeń, do wynurzeń. Pan Tadeusz wygadał się ze 69 swojemi troskami, pan Jan ze swojemi, a w końcu zao-pinjował, że jego są większe i dokuczliwsze.
— Bo — mówił — waćpan, panie Tadeuszu, masz zachód z tego niefortunnego wyjazdu... ale przecież dasz sobie radę, a jak wrócisz, to cię młoda żonka powita... i uspokojenie masz!... A ja? Miałem szczęście, czy nieszczęście, żem ugrzązł wyżej. Ile lat trzeba mi jeszcze pracować a dręczyć się, zanim szarża dzisiejszy podział wyrówna! Czy szarża taka przyjdzie? Gdzie jej szukać? A potem czy tamta strzyma? Kula, do miljon djablów, jest bliżej od kochania mego! Nie mówmy!... Lepiej nie rozpamiętywać!
— Czy wolno wiedzieć, do kogo uderzyłeś, mości poruczniku?
— Ha!... Nagadałem tyle!... Nie tajemnica! Helena Kurdwanówna.
— Kurdwanówna... Z których?...
— Z Ossolińskimi spowinowacona, z Denhofami.
— Czekaj, poruczniku, Kurdwanówna z lubelskiego?
— Taż sama.
— Dobry ród! Bogata... Ale szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie.
— W gadaniu!
— Któż ci przeszkodzi? Imci panna Helena jest sierotą...
— Łatwo powiedzieć!... Dziewczyna jak skra... Myślisz, serce na wierzchu, a tu ci się zaszyje tak, że ani dostąp! Chrapki wydmie, minkę postawi — z miejsca nie ruszysz. A czasem zdaje ci się jeno przemów, a już ją usidliłeś.
— Aha, jesteś tedy, mości poruczniku, afektu niepewny?
— Konia z rzędem temu, ktoby na mojem miejscu coś wiedział. Deklarowałem się — niby nie odpędziła... szka-plerzyk mi przewiesiła i — dystynguj się waść wojskowo — powiada. Masz sfinksa dziewczynę. Et!... Nie mówmy o tem... żałość zbiera.
Skrzynecki zasępił się i urwał. Pan Tadeusz myślą pobiegł do swej Janki. Ta nie była taka — za drugim 70 razem skradł jej w malinach całusa, a za czwartym runął plackiem... z czego się aż popłakali oboje.
Na wspomnienie tej pamiętnej chwili, panu Tadeuszowi łza w oku się zakręciła, więc odwrócił się nieznacznie od porucznika, aby alteracji swej nie zdradzić, a potem udał, że rozpatruje się obojętnie dookoła. Kiedy tak wodził wzrokiem po opustoszałej już potrosze izbie — uderzyła go bokiem doń odwrócona twarz mieszczanina w czarnej czamarze. Zabielski wpatrzył się uważniej i naraz drgnął i chwycił Skrzyneckiego za rękę.
— Mości poruczniku... Rudzki, o którym ci powiadałem, jest tutaj!
Skrzynecki odwrócił się, spojrzał badawczo na nieznajomego i roześmiał się szczerze.
— Panie Tadeuszu! Troi się wam w oczach! Ten... Rudzki?... Ależ ja go znam!... To jest Szczygielski... ma kamieniczkę na Zapiecku!
— Nie może być... nie może być!
— Wierz mi na słowo... u tego człowieka kwaterowałem po powrocie z pod Gdańska!
— Niepojęte dla mnie podobieństwo. Przysiągłbym, że ten.
— Przywidzenie! Powiedzmy sobie prawrdę... potrosze za wiele wypiliśmy... Z pewnością... Pan Michał Szczygielski, toć go tu każdy kamień zna. Siedzi i ciągnie swoje ulubione piwo grzane.
Pan Tadeusz oka nie spuszczał ze Szczygielskiego. Naraz ten odwrócił się twarzą, Zabielski teraz dopiero dostrzegł, że sobowtór Rudzkiego ma przewiązane chustką lewe oko. Nazwany Szczygielskim przekręcił głowę silniej... i jakby drgnął nagle. Pan Tadeusz nie mógł opanować dłużej wrażenia i rzucił stłumionym głosem do porucznika:
— To on! Rudzki!
— Ależ, mości Zabielski! — perswadował Skrzynecki. — Bądź ostrożnym, możesz wywołać chryję.
— Uważaj waćpan! Podnosi się! Umknąć gotów!
— Ależ uspokój się waszmość! — przerwał niecierpliwie porucznik. — Nie wierzysz, więc daj... pójdę... sam 71 go zagadnę i sprowadzę cł go tutaj!... Rozmówisz się... przekonasz się, zobaczysz!
Skrzynecki, uspokoiwszy tak pana Tadeusza, odwrócił się, aby do Szczygielskiego podejść, gdy ten ostatni zbliżył się pierwszy do porucznika, uścisnął nerwowo rękę Skrzyneckiego i rzucił nerwowo:
— Pozwól, panie adjutancie, kto zacz jest jegomość, dotrzymujący panu kompanji?
— Imć pan Zabielski Tadeusz... burmistrz...
— Znasz go dawno?! — badał Szczygielski.
Porucznik się zmieszał. Pan Tadeusz pięści zacisnął i mierzył groźnie Szczygielskiego; ten nie zdawał się być zgoła skonfundowanym i ciągnął z zimną stanowczością:
— Więc, panie adjutancie... znaszże go dawno?!
— Doprawdy... nie rozumiem! — plątał się Skrzynecki. — Przed chwilą właśnie... miałem honor poznać... imć pana burmistrza...
— Tedy on i waćpana w pole wyprowadził!
— Słuchaj ty!! — huknął nagle Zabielski.
— Ostrożnie... ostrożnie! — przerwał szyderczo Szczygielski. — Zaraz się to pokaże... Za daleko śmiałość swoją posuwasz! Panie adjutancie... ten tu jegomość... jest szpiegiem austrjackim... Sądzę, że mi pomożesz pochwycić nareszcie tego ptaszka i oddać na ratusz!
Zabielski zatrząsł się ze zgrozy i oburzenia.
— Rudzki, łotrze!... Ty śmiesz!... Hola! Ja ciebie przytrzymam... ja nie puszczę!
Szczygielski schwycił za ramię Zabielskiego.
— Ho! ho! Nic nie pomoże! Nie wykręcisz mi się! Panie adjutancie, obliguję waszmości! Do mnie!... Chwytać tego sprzedawczyka!
W izbie tumult powstał. Kto żyw, śpieszył na zawo łanie Szczygielskiego.
— Brać go!... Na ratusz!... Na policję!... Trzymać dobrze!! — rozległy się głosy dookoła. Pan Tadeusz szamotał się i zwracał się o pomoc do Skrzyneckiego.
— Poruczniku! Wspomóż!... Fałsz!!... Szelmowski for teł... Bogiem ci się klnę! Sam zdrajca!...
Lecz adjutant rzucił mu obojętnie: 72
— Nie mogę acana bronić!... Zbyt krótka znajomość... Pana Michała znam nie od dziś... i muszę mu dać wiarę.
— Wiązać sprzedawczyka! — komenderował Szczygielski.
— Ludzie... zaklinam was! Oszczerstwo!
— Zobaczymy!... Pewniejsze dla nas, jak z waszecią pogadają pachołkowie imć pana Joachima Moszyńskiego! — ozwał się głos z tłumu.
— Rudzki!
— Panowie! Skończyć z nim!... I po straż! — zakomenderował Szczygielski.
Pan Tadeusz próbował stawić opór, lecz wywołał on tylko gwałtowniejsze skrępowanie go i poturbowanie. Zanim Zabielski zdołał się spostrzec, leżał już obezwładniony i mocno potłuczony, z zakneblowanemi ustami.
Bezsilna wściekłość nim miotała, kiedy słyszał, z jaką bezczelną pewnością Rudzki opowiadał był zebranym 0 szpiegostwach jego, Zabielskiego, i o tem, jak salwował się przed obławą, uczynioną znów na niego Szczygielskiego przez Austrjaków, naprowadzonych przez pana Tadeusza. Szlachta, mieszczanie i wojskowi, ściskali z zapałem opowiadającego za ręce, przepijali do niego, a z pogardą przyglądali się pojmanemu szpiegowi.
Ten i ów kopał Zabielskiego z odrazą, spluwał z obrzydzeniem, albo stryczek mu przepowiadał.
Pan Tadeusz jęczał tylko głucho a wił się.
Dobra godzina upłynęła, zanim zjawili się pachołkowie miejscy. Kiedy go brali na drągi — Rudzki pochylił się do ucha Zabielskiego i szepnął:
— Widzisz... masz za Oskierkę!... Pociesz się, będzie 1 on dyndał niedługo!... Przyjemnych batów... mości burmistrzu... a o żonie twej będę pamiętał, żeby się nie nudziła!...
Pan Tadeusz szarpnął się i spojrzał na Dyzmę z taką nienawiścią, że aż ten cofnął się mrucząc:
— Jak zawiśniesz... to cię złość opuści.
Pachołkowie, nie zwlekając, ponieśli pana Tadeusza.
Tymczasem wieść o pojmaniu szpiega austrjackiego lotem błyskawicy rozniosła się po sąsiednich kamienicz 73 kach. Tłum gawiedzi zaległ ulice, witając pachołków zajadłymi okrzykami:
— Na szubienicę!... Obwiesić!... Poćwiartować go!...
Grudy biota i kamieni sypały się na pana Tadeusza.
Bliżsi pachołków zaglądali mu w oczy i lżyli.
Zabielski od przytomności odchodził. Łzy kręciły mu się w oczach. Nie mogąc głosu dobyć, zgrzytał zębami i, mocując się z postronkami, rył na własnem ciele sine brózdy.
Na ratuszu do słowa mu nie dano przyjść. Dwóch pachołków obszukało kieszenie Zabielskiego. Odebrano mu pieniądze i paszport, który był sobie wygotował na cudze nazwisko, a dawszy posłuch szerokim wywodom Rudzkiego, po krótkiej naradzie wysłano raport panu Moszyńskiemu. Odpowiedź lakoniczna nadeszła niebawem:
— Nałożyć kajdanki i w Prochowni osadzić.
Rozkaz spełniono natychmiast. Zabielski, mimo późnej nocy, na wozie, otoczony halabardnikami, odwieziony został do prochowni nad Wisłą i tam do lochu wtrącony.
Kiedy po nowej rewizji zawarto za panem Tadeuszem WTzeciądze wilgotnej nory — Zabielski padł na ziemię w pół przytomny.
W kilkanaście godzin później zgrzyt zamków i światło latarni wyprowadziło go ledwie z odrętwienia. Dwaj dozorcy szarpnęli nim i ponieśli prawie do sklepionej izby, kędy zasiadał pan Moszyński. Nastąpiło badanie. Z początku Zabielski plątał się, nie mógł prawie odpowiadać na zadawane mu pytania, lecz stopniowo odzyskiwał panowanie nad sobą i, siląc się na spokój, jął drobiazgowo rozpowiadać, skąd, jak i po co przybył.
Pan Moszyński wysłuchał cierpliwie Zabielskiego, a gdy ten skończył, rzekł oschle:
— Widzę, że jesteś rafinowanym nicponiem!
— Jak waszmość śmiesz?!...
— Milcz! — rzucił ostro Moszyński. — Pasy drzeć każę!... Zdaje ci się, iż tu wykrętom twoim kto wierzy?! Dosyć tego! Masz jeden dzień czasu do namysłu. Jeżeli mi jutro będziesz takie liistorje koncypował a zamożnych 74 obywateli kalumnią obrzucał... to tu znajdą się sposoby, aby ci język rozwiązać! Rozumiesz?!...
— Jestem niewinny!
— Radzę ci wyrzec się kłamstwa! Przyznaniem możesz wyjednać złagodzenie kary... na opór są obcęgi, chłosta! Z pod skóry prawdę z ciebie dobędę! Słyszałeś?!
— Sprawiedliwości błagam!... Słowa fałszywego nie wymówiłem...
— Sprawiedliwości będziesz miał! Pamiętaj tylko, że na zdrajców nie masz takiej męki, którejby im nie zadano... A teraz precz z nim!
Zabielski chciał jeszcze mówić, lecz dozorcy schwycili go ponieśli do lochu.
Pan Tadeusz był w rozpaczy. Widział się był wplątanym w matnię. Obejście pana Moszyńskiego napełniało go lękiem i oburzeniem. Bez należytego wysłuchania, bez sprawdzenia poczytano go za szpiega, wtrącono do ciemnicy i jeszcze grożą spytkami. Daremnie Zabielski szukał był w myśli kogokolwiek, ktoby świadectwem swo-jem dopomógł mu do uwolnienia, którego wstawiennictwo odwróciłoby hańbiące posądzenie. W Warszawie nie znał nikogo. Sokolnicki, Hornowski, a nawet major z Tarczyna, ujmować się nie będą, a jeżeliby do nich się zwrócono, kto wie, czy jego zabiegów nie poczytają mu za dowód winy. O Kazimierczaku siedzącym za granicą austrjaclcą, nawet nie było warto wspominać. Był jeden Karaś, lecz cóż taki chłop prosty mógłby poradzić?
Pan Tadeusz gorżkie samemu sobie czynił wyrzuty. Chwilami gniew szarpał go. Wspomnienie zaznanych obelg odbierało mu władanie sobą. Rzucał się z nieludzkim rykiem na zapory i targał je, krwawiąc sobie palce. Loch był głuchy zarówno na jęki, jak i groźby. Od czasu do czasu dozorcy otwierali drzwi, jakby dla przekonania się, czy więzień na siebie samego się nie porwał i zamykali je znów, nie zważając na błagalne wezwania pana Tadeusza.
Na trzeci dzień dopiero wyprowadzono znów Zabielskiego z lochu do nizkiej, sklepionej mocno izby. Pan Tadeusz rozejrzał się niepewnie dookoła i krew skrzepła 75 mu w żyłach. Twarze zbirów, mierzących go ponurem spojrzeniem, zczerniałe narzędzia dziwnego kształtu, porozrzucane pęki powrozów i łańcuchów utwierdziły go, że się znajdował w każni. W głębi, przy stoliku założonym papierami, siedział skulony staruszek i pociągał z zadowoleniem tabaczkę, trzaskając głośno tabakierką i otrzepując z klaskaniem palce. Zabielski poruszył się niespokojnie raz i drugi, a wreszcie pociągnięty łagodnie uśmiechniętą twarzą staruszka, ozwał się drżącym głosem:
— Pozwól waszmość... niech się dowiem.
— Hę? — mruknął zapytany, nadstawiając ucha. — Delikwent chce mówić?! Aha!
— Jestem niewinny!
— Aha! Niewinny... Bardzo dobrze, kochanku, u nas takich zawsze pełna prochownia.
— Przysięgam, że mówię prawdę!
— Przysięgasz, kochanku! — odparł flegmatycznie staruszek. — To... bardzo dobrze! Bardzo dobrze...
— Waszmość oskarżasz...
— Ja? Ani mi w głowie! Kochanku, a mnie co do tego!... Serdeńko!... Ja wiem... ho ho! Ja rozumiem!..: Przyłapali cię, baranka, opadli, poturbowali, a ty nic... bielszej duszyczki, choćby świat schodził, nie znajdziesz.
Pana Tadeusza ciarki przeszły, nie tracąc jednak panowania nad sobą, ozwał się gorąco:
— Wysłuchaj mnie waszmość!... Chcę powiedzieć rzetelną prawdę.
— Hę!.. A no słucham acana! — rzekł staruszek, chwytając za pióro.
— Jestem niewinny.
Staruszek rzucił z niechęcią pióro.
— O tem już słyszałem!
— Więc żądasz waćpan, abym przyznał się do czynów niepopełnionych, abym dobrowolnie za szpiega się wydał, nie będąc nim!...
— Nikt, kochanku, niczego od ciebie nie żąda. Przyjdzie pora, powiesz, bo u nas, serdeńko, mówią wszyscy!... Był, prawda, raz taki... ale to dawne czasy... barclz-’ 76 dawne! Stój sobie spokojnie!... Nadejdzie... sędzia, to potem będziesz gadał!!
— Waszmość grozisz mi spytkami!?... Ufam, że urzędnicy wolnego Księstwa naszego nie posuną się do gwałtu!...
Staruszek zaśmiał się jowialnie.
— Serdeńko!... Mylne wyobrażenie!... Brak eksperjen-cji!... Rządy są tutaj zawsze jedne!! Rozumiesz acan? He he! Patrz acan, posiwiałem, wyłysiałem, i ciągle toż samo! Był Kohler dawniej i pan de Tilly, prochownia stała, był imć pan Ignacy Potocki, była prochownia i za księcia generała ziem podolskich, i za Sejmu Czteroletniego i za Naczelnika!... He he! Serdeńko! Nie martw się! Rozmaicie bywało u nas!... Abyś przetrwał, aby cię odrazu nie ścięli czy obwiesili, a kto wie, może przyjdą czasy, że ja ci się pierwszy pokłonię!... U nas tak się zdarzało!... Wyszli Prusacy — kto żyw umknął z prochowni! Bez mała na rękach ich wynieśli!... He, he!!... A że prochownia pustkami stać nie może, osadzili drugich!
— Waszmość dworujesz sobie z nieszczęścia!
— Ja!? Serdeńko, kochanku! Nigdy!... Widzisz, mam zachowanie dla ciebie i to wielkie!... He, he! Za parę lat może będziemy jeszcze przyjaciółmi! Poznasz acan Łazanka!... Czterdzieści lat z okładem!... Tam, na górze, rozmaicie bywało i siak i tak, ale tu jednakowo, kochanku!... Delikwenci muszą być zawsze!! He, he!... Zobaczysz, przekonasz się!
Pan Tadeusz zaciął usta, czując, że z tym siepaczem do ładu nie dojdzie. Staruszek pociągnął tabaczki i skinął na siedzącego opodal draba:
— Jędrku! — ozwał się pieszczotliwie. — Coś sędziego nie widać!... Możeby tymczasem przygotować?
— Co jegomość każą?
— Hm! Serdeńko!... Na przywitanie!? Hm! Węgielków i łóżeczko!... Przeciągnie się kawalera, zdrowiej mu będzie... a żelazka masz!?
— Aż się przepaliły!
— Powiadasz? Ejże? Spróbujże, czy mu wystarczą... Niech się delikwent oswoi. 77
Nazwany Jędrkiem dał znak stojącym w głębi drabom. Trzech z nich pochwyciło Zabielskiego, ściągnęło mu pęta na rękach i nogach i, zdarłszy zeń zwierzchni kubrak, przywiązało go do pieńka pod ścianą. Jędrek równocześnie wyciągnął z gary, wypełnionej tlejącymi węglami, żelazny kosztur i przeciągnął nim po ramieniu więźnia.
Swąd palonego żywcem ciała rozszedł się po izbie. Pan Tadeusz jęknął nieludzkim głosem. Łazanek powstał spokojnie z za stola i z miną znawcy pochylił się nad Zabielskim.
— Hm... Nienajgorzej... Mocny... Boli acana? Boli?
— Rakarzu!...
— Zaczynamy się gniewać, to bardzo dobrze! Chociaż na wszelki wypadek pomyśl, Jędrku, o pierścionkach!
Łazanek podreptał spokojnie do stołu i usadowił się wygodnie na krześle. Pan Tadeusz stękał z bólu i wił się.
— No, no, serdeńko! Nie masz czego znów tak się skarżyć... Jeszcze nic takiego ci się nie stało! To przecież była próba... jesteś młodym... inny w twojem miejscu aniby pisnął... Pamiętam, przed siedmiu laty był tu taki zuch... co ledwie jak mu ostatni paznokieć wyrywali obcęgami, to powiedział tylko: „ojczyzna“ i z tą ojczyzną już się nie rozstawał! Ba, i, uważasz, żeby nie urwisz Jędrek co mu zanadto podkręcił łóżka, kto wie, czyby się nie doczekał rządów imć pana wojewody Wybickiego.
Jędrek roześmiał się cicho w kącie. Łazanek perorował dalej:
— Zawzięty był okrutnie. Pan de Tilly mało ze skóry nie wyskoczył! Aż przyjemność była patrzeć na takiego zucha... Najczęściej u nas ludzie są dorzeczni i mowni.
Staruszek urwał nagle, ile że drzwi boczne z trzaskiem się otwarły — do izby wbiegł pan Joachim Moszyński. Łazanek porwał się na równe nogi i zgiął służalczo.
— Gdzie więzień?!
— Na miejscu, proszę waszej miłości!
Pan Moszyński rzucił wzrokiem na Zabielskiego, a dojrzawszy krwawą pręgę na jego plecach, zmarszczy! się. 78
— Przypiekałeś go?
— Zwykła próba, proszę waszej miłości... delikwent będzie mowniejszym.
— Jak śmiesz bez przytomności sędziego?! Chcesz, aby do ciebie nareszcie się wziąć?!
Łazanek zmięszał się.
— Wasza miłość daruje!... U nas ład taki odwieczny, jak prochownia prochownią.
— Uwolnić go natychmiast z więzów!
Łazanek skoczył czemprędzej sam spełnić rozkaz.
Pan Moszyński osunął się ciężko na ławę, a gdy panu
Tadeuszowi zdjęto pęta, ozwał się z widocznem wzruszeniem:
— Mości Zabielski... powziąłem wiadomość, że istotnie stałeś się ofiarą okrutnej zemsty... Brak mi jeszcze dowodów, aby cię uwolnić zupełnie, lecz zastanów się, pomyśl, może zdołasz mnie naprowadzić... Całą dobrą wolę ci deklaruję. Wyrządzono ci krzywdę bolesną... Pamiętaj na to, że ta biedna połać naszej ziemi wszystkimi zębami bronić się musi przed matactwem tych, co radziby ją zgnieść... Lepiej czasem, niestety, aby bodaj trzech niewinnych ucierpiało, niż by jeden przedawczyk miał nam ujść.
— Czego wy chcecie odemnie? — rzucił gwałtownie pan Tadeusz. — Nie wskazałem wam Rudzkiego? Nie pamiętacie, że...
— Acan znów powracasz do swego! ów Rudzki ci się przywidział! Zacnego a spokojnego obywatela oskarżasz!
— Więc zapytaj waszmość Oskierki... Oskierko go zna — on wie o nim! Ten cię przekona! Tak, Oskierko... kapitan drugiego pułku ułanów... Boże! Że ja o nim nie pamiętałem!... Nikt inny, tylko on! Przywołajcie go!... Zapytajcie!... Rudzki jest szpiegiem...
Pan Moszyński spoglądał z niedowierzaniem na pana Tadeusza i głową chwiał.
— Acan jesteś w gorączce!... Powtarzasz swoje! A wiesz, że rzucając tak ciężką obelgę, możesz być zniewolonym do zdania porachunku!
— Przyzwijcie Oskierkę!... Niech to mam przynaj 79 mniej za krzywdę, za pohańbienie... Inaczej... skoro mnie uwolnicie, ja wołać będę, że wy sami sprzedawczyków chronicie.
Pan Moszyński nachmurzył się.
— Mości Zabielski! — ozwał się, hamując gniew. — Jeszcze wolnym nie jesteś! — a po namyśle podniósł się i wyszedł pośpiesznie z izby.
Łazanek, który był stał pokornie na uboczu, podsunął się teraz do pana Tadeusza i wyciągnął doń tabakierkę.
— Pozwól jegomość dobrodziej!... Nie gniewaj się, serdeńko, niema o co! Sparzyli cię odrobinę, ale maści dam i zażywie w trzy dni!
— Siepacze! — żachnął się Zabielski, w którym myśl o doznanej krzywdzie coraz silniej nurtować zaczęła. — Bez sprawdzenia, bez sądu niewinnego człeka...
— Te-te!... Serdeńko! Dziad swoje, baba swoje!... Pomnisz, kochanku, z infimy... sum, es, est, summus, estis, sunt!? Owóż w tej konjugacji cała mądrość leży... Młody jesteś, wierz staremu!... Na prochownię się nie burz, bo ona każdego przygarnia! Zapytaj się, kto w niej nie był!... Myślisz, imć pan Moszyński? Był!... A kto tu jeszcze nie będzie! Tempora mutantur!... Ledwie co się za Prusakami zakurzyło, a dawniejsze sędzię poszli do loszku, z loszku znów więźnie zasiedli do wyroków!... Phi! Groch z kapustą, jak prochownia prochownią!... Siadaj, waszmość!... Już się nie turbuj, puszczą cię do domu, boś ty nie z tej partji, co dziś na węgielki idzie!... Jeszcze twoja okazja nie przyszła!
— Ja tu na was sprawiedliwość znajdę! Płazem tego nie puszczę!
— Kochanku, jegomościuniu, nie wydziwiaj!... Nie o twoją tu skórę chodziło! Wyjdziesz, to spluń i zmykaj a ciesz się, że cię nie poszatkowali! He, he! Zapytaj się Jędrusia!... Na wszystko ma sposób: delikwent milczy — zaraz uczyni go mownym; nie trzeba, żeby rozpowiadał... to ani piśnie!...
Jędruś wyszczerzył zęby i zaśmiał się dziko. Pan Tadeusz zęby zaciął i zapadł w ponure milczenie. Łazanek jął rozpatrywać leżące na stole papiery. Upłynęła długa, 80 męcząca chwila. Staruszek kręcił się niecierpliwie, poglą-dał ku drzwiom, aż wreszcie ozwał się do drabów:
— Trzeba się zbierać! Nic pewno dziś nie będzie!
— A cóż z tym? — mruknął Jędrek.
— Hm... związać go na wszelki wypadek, żeby kochankowi za przestronno nie było, i niech śpi spokojnie!
— Jakto?! Mam wiązać?!
— Trzeba, serdeńko! Trzeba!... Zabierzcie go, a ścisnąć go tam trochę, niech nie skrzeczy, bo nie lubię wrzasków.
Pachołkowie rzucili się na Zabielskiego, lecz ten, miotany rozpaczą, stawił zawzięty opór.
Łazanek zbladł, małe jego oczka zaświeciły ponurymi blaskami.
— Wiązać go! A teraz trzy pręty na podziękę!
Jędrek skoczył po gary z węglami. Rozpalone żelazce zatoczyło już krąg w powietrzu, aby spaść na obnażone plecy pana Tadeusza, kiedy do izby wpadł pan Moszyński.
— Precz mi! — huknął groźnie. — Łazanek, jak się ważyłeś?
— Delikwent krnąbrny!
— Sto bizunów tobie każę wyliczyć!
— Wasza miłość, za gorliwe służby?
— Uwolnić go i do pierwszej kancelarji!
Pan Moszyński wybiegł na korytarz, a w ślad za nim pachołkowie powiedli Zabielskiego.
Pan Tadeusz znalazł się w obszernej izbie, jasno oświetlonej — w rogu jej stał oficer ułanów.
— Mości kapitanie! — zaczął żywo pan Moszyński — oto właśnie ten tu więzień odwoływał się do waćpano-wego świadectwa!
Kapitan spojrzał na pana Tadeusza z oznakami niekłamanego zdziwienia.
— Waszmość odwoływałeś się?!
Zabielski nie mniej był stropionym.
— Ja... ja... istotnie wzywałem kapitana drugiego pułku ułanów... Oskierkę...
— Jestem nim!
— To niepojęte!... Waćpan więc byłeś tej pamiętnej
Rok 1809. T. I. 6 81 nocy, kiedy jadąc z Radomra, mieliśmy oną rozprawę z Rudzkim!
Kapitan wzruszył ramionami.
— Waszmość postaradałeś zmysły!... Jak żyję, nie byłem w Radomiu!
— Więc chyba jest drugi Oskierko, tego samego imienia!...
— Głupstwa acan pleciesz!... — przerwał opryskliwie kapitan.
— Waćpan nie pomnisz Rudzkiego!?... Nie! Tamten głos był inny!... Powiadał Oskierko!
Oficer ułanów zwrócił się do pana Moszjmskiego:
— Człowiek niespełna rozumu, albo frant na franty!
— Byłem tego pewnym! Wybacz, mości kapitanie, żem cię trudził!
— Ach! Bagatelna fatyga, gdyby moja obecność zdała się na co!
Kapitan pożegnał pana Moszyńskiego i wyszedł. Ten ostatni zwrócił się z surowem napomnieniem do Zabielskiego.
— Napierałeś się acan świadectwa! Masz je teraz! Po tem, co nastąpiło, powinieniem cię przetrzymać na Chlebie i wodzie!... Pójdziesz sobie wrolno, bo widzę, żeś nie-tyle złym, co nieopatrznym! Puszczam acana za wstawiennictwem człowieka, któremu ufam... ale radzę ci porzucić i te przestrogi, co je obnosiłeś po Warszawie, i oczernianie ludzi!... Niejeden tu już chciał wojować tą bronią i zginął od niej.
— A mnie wolno było oskarżyć... temu?.
— Bądź też pewien, że imć Szczygielski napomnienie odbierze!... Dla niego wyjątku nie będzie. Oskarżeń co dnia tyle, że ręce opadają! Co dnia jeden drugiemu w złości zdradę zarzuca, z czego dla nas męka i praca, a dla prawdziwych łotrzyków bezkarność. Jak w mętnej wodzie, tak myszkują wszędzie, że ani ich pochwycić!... Idź acan i zapomnij, żeś tu był kiedy... W sieniach znajdziesz swego kamrata!
Pan Moszyński klasnął na pachołków, polecił oddać 82
Zabielskiemu zabrane mu papiery, pieniądze i zwierzchni kubrak i wyprowadzić z prochowni.
Pan Tadeusz powlókł się w milczeniu za pachołkami. U wejścia powitał go Karaś. Zabielski ledwie odpowiedział i jął dążyć przed siebie, nie bacząc dokąd. Jedyną myślą pana Tadeusza było uciec jak najdalej od tych strasznych murów.
Na dworze zmrok już zapadł — szara, mglista noc rozpościerała swój melancholijny, smutny płaszcz. Zabielski przyśpieszył kroku. W uszach dźwięczał mu jeszcze przenikliwy, szyderczy śmiech Łazanka. Dokoła siebie widział krwawe płachty, rozpalone do białości żelaza, słyszał syk i skwierk żywcem palonego ciała, a trzaskająca pod jego stopami źłódź zdała mu się być ponurym odzewem łańcuchów.
— „Szpieg! Szpieg!“ — wołały nań wierzby, leniwie kołyszące zlodowaciałymi konarami.
„Szpieg!“ — wył wiatr, rozhukany ponad skrzepłą Wisłą. — „Szpieg!“ — mówiła doń głusza nocna.
Zabielski chciał uciec od tych głosów nienawistnych — napróżno. Biegły one za nim bezustannie, ścigały, szarpały nim, zwały go. Chwilami czuł, jak na twarz rozpaloną padają mu jeszcze plwociny ludzkie... jak grad kamieni i zmarzłego błota obsypuje go, hańbi!...
Siły Zabielskiego opuszczały zwolna. Zabielski raz jeszcze zmógł się, raz jeszcze rzucił się całym ciężarem naprzód, aż ustał i padl wyczerpany na stwardniałą opokę.
Przez czas jakiś dyszał ciężko, przyłożywszy rozpalone usta do zmarzłej ziemi, a potem wzniósł oczy ku niebu, jakby pytać chciał, za co podeptano go w tem, co mu było najświętszem, za co na taki go skazano pręgierz!?...
Niepokalane imię wziął z dziada i pradziada — nie splamił się nikczemnością — na samym sobie zniósł wszystkie skutki tego, że Zabielscy nie chodzili za prywatą, nie zaprzedawali się pankom, nie kupczyli głosem, a do ostatniej kropli krwi szli, kędy wołał ich obowiązek!...
Życiem musiałby przypłacić był ten, ktoby się ważył Zabielskiemu uchybić!... A dziś!?...
Zemsta ponura szarpnęła panem Tadeuszem, zemsta o* 83 w okrutna, bo zwrócona ku tym dziesiątkom i setkom, które go pohańbiły, zemsta, która z oblicza ściera pogodę, chmurami je zasnuwa, a w sercu bezdenną ryje otchłań goryczy.
Zabielski zmógł się i po raz wtóry wzrok podniósł ku niebu. Z poza stalowego obłoku wyjrzała słabo tlejąca gwiazda. Zabielski padł na kolana i wryciągnął ręce, lecz nie aby u Stwórcy zmiłowania i pociechy żebrać, lecz, — aby grozić!
— Boże! — szeptał Zabielski. — Lepiej mi było świata nie oglądać, aniżeli takiego sromu zaznać! Za jakie winy dałeś mnie na tę poniewierkę!? Niczego dziś nie żądam, o nic nie błagam, jeno daj, abym w postanowieniu wytrwał, abym był mścicielem wyrządzonego mi gwałtu, abym za hańbę moją krwawą znalazł zapłatę!... Niech oszczercom wtłoczę kalumnie, któremi mnie obrzucono, niech je wezmą w najcięższych mękach, Daj mi moc szaleństwa i desperacji, daj mi niewygasłą zemstę!... Nie chcę ja ani do dworku mego, ani do Janki mej — niech tułaczem zostanę, byłem potwarcom moim zadał!... A jakom Zabielski, jakom indygenat wziął z pokolenia, co wieki tej służby wierne odprawiało, Ty mnie, Boże, nie opuszczaj, bo raczej się złamię, niż ugnę!!
Tu głos pana Tadeusza przeszedł w ponury chichot. Ze zbielałych warg zrywały mu się słowa nienawistne, bluźniercze... A hen, u stropu niebieskiego zawieszona, gwiazda spowijała się chmurami, nikła, gasła.
Nagle tuż za plecami Zabielskiego rozległo się raźne zawołanie Karasia:
— Ledwie nogami starczę jegomości!... Gdzie, wielmożny panie! A toż tu ani droga, ani miasto!
Pan Tadeusz powstał w milczeniu, otrząsnął się i ozwal się sucho:
— Prowadź mnie do domu Nesty!
Rybak podrapał się w głowę, zakłopotany tym rozkazem.
— Et! Może lepiej byłoby gdzieindziej... Albo to zajazdów braknie?
— Tam chcę!... 84
— Ha! Wola jegomości! Mnie się widzi u Kasperka za Panną Marją byłoby przestronniej... Ale jegomość każą... A możeby przedtem odpocząć? Wielmożny pan zmęczony... Tu, na prawo, ze dwie staje, mieszka mój kumoter, co trzyma izby gościnne dla flisów. Tam zdałoby się wytchnąć, do sił przyjść, a potem choćby i do Nesty, kiedy wola.
Pan Tadeusz skinął przyzwalająco głową.
Karaś wysunął się naprzód i żwawo poprowadził Zabielskiego do osamotnionego domku nad Wisłą. Tam poszeptał z gospodarzem i usadowił pana Tadeusza w ustronnym alkierzu, kazawszy coprędzej zastawić posiłek.
Zabielski w milczeniu przyjmował zabiegi Karasia, dał sobie i kubrak ściągnąć, i ranę na plecach opatrzyć, i od jadła się nie wymawiał. Dopiero kiedy pierwszy głód zaspokoił, a palące go pragnienie ugasił — odezwał się do rybaka:
— Więc to wy szukaliście mnie?
— A no, bo się tak należało wielmożny panie... Wracam do gospody markotny, bo naszego pana generała nie zastałem, wyjechał, mówili, pod pruską granicę... A tu powiadają mi u Nesty, że wielmożnego pana do prochowni powlekli!... Dalejże zapytywać ludzi, chodzić, myszkować, no i jakoś utrafiłem nareszcie. Dzięki Bogu, są dobrzy ludzie. Pomogli!
— Więc bez ich pomocy gotowi mnie byli powiesić!... Cha! Cha!... Bodaj się ziemia pod nimi rozstąpiła!... Przeklęty gród!... Na nieszczęście mnie tu licho przyniosło!
— Wielmożny panie! Ja tam niewiele w’iem... Lecz widzę... takie czasy! Dnia niema, żeby się obyło bez nowrego gwałtu! Aż dziw bierze... Za Prusaków tyle hałasu nie bywało!... W więzieniach ludzi jak mrowia! Codzień rozmaitych szacherów niby chwytają... a mówią... Et! Rozmaitości mówią.
— I dlatego ludzi niewinnych ciągają na śledztwa, a sprzedawczykom chodzić wolno pozwalają! Tfy! Toż pod Austrjakiem tego niema!
Karaś obejrzał się trwożliwie dookoła. 85
— Wielmożny panie... byle kto nie usłyszał!
— Go mi tam! Na rynek pójdę, na rynku wołać będę! No... słuchajcie... możecie przeprowadzić mnie z powrotem do Kazimierczaka? Tak! Muszę tam! On jeden wie, gdzie szukać trzeba Oskierki... A ten mi jest potrzebnym, abym krzywdy mojej doszedł! Ten, co mnie oskarżył... dla mnie szpiegiem jest, a jeżeli nie szpiegiem, to oczajduszą, co na życie Oskierki nastawał! Tu tego właśnie Rudzkiego nazywają zacnym obywatelem, imć panem Szczygielskim! Nic mi do tego, ale imć Szczygielski ma ze mną porachunek! Więc pójdziesz ze mną?!
— Wielmożny panie... nie mogę!... Sam rad jestem, żem się do Warszawy dostał. Przez granicę coraz trudniej... Straży jak mrowia. Lepiejby i jegomości poniechać. Nużby się co wydało!
— Wszystko mi jedno! Co się ma stać, niech się stanie!... Oskierkę bodaj by z pod ziemi wydostać przyszło — wydostanę!
— Ba... a możeby też się można o niego przepytać? Albo, co lepiej, bez Oskierki się obejść?
— Zdaje się wam... Jam tu obcy, a imć pan Szczygielski, swojak, brat łata... Czuję to dobrze na własnej skórze! Takiemu nie dość powiedzieć, trzeba za rękę złapać, świadka postawić!
Rybak głową kręcił niedowierzająco.
— Ciężka sprawa... O Szczygielskim i ja słyszałem. Ma kamratów, musi familiant... z lada czem na takiego nie poradzi! A, wielmożny panie, kto wie?... Jak przywidzenie... Jak nie ten?!
— Oszalałeś, człowieku?! Bacz, mnie tu nikt nie znał, nikt na oczy nie widział! Tam, u Nesty, siedziałem z adju-tantem Skrzyneckim. Patrzę Rudzki! Myślałem, że mnie krew zaleje! Wyrywam się do niego, adjutant, nieświadomy, perswaduje... W końcu idę, aby dopaść go, za ramię chwycić a zawołać, jaki to ptaszek w Warszawie sobie bobruje, gdy tamten spostrzega mnie i woła — szpiega bierzcie!... Rozumiesz teraz? Szczygielski! Gdyby nim był... Ale co! Wiesz, że dla dokuczenia mi, dom mój, żonę mi... 66
Zabielski urwał nagle, tocząc dokoła oczyma krwią nabiegłemi. A po chwili dodał:
— Gdybym ja tu miał władzę, gdybym miał przyjaciół — nic łatwiejszego nie byłoby, jak takiego pochwycić. Bo albo jest sobie pospolitym łotrzykiem, a wtedy żeber mu policzyć nie zawadzi, albo jest szpiegiem, a wówczas sam na siebie dowody ma... Szpieg nie po to siedzi, aby u Nesty piwo spijał... Musi donosić o tem, co nie każdemu jest wiadomem... O! gdybym miał ludzi! Cha! Niema o czem debatować. Bez Oskierki nie poradzę nic... Jakże tedy? Pójdziecie ze mną? Nagrodzę hojnie!
— Kiedy bo, wielmożny panie, z dwojga złego, o ludzi byłoby łatwiej.
— Miałbyś takich?!
— Toć są. Tylko z nimi ciężko... Lud niepewny... Juści, wiadomo, nie każdyby się na taką wyprawę ważył.
— Zła sprawa?!
— Nie to, lecz zawsze gwałt! Jakby się nie udała, to już z panem Moszyńskim sprawa byłaby ciężka.
— Ja odpowiadam za wszystko! Bądź spokojny. Byle prędko. Bo wiesz, jeżeli się Rudzki dowie, że mnie wypuszczono z prochowni, nie będzie sam czekał powtórnego oskarżenia i uniknie cichaczem, a potem szukaj wiatru w polu!
Karaś ociągał się jeszcze. Zabielski nastawał coraz gwałtowniej. Rybak w końcu dał się namówić i poszedł na naradę do kumotra. Po długiej chwili powrócił zafrasowany.
— Cóż będzie? Cóż?! — gorączkował się Zabielski.
— Są wielmożny panie!
— Dawaj ich natychmiast!
— Ale bo... między nimi smoluchy nielada... Niech co wyniknie!...
— Nic! Moja sprawa!
— Wielmożny panie... Wszystkim nie poradzi... Ich puścić a naprowadzić... Rany Boskie!
— Wybierz mi czterech, pięciu co sprawniejszych i co większych łotrów! 87
Karaś poglądał ze zdumieniem na pana Tadeusza. Ten ostatni pojął niepewność rybaka.
— Jakże?! Nie ufasz mi, boisz się... albo masz mnie za niespełna rozumu! Pewno, że od takiej przeprawy niejednemu pomieszać się może. Lecz mnie tylko dojęło! Rozumiesz? Wiem, co robię. Bądź spokojny, dam sobie z nimi radę!
— Toć wiem, tylko gdzie takich w mieście pokazać? Jegomość kazali... w pierwszej chwili nie zmiarkowałem, ale co teraz...
— Masz skrupuły! No, więc kiedy nie chcesz, sam do nich wyjdę, a zobaczysz!
Karaś chciał odpowiedzieć, lecz Zabielski, trawiony gorączką, wypadł do izby sąsiedniej, powiódł wzrokiem po gromadzie ponurej, obdartej, zbitej w rogu izby w bezkształtną, szarą masę, i zawołał ostro:
— Hej! Który z was pójdzie ze mną na robotę?!
Masa poruszyła się nieufnie. Pan Tadeusz ciągnął dalej:
— Pięciu drabów mi potrzeba co najtęższych! Po dukacie na tydzień, przyodziewek. Głodu nie będzie!
W rogu izby dał się słyszeć głuchy pomruk. Karaś stanął za Zabielskim i ostrzegał.
— Wielmożny panie, do nich się lepiej nie odzywać. Oczajdusze są, obwiesie... jeszcze następować gotowi!
Pan Tadeusz nie zważał na Karasia.
— Cóż do licha?! Rusz się który!
— Znalazł się frant! — pisnął chrapliwie jakiś głos w rogu izby.
— Wartoby z takim pogadać! — warknął przez zęby leżący pod ławą chłop.
— Niech gada, z czem przyszedł?!
— Dukatami straszy!
— Milczeć! — huknął Zabielski. — Powiadano mi, że tu znajdę potrzebnych zuchów, a tu, widzę, gromada wał-koniów i tchórzów!... Bierz was djabłi!
Zabielski chciał zawrócić do alkierza, gdy nagle barczysty chłop zaszedł go z tyłu i zastąpił drogę. 88
— Komuż to jegomość myślisz wygrażać dukatami?! — zaczął wyzywająco chłop.
— Tobie, trutniu! Idziesz ze mną?! Wolisz leżeć pod piecem?! Łachmany ledwie na tobie wiszą, słoniny może od tygodnia nie oglądałeś?!
— A jakaż u jegomości robota?
— Umiesz grać na gardle?
— Daj, to ci pokażę!
— Więc zbieraj się! Pójdziesz ze mną! Jak cię zwać?
— Kuba.
— Chodź ze mną do alkierza!
— Chłop, oszołomiony stanowczością pana Tadeusza, powlókł się za nim do alkierza. Równocześnie atoli masa ludzkich ciał w rogu izby zakołysała się, zaszamotała i sunęła za odchodzącymi.
Zabielski z Karasiem zamknęli drzwi za sobą. Kuba stał nieufny, pochylony, jak gdyby gotów każdej chwili rzucić się na swojego nowego pana. Lecz ten nie stracił pewności siebie.
— Kuba! Dobierz mi jeszcze czterech, bodaj większych od ciebie nicponiów!
— Cyganek... Mięczak... Cichoń... Kiełbik!...
— Zgoda! Wołaj mi i^h!
Kuba, uchylił drzwi i rzucił kilka słów do stłoczonej gromady. Do alkierza wsunęły się cztery postacie zbirów. Zabielski poglądał na swój zaciąg i mimo całej swej desperacji, przyznawał w duchu, że takich znaleźć się nie spodziewał.
Kuba chłop wielki, o twarzy szerokiej, zwierzęco wydłużonej szczęce, oczach skośnych, niepewnych, miał w sobie coś z tygrysa i hjeny. Kiełbik, mały, chudy, wątły prawie o brwiach nasuniętych na oczy, szyderczo wykrzywionych ustach, dźwigający co chwila pałąkowato wygięte ramiona, wyglądał na palestranta lub starościńskiego kancelistę, a na niskiem, zoranem czole miał sino-czer-wony znak pręgierza, na poły przysłonięty zaczesanymi włosami. Mięczak rudy, obrośnięty, rozłożysty w barach jak i Cichoń, tylko mniej głupkowaty w uśmiechu. Cyganek wreszcie o twarzy jasnej, pogodnej, łagodnej, ruchach 89 układnych, dworskich prawie. Gdyby nie ten cuchnący łachman, a gdyby nie szeroki nóż, z którym Cyganek nigdy się nie rozstawał, ustawicznie bawiąc się nim i podrzucając, gdyby nie błyski wyrywające mu się z ócz — możnaby go poczytać za pozującego na szłachetkę-mie-szczucha, za poczciwego kupczyka, za wycierającego pańskie kąty pachołka.
Pan Tadeusz obrzucił bystrem spojrzeniem zbirów i ozwał się:
— Który nie miał gardłowej sprawy?
Opryszki spojrzeli po sobie. Kiełbik zaśmiał się sucho. Zabielskiego ciarki przeszły, lecz nie tracąc przytomności, dodał:
— No, to wasze szczęście! Niedołęgów mi nie potrzeba... Teraz słuchajcie, psie krwie! Służba u mnie nie ciężka...
O dukata i o dziesięć turbować się nie będziecie. Moja rzecz, żeby wam nie brakło! Na domiar, z kondemnatek możecie drw’ić... Żadna was nie dosięgnie! Moja głowa!
— Jegomość do kapucynów z nami myślisz? — syknął Cyganek.
— Milczeć! Za takie odezwanie na drugi raz weźmiesz w gębę!... Odpowiadajcie!... Chcecie ze mną?
Zbirowie zamienili znaczące spojrzenie. Cyganek skłonił się z przesadzoną grzecznością.
— Jeżeli wasza wielmożność raczy... Spróbować można! Naprzykrzy się, to zawsze czas będzie waszej wielmoż-ności trzewia wypróć!
— Więc skończone! Zbierać się natychmiast, pójdziecie na robotę!... Najpierw mi odpędzić z pode drzwi tę hołotę!
— A naczynia wziąć? — mruknął Kuba.
— Naczynia? Aha! Jakże chciałeś?... Żywo naprzód!
Opryszkowie ruszyli z alkierza. Karaś wylękły podsunął się do ucha pana Tadeusza.
— Proszę jegomości... na biedę, na nieszczęście chyba... Czas jeszcze rozważyć. Zakrzyknę na kumotra, on ich uspokoi i odejdziemy...
— Nigdy! Rozumiesz?... Za krzywdę moją i mnie się 90 należy coś!... Ciebie niewolić nie myślę... możesz odejść... zostaw mnie samego!...
Rybak zafrasował się.
— Et! Co tam ja! Gdzieżby jegomości samego ostawiać z tymi... nie uchodzi!... U takich nietrudno! Poczują pieniądze, napaść mogą, zamordują!
— Wracajcie z Bogiem do domu!... O mnie się nie turbujcie!
— Niech jegomość choć pozwolą zostać do jutra!
— Jak chcesz!... Wracają! Krucicę miej na pogotowiu... idź z tyłu i uważaj!...
Opryszkowie stali już przygotowani do drogi. Pan Tadeusz dał znak, aby ruszono naprzód.
— Dokąd? — zagadnął Karaś.
— Prowadź nas do jakiego kupca, gdzieby można dostatniego przyodziewku dostać! Trzeba ich ogarnąć!
Zawrócono brzegiem Wisły na Zamek pod Nowe Miasto. Tam u Handlarza krawrca Zabielski przedzierzgnął swój zaciąg we wcale dostatnio wyglądającą kompanję. Opryszkowie wystroiwszy się w schludną odzież, niepo-siadali się z zadowolenia. Pan Tadeusz pamiętał i o sobie, zmieniając wyszarzaną w prochowni odzież. Kiedy przyszło do płacenia, Kiełbik podsunął się nieznacznie do Zabielskiego i rzekł doń z intencją:
— Daj jegomość... my się sami porachujemy!
— Szkoda fatygi!... Biedak taki niech zarobi!... Nie warte zachodu!
Kiełbik skłonił się z szacunkiem panu Tadeuszowi, nie spuszczając oka z brzuchatego mieszka i mrugając znacząco na towarzyszów. Cichoń z Mięczakiem stanęli za Zabielskim. Pan Tadeusz teraz zrozumiał grozę sytuacji. Cyganek podsuwał się z drugiej strony, podrzucając nóż wyżej, niż zwykle.
Handlarz zbladł. Karaś sięgnął po krucicę. Brakło mgnienia, aby zbiry rzucili się na swego pana. Lecz Zabielski odwrócił się, przeszył piorunującem spojrzeniem Kiełbika i wymierzył mu potężny raz pięścią między oczy.
Cichoń warknął groźnie, ale pan Tadeusz doskoczył do 91 niego i, wskazując na ociekającą krwią twarz Kiełbika, zagroził.
— Słuchaj ty!... Widzisz!... Słówko piśnij!... Ja was nauczę moresu! Godziłeś się na zdradę!?... Jedno skrzywienie, i w łeb, jak psu, wypalę!... Nie podoba się któremu, wolna droga — u mnie służba, do milion djabłów! Posłuszeństwo!...
Opryszkom śmiałe wystąpienie pana Tadeusza trafiło do przekonania. Kiełbik stękał a jęczał. Cichoń zęby zaciskał. Kuba atoli upominał towarzyszów:
— Głupi naród!... Po dobrej woli nie umie! Jegomość przecież nie chce zła naszego!
— W sednoś trafił! Wyście mnie potrzebni, a ja wam także!... Rozumu nabierzcie!... Zaśmiał się wam ten woreczek! Pójdziecie zgodą — dziesięć razy tyle na głowę wypadnie!...
— Niech jegomość prowadzi! My gotowi!... A który skrewi, to ja mu zajrzę! — zakonkludował Kuba.
— Skończone!... Za mną!
Zabielski ruszył z Karasiem, zawracając ku miastu i pouczając w drodze swój zaciąg, jak zachować się mają.
Wieczora tego zajazd w domu Nesty świecił pustkami. W kącie, pod oknem, kilku zaledwie mieszczan raczyło się miodem, rozprawiając szeroko o minionych rządach pruskich. Brzuchaty gospodarz z kwaśną miną siedział nad wysuniętą szufladą szynkwasu i przerzucał miedziaki, około dreptała opasła gospodyni, stukając naczyniami.
— Marcinowa! — odezwał się gospodarz. — Nie był pan Michał?
— Niby... Szczygielski?
— Przecież nie inny! — rzucił niecierpliwie właściciel gospody.
— Et! Gdzieby zaś! Taki dzień! od rana ludzi jak wymiótł!
— Daj ich katu z takim handlem! Jednego dnia ani się opędzić, naczyń nie staje, stołków braknie, urwanie głowy, a potem, choć na olej nie zarobisz! TfyL. A tego... tego... wiecie, co to z panem Michałem siada?
— Niby... ten Niemiec?
— Niemiec, czy nie Niemiec, bierz go licho! Był?!
— Nie zważałam...
— Wybyście wiedzieli o czem!
Baba ze złością zadzwoniła kubkami.
— Nie mam pewno roboty, tylko po izbie ślepiąc! Był, nie był, co mi do tego! Jakóbek, obwiesiu jeden!... Już przycupnął sobie i kiwa się! Zmęczyłeś się dzisiaj?!... Nabiegałeś?! Podźwigałeś się półdzbankiem piwa przez cały dzień?
Perorę baby, skierowaną ku pacholikowi, przerwał głośny stukot drzwi wchodowych. Marcinowa strzepnęła rękami.
— No, chciał jegomość pana Michała, jest pan Michał. Gospodarz podniósł głowę. Do izby wszedł pośpiesznie Szczygielski i skinął znacząco na właściciela zajazdu.
— Witam imć pana dobrodzieja! — zawołał z obojętną uprzejmością gospodarz. — Jakóbek! Piwo grzane!
Pacholik pośpieszył spełnić rozkaz. Szczygielski rozsiadł się wygodnie i z całym spokojem zaczął ciągnąć piwo, smakując z miną człowieka, któremu po całodziennych trudach ta czynność jedynie pozostała. Gospodarz tymczasem wysunął się ociężale z za szynkwasu i podszedł do gwarzących w kącie mieszczan, zamienił z nimi kilka słów, a potem, spełniając dalej akt zwykłej grzeczności, podszedł do Szczygielskiego.
Masz co nowego? — zagadnął półgłosem ostatni.
— Nic!... Z Paryża przyjechał ordynans... Rozkazy porządkowe...
— A od Davousta?
— Jak zwykle... Napomnienia!... Przestrogi!... Rygory!...
— Więc dotąd cicho? A w sztabie?
— Jedno i toż samo... plany fortyfikacji Modlina są!
— Wybornie! — bąknął Szczygielski. — Dobrze się złożyło... Dziś jadę!
— Gdzie, dokąd?
— Pilno!... Rozumiesz, czekają na mnie!
— A miałeś zabrać protokół posiedzenia Rady Wojennej.
— Niema czasu!... Ale, uważasz, na domiar, tego kpa... 93 pamiętasz, co go od ciebie wyciągnęli ludzie Moszyńskiego, wypuścili z prochowni.
— Niepodobna!
— Wiem z pewnością! Szelma wykręcił się!... Czuję w tem robotę wolnomularzy... Inaczej być nie może!... Kto go wie zresztą, dość, że go puszczono!
— Możnaby go drugi raz posadzić.
— Nie tak łatwro!... Trafię ja do niego jeszcze, ale nie teraz. Niema czasu na zaprzątanie sobie nim głowy. Rozsądniej takiemu ustąpić. Zapalona głowa, gotów burdę wywołać — no, a z nią byłoby mi niewygodnie.
Szczygielski potarł sfałdowane czoło i rzucił wzrokiem ku drzwiom, w których ukazały się barczyste postacie dwóch mieszczan.
— Co to za jedni? — zagadnął machinalnie Szczygielski.
Gospodarz rzucił ku nieznajomym badawcze spojrzenie i odrzekł kwaśno:
— Nie wiem! Co i rusz, to się ktoś obcy jawi. Lud ściąga ze wszystkich stron! O... masz znów dwóch... choćby mnie kto krajał... na oczy ich nie widziałem!... Cały dzień pustki... a na noc się wali!
— Hm! — rzekł niepewnie Szczygielski. — Coś mi się nie podobają! Wolę pójść do izdebki.
— Wola wasza, chociaż płonne obawy... Wycierusy jakieś!
— Niech sobie... Idę!... Przyjdźcie później do mnie. Będę się zbierał do drogi!... Ale gdyby Gotlieb nadszedł, przywiedźcie go do mnie!
Gospodarz skinął głową i powrócił za szynkwas. Szczygielski powstał ociężale ze stołka, przeciągnął się, zawołał na pacholika, aby wziął należność za piwo, i powlókł się w stronę bocznego wejścia, prowadzącego do pokojów gościnnych. Gdy przechodził około stołu, przy którym siedziało dwóch mieszczan nieznajomych, zdawało mu się, że jeden z nich z dziwnym uporem nań pogląda. Szczygielski mimowoli drgnął, lecz śpiesznie opanowawszy wrażenie, odwrócił się plecami i wyszedł.
W izbie tymczasem zrobiło się nieco gwarniej. Mimo 94 późnej nocy, trzech jeszcze gości przybyło. Gospodarz zdawał się jeszcze nie być zadowolonym z tego ożywienia. Dreptał niecierpliwie, dzwonił kluczami, kazał pacholi-kowi zamknąć okiennice, zgasić wiszący na środku izby pająk, wreszcie raz i drugi zapowiedział uroczyście:
— Mości panowie... noc!
Goście atoli zdawali się nie baczyć na wezwanie gospodarza. Ledwie mieszczanie z kąta wynieśli się. Sześciu pozostałych raczyło się piwem i o coraz to nowe dzbanki wołało. Gospodarz wpadł w rozdrażnienie i na babę fuknął.
— Znów piwo nastawiacie?! Ognia szkoda! Oleju szkoda!
— Jegomość... toć dobrze, że choć żywa dusza się pokazała.
— Dosyć tego!... Żal fatygi!... Niechby kto porządny... a to zbieranina z końca świata!... Niewiadomo, skąd naszli! Nie dawać piwa! Jakóbek, zamykaj drzwi!... Po północy!
Pacholik z trzaskiem jął zasuwać skoble. Goście z uporem dzwonili próżnymi kuflami.
— Piwa! Piwa, gospodarzu! — wołano.
Właściciel zajazdu podszedł do najbliższego stołu i rzekł oschle:
— Moćpanowie darują!... Zamykamy!... Nie ma ognia... niema piwa!... Noc!... I nam się spoczynek należy!
Mieszczuch, do którego się był gospodarz zwrócił, zmrużył drwiąco lewe oko i wycedził przez zęby:
— Ejże!... A jakbym się zawziął?
— Co acanowi w głowie?... Patrzcież, okiennice zasunięte.... Bądźże acan wyrozumiałym... Konsensu nie mam! Niechby magistraccy postrzegli, na ratusz by mnie wzięli!
— No, a naszego śledztwa się nie boisz? — wtrącił pogardliwie siedzący przy sąsiednim stole mężczyzna. Goście wybuchnęli śmiechem. Gospodarz rozejrzał się niepewnie po izbie i łagodząc odezwanie się, rzekł z perswazją:
— Moćpanowie!... Dalipan... niepodobna!... Patrzcież, zamknięte... światła nie staje!... Czas!
— Prawda, że czas! — zaskrzeczał rudy drab. 95
— Więc do roboty! — huknął dźwięczny glos.
Goście porwali się z za stołów. Trzech z nich powaliło na ziemię gospodarza — trzech innych rzuciło się na babę i pacholika. Zanim który z napadniętych zdołał pomyśleć o obronie lub ucieczce, leżał już związany na ziemi. Gospodarz wił się i szamotał.
— No, dosyć tych ceregieli! — rozkazywał jeden z napastników. — Brać go na stół i do rzeczy! Kuba!... Cyganek!
Gospodarza ułożono na szynkwasie. W ręku Cyganka błysnął nóż. Właściciel zajazdu podniósł błagalnie oczy na pochylonego nad nim zbira i zatrząsł się.
— To... waszmość... waszmość... panie Zabielski — wybełkotał.
— Poznajesz mnie? Temci lepiej! — odparł zimno pan Tadeusz. — Łatwiej trafimy do ładu!... Gdzie Rudzki?
— Nie wiem! — jęknął gospodarz. — Nie znam!
— Mów prawdę!... W której izbie?... Dom cały prze-trząśniemy!
— Nie wiem.
— Cyganek! Bierz się do niego!
Zbir podrzucił nóż, błysnął ostrzem nad głową właściciela i przyłożył mu do gardła.
— Odpowiadaj! — groził Zabielski.
— Nie... nie...
Cyganek pociągnął ostrzem. Krew trysnęła.
— Litości!... Zaklinam was!...
— Mów, mów prawdę!
— Jest — wyszeptał z trudem mordowany — w korytarzu, na pierwszem piętrze.
— Puśćcie go! Za mną teraz! Brać światło! — rozkazywał Zabielski. — Karaś na dole, na straży!
Zbiry podążyli za panem Tadeuszem. Nie upłynęło dwóch pacierzy, gdy Rudzki leżał skrępowany w izbie na dole. Napad odbył się tak szybko, że Dyzma nie miał czasu opamiętać się, w czyje dostał się ręce. A postrzegłszy dziko wykrzywioną twarz Kuby, nabrał otuchy i ozwTał się:
— Cóż wy, zuchy, ludzi spokojnych napastujecie? O co wam idzie? Zaprzestańcie tych głupich gwałtów!... Dwieście dukatów wykupu... no i wszystko, co mam przy sobie!
Zabielski roześmiał się szyderczo. Rudzki zbladł.
— Nie poznajesz mnie... mości Dyzmo?
— A... to ty?... Co wyrabiasz?... Oszalałeś?
— Chciałbym z tobą porozmawiać.
— O co ci chodzi? Żywisz urazę?
— Mordować chcesz?
— Nie, tylko się z tobą skwitować.
— Myślałem, że już kwita dawno z nami. Jam ci w drogę nie wchodził!... Tyś mnie napadł raz i drugi!
— Gdzie masz papiery?
— Słuchaj, porzuć dziwactwa. Żądasz — dam ci okup! Parol, że cię nie zobaczę... Zejdźmy sobie z drogi! Co tobie z tego?
— Pytasz się jeszcze?... A moja hańba?... Rozumiesz? Wziąć ją musisz odemnie. Ja ci pokażę, kto z nas dwóch jest szpiegiem!... Kuba! Kiełbik! Obszukać go, przetrząść jego izdebkę!... Każdy świstek mnie oddać!
Opryszki rzucili się do przetrząsania gospody, szperania po kufrach i zakamarkach. Karaś opatrywał Rudzkiego. Ten ostatni wił się z wściekłości i zębami zgrzytał. Pan Tadeusz rozpatrywał znoszone mu papiery. Ręce mu drżały ze wzruszenia. Dowody winy przechodziły jego oczekiwania. Dyzmie piana na usta wystąpiła.
— Chcesz się zasłużyć tym, co cię skopali! — szydził. — Cha... cha!... Pewno! Dziś twoje na wierzchu! Bawisz się w pana Moszyńskiego?
— Będziesz wisiał!
— Co ze mną zamierzasz zrobić?
— Nic! Pójdziesz tam, skąd mnie wypuszczono.
Dyzma odetchnął.
— Z burmistrza zeszedłeś na psa gończego.
— Jeszcze słowo, a łeb ci roztrzaskam!
— Prawda!... Że bezbronnemu byś potrafił.
— Będziesz milczał... szpiegu!
— Kto większy szpieg? Ja służę temu, co mi daje dileb! A ty iarn się łasisz, tam kłaniasz komisarzom, łapy
Rok 1809. X. L 97 liżesz mandatarjuszom, a tu udajesz cnotę... ty... ty... obwiesiu!
Zabielski zatrząsł się, porwał za dzban i zamierzył się, żeby rozbić go o głowę Dyzmy — gdy zaraz przyszło mu na myśl, że musi go oszczędzać, musi go mieć żywym, aby krzywdy swej dochodzić. Panu Tadeuszowi ręce opadły. Rozejrzał się dookoła i zawołał na swych podkomendnych. Lecz niełatwa to była sprawa. Opryszki bobrowali po zajeździe. Dwóch z nich znosiło do izby wszystko, co im zdawało się być cenniejszem — a reszta wdzierała się do izdebek na górze, zajmowanych przez gości, nocujących w zajeździe, i rabowała ich.
Krzyki i wezwania o pomoc rozlegały się coraz silniej, coraz głośniej. Zabielski skinął na Karasia i rzucił się do spędzania opryszków. Po groźbach, krzykach, a nawet i razach udało się zebrać zaciąg. Pan Tadeusz wskazał na Rudzkiego.
— Brać go natychmiast!... Idziemy!
— Niech idzie Kuba z Mięczakiem! — ozwał się hardo Kiełbik, dzwoniąc srebrnemi naczyniami. — Dla nas dowolna do dźwigania!
— Ani mi się ważyć! Pieniądze wasze, lecz niech mi nikt źdźbła jednego nie ruszy!
Kiełbik zaśmiał się dziko i łysnął dwoma rzędami zębów.
— Komu wola, niech jegomości słucha!... Ja mam dosyć tej służby! Jeszcze tego starego sprawię!
— Kiełbik!... Ani kroku!
Rozpasany zbir wzruszył obojętnie ramionami i ustawiwszy naczynia na ławie, podszedł z nożem do właściciela gospody.
— Stary! Gdzie masz dukaty? Pokaż pas!
— Ma rację! Gdzie nam! Nam przewodu nie trzeba! — warczeli opryszkowie, ośmieleni oporem Kielbika.
Zabielski wydobył krucicę.
— Kiełbik, ani kroku!
— Phi! Gadaj jegomość zdrów! — odparł hardo opry-szek, a zwracając się do swej ofiary, rzucił zajadle: — No! 98
Dawaj!... Niech się dobiorę do pasa!... Nie chcesz!? Noto ja ciebie uspokoję!...
Zanim pan Tadeusz zdołał ruszyć się z miejsca, nóż błysnął w powietrzu, ciało nieszczęśliwego właściciela gospody drgnęło raz i drugi w śmiertelnym skurczu. Kiełbik roześmiał się szyderczo i jął zdzierać z plującego krwią trupa mocno wyładowany trzos, lecz w tejże chwili Zabielski skoczył ku zbirowi, zmierzył i wypalił mu w skroń.
Kiełbik zwalił się, jak podcięta kłoda, na ziemię, na ustach zamarł mu piekielny uśmiech. Na widok padającego towarzysza, Cichoń z Mięczakiem rzucili się na pana Tadeusza, lecz tych pochwycił z tyłu Karaś za karki, a potem, składając wyprężone ręce, uderzył nimi o siebie. Głowy zbirów zastukotaly głucho i zalały się krwią.
— Brać tego i za mną! — nawoływał Zabielski, wskazując na Rudzkiego. Ten atoli, doczołgawszy się do progu sieni, prowadzącej na schody wewnętrzne, wołał, ile mu sił starczyło, i wzywał pomocy.
— Brać go! — rozkazywał Zabielski, nabijając pośpiesznie wystrzeloną krucicę.
Kuba z Cygankiem sunęli ociężale, mierząc ponurem wejrzeniem swego dowódcę.
— Tysiąc dukatów na głowę, jeżeli mnie puścicie! — wołał na opryszków Rudzki. — Słyszycie! Pomoc nadchodzi! Brońcie mnie! Ja was ocalę!
Kuba z Cygankiem zawahali się. Zabielski stracił głowę. Gwar i popłoch szedł z głębi domu, zbliżał się.
— Karaś! — huknął rozpaczliwie pan Tadeusz. — Pal w łeb! Niech żaden nie ujdzie!
Rybak atoli nie stracił przytomności.
— Takiego żywcem trzeba! — odrzekł flegmatycznie i, pochyliwszy się nad Rudzkim, porwał go za postronki, uniósł i wybiegł na ulicę. Zabielski, a za nim Kuba z Cygankiem wypadli i poszli za Karasiem. 99
IV.
Mord, dokonany w domu Nesty, poruszył Warszawę. Dyrektor policji, imć pan Joachim Moszyński, zbudzony 0 świcie, sam zjechał na miejsce, sam badał pacholika 1 gospodynię, sam pilnował, ażeby dwóch mieszczuchów, którzy dawali znaki życia do przytomności doprowadzić i wiadomości jakich od nich powziąć. Sprawa była zagmatwana, ciemna. Baba i chłopiec, pozostając pod wrażeniem okropnych scen, dawali niejasne, dziwaczne odpowiedzi, gmatwali się, przesadzali ilość napastników, wręcz sprzecznych udzielali wskazówek, godząc się ledwie na to, że pan Szczygielski także był zamordowany, ale że trupa jego zabrali rozbójnicy.
Pan Moszyński tracił głowę. Mieszczanie ledwie że dawali znaki życia, a tu ani ich nikt nie mógł rozpoznać, ani oni sami coś powiedzieć. Na domiar zbrodnia tembar-dziej wydawała się być niezwykłą, że porzucone w izbie kosztowności, trzos, pozostawiony na ciele właściciela gospody, przywodziły na myśl, że nie o rabunek tu szło, nie o pospolitą grabież.
Pan Moszyński zabiegał, prowadził śledztwa, myszkował sam z pachołkami między włóczęgami, lecz ani rusz wątku pochwycić nie mógł, ani zaniepokojonej tym wypadkiem Radzie Stanu raportu złożyć. Co gorsze, nie potrafił zapobiec fantastycznym opowieściom, które już nie przestrach, ale panikę rzuciły na całe miasto. Ze zgrozą powtarzano sobie zasłyszane szczegóły. Zbrodnia coraz potworniejsze przybierała rozmiary.
Zaczęto mówić już nie o mordzie, lecz o potężnej szajce, która powzięła zamiar popełnienia całego szeregu zbrodni, 100 która niezawodnie musi być na usługach jednej z ościennych potencyj, a która siłą przerasta loże masońskie.
Ałteracja tymczasem była obustronną. Sprawca bowiem główny całego zajścia, ochłonąwszy ze wzburzenia, łamał się sam w sobie, nie wiedząc, co dalej począć, należy. Przy pomocy Karasia udało mu się zaszyć w dobrze upatrzoną kryjówkę, jaką była jedna z łyżew mostu na Wiśle. Łyżwy te, odprawujące w7łaśnie zimowe leże w u-stronnem wgłębieniu rzeki, w połowie zaciągnięte na piasek, a w połowie zasunięte w obmarzającą przeręblę, były pod dozorem starego Wojciecha przewoźnika, z którym rybak w dawnej pozostawał znajomości. Karaś bez trudu wyjednał u Wojciecha schronienie pod jedną z łyżew, do góry dnem wywróconą, i tam legowisko był urządził. Ciasno tu było i mroźno, a na dobitek z trzymanym w więzach Rudzkim kłopot niemały, a i z Kubą i Cygankiem ustawiczne zatargi, powściągane trzaskiem odwodzonych kurków.
Zabielski rwał się na wolność, chciał Rudzkiego panu Moszyńskiemu oddawać, lecz rybak mitygował, że, mimo wszelkie oczywiste dowody winy Dyzmy, na pana Tadeusza spaść może odpowiedzialność za zabójstwo, zwłaszcza, że sam przyniósł był z miasta nowiny o nieustających poszukiwaniach.
Dni kilka wytrwał jeszcze pan Tadeusz w kryjówce, lecz w końcu pobyt dłuższy stał się nie do zniesienia. Zbirowie coraz większej nabierali pewności siebie i śmiałości, przyrzeczenia, które im powtarzał Rudzki, zachęcały ich do buntu. Puścić zaś ich do siebie było niebez-piecznem, bo gotowiby byli straż naprowadzić i całą sprawę wykryć. Karaś z Zabielskim dzień i noc zmieniali się, pilnując i kompanów swoich i więźnia. Mróz, który był znów chwycił niespodziewanie, dokuczał dzień i noc. Cyganek z Kubą zamieniali z sobą coraz częściej ponure spojrzenia.
Zabielski zęby zaciskał. Inaczej planował był sobie pochwycenie Rudzkiego. Gdyby nie te dwa trupy, dawno byłby się stawił przed panem Moszyńskim. A teraz fatal 101 ność pokrzyżowała mu plany. Popełnione zabójstwo przeważyć mogło zasługę pochwycenia szpiega.
Szóstego dnia Kuba jął zbierać się do opuszczenia kryjówki — Cyganek poszedł za jego przykładem. Zabielski przedkładał, wreszcie chciał grozić, lecz zbir zębami zgrzytnął i odparł hardo:
— Dosyć mam jegomościnych obietnic! Zdychać jak pies pod tą budą nie myślę! A krucicą acan nie wojuj, bo ty masz jedną, a ja drugą!... Zapłaciłeś acan — odcho-dzim. Tykać was nie będę, ale wy nas także.
Rozwaga zniewoliła pana Tadeusza do porzucenia myśli o wszelkim oporze.
Zbirowie odeszli. Rudzki ścigał ich triumfującym wzrokiem.
Niebezpieczeństwo zawisło groźniejsze, niż przedtem. Opryszki albo wydać mogli, albo, co gorsze, zebrać gromadę i napaść, aby odebrać mu resztę pieniędzy, o których wiedzieli.
Karaś nie mniej był przerażony ich oddaleniem się. Jeden Rudzki nabrał fantazji.
— Puść mnie wolno, puść, mości burmistrzu! He, he! Usłuchaj Rudzkiego... porzuć zaciętość, bo będziesz wisiał!
— Lecz chyba pierwej ciebie uduszę!
— He, he! Uduś kochanku! Uduś!... Pani burmistrzowa dobrodziejka i tak znajdzie sobie austrjackiego porucznika!
— Milcz, abyś nie żałował! — — Boli cię prawda... mniejsza o to! Przekomarzać się z tobą nie myślę!... Rozum postradałeś!... chciałeś się zasłużyć, patrz, a boisz się, żeby za dobrodziejstwo, skóry nie zdarto!... Zła sprawa mości Zabielski!... Kto tu wygra, nie wiem!... Zabić mnie możesz!... Ale siebie nie ocalisz!... Bo kto szpiegiem zostanie, to jeszcze niewiadomo!!
Karaś, widząc irytację pana Tadeusza, pochylił się nad więźniem i usta mu zakneblował, a potem podszedł do Zabielskiego i zagadnął zcicha:
— Jegomość, czas chyba, by się zbierać?
— Dokąd?! — wybuchnął pan Tadeusz. — Chyba łotra tego rozciągnąć i za granicę ujść. 102
Rybak pokręcił głową.
— Zagranicą może być burza!!... kto go wie, co ten już nagmatwał, lepiejby się tu gdzie obejrzeć... bodaj w mieście!...
— A cóż z tym poczniemy?!
— Et! Niema strachu!... Pójdzie z nami!... Na Bednarskiej mieszka mistrz szewski! Przyjmie nas...
— A co potem?
— Wielmożny panie, trzeba się będzie obrócić... nie w tę, to w inną stronę... a jakby przyszło do tego, żeby iść stąd precz, to na to zawsze czasu stanie.
Zabielski wahał się jednak i upierał.
— Szalona myśl! Ten nicpoń zdradzić nas może!
— Nie to, proszę jegomości, jest na niego sposób!... Ani drgnie!... Byle zbierać się szybko, bo tamtym ani chybi uwięzło coś w głowie.
Karaś, nie ociągając się, wyrzucił słomę z worka, służącego w kryjówce za posłanie, a potem, podszedłszy do Rudzkiego, poprawił mu postronki, zaciągnął mocniej knebel, wdział nań worek i zawiązał. A potem odezwał się raźno do Zabielskiego:
— Worek żyta gotowy!... Idziemy!... Jakby tam wypadło, zawsze lepiej, niżby tu mieli nas opaść!... Pościg będzie, no alem ja tu także nie obcy, jeszcze w Warszawie radę sobie dam.
Pan Tadeusz powlókł się za rybakiem, który poniósł żwawo worek z Rudzkim. Rachuby Karasia się sprawdziły. Mistrz Kwiatkowski bez ociągania się odstąpił za niewielką opłatą swojej izdebki, a sam z żoną i dziećmi do warsztatu się przeniósł.
Zabielski w nowem schronisku odetchnął był, ale nie na długo. Dręczące myśli wróciły doń znów. Ukrywanie zawartości worka stało się męczącem. Co chwila groziło Zabielskiemu wykrycie prawdy, tem więcej, że Rudzki, wyczerpany brakiem ruchu a osłabiony kneblami, pod którymi go trzymano, szarpał się, szamotał i jęczał. W pierwszych dniach pobytu u mistrza szewskiego, dla odwrócenia podejrzeń, pan Tadeusz udawał wciąż chorego, a Karaś, spełniając niby to rozmaite posługi, zrę 103 cznie wstrzymywał gospodarza od zaglądania do izdebki. W końcu już i tego wybiegu nie starczyło, już dwakroć niemal przypadkowi zawdzięczano, że mistrz Kwiatkowski nie postrzegł zasuniętego za tapczanem Dyzmy. Na dobitek ten ostatni, podsłuchawszy rozmowę Karasia z Zabielskim, zdawał się umyślnie czynić wszystko, aby na siebie uwagę zwrócić.
Zabielski codzień był smutniejszy — wreszcie pewnego wieczora, gdy Kwiatkowski znów zagadnął go o nocny chrobot, kióry prawie bez przerwy w izdebce się rozlegał, skinął na Karasia i rzekł doń stanowczo:
— Jutro musimy coś przedsięwziąć!... Ja tu dłużej godziny jednej nie ostanę. Kwiatkowski coś podejrzewTa!... Życie mi brzydnie!...
Chłop zafrasował się i próbował nakłonić do cierpliwości, lecz pan Tadeusz słuchać o niczem nie chciał.
— Ani myśli!... Ty sobie imaginujesz Bóg wie co!... Zdaje ci się, że pomoc z nieba spadnie. Siedzimy między młotem a kowadłem, ani w tę, ani w tamtą stronę!... Bierz licho wszystko!... Masz rozum, ale nie dla mnie!... Źlem zrobił, żem cię słuchał, żem odrazu, powróciwszy od generała Sokolnickiego, nie wziął nóg za pas i tam nie wracał... Tegobym nie spotkał i uniknąłbym tych terminów. A dziś, niby łotrzyk ostatni, kryć się muszę i przed lada pachołkiem drżeć.
— Jakże tedy jegomość zamyśla?
— Nic!... Tego nicponia oddać Kwiatkowskiemu razem z papierami i niech sobie czyni z nim, co mu się podoba!... A samym ujść!... Gdybym mógł, pierwszybym mu łeb roztrzaskał, lecz bezbronnego mordować nie chcę, nie mogę!... Niech go sprawiedliwość Boska dosięgnie!...
— Ba... tylko z mistrzem nie taka łatwa sprawa!... Kiedy Rudzkiego zobaczy, gotów nas nie puścić!... Zapamiętały! Tak sobie człek serdeczny, ale to mistrza Kilińskiego kompan! Poczuje jakąś sprawę i strzymywać będzie.
— Więc, kiedy tak nie można, to zostawić go i pójść samemu! Niech go sobie puszczą! Pal licho! Niech mu 104 order dadzą, dożywocie dadzą za położone zasługi!... Tfuj! Mnie obmierzło wszystko.
— Wielmożny panie, a jak on sianem się wykręci i umknie, a jegomości u Astrjaków buty uszyje.
— Drwię z tego!... Powiedziałem! Przyjdzie co do czego, będę umiał się rozprawić. Tu niczego się nie do czekam! Tobie roi się w głowie.
— Wielmożny panie, gdyby pan generał!...
— Powtarzasz mi jedno w koło! Gdyby był, ale go niema! I pewno długo jeszcze nie będzie!... Czekać niepodobna!
Karaś namawiał jeszcze. Stanęło na tem, że nazajutrz rybak raz jeszcze pójdzie się dowiedzieć, czy generał przypadkiem nie zjechał już do Warszawy, a gdyby go nie było, to bez zwłoki obadwaj ruszą ku granicy, pozostawiając Dyzmę swojemu losowi.
Dnia następnego rybak skoro świt ruszył do miasta. Pan Tadeusz, sprawdziwszy postronki, krępujące więźnia i nakarmiwszy go, zakneblował mu usta i rzucił się na tapczan, nadsłuchując, czy rybak nie wraca. Kiedy tak leżał, do drzwi wiodących do warsztatu, ktoś zlekka zapukał. Zabielski poszedł otworzyć. Był to szewski terminator.
— Czego?! — huknął pan Tadeusz.
— Mistrz jegomość proszą do siebie na drugą stronę, w pilnej bardzo sprawie.
— Powiedz, że później przyjdę!
— Kiedy to, proszę jegomości, coś bardzo pilnego... Mistrz, powiadali, żeby zaraz...
Pan Tadeusz zmiarkował, że ociągać się niepodobna, bo Kwiatkowski mógłby się sam do niego zamówić, co byłoby daleko niebezpieczniejszem.
— Gdzież mistrz?
— Niech jegomość pozwolą, byle na chwileczkę.
Zabielski poszedł niechętnie za chłopem przez sień na drugą stronę domku, do dużej, widnej izby. Pan Tadeusz rozejrzał się niepewnie po próżnych kątach i rzucił chlaącu niecierpliwie:
— Gdzież mistrz? 105
— Zaraz, zaraz proszę jegomości, w tej chwileczce będą! — odrzekł z filuternym uśmiechem terminator i wybiegł z izby do sieni, pozostawiając pana Tadeusza samego. Pan Zabielski mierzył wielkimi krokami izbę, poglą-dając niespokojnie na wchodowe drzwi, lecz Kwiatkowski nie nadchodził. Zniecierpliwiony oczekiwaniem, pan Tadeusz zawrócił zpowrotem do sw;ej kwatery, przypuszczając, że może w warsztacie spotka się z mistrzem. Lecz warsztat znów, jak i przedtem, był pusty, nawet swywolą-cych wiecznie i hałasujących dzieci nie było. Zabielski, nie namyślając się dłużej, wyjął klucz, żeby drzwi do zajmowanej izdebki otworzyć, lecz ku wielkiemu przerażeniu dostrzegł, że w zamku tkwi klucz z przeciwnej strony. Nacisnął machinalnie klamkę i oczom jego przedstawił się widok, który mu krew ściął w żyłach.
Przy stole pod oknem siedział Rudzki i ożywioną prowadził rozmowrę z mistrzem Kwiatkowskim.
Pan Tadeusz oczy przetarł, zachwiał się, a potem mimowolnie rzucił się w tył, jakoby chcąc się ratować ucieczką, lecz naraz poza swojemi plecami zobaczył krępego, przysadzistego czeladnika szewskiego.
— Dokąd to jegomość? — zagadnął ostro ten ostatni. — Prosimy dalej, prosimy dalej!
— He, he! chodź dobrodzieju! chodź! — śmiał się zda-leka Rudzki.
Pan Tadeusz, popchnięty naprzód, znalazł się tuż przy stoliku. Mistrz Kwiatkowski mierzył go groźnem spojrzeniem.
— Myślałem, że w dom przyjąłem uczciwych ludzi!... Acan zaś pod moim dachem urządziłeś sobie z tym przecherą łotrowskie zachowanko!... Symulowałeś przedemną chorobę, powiadałeś się być cierpiącym, a niewinnego człeka tuż pod moim bokiem dręczył?!
— — Pozwól acan!
Kwiatkowski uderzył pięścią w stół.
— Ani słow;a! Nie tłumacz się!... Jam nie twój sędzia!... Nie drażnij, bo gotówem i ja z ciebie wziąć porachunek!
— Weźcie mu papiery!... Weźcie papiery! — nalegał Rudzki. — Z nich dopiero się dowiecie, co to za ptaszek! 106
— Dawaj! — rozkazał Kwiatkowski.
Zabielski dobył krucicę i zmierzył do Rudzkiego.
— Ani kroku do mnie!
— Nie strasz, farmazonie! — ozwał się za plecami pana Tadeusza czeladnik i zanim ten zdołał się ruszyć, schwycił go z tyłu za rękę i wydarł mu krucicę. Równocześnie Rudzki z Kwiatkowskim wpadli na niego, powalili i spętali. Dyzma nie posiadał się z ukontentowania.
— Widzisz! Ostrzegałem, prosiłem! Nie chciałeś słuchać! Patrz, te same postronki ciebie teraz wiążą. Ja nie będę takim zawziętym, jak ty... na kajdanki ci je zmienią dzisiaj jeszcze! Jak mnie tu żywym widzisz!... O! Patrzcie, mistrzu... szpieg wierutny! Co on tu ma!... Raporty wojskowe, plany fortyfikaeyj!...
— Nicpoń! Sprzedawczyk!! — mruknął groźnie Kwiatkowski. — Plany, mówicie!... Będzie mu za to, będzie!... Wałek, leć na ratusz i sprowadź duchem straż!
— Mości Kwiatkowski! — przekładał pan Tadeusz. — Daj sobie wyjaśnić, nie potępiaj!... Nie broń tego...
— Nie chcę o niczem wiedzieć! — przerwał surowo mistrz szewski. — Niech cię, kto chce, słucha!
— Zapytajcie Karasia!... Znacie go przecież!...
— Prawda, poznałem go dokumentnie! Ale dobrze, żeś przypomniał! Wałek, zaczekaj!... On tu wróci jeszcze! Przyda się!... Gotówby umknąć!...
Zaledwie Kwiatkowski słów tych dokończył, kiedy przez otwarte od warsztatu drzwi dostrzegł niepewnie po-glądającego przed siebie rybaka. Mistrz podniósł się z miejsca.
— Prosimy do kompanji... Chodźcie bliżej!
Karaś postąpił naprzód i już miał znaleźć się w objęciach rzucającego się nań czeladnika, gdy wtem rozległ się donośny głos Zabielskiego:
— Zdrada! Karaś uciekaj!... Ratuj!...
— Chwytaj, trzymaj! — ryknął Dyzma. Mistrz z czeladnikiem rzucili się naprzód, lecz daremnie. Karaś rzucił się do sieni i zaparł za sobą drzwi porzuconym kołem. Zanim zdołano uporać się z przeszkodą. Karasia już widać nie było. 107
— Uszedł szelma! — pienił się Rudzki.
— Nic to!... Mamy jednego, drugiego sobie znajdą!... Wałek, na ratusz!
— Pozwólcie, ja z nim — wtrącił Rudzki.
— Na miły Bóg, nie daj mu kroku się stąd ruszyć. Bo zobaczysz, kto ci naprawdę umknie! — ostrzegł pan Tadeusz.
Rudzki zgrzytnął zębami i chcąc odwrócić rzucone nań podejrzenie, zwłaszcza, że dostrzegł lekkie zaniepokojenie na twarzy Kwiatkowskiego, ozwał się szybko:
— Takbyś rad kota ogonem wykręcić! Nic z tego, bratku... Zostanę z tobą, zostanę, aby ci wybieg nowy do głowy nie przyszedł!
Wałek pośpieszył na ratusz. Rudzki siadł naprzeciwko pana Tadeusza i przerzucał odebrane temu ostatniemu a porzucone na stole papiery. Mistrz przechadzał się po izbie, gotów w każdej chwili do rzucenia się w razie najmniejszego oporu.
Zabielski oczy zmrużył, byle nie patrzeć na szyderczo uśmiechającą się doń twarz Dyzmy. Wściekłość ogarniała znów pana Tadeusza, wściekłość na własną niezaradność, na brak stanowczości, brak woli. Znów dał powodować sobą temu chłopcu i znów wpadł w pułapkę. Znów jest na łasce Rudzkiego, ale co tym razem nieprędko się z niej wydostanie. Takiemu z łatwością przyjdzie zwalić wszystko na niego. Nie o podejrzenie iść będzie, ale o kryminał, 0 gardłową sprawę.
Pan Tadeusz machinalnie otworzył przymrużone oczy 1 zdumiał się. Oto Rudzki, korzystając z tego, że Kwiatkowski nań uwagi nie zwracał, darł na kawałki jeden z papierów. Zabielski zatrząsł się.
— Mości Kwiatkowski!... Patrz! Drze papiery!... Trzymaj go! Nie zezwalaj! Własne szpiegostwo chce ukryć!
Dyzma porwał się z miejsca, pochylił się nad Zabiel-skim i zatkał mu chustką usta.
— Zapomniałem ci zamknąć gębę! Dobrze ci teraz!... Masz paskudny język! Pogadasz ty gdzieindziej!... Pogadasz! 108
Kwiatkowski obojętnie przypatrywał się tej scenie, nie przypisując snać wagi do słów Tadeusza.
Była chwila, iż mistrz Kwiatkowski zdawał się przechylać na stronę Zabielskiego, lecz zadufana w sobie a pewna bezczelnie twarz Dyzmy budziła w szewcu wątpliwości i zręcznie podsycała raz obudzone podejrzenia.
Zabielski chciał korzystać z okazji, lecz na pertraktacje było zapóźno. Pachołkowie miejscy pod przewodem imć pana Węgrzeckiego otoczyli domek mistrza i nie dopuszczając żadnych wyjaśnień, okazywali Rudzkiemu uległość i czołobitność jako ofierze przemocy.
Daremnie Zabielski na argumenty się silił, daremnie błagał przynajmniej o przytrzymanie bodaj Dyzmy. Imć pan Węgrzeclci ironicznie przyjmował wszelkie jego protesty, dając posłuch wszystkiemu, co mu szanowny obywatel imć pan Szczygielski wyłożył.
I znów pochwycono pana Tadeusza i skrępowano go, aby zaciągnąć przed oblicze dyrektora policji, któryby pierwsze zarządzenia na tak niebezpiecznego ptaszka wydał. Mistrz Kwiatkowski nie posiadał się z ukontentowania. On to był właśnie, co złe na gorącem pochwycił.
Ludek okoliczny, poruszony niespodziewanem zjawieniem się pachołków miejskich, wyległ na ulicę, otoczył domek Kwiatkowskiego i czekał, rychło oczom jego ukaże się przechera sprzedawczyk, prowadzony przez służbę policyjną.
Już halabardnicy jęli rozsuwać zbitą ciżbę ludu, już imć pan Węgrzecki wyszedł na ulicę, aby swoją powagą uchronić więźnia przed doraźnym sądem, już Dyzma, zebrawszy skrzętnie porzucone na stole papiery, miał się ukazać na progu, już na głowę Zabielskiego miały się posypać przekleństwa i złorzeczenia... gdy wtem od strony Krakowskiego Przedmieścia rozległ się głuchy, gwałtowny odgłos bębnów.
Tłum, zelektryzowany wojskowym odzewem, zwrócił głowy, sądząc, że to kompanja piechoty przeciąga, wracając ze zwykłej musztry. Atoli odzew warczał coraz silniej, coraz zajadlej, coraz mocniej.
Imć pan Węgrzecki zaledwie zdołał spostrzec, co się 109 dzieje, kiedy już piechota drugiego pułku otoczyła dom Kwiatkowskiego, a oficer dowodzący darł się wprost ku drzwiom, wydając lakoniczne rozkazy:
— Nabij broń! Pierwszy pluton za mną!
Imć pan Węgrzecki stropił się, do dowodzącego oficera podszedł i zapytał ostro:
— Mości kapitanie, co znaczy, że waszmość zdajesz się tu czynić jakieś zarządzenia!? Jestem Węgrzecki.
— Kapitan drugiego pułku, Łagowski — odparł oficer.
— Z rozkazu generała Henryka Dąbrowskiego!
Węgrzecki zmieszał się. — Daruj, mości kapitanie, lecz pojąć nie mogę wasz-mościnego ordynansu... Co znaczy, że jawisz się w tej ciżbie, w chwili aresztowania jednego bodaj z najniebezpieczniejszych ichmościów?
— Mam rozkaz przyprowadzenia imć pana Tadeusza Zabielskiego i ujęcia niejakiego pana Szczygielskiego.
— Mości kapitanie! Waćpan dworujesz sobie ze mnie! Toć tu niema dwóch zarządzeń! Zabielski w kajdankach! Patrz, oto rozkaz ministra policji!
— Dla mnie rozkazuje jeden! — odrzekł chmurnie Łagowski — generał Dąbrowski! Jego rzecz, kogo w dyby, a komu honory wojskowe oddać!
— Waszmość w błędzie! Jam tu z pachołkami! Ja tu mam prawo! Ja rozkazuję!
— Baczność! — zakomenderował sucho Łagowski.
— To przemoc! Gwałt! — pienił się Węgrzecki.
— Rozkaz generała! — uciął obojętnie Łagowski — acan masz swoje racje! Dla mnie jest jedna! Chwila oporu, a każę wygnieść was bagnetami!
Imć pan Węgrzecki próbował jeszcze się opierać, chciał rozkazem pana Moszyńskiego się zasłaniać, chciał, przedstawiać kapitanowi, chciał przekonywać, ale Łagowski był nieubłagany. Zwarł szeregi, bagnety nastawił i napierał tak silnie, że pachołkowie zmuszeni byli ustąpić.
Pan Tadeusz ani się spostrzegł, gdy zdjęto zeń więzy, otoczono karabinami i poprowadzono wraz z Rudzkim w’głąb miasta. Zabielski to wydarzenie chciał przypisać jakiemuś wryjątkowemu a nieznanemu mu wypadkowi, 110 nie potrafił wyrozumieć, skąd ta straż się wzięła, ani to niespodziewane wmieszanie się oficera. Zdumiewał się niespodziewanemu wyzwoleniu i tej odsieczy, która brała go w obronę. Zdumienie to doszło do zenitu, kiedy pan Tadeusz znalazł się przed obliczem obcego mu zgoła człowieka, przyodzianego w wielki mundur generalski, zdobny w krzyże i wstęgi.
— Acan jesteś Tadeuszem Zabielskim, burmistrzem ostrowskim? — zapytał dźwięcznym głosem generał.
— Ja, miłościwy panie.
— Powiadaj mi o sobie prawdę, muszę wiedzieć 0 wszystkiem! To, co mi napisano a mówiono o tobie, jest podobno źdźbłem chaosu, w który cię fatum jakieś wplątało. Radbym acanowi dopomódz. Mów zatem. Dąbrowski jestem.
Zabielski uląkł się był z początku orlego wzroku generała, którym zdawał się był wskroś go przenikać a zgadywać. Uląkł się był głosu hartowanego na najczystszą stal, głosu, co tysiące był zaklął a prowadził na krwawe rozprawy, na wawrzyny, na boje rozpaczne, na nieśmiertelność, — głosu, za którym szły wszystkie nadzieje, który wżerał się w serca a porywał duszę, — uląkł się był twarzy, promiennej jasnością, twarzy szczerej, jak ten poryw święty, co w imię miłości ojczyzny pod błękitami Italji krwawe składał haracze, szczerej, jak ta tęsknica, która, mimo pruskie pięście, mimo austrjackie przemoce, orlego szukała lotu i szła za wiarą w zmartwychwstanie ojczyzny.
Lecz gdy Zabielski otrząsnął się był z niemocy a postrzegł na ustach Dąbrowskiego uśmiech pogodny, ten uśmiech, którym niewolił leg jony, który śród gradu kul jutrzenką był tysiącom, który płynął z otwartej natury żołnierskiej i z jodeł poszumu, i z cichego szmeru Wisły, 1 z bólu prawego syna Polski, jakaś rzewność w niego wstąpiła, jakaś skrucha mu dotąd nieznana.
Pan Tadeusz ozwał się, z początku nieśmiało, niepewnie, wahająco, a potem wezbrały w nim zaznane krzywdy, wezbrały żalem i skargą. Pan Tadeusz mówił długo. Niekiedy nie starczyło mu głosu. Rwał zdania, 111 łamał, w jednem słowie chciał zakląć i te złudy, co nim władnęły, i te zapały Janki.
Dąbrowski słuchał. Jego jasne, szaroniebieskie oczy każde drgnienie twarzy Zabielskiego śledziły, przezierały serce, odgadywały duszę.
Gdy Zabielski skończył, generał wyciągnął doń rękę.
— Mości Tadeuszu — rzekł — dokumentów żadnych mi nie wypominaj! Gorzkie czasy, smutne dzieje. Nie pierwszy raz podobno najzacniejsza myśl, najpoczciwsze serce taką znajduje zapłatę! Nie żyw7 gniewu, nie daj się zawziętości, a raczej zawziętość swoją zachowaj tam, gdzie nie nędzne mataczyny, lecz istotny wróg się kryje. Nie sromaj się, że twoim wieściom i obawom nie dano posłuchu! Spójrz na mnie! Przeciem ja tego munduru nie z pańskiej antykamery, przeciem nie za honorem gonił, a za orderową wstęgą, przeciem nie na tyłach szedł, przeciem zapracow7ał na wiarę! A jednak, jak waćpanowym obawom a przepowiedniom nie dano wiary, jak bez mała szyderstwem zapłacono ci za w7olę dobrą, jak najrzetelniejsze twe zapały w podejrzenie w7zięto, tako i mnie, Dąbrowskiemu, nie danoby wiary! Mości Zabielski, na nic acanowe argumenty! Nam nie do polityki, ze statystami my nie potrafimy! Przeznaczeniem naszem nie kanclerskie wybiegi, nie ona przenikliwość, co niebezpieczeństwu drogę zabiega, zamysły nieprzyjacielskie niweczy, a broń ukrytą przeciwko wrogom obraca! Myśmy już tacy! Patrz, ta pierś i ten pałasz... to wszystko! Na nic ostrzeżenia, póki śmierci brak na karku, póty zadufania... Boli cię doznana krzywda, rzuć rozprawy, weź rozbrat z dowidzeniem sprawiedliwości! Argumentem twoim niech będzie broń, ona jedynie może nas zbawić, ona i Bonapartego! Austrjacy idą, czają się, grożą! Ciebie gnębi myśl, że twoje obawy nie znajdują tutaj oddźwięku, że wieść, którąś ze sobą przywiózł, nie wyciągnęła pułków, nie napełniła lękiem sztabów, nie przeraziła. Lecz, mości Zabielski, nie smucić się tem powinieneś, ale raczej radować. Ostrożność wielką jest cnotą, większą atoli bodaj jest odwaga. Tej starczy czasem na sponiewieranie najprzebieglejszych zamiarów. Gdy mi acan po 112 wiadasz więc, jako porucznik a major żartem twe wróżby przyjęli — cieszę się z tego... Ich rzeczą jest walczyć, a nie deliberować! Lecz to, co mi powiadasz o generale Sokol-nickim, wolę twej własnej niezaradności wysłowienia przypisać. Nowiny twoje są nielada jakiej wagi!... Pozostaniesz u mnie. Dziś jeszcze zeznania poczynisz, a z Moszyńskiego drwij sobie, włos z głowy ci spaść nie może!
Zabielski chciał dziękować Dąbrowskiemu, generał przerwał mu żywo.
— Z nas dwóch nie mnie, ale tobie się podzięka należy! Mnie cieszy tylko, że mogę ci dopomóc. Gdyby wszyscy, w każdym zakątku ojczyzny, tak serdecznie o losy jej się troszczyli...
Generał urwał nagle i zadzwonił. Do izby wpadł młody adjutant i wyprężył się, jak struna. Dąbrowski z zadowoleniem spojrzał na swego ulubionego ordynansa.
— Lutek! — rzekł łagodnie. — Oto imć pan Zabielski. Weź go pod swoją opiekę. Wieczorem przyprowadzisz go do loży... Miej go w zachowaniu. A więźnia mi strzeż!
— Według rozkazu!... Panie generale, w antykamerze czeka imć pan Moszyński... Chce przedłożenia czynić w sprawie rozbrojenia pachołków miejskich.
— Powiedz mu, że nie mam czasu!... Jadę do imć pana wojewody Wybickiego...
— A gdyby się napierał?
— Pozbędziesz go się! Żadnych wyjaśnień!
— Imć pan Moszyński sumituje się rozkazem Rady stanu... Tam do licha wywodzi...
— Wszystko jedno!... Nie mam czasu na rozprawy! Straż zaciągnij podwójną!
Adjutant skłonił się, dał znak Zabielskiemu i wyprowadził go do bocznej izdebki, poczem, szepnąwszy coś młodszemu od siebie oficerowi, wyciągnął rękę do pana Tadeusza.
— Szczaniecki jestem, tam do licha! Bądź waszmość, jak u siebie. Wiem ci ja o waszecinych perypetjach!... Ale to nic... Tu drwij sobie z całego świata!... Generał z tobą... Poszatkuje każdego, ktoby cię śmiał tknąć! Moszyński się rzuca, larum narobi, tam do licha! Niech so-
Rok 1809. T. I. 8 ^ ^ biel... Tego orzecha nie zgryzie!... Z naszym generałem sam Sonier liczyć się musi... Król jegomość w łaskawo-ściach się rozprasza! Bo, tam do licha, jeżeli jest to, co jest dzisiaj, to chyba z Dąbrowskiego krwawicy powstało!...
— Niezawodnie, niezawodnie... panie adjutancie! Imieniem generała cały kraj rozbrzmiewa, wszystkie serca biją, każda myśl zacna ku niemu się skłania...
— A no, sam widzisz! — podchwycił z zadowoleniem Szczaniecki. — A gdybyś go ty tak, jak ja, znał, gdybyś nań patrzył... Et!... Tam do licha, porąbać się za takiego, zginąć pod takim!... To nie książątko, co się w niem zrywa rycerska fantazja, to nie Zajączek, co za to, że egipskie piramidy widział, chciałby do gotowego przyjść, a honory od całego narodu odbierać... to uważasz... Et!... Nie wygadam chyba!... Uważasz pod Gdańskiem... w potyczce syna mu wpół żywego niosą... Nicpoń chirurg głową trzęsie, jużby go na tamten świat chciał wyprawić! Generał pokraśniał tylko, łzę otarł, dobył szabli i huknął: za mną chłopcy! Nieprzyjaciela zrąbaliśmy na drzazgi! Dwa konie pod generałem padły... kontuzję sam wziął... a jeszcze nie o siebie się troszczył, jeno Giełguda wezwał i co i jak ma stanowić, mówił... Morowy człek!... Ziemi syn, żołnierzowi ojciec!...
Szczaniecki rozgadał się na dobre. Generał z ust mu nie schodził, a każde słowo, każda opowieść zdawała się płynąć, z najczystszego uczucia, z głębokiego oddania, z tego, czego żadna przeciwność nie złamie, nie skruszy, z czem umierać trzeba.
Opowieści adjutanta rozogniły wyobraźnię Zabielskiego. Ośmielony szczerością Szczanieckiego, wręcz go zapytał, czy generałowi i sam jeszcze miał coś do zawdzięczenia.
Szczaniecki spojrzał zdziwiony na pana Tadeusza.
— Ja mu mam do zawdzięczenia? Tak! Tam do licha, dobrze mówisz, mości Zabielski! Ja mu zawdzięczam wiele!... Widzisz, mundur ten widziałem jeszcze za legjo-nów... Ciągnęła mnie do niego i ta burza, co pędziła młódź pod błękity Italji, gnała i chęć zaznania przygód i na 114 dzieje zaszczytów. Początek był ciężki, bardzo ciężki!... Ludu tęgiego moc wielka. Nie o szlufy, ale o szewron było trudno. Legjony miejsca nie miały na promowanie tych, którzy na to zasługiwali!... Awansowała nas śmierć! Ubywał kapral... ginął podoficer, padał od kuli porucznik, czy kapitan... promocja szła. Nędza, głód, tułacza dola zespalała, jednoczyła. Przykład generała zachęcał! Miłowaliśmy się tak, że gdy komu nominację przysyłano z Me-djolanu... gorzej cierpiał po stracie towarzysza, niż się randze radował. Piękne czasy, choć bolesne. Otóż tam Dąbrowski sprawił, że nas nie zmogły przeciwności, że wytrwaliśmy do końca! On nas uczył, kędy nasze są nagrody, on nam dawał zapominać o ambicjach, on wpajał miłość ojczyzny. Generałem sam był — lecz wierz mi acan, lada oficerzyna z czekoladowego regimentu austrja-ckiej landwery żył lepiej, dostatniej. Widzisz acan, to mam do zawdzięczenia generałowi! A dziś... tam do licha!... Porachuj lata służby, obaczno siwiznę na skroniach, a widzisz, ledwie porucznik drugiej klasy!... Lecz ja z tego drwię... Lepiej mi z tem adjutanctwem, niż innemu w pułkownikowskich epoletach!... Dąbrowskiemu służę! A to coś więcej przecież, niż sztabowe akselbanty, niż obszlegi cesarskich ordynansów! Tak! Bo Bonaparte, choć wielki, ale obcy, a Dąbrowski swój, krew z krwi, kość z kości tam do licha!
— Daj, panie adjutancie, niech raz jeszcze twą zacną rękę uścisnę! Pierwszy raz bodaj takiej szczerej dzielności się przysłuchuję... Skromnym jestem człowiekiem, lecz mnie chwyciło. Takie odezwanie idzie do głowy, pęta a grzeje!
— Dawaj gęby! Udałeś mi się!... Mów mi Lutek! No, bez ceregieli! Tam do licha u mnie pan! Waszmość to zdaleka od mości, a jak przyjacielstwo, to pyska dawaj, drabie, i koniec!...
— Gdzież mnie z wami!... Grzech powiedzieć: gdyś waszmość głowy nadstawiał, jam ją chylił nad bibułą i inkaustem...
— Drwij z tego! Natura jedna... Znałem różnych... Nad bibułką siedzi, relacje układa, palestrant sobie, ani
» 115 mu w głowie wojaczka... A potem zmoże go, zagra mu pobudka i już ci na takiego zucha wyrasta, że mu nie strzymasz!... Każdy sobie... Nie przecz, bo cię chwyciło.
— Poczciwość, zacność!...
— A generał ci się wydał?...
— Wypowiedzieć trudno... Jedno mnie zastanawia, o co bałem się wprost go zapytać... to czemu zawdzięczam ono wstawiennictwo?...
— Jakto?! Przecież Karaś, młodszy braciszek, przyniósł pisanie od mistrza.
— Od mistrza?!...
— Dobrze mówię, wielkiego mistrza. A potem przybiegł z alarmem, że cię magistraccy biorą. Generał na równe nogi się porwał. U niego polecenie Astrei za świętość poczytane!
— Wybacz, ale nie mogę pojąć... Astrei?...
— Naszej loży.
— Pierwsze słyszę.
— Nie jesteś więc... wolnomularzem?!
— Ja? Skądże!
— Hm... Bądź co bądź jesteś przez mistrza polecony!
— Ależ ja nie znam żadnego mistrza!
Szczaniecki pokręcił głową niedowierzająco. Pan Tadeusz żywiej natarł.
— Przysięgam ci, o nieznanych mi rzeczach się dowiaduję!... O wolnomularzach coś mi powiadano, ale to za bajki uważałem...
— Wierzę ci, skoro tak mówisz!... No, zobaczysz dzisiaj... Wszak generał kazał cię przyprowadzić na zebranie. Będziesz miał znakomitą okazję... A radzę ci nie zaniechać jej i odrazu prosić, aby cię do związku przyjęto. Rycerze Astrei są tu bodaj najsilniejsi. Cesarz do nich należy. Rycerze Gwiazdy północnej i Kazimierza Wielkiego intrygują, chcieli Astreę rozbić, ale daremnie... Co ważniejsze, że gdy w tamtych lożach znajdziesz wielu, co radziby od wierności Bonapartemu nas odciągnąć, a pod stopy innego cesarza nas podesłać — Astrea pozostała dotąd nieskalaną... Dość ci wiedzieć, że trzyma z nią Dą-browskil 116
— A, pozwól jeszcze, że cię zagadnę, a ów Karaś?
— Karaś-rybak — odrzekł z uśmiechem Szczaniecki. — Ho, ho! Takiego drugiego zucha daremniebyś szukał!... Stary żołnierz, no, a teraz braciszek młodszy!... Wie, jak trawa rośnie!... Chłop sobie prosty, ale z serca, z prawości, z położonych zasług przeszedł niejednego, co to indyge-nat wziął i worek i nauki!... Zachowanie ma u nas wszystkich, generał mu wierzy święcie! Wart tego!
— A, darujcie natarczywości... nie znacie przypadkiem Kazimierczaka?!... Leśniczym się powiadał, w izbie samotnej nad granicą austrjacką mieszka!... A także, jako się teraz dorozumiewam, musi coś znaczyć!...
— Kazimierczak!... Nie słyszałem!...
— On pisanie bodaj do imć pana Dąbrowskiego słał...
Szczaniecki zadumał się, a po chwili ozwał się z intencją:
— Tam do licha, w dociekanie się nie zabawiaj! Generałowi się przymów i do nas przystawaj!... A wówczas nie na jedno oczy ci się otworzą! Będziesz miał dziś okazję nielada!... Rozmaitych się napatrzysz... toć powiem jedno, że kto myśli poczciwie a patrzy dalej, ten ci u nas jest!... Namawiam cię, boś mi przypadł, bo widzę, jako byłbyś pożytecznym!
— Nie uchylam się! Jeno ciężko mi się wiązać!... w domu żona została niemal na łasce Opatrzności... Serce mi zamiera, gdy na nią wspomnę! Austrjacy jeżeli coś tam przewąchali, gotowi ją pojmać i na zakładniczkę wziąć!...
— Czyń, jak uważasz! To sobie zapamiętaj jedno, że u nas, w wolnomularstwie, zasadą jest a najpierwszym obowiązkiem iść zwartą ławą, wspomagać się, stawać jeden za drugiego i zgoła towarzyszów ratować!... Astrea nasza to nie Warszawa i nie imć pana generała kompania — ale świat, kędy się obrócisz, kędy okiem rzucisz, tam śród największych personatów znajdziesz sprzymierzeńców!... Im więc cięższych spodziewasz się terminów, tem goręcej się do nas garnij!... Pókiś Zabielski — pótyś jest niby jeden pręt, którego lada moc strzaska — ale skoro między bractwo się dostaniesz, nie tkną cię tak łatwo, boś jest już owym prętem związanym z tysiącem 117 innych; kto po ciebie sięgnie, ten z tym tysiącem poznać się musi.
Rozmowa ze Szczanieckim pokrzepiła na duchu pana Tadeusza i niemal, że zwerbowała go dla związku, o którym był mu adjutant Dąbrowskiego powiadał. Narazie atoli nic przedsiębrać nie mógł, ani też deklarować się. Szczaniecki bowiem do wieczora sprawę odkładał, a nadto po kilkakroć przerywał rozmowę, bądź odbierając rozkazy od Dąbrowskiego, bądź je wydając ordynansom.
Zabielski poddawał się bez szemrania wszystkim zarządzeniom Szczanieckiego — krokiem nie wychodził z wyznaczonej mu izdebki, rad w duchu, że takie znalazł schronisko i opiekę. Niepokoje, które go rano jeszcze trawiły, znikały. Potrosze już sam żartować zaczynał ze swoich obaw, nie przeczuwając, iż dopiero teraz nad głową jego zaczynały zbierać się chmury.
Imci pan Moszyński, uwiadomiony o gwałcie, popełnionym przez kompanję piechoty na imć panu Węgrze-ckim, zaalarmował Radę Stanu, a kiedy wydany przez nią rozkaz do generała Dąbrowskiego, skutku nie wywarł — razem z ministrem policji srogi gotował odwet. Sztafeta za sztafetą obiegała miasto. W godzinę niespełna po lakonicznej odprawie, otrzymanej od Dąbrowskiego, zaalarmowano wszystkich senatorów, poruszono sztab, a nawet u rezydenta francuskiego poczyniono przedstawienia. Powaga władz Księstwa została poruszoną do żywego. Samowola generała oczywista.
Sędziwy marszałek Sejmu Czteroletniego spochmur-niał. Po Dąbrowskim spodziewał się był wszystkiego, lecz nie podeptania praw, nie przemocy, nie jawnego buntu przeciwko rządowi. Małachowski prawie był wiary nie dawał, a gdy nagromadzone pośpiesznie dowody a zeznania świadków7 mu przedstawiono — rzekł z boleścią:
— Więc i na tej ostatniej piędzi ziemi już się bezrząd poczyna!
Książę Józef przyjął wiadomość z obojętnym spokojem, po dwakroć zapytał o nazwisko winowajcy, po dwakroć kazał sobie powtórzyć nazwisko Dąbrowskiego, a w końcu, nie wysłuchawszy nawet złośliwych uwag Rauten 118 straucha, jąl obojętnie przerzucać raporty wojskowe. Flegmy tej nie podzielał generał Zajączek. Pierwsza pogłoska o zajściu porwała go na równe nogi, w głęboko osadzonych jego oczach zatłiły się iskry. Nareszcie więc ten niecierpiany przezeń oficerek, ten lizuń bonapartowy, ten benjaminek hołoty zejdzie mu z drogi! Nareszcie ustąpi jeden z tych dwóch, co mu przeszkodą byli do osiągnięcia najwyższych zaszczytów!
Zajączek natychmiast na swoją rękę rozpoczął wywiady. Ku wielkiej radości rzeczywistość przechodziła słuchy. Dąbrowski użył kompanji drugiego pułku na uwolnienie mordercy, na rozbrojenie halabardników. Czyn wystarczający, aby być skompromitowanym, pogrzebanym na całe lata w łaskach u cesarza, a co ważniejsze, w nie-wolniczem zaślepieniu tłumów. Skończyło się panowanie imć pana Henryka.
Zajączek nie namyślał się długo. Wdział wielki mundur i kazał się wieźć pod Blachę. Plan miał prosty. Dąbrowski ma szerokie kredyty u Sobniera. Francuz gotów go wziąć w obronę, poprzeć i sprawa skończy się na ni-czem. On sam nie upora się z Dąbrowskim. Do porozumienia trzeba księcia Józefa. Zajączek wolałby był sojuszu tego uniknąć ale miała to być chwilowa konwencja dwóch nieprzyjaciół przeciwko wspólnemu wrogowi... Najpierw niech Dąbrowski zejdzie, a potem i na tamtego przyjdzie kolej — a przyjść musi, bo Poniatowski może odgrywać rolę ministra wojny, lecz nie wobec Zajączka. Poniatowski jest takim samym generałem dywizji, jak i on, Zajączek! Różnica między nimi jest, co prawda, wielka: tamten ma za sobą dziesiątek lat hulatyki, próżniactwa i zaszargane gronostaje stryja, a on dziesiątek lat trudów wojennych przy boku Napoleona!...
Zajączek, jak burza, wpadł do zacisznych pokoi pod Rlachą. Będącemu na służbie Skrzyneckiemu rzucił przez zęby słów kilka o gwałtownej potrzebie widzenia się z księciem i prawie bez meldowania wszedł do gabinetu Poniatowskiego.
Książę Józef powstał na powitanie przybyłego i ozwał się wyniośle: 119
— Czemu mam przypisać, generale, pańskie niespodziewane przybycie!?
— Ważnej sprawie! — uciął krótko Zajączek. — Inaczej przecież nie ważyłbym ci się, mości książę, przerywać!...
— O cóż idzie?!
— Słyszałeś, mości książę, zamierzasz?!
— Nie wiem! Sprawa zagmatwana!... Zarzuty jednostronne!... Rada Stanu ma się zebrać na nadzwyczajne posiedzenie!... Zobaczymy!...
Zajączek, dotknięty wspomnieniem Rady Stanu, do której był nie należał — odparł porywczo:
— Co tam Rada Stanu zadecyduje, to mnie nie obchodzi!... Władzom cywilnym nie podlegam i nie mam z nią do czynienia! Natomiast chciałbym wiedzieć, co, mości książę, postanawiasz uczynić jako żołnierz wobec tak jawnego gwałtu?!
— Jak dotąd, nic jeszcze nie wiem. Trzeba rzecz zbadać.
— No, tu niema wątpliwości...
— To się wyjaśni! — ciągnął zimno Poniatowski. —
Powtarzam, trzeba zbadać!... A co do mnie akomodować się będę do Rady Stanu!
— Widzę, że na punkcie Rady Stanu trudno mi się porozumieć! Ja w niej widzę inne zgoła ciało...
— Jakże chcesz, generale!?... Król jegomość w Dreźnie, no, a bodaj ani on, ani ja nie mam prawa odebrać panu Dąbrowskiemu dowództwa.
— O tem się nie mówi, mości książę... wszyscy trzej jesteśmy tu równymi sobie generałami dywizji.
Poniatowski zbladł, szarpnął niecierpliwie temblakiem pałasza i zagadnął sucho:
— Czyś pan, generale, po to przyszedł, aby mi to powiedzieć?!
Zajączek przeszedł się parę razy po pokoju a potem hamując wewnętrzne wzburzenie — rzekł pojednawczo:
— Nie po to, mości książę! Przyszedłem tutaj, aby wspólnie rozważyć rzecz i wspólnie coś przedsięwziąć!... W zaszłym wypadku widzę naruszony honor armji, plamę, 120 rzuconą na mundur!... Ja mogę uznawać, lub nie uznawać nad sobą władz cywilnych — atoli prawa szanuję i jak nie pozwoliłbym im się wtrącać do spraw mojej dywizji, tak nie ważyłbym się na przemoc!
— Do czego ta cnota twoja, generale, zmierza?
Zajączek zagryzł do krwi wargi.
— Mości książę, w ten sposób dalej kierowana rozmowa do wszystkiego nas doprowadzi, jeno nie do porozumienia!
— BezwątpieniaL. Prowadź ją więc inaczej, generale!...
— Mości książę! Znasz mnie, jestem szczery nawet w niechęci, lecz zapomnijmy na chwilę o różnicach, jakie# nas dotąd dzieliły! Nie wiem, jakie jest zdanie książecej mości, ale co imć pan Dąbrowski za wiele sobie pozwala! Wspierany przez Wybickiego, rządy tu sprawował prawie, zabiegając u generalicji francuskiej i lada sztabowcowi czapkując! Co tu długo mówić, gdyby jego nie było, może porządek rzeczy byłby inny... Długi czas nie mieszałem się do niego, znosiłem samowolę, nie przeszkadzam tym zakusom dyktatorskim, co imć pana Dąbrowskiego nakłaniały nawet do ubiegania się o poklask gawiedzi. Lecz co teraz, to za wiele tego! Otóż... zwracam się do ciebie, mości książę! Nie potrzebuję ci chyba tłumaczyć, co tu u nas znaczą intrygi pana de Soniera! Dla oczyszczenia się, Dąbrowski nie omieszka ich użyć! Tu trzeba stanąć murem, bo inaczej Bóg wie, czego się można spodziewać! Może imć pan Henryk Dąbrowski zacznie swoim dawnym naczelnikom rozkazywać?
Ostatnie wyrazy Zajączka snać trafiły do Poniatowskiego, bo głowę pochylił i oczy spuścił, jakby chcąc ukryć te ognie, które mu pod powiekami rozgorzały. Zajączek nacierał dalej.
— Trzeba imć panu Dąbrowskiemu ukrócić cugli, trzeba, żeby nareszcie w tem Księstwie pan Wybicki nie był wyższym nad króla, a generał dywizji na swoją rękę z dworem francuskim rozhoworów nie prowadził!...
— Cóż chcesz zatem uczynić!
— Wespół z książęcą mością poczynić natychmiast przedstawienie u pana de Sonier... potem wysłać sztafety 121 do Drezna, marszałka Davousta i pana de Serra... a tu zarządzić zawieszenie winnego w dowództwie!... Mam nadzieję, że skoro my dwaj wystąpimy, stanie się tak, jak będziemy chcieli!... Pan Dąbrowski będzie mógł gdzieindziej służby szukać, a bodaj wynająć się pruskiemu królowi. i dawne w ten sposób zamiary uskutecznić!...
Poniatowski milczał. Zajączek przez czas pewien mierzył księcia pytającym wzrokiem, a w końcu zapytał niecierpliwie:
— Mogę więc liczyć na pomoc książęcej mości?...
Poniatowski brwi zesunął, a potem rzekł z mocą:
— Nie, generale, nigdy!
Zajączek poczerwieniał.
— Innemi słowy... gwałtownik, samowolnik, nie szanujący munduru, który nosi, znajduje w książęcej mości zachowanie, opiekę!?...
— Nie, generale! — odparł spokojnie Poniatowski — daleki jestem od osłaniania... ale pamiętać muszę o czterdziestu bitwach, wygranych przez Dąbrowskiego lub za jego przyczynieniem się — pamiętać muszę nietylko błędy jego, lecz i wielkie zasługi!... Zresztą wina dowiedzioną nie jest! Rada Stanu się zbierze, potem może rada wojenna... ale nietylko potępić trzeba, lecz i wysłuchać!...
— Dziękuję księciu za naukę! — rzucił hardo Zajączek. — Bodaj pierwsza to była z mojej strony propozycja jednomyślności, ale klnę się, że ostatnia!... Mnie jeszcze przed Abukirem nauczono tego, co złe a co dobre, gdzie się zaczynać, a kończyć winna względność!... Pułkownikiem już byłem pod hetmanem Branickim, w Sejmie zaprawiałem się do rzeczy sądzenia, a szlufy nosiłem wtedy, gdy drugim jeszcze powijaki związywano.
— Do czego pan zmierza?
— Do tego, że za dzisiejsze moje wystąpienie czuję się winnym przed samym sobą. Zajączek jeszcze niejednego nauczy rozumu!... Przepraszam za natarczywość. Mam honor pożegnać księcia.
Niefortunny wynik rozmowy z księciem nie zachwiał Zajączkiem. Odpowiedź Poniatowskiego roznieciła w nim tylko większą zajadłość, rozdmuchała skry nieubłaganej 122 zawiści, jaką żywił dla obydwóch swoich współzawodników. Poniatowski uchylił się, nie przyjął podanej mu ręki, wolał udać wspaniałomyślność książęcą, tem gorzej dla niego.
Zajączek postawił na swojem. Objechał pół Warszawy, trafił do wszystkich ministrów, uchodził Małachowskiego, zjednał dla swoich planów Gutakowskiego, wreszcie przeciągnął na swoją stronę nawet generałów brygady.
Sprawa szła gładko. Dąbrowski śród personatów Księstwa nie miał przyjaciół. Potomkowie wielkich imion darować mu nie mogli, że przed nimi brał wszędzie pierwsze miejsca; figury, urosłe na orłach napoleońskich, niechętnie poglądały na tego, co w łaskach ich ubiegł, a w końcu, każdy, któremu roiły się zaszczyty, wpływy, książęce fortuny co zabiegał o sławę imienia, o popularność się starał — Dąbrowskiego znieść nie mógł.
Zajączek więc wszędzie dobre znalazł przyjęcie. Jedni ubolewali obłudnie nad zgorszeniem, drudzy smutnie kiwali głowami, dając do zrozumienia, że wróżby ich się sprawdziły, trzeci ledwie ukryć mogli radość... Owocem zabiegów tych była dłuższa rozmowa ministra Łubieńskiego i Ostrowskiego, u pana de Sonier, depesza do Drezna na ręce ministra sekretarza stanu, imć pana Stanisława Brezy, a nakoniec zwołanie natychmiastowe Rady Wojennej, która miała się zebrać bez udziału Dąbrowskiego, a dopiero po zapadnięciu uchwał miała oskarżonego wysłuchać.
Dąbrowski ani się spodziewał tymczasem, jaka nad nim chmura nienawiści zawisła. Dobrze już nad wieczorem powrócił do kwatery od imć pana Józefa Wybickiego, z którym był ułożył, aby fundowanie trzecich bataljonów przyśpieszyć, a nadto skłonić Radę Stanu do wydania odezwy, zwołującej pospolite ruszenie.
Adjutant Szczaniecki przedstawił generałowi listę osób, co w czasie jego nieobecności były z rozmaitemi sprawami, a potem zwiastował mu wiadomość, że gubernator Sonier dwa razy przysyłał ordynansa z zapytaniem, czy Dąbrowski jest w domu?
Generał bez zdumienia przyjął raport Szczanieckiego — 123 nie po raz pierwszy zabiegano tak o chwilę z nim rozmowy — i nakazawszy, aby Zabielski był gotowy udać się do loży, zasiadł do wertowania nadesłanych mu z dywizji referatów.
Wieczór zapadł, wielki zegar w gabinecie generała jął wygrywać kuranta na siódmą godzinę. Dąbrowski zadzwonił na służbę, kazał przynieść światło, a poleciwszy, aby kałamaszka była gotową do wyjazdu, jął pośpiesznie ostatnie papiery podpisywać. Potem doręczył papiery Szczanieckiemu, a sam zaczął przypasywać pałasz i o płaszcz wołać.
Szczaniecki zagadnął o Zabielskiego, czy ma się zbierać.
— Oczywiście!... Pojedzie ze mną!...
— Ale! — wtrącił Szczaniecki i urwał nagle.
— Cóż takiego!... Mów!
— Nie wiem, czy pan generał wie, że oddziały dywizji generała Zajączka dostały rozkaz wystąpienia pod broń!
— Pierwsze słyszę — odrzekł dobrodusznie Dąbrowski. — Ćwiczenia jakie, inspekcja?!...
— Nie wiem, generale!
— Wolno panu Zajączkowi!...
— Kiedy, bo panie generale... właśnie i dywizja księcia Józefa spodziewa się takiego samego rozkazu!
Dąbrowski spojrzał bystro na Szczanieckiego.
— Lutek! Cóżto niby jest? Masz wiadomości jakie?...
— Generale, powtarzam... rozkazy te łączą się z naszą ranną sprawą! Właśnie kapitan, dowodzący tą kompanją, był u mnie... wracał od szefa sztabu, dokąd wzywano go na śledztwo!
— Saperlotte! Tak im się to nie podobało? No proszę!... Et!... Nie miałeś sobie czem głowy zaprzątać!... Moszyński się pieni! No, pokażę ja mu, jak to należy strzedz miasta!... Wołaj mi Zabielskiego!...
Szczaniecki wybiegł spełnić rozkaz, lecz po chwili wrócił do gabinetu generała z oznakami wzruszenia.
— No!?... Jakże?!...
— Panie generale! Pułkownik ósmego pułku, Cyprjan Godebski, z rozkazu Rady wojennej! 124
Dąbrowski ucieszył się szczerze, niewiele zwracając uwagi na urzędowy ton zameldowania.
— Godebski tutaj — a nie w Modlinie?! Dawajże go prędzej! Prowadź!... Jestem dla niego zawsze!
Zanim generał skończył, we drzwiach ukazała się marsowa postać pułkownika w pełnym mundurze. Dąbrowski z uśmiechem serdecznym wyciągnął ręce do przybyłego.
— Witaj mi, stary towarzyszu!
Godebski wyprężył się i rzekł drżącym głosem.
— Generale! Pozwól, że spełnię rozkaz!
— Ty... ty do mnie z rozkazem!?...
— Tali generale! Rada Wojenna wzywa cię, abyś natychmiast stawił się przed nią!
Dąbrowski oczy przetarł i poglądał ze zdumieniem na pułkownika, jakby uszom własnym nie wierząc.
— Rada mnie wzywa!?... Więc zebrała się bezemnie!? Nie wiedziała, żem przybył do Warszawy?!...
— Taki odebrałem rozkaz!
— Rozkaz! — powtórzył z naciskiem Dąbrowski. — Rada mi rozkaz przysyła!!... A któż ją zwołał bezemnie!? Wojny zadeklarowanej niema!... Jestem na miejscu! Mości pułkowniku... odpowiesz, że Rady takiej nie uznaję!...
— Panie generale — rzekł z odcieniem smutku Godebski. — Wybacz śmiałe słowa... trzeba, żebyś się udal... trzeba żebyś szedł!!... Czekają!
— Kto czeka, do stu par djabłów?!
— Wszyscy!
— Kto taki!?...
— Wszyscy generałowie... pułkownicy obecni w Warszawie... gubernator Sonier... wszyscy!...
— Prócz mnie!
— Prócz ciebie, generale! — przytwierdził ponuro Godebski
— No — odparł dumnie Dąbrowski. — To powiesz tym wszystkim, że ja dziś nie przybędę, bo... zamiast spóźnionego rozkazu powinienem był odebrać wczesne zaproszenie!
Godebski milczał, a po chwili ozwał się gorąco:
— Panie generale... Jeżeli odrobinę żywisz przyjaźni 125 dla oddanego ci oficera z pod Werony, Leibach, Hoch-staedt, Hohenlinden... zawierz mi!... Nie ociągaj się dłużej... tu nie o przepomnienie należnego ci szacunku idzie, nie o chęć uchybienia twemu stanowisku w Radzie... ale... o honor, o odparcie krzywdzących zarzutów, jakie ci stawiają!...
Dąbrowski zatrząsł się.
— Dosyć! Nie kończ!... Szczaniecki!
Adjutant wbiegł do gabinetu.
— Generale... Zabielski czeka przy pojeździe!
— Nie trzeba! Wróć go!... konia dla mnie!... Dwie kompan je piechoty w pełnym rynsztunku tu, pod dom!... Czekam! Ruszaj!
Szczaniecki znikł. Generał mierzył wielkimi krokami gabinet, trzaskając pałaszem. Godebski stał blady, jakby w ziemię wryty.
— Generale! Cóż chcesz uczynić!?... Na Boga! Jednem słowem zamkniesz im usta!
— Hola, mości pułkowniku! Stamtąd, skąd przeciwrko mnie takie padły wyrazy — mogę i muszę spodziewać się czegoś najgorszego!... Długo zamykałem uszy na intrygi, na podszepty, nie chciałem wielu rzeczy widzieć, nie chciałem ich się tknąć!... Gra zaszła za daleko!... Do czarta, dosyć ślimaczej roboty! Dosyć cierpliwości!... Nie znam żadnych personatów, nie znam żadnych panów — sobie jestem! Sobie byłem!... Zaciągnąłem się na służbę ojczyźnie, a nie żadnym panom ministrom, rezydentom, marszałkom! Od nich ani rangi, ani krwawego dorobku nie brałem! Wara odemnie!... Zasię chmyzom a sługusom!
— Ja mam sumitować się przed tymi, którzy może tej ręce zawdzięczają, że miasto w pruskich antykamerach żebrać łaski landratów, mogą się sami rządzić!... Ze sług znów wyszli na panów!... Mości pułkowniku... a jużby mi nie dziwno nawet było, gdyby się tu zjawił u mnie jaki faworyt, paniczyk, co razem z metresą dostał instrument na pułkownika!... Ale ty, stary towarzysz!... A nadto... śmiałeś mi wypomnieć Hohenlinden... Weronę!...
— Generale!... Spełniłem rozkaz! Wybrano mnie podobno umyślnie! Wdzięczem im jestem, bo inny, nie ro 126 zumiejąc ukutej intrygi, mógłby... zlecenie uczynić bardziej drażniącemL. żołnierzem jestem... rozkaz!...
— Więc na to mi przyszło! Ha!... Dobrze powiedziałeś, rozkazów słuchać trzeba samemu, aby potem mieć prawo, by ich słuchali inni!!
Generał klasnął na pokojowca i kazał sobie podać wielki mundur generalski, przypasał szpadę, przypiął krzyże, wdział stosowany kapelusz z pióropuszem i czekał, poglądając niecierpliwie ku drzwiom.
— Generale!... Na co opóźniać przybycie, na co dawać czas tym, którzy radziby każdy twój krok opacznie tłumaczyć!?...
— Więc może ty masz rozkaz odprowadzenia mnie!?
— Nie, generale! Takiego rozkazu bym nie przyjął!... Jeżeli tu jestem, to jedynie, aby ci dać dowód, że cię opuścić nie chcę!... że chcę być przy tobie!
— Dziękuję ci! Późno już!... Gdzież Rada się odbywa?
— Na zamku, obok Sali Sejmowej!...
— Trudno!... Poczekać muszą.
Za oknami rozległ się miarowy krok maszerującego wojska. Dąbrowski powstał z miejsca i podszedł do okna.
— Są moje zuchy!... Ruszajmy więc!... Kiedy Rada daje rozkaz... trzebaż się stawić ze stosowną paradą!
Dąbrowski nacisnął mocniej kapelusz i wyszedł przed podjazd. Dwie kompanje piechoty stały w pogotowiu. Rozległa się krótka komenda.
— Baa...czność!... Prezentuj — broń!!...
— Jak się macie smyki!? — rzucił raźno generał.
Żołnierze odpowiedzieli okrzykiem pełnym zapału.
— Kto dowodzi?
— Z prawa starszeństwa kapitan trzeciej kompanji, drugiego bataljonu, piątego pułku, Osipowski.
— A druga kompanja czyja?
— Łagońskiego, z drugiego pułku.
— Trzonowe zęby dwóch pułków! Wybornie! Ostre ładunki macie?!
— Według rozkazu, generale!
— Słuchajcie, chłopcy! Ja potrzebuję dziś waszej eskorty... Saperlott, czuj duch, nie na paradę pójdziecie. 127
Osipowski! Udasz się waszmość ze mną! Zaciągać będziesz warty tam, gdzie się zatrzymam. Pół plutonu z porucznikiem za mną w krok!
— Według rozkazu!
— Lutek! Żeby mi tu żywa dusza nie weszła ani wyszła!
Dąbrowski wskoczył na konia. Godebski stal bezradny, nie wiedząc sam, co ze sobą czynić. Generał spostrzegł zaambarasowanie pułkownika.
— No, panie Cyprjanie! Deklarowałeś się!... Wędruj na piechotę! Konia pod ręką nie mam drugiego... Kapitanie, pozwól pułkownikowi na prawem skrzydle! Toć zaszczyt takiego oficera mieć w szeregu!
Godebski stanął obok Osipowskiego. Żołnierze powitali go szmerem zadowolenia.
Dąbrowski spiął konia ostrogami, zatoczył nim raz i drugi przed szeregami, wreszcie skinął pałaszem. Bębny zawarczały przeciągle, a potem uderzyły w takt marsza. Trębacze tego tylko czekali, obejrzeli się po sobie i zagrali Dąbrowskiego tak, jak go tylko Dąbrowskiemu grać umiano.
Dźwięki znanego marsza o tak spóźnionej porze zbudziły Warszawę z przedwieczornej drzemki. Lud zewsząd wylęgał na ulicę; wiedziano już, kogo te dźwięki zapowiadają, że to oddział z dywizji pana Henryka. A cóż dopiero, kiedy oczom tłumów ukazał się ukochany generał w wielkim, kapiącym od złota mundurze, o twarzy jasnej, uśmiechniętej a pełnej hartu i męzkości.
— Wiwat Dąbrowski! Niech żyje! — huknęły tłumy.
Generał wojskowym ukłonem odpowiedział na powitanie, a gdy rozgorączkowany lud jął z kolei okrzyki wznosić na cześć żołnierzy, Dąbrowski zdarł konia i zawołał stalowym głosem:
— Słyszycie smyki?! Na podziękowanie... prezentuj broń!
Bagnety błysnęły śród świateł bijących z okien domów i rozwartych drzwi sklepów. Lud jeszcze gorętszymi okrzykami odpowiedział na zaszczyt, który go spotykał, stłoczył się tak silnie około oddziału wojska, że ten ledwie 128 posuwać się zdołał, śmielsi z ludu podsuwali się do generała, byle go dotknąć, byle kraj czapraka do ust przycisnąć. Matki unosiły dzieci na rękach do góry. Starcy oczy łzami zaszłe przysłaniali a znakiem krzyża witali miłowanego.
— On nasz! — Krew z krwi! Z nim i za nim wszędzie! — Za jego przewodem!
Lud kołysał się, parł falą za pióropuszem, aż wreszcie dźwiękami marsza rozmarzony, odpowiedział pieśnią. Pieśń z początku cicha, nieśmiało wtórująca trębaczom, rosła, potężniała, brzmiała coraz pełniej, płynęła i wiarą w przyszłość, i ufnością odmłodzonych sił, i fantazją i tęsknicą legjonów, które każdą zwrotkę pieśni tylekroć razy własną krwią święciły.
Pieśń wstrząsała murami Warszawy, odzywała się echem w izdebkach, w dworkach witały ją rozognione twarze, w pałacach chmurne oblicza, bo tam nazywać ją chciano jeszcze pieśnią generała, tam zgryźliwie odzywano się o niej, tam pytano często, iżali Dąbrowskiemu nie śnią się bonapartowe zaszczyty.
I szła ta pieśń, szła radosna, harda tym, od którego się poczęła, aż dosięgnęła sali zamkowej, gdzie za wielkim stołem zasiadała Rada Wojenna.
Prezydował książę Józef, mając po prawej ręce gubernatora, pana de Sonier, a po lewej generała Zajączka. Obok tych dopiero usadowili się dookoła: Fiszer, szef sztabu głównego, Pelletier, dowódca artylerji, Sokolnicki, pierwszy po Fiszerze kandydat na dywizję, a dalej Biegański, Hauke i Niemojewski, Izydor Krasiński i Róż-niecki. Za nimi pułkownicy: Rautenstrauch, pozujący na polskiego Murata, Prebendowski i Tyszkiewicz, Małachowski i Staś Potocki, a wreszcie Bontemps, Sierawslci, Górski Antoni i Żółtowski. W głębi gromadka adjutan-tów, między któremi przeważały karmazynowe mundury ordynansów księcia, czekała na rozkazy.
Milczenie zalegało salę’. Świece, osadzone w wielkich dwuramiennych lichtarzach, skwierczały hałaśliwie. Pan de Sonier opowiadał półszeptem księciu jakąś plotkę paryską i chichotał cicho. Książę chwiał obojętnie głową,
Rok 1809. T. I. 9 129 usiłując się uśmiechać. Na przeciwnym końcu stołu Rau-tenstrauch ze Stasiem Potockim rozmawiali z zajęciem, przyglądając się miniaturze, którą pierwszy odebrał był Hebdowskiemu. Zajączek próbował był zagadać do Fiszera, lecz ten, pochylony nad rozłożoną przed nim mapą, zbył go milczeniem. Pozostali członkowie Rady nie starali się nawet rozpraszać ciszy. Z głowami lekko pochylo-nemi, ze ściągniętemi brwiami, poglądali niespokojnie ku drzwiom. Niekiedy z za munduru wychylała się złota cebula, a naciśnięty dzwonek wybijał kwadrans więcej.
Zajączek raz i drugi odchrząknął niecierpliwie — wreszcie odezwał się sucho:
— Możeby... posłać, dowiedzieć się!... Pułkownik Godebski powinien już być z powrotem.
— Kto wie, czy zastał generała! — wtrącił pojednawczo Pelletier.
— Trzeba czekać! — zawyrokował książę.
I znów cisza zaległa. Pan de Sonier szukał był właśnie nowego przedmiotu do rozmowy, gdy z poza okien wpadł do sali lekki odgłos bębnów, a w ślad za nim dalekie echo pieśni.
Poniatowski zagryzł wargi. Zebrani spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem. Tymczasem pieśń brzmiała coraz silniej... uderzeniom bębnów zaczęły odpowiadać szyby zamkowe. Zajączek nie mógł znieść dłużej tej pieśni.
— Oddział dywizji... generała Dąbrowskiego o tej porze!
— Czy miał skąd nadciągnąć? — rzekł cicho Poniatowski do Fiszera.
— Nie, wasza książęca mość!
— Skąd więc tak hałaśliwie się zachowują?
— Zwykła swywola oficerów pana Dąbrowskiego! — dorzucił Zajączek. — Przy lada przechodzie urządzają takie marsze triumfalne.
— Lud to lubi! — zauważył pan de Sonier.
— Mais c’est trop! — odrzekł Poniatowski.
Jakby na potwierdzenie tych słów, pieśń, wydostawszy się już na plac przed Zamkiem, zatrzęsła murami. Zajączek zaczął się niecierpliwić. 130
— Ależ to... tłum musi iść!... Coś zakrawa na manifestację!... Już to porządek w mieście wiele pozostawia do życzenia!
Książę odwrócił głowę ku stojącym w głębi adjutan-tom i skinął. Skrzynecki zbliżył się do Poniatowskiego.
— Zobacz, proszę... poruczniku... co za zbiegowisko. A... zapytaj, kto prowadzi oddział.
Skrzynecki oddalił się pośpiesznie. Książę Józef zaś odwrócił się do generała Fiszera i ozwał się cicho.
— Przypomnij mi proszę, generale... trzeba będzie w rozkazie dziennym wydać w tej mierze instrukcję...
Fiszer pochylił głowę i znów powrócił do rozpatrywania mapy. We drzwiach tymczasem ukazał się Skrzynecki.
— Cóż, poruczniku?... — zapytał książę, hamując zniecierpliwienie.
— Generał Dąbrowski z dwiema kompanjami piechoty nadciąga pod Zamek... Tłum ludu idzie za nim.
— Więc... oczywiście pułkownik Godebski musiał go nie znaleźć, nie przypuszczając zapewne, że generał paradę... wieczorną odprawia!...
— Wasza książęca mość... pułkownik Godebski idzie w pierwszym szeregu!
Poniatowski powstał z miejsca.
— Mościpanowie! Słyszeliście?! Nadto śmiało!
— Pozwolę sobie dodać, że to jest jawne wyzwanie, rzucone radzie! — podchwycił porywczo Zajączek.
— Toujours le meme! — wtrącił pan de Sonier, któremu Hauke przełożył był raport Skrzyneckiego.
— Generał dywizji, Henryk Dąbrowski! — rozległ się w tej chwili donośny głos oficera służbowego.
— Prosić! — rzekł sucho książę. — Pułkownik Żółtowski zechce rozpocząć protokół... a pan, panie generale Różniecki, odczytasz oświadczenie Rady Stanu!...
Poniatowski osunął się ociężale na fotel. Nastała krótka chwila oczekiwania. Drzwi otworzyły się na ścieżaj. Wszedł Dąbrowski z głową podniesioną, tuż za nim ukazał się pułkownik Godebski, a dalej Osipowski z plutonem żołnierzy. tr 131
Rada Wojenna jakby oniemiała ze zdumienia. Dąbrowski postąpił krok naprzód, rozejrzał się dokoła i zapytał spokojnie:
— Wzywaliście mnie, panowie!... Jestem!... Słucham!... Niechże się dowiem, czemu przypisać, że Rada Wojenna zebrała się tak niespodziewanie... i aż rozkazem szukać mnie raczyła?... Jestem!
Poniatowski głowę podniósł.
— Panie generale! — rzekł z naciskiem. — Zanim przyjdzie nam dać ci poznać przyczynę naszego zebrania i... tego niespodziewanego, jak słusznie się wyraziłeś, rozkazu... wyjaśnij nam, co znaczy... że tu, na posiedzenie Rady, przybywasz... z eskortą?!... Co te karabiny znaczą?! Co ta warta?
— Za oczywistą obrazę ją poczytuję! — wtrącił porywczo Zajączek — Mościpanowie, za warunek stawiam usunięcie eskorty!... To groźba!...
— Imć pan Zajączek się myli — eskorta jest tylko obroną tego, komu służy! Odebrawszy rozkaz, uznałem za właściwe stawić się tak, jak mi przynależy z rangi!
— Wątpię, żeby ktokolwiek z obecnych przystał na świtę waszmości! — syknął przez zęby Zajączek.
Oczy zebranych zwróciły się na pana de Sonier. Lecz gubernator zdawał się być w tej chwili zajętym wyłącznie złotym galonem swego prawego rękawa. Poniatowski bębnił palcami po stole, Fiszer na chwilę nie odrywał się od mapy.
— Głosujmy zatem! — rzekł po namyśle książę Józef. — Przedewszystkiem... należy rozstrzygnąć, czy... generał... Dąbrowski... może być badanym... czy eskorta jego nie jest uchybieniem!... Więc pułkowniku, Górski!
— Jest! — odpowiedział zapytany.
— Pułkownik Prebendowski?
— Nie!
Głosowanie szło powoli. Zdania ważyły się. Zajączek zaciskał pięście. Dąbrowski wsparł się na głowni pałasza i poglądał ironicznie.
Gdy przyszła kolej na Sokolnickiego, wstał, brwi ściągnął i ozwał się niespodziewanie: 132
— Jabym suponował do rzeczy przystąpić... boć przed nami nie winowajca, ale przedewszystkiem, jednym towarzysz, drugim... wódz i zwierzchnik, a trzecim wzór niedościgniony!... Nie głosuję!
— Ani ja! — uciął Fiszer i znów zatopił się w swej mapie.
Zajączkowi skry z oczu trysnęły.
— Tu nie pora na wypominanie, kto jakie i kiedy położył zasługi, kto komu czem wypada! Imć pan generał Dąbrowski został wezwany przed Radę Wojenną, przeto nie stosownem jest, by tu nam przed stołem... pluton wyprowadzał!
— Dla mnie to kwestja drugorzędna! — zauważył nagle pan de Sonier.
— I błaha! — podtrzymał Pelletier.
— W takim razie — rzekł z wybuchem Zajączek — ja odchodzę... i sądzę, że mości panowie, którzy jednego ze mną byli zdania, uczynią toż samo!
Dąbrowski targnął się i postąpił naprzód.
— Hola! Ani kroku stąd!
— Co?!... Gwałt?! — zawołał Zajączek, porywając za szpadę.
Dąbrowski obrócił się do żołnierzy.
— Nabijaj broń!
— Generale! — zgromił pan de Sonier.
— Do broni, panowie! — zachęcał Różniecki.
Członkowie Rady ruszyli z miejsc. Adjutanci z dobytymi pałaszami stanęli przy swych dowódcach. Pelletier uspokajał Zajączka. Poniatowski siedział jak skamieniały.
— Z drogi! Zdaje ci się, mości Dąbrowski, że mnie przestraszysz bagnetami!?
— Nie! Tylko, do czarta! nikt żywym stąd nie wyjdzie dopóty, dopóki ja od waćpanów nie wezmę obrachunku!... Mieliście odwagę przysłać do mnie pułkownika Godebskiego i powiadomić mnie, że tu o honor mój idzie!!... Więc ja go przyszedłem bronić!... I dlatego nie dam ujść nikomu... osobliwie tym, co z za plota najchętniej radzi 133 kamieniem rzucać... Żołnierze — słyszeliście na kurkach waszych karabinów honor Dąbrowskiego!...
Karabiny zachrzęściały ponuro. Zajączek skupił się w sobie, jakby gotując się do natarcia. Lecz naraz między członkami rady ruch powstał. Sokolnicki, Prebendowski, Bontemps przesunęli się i zajęli miejsce po stronie Dąbrowskiego, wprost Zajączka. Około tego ostatniego znów zebrali się Różniecki, Hauke, Kamieniecki, Hebdowski i Żółtowski... Reszta bądź stanęła przy księciu, bądź otoczyła gubernatora. Nastąpiła krótka chwila obustronnego oczekiwania — jeden wyraz mógł krwią obryzgać salę Rady Wojennej. Poniatowski podniósł się ociężale i ozwal się surowo:
— Panie generale Dąbrowski! Panie generale Zajączek! Ufam waszej powściągliwości i odwołuję się do niej!... Nie tu miejsce na wasze porachunki!... Ja pierwszy obstaję przy tem, że generał Dąbrowski dopuścił się uchybienia porządkowego, jawiąc się w tem miejscu z eskortą, ale nie w tem rzecz!... Więc gorąco obliguję mośćpanów przystąpić do obrad! Najpierw, jako tu rzucono pytanie, mamy rozstrzygnąć o tem... co sięga dalej, poza wykroczenie regulaminowe!... A pana, panie generale Dąbrowski, obliguję, byś wstrzymał wyrzeczone tu dopiero słowa!... Tu zarzutów z pałaszem w ręku odpierać nie można!... Na dowody — dowodów potrzeba!
— Jam tu właśnie po to przybył! — odparł oschle Dąbrowski.
— Panowie, proszę na miejsca! — wezwał po raz drugi książę.
Generałowie i pułkownicy powracali zwolna do swoich foteli. Dąbrowski dał znak Osipowskiemu — karabiny osunęły się na podłogę.
Książę, zamieniwszy kilka wyrazów z panem de Sonier, zawyrokował, spoglądając znacząco na Zajączka:
— Generale Różniecki, proszę wnieść sprawę!
Różniecki przystąpił do oskarżenia, odczytując kolejno przedstawione raporty i akta.
Wina była oczywistą. Straż miejska po długich poszukiwaniach sprawcy mordu na ulicy Napoleona, dzięki 134 przypadkowi wykryła go... a kiedy miała ująć winowajcę, natrafiła na zbrojny opór, uczyniony jej przez oddział piechoty, zasłaniający się rozkazem generała Dąbrowskiego. Zbrodniarz znalazł opiekę wojska, a nadto według zeznań świadka, mistrza szewskiego, który był mu udzielił przytułku jako spokojnemu obywatelowi... zbrodzień był niebezpiecznym bardzo, bo podobno szpiegiem ościennego mocarstwa. Po takiem zagajeniu następował szereg wywodów przekonywających, że tu nawet nie szło o po-jedyńczego opryszka, ale o całą szajkę, działającą już nie tylko na krzywdę obywateli, ale na zgubę Księstwa.
Oskarżenie kończyła odezwa Rady Stanu, zwracająca się do Rady Wojennej o natychmiastowe rozpatrzenie sprawy i danie odpowiedzi, która przez umyślnych kurje-rów wysłaną zostanie do marszałka Davousta, jako zawiadującego wojskami Księstwa, do króla Jegomości i do głównej kwatery cesarskiej.
Dąbrowski z zaciśniętymi usty wysłuchał zarzutów, uśmiechając się pogardliwie, a niekiedy wodząc dumnie spojrzeniem po twarzach zebranych.
Gdy Różniecki skończył, książę zagadnął cicho:
— Co, generale, masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie?
— Nic!
— Więc... przyznajesz się do zarzuconego ci gwałtu?
— Najzupełniej! Był on dokonanym z mojego rozkazu!
Członkowie Rady spojrzeli po sobie zdumieni. Nawet Zajączek tem szczerem wyznaniem był zaskoczony. Wszyscy spodziewali się gorącej obrony, byli przygotowani na to, że generał nie tak łatwo pozwoli sobie dowieść winy, a tu on nawet nie myślał się usprawiedliwiać.
— Więc w takim razie, mości panowie, nie pozostaje nam nic innego... jak powziąć decyzję... i zakomunikować ją...
— Pozwól wasza książęca mość! — przerwał żywo Bontemps. — Toć jeszcze szereg pytań nie wyczerpany!
— Cóż jeszcze?l — rzucił niechętnie Poniatowski. 135
— Należałoby poznać pobudki, które wpłynęły...
— Ach, tak! Nie mam nic przeciwko temu!... Więc, panie generale, pozwól... zapytać się... co skłoniło cię do wzięcia w obronę tego przestępcy?
— Mości książę! — rzekł po chwili milczenia Dąbrowski. — Na zapytanie zadane nie odpowiem, bom ja tu, powtarzam, nie po to przybył, aby się usprawiedliwiać. Muszę jeno prosić cię, mości książę, byś w mojej obecności nie nazywał mianem przestępcy człowieka, który w tem gronie mało ma sobie równych serdecznemi intencjami i zacnością czynów... Nie posiada, prawda, ani tytułu, ani rangi, ale bo też one o prawości niczyjej nie stanowią!... Ale to powinno już nam było być rękojmią, iż Dąbrowski nicponia w obronę by nie brał! Lecz mnie to ani dziwi, ani nieprzygotowanym zastaje!
— A zatem widoczna pomyłka! — podchwycił Bon-temps. — W raportach niema bynajmniej zapewnienia, że osoba, broniona przez pana generała, jest właśnie tą samą...
— Jest, stanowczo jest! — upierał się Zajączek.
— Wiadome jest nawet jej nazwisko! — dodał Różniecki. — Może przezwisko! Podał się za niejakiego Zabielskiego. Pan Moszyński miał go już w prochowni, lecz, dla braku dowodów, wypuścił.
— I za to nękanie człowieka powinienby być oćwiczo-nym! — rzucił zapalczywie Dąbrowski.
Pan de Sonier, któremu każde wyrzeczone słowo przekładał na francuski stojący za nim adjutant, poruszył się niespokojnie i odezwał się niespodziewanie:
— Panie generale! Doprawdy jesteś zbyt porywczym!... Trzeba się liczyć ze względami!... Odpowiedzi twoje drażnią, a nie wryjaśniają!
— Zbyt mało liczono się tu ze mną, abym mial się poczuwać do względów.
— Przypuśćmy... Ale... zechciej pamiętać, że ja tu mam reprezentować najjaśniejszego pana... cesarza Francuzów!
Ostra uwaga pana de Sonier wstrząsnęła członkami Rady, twarz Dąbrowskiego okryła krwawym rumieńcem. Zajączek aż głowę pochylił, aby nie zdradzić się z ukon 136 tentowaniem, które nim owładnęło. W całej tej sprawie obawiał się właśnie zdania pana de Sonier, zdania ważnego w Paryżu, miarodajnego w Dreźnie, a rozstrzygającego w Warszawie. Lecz nareszcie i tu oceniono należycie Dąbrowskiego.
Nieznośnie długie milczenie przerwał Dąbrowski głuchym, chroboczącym głosem, będącym jakby odzewem burzy, która mu piersi rozsadzała.
— Ekscelencjo! Jabym mógł tu upomnieć się o należne mi prawa!... I odwołać się do imienia najjaśniejszego pana!... Za piętnastoletnie służby moje...
— Generale! — przerwał pojednawczo pan de Sonier. — Właśnie zasługi twoje skłoniły mnie do przybycia tutaj!!... Chciałem pierwszy mieć szczęście przedstawienia najjaśniejszemu panu, jak dalece stoisz ponad wszelkiemi zarzutami.
— Żądacie abym się usprawiedliwiał! Saperlott! Dobrze. Lecz i ja muszę mieć satysfakcję od tych, co się w tej intrydze czają!!... Osipowski! wysłać żołnierza do mojej kwatery!... Niech Szczaniecki natychmiast przyjeżdża z Zabielskim!... Będziecie mieli moją odpowiedź.
Znów nastąpiła chwila oczekiwania. Książę bębnił niecierpliwie palcami po stole, pan de Sonier trzaskał złotą tabakierką, noszącą cyfry cesarskie, Fiszer oczu od mapy nie odrywał. Zajączek usiłował maską obojętności pokryć wstrząsające nim obawy.
Wreszcie we drzwiach ukazał się Szczaniecki z Zabielskim.
Imć pan Tadeusz poglądał niepewnie po bogatych mundurach, nie rozumiejąc, na co go tu stawiono, co znaczyło to wysokie zgromadzenie. Dąbrowski atoli nie dał mu ochłonąć.
— Mości Zabielski! — rzekł. — Tu poczytują acana za łotrzyka! Przyzwałem cię, abyś nade wszystko opowiedział dzieje swego przybycia do Warszawy, a potem dopiero powiem ci, komu masz zawdzięczać takie o tobie mniemanie!... Co tu w bawełnę obwijać, mają cię za szpiega i mordercęl 137
Nogi ugięły się pod panem Tadeuszem. Chciał odpowiedzieć, nie mógł, kurcz go za gardło chwycił i nie dał słowa przemówić. Dąbrowski się gorączkował.
— Cóż, nie mówisz?... Broń się!... Prawdę wyrzuć przed oczy!...
Pan Tadeusz dobył kilka pierwszych wyrazów, a naciśnięty ponownie przez Dąbrowskiego, jął dzieje swoje opowiadać, z początku głosem cichym, stłumionym, hamującym nawałnicę, która w nim wrzała, aż potem głos jego brzmiał coraz silniej, coraz mocniej, coraz groźniej, coraz zajadlej.
Usta Zabielskiego pobladły, na twarzy wystąpiły płomienie, w oczach rozgorzały ognie. Jak burza, co z dalekich pędzona horyzontów, ledwie lekkim podmuchem wiatru zapowiada swoje przybycie, ledwie cichym pomrukiem zwiastuje zjawienie swoje, aż potem z hukiem i gromem wpada ponad lasy i równiny, tratuje, miażdży, stuletnie skręca dęby — tak z piersi Zabielskiego płynęła gorycz, żal, boleśnie zadraśnięta duma, gniew i ból.
Pan Tadeusz, nie szukając wyrazów, nie układając przygód swoich w linje, nie szeregując ich, nie dobierając porównań — opowiedział historję dni swoich od tego pamiętnego wieczora aż do chwili, gdy adjutant Szczaniecki przed to zebranie go przywiódł. Kiedy skończył, a ostatnie słowa skonały mu na ustach, znacząc na nich dwie smugi piany, Dąbrowski ozwał się szyderczo:
— Czy mości panowie macie jeszcze wątpliwości?
Zajączek nachmurzył się.
— To, co nam imć pan Zabielski wyłożył... wygląda na smutne zrządzenie losu... ale nam nie słów trzeba, ale dowodów!
— Deklaruję, że imć pan Zabielski był u mnie i prezentował swoje obawy — odezwał się ostro Sokolnicki.
— Na to zatem wychodzi — wtrącił ironicznie Różniecki — że myśmy raczej imć panu Zabielskiemu podziękować winni... no i wieściami jego się przejąć... żałuję mocno, że w te austrjackie groźby i szpiegowskie sieci, mimo całego zachowania dla osoby imć pana burmistrza, uwierzyć nie mogę! 138
Pan Tadeusz w odpowiedzi sięgnął w zanadrze, dobył zwój papierów i rzucił na stół.
— Może tych dowodów starczy na przekonanie, że nawet zamysły sztabu nie są dla Austrjaków tajemnicą!
Fiszer oderwał się od swojej mapy i jął przeglądać papiery — nagle szpakowata czupryna zjeżyła mu się, brwi ściągnęły ponuro.
— Co to za papiery, co za papiery? — pytał nerwowo Zajączek.
Fiszer pięści zacisnął.
— Zdrada, panowie! Plany fortyfikacyj!... Rozpisy wojskowe! Postanowienia sekretne!
Poniatowski poruszył się niespokojnie.
— Generale!... Chyba niepodobna!...
— Wszystko, wszystko jest, mości książę!... Dokumenty wprost z mego biurka odpisane... ostatnie zamysły nasze! Jesteśmy zdradzeni, odkryci w najtajniejszych zamiarach!... Straszne, okropne!
Fiszer trząsł się, dygotał ze wzruszenia. Papiery z rąk mu wypadały. Rada Wojenna siedziała osłupiała. Odkrycie uderzyło w nią jak grom. Pan de Sonier kręcił się niespokojnie, a skinąwszy na Bontemps’a, szeptał coś doń z oznakami zaniepokojenia. Fiszer z bezsilną rozpaczą osunął się na fotel, głowę na rękach wsparł i powtarzał smutnie:
— Tyle pracy!... Tyle bezsennych nocy... zabrali wszystko, wykryli!... Niema tajemnicy... niema planów!
— A teraz mości panowie, wątpicież jeszcze? — rozległ się wyzywająco dźwięczny głos Dąbrowskiego.
— Nie... nie generale! — odrzekł cicho Poniatowski.
— Za pozwoleniem! — w’mieszał się ostro Zajączek. — Dla mnie jest tu dotąd oczywistą rzeczą, że oto stoimy wobec szpiegostwa, że to nasze zebranie przyczyniło się do odsłonięcia szelmowskiej roboty... że gdyby nie to wystąpienie nasze... wyobrażeni abyśmy nie mieli o tem, co nam grozi!
— Mości Zajączek zdaje się zapominać, że ja wiedziałem. 139
— Jednak, mości Dąbrowski, nie uwiadomiłeś nas o tem.
— Do waszmości się nie zwracałem, bo to byłoby da-remneml Lecz wie już o tem ten, którego radzie i zacności najwięcej ufałem!... Wie wojewoda Wybicki.
— Pan wojewoda nic nie ma do spraw wojskowych!
— Owszem... Boć jego wstawiennictwom niektórzy dowództwo dywizji zawdzięczają!
— Wolę odpowiedź zamilczeć! Nie w tem rzecz! Mości panowie, tu śledztwa trzeba, żeby wyświetlić, jaką drogą te papiery doszły rąk Zabielskiego!
— A mnie tu nie śledztwo potrzebne, lecz rozważenie niebezpieczeństwa! Słyszeliście!... Wojna grozi nam! Do zapewnień imć Zabielskiego dodam tyle od siebie, że moje wiadomości, które mnie doszły już przez pruską granicę, potwierdzają te obawy!
— Ten drugi punkt można śmiało odłożyć. Ja mam także nowiny, no i zapewniam imć pana Dąbrowskiego, że wojną niema się co turbować!
— Mości Zajączek! Mówię do Rady!... Wojna się zbliża... Co Rada przedsięwziąć zamierza? A potem... niechże przedtem pamięta, że ja żądać będę zadośćuczynienia, że mnie ono się należy...
— Należeć się będzie po śledztwie!
— Wojna! — wmieszał się książę, chcąc zatrzeć odezwanie się Zajączka. — Wojna jest możliwą, ale... mojem zdaniem, będzie czas o niej pomyśleć.
— Oczywiście! Bezwątpienia! — przytwierdzili Hankę-z Różnieckim.
— Dotąd od granicy żadnych niepokojących raportów niema!... A pogłosek o wojnie nie brak było i cztery miesiące temu... i pięć, i sześć!
— Przewidywać ją trzeba... lecz i ja sądzę, że jeszcze do niej daleko — zauważył Pelletier.
— Zwykły podmuch wiosenny — wtrącił Sokolnicki.
— Ostrożność słuszna, ale zawczesna — ozwał się Prebendowski.
— Więc wojna schodzi z porządku rzeczy, a zostają tylko dowody szpiegostwal ’ 40
Dąbrowski szarpnął się, aż mu pałasz zadzwonił i chciał odpowiedzieć, gdy przy drzwiach wchodowych wszczął się rozruch. Straż Osipowskiego wzbraniała wejścia do sali oficerowi.
— Kto to? Co to? — rozległy się głosy.
— Ha! Imć pan Dąbrowski trzyma nas pod wartą! — szydził Zajączek.
— Dosyć przemocy! Dosyć gwałtu! — wołał Różniecki.
— Baterję armat trzeba na drugi raz zatoczyć przed Zamkiem.
Dąbrowski skinął na Osipowskiego.
— Co się tam dzieje?
— Pułkownik Mallet... z raportem do księcia!
— Wpuścić!
— Mości panowie!... Imć pan Dąbrowski raczył zezwolić! — drwił dalej Zajączek.
— Tego za wiele! — mruczał pan de Sonier, trzaskając coraz gwałtowniej tabakierką.
— Cha... cha! Wojna naprawdę się zaczyna! — śmiał się któryś z nieprzyjaznych Dąbrowskiemu pułkowników.
Śród wzrastającego zamieszania ukazała się wyniosła postać pułkownika Malleta.
Mallet powitał zebranych wojskowych ukłonem i szedł wprost do księcia.
Poniatowski powitał go lekkim skrzywieniem ust.
— Skąd przybywasz?!
— Z pod Nowego Miasta!
— Aha!... podjazd!... I cóż?
— Wasza książęca mość! Wojsko austrjackie zbliża się ku granicy!
— Co?... Wojsko? — — Sześć pułków piechoty... dwa regimenty dragonów i trzy huzarów postępuje w przedniej straży... Proklamacje wydane! Dowodzi arcyksiążę Ferdynand d’Este... Lada chwila przejdą Pilicę!...
Poniatowski przez chwilę poglądał zdumiony na Malleta, jakby własnym uszom nie wierząc — potem wyprostował się, targnął temblakiem i podniósł głowę.
Członkowie Rady szeptali między sobą, silniej jeszcze 141 zaczęli zaznaczać swoje sympatje, wyraźniej opowiadali się stronnikami Dąbrowskiego, mocniej skupiali się koło Zajączka. Na prężącą się przed księciem postać pułkownika nikt nie zwracał uwagi. Zwykły raport służbowy gorliwego Francuza.
Poniatowski zadzwonił na uciszenie się — daremnie. Stronnicy Zajączka szemrali coraz głośniej, coraz śmielej.
— Nas wojną straszyć? — Lada plotkom dawać może wiarę?
— Precz z wartą! Siłą iść!
Książę Józef zadzwonił po raz drugi, a gdy i to wezwanie nie poskutkowało, porwał się z za stołu, stanął pośród dwóch wrogo ku sobie poglądających partyj i zawołał gromko:
— Mości panowie!... Zważcie na własne mundury! Nie pora na prywaty... Wojna!... Wojsko austrjackie stoi na granicy... Wzywam was do natychmiastowego powzięcia postanowień.
Cisza grobowa zaległa zebranie po tych słowach. W piersi członków rady jakby zamarły oddechy. Pierwszy odezwał się pan de Sonier:
— Mości książę! — rzekł cicho. — Czy dobrze słyszałem?! Są wiadomości?... Może z Paryża? Duc Bassano w ostatnim liście... zapewniał, że choć z Wiedniem stosunki są nienajlepsze... jednak nic nie zapowiada zatargu.
— Dla nas, żołnierzy, najlepszą rękojmią jest raport pułkownika Mallefa! Mości panowie!... Zawieszam wszelkie rozprawy... w przedmiocie, który nas tu zebrał raczej jedynie dla tego, aby raz jeszcze przekonać się, jak prawego obrońcę ma ta ziemia w imć panu generale, Henryku Dąbrowskim!... jak dalece niebezpiecznem jest jego nie słuchać wskazań! Mości panowie, za obowiązek poczytuję sobie rękę doń wyciągnąć i prosić, aby w obliczu grożącego ojczyźnie niebezpieczeństwa darował wyrządzoną mu krzywdę.
— Niech żyje! Dąbrowski! — podchwycili z zapałem generałowie, stojący przy nim.
— Niech żyje! — mruknęli stronnicy Zajączka, czując, że tracą punkt oparcia. 142
— Dziękuję ci, mości książę! — odrzekł chłodno generał. — Takie krzywdy bolą, ale nie ranią. Chcę wierzyć, że to, co się stało, było wynikiem przypadku!... Zresztą są zarzuty, które Dąbrowskiego dosięgnąć nie mogą! Ale, mości książę!... patrz na tego obywatela, patrz, do czego go przywiodła serdeczna gorliwość! Jemu nagrodźcie!... Jego proście o darowanie obelg!
Poniatowski w szlachetnym porywie, podszedł do stojącego na uboczu pana Tadeusza i położył mu rękę na ramieniu.
— Dłużnikiem twoim jestem!... Mości Skrzynecki, zajmij się imć panem Zabielskim!... Chciałbym z nim dzisiaj jeszcze się rozmówić.
— Hola! Mości książę! — wmieszał się Dąbrowski — Zabielskiego od siebie ci nie pozwolę zabrać!
— Dziś, generale, dziś!
— Tylko dziś!
Skrzynecki wyprowadził pana Tadeusza ze sali.
Książę Józef zaś ogłosił Radę za nieustającą — po-czem w krótkich wyrazach przedstawiwszy grożące niebezpieczeństwo, w te słowa się odezwał:
— Mości panowie! Wojna chwyta nas nietylko nieprzygotowanych, ale i odciętych od króla jegomości, od cesarza!... Los pozostawia nas w tak doniosłej chwili samym sobie, naszym własnym silom i środkom! Ufam, że godnie odpowiemy na wyzwanie, ufam, że z mężnem sercem podniesiemy rzuconą rękawicę, ufam, że potrafimy bronić tej ziemi, co nam na wolne władanie wydzieloną została!... że nie cofniemy się przed żadną ofiarą i nie ulękniemy najsroższej rozprawy! Jedno tylko niebezpieczeństwo znów nad naszemi głowami, jedna klęska mogłaby nas złamać, jedna zburzyć najhartowniejsze czyny i zamysły, a klęską tą jest niezgoda myśli, nakazów, postanowień!... Mości panowie, supponować śmiem, że gdyby czas był po temu, zarówno król jegomość, jako i najjaśniejszy cesarz, wraz z rozkazem o wystąpienie w pole daliby nam wodza, któremuby podlegali wszyscy!... Otóż to żywię mniemanie, że zanim z Drezna czy Paryża dojdzie nas postanowienie, w tak stanowczej chwili sami po 143 winniśmy między sobą wybrać!... Podobało się cesarzowi powołać mnie na ministra i dowódcę dywizji; przyjąłem te stanowiska, dzieląc władzę z równoznacznymi generałami Dąbrowskim i Zajączkiem! Dziś uznaję potrzebę naczelnego dowództwa, któremuby i moja teka podlegała!... Dowództwo chciałbym mieć ustanowionem dobrą wolą waszmość panów! Rada Stanu niech je raczej uzna tylko, jego ekscelencja, pan gubernator, niech je przyjmie jako zarządzenie w obliczu niebezpieczeństwa — wybór atoli niech będzie udziałem tych, co w naczelnym dowódcy ostatnią mieć mają instancję!...
Poniatowski zatrzymał się, powiódł oczyma po twarzach zebranych i rzekł z mocą:
— Mości panowie! Na naczelnego wodza wojsk Księstwa Warszawskiego przedstawiam wam tego, którego uznaję za najgodniejszego... jest nim... generał dywizji, wojewoda Henryk Dąbrowski!... Oficer doświadczony, twórca legjonów, od roku dziewięćdziesiątego drugiego nie ustający w swych serdecznych dla ojczyzny służbach, kochany przez żołnierzy, wielbiony przez lud!... Mości panowie! Jego pieśń niech nas wiedzie!... Za nim, za Dąbrowskim!
— Za nim! Za Dąbrowskim! Na śmierć! — huknęli członkowie rady i jęli się do Dąbrowskiego cisnąć a za ręce ściskać. Nawet Zajączek, nie mogąc się oprzeć porywowi, podsunął się do Dąbrowskiego i jął bełkotać słowa uznania. Zapał wzrastał, potężniał.
— Prowadź nas! Wiedź! Za twoim przewodem chcemy iść! — Ty dokończysz, coś rozpoczął!
Oblicza gorzały, z ócz szły skry jasne, czyste i rozchmurzały twarze i grzały serca.
Pod drzwiami sali obrad w pierwszym szeregu plutonu, na prawem skrzydle stał stary sierżant Klimkiewicz, stał z karabinem u nogi. Gdy książę wymówił nazwisko Dąbrowskiego, sierżant drgnął; gdy wspomniał o jego zasługach, karabin zadygotał w ręku Klimkiewicza, a kiedy sala zabrzmiała okrzykami, sierżant pochylił się, złamał szereg i jęknął.
Kapitan Osipowski, który znów dziwnie marszczył się. 144 postrzegł uchybienie i, korzystając z rozgwaru, napomniał surowo:
— Klimkiewicz!
— Jes... jes... tem panie kapitanie!...
— W miejsce do czarta!. Oszalałeś?
Sierżant kiwnął się mocniej.
— Cztery dni aresztu! — burczał Osipowski.
— Tydzień, panie kapitanie! — szepnął sierżant. — Ale... toć... on... nasz!... Nasz generał!...
Dąbrowski mienił się kolorami, w milczeniu przyjmował uściski, a kiedy w końcu Poniatowski powołał go, aby zajął pierwsze miejsce i, jako wódz, naradom przewodniczył — generała oczy rozbłysły.
— Pozwólcie, mości panowie! — rzekł drżącym głosem. — Pozwólcie odpowiedzieć!... Ta chwila, to mgnienie, którego daliście mi zaznać, jest mi najdroższą nagrodą, jest mi najmilszą!... Zapłaconym sowicie po koniec życia!... Za serce, za gotowość, za szlachetne zaparcie dziękuję wam, panowie.
— Niech żyje Dąbrowski!... Niech żyje wódz naczelny!
Dąbrowski wyprostował się, orłem spojrzeniem obrzucił sale i zaczął nagle głosem stanowczym, męskim, pełnym, który zdawał się wskroś przenikać każdego.
— Ja honoru, ofiarowanego mi wspaniałomyślnie, przyjąć nie mogę. Tu nie skromność, nie obawa przed ciężkiem brzemieniem, nie udanie do tego mnie obowiązuje, lecz najświętsze uczucia miłości ziemi tej. Jam nie rwał się do niej, aby się w niej panoszyć, jam nie władzy sobie chciał dobywać, jam nie pragnął dla niej nowych panów, jam dążył do tego, by pasmo jej żywota nie rwało się, by historja nie miała ciemni, pustki i by o tej pustce nie mówiono, że jest cale nowa, że nie jest gałęzią z pnia stuleci wyrosłą, lecz daleko i samotrzeć wyrosłą sadzonką. Zanim legjony zebrałem, już chodziłem pod dowództwem tu przytomnego księcia Józefa!... I w tym właśnie dziewięćdziesiątym drugim roku odebrałem najpiękniejszą naukę cnoty i w tym roku właśnie patrzyłem, jak wódz swemu królewskiemu stryjowi stawił czoło i strofował go! Mości panowie, wodzem naszym musi być nietylko
Rok 1809. t. i. 10 145 generał, ale i ten, którego imię byłoby ciągiem naszych dziejów, któreby samo przez się mówiło do ludu, do Europy!... Jeżeli kto tu ma pierwszy prawo bronić, czy budować, to ten, do czyjego imienia przywiązanym został upadek. A ten nadewszystko, co tylekroć razy broń w najświętszej sprawie podnosił! On nam wodzem! On! Krew nasza, krew królewska!
Zebrani ze zdumieniem przyjęli słowa Dąbrowskiego, lecz ten nie dał nikomu ochłonąć z wrażenia — odwrócił się do warty i zakomenderował gwałtownie: „baczność!“ prezentuj broń — a kiedy ostrza bagnetów błysnęły i najeżyły się, ozwał się donośnie:
— Kapitanie Osipowski!
— Słucham, generale!
— To sobie zapamiętaj, że gdyby kiedykolwiek jego książęca mość, wódz naczelny, kazał ci mnie, Dąbrowskiego, rozstrzelać, uczynisz to bez wahania!... On tu naszym wodzem! Każde słowo jego jest ostatniem!
— Według rozkazu.
— Baczność! — komenderował dalej Dąbrowski. — W prawo, w tył! Odmień front! Na ramię broń!... Marsz... Do... koszar!
Warta, idąc za głosem generała, zwarła się, zakręciła i miarowym krokiem wyszła z sali.
Przez chwilę, wśród milczenia głębokiego, słychać było jeszcze chrzęst, stąpanie oddalającego się oddziału i surowe pomrukiwanie Osipowskiego, znane w calem wojsku:
— Jeden z drugim!... Znacz krok!... Znacz krok!...
Aż naraz do Dąbrowskiego zbliżył się Pelletier i chwycił go oburącz za rękę.
— Generale!... Ceniłem w tobie wielkiego żołnierza, od dziś wielbię obywatela.
— Gdzie tacy się rodzą, tam naród nie zginie! — wołał z zapałem Prebendowski.
— Niech żyje Dąbrowski!...
Książę zbliżył się z kolei do generała — był wzruszony do głębi, z czoła jego znikła duma, twarz jaśniała szczerością.
— Nietylko cię szanować trzeba, generale, ale i ko 146 chać!... Ale... nie ustępuj... widzisz wszyscy są z tobą.
— Nigdy, mości książę!... Rzekłem, mości panowie. — Niech żyje książę Józef Poniatowski, wódz naczelny!...
— Niech żyje!... — odpowiedziano chórem.
— Mości książę — rozkazuj, — decyduj!... Chwili czasu niema do stracenia!... Nie wahaj się, bo jako mnie żywym widzisz... tak mówiłem z serca i z głębokiego przekonania!...
— Rozkazuj, mości książę!... Czas!... — przytwierdzili członkowie rady, skupiając się, garnąc dookoła Poniatowskiego.
— Dobrze, mości panowie! Przyjmuję! — rzekł książę Józef. — Jeden tylko stawiam warunek, że generał Dąbrowski nietylko radą będzie mi służył, ale i swej przyjaźni nie odmówi!...
— Wiwat!
Poniatowski padł na szyję Dąbrowskiego.
— Z tobą, generale, na dobrą i złą dolę!
— SaperlotteL. Mości książę... z tobą i za tobą!...
Wzruszenie wstrząsnęło przytomnymi. Hauke ledwie od łez mógł się wstrzymać, a gdy tylko Poniatowski puścił Dąbrowskiego — przypadł do ramienia tego ostatniego:
— Generale! Patrz, beczę!... Beczę, żem ważył się ciebie sądzić!
— Mości panowie! Na miejsca! — zawołał donośnie Poniatowski, a spojrzawszy na stojącego na uboczu pana de Sonier, pośpieszył zagadnąć:
— Czy wasza ekscelencja ma co do nadmienienia co do zapadłej tu uchwały?
Pan de Sonier, który był dopiero co skończył długą rozprawę z pułkownikiem Malletem — trzasnął swą tabakierką i rzekł nieco zdziwionym tonem:
— Ja!?... Ja? Nic... ChvszemL.
— A... odnośnie mających się przedsięwziąć zarządzeń! Czy nie byłby pan łaskaw objawić nam swego zdania?
— Ależ ja... — odezwał się pomięszanym głosem pan de Sonier — ja nic nie wiem, doprawdy... Ta wojna. Pan Maret nic a nic mi nie wspominał. Panowie sami... ja... 147 ja... muszę wyjechać!... Ja dziś jeszcze jadę do Berlina... a stamtąd do Paryża!... Ja tu nic nie mogę.
Poniatowski uśmiechnął się ironicznie.
— Wybacz, ekscelencjo! Sądziłem, że na wypadek wojny masz jakie polecenia sekretne bądź ze dworu, bądź od marszałka Davoust’a.
— Tak! To jest właściwie... nic nie rozumiem. Ale, naturalnie, lada chwila kurjer nadjedzie... Pan Maret nie-omieszka... minister Berthier!... Książę d’Auerstaedt także... nie ulega wątpliwości... lecz ja muszę... zaraz! Panowie co innego, ja nie mogę!
— Lecz, ekscelencjo, nie odmawiaj nam swej obec-cności, choćby w tej chwili... Rada Stanu zbierze się pewno także!
— Rozumiem! Tak, Rada Stanu... Ale to już najlepiej raport... wprost... a ja żałuję bardzo, lecz muszę w tej chwili jechać! Niespodzianka taka!... Czy jednak mogę być pewnym eskorty?
— Ach!... BezwątpieniaL. Szwadron ułanów odprowadzi pana do granicy.
— Szwadron!... Jeden szwadron czy będzie dostatecznym.
— Racz pamiętać, ekscelencjo, że mamy ich dwadzieścia cztery do obrony całego kraju.
Pan de Sonier zagryzł wargi, bąknął parę słów o tem, że mu jest niezmiernie przykro tak raptownie wyjeżdżać, że nieomieszka zawiadomić o tym zapale, z jakim Księstwo będzie się broniło, parę razy wymienił jeszcze na-ziwsko pana Mareta, ministra Berthier’a, marszałka Da-voust’a i, uścisnąwszy rękę księcia, skłonił się zebranym i wyszedł.
To oddalenie się nagłe pana de Sonier przykre sprawiło wrażenie. Oczywistą było rzeczą, że znaczyło ono albo pozostawienie Księstwa własnym jego siłom i środkom, albo niemożność przyjścia mu z pomocą.
Członkowie rady z uwagi na obecność Pelletiera, milczeniem pożegnali pana de Sonier, wstrzymując się od uwag. Pelletier atoli zrozumiał intencję milczenia, a sam zbyt gorący, zbyt szczery żołnierz, aby mu wyrafinowana 148 dyplomacja gubernatora milą być mogła — wstał z miejsca i odezwał się krótko do księcia Poniatowskiego:
— Teraz możemy przystąpić do obrad, bo nikt nam przeszkadzać nie będzie.
Poniatowski zabrał głos — obrady się zaczęły. Rozkazy jeden za drugim zapadały, powtarzane przez adju-tantów, dosięgały utworzonej naprędce kancelarji i stamtąd opatrzone w podpisy i pieczęcie, dochodziły stojących w pogotowiu ordynansów.
Z podwórca zamkowego raz po raz wyrywał się ułan służbowy, spinał konia ostrogami, pochylał się na kul-bace i rwał pełnym galopem, rwał do miast i miasteczek, odległych osad i wsi, a wraz z nim pędziła groźna wieść: wojna!
Rada Stanu, zaalarmowana raportem księcia zebrała się jeszcze tej samej nocy, przedsiębiorąc cały szereg zarządzeń a układając pełną zapału odezwę do ludu.
Gdy się to działo, pan Tadeusz siedział z adjutantem Skrzyneckim, wyczekując na widzenie się z księciem, które mu ten ostatni był zapowiedział. Adjutant starał się rozerwać Zabielskiego, silił się na grzeczności a współczuł niby to głęboko jego doli — lecz pan Tadeusz ozięble przyjmował wzruszenia Skrzyneckiego i zbywał go lako-nicznemi uwagami. Adjutant czuł się dotkniętym tem zachowaniem.
— Waćpan, widzę żywisz do mnie urazę!... Niesłusznie!... Czasy takie, że czasem dobrego od zła nie odróżnisz!
— Mylisz się, mości poruczniku! — odrzekł sucho pan Tadeusz. — Jeno mi nie do rozmowy w tej chwili!... A nawet nie rozumiem tego zaszczytu, jaki mi jego książęca mość chce okazać!... Noc późna!... A ja do księcia pana nie mam nic!...
— Uzbrój się waszmość w cierpliwość!... Słyszałeś sam, książę życzył sobie widzieć się z tobą!
— Cenię wielce ten honor, ale mi teraz nic do niego! — oburknął się pan Tadeusz, w którym rogata dusza szlachecka brać zaczęła przewagę. 149
— Otóż właśnie!... Słyszałeś, książę ubolewał nad tem co się stało!...
— Zbyteczna fatyga!
— A przytem kto wie, co zamyśla dla waszmości!
— Nie ciekawym wiedzieć! Od nikogo nic nie potrzebuję — a krzywdy wyrządzonej nikt mi tu nie powróci!
— Mości Zabielski — zauważył, urażony tem lekceważeniem Skrzynecki — nie poddawaj się alteracji! Pamiętaj, że inni miesiącami zabiegają o to, przed czem ty zdajesz się bronić! Toć książę!... Jako ci dobrze życzę, panie Tadeuszu, jako sam winnym się czuję, żem przeczuciu dobremu nie dał wiary, a za tobą się nie ujął — tak przed waćpanem przyszłość stoi otworem, słowo rzeknij, a książę uczyni dla ciebie wszystko, co zechcesz. To jedno, że posądzeniem wyrządził ci krzywdę, zniewoli go do wszystkiego. Nie opuszczaj sposobności, okazja taka druga się nie trafi... Pamiętaj!
Zabielski zęby zaciął.
— Powtarzam waszmości, mnie nic po tem! — odrzekł hardo. — Mnie tu żadne promocje nie nęcą! Niczego nie potrzebuję, niczego zawdzięczać nie chcę. A zresztą, tego wystawania w antykamerze mam dosyć. Z supliką nie przybyłem — odchodzę!
Skrzynecki nie wiedział co począć.
— Nie róbże mi tego waszmość, proszę cię, jak o łaskę, zaklinam!... Zaufaj mojej przyjaźni!
— Bóg zapłać! Wiem... jak daleko pójdzie, dośćby tu było jednego przechery, aby na mnie palcem wskazał, byś mnie asan za sprzedawczyka miał. Racz więc, mości adjutancie, powiedzieć jego książęcej mości, że pokornie dziękuję za jego łaskawość, ale mi w tej chwili pilniej do spoczynku było, niż do zaszczytów.
Adjutant zastąpił drogę Zabielskiemu.
— Choćbyś mnie zarąbał, nie puszczę!
— Ustąp waszmość!
— Nie — za nic!... Nie dam ci tak odejść!
— Więc chcesz mnie siłą zatrzymać?!
— Choćby!
Pan Tadeusz zbladł i mierzył lekceważącem spojrze 150 niem Skrzyneckiego. Lada chwila miały paść ostre słowa. Gdy wtem niespodziewanie do pokoju wpadł Szczaniecki, a postrzegłszy wzburzenie pana Tadeusza, zagadnął pośpiesznie.
— Co się stało? Czego się boczysz? Mości Skrzynecki!
Adjutant księcia wyjaśnił mu przyczynę sporu. Szczaniecki zmarszczył się.
— Tam do licha — niech mnie kule biją, jeżeli Zabielski nie ma racji... A jemu co? Na służbę tu przyszedł, czy co?... Chce iść i koniec.
— Ależ zważ, mości Szczaniecki, książę sobie życzył!
— No, a jemu się to wyczekiwanie naprzykrzyło. Chodź, idziemy razem! Generał rusza w tej chwili na noc z Warszawy.
— Mości Szczaniecki, nie róbże mi tego. Na mnie spadnie odpowiedzialność!
— Więc, tam do licha, miast tu się targować, idź wasze do księcia i powiedz mu, że Zabielski odchodzi. Dosyć się tu nasłuchał, czas mu, tam do licha, spocząć odrobinę. A może jeszcze wam mało dowodów? To... tam do licha, do generała idę!
Skrzynecki zafrasował się, a po krótkiem wahaniu poszedł do sali obrad. Upłynęła długa chwila. Zabielski znów wpadł w gorączkowe zniecierpliwienie.
— Idźmy stąd! Co mnie do niego! Ja znać ich nie chcę!... Już sobą nie władnę! Prowadź mnie stąd! Niech się raz to skończy!
Szczaniecki ujął łagodnie pana Tadeusza za rękę.
— Spokoju, zimnej krwi więcej! Chce z tobą mówić. Cóż, przecie w gruncie on sam poszedł tylko za innymi; jeżeli kto tu zawinił, to ten przechera Rudzki — ten już siedzi w prochowni! Wyprawili go już tam. Będzie mu ciepło, już go tam rozgrzeją! Tymczasem zaczekajmy na powrót Skrzyneckiego. Ciebie do niczego to nie obowiązuje. Odpowiesz mu tak, jak będziesz chciał. Za złe księciu brać nie możesz, że chciałby może przyjść ci z pomocą. Tam grunt zawsze dobry był, serce wielkie, a żeby nie ci doradzcy, żeby nie te kompanje doradców, zauszników a hulaków, może nie byłoby nad niego wodza, może byłby 151 oddawna kimś więcej, niż ministrem króla saskiego.
— Nie neguję — ale mnie nic do tego!... Do łaski się nie napraszam!
— Tam do licha! A cóż, rejterować chcesz?... Tfy!... A tobie co? Powiedz mu właśnie, niech wie, że onej rozmowy za zaszczyt sobie nie masz!... Ot i jest rada! Okoniem stawaj, ale, tam do licha, prostakiem nie jesteś; obligował cię, więc mu strzymajL.
Pan Tadeusz chciał się jeszcze upierać, gdy naraz we drzwiach stanął Poniatowski. Szczaniecki usunął się z uszanowaniem na stronę. Książę pozdrowił przyjaźnie Zabielskiego i zagadnął:
— Waszmości pilno? Słyszę, uciekać chcesz?
— Tak! — bąknął Zabielski.
— Strzymywać cię nie śmiem! Jeżelim na rozmowę cię przyzywał, to jedynie dlatego, aby ci raz jeszcze podziękować za poczciwą ochotę a upewnić, że szczerze pragnąłbym nagrodzić ci to, co cię spotkało. Właśnie generał Dąbrowski powiadał mi jeszcze o tobie... Powracać ci do dom teraz nie podobna! Owóż tymczasem... póki o stosownej promocji nie będzie można pomyśleć, weź urzędowanie u imć pana Rembielińskiego w prefekturze departamentu płockiego. Tam spokojnie przeczekasz zawieruchę i do dom powrócisz!
— Pokornie dziękuję waszej książęcej mości... niczego mi nie potrzeba! — odparł pan Tadeusz.
Poniatowski stropił się niespodziewaną odpowiedzią, lecz nie dając znać po sobie zniechęcenia, rzekł spokojnie:
— Aha! Rozumiem!... Acanowi niebardzo po myśli prefektura, bo i wypoczynek ci się należy!... Weźże tę oto kartkę... w pałacu u mnie wypłacą ci dwieście dukatów!... Nie dziękuj, toć... pomoc tylko!
Lecz Zabielski nie myślał nawet dziękować. Głowę zwiesił i milczał. Książę Józef skrzywił się, potrząsnął raz i drugi trzymaną kartką, w końcu ozwał się niecierpliwie:
— Weź acan... tymczasem... a jutro zgłoś się do mnie... a każę ci dodać!
Pan Tadeusz drgnął i zmierzył piorunującem spojrzeniem księcia. 152
— Czy na to kazał jego książęca mość czekać?!
— Cóż acan imaginujesz sobie?
— Więc niedość waszej książęcej mości było, żeś przed chwilą tam... z lekkiem sercem zelżył niewinnego?!
— Mości Zabielski!...
— Jeszcześ mu chciał zapłacić!... Zdawało się waszej książęcej mości, żem ja szedł tutaj, aby ostrzeżenia swoje sprzedać... a teraz za oplwanie, za hańbę wezmę datek!... Suponowałeś, mości książę, że dla ubogiego szlachcica starczy dwieście dukatów, bo mitrę możnaby za tysiąc do honoru przywrócić!?... Tak że mam rozumieć!?
Poniatowski zbladł. Szczaniecki doskoczył do Zabielskiego.
— Mityguj się!... Bacz, do kogo mówisz!
— Czegóż więc żądasz?!... — rzucił ostro Poniatowski.
— To ja raczej powinienem zapytać?!... Mnie niczego nie trzeba! Coście mi wzięli, tego nie wrócicie!... Nie chcę żadnych łask! Jeżelim chciał coś uczynić, to nie dla gene-ralności, nie dla zwierzchności! A teraz jeno odejść chcę coprędzej...
Poniatowski podsunął się szybko do Tadeusza i wziął go za rękę.
— Nie, tak odejść ci stąd nie dam! Wyświadcz mi łaskę! Daj, niech mogę uczynić coś dla ciebie!... Serce przez ciebie przemówiło!...
— Nic — nic zupełnie!
— Więc zostań przy mnie!... Za przyjaciela chcę ciebie mieć!... Zapomnij!...
— Dziękuję waszej książęcej mości! Zaszczytu nie mogę przyjąć!
— Masz zatem moje słowo na to, że gdyby ci Poniatowski czemkolwiek mógł dopomóc... jaw się! Z otwar-temi rękoma będziesz przyjęty, uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy! A nie dajże czekać długo, bo mi słowa twoje kamieniem na sercu zaciężyły!
Poniatowski oddalił się. Szczaniecki rzucił się na szyję Zabielskiemu.
— i oie!... Toś mu zadał! Takiej cholery, u cie-biem się nie spodziewał... Dawaj gęby! Dobrze mu tak — 153 niech wie na drugi raz!... Mitygowałem cię, boś się tak nasrożył, że myślałem!... No, a widzisz, gdybyś był mu ubliżył, to... tam do licha, głupstwo by się stało! W nim jakby dwóch ludzi: spojrzysz — przed tobą książątko pyszne, wymuskane, wychuchane, wycackane, kapryśne a nadęte — a czasem, jak ci usta otworzy, to z niemi razem i serce, gorące, proste, otwarte, żołnierskie zgoła!... Wiesz, ja tam za nim nie jestem... i z jego dowództwa niewiele sobie obiecuję, bo gdzie jemu do naszego generała! Ani myśli!... Chociaż on czasem tak człowieka zajedzie, że bodaj na nitkę by cię potem wziął i na koniec świata zaprowadził!... Powiadają, jako król nieboszczyk miał tę samą zdatność, tylko, że na złe ją obracał, bo jak raz koronę uchodził, to już mu się ona na fałszywość przemieniła!... Aleś, człeku, choleryk! Senator a generał nie każdy tak by potrafił!
— Do żywego dopiekło! — bąknął pan Tadeusz, bynajmniej nie radując się z pochwał Szczanieckiego, a w głębi prawie żałując swego uniesienia. Sam nie wiedział dlaczego, lecz owa własna jego hardość goryczą go napoiła a żółcią. Tłumaczył sobie, że właśnie tak a nie inaczej powinien by się znaleźć — napróżno. Widział ciągle wpatrzone w siebie ciemnoniebieskie, łzawe, smutne oczy księcia, ciągle jeszcze rysował mu się ten uśmiech gorzki, błąkający się w kątach ust Poniatowskiego.
Szczaniecki nie dał długo zastanawiać się panu Tadeuszowi.
— No, teraz na kwaterę do mnie, a tam zobaczymy! Generał może na noc jeszcze ruszy do Poznania... ja może z nim! Jedź z nami, wytchniesz, zapomnisz wkrótce, a tobie tutaj co?
— Nie, niepodobna! Wolę tu, bliżej domu! Aż strach mi pomyśleć, co się tam dzieje.
— Faramuszki, tam do licha! Jejmość pewno trochę się smuci, ot i cała parada! Przeczekasz, zawierucha przejdzie! A kto wie, jeszcze Austrjak po skórze weźmie i odda, co wziął, a wtedy!... Hej!... Tak, czy owak, na moje wychodzi... wolej ci jechać z nami! Wytchniesz, rozejrzysz się po świecie... a może serce uderzy ci dla żołnierki. Tam 154 do licha, kto ma, jako ty, zdrowe pięście, ten iść powinien! W polu rezon! Statyści niech szermują językami, a młodym do szeregu! Rąk trzeba!...
Zabielski w milczeniu wysłuchał racyj Szczanieckiego, a gdy ten nalegał, rzekł cierpko:
— Każdy sobie inaczej zamyśla: z wami nie mogę!...
Szczaniecki jeszcze chciał namawiać, lecz pan Tadeusz pozostał głuchym na wszelkie namowy, chociaż w duchu sam przyznawał porucznikowi rację. Do Ostrowia ani myśli było powracać, a tu, w Warszawie, cóż sam pocznie? Z początku liczył był sobie, że przy pomocy Karasia kwaterę znajdzie i przeczeka, póki uspokojenie nie przyjdzie — lecz powróciwszy ze Szczanieckim do domu generała, dowiedział się był, że rybak poszedł ze zleceniami aż pod Modlin i niewiadomo, kiedy znów będzie w Warszawie. Ta nowina pokrzyżowała i te ostatnie rachuby pana Tadeusza, ale i ona nie zdołała go skłonić do pójścia za radą Szczanieckiego.
Tymczasem, mimo późnej nocy, w domu, zajmowanym przez generała Dąbrowskiego, zagorzały światła, a w ślad za niemi ruch zawrzał gorączkowy. Sam generał był jeszcze nie powrócił z rady wojennej, a tu czyniono przygotowania do jego wyjazdu. Szczaniecki przez podoficerów co chwila odbierał lakoniczne rozkazy nadsyłane z Zamku, niekiedy odpowiadał na nie równie zwięźle, niekiedy pytał jeszcze, a najczęściej przywoływał kurjerów i wyprawiał w drogę daleko, albo szedł na pokoje, kędy pani Barbara Dąbrowska z garderobianemi gotowała mężowi podróżne węzełki.
Nad ranem spadł Dąbrowski jak burza — rzucił kilka zapytań Szczanieckiemu i zakonkludował krótko:
— Konie natychmiast, ruszamy! Dwóch kurjerów naprzód — niech pilnują rozstawnych!
Za Dąbrowskim zjechał wojewoda Wybicki, takoż do drogi wygotowany, i szedł bez meldowania prosto na pokoje. Po Wybickim jęli się zjeżdżać generałowie i pułkownicy, chcący odjeżdżającemu Dąbrowskiemu dać dowód serdecznej przyjaźni, czy uszanowania.
Zabielski siedział w adjutanckiej antykamerze i przy 155 glądał się nowemu dlań zgoła widokowi. Z urywanych słów Szczanieckiego tyle tylko zrozumiał, że generał jedzie do Wielkopolski z wojewodą Wybickim, powołanym na komisarza cywilnego Departamentu Poznańskiego, aby zarządzić powołanie gwardji narodowej i zająć się zbieraniem posiłków w Kaliszu, i że Szczaniecki jedzie razem, a więc jemu, Zabielskiemu, nie pozostaje nic innego, jak co prędzej szukać schronienia. Pan Tadeusz chciał nawet odrazu ustąpić, lecz Szczaniecki zatrzymał go, przedstawiając, że w nocy nawet do zajazdu nie trafi i że tu, do rana, przeczekać może, a bodaj, jeżeli takie ma skrupuły, by zawadą nie był, u odźwiernego kąt znajdzie.
Zabielski uległ Szczanieckiemu i został.
Przed gankiem stanęła kolaska generała. Służba przy świetle pochodni jęła troczyć pośpiesznie mantelzaki i tłu-moczki. Pluton ułanów stanął na uboczu. Dąbrowski w ustronnej komnatce żegnał się z żoną. Pani Barbara oczy miała pełne łez.
— Znów... znów! — szepnęła z cichą skargą.
— Basieńko! Trzeba!... Mamże ustać?...
— Henryku, bacz na siebie!... Nie narażaj się! Na Michałka miej oko... żywy nadto, zapalczywy!... Ledwie blizny ostatnie mu zażyły!
— Twój syn! Twój syn, Basieńko! Możeż być innym? — rzekł generał, z dumą a miłością poglądając na jasne oblicze żony. — Bóg dał, Bóg powoła... jak czas przyjdzie! Dąbrowskim jest!... Bywaj mi!...
Generał osunął się do kolan żony. Pani Barbara z płaczem padła mu na szyję. Przez chwilę pozostawali tak spleceni serdecznym uściskiem, aż generał podniósł się, ucałował ręce żony i zawołał raźno:
— Jejmościuniu moja... teraz do ludzi!... — Iw drogę!...
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Dąbrowski ruszył znowu do sali, gdzie czekali nań przybyli z pożegnaniem towarzysze, za nim szła pani Barbara, ze zwykłym swym smutkiem w spojrzeniu wielkich, oczu, z ustami zaciśniętemi wolą do uśmiechu...
— Bywajcie mi! — ozwał się ochoczo Dąbrowski. — Jednego mi żal, że świadkiem nie będę przywitania, jakie 156 tu nieprzyjacielowi wyprawicie!... Ciężkie chwile nastały, lecz chyba nie damy sobie wydrzeć tego, co zdobyliśmy tylu krwawemi ofiarami! Bywajcie, starzy towarzysze! Z serca dziękuję za drogą pamięć waszą!
— Do lepszych czasów, generale! Niech cię Bóg strzeże!
— Do widzenia!... Ufam, że zobaczymy się wszyscy!... Lutek!
— Jestem, generale!
— Gotowe wszystko?
— Według rozkazu!
— Panie Józefie, każda chwila jest droga.
Wojewoda Wybicki jął z kolei żegnać się z panią Barbarą i oficerami. Dąbrowski wypadł był do antykamery i zakrzyknął na hajduka o płaszcz. Już miał wybiec przed ganek, gdy wzrok jego padł na stojącego w kącie pana Tadeusza.
— Ba! Mości Zabielski, a wasze cóż ze sobą poczynać zamierzasz?!...
— Ja, panie generale... nie wiem sam jeszcze.
— Hm... Czekajno... Pułkowniku Godebski! Miej zachowanie dla imci Zabielskiego... Słyszałeś o terminach, które biedaka tu zmordowały... Gdyby czego potrzebował, pamiętaj!
— Generale, co tylko w mej mocy będzie!
— Uczciwa dusza... Może go do Astrei?... Zobaczysz!... Więc, mości Zabielski, pułkownik Godebski w razie czego... A teraz radzę ci tu zostać, bobyś mi panią Dąbrowską obraził. Rzuć humory, pluń za siebie i za karabin!
Pan Tadeusz chciał odpowiedzieć na łaskawe słowa, chciał dziękować, lecz Dąbrowski wyszedł na ganek. Służba, wojskowi, domownicy ruszyli tłumnie za generałem.
Przy świetle pochodni generał sadowił się z Wybickim w kolasce. Pani Barbara stała na ganku bez ruchu, zapatrzona w pióropusz męża. Ostatnie padały wyrazy, ostatnie słowa pożegnania. Szczaniecki zataczał już kręgi na ognistym gniadoszu. Konie ułanów parskały a wyrzucały łbami. Woźnica zebrał lejce. Czwórka źrebców, zaprzęgnięta do kolaski, tupotała niecierpliwie, czekając na rozluźnienie ściągniętych wędzideŁ 157
Dąbrowski wychylił się ku żonie, aby wraz z ostatniem skinieniem dać znak do wyjazdu, gdy wtem w ulicy rozległ się gwatłowny tętent galopującego konia. Generał obrócił się mimowoli, spodziewając się, że może spóźniony kurjer doń przybywa. Jeździec osadził konia tuż przy powozie. Światła pochodni padły na niego. Dąbrowski jeszcze nie mógł rozeznać, ktoby to mógł być. Lecz jeździec zawołał śmiało:
— Mości generale!... Raz jeszcze rękę twoją chciałem uścisnąć!
— Książę!...
— Jedź i wracaj do nas! Bo nam tu twego serca, twego ramienia braknąć będzie!
— Póki życia... póki życia!... — szepnął wzruszony Dąbrowski, ściskając podaną rękę Poniatowskiego.
— Mości panowie! Niech żyje Dąbrowski!
— Niech żyje!
— Ruszaj! — huknął generał na woźnicę. — Bywajcie! Basieńko! Do ostatniej kropli krwi... za księciem!
Kolasa potoczyła się raźno, ułani pochylili się na siodłach. Na ganku ozwały się okrzyki pełne zapału.
Ale nie tu był koniec pożegnania, zgotowanego naprędce generałowi. Na Lesznie, tuż pod Wolą, śród mrokami spowitej ulicy zabłysły światła, zachrzęściały karabiny wyciągniętego pod linję drugiego pułku, ozwała się przeciągła pobudka, a tuż po niej ochocze dźwięki marsza.
Poniatowski galopował przed powozem aż do ostatniej kompanji pułku. Tu osadził konia, dobył pałasza i salutował Dąbrowskiemu.
Generał był wzruszony do głębi.
— Panie Józefie — mówił do Wybickiego. — Jakie w nim serce! jaka dusza prawa!... Mówiono o nim: „zamorski paniczyk, sfrancuziałe książątko*’! Fałsz!... proch z prochu, kość z kości! Nasza krew, nasza tęgość, nasza zatracona!!
— Mówiłem! W nim mogły rycerskie zapały hiberny odprawiać, drzemać zgoła, lecz nigdy zczeznąć! Patrz! Dość mu było odzewu, aby ze zgorzkniałego ministra st?’ 158 się znów tem, czem był!... Ile ognia w jego odezwaniu, ile zapału!!...
— Niech z nim pozostanie, niech go prowadzi!...
— „Dal nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy!...“ — huczał w dali chór wracających do koszar żołnierzy.
V.
Warszawa śniła. Śniła o przyszłości, śniła cicha, zadufana, wierząca sztandarowi, powiewającemu nad pałacem, zajmowanym przez francuskiego gubernatora. Śniła, jak człowiek, który po długich z losem zapasach doczekał się nareszcie jego pierwszego uśmiechu i spoczywa w przeświadczeniu, że jak niedawno grom po gromie uderzał weń, burzył, druzgotał, tak teraz dnie idą coraz jaśniejsze, coraz pełniejsze słońca, coraz dłuższe.
Warszawa śniła. Śniła, wspominając dawne swoje triumfy, potęgę, moc, świetność, wiążąc to, co było, z tem, co będzie, dumnie poglądając wieżycami swojemi ku niebu.
Warszawa śniła, śni jak ten, co po latach cierpienia, jak ten, któremu sen jest nowem pokrzepieniem, który spoczywa dla tego, by żarliwiej jąć się pracy, pracy o celu wytkniętym, prostym, blizkim.
Chrapliwy głos bębnów na odwachu budził Warszawę, lecz nie stropił. Do dźwięku tego nawykła, z dźwiękiem tym się oswoiła, zżyła.
Bębny warczały spazmatycznie, ponuro. Warszawa powoli w dzienną stroiła się szatę.
Co jej bębny!?... Dawniej były nieubłaganem przypomnieniem niemocy, surową groźbą panoszących się Prusaków, odzewem potężnej „Kamery“ — dziś znakiem, że Warszawa jest znów tem, czem była, że losu jej strzegą, nad nią czuwają! Co jej bębny!? Niech huczą! Niech wskroś przejmują, niech dygoczą! Biją w nie ci, którzy prawa swe wzięli z wieków.
Lecz bębny pracowały zajadle, na chwilę nie ustawa 160 ty, jakby nie zadowolone już tem, że koszary od świtu rozbrzmiewały szczękiem broni, jakby im nie starczyły spienione konie pędzących z rozkazami ordynansów, jakby głosem swym sięgnąć chciały dalej, głębiej...
Warszawa rozglądała się dookoła, zdziwiona wrzeniem, które łono jej szarpać zaczęło.
Aż, naraz, około białej plakaty rozległ się cichy, szeptem wymówiony wyraz „wojna“... Rozległ się i wstrząsnął murami miasta i rozgorzał w obliczach, rumieńcami trysnął na twarzach starców i młodzieńców, mężów; i pacholąt, mrozem ściął matczyne serca, trwożnem przeczuciem napełnił dziewczęce wejrzenia — a potem szedł tam, kędy jedna myśl króluje, kędy jedno hasło, jedna droga obowiązku, jedno zawołanie, starczące i na Grunwald, i na Kircholm, i na Somo-Sierrę!
I w takt bębnów serca jednem uderzyły tętnem, jeden skurcz pięści, jedna krew w żyłach zagrała.
Wojna! Nikomu ona nie była straszną w Warszawie. Jeżeli nadto niespodziewanie się jawiła, to zawsze przychodziła, oczekiwana dawno — bo wojna na tej ziemi zaklęła w sobie wszystkie rachuby, wszystkie nadzieje. Kiedy w roku 1807 Europa z pełnem ulgi westchnieniem powitała wieść o Tylżyckim Pokoju — nad WTisłą gorycz ogarnęła nawet najwierniejszych stronników Bonaparte-go! Pokój Tylżycki był bowiem nieubłaganym słupem granicznym marzeń, był zimnym sprawdzianem tych głosów, które wołały: „nie my jego, ale on nas potrzebował!“ Pokój Tylżycki był pogrzebem nadziei, był obuchem dla myśli o niezawisłości, o wielkim, dawnym bycie. Pokój Tylżycki skądinąd był dobrodziejstwem dla wyniszczonej ziemi, dla opustoszałych śpichlerzy, dla ogłodzonej przemarszami wojsk roli — lecz i okrutną rzeczywistością, bolesnym zawodem. Te pacta, poręczające granice, te wynurzenia przyjaźni, te węzły, mające utrwalić potęgę Napoleona, przyjęte były nad Wisłą z goryczą.
I oto jak Pokój Tylżycki z warzył serca, zgasił otuchę — tak teraz wojna napełniła wiarą i radością.
Warszawa nie ważyła sił następującego nieprzyjaciela, nie postrzegła nawet, że tali pysznie łopoczący sztan-
Rok 1809. T. I. U 161 dar na pałacu irancuskiego gubernatora — znikł nagle, że oddział wojska saskiego zbierał się tak, jakby uchodzić zamierzał. Dla niej wojna była obudzeniem się do życia, wyjściem z błędnego koła gabinetowej polityki francuskiej, ocknieniem, dalszym ciągiem zapasów.
Z wiarą i zapałem rzucono się do czynów. Rada Stanu wzywała do powiększenia gwardji narodowej, do stawania w szeregach pospolitego ruszenia, ale wprędce zapomnieć musiała o wezwaniach, a całą energję wytężyć ku temu, by ochotnikom instrukcję zapewnić, broń dać, do karności zaprawić. Szli wszyscy, szli, zaprzysięgając lec na walach raczej, niż piędzi ziemi ustąpić.
Za Warszawą szły wszystkie ziemie Księstwa. Wyznaczeni komisarze cywilni i dowódcy siły zbrojnej ruszyli już do wyznaczonych sobie departamentów, aby tam organizować nowe oddziały, mnożyć gwardje, tworzyć pułki. Rozesłani kurjerzy zmobilizowali rozstawione w różnych stronach kraju brygady, budzili czujność załóg Sieradza, Częstochowy, Modlina i Torunia. Generał Rożniec-ki wyciągnął z kawalerją na rekonesans w stronę Nowego Miasta, major Hornowski zaś docierał do Grzybowa za Pragą.
Równocześnie roztropność nakazała Radzie Stanu wysłać gońca do pana Caulincourfa, posła francuskiego w Petersburgu. Wskutek tego wystąpienia, pan Caulin-court zażądał posiłków od cesarza Aleksandra I. Wojska rosyjskie pomaszerowały niebawem ku granicy austrjac-kiej.
Zabielski, po odjeździe generała Dąbrowskiego, zatrzymany przez generałową, pozostał był do rana w pałacu, obiecując sobie nazajutrz innego poszukać schronienia. I gdy pierwsze promienie kwietniowego słońca zajrzały do wyznaczonej mu na spocznienie komnatki, wybieżał na miasto, upatrując dla się pomieszczenia. Jakoż po krótkich poszukiwaniach znalazł był pokoik na Piekarskiej ulicy u pani Bęczkowskiej, żony oficera gwardji narodowej, i tam postanowił się sprowadzić. Przedtem atoli rzeczą przystojną mu się wydało, podziękować pani generałowej za gościnę. Wrócił więc do pałacu i opowie 162 dział się hajdukowi, aby go zameldował, skoro pora sio-sowna nadejdzie. Około południa pani Dąbrowska kazała go do siebie przywołać i zagadnęła łaskawie:
— Powiadano, że waćpan miałeś mi coś do przedłożenia!?
— Tak, pani generałowo dobrodziejko... dziękczynienia chciałem złożyć... Pora mi!...
— Dokądże acan zamierzasz?... Do Galicji może się wybierasz? Niech cię Bóg broni od tej myśli! Między dwa ognie mógłbyś się dostać!... A wówczas!...
Zabielski oczy spuścił.
— Pani generałowo!... Nie chciałbym moją osobą zawadą być!... Na komorne iść się deklarowałem.
— A cóż potem?
— Nic! Czekać będę! — odparł niepewnie pan Tadeusz.
Pani Dąbrowska zmierzyła bystrem spojrzeniem Zabielskiego i rzekła, ważąc każdy wyraz:
— Na komorne?!... A oneż pobudki wojskowe, które dziś po mieście calem rozbrzmiewają, one wezwania, które, słyszę, publikują... nic do acana nie przemówiły?
Pan Tadeusz zarumienił się. Generałowa westchnęła lekko i dodała po namyśle:
— Tak... tak... może acan masz słuszność... wojna, a przytem i gra nielada, o sobie myśleć potrzeba, a nie na niepewne iść! Takich znajdzie się wielu!... A mój mąż łudził się, że za pierwszym odzewem pójdą wszyscy!... Nie... nie wszyscy!
Panu Tadeuszowi krew w żyłach zagrała, słowa pani Dąbrowskiej wstrząsnęły nim, poruszyły naraz wszystkie zakamarki serca. Wyprostował się, podniósł głowę i odparł z mocą:
— I pójdą, pani generałowo!
Pani Dąbrowska sądziła, że Zabielski nie pojął intencji, bo smutnie zapatrzyła się w dal i rzekła cicho:
— Nie wiesz, acan... nie... Pójdą, ale nie tam, gdzie powinni!... Sam rzekłeś...
— Bo... bo... nijako było!... Ale ja dziś myślę jeszcze, 163 nie wiem... do gwardji czyli do pułku!... Kędy trzeba!...
I nie ja jeden, lecz tysiące to uczynią...
— Deklarowałeś się przecież na komorne!?
— Wymówiło się!... Zamysł był inny!... Zdało mi się przystojniejszem nie objawiać go nazbyt hałaśliwie... bo ani wiem, czy zdam się na co!... Lata przesiedziałem nad papierami!
Generałowa wyciągnęła rękę do pana Tadeusza.
— Gdzie ochota, gdzie wiara w sprawę, tam i zdolności się znajdą! Radość mi sprawiłeś swojem odezwaniem!... Oby tak myśleli wszyscy, a troska o losy wojny nigdy w nas nie pozostanie!...
Zabielski ucałował rękę pani Dąbrowskiej i kłaniając się, do drzwi zmierzał — lecz ta go zatrzymała skinieniem.
— Pozwól acan! Nie dam ci, abyś miał się błąkać i werbunku szukać!... Niechże ja poszczycę się, że jednego żołnierzyka przysporzyłam! Mąż polecał cię pułkownikowi Godebskiemu, tedy do niego przeprowadzi cię mój hajduk!... A skoro pułk sobie wybierzesz... ja o twojem wyekwipowaniu pomyślę!
— Pani generałowo dobrodziejko... gdzieżbym śmiał!... Toć własnego grosza trochę się kołacze!...
— Zachowaj go! A tej uciechy mi nie odmawiaj, abyś nie żałował!... Gorączka lada godzina wybuchnie, a wówczas i pieniądz twój nic znaczyć nie będzie!... Kto nie ma ręki życzliwej, ten się ani munduru nie doczeka, ani kaszkietu nie znajdzie!... O ładownicę, o karabin będzie trudno!
Pan Tadeusz chciał dziękować, lecz pani generałowa nie pozwoliła.
— Najmilszą nagrodą będzie mi, kiedy się dowiem czegoś o waszmości!... Dystynguj się, a nadewszystko zasługuj się ojczyźnie!... Masz młodą żonę!... Opuściłeś ją, boli cię jej troska, niepokój, lecz pamiętaj, jeżeli myśli poczciwie, to gorzejby ją smuciło, gdybyś przy niej teraz życie pędził w obojętnem zasklepieniu! Mało jest takich niewiast, któreby miały moc powiedzieć mężowi: „idź“ — lecz i niema tak złych, coby w godzinie walki rzekły — 164
„zostań**!... Jej droższym będziesz, a samemu sobie godniejszym! Ruszaj i niech cię Opatrzność strzeże od złego!... W potrzebie do mnie się adresuj, a jako rzekłam, ekwipowanie mnie zostaw!
Pan Tadeusz raz jeszcze ucałował rękę pani Dąbrowskiej i, przeprowadzony przez hajduka, udał się do pułkownika Godebskiego, stojącego kwaterą u generała Sokolnickiego.
Godebski ucieszył się przybyciem pana Tadeusza.
— Dobrześ uczynił, poczciwie!... Dokąd więc chcesz?... Do piechoty, do kawalerji, do gwardji?! Może do artylerji?
— Nie wiem sam, do jakiej broni byłbym zdatniejszy...
— Wszędzie ludzi trzeba! Moja rada: do piechoty! W kawalerji i artylerji niesporoby ci było“... A w gwardji narodowej za duszno. Tam imć panowie obywatele sami się rządzą, a waćpana mogliby snadnie za intruza mieć! Co tobie zresztą do pospolitaków! Do szeregu, do frontu, do kompanii wyborczej! Jakże myślisz? Możeś sobie pułk upatrzył?!... Hę?!...
— Tak, pułkowniku!
— No, no! Mów śmiało!
— Ósmy!
Godebski pokręcił wąsa z ukontentowaniem.
— Chcesz no mego pułku!? A nie lękasz się służby?! Zapytaj wprzódy! Powiedzą ci niejedno! Godebski impe-tyk, choleryk — lada guz naderwany o pasję go przyprawia!... Dręczyciel!... Ej! Lepiejby może do innego się przypisać, lżej będzie!?
— Nie, panie pułkowniku, pozwól mi w ósmym!
— Biorę chętnie acana! Mój pułk stoi w Modlinie! Dziś w nocy nadejdą tu dwa bataljony i te ruszą ze mną, trzeci zostanie na załodze w fortecy!... Chyba każę cię odesłać do Modlina — tam powoli zaprawisz się!... Tu bo może do rozprawy przyjść!
Pan Tadeusz poruszył się niespokojnie. Godebski postrzegł zaniepokojenie Zabielskiego.
— Do Modlina pójdziesz! Nie miałbym serca zatrzymy 165 wać cię!... Kto wie, jaka potrzeba będzie! Myślę, że i niejednemu staremu żołnierzowi ciężko będzie!
— Kiedy bo, panie pułkowniku... jak do załogi tonie chcę!... Iść, to iść!...
— Dobrześ powiedział! Zatrzymam cię przy sobie! A próżnować ci nie dam!... O jednem pamiętaj, do jutra zostawiam ci czas do rozmysłu!... Rozważ sam: jak ci się nie wyda tutaj, możesz do Modlina, czy gdzieindziej! Pan generał Dąbrowski cię polecał — a ja tyle od siebie dodam, że słysząc cię wczoraj... cenię w tobie już obywatela!... Hola! Acan, widzę, chcesz się zbierać?
— Pan pułkownik mówił do jutra!
— Takci jest! Jutro dasz mi respons, lecz dziś moja rzecz służbę ci obrzydzić, — a stary Świerzyński to bodaj najlepiej potrafi!
Pułkownik klasnął w dłonie. W pokoju zjawił się stary, zeschnięty napoły sierżant ósmego pułku.
— Świerzyński!
— Uważam, panie pułkowniku!
— Widzisz tego zucha! Jest to ochotnik, imć pan Tadeusz Zabielski!... Serce wielkie, ale co karabina, ani w ząb!... Weź go na eksperyment, morduj i albo żołnierza z niego uczyń, albo mu obrzydź jego własne zapały!
— Według rozkazu, panie pułkowniku!
— Tylko znów miej odrobinę wyrozumienia, bo to taki zuch, że za nim gotówby się generał Dąbrowski ująć!... Bierz go jak swego!
— Według rozkazu!
— Az ordynansu zwalniam cię tymczasem! Patrz! Materjał jest — masz z czego żołnierza wykroić!...
Świerzyński wyprężył się, przeszył stalowym wzrokiem pana Tadeusza, rzucił raz jeszcze uroczystym głosem: — „według rozkazu“ — a potem rzekł znowu do nowozacięż-nego: — „Chodź za mną!“
Zabielski skłonił się pułkownikowi i w milczeniu po-szeui za Sxcrżuntem, ciekawie przyglądając się jego marsowej postawie, twarzy ściągłej, pomarszczonej, żółtej, nastroszonym groźnie siwym miotlastym wąsom i ruchom, znaczącym w każdem drgnieniu jakiś rytm żołnierski.
Ińń
Świerzyński wyprowadził pana Tadeusza do ustronnego za domem ogródka, tam zatrzymał go, ustawił, wyprostował i jął opatrywać.
Dziwne to były oględziny. Sierżant zginał mu ręce i nogi, po kilkakroć zaglądał w oczy, mierzył długość kroku, badał zęby, przyglądał się delikatnym kościom. A przy tej ceremonji mruczał coś pod nosem, sapał i od czasu do czasu sięgał do tabakierki za pazuchę i trzaskając, pociągał potężny niuch.
Te oględziny znudziły w końcu pana Tadeusza.
— Mości panie sierżancie... kaleką nie jestem!
Świerzyński burknął i syknął przez zęby;
— Milczeć!
— Daruj waszmość...
— Mów mi: sierżancie! Mościów w wojsku niema! Od porucznika dodawaj pan — niżej jest sierżant-major, kurjer, kapral... a ty... jesteś „ty“...
— Ależ, mości!...
— Milcz, smyku!... Równaj się! Głowa do góry! Pierś naprzód!... Bierz cię djabli, pięty do siebie! Patrz w oczy!... Smyku jeden!...
Pan Tadeusz, skonfundowany nauką, chciał prosić, by mu Świerzyński wyłożył wskazówki pierwsze, objaśnił na-dewszystko to, co się zdało Zabielskiemu najpotrzebniej-szem, lecz sierżant do słowa mu nie dał przyjść — a gdy młody ochotnik po raz trzeci ozwał się doń, rzucił się jak ryś, doskoczył doń i huknął zajadle:
— Smyku, bierz cię djabli... milczeć! Łeb skręcę! Opła-zuję! Wypatroszę! Naszpikuję!... Bierz cię djabli!... Smyku jeden...
Zabielski usta do krwi zagryzł, byle ogarniające go wzburzenie opanować. Sierżant wydał mu się gburem, nie-mającym wyobrażenia o obchodzeniu się z ludźmi, gburem obozowym, prostakiem. Pan Tadeusz żałow’ał prawie swego pośpiechu w wyborze pułku i siłą woli powstrzymywał się od wybuchu, aby, co za tem idzie, słabości swej przed generałową nie zdradzać, a z pułkownikiem Godebskim nie mieć zatargu, a bodaj przemówienia. Umacniał więc samego siebie i powtarzał, że przecież to się musi 167 skończyć. Lecz nauka tymczasem z godziny na godzinę się przeciągała. Świerzyński chwili nie dał spocząć panu Tadeuszowi. Od postawy przeszedł do wyciągniętego marszu, od marszu do zwrotów, od zwrotów do pierwszych ćwiczeń karabinem, do poruszeń na komendę.
Głos sierżanta syczał co chwila, a wzrok każde uchybienie w lot chwytał. Żelazna dłoń Świerzyńskiego to Zabielskiego prostowała, to równała pierś, to do większego naprężenia muskułów zmuszała. Na dobitek, w miarę postępowania nauki — sierżant klął coraz zawzięciej, gromił coraz ostrzej. Sam każdy ruch, każde poruszenie pokazywał, czynione przez pana Tadeusza przedrzeźniał, a z niczego nie był zadowolonym.
Dobrze już się ściemniać zaczęło, gdy nareszcie Świerzyński ustał, otarł potem zroszone czoło, splunął pogardliwie i zaopinjował krótko:
— Bierz cię djabli, smyku... niedołęga, i koniec!
— Widzę to, sierżancie, że co do waszej komendy się nie zdałem! — mruknął opryskliwie Zabielski.
Świerzyński brwi ściągnął.
— Milczeć! Subordynacja!... Smyk!... Rekrut! Bierz cię djabli... ale nie głupiś — będzie z ciebie żołnierz!... Rozumiesz! A wiesz ty, smyku, co to jest żołnierz?... Zobaczysz!... Dosyć tego!... Marsz za mną — teraz regulamin!
Z ogródka sierżant zaprowadził pana Tadeusza do izdebki sw^ojej — tam usadowił go na kufrze, zapalił fajkę i ją wykładać mu zasady służby wojskowej, przechodząc kolejno od oddawania honorów do obowiązków szyldwacha, od hasła i odzewu do starszeństwa wojskowego, nie opuszczając ani różnicy, zachodzącej między kom-panją wyborczą a grenadjerską, ordynansem i kurjerem, grangardą i pikietą, rekonesansem pułkowym a rekonesansem wielkiej armji, i streszczając istotę obowiązków żołnierza. Świerzyński miał przytem swój sposób przedstawiania rzeczy, czasem tak osobliwy, że Zabielskiego, mimo niechęci, jaką budził w nim ten stary, posi wiały ryś pułkowy, coś czasem za gardło chwytało i a mu oddech zapierało. Zwłaszcza, kiedy Świerzyński kr ślił mu obraz żołnierza w szeregu na polu bitwy. 168
— Smyku, bierz cię djablil Pułk wyprowadzili, czworobokiem zwarli, broń do nogi i baczność... niedołęgo! Stoisz! Na prawem skrzydle dobosze huczą, trąbki zawodzą! Serce ci dygocze, a ty nic, bierz cię djabli! stoisz a dychasz. Z pod lasu, hen idzie kolumna nieprzyjacielska, ustawiła baterję, plunęła raz i drugi i czai się a linjg ciągnie, jak okiem sięgniesz!... Plunęli bliżej. Świsnęła ci jedna nad uchem. Ten twój najbliższy z plutonu zachwiał się, musnął cię ręką po ramieniu!... Szlusuj! — — woła pułkownik. — Szlusuj! — wtórują majorowie!... Posuwasz się od prawej ku lewej i nic, stoisz — bierz cię djabli! Ba ter ja znów rzygnęła! Szelmy wypatrzyli! Kaszkiety się posypały!... Ścisnąłeś karabin, mać starucha spojrzała na cię, pozdrowili cię ojce, kolnęło cię — spojrzałeś po sobie i nic, stoisz — bierz cię djabli!... W dali tymczasem tuman się poderwał, zaczerwienił się chorągiewkami, błysnął stalą — nasi szarżują — ziemia jęczy. Baterja ryczy. Kule gwiżdżą a po uszach cię głaszczą!... Ty nic! Jak gwizdnie, to nie twoja!... Ta, co tobie sądzona, warknąć nie raczy!... W kompanji twojej ubytek!... Najbliższy kapral sierżan-tuje, najbliższy kapralowi kapraluje!... Co raz... sprzątają ci towarzysza! Jeszcze odrobina, a nie będzie ani z kim do kotła zasiąść, ani o swoich zagadać, ani się ucieszyć! Ściskasz lufę, ładownicę pieścisz i nic, stoisz — bierz cię djabli!...
Pod lasem baterje umilkły — łomot jeno idzie, a trzask! Ułani wgryźć się nie mogą!... Wtem, od sztabu, pędzi adjutant. Na siodle się pochylił, akselbanty srebrzy mu się w słońcu, czapę wiatr zerwał, zawisła na sznurach i łopocze a kitą trzęsie. Dopadł adjutant pułkownika, salutował, rozkaz generała przywiózł. Bębny ozwały się, trąbki zagrały pobudkę. Komenda — podwójny krok i marsz! Idziesz! Kaszkiet na uchu, lederwerki bieluteńkie, na białych rabatach amarant, na amarancie blachą pozłocista a biała. Idziesz! Baterja waruje — lonty już się tlą, powitanie gotują. Czworobok sunie, zbliża się., strzelili... Zakotłowało się w szeregu! Naprzód dzieci! — za mną! — ’uiknął głos pułkownika. Ciebie aż poderwało, zachwiałeś 169 się, zatoczyłeś z całym czworobokiem, a petem pochyliłeś karabin i pędzisz — bierz cif djał»li! —
— Oka mgnienie, a przed tobą mur ludzi, mar &daza,„ Za mną — dzieci... Skupiłeś się w sobie, wpakowałeś Ładunek najbliższemu, bagnet do dołu, i po żebrach... Przed tobą kapitan! Pałaszem podbija wymierzone tiosy i ptze! Dwakroć z pod ręki zasłoniłeś go i aź ci się z radości ścisnęło serce — burczymucha kapitan, ale ot, wojak... Trzeci raz go opadli, nie zdążyłeś, zachwiał się, krwii broczy i jęczy: „naprzód... dzieci!“
— Ciebie, gdyby żelazem rozpalonem...
— Nie starczy ci bagnetu, za lufę chwytasz i następujesz a pierzesz! Bierz cię djabli! Pierzesz za kapitana, za sierżanta, za kaprala, za mundur, który ci bagnetem rozdarto, za kaszkiet strzaskany kulą, za mać staruchę, co we łzach powrotu twego wygląda, za ojce, co takoż na polu legli, za blaszkę pozłocistą, co ci ją zrysowali, za ziemię, za generała, za cesarza!... Pierzesz!... A dookoła ciebie polana... ty, bierz cię djabli, następujesz, a co rusz, ubroczysz... Aż nie stało przed tobą wroga!... Trąbki grają — ledwie nogami wleczesz ze znużenia, a czegoś ci lekko na sercu, czegoś w duszy gra, coś cię w sercu grzeje!... Nadjechał pułkownik, spojrzał na cię i powiedział do cię: „zuchu“. — Idziesz, patrzysz, porucznik twój zmaga się, powstać nie może. Ty do niego, w ramionia go bierzesz i niesiesz, on do ciebie: „bracie“... Bierz cię djabli, niesiesz!...
— Pułk się zbiera, sztandar furkocze strzępami — trzy bataljony się składają i ledwie z nich cztery kompanje... Wódz nadjeżdża... salutuje, przemówił, aż ci pierś dygocze, łzy się cisną, beczałbyś... bierz cię djabli!... Pułkownik na ciebie wskazał... Bębny zagrzmiały! Wódz do ciebie! A pod tobą nogi drżą, chwiejesz się, trzęsiesz... kapitan ci salutuje!... Jezu! W oczach ci pociemniało! Bledniesz jak chusta... Bębny grzmią! Na piersiach twych krzyż... Rozumiesz, smyku, rekrucie!... Bierz cię djabli wtedy!... Wracasz do domu... krzyż ucałowałeś, z żalem na złachmaniony mundur spoglądasz... Patrzysz, na ramie niu sznurek krwi wije się, ślizga, czerwienią znaczy sv 170 drogę! Myślisz, boli? Tfy!... Bierz dę djabli! Śmiejesz się od niej, przyglądasz się i cieszysz, i mówisz... płyń, — decz psiawiaro zatracona, bierz cię djabli... za kapitana, za sierżanta, za kaprala, za mundur, za kaszkiet strzaskany, za mać staruchę, za ojce, co polegli, za blachę pozłocistą, za ziemię rodzoną, za generała, za cesarza!... I... i wtedy, rekrucie, smyku... niedołęgo... żołnierzem jesteś!...
Świerzyńskiemu głos uwiązł w gardle, głowę zwiesił. Pan Tadeusz porwany urokiem, który nań rzuciły proste słowa sierżanta, zadumał się. Jakże małym samemu sobie się wydał, jakże mizernym... Ten sierżant zdawał mu się olbrzymem. Wyrazy jego miały coś z gromu i coś z burzy, coś z szalonego junactwa i coś z rozpaczy. Świerzyński dawno był umilkł, a Zabielskiemu jeszcze w uszach dzwoniły słowa... „i wtedy rekrucie, smyku, niedołęgo... żołnierzem... jesteś!“...
Zabielski otrząsnął się z wrażenia i jakby chcąc wrócić urok, który go przejął — szepnął machinalnie.
— Mówcie... mówcie jeszcze, sierżancie!...
Świerzyński spojrzał na pana Tadeusza, parsknął raz i drugi, uścisnął go za głowę i rzekł cicho:
— Nic, smyku... rekrucie... ty... bierz... cię.., djabli,,, będziesz żołnierzem!...
Od tej chwili dziwna harmonja zapanowała między instruktorem a rekrutem. Pierwszy klął może zapalczywiej, goręcej, lecz spoglądał czasem tak dziwnie, że panu Tadeuszowi śmiałości nie stawało, żeby się oburknąć lub niehumor objawić. Aż sam tego pojąć nie mógł. Sierżant nie żałował sobie ani strofowań, ani dosadnych napomnień, ani opryskliwych szarpnięć nierówno lub niewłaściwie wyprostowaną czy zgiętą ręką Zabielskiego, a jednak w surowej twarzy Świerzyńskiego, w głosie chropowatym, w każdem odezwaniu się było coś, co pana Tadeusza obezwładniało, czyniło powolnym, uległym, bacznym, coś, co pętało mu serce, co synowski budziło szacunek.
Nauka postępowała szybko. Jeszcze tego samego dnia Zabielski mógł sobie oddać sprawiedliwość, że nabrał ogólnego wyobrażenia o służbie frontowej. Dzień następny 171 był mozolniejszym o wiele, sierżant bowiem wyprosił sobie z drugiego pułku dobosza, lecz za to zakończyło naukę znaczące mruknięcie: — „bierz cię djabli... smyku... rekrucie... idźże!...“
Definicja ta niezmierną uciechę sprawiła panu Tadeuszowi.
Mustry takie trwały cztery dni z rzędu, przerywane czasem niezbędnym wypoczynkiem, ladajakim posiłkiem lub odwiedzinami imć pana Melchiora, mistrza krawieckiego, który z rozkazu pani Dąbrowskiej gotował umundurowanie Zabielskiemu.
Biedny pan Melchior nielada miał utrapienie z tym mundurem; jak sam mówił, wolałby czterem adjutantom całą wyprawę szyć, niż ten żołnierski uniform gotować. Przyczyną tych wyrzekań był Świerzyński, który z całem utrapieniem asystował przy miarze, każdą zmarszczkę upolował, po dw7akroć kazał białe rabaty zwężać, raz mu podszycie było zbyt lichem, to znów stan nie dość wciętym, kołnierz odstającym, a potem rękawy za szerokie, guzy za słabo przyszyte, numer pułku na szlifach niezgrabnie wycięty.
Pan Tadeusz, znudzony tymi sporami, jakie sierżant wiódł nieustannie z krawcem, a daleki od lubowania się w strojeniu, już za trzecią miarą oświadczył się za mistrzem i zaopinjował, że mundur jest bez zarzutu.
Sierżant aż zębami zgrzytnął na taką herezję.
— Milczeć, rekrucie, smyku! To jest mundur? Worek! Bierz cię djabli! Nie pozwolę! Fałda pod pachą!
— Szerżancie, obciągnie się pasem i uleży się! — su-mitował się imć pan Melchior. — Dalipan uleży się!
— Na nic, powiedziałem! Bierz cię djabli! Wam szyć mundury! Pudermantle, gałgany, wiechcie!...
— No, no! Daj Boże tyle szczęścia, ilu oficerów odziałem i na paradę!
— Kto? Kogo?! Milczeć! Precz z tym! Nie pozwolę!... Niema mistrzów, niema krawców!... Był jeden w pierwszej legji, Duszyński! Jak skroił — et... Takiego nie będzie! Bierz cię djabli! Tu podciąć, a tu przeszyć — zobaczymy!... A smyk, rekrut, baczność, ani pary z ust! Nie wiesz, co mundur, co rabat, co guz a co szlufa... więc milcz i słuchaj!
Nareszcie pan Melchior zdołał jako tako zadowolnić sierżanta i złożyć uniform do skrzyni, w której już leżały nadesłane przez panią generałową rzemienie i potrzeby żołnierskie.
Świerzyński wówczas udał się z raportem do pułkownika. Czas był po temu największy, ile że dwa bataljony ósmego pułku gotowały się już do wystąpienia w pole. Godebski dał rozkaz, aby mu sierżant sprezentował rekruta, a wówczas wyznaczy mu kompanję. Przedstawienie miało się odbyć nazajutrz rano, przed wymarszem bataljonów.
Sierżant był poruszony do głębi tym rozkazem. Do późnej nocy przy świetle łojówki przepowiadał z panem Tadeuszem obroty, wykładał mu, jako trzymać się należy w kolumnie, jak łamać front, jak zachodzić a formować się w czwórki, trójki i szóstki. O świcie sierżant zerwał się na nogi, zbudził pana Tadeusza i rozpoczął sam odziewać ochotnika. Każdą część ubrania jeszcze po kilka razy obejrzał, otrzepał, każdy rzemyk przetarł, zanim zapiął.
Potrzeby, nadesłane przez panią Dąbrowską, były w przednim gatunku. Sierżant z zadowoleniem je rozpatrywał, a od czasu do czasu zdobywał się na stosowną uwagę.
— Smyku, rekrucie, widzisz... klamerka kuta... a srebrzona w ogniu!... Kula nie liźnie, a rdza nie chwyci!.. Bierz cię bjabli!...
— Prawda! — przyznał Zabielski, chcąc przyśpieszyć ubieranie.
— Prawda! Dużo wiesz!... Prawda! Pyta się kto go o to!... Albo te lederwerki!... Piersi równo... lederwerki świńskie!
— Chyba nienajgorsze!
Sierżant aż się zatrząsł na taką herezję
— Świńskie są najlepsze, smyku, rekrucie, niedołęgo! Nie masz nad świńskie! Takich lederwerków może w całym pułku nie znajdziesz!... Są psie, wrołowe, cielęce, ale nie świńskie! Tamte na deszczu miękną, a na wietrze 173 i słońcu trzaskają!... Dwie godziny poleruj woskiem co-dzień, a zmatuje ci na byle wilgoci! Ba, a gniecie i uwiera! Ale świńskie! Smyku, rekrucie!... świńskich lederwerków to... i sam cesarz niema!... Bierz cię djabli...
— Chyba cesarz...
— Milczeć!... Niema, powiedziałem! Milczeć! Co to za rezony!... Subordynacja, bierz cię djabli!... Ubrdało się smykowi, że cesarz w lederwerkach chodzi! Rób z takiego żołnierza... bierz cię djabli!... Stać, powiedziałem!... Kaszkiet na głowę!... Równo! Toć nie szlafmyca!... Obróć się!... Ładownica już ci zezuje!... Z łapy kułaka nie rób!... Naści karabin!... Baczność! Na ra-mię... broń!...
Sierżant pokręcił wąsa i zmierzył blyszczącem spojrzeniem Zabielskiego Jeszcze raz brwi ściągnął, jakby chciał coś zganić... daremnie. Zabielski stał wyprostowany, jak struna, uniform pasował tak, że zdawał się z rekrutem jedno stanowić ciało.
Świerzyński odchrząknął i ozwał się cicho:
— Jest jeszcze dosyć czasu... pułkownik jeszcze rannych raportów nie odprawił!... Hm!... U mnie jesteś, musi więc być po mojemu... nie po farmazońsku! Rozumiesz?!...
— Nie, sierżancie!...
— Ehe! Może ci także po głowie chodzą jakie herezje! No?!... Przyznaj się, przyznaj smyku, rekrucie, a uszu nakręcę!! Patrzcie go, lada młokos! Ani mi się waż!... Co tam cesarz ma z papieżem, to... to... ich sprawa, a nie twoja, żołnierska!... Słyszałeś, smyku, rekrucie?!... Baczność... Marsz na prymarję, grzeszne cielsko przed majestatem Pańskim upokorzyć!... Bierz cię djabli!...
Tego samego dnia jeszcze sierżant zaprezentował pułkownikowi pana Tadeusza. Pułkownik z upodobaniem przyglądał się zuchowatej postawie ochotnika i dosyć wprawnie wykonywanym na komendę ćwiczeniom. Gdy sierżant skończył popis i zwrócił niepewne spojrzenie na dowódcę, Godebski rzekł łaskawie:
— Dzielnie, wybornie!... Winszuję ci, sierżancie, rekruta, na zucha wyjdzie! Acanowi zaś życzę dalszego wytrwania. Brak ci jeszcze obycia z szeregiem, wprawy we władaniu karabinem, musztr pułkowych, ale... to przyj 174 ~ dziel... Tylko cóż ja z acanem pocznę, trzeba ci do Modlina iść, tu, widzisz, rozprawa będzie, a już serca bym nie miał na bitwę cię ciągnąć! Świerzyński, jakże myślisz?!
— Smyk, rekrut... bierz cię djab... kurczę, panie pułkowniku!...
— Tak... tak!... Mogą się zacząć długie marsze, pochody!... Nie wątpię, że serca ci nie brak, lecz obowiązek nie pozwala mi wydać cię na pewną zgubę! Żołnierzowi wyćwiczonemu nie dotrzymasz, opadniesz na silach.
Pan Tadeusz posmutniał. Pułkownik potrząsnął głowę, jakby samego siebie chciał utwierdzić w postanowieniu, i zagadnął:
— A może Modlin ci się nie uśmiecha? Może wolisz do Częstochowy, pod pułkownika Stuarta, wielki żołnierz!... Jakże myślisz?
— Panie pułkowniku, jeżeli wolno mi wybierać...
— Mów śmiało! Pragnąłbym szczerze coś dla acana uczynić.
— Jeżeli wolno, to chciałbym być w plutonie sierżanta Świerzyńskiego.
Sierżant brwi nastroszył, Godebski poruszył się niecierpliwie.
— Ba!... Chwalę wybór! Tylko nie wiesz, naco się deklarujesz!... Sierżant dowodzi plutonem, który idzie w mojej eskorcie!... A w tej bywa czasem kaducznie gorąco!...
— I... dlatego, panie pułkowniku, tembardziej proszę!
— Smyk... rekrut! — mruknął Świerzyński.
Godebski wzbraniał się.
— Acan wybij to sobie z głowy! Acanowi przywidziało się! Zapał zapałem, lecz do niego potrzebną jest eksperjencja, sprawność! Z regularnym żołnierzem będziemy mieli do czynienia i z austrjackim, a ten po francuskim chyba najlepszy! Odznaczyć się, zasłużyć będziesz mógł wszędzie, jeżeli dobra wola będzie — jeno leźć na niebezpieczeństwo pewne, gdy ani o niem dostatecznego nie masz pojęcia, to nie do darowania!... Dwa, trzy tygodnie ćwiczeń, a samego siebie nie poznasz! Nadto nie zapominaj, że nic tak nie psuje szyku, nie utrudnia za 175 dania, jak gdy między starym żołnierzem znajduje się rekrut! Wybij sobie z głowy tę myśl!...
— Wybij sobie, smyku, rekrucie! — przytwierdził sierżant.
— Szkodaby cię było!
— Panie pułkowniku... pan generał rozkazał mi w każdej potrzebie adresować się do pana pułkownika!
— I tego się trzymaj!... Możesz liczyć na mnie!...
— Więc ja najmocniej śmiem obligować, aby mi wolno było... iść pod sierżantem!... Nie święci garnki lepią!... A już tam moją osobą kłopotu nie przyczynię, a może i na coś się zdam!
Godebskiego ta odpowiedź chwyciła za serce.
— Niech i tak będzie!... Tak się napierasz!... Jeden warunek tylko, że sierżant zgodzi się wziąć cię pod swoją opiekę!... Bo to zadanie ciężkie!... Hm!... No, jakże? Świerzyński!?
— Cóż, panie pułkowniku... smyk... rekrut... niedołęga... Bierz cię djabli, niech idzie!... Będzie co... uszu nakręcę i tego... bierz cię djabli!...
— Skończone!... Na noc ruszamy za bataljonami pod Nadarzyn!
Pułkownik skinął ręką i oddalił się śpiesznie do swej kwatery kończyć ostatnie przygotowania do wymarszu swego oddziału.
Po odejściu Godebskiego Zabielski zbliżył się do sierżanta i ozwał się nieśmiało:
— Sierżancie... dziękuję wam za przyzwolenie wasze!
Świerzyński żachnął się, jakby go osa ukąsiła, zmierzył pana Tadeusza piorunującym wzrokiem i zgromił:
— Milczeć! Rekrut... smyk! Równaj się! Ani pary z gęby! Bierz cię djabli! Taki pucak sobie myśli!... Z pułkownikiem gawędy tnie!... Zuch! Plunie raz baterja, to mu cały honor w łydki pójdzie. Napiera się!... Jemu do eskorty! Bierz cię djabli! Broń złożyć — trzy godziny luzu, a potem do roboty! Marsz!
Zabielski skorzystał z otrzymanego zwolnienia i wybiegł na miasto poczynić zakupy żołnierskich drobiazgów, na których mu zbywało. Na Starem Mieście u rymarza 176 wpadł mu w oko błyszczący a mięsisty pas sierżancki. Pan Tadeusz wspomniał na swego instruktora i zatargowa! pas. Rymarz drożył się i prawie rozstać się z nim nie chciał, lecz gdy mu Zabielski pokazał dukata, zmiękł i pas oddał.
Powróciwszy do swej izdebki, pan Tadeusz, chcąc zrobić sierżantowi niespodziankę, nieznacznie powiesił na kołku przy mundurze Świerzyńskiego nowy pas, a stary schował.
Nad wieczorem, po skończonej mustrze, którą niestrudzony sierżant raz jeszcze odbył z rekrutem — ordynans pułkownika nadbiegł z rozkazem, żeby za godzinę Świerzyński z Zabielskim byli gotowi do drogi.
Sierżant natychmiast jął się zbierać, oka nie spuszczając z rekruta. Zabielski atoli spisywał się dobrze. Tornister miał zapakowany bez zarzutu, według instrukcji Świerzyńskiego, streszczającej się w słowach pęczek nici, szczotek dwie, sukienko i deszczułki do guzów, wosk, czer-nidło, dwa postronki, rzemyk, gałgan, w gałganie szarpie, w szarpiach puzderko, w puzderku igła!... Koszul dwie, onucze, buty drugie i tam dalej, bielizna!... kociołek! łyżka za cholewą!
Sierżant sam jeszcze opatrzył Zabielskiego, obciągnął na nim mundur, poprawił lederwerki, wygładził i sam wreszcie zaczął się odziewać.
Pan Tadeusz spoglądał z pod oka na Świerzyńskiego, czekając, rychło sierżant za pas chwyci.
Jakoż Świerzyński zaciągnął halsztuk, wdział mundur, zdobny szewronami a krzyżami, guzy zapiął i sięgnął na kołek po pas. Ręka jego dotknęła mięsistego, lśniącego rzemienia i zatrzymała się ze zdziwieniem. Sierżant z miną znawcy jął przyglądać się pasowi.
— Oficerska sztuka! — mruczał do siebie! — Bierz cię djabli... świński!... Półtoraczny prawie! Klamra zamczy-sta, dwa koniki... Phi!... Bierz cię djabli... generalski rzemień!... Jak się to śmieje, a świeci... Psianoga... No, ale gdzie mój?... A skąd ci ten?
Sierżant spoglądał z pod oka na Zabielskiego i zagadnął gniewnie:
Rok 1809 T. L 1* 177
— Smyku, rekrucie... bierz cię djabli... cóż?... Nie widziałeś mego pasa, gdzie się podział do djaska?
Zabielski uśmiechnął się filuternie.
— Macie go, sierżancie, w ręku.
Świerzyński szarpnął się.
— Ten pas!... Cóż ty?... Ja miałem kiedy taki?... TfyL. Kapitan takiego nie nosi... Gdzie mój?!
— Sierżancie, klnę się, że swój własny macie w ręku.
Świerzyński zmierzył badawczem spojrzeniem Zabielskiego i spuścił oczy na błyszczącą klamrę pasa.
— Taki pas! — szepnął do siebie. — Świński pas!... Półtoraczny!... Kafarek w legji trzyby z niego wykroił, zamaszyste! Dwa koniki i jedna zapinka... Taki pas!... Klamra kuta, nie lutowana, srebrzona, polerowana!... Bierz cię djabli!...
Sierżant urwał nagle i huknął surowo.
— Smyku, rekrucie... sam tu, bierz cię djabli!
— Według rozkazu! — odpowiedział ochoczo pan Tadeusz.
— Skąd go wziąłeś, gadaj!
— Wasz, sierżancie!
— Mój?... Smyku!... Jak się ważyłeś?
— Nie chciałem was tem urazić — odrzekł cicho pan Tadeusz.
Świerzyński zmarszczył się i rzucił przez zęby:
— Przekupstwo w wojsku!... Smyku, rekrucie! Wiesz, co to jest przekupstwo?... Na odwach trutnia!... Patrzcie go, farmazona! Kubana mi dał! Tfy! Smyk, rekrut... niedołęga... bierz cię djabli!... Mnie kubana!... Raport do pułkownika... Przepędzę, niesubordynacja, uchybienie randze... bierz cię djabli... taki pas!
Zabielski zmięszał się tym niespodziewanym wybuchem gniewu, lecz wzrok świerzyńskiego znów padł mi-mowoli na klamrę pasa, złagodniał nagle, twarz Świerzyńskiego rozpogodziła się. Machinalnie rozwinął go, zapiął pas na sobie i wykręcił się na miejscu.
— Co?!... Smyku?!... Idzie, hę?!...
— Jakby ulał, sierżanciel — przyznał z ukontentowaniem pan Tadeusz. 178
— Hę, ulal?! Smyku, rekrucie, przekupstwo w wojsku! Mnie, Świerzyńskiego, sierżanta majora drugiego pułku, pierwszego bataljonu, grenadjerskiej kompanji... będziesz kubanami raczył... jać nauczę... bierz djabli!... Taki pas!... Świński!... Półtoracznyl TfyL. Jeszcze marudzisz? Zbieraj się, rekrucie, smyku!... Kubana ci się chciało, dam ja ci kubany, dam!... Karabin w garść!... Za mną!
Świerzyński pośpiesznie zarzucił na siebie lederwerki, przypiął tornister, ładownicę i wziąwszy za broń, wyprowadził Zabielskiego przed podjazd domu, zajmowanego przez pułkownika. Przed podjazdem czekał już wóz, sianem usłany, a wypakowany rzeczami pułkownika.
Po małej chwili ukazał się Godebski z adjutantem, skinął łaskawie prezentującemu broń sierżantowi i ozwał się:
— Cóż, stary, ruszamy do roboty!
— Według rozkazu, panie pułkowniku!
— Jutro o tej porze będziemy pewno w ogniu!... Phi! Świerzyńsiu, a cóżeś to za pas założył?
Sierżant poczerwieniał i zaraportował z przejęciem:
— Melduję pokornie panu pułkownikowi przekupstwo w pułku!
Godebski spojrzał ze zdumieniem na sierżanta.
— Co tobie, stary?
— Tak, panie pułkowniku, przekupstwo! Rekrut, smyk... niedołęga kubany rozdaje, niesubordynację ka-ptuje sobie!...
— Kto? Co?!
— Ten, panie pułkowniku, smyk! Kubany!... Taki pas świński, półtoraczny, dwa koniki, zapinka, klamra srebrzona, polerowana! Daje kubany a... a... sierżant major pierwszego bataljonu grenadjerskiej kompanji bierze!...
Pułkownik roześmiał się szczerze, lecz sierżant nie dał się zbić z tropu.
— Przekupstwo, panie pułkowniku, tego smyka, rekruta, niedołęgi... i... chciwość starego karabina!
— Ho, ho! mości Świerzyński! — odparł, śmiejąc się, Godebski. — Policzymy się z waszecią! Jak go teraz na u 179 zucha nie wypromujesz, będzie źle. Ale, myślę, że wstydu ci nie uczyni.
— Licho wie, panie pułkowniku, czasem smyk taki mocny... a w potrzebie cała siła w nogi mu rejteruje!
— Zobaczymy, zobaczymy! Dalej! W konie! Czekają nas!
Pułkownik wskoczył żwawo na wóz, obok niego usadowił się adjutant Dobiecki, a Świerzyński z Zabielskim zajęli miejsca na tyle, przy tobołkach.
Konie ruszyły żwawo ulicami Warszawy, ku Jerozolimskim rogatkom.
Pan Tadeusz rozglądał się dokoła ciekawie. Warszawa zgoła mu się inną wydała.
Rozgwar ucichł, rozpłynął się w opustoszałych ulicach. Życiem tryskające a rozwarte naściężaj bramy pałaców zamknęły swoje podwoje, okna, zasłonięte okiennicami, poglądały smutnie na błąkających się gdzieniegdzie przechodniów. Sklepy a kramy ledwie że na najparadniej-szych ulicach były otwarte. Wrzące jeszcze wczoraj miasto okryło się całunem ciszy ponurej, głuchej, trwożnej. Zdawało się, że ta potężna gromada murów zaparła oddech, stłumiła bicie serca i nadsłuchiwała, kędy śród ledwie rozgrzanych wiosennymi podmuchami pól snuła się zwarta wstęga karabinów, kędy na powitanie skowronków ciągnęły orły, kędy miast ligawek pastuszych, wiosnę pozdrawiały bębny.
Warszawa zaparła oddech, wytężyła wzrok w dal chmurną i patrzyła — w ślad za tymi, którzy odeszli z wiarą, z otuchą, odeszli, aby może nie powrócić.
Warszawa zaparła oddech. Odeszli! Czyli na zwycięstwo, na triumf? Czyli na krwawą ofiarę?!...
Warszawa zaparła oddech. Niedawne dni niedoli stanęły przed nią. Stanęły w łunach pożarów, w zgliszczach walących się ruin, śród jęków, skarg, niezabliźnionych ran i wstrząsnęły jej posadami. Bolesne zwątpienie wżarło się w jej łono i szarpało je i darło.
Znów mgły, znów kłęby dymów armatnich, znów jutro, zawisłe na ostrzach bagnetów, na obłoczkach, wiodących granaty. 180
Odeszli z pieśnią!
Warszawa-matka z dumą poglądała na zapał synów, z rozradowaniem wsłuchiwała się w ich pełne nadziei wróżby, była mężną ich męstwem, była silną ich wiarą. Rozpromienionych żegnała rozpromienionem obliczem; łza jej była hardą i była wstydliwą, bo nie ze słabości się poczęła, ale z mocy, z tego, co ludy budzi, co porywa, co wiedzie.
Lecz gdy za ostatnimi szeregami zamknęły się błękity horyzontów, gdy ostatnie odezwy pobudek zbratały się z poszumami wichrów, gdy zabrakło naraz i trudu, i tych gorączkowych przygotowań, i tych serdecznych trosk o amunicję, oręż, kawał rzemienia, płat sukna — ogarnął ją smutek, rozterka.
Z lic jej znikły odblaski zapału.
Przeszłość ponure snuła wróżby.
Ulicami od czasu do czasu pędziły ostatnie podwody zapóźnionych oficerów, ostatnie wyciągały jaszczyki, ostatnie furgony i ostatnie pojazdy tych, których z Warszawy wypędzała zawsze troska o całość własnego mienia, o spokój tkliwych serc, delikatnych uczuć. Ci znikali niepostrzeżenie, raptownie, upatrując co zaciszniejszych miejsc. Ci już tu nic nie mieli do czynienia po wychyleniu ostatnich kielichów na pożegnalnych reunio-nach, a boleli nawet bardzo, że wielkanocne przyjęcie u księcia ministra prawdopodobnie przepadnie.
Ta cisza grobowa, zalegająca miasto, poruszyła pana Tadeusza tak, że nie mógł zapanować i szepnął zcicha do Świerzyńskiego:
— Sierżancie! Toż jakby wszystko wymarło!
Świerzyński spojrzał ostro na Zabielskiego i mruknął gniewnie:
— A cóż ty, rekrucie, smyku... chciałbyś, żeby za piecem siedzieli?
— Nie... ale tu ani żywego ducha.
— Głupiś! — uciął sierżant i wskazał ręką na czerniejące w dali masy ludu. — A tam co?
— Tam? 181
— Okopy, smyku, rekrucie, niedołęgo! — wrzasnął z takim impetem sierżant, że aż pułkownik się odwrócił.
— A cóż ty, stary?
— Nic, panie pułkowniku, tylko... smyk...
— Pofolguj mu!... Nie burcz!
— Kiedy... bo... melduję pokornie, androny plecie... okopów nie widzi!... Coraz tępszy!
— Cicho, cicho, stary... nie dokuczaj... Kubana ci dał — żartował pułkownik.
— Właśnie, panie pułkowniku, do przekupstwa, toto... djabła samegoby tym pasem skusił. Tfy! Smyk, rekrut, bierz cię djabli!... A okopów nie widzi!
Pułkownik pokiwał smutnie głową.
— Ciężko bo ich dojrzeć jeszcze... ciężko! Niewiele czasu na sypanie zostało!... Ba! A nie dość się okopać, jeszcze na walach stanąć trzeba!... Niema komu! Nie daj Boże, aby aż tu miała dojść rozprawa!
— Panie pułkowniku — wtrącił żywo adjutant Do-biecki — do tego nie przyjdzie. A gdyby... wówczas nieprzyjaciel takiego zazna przywitania, że noga jego więcej tu nie postanie!
— Mało rąk do obrony! Sięgnij waszmość okiem!... Ja-kiegoby tu garnizonu potrzeba na obstawienie tej połaci miasta, a ilu armat!
— Są gwardje narodowe!
— Nie widziałeś ich zblizka! Warszawa to nie Modlin, w którym garść żołnierzy do ostatniego ładunku może się bronić!... Są gwardje!... Duch w nich wielki, lecz sprawności za mało, karności brak, musztry niema! Toć przed nami armja wyrobiona, zawzięta w obrotach, dobrana, sformowana nie wczoraj!... A tu czterdzieści złych armat na milę obwodu!... Ba, a w obwodzie tym mury, co lata stoją, mury, które trzeba oszczędzać i szanować i chronić, które na bombardowanie wydać ciężko!...
— Więc pan pułkownik mniema, że w razie gdyby pierwsze spotkanie wypadło źle... Warszawy trzeba byłoby ustąpić?!
— Mości Dobiecki — odrzekł spokojnie Godebski. — 182
Naszą rzeczą jest tak się stawić, abyśmy nie potrzebowali turbować się losem stolicy.
— Jednakże gdyby przyszło do tego!?
— Wolałbym tej chwili nie dożyć! — Ale do licha, ta potrzeba długo potrwać nie może!... Cesarz na tyłach taki wstręt im uczyni, że ta fala odpłynie niebawem, a potem ani chybi pan Caulincourt rosyjskie wyjedna posiłki. Byle pierwsze chwile przetrzymać, byle impetowi się oprzeć, a tam minie reszta...
— Panie pułkowniku, mam dobre przeczucie! Da Bóg, owo pierwsze spotkanie pod Grzybowem na dobrą wróżbę nam wyjdzie!
— Gorącobym tego pragnął, lecz nie ufam wieściom! Osipowski dzielny żołnierz, lecz z taką garścią na awangardę się rzucić!
— Dwa szwadrony węgierskich huzarów rozbili na miazgę!... Czterdziestu samego niewolnika!
Godebski kręcił niedowierzająco głową.
— Słyszałem, mówili... lecz nie zdaje mi się. Jazda węgierska mocna!... Chociaż!... Cieszę się i z tej wieści... Młody waszmość jesteś, wierz mi... Czasem po bitwie, a i to nie wiesz, czy wygrasz; czasem na placu nocujesz, a gdy nazajutrz policzysz ubytek, przekonywasz się dopiero, że ten zwyciężył, kto uszedł! Dowiemy się w głównej kwaterze! Jeżeli Osipowski bodaj pluton wziął do niewoli, to i dobrze!... Potyczka urosła na walną bitwę... i to wygraną! Dla ducha to wielka rzecz, lecz dla sztabu, dla wodza, dla sprawy naszej... et!...
— Panie pułkowniku — ozwał się nieśmiało adiutant. — Czemu tak gorzko brać!... dobra nowina krzepi!
— Prawda, prawda! — westchnął Godebski — Cóż chcesz, niedarmo posiwiałem na skroniach! A z siwizną nadchodzi czasem nieufność!... Tyle bitew, tyle zawodów, tyle rozczarowań!... Gdy człek stygnie, słabnie, a to, czego własnemi nie ogląda oczyma, bierze snadnie za marę, chroni się przed nieufnością, aby może mężniej znieść zawody. W twoich latach, poruczniku, klnę się, ani na włos innym nie byłem! Paliło się w sercu i w głowie! A teraz, ha! żona, dwa paupry... Jak się pomyśli — to już czasem 183 ciężej o hazardach myśleć, chciałoby się strzec życia, strzec zdrowia... nie dla siebie, nie dla siebie...
Godebski westchnął ciężko i spojrzał rozmarzonem okiem ku niebu, na którego ciemniejącym stropie gwiazdy zaczęły już zapalać swe migocące pochodnie. W piersi pułkownika ozwała się dusza poety.
— Piękny zmierzch, cichy, wiosenny! Matka ziemia nasza do snu się układa. Tam, na skraju, ostatnie smugi słonecznych promieni zapadają, krwawą drogę zostawiając na chmurach!
— Pola perlą się ostatniemi łzami stopniałych lodów, zdają się grzbiety wyginać i czekać na sochę, na pieśń oracza, na ziarno, które ma je w aksamity zielone przyodziać, habrami i makami ustroić, kiściami ozdobić. Lecz inna czyha na nie dola... Zachód płonie!... Spiżowe radła wloką się, dzwoniąc łańcuchami. One tu brózdami będą krajać, one zrzynać kożuchy czarnoziemne, one te drzewa osmyczą i z wilków, i z gałęzi, i z młodych pędów! Zanim soki trysną z konarów ku niebu, zanim pęki rozzielenią zczerniałe pnie i obumarłe witki — już posypią się drzazgi, jękną sosny, jodły własną okryją się miazgą, a olszyna nieutulonym spowije się żalem.
— Zczezły śniegi, skostniała opoka już oddycha ciepłem tchnieniem zefirów, już czeka tego słonecznego promienia, który, dosięgnąwszy jej, zamienia w noc jedną na miękki kobierzec — daremnie. Matka ziemia dziś czeka, łono swe rozewrzeć ma najpierw dla tych, co idą krwią własną dowodzić praw dziedzictwa. Tu... szerokie kurhany zazielenią się, tu długo, śród ponurych nocy, na skrzydłach wichrów jesiennych echa wojenne będą rozbrzmiewać, aż lata utulą okrzyki rozpaczne, aż lata zagłuszą zajadłe komendy... Pochylą się krzyże, osuną ku ziemi bezwładne ramiona i rozsypią. Pług około kurhanów zataczać będzie kręgi coraz mniejsze, aż zaginie ślad, aż ziarno wzejdzie. I zostanie tylko słych, i przetrwa tylko pieśń.
Godebski zamilkł. Konie rwały z kopyta. W oddali ukazały się już oddalone ognie biwaków. lo4
Pułkownik spojrzał ku zadumanym swym towarzyszom i ozwał się raźno:
— Do djaska! Człowieka rozmazanie takie czasem ogarnia!... Tfy! Na psa urok! Starość, sentymenty! Wy, młodzi, na tem się nie rozumiecie... ale bo nam, starym, trzeba dopiero armatniego grania! A wtedy... lżej i bliżej lat młodych! Dawniej, przed bitwą, krew w żyłach burzyła się — dziś jej trudniej! No, mości Dobiecki. nie tobie jeszcze melancholji się poddawać! Da Bóg, my ze starym Świerzyńskim w tyle nie zostaniemy! Co? Staliśmy obok siebie nie raz!
Wachmistrz nastroszył wąsy, otarł łzę rękawem i odrzekł raźno:
— I... i... praliśmy, panie pułkowniku.
— Ot... właśnie!... Tylko, stary, w potrzebie... nie zapędzaj się z karabinem, jako miałeś we zwyczaju. Należy baczyć, lata idą!... A przytem chciałbym cię mieć przy sobie... Nadto masz tego... ochotnika pod bokiem... Młodego trzeba pilnować!... Gorączka z niego wielki!
Pułkownik urwał nagle i obrócił się w stronę, kędy od strony obozu galopowało drogą trzech jeźdźców. Godebski wychylił się ku nim.
— Czy mnie oczy nie mylą? — zawołał ku nadjeżdżającym. — Toć pan Józef Krasiński!
— On sam, on sam! — odpowiedział basowy głos. — Witam was, mości pułkowniku.
— Skąd i dokąd?
— Z głównej kwatery.
— Co dychać?
Krasiński zaśmiał się sucho.
— Cha, cha! Złoto brzęczy, wino się leje...
— Co waszmość? — zagadnął zdziwiony tą odpowiedzią Godebski.
— Takci... Biorę oto na świadków imć panów Sawickiego i Kilińskiego, którzy są tu ze mną.
— Witam, nie poznałem, ciemno — usprawiedliwiał się pułkownik, zamieniając ukłony z towarzyszami Krasińskiego, a potem, zniżając głos, zagadnął:
— Więc znów, znów... jak dawniej! 185
— A waćpan miałeś iluzje? — bąknął rubasznie Krasiński. — Po staremu, po staremu!... To, co z pań zostało, to już było w głównej kwaterze... Pani de Vauban tylko co była właśnie odjechała... ale za to Kurdwanówna jest. Wstyd!... Zgroza!... Karmenecki już bank założył!... Raszyn aż dudni od ochoty!... W moich oczach adjutant Różnieckiego, który przyjechał z raportem o bitwie pod Nadar^m^m... zgrał się do ostatniego szeląga.
— Była bitwa?
— Przed dwiema godzinami, tuż przed frontem pozycji twego pułku! Nic ważnego, kawalerja nieprzyjacielska starła się z ułanami. Kilkunastu rannych, kilku niewolników!
— Są już tak blisko?
— Mości pułkowniku, zanim Karmenecki drugi bank założy, będziesz ich miał jak mrowia.
— Wierzyć mi się nie chce! Główna kwatera!... I tam nawet niema statku, niema pomiarkowania!
— Jest, jest! — szydził Krasiński — na własne oczy widziałem Rautenstraucha, jak już nie mógł pić więcej!...
— I co będzie?
— Koniec łatwy do przewidzenia. Tu nie trzeba być prorokiem... Bywaj mi, pułkowniku, muszę do Warszawy! Wracam z nowiną o wygranej bitwie. Niechże łudzą się tymczasem!
— A gwardja narodowa?
— Gwardja!... Zapóźno, zapóźno na nią. Myślało się o wszystkiem, tylko nie o wojnie. Utrzymać tego nie można w garści; zamęt, nieład, zamięszanie, błąkanie się... Broni niema!... Robimy piki — będą z nich mieli rożny Austrjacy.
Godebski zaciął zęby.
— Klęska!
— Spodziewana, spodziewana! Bywaj mi, pułkowniku! A życzę waćpanu dobrej zabawy w głównej kwaterze. A strzeż się, mości pułkowniku, zbyt śmiałej gry, bo dziś przy Szumlańskim i Nowickim szczęście!
Godebski zacisnął zęby i zakrzyknął na woźnicę, aby konie popędził. Wóz potoczył się, kołacząc orczykami 186 i skrzecząc piastami, a za nim długo jeszcze szedł szyderczy gorzki śmiech Krasińskiego.
Pułkownik nachmurzył się. Gdyby czas był inny, drwina nie uszłaby Krasińskiemu na sucho, potrafiłby dać mu nauczkę... Szczery to obywatel, lecz nadto śmiały w odezwaniu.
Mimo niechęci, jaką powziął dla Krasińskiego mimo gniewku za głośne a uwłaczające powadze sztabu uwagi, wypowiedziane w obecności podkomendnych — Godebski ani na chwilę nie wątpił, że Krasiński mówił prawdę. Niedarmo już wczoraj mówiono w Warszawie, że Rauten-strauch połowę swej piwnicy wysłał do głównej kwatery. A Karmenecki i Hebdowski zbierali się jakby na kulig.
Pułkownik westchnął, wspomniawszy na Dąbrowskiego. Nieszczęsną była chwila, gdy ten, uniesiony zacnością, zrzekł się dowództwa. Jego żelazna ręka tylko zdolną byłaby zniewolić tych wszystkich paniczyków do posłuszeństwa, do karności... A cóż teraz?... Dość będzie nieprzyjacielowi wyciągnąć szyk bojowy, dość dać pierwszą salwę... Hańba! Nie tak było tam, w legjonach! Na toż tyle trudów, tyle niedoli znieśli, tyle krwi własnej przelali, aby teraz utracić wszystko?... Ha! przecież musi być tak, bo któż stoi tu u władzy, kto rządzi, kto rozkazuje? Panowie z „pod Blachy“...
Noc zapadła, gdy pułkownik stanął w Raszynie i ze ści-śniętem sercem odrazu przekonał się, że Krasiński nic nie przesadził, nic nie dodał.
Raszyn wrzał, kipiał, huczał. Ciche, zapadłe na poły w ziemię chaty jego biły łunami świateł, dygotały od wesołych okrzyków. Gromadki żołnierzy pracowały gorliwie nad nastawianiem beczek, szykowaniem rożnów, podsycaniem wielkich ognisk. Między żołnierzami uwijali się kuchmistrze książęcy, strzelcy, famulusi paniczyków.
Śród zgiełku, rozgwaru, wybuchów wesela — echa czerniejących dookoła lasów przynosiły jakieś oddalone pobudki bojowe, lecz te nikły tu, ginęły.
Przed karczmą raszyńską, na której łopotał sztandar naczelnego wodza, zamięszanie było największe. Sznury wozów, pojazdów, bryk, furgonów, koni pod siodłem, zaj 187 mowały całą szerokość drogi. Tłumy hajduków zalegały podjazd.
Pod gankiem stali z głowami pochylonemi kurjerzy i ordynansi, napróżno upatrując adjutanckich bul jonów, aby przywiezione raporty doręczyć. Śmielsi z nich od czasu do czasu nagabywali służbę, lecz ta zbywała ich wzruszeniem ramion.
Wzdłuż okien ustawieni trębacze drugiego pułku ułanów wygrywali skoczne melodje. W zaciszniejszych zakamarkach wsi służba, za przykładem panów, raczyła się wódką i winem, pogardzonem w głównej kwaterze, przy kubkach zaczęły chrzęścić wyrzucane kości!... Służba także grać lubiła.
Godebski, zatrzymawszy wóz w ustronnem miejscu i zaleciwszy Dobieckiemu, aby się nie oddalał, ruszył sam do głównej kwatery, przeciskając się z wysiłkiem przez służbę. Kołując i niemal przez wozy przechodząc, dostał się był pułkownik już przed sam podjazd, lecz tu natrafił na zgoła niespodziewaną przeszkodę. Całą szerokość podjazdu zajmowała pękata kolebka, zaprzęgnięta czwórką koni i obstawiona strzelcami książęcymi. Kolebka, wciśnięta pudłem między pojazdy, a łbami końskimi sięgająca stojących przed nią wozów, zasłaniała dostęp do karczmy tak szczelnie, że nie sposób było się do niej przecisnąć.
W pierwszej chwili chciał był Godebski otworzyć drzwiczki i przejść przez kolebkę na drugą stronę, lecz dostrzegłszy w oknie jej postać kobiety, cofnął się i skinął na stangreta.
Stangret spojrzał obojętnie na stosowany kapelusz Godebskiego i wzruszył ramionami.
— Skręć w lewo! — rozkazał pułkownik.
Stangret strzepnął batem i odwrócił głowę. Pułkownik zbladł.
— Czyj to podjazd?! — huknął na stojącego przy drzwiczkach kolebki Strzelca.
— Jego książęcej mości... księcia ministra wojny! — odparł hardo strzelec.
— Zawróć na lewol 188
— Ani myślę! — oburknąl strzelec. — Fani hrabina w powozie czeka na panią!
— Ruszaj, powiedziałem! — burzył się pułkownik.
Stangret po raz drugi strzepnął batem, lecz tym razem tak zakręcił kozicą, że bat trzasnął tuż nad uchem Godebskiego.
Pułkownik posiniał. Dopadł do stangreta, porwał za pas i ściągnął z kozła, a potem ująwszy za lejce, szarpnął końmi. Konie rzuciły się między wozy w bok, kolebka uderzyła z impetem o stojącą w pobliżu kolasę. Osie jęknęły, szyby wypadły z okien kolebki, przerażeni strzelcy rzucili się z okrzykiem zgrozy na ratunek damie — równocześnie prawie na ganku ukazała się hrabina Aleksandrowa Potocka w otoczeniu tłumu oficerów. Sygnaliści zagrali fanfarę, kielichy uniosły się do góry.
Widok toczącej się naprzód karety i szamoczących się koni, przeraził całą kompanję. Hrabina wydała okrzyk przerażenia, młodzież rzuciła się na pomoc. Gwar i zamieszanie wzmogło się. Ku wielkiej radości wszystkich, pani de Vauban ocalała, wypadek skończył się na wybiciu szyb i nieznacznem uszkodzeniu pudła kolebki.
Godebski tymczasem wstępował flegmatycznie na schody, nie zwracając uwagi na witające go tu i ówdzie ukłony. Atoli wieść o przyczynie wypadku lotem błyskawicy rozeszła się śród zebranych tak, że zaledwie pułkownik zdołał stanąć na progu pierwszej izby, zamienionej na salę biesiadną, już ujrzał przed sobą groźnie namar-szczoną twarz młodego podporucznika w mundurze adju-tantów księcia Józefa.
— Mości pułkowniku — ozwał się podporucznik, szarpiąc wierzchnią wargę, ledwie puchem okrytą, mogę prosić o chwilę rozmowy?
— Go acanowi trzeba?!
— Jestem Wiktor Ossoliński...
— W czem rzecz?
— Dopuściłeś się czynu ubliżającego kobiecie. Ze mną będziesz miał do czynienia!
’ Godebski posiniał.
— Z drogi, smarkaczu, bo uszów nakręcę!
Ossoliński porwał się do pałasza, lecz pułkownik schwycił go za rękę, wyrwał pałasz, złamał na kolanie i precz odrzucił.
Ossolińskiemu łzy w oczach stanęły z bezsilnej wściekłości.
— Masz moją odpowiedź na początek!
Do książki, do musztry, kawalerze, a nie do kobiet!
— Nie od waszmości uczyć mi się zachowania należnego.. niewiastom!
— Pewno! Tu obóz, główna kwatera, wojna... tu nie salon! Z każdą uczynię to samo! Na bok!
— Mości pułkowniku, krwią mi zapłacisz obelgi!
— Na bok! — zawołał surowo Godebski.
Adjutanci, którzy snuli się po izbie, posłyszawszy sprzeczkę Ossolińskiego, spoglądając ze złością na pułkownika, który już niejednemu z nich dokuczył.
— Każdy z nas tu jest na miejscu! — Nie pułkownik Godebski rozkazuje! — Nie on! — Tacy, których on sam musi słuchaćl Ossoliński, nie daj sobiel — ozwały się bezładne głosy.
— Mości panowie! Za wiele tu szklanek i butelek na moją komendę!
Adjutanci zwarli się. Zadzwoniły pałasze, szmer niezadowolenia podnosił się coraz śmielej, wyraźniej. Od zastawionego pośrodku izby stołu jęli przysuwać się oficerowie, między którymi widniały i złotem szyte kołnierze sztabowców i epolety pułkowników. Burza zdała się już być nieuniknioną — gdy naraz z bocznej ulicy wybiegł pośpiesznie generał Fiszer, dostrzegł zamięszanie i wpadł między adjutantów.
— Mospanie, co się tu dzieje!
— Generale! — ozwał się rozdrażnionym głosem Godebski. — Czy tu jest główna kwatera dowódcy, czy może szynkownia, w której podpili młokosi?
— Pułkowniku, proszę za mną! — przerwał Fiszer, a zwracając się do adjutantów, rzekł surowo:
— Mości panowie, na miejsca! Dosyć baraszkowania! Kogo jutro nie zastanę na służbie... klnę się... precz pójdzie!
Adjutanci spojrzeli ironicznie po sobie, lecz żaden 190 z nich nie poważył się odpowiedzieć. Z Fiszerem nie było żartów — i on wprawdzie ulegał wpływom, i on przez szpary spoglądał na wiele uchybień, ale częstokroć nawet księciu nie ustąpił.
Godebski wszedł za Fiszerem do małego alkierza, w którym mieściła się połowa kancelarja naczelnika sztabu. Pułkownik tak był rozdrażniony tylko co przeby-tem zajściem, że na zapytanie Fiszera, czy zaraz chce wyciągnąć do bataljonów swoich na pozycję, odpowiedział ostro:
— Panie generale, czy doprawdy fatyga moja jest potrzebną? Zdaje mi się, że tu wszystko być może, tylko nie bitwa, nie rozprawa z nieprzyjacielem!
— Z czego wnosisz?
— Z tego, co tu widzę!
— Pułkowniku! Jesteś żołnierzem nie od dziś. Powinieneś wiedzieć, że nie masz na początku wojny głównej kwatery, któraby wolną była od takiej czeredy! Ale ja tu z nią zrobię porządek! Książę minister, jak zawsze, zbyt łagodny. Krwi trzeba, żelaza, ofiar. Bliskość miasta ubez-władnia wszystkie zarządzenia. Ale, do czarta, na paniczów znajdę sposób! W największy ogień poślę, tam ich rezon odejdzie!
— Czy tylko, panie generale, zechcą?
Fiszer uderzył pięścią w stół.
— Muszą! Ja ich poprowadzę, a nie, to na placu szlufy zdzierać każę! Dalipan, nie dam lada chłystkowi akselban-tów nosić a ostrogami dzwonić.
Fiszer odsapnął ciężko i umilkł, jakby własną zdziwiony zapalczywością, która doń nigdy prawie przystępu nie miała.
Po długiej pauzie szef sztabu ochłonął, podniósł swe bystre, stalowe oczy na Godebskiego i rzekł krótko:
— Ruszysz, mości pułkowniku... natychmiast.
— Pod Nadarzyn?
— Nie!... Bataljony twoje przesunięte do Falent! Prowadzi generał Sokolnicki! Twoje dwa i dwa Małachowskiego!... Baterja armat do osłony! Za nami dwa bataljony Sierawskiego w odwodzie. 191
— Rozkazy?!
— Ma je Sokolnicki! Tobie, pułkowniku, mogę powiedzieć jedno! Przednia straż! Bronić do upadłego! Środek pozycji!... Wy zaczniecie! Ataku możecie się spodziewać o świcie.
— Więc nieprzyjaciel?!
— W lasach tarczyńskich! Nic więcej nie mam ci do powiedzenia! Był nierozważny plan ruszenia naprzód, lecz na szczęście upadł! Obeszliby nas i jutro byliby w Warszawie. Polowy frontu nie moglibyśmy wyciągnąć! Mapy dostaniesz od Sokolnickiego. Chwili nie zwłócz! A, prawda, masz jeszcze stawić się u księcia...
— Jeżeli to potrzebne?!
Fiszer machnął ręką niecierpliwie.
— Czy potrzebne?! Dowódca wojsk! Zapominasz 0 służbie!
— Nie, generale, — tylko nie chciałbym przeszkadzać! Podobno imć panna Kurdwanówna bawi u księcia! A już 1 tak młody Ossoliński do oczu mi skoczył!
— Kurdwanówna, Kurdwanówna — powtórzył niechętnie Fiszer. — Gdybyż ona jedna była! Gdybyż wszystkie do niej były podobne! No, niema co marudzić! Chodź za mną, pułkowniku, czas ucieka!
Fiszer powiódł Godebskiego do głównej izby, kędy adjutanci znów stół byli obsiedli — a stąd dopiero na lewo do kwatery księcia.
Tu zamęt może był nie mniejszy i rozgardjasz, ale za to więcej tu było galonów na mundurach, a srebra i złota na epoletach.
Księcia otaczało zwarte grono oficerów, śród których rej wodzili: Rautenstrauch, Hebdowski, Tyszkiewicz, Staś Potocki i Prebendowski.
Poniatowski z pobłażliwym uśmiechem słuchał konceptów Hebdowskiego, obojętnym wzrokiem poglądał na przeciwległy koniec stołu, kędy Karmenecki, ciągnący bank, trzecią z rzędu wygraną mu zwiastował.
Ukazanie się Fiszera przerwało panującą wesołość. Towarzysze księcia usunęli się na stronę, byle nielubianemu przez nich szefowi sztabu z drogi zejść, a ostrej uwagi 192 uniknąć. Książę nawet, na widok Fiszera, podniósł się na łokciu, przybierając mniej zaniedbaną pozycję.
— Wasza książęca mość, pułkowik Godebski! — rzekł Fiszer, wskazując z ukłonem na pułkownika.
— To waszmość... rad jestem cię widzieć... rad bardzo!
— Udając się na linję bojową... uważałem sobie za obowiązek!
— Dziękuję ci!... Ufam sprawności i twojemu męstwu!... Ósmy pułk jeden z najdzielniejszych!... A tem zna-komiciej stawiać się będzie niezawodnie, że pod twojem okiem, pułkowniku!...
— Będę sobie poczytywał za obowiązek nie zawieść pochlebnego mniemania Waszej książęcej mości — odrzekł Godebski.
Poniatowski chciał był wyciągnąć rękę do pułkownika na znak pożegnania, gdy stojący tuż za plecami księcia Nowicki pochylił się i jął mu coś do ucha szeptać. Książę skrzywił się i spojrzał niechętnie na Godebskiego. Pułkownik z właściwą sobie przenikliwością odgadł intencję wzroku i szept książęcego zausznika i nie zważając na skinienie Fiszera który mu dawał znaki, że posłuchanie jesl skończonem — odezwał się śmiało:
— Zanim stąd odejdę, muszę prosić Waszej książęcej mości o darowanie mi mimowolnego uchybienia, którego tu się dopuściłem.
— Nie rozumiem cię, pułkowniku!
— Dążąc po rozkazy do głównej kwatery, nie spodziewałem się zastać dam przed podjazdem i obszedłem się z ich służbą, jak z krnąbrnymi ciurami... a w następstwie, zmuszony byłem dać nauczkę jednemu z podporuczników, który snać nie ma wpojonego zachowania, należnego randze.
— Zbytnio przejmujesz się, mości pułkowniku! — przerwał niecierpliwie Poniatowski. — Sprawa ta jest mi znaną — nie mam nic do niej!... W obozie niema recepcyj! Dama, która ci zasłoniła przejście, może winić samą siebie... Podporucznikowi się nie dziw... młody!
— Wasza książęca mość, jam się już nie od dziś dzi-
R jk 1309. 13 T, I 193 wić przestał... lecz podporucznika porywającego się do pałasza na pułkownika...
— Zapalczywy! Napomnienie dostanie!... Krew!
— Do bezładu, do nieuszanowania!
Poniatowski powstał nerwowo z miejsca i wyprostował się.
— Mości Godebski, czas już, abyś ty i równi ci wiekiem i rangą oficerowie wyrzekli się tej zgryźliwości dla młodzieży, która się do sztabu garnie... I oni chcą służyć! I oni mają też same prawa stawać w szeregach, co i wy!... Nie ujmuję wam, żołnierzom legji, zasług położonych, lecz nie w obozie imponujcie młodzieży, ale tam... na polu bitwy!
— Wasza książęca mość! — rzekł głucho Godebski — tu imponowaćbym nie mógł, bo ani majątku do trwonienia nie mam, ani karku do łamania, a tam... da Bóg, potrafię!
Godebski skłonił się księciu i wyszedł z izby. Gdy mijał stół adjutantów, ścigały go ironiczne uśmiechy, imper-tynenckie spojrzenia. Pułkownik raczej czuł je, niż widział. Mimo całej woli, hartu a zimnej krwi, posłuchanie u księcia wstrząsnęło nim do głębi. Za tyle lat służby, za tyle poniesionych trudów, za ten mundur, drogą tylu ofiar zdobyty... spotkała go nauczka! Nauczka, bo nie zniósł afrontu młokosa, ani rozpierania się francuskiej ladacznicy... Poważył się mniemać, że za Weronę, Hochstaedt, Hohenlinden i Leibach należało mu się uszanowanie. Ośmielił się przeciwstawić siebie temu paniczykowi, ośmnasto-latkowi, którego krewniaczka przebywa w kwaterze dowódcy.
Pułkownik uśmiechnął się gorzko do samego siebie.
— Jemu powiedziano, gdzie ma szukać odznaczenia. Jemu, Godebskiemu, którego marszałkowie cenić umieli, udzielono mu nagany wobec tych oficerów od putyfona, generałów z „pod Blachy“!...
Godebski dopadł pozostawionego wozu. Adjutant Do-biecki rozmawiał był właśnie z szefem szwadronu artylerji konnej, Włodzimierzem Potockim. Pułkownik ledwie głową kiwnął na powitanie i zakrzyknął na woźnicę, by ruszył czemprędzej. 194
Dobiecki, świerzyński i Zabielski zajęli miejsca na wozie.
Potocki zbliżył się do pułkownika i rzekł cicho:
— Dokąd, pułkowniku, na pozycję?
— A cóż waćpan myślisz? — odparł opryskliwie pułkownik — wszyscy pić i grać nie mogą... muszą być i tacy, którzyby za siebie i tamtych pracowali.
— Prosiłem generała Fiszera, by mi pozwolił z baterją być w przedniej straży.
Godebski zmierzył piorunującym wzrokiem wątłą postać Potockiego.
— Waćpan do przedniej straży!... Ależ, mości Potocki, tam przecież niema ani kart, ani kompanji do hulania! — zawołał ostro pułkownik, zaczem skinął na woźnicę.
Konie pomknęły ku Falentom.
Godebski odsapnął ciężko, a chcąc usprawiedliwić się przed Dobieckim ze swej porywczości, ozwał się nagle.
— Nic podobnego w żadnym obozie nie widziałem! Pijatyka, zamęt... a co krok, takie panięta nosa do góry zadzierają i plotą, że żal się Boże słuchać!... On do przedniej straży!... Chyba gdzie na socjecie u pani de Vaubant Cierpliwości nie staje! I kto? Imć pan Włodzimierz Potocki, syn imć pana Szczęsnego! Tam, do Austrjaków by iść powinien, uniwersał nowy wydać, konfederację ufundować! A on się tu plącze! I czegóż chciał od waszeci ten targowiczanin?!...
— Panie pułkowniku! — rzekł cicho Dobiecki. — Serce w nim poczciwe! Szwadron artylerji konnej własnym sumptem wystawił. Garnie się do nas. żałował właśnie, że mu iść z nami nie pozwolili!...
— I słusznie! Bo tu bitwa ma być, nie parada!... Hojny panek! Ma z czego! Rodzic jego z hańby wstydu, sromu a upadku niemałe żniwo zebrał!
— Panie Pułkowniku! Czyż syn odpowiadać ma za winy ojca?
— Niech sobie z Bogiem adjutantuje przy sztabie. Wiedzieć nie chcę o całej czeredzie!... Waćpan pytasz, czy syn za winy ojców nie odpowiada?!... Obejrzyj się dokoła siebie!... Cóż widzisz?!... Myśmy nie na takie zapracowali 13* 195 czasy!... Wieki się składały!... Odwet na nas spadł, my z dziedzictwa tego jeno bóle wzięliśmy!
Godebski zapatrzył się w dal ciemną, ginącą śród ponurej pustki szumiącego nad drogą lasu. Glos Godebskiego zakołysał się, ucichł, smutkiem ozwala się dusza żolnierza-poety.
— Poruczniku — mówił pułkownik — niech cię nie dziwi, że ostrem słowem witam one chęci, one zapały takich paniczów!... Snać i ty także tem samem poglądasz okiem w przyszłość, co i tam, kędy dziś wytknięto mi niechęć do młodzieży... kędy pomówiono o zawiść może! Ciebie porywa ten sztandar, który łopocze nad główną kwaterą, ciebie ogłusza szczęk broni, dzwonienie ostróg, furkot chorągiewek ułańskich!... A tam, hen, na wzgórzu zwycięstwa majaczy ci się cień Bonapartego! Dzień jutrzejszy aż drży dla cię od jasności, słońca, lazurów! W uszach brzmią ci litaury, słyszysz gwardje cesarskie idące tu, nad Wisłę, tym samym krokiem, jakim szły w ogień Marengo, na baterje austerlickie, na iławskie granaty! Roją ci się może kapitańskie szlufy, w oczach czerwienieją wstęgi le-gji, a usta składają do okrzyku na cześć wybawcy, na powitanie wyzwolenia, na wschód dni promiennych, hardych nowemi kartkami dziejów, dumnych nową epoką!... A wiesz ty, co cesarz powiedział, pamiętasz słowa jego, wyrzeczone do tych, co witali w nim wskrzesiciela?!... Pamiętasz, jak one lodem przejęły najgorętsze serca, jak bolesny zawód sprawiły najobojętniejszym? Cesarz rzekł: „zobaczę, czy godni jesteście być narodem!“ Gorzka, cierpka odpowiedź, jak stał zimna, jak grom nieubłagana!... Zdawała się być urągowiskiem dla historji, zaprzeczeniem potęgi Chrobrowej, śliną, rzuconą na cienie Piastów i Jagiellonów... Bunt cichy, głuchy zawrzał, robak nieufności stoczył szeregi bonapartowych przyjaciół!... Niechęć plon wydała obfity!... I patrz co się stało!... Nieprzyjaciel o godzinę drogi rozwija już linje bojowe... a tu garść żołnierzy, gromadka paniczów, a lud śpi, drzemie, trwa w odrętwieniu! Ha! tych sił może i starczy na stoczenie dziesiątka bitew, ale nie na podniesienie ojczyzny z upadku!... Bo na to trzeba pokolenia ze stali i spiżu, po 196 kolenia, którego męstwo wypełniłoby bezmiar opieszałości ojców, któreby jedną myślą żyło i szło, wpatrzone w jedną gwiazdę przewodnią, co się zwie Polską! A dopóki plemię Piłatów ojczyzny nie wyginie, dopóki nie narodzi się tak mocne zawołanie, któreby groby rozwarło, zagasiło niechęci, stłumiło prywaty — dopóty ta niemoc, to szarpanie się, te skurcze rozpaczne trwać będą dalej. Cesarz nie poniżyć nas chciał, lecz podnieść — nie stłumić zapały, lecz z iskier ognia dobyć. On stanął tu, aby nam rzec: teraz czas na was!... Macie zaparcie na tej połaci Księstwa — dalej idźcie sami. — A w odpowiedzi wezbrała tylko pycha... A w odpowiedzi zabrzmiał jeno wyrzut: czemuż więcej nie uczynił, czemuż nie dał szerszych granic, czemuż całego nie odbudował rumowiska?
— Ha! I dziś?... Wejrzyj w głębie myśli każdego z tych paniczów, a obaczysz tam imię Napoleona. Nie przez siebie, przez krew’ własną — tylko przez jego armję, jego orły, jego armaty!... Jakby on nie miał już swoich rachub, swoich granic do obrony, własnej ojczyzny!... Nie tak myślano u nas, w legji!... Dąbrowski rwał się, aby mu wolno było wracać z wojskiem do kraju. Bonaparte był jeszcze w Egipcie i tylko generałem!... Żołnierz, idąc do boju nie nasłuchiwał, czy z za gór nie słychać bębnów, zwiastujących odsiecz! Szedł naprzód, a myślał tylko, jakby najdrożej sprzedać życie!... Żołnierz umiał umierać!... A zadanie to wielkie, trudne, bo raz tylko się umiera!
— Pułkowniku! — ozwał się gorąco Dobiecki. — Sądzisz, że w naszych szeregach jest mało takich, którzy lec potrafią?
— Nie wiem!... Złe przeczucia mnie porzą!... Czasem w najlichszy oddział wstępuje duch.. Ducha takiego umie budzić cesarz, umią go niecić Lannes, Ney, Murat, Da-voust. Bessieres... W legjonach Dąbrowski jednem zawołaniem plutony zamieniał w bataljony — bataljonem rzucał na dywizję! Tu nie widzę nikogo!
— Książę Józef! — szepnął nieśmiało Dobiecki.
— Książę — odparł cierpko Godebski — gra w pu-tyfona. 197
Dobiecki westchnął nieznacznie. Pułkownik otulił się płaszczem i pogrążył się w zadumie.
Na tyle wozu tymczasem pan Tadeusz siedząc koło sierżanta Świerzyńskiego, zastanawiał się nad słowami Godebskiego, z których był ani wyrazu nie uronił. Gorycz, którą dźwięczał głos pułkownika, smutne wróżby — udzieliły się mimowolnie i Zabielskiemu. Karabin osunął się na ręku pana Tadeusza i potrącił sierżanta.
Świerzyński poruszył się niecierpliwie i upomniał:
Cóż ty, smyku, rekrucie... niedołęgo... śpisz?!
— Nie, sierżancie, myślę!
— Hę?!... Pachnie ci już odwach?!... Myśli... Ledwie mu patrontasz przewiesili, ledwie się to rusza w mundurze, jak cielę w kantarach, i już ci smyk taki... rekrut... przemyśliwa...
— Pan Pułkownik! — próbował usprawiedliwić Zabielski.
— Co pan pułkownik!?... — oburzył się sierżant. — Pan pułkownik... to pan pułkownik, a tyś rekrut, niedołęga, szczygieł, trznadel, pokraka... licho wie co wyrośnie! — Milczeć!... Słuchać... Twoja rzecz pluć w garść i karabin trzymać!
— Świerzyński, a ty czego tam burczysz?! — zagadnął pułkownik.
— Nic, panie pułkowniku... z rekrutem przepowiada się instrukcję!... 198
VI.
Było południe. Słońce, przebiegłszy połowę swej niebieskiej drogi, zawisło nieruchome pod rozbłyszczonym błękitem i słało swe snopy złotopióre na równiny Mazowsza, przezierając każdy zakątek leśny, przeglądając się w modrych wodach Wisły, grzejąc kręte a wezbrane koryta Pilicy i Rawki.
Ziemia mazowiecka, jak gdyby chcąc zabiec drogę światu i ciepłu, garbiła się, wyciągała ku niebu koronę lip, jodeł, dębów, olch, brzóz i wierzb, wychylała z pośród zieleniejących traw białe główki pierwiosnków chwiała krzakami jałowca, głogu i cierni, wciągała pełną piersią oddechy zefirów. Tylko lasy tarczyńskie, strojące Mazowsze grzebieniem sosen od południo-zachodu, a lubiące drzemać o tej porze dnia a wypoczywać po długich rozhowo-rach, szumiały, dygotały w posadach, brzmiały pomrukiem pomięszanych głosów.
Tu i ówdzie na skraju od Sękocina z poszycia leśnego wychylały się trwożne, wystraszone oczy, migały nastawione słuchy, a potem sunął w dali spłoszony szarak. Lasy huczały. Zwierz drobny mknął, pędzony jakąś niepojętą naganką, a nielada być musiała, kiedy odyniec, co lata przetrwał, co go raz jeden z matecznika królewskie polowanie ledwie ruszyć zdołało, co onej pamiętnej potrzeby nosił dotąd chlubne oznaki — kulę zarosłą w grzbiecie i bliznę po zębach zajadłego ogara — stanął na drodze do Falent — zarył z pomrukiem kłami o ziemię i wypadł na równinę, krwawem tocząc spojrzeniem.
Lasy huczały dalej — lecz huk ich przejmujący zdawał się przechodzić w jakiś miarowy rytm, jakiś poszum, 199 w którym było tętno, który miał swoją mełodję, swój ład, swój porządek.
Poszum szedł niby echo zbliżającej się kapeli: najpierw zaćmiony łomot wielkiego bębna przedziera się przez powietrzne fale, za łomotem basowy wtór puzonów zaczyna się wybijać, i ledwie zabrzmi pełnią tonu, już następują nań waltornie, za waltorniami piszczałki, za piszczałkami drugie trąbki, a potem już każdy krok tambur-marsza nowe dźwięki niesie, coraz silniejsze, aż póki kapela nie nadejdzie, nie zacznie gubić kolejno swych tonów, póki echa nie zatrą w niej melodji, póki nie umilknie znów w oddali!
Tak szumiały lasy tarczyńskie. A snać jęk ich nie był obojętnym dla milczącej okolicy — bo gdy w łonie ich pierwsze zerwały się odgłosy — z równiny raszyńskiej jęły się zrywać gromadki widet ułańskich. Jedne z nich zawracały konie i pędziły wyciągniętym galopem ku Warszawie — drugie parły lekkim truchtem naprzód z pistoletami w ręku i ostrożnie zapuszczały się w lasy, pragnąc cienie ich przeniknąć, odgadnąć.
Krótkie to były wywiady. Zanim słońce ruszyło ku zachodowi, zanim z poszumu leśnego dobyły się zgrzyty armatnich łańcuchów — padły pierwsze strzały. Widety ułańskie wyrwały się z gąszczów leśnych, tuż za nimi ukazały się karabiny łańcucha austrjackich woltyżerów.
Raz jeszcze ułani zdarli konie, odwrócili się na siodłach i dali ognia z pistoletów. Woltyżerowie odpowiedzieli salwą. Ułani szarpnęli cuglami. Konie wyciągnęły szyje, rozwarły chrapy i pomknęły.
Na czele wracającego rekonesansu galopował koń bu-łany, niosąc na swym grzbiecie zakrwawioną kulbakę oficerską.
Lasy tarczyńskie w ślad za woltyżerami wyrzucały za siebie pułk za pułkiem, batalion za batalionem, baterję za baterja.
Wojsko występowało z lasów, sprawiało się za głosem komendy w czworoboki, wyciągało w pasy dwulinjowych szwadronów, opatrywało broń, zaciągało popręgi u siodeł, odpinało klamry ładownic. 200
General Mohr objeżdżał szeregi i czekał na ostatnie rozkazy arcyksięcia Ferdynanda. Ordynans nadjechał niebawem od strony Nadarzyna. Rozkaz był krótki. Uderzyć natychmiast na pozycję nieprzyjaciela całym korpusem — wojska nadciągające będą wspierały atak.
Mohr zasępił się. Nie takiej był się spodziewał decyzji arcyksięcia, nie takiego czekał ordynansu. Jeszcze dwa dni temu na radzie wojennej przedłożył swoje plany, które zalecały najpierw zająć pozycję, rozwinąć całe siły, obejść lewe skrzydło nieprzyjacielskie, a potem dwie wydać bitwy: jedną armji, drugą miastu. Arcyksiążę zdawał się był wówczas przychylać do zdania Mohra, a mimo to taką mu zgotował niespodziankę.
Mohr zaciął zęby — rozumiał, komu miał do zawdzięczenia ten rozkaz! Była to robota Bruscha, tego uperfu-mowanego naczelnika sztabu, który jemu, posiwiałemu w bojach generałowi, chciał imponować swoimi pułkowni-kowskiemi epoletami, który umiał schlebiać gorącej, zapalczywej naturze arcyksięcia, który może tu chciałby pogrzebać jego sławę!... Zapomniał, że z Mohrem miał do czynienia, z Mohrem, co i pod Austerlitzem umiał zachować godność żołnierza i ocalić sztandar pułku.
Mohr zmarszczył się — przyłożył lunetę do oczu i badał długo rozpościerającą się przed nim równinę — poczerń odwrócił się do adjutantów. Z ust jego jęły dobywać się rozkazy lakoniczne, nerwowe. Adjutanci rozprysnęli się w okamgnieniu, wioząc oddziałom ordynanse. Trąbki i bębny zagrały. Generał stanął na czele korpusu. Sztandary pochyliły się. Pałasze zabłysły w słońcu. Korpus generała Mohra ruszył do boju. Armaty zatoczyły na skrzydłach dwa kręgi, przyczaiły się na pagórkach i ryknęły, wyrzucając ze swych gardzieli grad kartaczy.
Cisza grobowa była odpowiedzią na pierwszą salwę bateryj austrjackich, cisza i drugą powitała salwę i trzecią.
Komendant artylerji, pułkownik Gilet, zdumiał się, raz jeszcze zwrócił się do generała Mohra z zapytaniem:
— Czy nie wysunąć bateryj naprzód?
— Mohr skrzywił się.
— Skąd ci taka myśl przychodzi, pułkowniku!? 201
— Bo milczą!... Drzewa nie pozwalają sprawdzić celności strzałów!...
— Masz zlą lunetę, jak na komendanta artylerji! Weź moją!... Zobacz!
Gilet wziął lunetę, spojrzał i drgnął.
— Niepojęte! Granaty uderzają wprost w kolumnę... i giną w niej!... Stoją nieporuszenie na pozycji!...
— Dobrze stoją! Co?!... Ale my ich zaraz wyprowadzimy z odrętwienia! Drugi pułk Wołochów!... Naprzód!...
Piechota wołoska pochyliła karabiny — krata bagnetów najeżyła się, drgnęła i podwójnym krokiem jęła sunąć ku szeleszczącej w dali olszynie, kędy stała przednia straż wojska polskiego, wysunięta przed wezbrane koryto wartkiej Rawki.
Generał Mohr nie omylił się w rachubach, wiadomości 0 zajętej pozycji nie zawiodły. Szyk bojowy wojsk Księstwa Warszawskiego, choć sformowany przezornie a rozważnie, nie zdawał się trudnym do przełamania! Ba, zgniecionym musiał być za pierwszym atakiem, bo składał się z młodego żołnierza, bo miał za szczupłe siły do obrony tak szerokiego frontu, któryby zabezpieczał dostęp do miasta, bo pułki swoje i szwadrony zbyt zawadjacko rozprószył.
Korpus arcyksięcia Ferdynanda szedł tuż za generałem Mohrem, szedł trzema drogami: od Piaseczna, Nadarzyna 1 Tarczyna — dla zagrodzenia mu drogi wojsko polskie zajęło Jaworów, Raszyn i Michałowice, szukając osłony w paśmie Rawki, a pierwsze bataljony swe wysunąwszy do Falent dla rozpoczęcia bitwy, dla osłabienia ataku.
Lecz cóż te ośm tysięcy wojska znaczyło wobec trzy. dziestodwutysięcznego korpusu arcyksięcia, co ta garść pod Falentami zdziałać mogła przeciwko sprawnej i trzykroć liczniejszej dywizji Mohra?!... Nie byłoż to śmieszną zachcianką Poniatowskiego, nie byłoż to chęcią popisania się znajomością wyższej taktyki bojowej — nie byłożto bezcelowem junactwem?
Mohr w pierwszej chwili wolałby był zaniechać pośpiechu — ale teraz, przekonawszy się naocznie, że siły nieprzyjacielskie są rozrzucone, rozbite na drobne oddzia 202 ły — uśmiechał się pod wąsem i spokojnie spoglądał na idących do ataku Wołochów. Brusch na samego siebie te sidła zastawił — bo, kto wie, zanim nadciągnie najbliższa dywizja Civilarda, on., zmusi Poniatowskiego do cofnięcia.
Armaty austrjackie grały, łomocząc pociskami bez wytchnienia. Kłęby dymów spowijały mglistemi wstęgami pagórek, na którym stał Mohr ze swoim sztabem.
Generał zaczął się niecierpliwić. Pułk Wołochów zdawał mu się następować niedość szybko... Nareszcie odetchnął. Sztandar pułkowy był już na końcu równiny.
Wtem w oddali rozległy się chrapliwe dźwięki trąbki, a tuż za nimi salwa karabinowa i huk bateryj. Kolumna Wołochów zniknęła wśród dymów, potem widać było, jak rzuciła się naprzód, zaszamotała i niby grzebień fali morskiej, uderzającej o nadbrzeżne skały, rozpadła się na części, strzaskana jakby tą samą siłą impetu, z jaką natarła.
Mohr skinął na Wukassowicza. Stary pułkownik pierwszego pułku Wołochów odgadł był rozkaz. Zeskoczył z konia i z dobytym pałaszem porwał za sobą świeży pułk.
Tymczasem armaty polskie, raz się odezwawszy, huczały dalej — ścigając pomięszane szeregi, które napróżno chciały się zewrzeć w czworobok, nowym atakiem nagrodzić porażkę. Armatom wtórzyła piechota, wyrzucając co chwila na odsiecz żelazu... chmury ołowiu...
Wukassowicz zbliżał się szybko; — mimo witające go salwy nie dał się zatrzymać, nie dał zachwiać, nie dał przestraszyć. — Lecz czego nie dokonały kule — sprawiły skotłowane szeregi pułku pierwszego, cofającego się w nieładzie. One, nie zważając na wysunięte ku nim bagnety nadchodzącej odsieczy, niepomne na sygnały, chrapliwe okrzyki oficerów — sunęły na Wukassowicza.
Pułkownik rzucał się jak szalony — plażował uciekających, groził, zagradzał im drogę pochylonemi karabinami — ale nie zapobiegł już złamaniu szyku, osłabieniu rozpędu.
Baterje polskie zdwoiły ogień. Wukassowicz musiał się cofać.
Mohr, patrząc na przebieg nieudanego ataku — zatrząsł 203 się z gniewu i, zawoławszy na adjutantów, rzucił się naprzód ku cofającym się.
— Wukassowicz! Sprawiaj szeregi! Stać w miejscu!... Pod granatami się formować!... Ani kroku dalej!...
— Generale!... — sumitował się pułkownik.
— Milczeć! Rozkaz!... Wołać pułkownika von PoeltenL.
Nieszczęsny dowódca pierwszego ataku stanął przed generałem.
— Pan żyjesz!?
— Wyciągnięto mnie przemocą z szeregu!...
— Zebrać pułk natychmiast! Pójdzie naprzód! Lecz pamiętaj, pułkowniku, że za wami staną huzarzy cesarscy! Jedno drgnięcie, a każę roztratować was końmi!... Naprzód! Ocalcie przynajmniej honor!...
Upłynęła długa chwila, zanim Wołosi zdołali wyciągnąć się, przywrócić porządek kompanij, zewrzeć bataljony i w czworoboki wydłużone się ustawić.
Mohr niecierpliwił się, a nie mogąc ataku się doczekać, raził z baterji nieprzyjacielską pozycję. Armaty austrjackie sprawiały się dzielnie — kule coraz pewniejszą znajdowały drogę.
Polska artylerja chciała była utrzymać ogień — lecz gdy kule jej nie mogły dosięgnąć nawet wysuniętego naprzód łańcucha tyraljerów — umilkła.
Mohr ostatnie już wydawał rozkazy, gdy adjutant wskazał mu na wysuwającą się z lasu wstęgę bagnetów.
— Civalard! — zawołał z ukontentowaniem generał, rozumiejąc, że mając ze sobą dywizję Civalarda, może wszystkiemi silami uderzyć i nie osłabiać się rezerwami. Mohr odrazu objął zmianę położenia.
— Ordynans do generała Civalard!
Porucznik huzarów zatoczył koniem przed Mohrem.
— Moja kolej służbowa, generale!...
— Generałowi Civalard zawieź wezwanie, aby z piechotą stanął za linją ataku, artylerję niech zwróci na lewo i posuwa się ku środkowi. Dwa szwadrony huzarów zaprowadź dla osłony armat!...
Huzar zatoczył koniem i ruszył wyciągniętym galopem. 204
Mohr zlustrował gorączkowo oddziały — korpus drgnął i jął następować szeroko rozwiniętym frontem.
Na przedzie łańcuch tyraljerów, idących półkolem, a gotujących się do rozpoczęcia pierwszych zaczepnych strzałów. Za tyralierami pułk von Poeltena — pułk, idący teraz krokiem zapamiętałym, rozpaczliwym, pułk, idący ratować honor, idący na śmierć. Po bokach piechota Wukassowicza, rozdzielona na dwie kolumny, mająca wgryźć się w ramiona linji nieprzyjacielskiej. Za von Poeltenem błyszczący w słońcu huzarzy cesarscy, a za nimi w dali nadciągające pasma bagnetów Civalarda.
Korpus maszerował, hardo chwiejąc sztandarami, głusząc swym groźnym krokiem warczenie bębnów. Każde jego drgnienie, każdy krok śledziły baczne baterje Gileta i z ponurym rykiem łomotały w dal, jakby drogę miotąc żołnierzom do zwycięstwa.
Mohr z zadowoleniem poglądał na swoją kolumnę.
Jeszcze chwila, a garść nieprzyjaciela stopi się w ogniu, legnie pokotem, ciałami uściele przestwór do wdarcia się w środek pozycji obronnej. Potem może jeszcze będą się chcieli zmagać, jeszcze szukać oparcia... daremnie... Atak taki na serce frontu to nóż, który wbija się, rozdziela siły, jednem uderzeniem zabija wszystkie plany, przewidywane obroty, rozkazy, instrukcje, wyklucza rachuby i oddaje całą armję na łaskę przypadku, na popłoch, na zdemoralizowanie, a sztab niewoli do szukania ratunku w białej chorągwi parlamentarskiej.
Generał uśmiechnął się sam do siebie na ten wywód ^ myśli, boć to, co się stanie, jego będzie zasługą.
W pierwszym ataku zwarzyło ich, lecz teraz idą... idą murem!
Lecz zawodne były wróżby Mohra, zawodne — bo choć jako na dłoni widział, że przednia straż polska nie liczyła więcej, niż dwa bataljony i cztery działa, choć wyliczył i odsiecz tego bataljonu, co stał w dali przed groblą ra-szyńską, choć miał dwunastu żołnierzy na jednego, choć każde odezwanie armaty nieprzyjacielskiej zagłuszał rykiem swych bateryj... nie przewidział największej przeszkody, nie odgadł jej, nie odczuł... Przednia straż polska 205 opierała się o lasek olszowy. Strategja nauczyła Mohra baczyć na bory, na gąszcza, na porosłe drzewami parowy — lecz nie przestrzegła go przed wątłym zagajnikiem, przed gromadą olch, co zdawały się niezdolne być ani do osłony pozycji, ani do ukrycia zasadzki, ani do schronienia tyraljerówl
I cóż te olchy stanowić mogły? Szarpały je kule, darły wątłą korę, osmyczały, gięły, targały — a one jeno chwiały koronami i szumiały żałośnie a jęczały trzaskającemi ga-łęźmi.
Olchy! — Wieszczki tęsknic, potulne, ciche, ledwie niekiedy szeptem tajemniczym kołysane, dotąd wśród leśnej szlachty na szarym chadzające końcu.
Jawor miał piastowy indygenat, dąb jagiełłowe wypominał czasy, lipa czarnolaskich słuchała pieśni, a pszczelne roje żywiła, kiedy to jeszcze ludy na Kupałę się zbierały, jodły słynęły zadumą i pieśnią, brzoza żałością, modrzew kraj cały dworkami zasiał i symbolem ich prawości się stał, grab z bukiem już się do zacniejszego towarzystwa napraszał — jedna olszyna, mimo że także od wieków swojej trzymała się ziemi, mimo, że smukłe jej pnie padały gęściej pod toporem, nic nie miała, krom smętku.
Olszyna przecież nie potrafiła stawić czoła burzom ani huraganom. Każda wichura nawet z jej koron, liści, pędów obfite zbierała daniny. Olszyna nie umiała padać tak hardo, tak dumnie, jak dąb, trzaskać, jak grab, ani giąć się, jak jodła, ani łamać się za lada podmuchem, jak brzoza lub wierzba. Olszyna całą siecią wątłych korzeni trzymała się ziemi, darta w kawały, z ran swych nowe wysuwała pąki, cięta toporem pień maiła ponownie i tak trwała w zapomnieniu lata, wieki.
Ani razu ku niej nie zwróciła się dusza poety, nie dla niej była pieśń, nie dla niej leśni grajkowie.
W jej gałęziach ledwie samotny wróblik czasem gnia-zdeczko sobie usłał i tu w skromnem zaciszu miłosne szepty z ukochaną swoją odprawiał, tu czasem nicpotem kukułka podrzucała zdradzieckie jajo, niekiedy wiewiórka kozła wywracała na gałęzi, wracając z orzesznej wypra 206 wy, a zresztą nikt o olchę się nie troszczył, nikt nie pamiętał o niej, nikt nie dbał.
Losem jej był topór drwala, piła tracza, kozik pastuszy, kleszcze huraganu. Olszyna padała, łamała się, sączyła krew z rozwartych pni i bolesnych cięć, schła i znów rosła, znów szukała życia w napoły zdeptanej gałązce, w zmiażdżonym pączku...
Lata szłyl — Mijały wiekil
Aż oto pod cieniem jej stanęła przednia straż wojska w chwili, gdy znów odwracała się karta dziejów narodu.
Olszyna przeszyta kulami bateryj Gileta, załopotala ga-łęźmi tak smutnie, tak żałośnie — że aż Sokolnicki, stojący na lewem skrzydle bataljonu Godebskiego, głowę podniósł ku wierzchołkom drzew.
— Gorąco zaczyna być! — mruknął do pułkownika.
— Miotą kulami! — dorzucił Godebski.
— Szlusuj! — huknął głos Małachowskiego na tyłach kolumny.
Olszyna gięła się, pękała, obsypywała stojące bataljony gradem drzazg i gałęzi — zdawało się, że lada chwila zerwie się z korzeni i własnym ciężarem przytłoczy tych, co tu szukali osłony.
Atoli, kiedy już pierwszy atak został odpartym, kiedy już nietylko ziemia, ale i lśniąca kora olszyny zarumieniła się krwią, w dali ruszać zaczęła się ciemna fala austrjackiego korpusu, gotując się do zadania ostatecznego ciosu — olszyna umilkła nagle.
Czy kule armatnie, wyżłobiwszy sobie wolne przeloty, przestały jej koronami targać, czy może przykład stojących u jej stóp szeregów taką w olszynie rozniecił zawziętość, czy może chciała w skupieniu przyjrzeć się rozprawie — dość, że zamarła, nie dokończywszy ostatniej skargi.
Kiedy von Poelten ostatnie wydawał rozkazy przy zajadłym wtórze armat Gileta — od przedniej straży polskiej odpowiedział mu tylko furkot muskanego kulami sztandaru, a kiedy tyraljerzy rozpoczęli bezładny ogień — Sokolnicki ściągnął konia i zwrócił się do Godebskiego:
— Panie Cyprjanie, następują znów... wytrzymamy?! 207
— Musimy!
— Wysiać do Biegańskiego, niech rezerwę ma w pogotowiu! Chmara idzie. Z tyłu nie widać posiłków!...
— Generale, nie mówiłem ci? — ozwał się gorzko Godebski. — Tam może huku armat nie słyszą!
— Szlusuj! — huknął pilnujący tyłów kolumny pułkownik Małachowski.
— Ubytek okrutny! — ciągnął Sokolnicki, wodząc okiem po kurczących się co chwila szeregach.
— Ciężka będzie robota!
— Byle niedaremna. Generale, możeby czas zaczynać... żołnierz młody... może nie ustać... patrz... gorączkuje się!
Sokolnicki spojrzał ku szeregom bataljonu ósmego pułku, który stał na przodzie. Godebski miał słuszność — szeregi falowały.
Generał chwili się nie namyślał, zdarł konia i jak piorun, spadł przed front. Kule tyraljerów dostrzegłszy stosowany kapelusz Sokolnickiego, spowiły go chmurą ołowiu. Generał z zimną krwią osadził konia, wzniósł szpicrutę i zawołał groźnie:
— Stać w miejscu! Przyjdzie na was kolej!... Broń do nogi!
Kula tyraljerska jakby z pod ramienia generała wyrwała się nagle i przeszyła kaszkiet stojącego w pierwszym szeregu żołnierza. Żołnierz zbladł i sięgnął mimowolnie ręką, aby osunięty na lewe ucho kaszkiet poprawić.
Sokolnicki spostrzegł ten ruch.
— Widzisz, trutniu! Patrz, jaką masz zuchowatą minę! Nie poprawiaj! Teraz dopiero nie na ciurę wyglądasz!
— Generale! — zawołał nadjeżdżający adjutanit. — Ruszyli! Idą!...
— Prosimy bardzo! — odparł z flegmą Sokolnicki. — Niech Sołtyk zaczyna! Patrzcie chłopcy, ile tej sieczki się wali! Będzie kapusta!... Kto tu jest z adjutantów? Dobiecki!... Co koń wyskoczy do Biegańskiego!... Niech Górski łomocze od Michałowic... widzisz tam... nowa baterja!... Co koń wyskoczy!
Dobiecki rzucił się na przełaj ku Michałowicom. So 208 kolnicki stał przez chwilę, mierząc bystrem spojrzeniem czworoboki nieprzyjaciół — a potem zawrócił konia i stanął przy doboszach.
Bębny polskie zadygotały spazmatycznie, trąbki zawtórowały im gorączkowo — baterja Romana Sołtyka spowinęła się dymem i ryknęła pełną piersią ze swych czarnych paszcz, witając idące do ataku pułki, lecz pułki te szły, zbliżały się... Już tyraljerzy austrjaccy zaprzestali strzałów, już słychać było stukot i chrzęst blaszanych manierek żołnierskich, już prute kulami powietrze zionęło na bataljon Godebskiego oddechem dwóch tysięcy ludzi.
Sokolnicki spojrzał na Godebskiego. Pułkownik usta zacisnął — dobył szpady i zakomenderował swym stalowym głosem:
— Baczność!... Cel!... Pal!!...
Salwa karabinowa zmieszała na okamgnienie pułk von Poeltena, lecz nie zatrzymała go.
Poelten szedł po śmierć.
Atoli Godebski nie ustał — ledwie kolby karabinów odewały się od naprężonych ramion — rozległa się już komenda: „nabijaj”... i znów: „cel!“ i „pal!“...
Bataljon Godebskiego zdawał się przeistaczać w ziejącego ogniem potwora.
Żołnierz ginął w skłębionym dymie. — Już tylko jakieś jedno wielkie cielsko chrzęściało, dzwoniło stemplami, darło ze zgrzytem zębów pakuły ładunków i chmurą ołowiu uderzało w Wołochów.
— Lecz ci szli — szli, każdy krok okupując dziesiątkami ofiar — szli na śmierć — szli z rozpaczliwem zapamiętaniem, szli, prowadzeni przez von Poeltena, szli, mając na tyłach posuwających się huzarów.
Strzały polskiej piechoty stawały się coraz bliższe, coraz celniejsze, coraz śmiertelniejsze... aż nagle umilkły armaty austrjackie, ucichły działa Sołtyka... w powietrzu rozległ się piorunujący głos Godebskiego.
— Stój! Baczność!... Do ataku broń! Podwójny krok!... Marsz!
Bataljon ósmego pułku porwał się z miejsca, pochylił rozpalone bagnety i runął na Wołochów.
Rok 1809. T. Ł 14 209
Teraz już dwa ciała, dwa kadłuby zwarły się ze sobą i zaczęły się mocować. Starcie było tak gwałtowne, tak rozpaczliwe, tak zaciekłe, że w jednej chwili walczący stracili linję, wszczepili się i zacisnąwszy się gromadami, niby dwie rozczapierzone ku sobie szczotki, szamotali się, plużąc krwią a łomocząc padającemi ciałami.
Daremnie nadciągające z boków bataljony Wukassowicza szukały miejsca, gdzieby wesprzeć pułk von Poeltena — daremnie huzarzy chcieli pośpieszyć z pomocą.
Daremnie. Dwa ciała, toczące bój śmiertelny, splotły się ze sobą wszystkiemi muskularni. Komenda ginęła w zamęcie, żołnierz walczył już nie na bagnety, lecz na kolby i pięście.
Pan Tadeusz stał w drugiej linji bataljonu ósmego pułku, około Świerzyńskiego, tuż za Godebskim, w plutonie, ochraniającym pułkownika. Kiedy Wołosi pierwszy przypuścili atak — a działa jęły wybijać swe basowe akordy — Zabielskiego dreszcz przeszedł i ściął mu krew w żyłach. Sierżant dostrzegł alterację pana Tadeusza i sięgnął nieznacznie do manierki.
— Napij się smyku, a za kulami nie ślepiaj!... Patrz przed się... widzisz, jak to ku nam się walą! Nic!... Zobaczysz!... Pierwsza linja da im radę... Ty nic!... Żeby cię łapa nie zaświerzbiała!...
Pan Tadeusz ujrzał niebawem tuż przed sobą o kilka kroków skotłowane ciała Wołochów, poglądał na żniwo śmierci, kostniał na widok pokancerowanych kadłubów. Lecz gdy Wołosi cofnęli się, gdy nadszedł drugi atak — wszystkie pulsa zadygotały w Zabielskim, oczy rozetliły mu się skrami, karabin drżał zlekka w ręku. Pan Tadeusz ledwie mógł na miejscu dostać. Świerzyński upominał ciągle a strofował:
— Cicho rekrucie, smyku!... Idą — niech sobie!... Broń do nogi!... Komenda nie dla ciebie! W ochronnym plutonie jesteś — ładunki masz nie na salwy!... Trzymaj je w garści... zdadzą się!... Robota przyjdzie sama!... Pułkownik dziś rwie! Widzisz, jak mu szczęki dygoczą!... Twoja rzecz, żebyś jego kapelusza z oka nie stracił!... Bierz cię djabli!... 210
Godebski właśnie był rozpoczął witać strzałami Wołochów.
Świerzyński obejrzał się po swoim plutonie i zakończył:
— Gotuj się! Będzie robota!!
Naraz rozległa się komenda do ataku. Sierżant plunął już w garść i karabin ścisnął — kiedy wtem Godebski dostrzegł ruch swej eskorty i zawołał ostro:
— Pluton ochronny w miejscu! Do nogi broń!!
Świerzyński zbladł i zwiesił głowę ponuro — gdy ją podniósł — bataljon już się zwarł z nieprzyjacielem. Pułkownik Małachowski wysuwał się ze swoim bataljonem na front.
Sierżant z ponurym błyskiem wzrok wytężył i poglądał, kędy śród zbitej masy ludzi, ponad grzebieniem wzniesionych kolb i pięści, widać było srebrne galony Godebskiego, kędy jego pałasz zataczał koła ponad kaszkietami żołnierzy.
Sokolnicki, który nie spodziewając się tak zażartego natarcia Wołochów, niecierpliwie wyglądał rozstrzygnięcia walki, a tymczasem ordynansów słał do Biegańskiego, aby ciągnącym w dali oddziałom austrjackim nowy zgotować opór — stanął tuż przed osamotnionym plutonem.
— A wy co tu robicie?
— Eskorta pułkownika Godebskiego!
— Tu? Kiedy pułkownik wasz w ogniu!
— Pułkownik kazał nam czekać... panie generale!
— Do czarta! — mruknął Sokolnicki, poglądając niespokojnie ku walczącym — gotowi mu!... TfyL. Ani go widać!
— Na prawo, panie generale, jest!
— Prawda, prawda! W najbardziej wysuniętym klinie! Małachowski! Baczność!
Zaledwie Sokolnicki rzucił słowa tej komendy, gdy wał ludzi zadygotał mocniej, gwałtowniej. Na tyłach bataljonu Godebskiego ukazały się zielone mundury Wołochów, a równocześnie prawie w dali zapadł się kapelusz pułkownika i pogrążył się w dali kaszkietów. 14* 211
Świerzyński ryknął zajadle i skoczył do Sokolnickiego.
— Panie generale... pułkownik! My... eskorta... pozwól!
Generał chciał odpowiedzieć — lecz sierżant huknął już na swój pluton:
— Za mną, smyki, za pułkownikiem! Na bagnety! Nie psuj prochu!...
Pluton rzucił się za Świerzyńskim, roztrącił gromadę cofających się żołnierzy ósmego pułku i wżarł się bagnetami w wysunięty oddział Wołochów. Sierżant postępował pierwszy, mając z lewej Zabielskiego, a z prawej dwóch Ryszkiewiczów. Za tymi dopiero parł kapral Krzyżanowski z resztą plutonu, tworząc rozszerzenie klina, którego sierżant był ostrzem.
Pan Tadeusz, porwany komendą, na pół przytomny, wpadł za Świerzyńskim w tłum. Z początku widział tylko zewsząd wyciągnięte ku sobie pięści, kolby, zaczerwienione ostrza, czuł pod nogami drgające ciała, słyszał dokoła charkot ponury, dziki. Wiew rozpalonych oddechów bił nań zewsząd.
Zabielski dźgał na oślep, odpierał razy i taczał się za sierżantem. Ten ostatni atoli już odzyskał był zimną krew i gdy przedtem biegł, zapalczywie tratując i roztrącając przed sobą śmiałków, co mu drogę zastępować chcieli — teraz skupił się w sobie, głowę pochylił i następował świadomy celu, kresu. Już o kilka kroków od siebie widział był, jak około pułkownika walczyło na śmierć kilkunastu żołnierzy... widział, jak Wołosi sierpem cisnęli Godebskiego...
Świerzyński krok za krokiem szedł naprzód, a raz po raz i o bokach swych pamiętał, a śród największego zamętu pluton do porządku przywodził.
— Mocno, smyki! Bierz cię djabli!! Ryszkiewicz, tnij tego po gardzieli, niech ci tak nie sapie! Rekrut... pilnuj się! Folguj, nie nachylaj się, bo się potkniesz! Krzyżanowski, rozpychaj bokami!... Za lufy nie brać... ładunki zepsujecie, na panewki czas!... Mocniej!... 212
Jeden z Ryszkiewiczów, cięty pałaszem, jęknął i osunął się na ziemię.
— Nic, chłopcze! Zaraz ci cyrulika wyspekuluję! Rekrut!... Nie sforsuj się niedołęgo... bo cię dziobną psie krwie! Kupą... teraz... jeszcze ich!... Baczność! Broń do oka! Pal!...
Żołnierze plutonu nieomal w samym środku gromady Wołochów, idąc za komendą sierżanta, dali ognia, przykładając im prawie lufy karabinów do piersi.
Skutek był piorunujący: Wołosi, którym i tak już zwarty a wypoczęty pluton dawał się we znaki, odsunęli się gwałtownie, roztwierając przed Świerzyńskim krwawą polanę.
Sierżantowi tego było właśnie trzeba.
— Za mną smyki! Do pułkownika!
Pluton wpadł był teraz na sierp Wołochów, otaczających Godebskiego.
Czas był po temu największy. Pułkownik na czele garstki drugiej kompanji zaciekły stawił opór. Wołosi jednak nacierali coraz gwałtowniej. Sierp bagnetów zamienił się był w pierścień. Pułkownik wziął już był cięcie po ramieniu, lecz ustępować nie myślał. Kula zabłąkana zerwała mu z głowy kapelusz — srebrne epolety, poszarpane, zblu-zgane krwią, trzymały się resztkami nici. Godebski prawą nogą zaparł się o drgające ciało ubitego pod nim konia i nacierał, nawołując żołnierzy, a upatrując miejsca, gdzie-by mógł przeciąć nieprzyjacielskie kolisko.
Wołosi walczyli na śmierć, prowadzeni przez samego von Poeltena. Żołnierze padali gęściej koło Godebskiego.
— Poddaj się! Poddaj! — wołał już kapral Wołochów po niemiecku do pułkownika.
— Głębocki!... bij zuchwalca!
Kapral pchnięty bagnetem, padł na ziemię.
Von Poelten wyrwał się w środek pierścienia i natarł sam. Wołosi, zagrzani przykładem swego dowódcy, rzucili się gwałtowniej.
Nic nie pomogła rozpaczliwa obrona, nic wysiłki żołnierzy, nic wezwania. Kompanja broniła się i ginęła, topniała w oczach. 213
Godebski już kilku zaledwie widział przy sobie żołnierzy, kilka cieni krwawych, napoly omdlałych, walczyło ostatkiem sił.
Pułkownik jeszcze odpierał razy, jeszcze ostrzem pałasza czerwienił mundury Wołochów — lecz oto von Poel-ten, zawoławszy na swoich, wskazał im Godebskiego.
— Wołaj pardon!
— Nigdy! — odpowiedział Godebski i ciął znów najbliższego. Uwa bagnety pochyliły się ku piersi dowódcy ósmego pułku.
Gdy naraz, zanim pchnąć zdołały — uderzone gwałtownie kolbą, rozprysły się w kawały. Kolba zatoczyła błyskawiczny krąg i spadła na głowy Wołochów. Równocześnie dał się słyszeć gromki głos Świerzyńskiego.
— Melduję pokornie, jest pluton!... Pierwszego bataljonu... ósmego pułku!
Sierżant każdy wyraz swego raportu znaczył zajadłe-mi razami. Zabielski, rozgrzany walką, wypadł z za ramienia sierżanta i doskoczył cofającego się von Poeltena.
— Rekrut psianoga! Bierz cię djabli!!
— Nic, sierżancie... dokończę za was meldunku!... Ósmego pułku... sierżanta Świerzyńskiego!
Von Poelten osunął się na ramiona żołnierzy. Godebski, widząc przy sobie eskortę, natarł z furją.
Wołosi jęli ustępować coraz szybciej. Szczątki bataljonu polskiego łączyły się znów, skupiały i nie dały Wołochom spocząć.
Sokolnicki upilnował tę chwilę, a dostrzegłszy wyłom <v murze walczących, wskazał go Małachowskiemu.
Małachowski zrozumiał. Pół bataljonu sformował czwórkami i rozstrzygnął atak...
Pułk von Poeltena, rozbity, zdziesiątkowany, cofnął się ku huzarom, pozostawiając na placu wał rannych i zabitych.
Lecz sunące już nowe szeregi nieprzyjaciół, wtórujące ponuro armaty — mówiły, że to był dopiero początek.
Sokolnicki miał tyle zaledwie czasu, że szczątki bataljonu Godebskiego zdołał przesunąć za bataljon Małachow 214 skiego; tam nakazał mu sprawienie się — gdy już natarł Wukassowicz.
Atak ten był równiejszym, silniejszym. Żołnierz uderzał pewniej, spokojniej. Linja biła o linję, żadna nie dała się przegryźć, złamać. Na pchnięcie odpowiadano pchnięciem, na raz — razem, raną płacom* za ranę, za śmierć śmiercią.
Tam, gdzie leżał kapitan von Leist, tam konał kapitan Mikulski, obok umierającego porucznika Czarnowskiego, tarzał się w śmiertelnym skurczu Stadtmiiller, za Tyszkę poszedł Winter, za Kolbego Darowski, za Steina Okoń, za Jaszczołta Knoch, za Leichnitza Stecki!...
Żadna ze stron nic nie była drugiej dłużną, porachunki sprawiano natychmiast.
Sokolnicki stanął teraz sam przy armatach i wraz z Sołtykiem nastawiał je, cele zmieniał, pragnąc nietylko huzarów, gotujących się do szarży, złamać, lecz i maszerującej piechocie Civalarda drogę zagrodzić, i baterjom Gileta odpowiedzieć.
Ale i Gilet właśnie rozpoznał był dokładnie stanowisko przedniej straży polskiej, i Gilet, śledząc bacznie bieg kul, raził pewniej.
Granaty padały co chwila w czworobok rezerwy, prowadzonej przez pułkownika Turno — co chwila w niedobitkach Godebskiego — huczały żałośnie ostrzegawcze głosy: — „Na ziemię“!... Co chwila spiżowe pociski, warcząc głucho, to zarywały się w rozsypiska u stóp żołnierzy, to piekielne harce wyprawiały na ciałach poległych, to rozpadały się z hukiem na części i złomami swemi znaczyły na murawie krwawe pieczęcie.
Ogień artylerji Gileta zasypywał Godebskiego tak, że ten musiał cofnąć się ku rzece. Tam dopiero nakazał był pułkownik krótkie opatrzenie się.
Żołnierze przewiązywali sobie wzajem draśnięcia, wypróżniali chciwie manierki, nabijali broń, osłabieni porzucali tornistry, a niekiedy zamieniali ze sobą zdania krótkie, urywane.
Zabielski stał znów ze swoim plutonem około pułko 215 wnika. Mimo zmordowania, zmęczenia, trzymał się zuchowato i nie poddawał się.
Godebskiemu cyrulik przewiązał rozcięte lewe ramię. Adjutant Dobiecki rzeźwił go wódką. Pułkownik ledwie że na nogach mógł ustać, a niecierpliwił się i fukał na cyrulika:
— Śpiesz się acan!... Marudzisz, do czarta!
— Panie pułkowniku, trzeba mocno bandażować!... Ambulanse dopiero pod rogatkami.
— Oszalałeś! — żachnął się Godebski. Z tem do ambulansów?
— Upływ krwi!
— Panie pułkowniku! — ozwał się z perswazją Dobiecki — jesteś zmęczony!
— Ja? Masz gorzałkę? Nie? Kto ma? Świerzyński! Dawaj!... Pragnienie! Oddycham, zmordowało!
Pułkownik odsapnął ciężko i uśmiechnął się do sierżanta.
— A co, stary! Trzymamy się. Myślałem, że się bez ciebie obejdę! Przydałeś się! Ba! Ale ten twój rekrut — toć on zwalił pułkownika!
— Zwalił!
— Mówiłem ci... Co?
— Taki smyk, panie pułkowniku, a bierz cię djabli, łupi.
— Do nagrody go przedstawić... do nagrody!... Pamiętaj Dobiecki! O... przechodzi! Małachowski stoi?
— Murem!
— Grenadjerski bataljon! A nasz? Dwa natarcia... Kapitanie Jodłowski!... Wołać Jodłowskiego!
— Poległ.
— Zacny pan Władysław... serdeczny! Któż jest? — dodał ciszej pułkownik.
— Uziębło... Młocki... Płonczyński i ja!
— Pięciu oficerów ze mną na bataljon.
— Panie pułkowniku, na taki, jak teraz... i to za wielu.
— Prawda!... Przetrzebili nas! Jeszcze chwilę wytchnienia dajcie! Co to armat przybyło!
— Nieprzyjaciel czwartą ustawił baterję!
— Gra się zaczyna... Uzięmbło niech formuje oddział... Ja zaraz z wami!
Kapitan Uzięmbło w zastępstwie Godebskiego jął zbierać żołnierzy, ustawiać ich w nowe plutony a tworzyć pośpiesznie linję bojową.
Zabielski stał w pobliżu pułkownika przy sierżancie. Słowa, które go były doszły przed chwilą, napełniły go nieznanem mu dotąd uczuciem rozradowania i zapału. Pan Tadeusz hardo poglądał przed siebie. Był w bitwie, wyszedł z niej prawie nietknięty i zasłużył na pochwałę pułkownika. A przecie, przed kilku godzinami jeszcze wątpił o sobie samym, a potem, stojąc śród deszczu pocisków — Bogu Jankę polecał...
Zabielski podkręcił zuchowato wąsa, obciągnął mundur i spojrzał na wspartego na karabinie sierżanta.
Świerzyński poglądał niespokojnie ku walczącym, a od czasu do czasu zwracał głowę ku Godebskiemu, jakby stamtąd czekając rozkazu.
— Sierżancie! — zagadnął cicho Zabielski.
— Czego?
— Pójdziemy znów!...
Sierżant brwi nasunął.
— A cóż myślisz?
— Nic... tylko!...
— Pilno ci do wywczasu!... Nic smyku... bierz cię djabli... za godzinę... ani chybi rozpocznie się bitwa!...
— Bitwa, mówicie? — podchwycił niepewnym głosem pan Tadeusz. — A toż przecież!
— Nic, nic dotąd jeszcze! Pierwsze starcie! Początek!... Ale pójdzie!... Widzisz tam, pod lasem, te ciemne plamy śród kłębiących się dymów! Z tymi dopiero będzie robota!... No i, bierz cię djabli... naszych jeszcze niema!
— Baczność... nabijaj broń! — rozległ się nagle glos Sokolnickiego.
Godebski porwał się na równe nogi i stanął przed swoim oddziałem.
Stemple zadzwoniły w lufach karabinów, lecz zaledwie zdołały zasunąć się w swe łożysko, gdy wtem ciemna linja bojowa, dzielnie broniona przez bataljon Malachowskie 217 go, wygięła się w pałąk... raz jeszcze drgnęła, jakby chciała się wyprężyć... aż naraz złamała się... rozpadła...
W otwartej gardzieli linji bojowej ukazał się szwadron huzarów cesarskich, pędzących w szalonym galopie na oddział Godebskiego.
Okrzyk zgrozy dobył się z piersi żołnierzy.
— Stać! — huknął w tejże chwili Sokolnicki. — Macie chłopcy po huzarze na dwa karabiny! Cel! Wytrzymuj!... Pal!...
Salwa karabinowa z ciał koni i jeźdźców utworzyła w jednej chwili obronną redutę dla żołnierzy Godebskiego, a drugi i trzeci szwadron zatrzymała w rozpędzie. U tego żywego wału wybuchnęła nowa, zaciętsza walka. Bataljon bowiem Małachowskiego szukał odwetu, a rozdarty na dwoje, gniótł bagnetami nieprzyjacielską konnicę — środkiem Godebski piekielnym raził ogniem.
Jeszcze jeden atak został odpartym, zatrzymanym w miejscu, obezwładnionym w rozpędzie.
Lecz Mohr czuwał. Widząc, że rozsunięcie frontu Wołochów Wukassowicza i niespodziewana szarża huzarów nie zdołały wyprzeć nieprzyjaciół z pozycji — pchnął dwa świeże bataljony woltyżerów z dywizji Ciyalarda.
Woltyżerzy zatoczyli półkole i zanim Małachowski zdołał uderzyć w bębny na zmianę frontu, wpadli w odmęt bitwy. Obrona była krótką. Godebski usiłował bagnetami powstrzymać wroltyżerów — było już za późno.
Rozbity bataljon Małachowskiego zaczął ustępować — najpierw wolno, krwawą biorąc zapłatę za każdą piędź ziemi — a potem zachwiał się i runął w tył. ody trąoki polskie zagrały odwrot, już tylko Godebski stawił czoło Austrjakom, lecz ci parli naprzód, jakby własnemi ciałami chcieli zgasić ziejący ku nim rotowy ogień karabinów.
Sokolnicki zrozumiał grozę położenia — śród gradu kul — stanął przed frontem bataljonu.
— Godebski... w tył... na pozycję!
— Ani myślę!... Palcie chłopcy!...
Koń Sokolnickiego, smagany świstem ołowiu, wspiął 218 się. Generał szarpnął go cuglami i doskoczył do pułkownika.
— Służba... psia krew!... Rozkaz!... Cofać się!
— Godebski się nie cofa!
— Cyprjanie!... Na Boga!
Z ócz pułkownika trysły błyskawice.
— Ósmym pułkiem jesteście!... Ani kroku!... Albo naprzód, albo tu lec!...
Sokolnicki, widząc, że nie przemoże zaciętości Godebskiego, spiął konia i ruszył galopem do armat. Tam Roman Sołtyk pracował bez wytchnienia — tam Jan Bartosiak dorabiał się szewronu ogniomistrza, tam Świderskiemu ręce już poopalały lonty, tam Siarczyński wziął już podoficerski kaszkiet po rozszarpanym w sztuki Mielnickim.
Generał zeskoczył z konia, rzucił cugle żołnierzowi przy wózkach prochowych i sam z Sołtykiem jął zwracać paszcze armatnie, mierząc wprost ku oddziałowi Godebskiego.
Sołtyk nie zrozumiał manewru.
— Generale... tam nasi!
— Nastawiaj! — krzyknął groźnie Sokolnicki — Lonty!
W tejże samej prawie chwili woltyżerowie, ośmieleni milczeniem polskiej baterji, ruszyli podwójnym krokiem. Godebski jeszcze stał, jeszcze nawoływał... lecz fala ludzi porwała go, zmiotła, zmusiła do szukania oparcia poza idącym w dali oddziałem Tuma.
Woltyżerowie wydali okrzyk triumfu i bez komendy sunęli za uciekającymi.
Tego właśnie czekał Sokolnicki. Dwom pierwszym pozwolił przejść linję celu — a potem wyrwał kanonie-rowi lont z ręki i językiem płomienia pogłaskał zapały armatnie. Działa buchnęły kłębami dymu, bluznęły ogniem, a zarywszy się w ziemię, wyrzuciły z siebie chmurę pocisków. Ryk armat był tym razem triumfem śmierci. Jądro bataljonu Civalarda zamieniło się w ciem-no-krwawą plamę. W środku kolumny woltyżerów wy-żartą została polana. 219
Sokolnicki nie ustawał. Baterja grała dalej.
Austrjacy, zewem bębnów nagleni — chcieli przebyć pasmo ognia, które im zgotował Sokolnicki — kiedy baczny Biegański, gotujący się do odsieczy, zatoczył swoje cztery moździerze i wstęgę granatów Sokolnickiego prze ciął u stóp linji woltyżerów. Woltyżerowie cofnęli się gwałtownie, zostawiając na placu co najdzielniejszych przodowników, cofnęli się pod olszynę, która niedawno polskie osłaniała szeregi.
Mohr odetchnął. Pierwsza pozycja była zdobytą.
Sokolnicki dosiadł konia, a wezwawszy nadciągające bataljony Turna, aby natychmiast wysunęły tyrałjerów, podążył tam, kędy Małachowski z Godebskim zbierali rozproszonych żołnierzy.
Generał nie posiadał się z gniewu. Gdyby nie upór Godebskiego, nie brawura — Austrjacy nie wzięliby olszyny.
Lecz może więcej wzburzonym był sam pułkownik. Bez czapy, w poszarpanym kulami mundurze, z białym bandażem na lewem ramieniu, na którym krew rysowała coraz szersze zygzaki — piorunował. Sokolnicki atoli nie darował uchybienia, a zdybawszy Godebskiego, zawołał nań surowo:
— Mości pułkowniku! Patrz — skutki! Stracona pozycja!... Raport do sztabu złożę! Słuchać! Tu nie czas na junackie przechwalili!
— Mości Sokolnicki!... Ja...
— Milczeć!... Cofnąć się za linję!... Turno nadchodzi!...
Godebskiemu w oczach pociemniało. Zgrzytnął zębami i miast dać znak sygnalistom do ustąpienia, wyrwał z omdlałych rąk podoficera sztandar ósmego pułku i stanął przed swoim postrzępionym oddziałem.
— Godebski, do stu djabłów... cofaj się! — strofował Sokolnicki — ale pułkownik w odpowiedzi huknął do swoich żołnierzy:
— Baczność!... Widzicie tę olszynę?... Odebrali ją nam, żołnierzom ósmego pułku! Na bagnety, na śmierć, za naszą, za olszynę!... 220 — ’Niech żyje Godebski! — odpowiedzieli-żołnierze. — Na bagnety! Na^, śmierć!...
Godebski z łopoczącym sztandarem rzucił się naprzód i pociągnął za sobą oddział.
Stało się to tak szybko, że nie było czasu na powstrzy-wanie morderczego ognia, jakim Sołtyk z Biegańskim roz, dzielali dwie linje bojowe. Polskie granaty i kartacze nie uszanowały amarantowych lamowań ani własnego sztan-, daru. Pruły trzewia, rozrywały kadłuoy, bluzgaiy mózgiem, plużyły krwią. Zdawało się, że tu, na tem piekiel-nem skrzyżowaniu ogniowych wstęg, niesforny bataljon znajdzie grób — lecz nie. Oddział zapadł się w odmęt pocisków, krwawą złożył ofiarę i z Godebskim na czele natarł na piechotę Civalarda, ledwie sposobiącą się do ty-raljerskiego ognia. Natarcie było równie gwałtowne, jak niespodziewane. Mohr właśnie kazał trąbić do ataku roz-.winiętem półkolem.
Piechota Wukassowicza na skrzydłach szła już, aby wydłużyć rogi półksiężyca i całą piechotę polską wraz z armatami do rzeczki przycisnąć, wtłoczyć na groblę i tam cofających się rozbić doszczętnie i drogę do Raszyna otworzyć.
Atak Godebskiego, atak bezładny, rozszalały, rozpaczliwie zawadjacki, nie mający ani wyrównanego czoła, ani komendy, ani jedności uderzenia, ani tego strasznego zlania się w jedno ciało, które zdolnem jest milowe kwadraty, wypełnione zwartą masą ludzką, zamieniać na vwielkie potwory, jeżące stalowe grzywy, ziejące ołów i druzgocące wszystko na swej drodze równoczesnem natężeniem tysiąca mięśni — ten atak Godebskiego był samobójczym. Hasłem jego była „olszyna“, odzewem „śmierć“.
Bataljony Civalarda były karne — pierwszy szereg, rozdarty bagnetami nie zdołał zatrzymać Godebskiego, lecz drugi pochwycił tętno bębnów i pochylił karabiny. Kolumna o talii mur musiałaby się albo rozbić, albo długo się z nim zmagać — atak Godebskiego musiał go zniszczyć. Dwie ściany jvąlą na siebie, przepierają, ale tu w jedng 221 ścianę wżarły się oskardy i rwały ją kawałami i rozbi-.ijały w gruzy.
Oskardami były zmieszane plutony Godebskiego, walczące samotrzeć, świdrujące w szeregach Civalarda krwawe otwory. Bitwa w kilka sekund utraciła linję bojową, podzieliła się na kilka pólek. Na środkowem dowodził Godebski z adjutantem Dobieckim — obok Godebskiego, choć rozdzielony Austrjakami, walczył Uziębło, dalej porucznicy Młocki i Płonczyński swoje prowadzili gromadki, nawet sierżanci, Wieluń, Dobrzański i Sakowicz własne mieli komendy.
Sokolnicki toczył koniem, poglądając, rychło chwiejący się pośród piechoty austrjackiej sztandar Godebskiego nie zniknie. Sztandar atoli zanurzał się coraz to głębiej w bataljony Civalarda. Turno poskoczył do Sokolnickiego.
— Generale, możeby ich wesprzeć?...
— Ani myśli... ostatnie dwa bataljony... Wyrwał się, postrzeleniec, niech ginie!... Stać! Broń do nogi!
— Generale, toć Godebski!
— Niech go pioruny! Giez go ukąsił!
— Giną! — przekładał Turno.
— Małachowski!... Łańcuch tyraljerów!
Małachowskiemu nie trzeba było powtarzać rozkazu.
Żołnierze jego rozdzielili się i rozpoczęli ogień... skradając się ku olszynie.
Mohr próbował zniewolić piechotę Civalarda do wytrwania. Słał adjutanta za adjutantem, wzywał do ściśnięcia szeregów — lecz rozkazy ginęły w odmęcie, miast jednoczyć, wprowadzały nieład, zamięszanie. Austrjacy, spostrzegłszy zęby, które wyrąbywano w ich bataljo-nach — sami chcieli się skupić, zebrać i jęli się cofać, szukając chwili wytchnienia, zawahania się napadających, głębszego, dłuższego ich oddechu. Daremnie. Nadto olszyna, która miała być z kolei osłoną piechoty Civalarda, tamowała zwroty, dzieliła kompanje, rozczłonkowywała — a w końcu dała schronienie tyraljerom Małachowskiego.
Mohr nakazał odwrót. Godebski był w olszynie.
Ustąpienie bataljonów Givalarda i Wukassowicza było 222 hasłem dla Gileta, który przed chwilą nie miał dość pewnego celu, który milczał, obawiając się, aby własnych nie razić szeregów. Ale Gilet nie umiał stać bezczynnie — korzystając ze starcia, zatoczył armaty na bliższe, lepsze pozycje, w grę wprowadził źle sprawiające się baterje Ci-valarda. I kiedy na skraju olszyny wionął znów hardo sztandar ósmego pułku — dwadzieścia cztery działa rzy-gnęly nań żelazem, obsypały go złomami granatów, poświęciły krwią dobytą z piersi bohaterów, a ciała ich obrzuciły gałązkami olszyny.
Armaty grzmiały, sztandar furkotał śród poświstu kul w omdlałych ramionach Godebskiego — historja po raz pierwszy kartę dziejową rozpoczynała wyrazem „olszyna“. Olszyna zdobyła tu imię potężniejsze od wawrzynu, wznioślejsze od gajów oliwnych, dumniejsze od palm.
Było przeznaczeniem olszyny stać się zawołaniem wszystkich bólów sarmackiej ziemi, stać się jej laurem i nieśmiertelnikiem.
Powiedzieć o żołnierzu: „był w olszynie*’, znaczyło więcej, jak krzyż zasługi, jak szewrony, jak służbowe świadectwa, jak komandorstwo legji, jak pochwały, jak oficerskie hafty, generalskie gwiazdy. „Był w olszynie**! Więc miał duszę hardą miał męstwo rozpaczy, miał zaklęty w sercu i ból ziemi, która go wydała, i jej nadzieje, i zawody, był Scewolą i Koklesem, był w Termopilach!
Za trzecią salwą Gileta porucznik Dobiecki padł bez jęku u stóp Godebskiego. Pułkownikowi łza w oku zabłysła. Wsparł się na drzewcu sztandaru i pochylił się ku adjutantowi. Dobiecki miał oczy otwarte — z rozwartej piersi jego krew biła strumieniem.
— I ty., zacny chłopcze?! — wyszeptał ze wzruszeniem Godebski.
— Nasza... nasza olszyna!... Odchodzę!... Podaj mi rękę, pułkowniku!
— Masz kogo z bliskich, kogo z rodziny?!
Dobiecki podniósł rękę i oparł ją o ziemię, na której leżał.
— Mam ją tylko!
Kapitan Uzięmbło zawołał na dwóch szeregowych. Żoł 223 nierze wzięli Dobieckiego w ramiona i ponieśli szybko ku grobli — lecz zaledwie z olszyny się wydobyli — adjutant ósmego pułku skonał.
Tymczasem około Godebskiego skupiła się gromadka żołnierzy, mogących ustać na nogach. Żadnemu z nich na myśl nie przyszło, że stojąc tu, w najmocniejszym ogniu, na pewną śmierć się naraża, nikogo już ani huk armat nie ogłuszał, ani maszerujące gorączkowo kolumny austrjackie nie straszyły, żołnierze z flegmą dobywali z tornistrów szmaty, przewiązywali sobie rany, częstowali się manierkami, wypełniali puste ładownice nabojami poległych, osadzali obluzowane na karabinach bagnety.
Porucznicy Młocki i Płonczyński, odebrawszy ciężkie kontuzje, wywlekali się na rękach z olszyny. Przy Godebskim został tylko Uzięmbło, Świerzyński i piętnastu żołnierzy.
Garstka ta musiałaby tu grób znaleźć, gdyby nie Sokolnicki, który natychmiast nakazał pułkownikowi Turno zająć olszynę, a Sołtykowi wymierzyć armaty na artylerję Gileta. Gilet nie pozostawał dłużnym — w olszynie zapanowała chwila wytchnienia.
Sokolnicki spotkał się oko w oko z Godebskim.
— Na Boga... panie Cyprjanie! — ozwał się gorąco — Szanuj się!...
— Siebie, ale nadewszystko jego! — odparł pułkownik, potrząsając drzewcem sztandaru.
Twarz generała drgnęła, stalowe rysy zmiękły.
— Daruj, przebacz! Tyś bohaterem! Tyś wodzem... lecz do stu par djabłów... wiedz, że i Sokolnicki zdechnąć potrafi! Tu żyć trzeba, prowadzić, bronić, a nie pewnej szukać śmierci! Masz rodzinę, masz dzieci.
Pułkownik potrząsnął smutnie głową.
— Tak, generale, tak! Lecz dziś dzień niezwyczajny... dziś trzeba, dziś nas, legjonistów, na zapasy wyzwano!...
— Pluń na to! Wziąłeś sobie do głowy niewiedzieć co! ale bądź spokojny... oczy im tobą wykłóją. Zostawili nas, wysunęli na straż przednią i co? Czekają widocznie, żeby nas tu wysiekli do nogi! Piękny piani 224
Sokolnicki zwrócił lunetę w stronę lasów tarczyńskich i aż się na siodle pochylił z alteracji.
— Do stu par djabłów... armja cała wali ku nam... godziny nie wytrzymamy. Czapami nas zduszą. Trzech or-dynansów wysłałem do księcia — nic! Dosyć! Pułkowniku, idźcie na tyły... Poślę ci Małachowskiego! Ja z Turną wytrzymam! Ale przedtem poślę księciu ministrowi pozdrowienie.
Wzrok Sokolnickiego padł na Zabielskiego, który stał w gromadce żołnierzy za Godebskim.
— Jesteś tu acan!?
— A jak się sprawia! Starych żołnierzy przeszedł! — wtrącił pułkownik.
— Na ordynansa cię biorę! Siadaj na mego konia. Do Raszyna, do księcia!
— Generale, twój koń! — upomniał pułkownik.
— Niema innego! Siadaj! Widzisz, co się dzieje! Powiesz księciu ministrowi, że przednia straż ostatkiem sił broni się armji! Połowa żołnierzy legia — jeszcze chwila, a raport szczegółowy zda w głównej kwaterze generał austrjacki, Mohr.
Zabielski bez wahania wskoczył na siodło i zawrócił konia ku Raszynowi. Koń generała atoli ledwie na powolnego kłusa się zdobył. Daremnie pan Tadeusz szarpał go cuglami, cisnął nogami a zachęcał głosem. Zmordowany rumak dyszał ciężko, sapał i ustawał. Zabielski, słysząc za sobą coraz zajadlej ryczące działa a rozpoczynający się znów łomot bitewny, był w rozpaczy. Każda minuta opóźnienia mogła nieobliczone sprowadzić następstwa. Droga nadto tem więcej była utrudnioną, że tuż za Falentami służba ambulansowa zwijała namiot i przenosiła gorączkowo rannych na groblę, a oprócz niej dziesiątki żołnierzy czołgało się na rękach, krwawe za sobą pozostawiając wstęgi.
Szamotanie się Zabielskiego z koniem dostrzegł jeden z wypoczywających na ziemi żołnierzy i zakrzyknął nań:
— Bratku! Masz zdrowe nogi... nie morduj zwierzęcia!...
— Ordynans do księcia!
Rok 1809. ’f. L 16 225
— Na piechtębyś zaszedł prędzej! Zatnijże go dobrze!...
— Nie mam czem!
— Najeżdżaj na mnie... ja ci poradzę!...
Zabielski zwrócił konia. Żołnierz uniósł się z wysiłkiem na ziemi, ujął za karabin i dźgnął konia bagnetem w bok. Koń spiął się z bólu i pomknął szalonym galopem ku Raszynowi.
W Raszynie tymczasem sztab zbierał się powoli do wyciągnięcia w pole. Składano rozpostarte kredensy, ostatnie spełniano wiwaty i bez zbytniego pośpiechu kul-baczono konie. Fiszer wprawdzie naglił do pośpiechu i z niepokojem wsłuchiwał się w oddalony huk armat, lecz śwata książęca nie podzielała jego obaw, żartując sobie pocichu z Sokolnickiego, który zaledwie starłszy się z pikietami, dwa już raporty był nadesłał. Zresztą książę Józef po nieprzespanej nocy jeszcze był wypoczywał — a Rautenstrauch zapewnił, że o walnej rozprawie dnia tego mowy już być nie może. Kwiecień, dni krótkie, Austrjacy na świt dopiero zdołają przygotować atak. Przypuszczenia te potwierdzały nadto raporty z pod Michałowic, Jaworowa i Willanowa, gdzie dotąd wojska niezaczepione stały na pozycji.
Trzeci wysłaniec Sokolnickiego był przyjęty ironicznymi uśmiechami. Karmazynowi adjutanci księcia nie mogli się powstrzymać od złośliwych uwag, wymierzonych przeciwko generałowi, który tak często im dokuczał, a który teraz dla zwykłej utarczki taki gwałt podnosi. Fiszer atoli, mimo przedlożeń Rautenstraucha, zbudził Poniatowskiego.
Książę z pogardliwem skrzywieniem wysłuchał raportu i rzekł oschle:
— Sokolnicki nie może się utrzymać! Któż jest z nim?
— Małachowski, Godebski, Biegański... Turno.
— Pan Godebski! — przerwał niechętnie książę — ten się przecież ma za wielkiego oficera...
— I jest nim istotnie — odparł z właściwą sobie flegmą Fiszer.
— Mamy skutki!... Szwadron kawalerji wysłać do Falent!... która godzina? 226
— Druga...
— Więc o bitwie mowy niema! — wmieszał się Rau-tenstrauch.
— Na tej osobliwej racji się nie znam — rzucił opryskliwie Fiszer. — Pozycja przedniej straży jest zagrożoną, powinniśmy jej bronić.
— Ruszymy przekonać się! — zadecydował książę.
Słowa te porwały na nogi główną kwaterę. Z poza stołów ruszyła świta, hukając na służbę, dzwoniąc butnie ostrogami, a troszcząc się o każdy drobiazg, za niedość błyszczącą sprzączkę fukając na pachołków, przebierając w koniach a zmieniając kulbaki.
Fiszer stał na ganku przed karczmą i spoglądając na to zamieszanie, zęby zaciskał, a w końcu nie mogąc pohamować zniecierpliwienia, zawołał ostro:
— Mości panowie, nie na kawalkatę się zbieracie... na koń!
Kapiąca od złota i srebra czereda spełniła rozkaz w milczeniu. Karmenecki jednak nie zniósł przymówki i mruknął niechętnie:
— A może i na kawalkatę!
Fiszer zbladł i skoczył do Karmeneckiego.
— Acan jesteś adjutantem księcia!
— Jestem generale!
— Znasz obowiązki adjutanta, mającego stać przy osobie księcia.
— Potrafię tego dowieść na placu bitwy! — rzekł dumnie Karmenecki.
— Pokaż acan ładownicę.
Karmenecki ruszył się niespokojnie — srebrna, a bogato cyzelowana ładownica była próżną.
Fiszer uśmiechnął się gorzko.
— I acanowi mówić o służbie! No, nie marszcz się tak, pociesz się, jest takich więcej, co zapomniało o ładunkach!
Karmenecki chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem rozległ się dźwięczny głos księcia Józefa:
— Mości panowie... zechciejcie pamiętać, że bezpo 1B* 227 średnim waszym dowódcą jest generał, szef sztabu, Fiszer... Przy mnie zostanie tylko imć Skrzynecki!
Świta pochyliła głowy. Książę, ten zazwyczaj uprzejmy, łagodny, pobłażliwy a wyrozumiały na wszystko wódz a towarzysz, ukazał się jej naraz w zgoła innem świetle. Wczoraj jeszcze ten sam Karmenecki żartował sobie z Fiszera w przytomności księcia, wczoraj jeszcze najmłodszy z podporuczników świty mógł z całą poufałością prowadzić z księciem trefne rozmowy! Wczoraj jeszcze milczący szef sztabu był tylko przenudnym od-ludkiem, od którego rozkazów i zleceń zawsze był regres do Poniatowskiego. Wczoraj jeszcze porucznicy Szumlań-ski i Nowicki, mający stać z Różnieckim pod Nadarzynem, bez pytania pozostali w Raszynie!
Lecz zdumienie świty przeistoczyło się niemal w osłupienie, gdy książę, wskoczywszy lekko na podanego mu konia, stanął przed nią i ozwał się ostro:
— Baczność! Pamiętajcie, sobie waszmościowie, że tu zaczyna się służba! Jedno uchybienie, jedna opieszałość, niesubordynacja... a szlufy i akselbanty utracicie prędzej, niż je wzięliście! Generale Fiszer, rozporządź tymi panami według potrzeby!
Zanim świta zdołała ochłonąć z wrażenia, Fiszer zakomenderował:
— W prawo naprzód... marsz!...
Świta ruszyła za rozkazem.
— Stój! — komenderował generał. — Odwróć front w lewo! Wyciągnij szereg!
Kiedy tak szef sztabu jął ustawiać świtę książęcą, wśród której widniały gęsto pułkownikowskie epolety, a nawet trzy generalskie pióropusze — książę zawrócił wolno konia ku wyciągniętym poza karczmą dwom szwadronom ułanów drugiego pułku pod Tyszkiewiczem.
Na widok dwubarwnego pasma chorągiewek, które zdawało się być jedną nierozdzielną wstęgą, rozpiętą na ostrzach lanc — twarz księcia rozchmurzyła się. Rzucił kilka łaskawych słów ułanom i jakby chcąc się nacieszyć widokiem ulubionego pułku kazał Tyszkiewiczowi wykonać kilka zwrotów. 228
Pułkownik z fantazją zatoczył koniem, jednem poruszeniem pałasza zwinął front, złamał go na czwórki i kreśląc niemi zygzaki tuż około księcia, przeprowadzał, dając mu poznać, jak konie łeb w łeb iść umieją, jak żołnierz zrasta się w każdym ruchu z wierzchowcem, jak w lot odgaduje komendę.
Poniatowski aż pokraśniał z zadowolenia. Ten pułk był jego dumą, ten pułk barwą swoją przypominał mu przeszłość, kiedy to jeszcze żaden marszałek francuski nie śmiał mu przewodzić — ten pułk nosił mundur, który on tak bardzo umiłował, z którym radby się był nigdy nie rozstawał.
Tyszkiewicz, spostrzegłszy ukontentowanie księcia, sadził się na zwroty coraz zawilsze.
Armaty huczały w dali, a tu odbywała się parada.
Książę oka nie spuszczał z ułanów, gdy wtem, kiedy Tyszkiewicz nakazał formowanie plutonów w rozwiniętym kłusie, łańcuch ułanów złamał się w środkowem ogniwie, zakotłował i utworzył bezładną gromadkę. Poniatowski aż na siodle się rzucił i skoczył do niesfornego plutonu. Tyszkiewicz z przeciwnej strony wpadł z furją na żołnierzy, szukając winowajcy. Jakoż znalazł go niebawem. Był nim żołnierz piechoty, który, wpadłszy między manewrujące szeregi, zwalił się razem z koniem, na którym jechał, i zepsuł szyk.
Tyszkiewicz wzniósł był pałasz do opłazowania śmiałka, dobywającego się z trudem z pod kopyt końskich.
— Co tu robisz, trutniu! Coś za jeden? Jaki pułk? Brać go! Baty na szelmę!
Żołnierz podniósł śmiało głowę.
— Niema winy, panie pułkownikul
— Nie widziałeś, że tu musztra!?
— Nie! Wiem tylko, że pod Falentami nie musztrują się, ale... giną!
— Co się stało? — zagadnął ostro książę.
— Ten oto piechur wpadł niespodziewanie na zbie-ganym koniu! — tłumaczył Tyszkiewicz — Pluton nie chybił!
Poniatowski zwrócił się do winowajcy.
— Wziąć go i odprowadzić na odwach! Zbiegostwo już się zaczyna!
— Wasza książęca mość! — zawołał żołnierz, którego już dwaj ułani brali między siebie — wysłuchaj przedtem ordynansu generała Sokolnickiego!
— Tyś jest ordynansem?
— Tak, wasza książęca mość!
— Sokolnicki mało ma jeszcze oficerów! — mruknął niechętnie Tyszkiewicz.
— Teraz jest mało, bo... wyginęli, albo dogorywają...
— Co masz do powiedzenia!? — rzucił gorączkowo książę.
— Dwa ataki odparte, pozycja w olszynie stracona i odebrana! Nieprzyjaciel całą siłą następuje. Raport szczegółowy zda waszej książęcej mości generał austrja-cki Mohr, który tu prze głównym korpusem!
— Szalonyś!... Jak się nazywasz?! Znam cię skądś!
— Z tego, że po raz drugi sądzonem mi jest groźne wieści przynosić i posłuchu nie znajdować!
— Imć Zabielski?
— Tak, wasza książęca mość!
— A rezerwa generała Biegańskiego?
— Poszła do boju!
— Chyba ci się pomieszało w głowie! Musiał być popłoch?! Gdzie generał Sokolnicki?
— Oddał mi swego konia... a sam stanął na czele bataljonu szóstego pułku pułkownika Turno.
Poniatowski spojrzał na tarzającego się na ziemi konia, na czaprak futrem bramowany a gwiazdami srebr-nemi strojny i dobył pałasza.
— Generale Fiszer!... Zaczynamy! Konia temu ordy-napĘr„v;! Niech prowadzi! Naprzód!
Zabielskiemu podano konia. Poniatowski odrzucił zwierająca mu się na ramionach narzutkę i zawołał raz jeszcze na pana Tadeusza:
— Prowadź... prowadź acan!
Zabielski nacisnął konia obcasami i ruszył wyciągniętym kłusem. Tuż za nim jechał książę ze Skrzyneckim i Rautenstrauchem, za nimi dopiero w pewnem oddaleniu 230 ciągnął Fiszer, otoczony błyszczącą kawalkatą świty. Ułani zamykali pochód.
Droga szła przez las sękociński. Poniatowski wsłuchiwał się w rozbrzmiewające po lesie echa salw armatnich, a od czasu do czasu rzucał pytania Zabielskiemu, jakby jeszcze wiary nie dając wieściom. Pan Tadeusz rozgorączkowany — plątał się w odpowiedziach, książę wątpił.
Tymczasem na skraju lasu ukazał się sznur wozów ambulansowych, wozów, uginających się pod ciężarem ciał ludzkich, a dygoczących od skarg i jęków.
— Wasza książęca mość... to dopiero pierwsi!
Poniatowski spiął konia ostrogami i, wydostawszy się z lasu, stanął na małem wzgórzu. Jednym rzutem oka objął i ciemne pasma nieprzyjaciół, rozwijających mięsistą linję frontu od Michałowic aż po Jaworów, i kolumny, łomoczące pod olszyną ostatnie szeregi przedniej straży polskiej, i rozpaczliwie szamoczącą się w ogniu baterję Sołtyka, i ziejące kłębami dymu armaty austrjackie. Za księciem stanął generał Fiszer — nastawił lunetę, badał przez chwilę okolicę, a potem z olster wyciągnął plan odręczny.
Koń Poniatowskiego bił niespokojnie kopytami a łbem wyrzucał. Książę rzucił pytające spojrzenie Fiszerowi.
— Generale?!
— Za chwilę... opanują Falenty! A potem otworzą sobie drogę do Warszawy!
— Nigdy!
— Przyjmujemy bitwę?
— Natychmiast!
— Obawiam się, czy nie będzie zapóźno!
— Rozkazy! Drugi pułk! Różniecki niech z kawalerją następuje od Błonia! Gdzie baterja Potockiego?
— W rezerwie, pod Raszynem!
— Niech tu rwie, co koń wyskoczy!
— Za groblą armaty saskie, pod osłoną własnej piechoty!
Fiszer salutował i zwrócił się ku świcie książęcej. Z ust jego padać zaczęły rozkazy krótkie, urywane a gromkie. Adjutanci, wywoływani po nazwisku, przykładali ręce 231 do kaszkietów, pochylali się na siodłach i w szalonym galopie pędzili ku rozrzuconym po lasach, dolinach i pagórkach oddziałom. Zaledwie ostatni oficer zniknął na zakręcie drogi — gdy od Raszyna iść już zaczęły alarmujące odzewy sygnałów.
Poniatowski odwrócił się teraz ku ułanom.
— Za mną! Naprzód!
— Mości książę! — wspomniał Fiszer.
— Nic! Zostań generale! Pilnuj ataku drugiego pułku... podwójnym krokiem niech idzie na groblę tyraljerów pod Falentami! A ja spróbuję wesprzeć Sokolnickiego.
— Pozwól, mości książę, z tobą! — odezwali się prawie jednocześnie Rautenstrauch i Hebdowski.
— Zostańcie z Fiszerem. Mnie wystarczy Skrzynecki. Jaworowa pilnować, Michałowic! Ułani za mną! Wypuszczaj cugle!
Ułani ruszyli z kopyta za księciem ku olszynie.
Odsiecz przybyła za późno. Mohr świeżym pułkiem natarł był na Sokolnickiego i po raz wtóry zmusił go do cofnięcia się ku grobli, mimo zaciętą obronę, mimo gwałtowny ogień Sołtyka, mimo pomoc Riegańskiego, który skupiwszy znów bataljon pierwszego pułku po rannym Małachowskim, chciał rozpaczliwym atakiem dorównać Godebskiemu.
Piechota austrjacka tym razem nietylko zatrzymać się nie dała, lecz nadto tak zajadle runęła w olszynę, że gdyby nie Godebski, który ze swej strony, zebrawszy garść swoich żołnierzy, stanął w asekuracji pod dotykającą olszyny wsią i z poza chat raził bezkarnie nieprzyjaciela celnymi strzałami — Mohr byłby już panem grobli na rzeczce.
Austrjacy znów się zatrzymali w olszynie, jakby czając się, by teraz jednym rzutem kolumny zalać Falenty i Rawkę przejść. Sokolnicki wzmocnił tyraljerów Godebskiego, a sam mocował się z armatami Sołtyka, aby je na groblę przeprowadzić. Armaty atoli, targane wystrzałami, zaryły się w piaszczysty grunt. Sokolnicki piorunował, nawoływał, kanonierzy i przyzwani żołnierze piechoty natężali siły — już armata jedna drgnęła, już miała wyrwać się z uwięzi, kiedy naraz Gilet dostrzegł zamiary Sokolnickiego i wymierzył z działa.
Kule austrjackie jęły omiatać baterję Sołtyka! A biły tak celnie, tak gęsto, że żołnierzom opadły ręce, że pasy i sznury jęły trzaskać, koła pękać, wprzęgnięte konie padać. Sokolnicki jeszcze nie ustępował. Gilet ucichł na chwilę i wymierzył pewniej... granaty rozerwały wieko jaszczyka z nabojami. Huk straszny wstrząsnął powietrzem, zagłuszył wycie armat, chmurą żelaza, złomów drzewa, piasku i żywej drgającej miazgi bluznął na żołnierzy Sokolnickiego, dwie armaty zdemontował, dziesiątek ludzi poszarpał na krwawe strzępy, dziesiątek ubez-władnił kontuzjami, a potykające się wojska osadził w miejscu, oslupił.
Na tę chwilę rozejmu wpadł, jak wicher, Poniatowski z ułanami. Już chciał rozwinąć szwadrony i puścić je na szarżę — lecz zoczywszy w porę, że nieprzyjaciel o krok za sobą ma olszynę, która go osłoni przed natarciem konnicy — spieszył jeden szwadron, a drugiemu nakazał stanąć w odwodzie za Falentami.
Ułani, wzmocniwszy szeregi pułkownika Turno, rozpoczęli rzęsisty ogień. Mohr, postrzegłszy odsiecz, zwolnił poruszenia, aby artylerją osłabić przeciwnika. Gilet ścigał kulami srebrną blachę na czapce księcia. Poniatowski, nie zważając na padające kule — rozprawiał się z Sokol-nickim: krwawy biorąc odeń raport.
Ukazanie się księcia nowym zapałem przejęło żołnierzy. Roman Sołtyk z resztą swych kanonierów dopadł do porzuconych przed chwilą armat i sypać zaczął karta-czami, pragnąc szybkością strzałów nagrodzić ubytek dwóch dział, zdemontowanych eksplozją. Riegański wtórował mu równie gorąco. Jednak strzały polskiej artylerji ginęły śród huku armat Gileta.
Sokolnicki wskazał księciu na szeregi paszcz spiżowych, znaczących swe gardziele błyskami ognia.
— Armat, mości książę, nie mamy! Bez piechoty, bez konnicy dadzą nam radę.
— Trzeba było wcześniej myśleć o zawiadomieniu sztabul 233
— Wysłałem trzech ordynansów!
— Stało się!... Drugi pułk powinien nadciągnąć!... musimy odebrać pozycję!
— Do odebrania nie potrzeba pomocy... tylko do utrzymania się na stanowisku!... Armat!...
— Teorje mi wywodzisz, generale!... Gdzie Godebski!?... Nie widzę go na stanowisku!...
— Zeszedł dopiero co, wypoczywa!
— Po rejteradzie! — odrzekł porywczo Poniatowski.
— Nie — po trzech atakach! — rozległ się tuż za So-kolnickim wzburzony głos Godebskiego.
Książę stropił się, a dostrzegłszy na ramieniu pułkownika białe bandaże, rzekł łagodniej:
— Jesteś ranny, pułkowniku!?
— Dopiero dwa razy!...
Książę chciał coś odpowiedzieć, gdy naraz olszyna za-kolysała się mocniej, bagnety błysnęły w słońcu i mrowie nieprzyjaciół ruszyło znów do ataku, wyginając linję ku Falentom. Ruch ten był tak szybki, tak gwałtowny, tak niespodziewany, ile że nie poprzedzony żadnym sygnałem, żadną pobudką, tak mistrzowski, że polskie oddziały całym frontem ustępować zaczęły ku grobli. Tyszkiewicz chciał ze spieszonymi ułanami zagrodzić drogę — lecz karabinki ułańskie były za krótkie, szeregi za płytkie dla wytrzymania naporu kolumny, a lance stały bezczynne poza lin ją ognia wraz z końmi przy drugim szwadronie...
Austrjacy dotarli do Falent, wyrugowali tyraljerów i jęli gwałtownie sposobić się do ataku na groblę i na Raszyn. Gilet szukał trzeciej pozycji dla swych bateryj.
Poniatowski, porwany prądem cofających się żołnierzy, znalazł się pod armatami Sołtyka wraz z Sokolni-ckim, Godebskim i Turno. Na widok porażki wszystka krew zagrała w księciu. Rozognionym wzrokiem spojrzał na pomieszane szeregi i rzucił Sokolnickiemu rozkaz:
— Pułk Potockiego natychmiast! Pozycja musi być odebraną!
Skrzynecki ruszył z kopyta. Książę zaś, poglądając ku Sokolnickiemu, dodał niedbale:
— Formuj łańcuch! Potocki wam pokaże, jak się zdo 234 bywa stanowisko... Wy mu choć zachowajcie to miejsce, na które was zepchnięto.
Sokolnicki zagryzł do krwi wargi.
— Mości książę... imć pan Potocki nie ma tu nic do pokazywania. Zapóźno się jawi... Olszynę wziąć nie sztuka... ale niech w niej wytrwa! Nieprzyjaciel długością frontu nas musi zgnębić. Nie dziwota — rozwijał go i gotował wówczas już, kiedy myśmy zaczynali się żegnać w7 Raszynie!
Poniatowski zrozumiał przymówkę i odparł gwałtownie:
— Generale, nie czas na przechwałki. Potocki nadciąga! Zobaczycie, jak się atak rozwija! Męstwo bez umiejętności... to tyle ofiar... co tu, na tem polu!... Formuj łańcuch!
Sokolnicki krwią nabiegłemi oczyma powiódł po bladych, namarszczonych twarzach Godebskiego, Małachowskiego i Turno i zawołał chrypliwym głosem.
— Słyszeliście, mości panowie?... Mamy tu lekcję odebrać od imć Potockiego... Do stu piorunów, Godebski!... Turno! Jeszcze i od nas można się czegoś nauczyć!
Godebski w odpowiedzi wyrwał karabin stojącemu najbliżej żołnierzowi.
— Generale, uderzmy!
— Naprzód! — zakomenderował Sokolnicki.
— Naprzód! — wolał na swoje bataljony Turno.
Zanim książę zdołał postrzec, co się dzieje, Sokolnicki z Godebskim rzucili się ku Falentom, pociągając za sobą pluton Świerzyńskiego — za tym plutonem ruszyli żołnierze trzeciego pułku z Turną. Małachowski chciał pójść za ich przykładem, lecz książę zagrodził mu drogę.
— Ani kroku naprzód!
— Mości książę... tamci!
— Stać w miejscu!
Małachowski zwiesił ponuro głowę, poglądając z zawiścią ku Falentom, kędy znów rozpoczęły się krwawe zapasy.
Po dwakroć żołnierze polscy ustawali, nie mogąc złamać linji Wołochów, po dwakroć Austrjacy mieli roztra 235 tować garść zapaleńców, lecz po dwakroć Sokolnicki z Godebskim z karabinami w ręku darli się w największy odmęt bitewny!
Na widok dowódców, idących krok w krok na przedzie, komenderujących nie na tyłach bataljonów, nie uderzeniami bębnów, ale pchnięciami bagnetów, w żołnierzy zapal wstępował coraz silniejszy, coraz tęższy. Każda rana, każdy trup budził w pozostałych przy siłach a życiu większą zaciekłość. Mimo znaczny ubytek w szeregach atak rósł, potężniał — zdawał się być owym potokiem górskim, co im niżej spada, im bardzej się rozpryskuje, im więcej w biegu swym traci wody na spienione bryzgi — tem bije gwałtowniej, tem głębsze żłobi brózdy.
Wukassowicz, który był stał w Falentach, zaczął ustępować. Lecz w tem cofaniu się jego było coś ze skradania się, z czajenia, z chęci znalezienia rozpędu. Wukassowicz cofał się nie dla tego, żeby istotnie już nie mógł powstrzymać naporu Sokolnickiego, ale by go na szerszy przestwór zwabić i tam jednym zamachem ściśniętej kolumny zdławić.
Sokolnicki postrzegł zasadzkę i skinął na pułkownika Turno. Ten zebrał gromadkę żołnierzy i skoczył z nią do baterji Romana Sołtyka. Sołtyk w lot pochwycił plan Sokolnickiego.
Trzydziestu ludzi zacisnęło kiście rąk na kołach armaty, naprężyło muskuły i jęło toczyć działo ku miejscu słabnącej bitwy.
Kiedy Wukassowicz, podsunąwszy się do olszyny — zmienił komendę i całym pułkiem uderzyć miał na Sokolnickiego, armata, ukryta za szeregami trzeciego pułku, pochyliła swą paszczę ku ziemi. A gdy Wukassowicz dał sygnał do pochylenia bagnetów, żołnierze Sokolnickiego rozwarli szeregi dla przepuszczenia smugi ognia i żelaza...
Wołosi stanęli spiorunowani. Za drugim strzałem złamali szeregi, za trzecim poszli w rozsypkę, ścigani przez śmiertelne zmioty działa.
Sokolnicki póty czekał, póki armata sięgała, póki zło 236 my żelaza nie zaczęły rekoszetować po ciałach poległych a rannym skracać konanie, a potem zawołał na swoich.
Bitwa przeniosła się do olszyny; znów Wołochom błysnęła chwila zwycięstwa, i znów ustępować musieli dalej z krwią ociekającej murawy zagajnika ku kolumnom Givalarda.
Pod olszyną raz jeszcze łopotał szarpany kulami sztandar ósmego pułku.
Poniatowski, który był śledził przebieg bitwy a gotował na tyłach osłonę z bataljonu Małachowskiego I ze spieszonych ułanów — spadł, jak wichura, między wypoczywających w olszynie bohaterów.
— Sokolnicki Godebskil Turno! Dzielnie! Niech żyje pierwszy bataljon ósmego pułku!
Godebski uśmiechnął ’ się smutnie — za Świerzyńskim stało już tylko sześciu.
Uziębło leżał ranny pod drzewem.
— Okryliście się sławą! — mówił Poniatowski. — Dokonaliście niemożliwości!...
Sokolnicki potrząsnął głową.
— Mości książę, tylko przekonaliśmy cię, że potrafimy zdobywać!...
— Zgoda! No, a ja pokażę wam teraz, iż tu utrzymać się można...
— Ani myśli! Zaczynają ogień! Grają do ataku!
— Nic, generale! Staś Potocki jest!
— Więc ja ustępuję!
— Rzetelnie zapracowałeś na spocznienie! Pozwól jemu teraz! Małachowski do mnie!
Sokolnicki z Godebskim i Tumą zeszli z pozycji, zbierając po drodze rannych.
W olszynie stanął bataljon pierwszego pułku Małachowskiego, a za nim mocne rozwinął linje pułk drugi. Sołtyk przeciągnął swoje armaty ku Biegańskiemu i znów zaczęła się ponura rozmowa bateryj.
Równocześnie Mohr, który dotąd całą uwagę miał skupioną na Falentach — zmienił plan i, nakazawszy Gile-towi ostrzeliwanie olszyny, — posuwał kolumny piechoty tak, że te, nie zaczepiając przedniej straży polskiej, ujmo 237 wały ją. z boków między siebie i groziły wdarciem się poza koryto Rawki. Kolumny szły. Książę Józef sformował tyraljerów i przerzucił ich na drugą stronę rzeczki, aby zapobiec oskrzydleniu, a sam czekał.
Zabielski tymczasem, który był pozostał przy generale Fiszerze, nie wiedział, co mu czynić należy. Po ruszeniu księcia pod Falenty chciałby zejść z konia i wrócić do swego plutonu na linję bojową, lecz Fiszer skinął nań, aby mu trzymał papiery. Pan Tadeusz ledwie mógł dosie-dzieć na koniu, nie pojmując dziwnej obojętności ani flegmy naczelnika sztabu, który zdawał się teraz uwagi nie zwracać ani na huk armat, ani na dobywające się zewsząd odezwy pobudek. Pochylony na kulbace, kreślił na polowej mapie niezrozumiałe znaki i słuchał obojętnie Rautenstraucha, który przez lunetę śledził przebieg bitwy, a równocześnie rozmawiał z Hebdowskim, badającym okolicę i pilnującym ruchu wojsk austrjackich. Od czasu do czasu Fiszer obracał się na siodle i poglądał niespokojnie ku Warszawie, bądź dzielił się uwagami z Rauten-strauchem. Kiedy Poniatowski dosięgną! Falent, a Wołosi opanowali Falenty — Rautenstrauch nie mógł opanować wzruszenia.
— Generale... nasi cofają się!.. Książę w niebezpieczeństwie.
Fiszer wzruszył ramionami i wskazał na tarzające się w pobliżu granaty.
— Tu za chwilę będzie gorzej!
— Nadciąga drugi pułk! — zawiadomił w tej chwili Hebdowski.
— Nie zdąży! — gorączkował się Rautenstrauch. — Austrjacy ruszają... Nowe pułki piechoty zajmują stanowiska!... Potocki nie zdąży!... Księcia trzeba ratować!
— Sokolnicki wystarczy.
— Atak!... Znów atak!... szaleństwo!... Nasi rzucają się!... Zwarli się!... Sołtyk!... Widzę Godebskiego!... Olszyna!... Sztandar nasz znów... w olszynie!...
— Widzisz! — mruknął Fiszer. — Nie w tem rzecz. Weź, generale, na oko tyły nieprzyjacielskie... Czy oni nie maskują ruchów?... No... jakże? 238
— Pozwól, generale... Masz słuszność!... Czworobok piechoty zwraca się ku Michałowicom!
Fiszer spojrzał ku Zabielskiemu.
— Ruszaj do genrała Poletnza!... Zawieź mu ten oto rozkaz!
Pan Tadeusz odebrał papiery z rąk szefa sztabu i przyłożywszy rękę do kaszkietu, chciał był zapytać, w której stronie ma szukać generała saskiego, gdy wtem koń Zabielskiego uderzony złomem granatu, zachwiał się i padł na miejscu. Pan Tadeusz szczęśliwie zdołał zeskoczyć.
— Na piechotę będzie mi wygodniej!... Generał Polentz stoi za lasem... masz bliżej na przełaj!
Zabielski bez namysłu jął biec we wskazanym kierunku. Droga atoli była ciężką do przebycia. Granaty Gileta padały coraz gęściej i coraz zajadlej wdzierały się w gąszcz leśny, jakby chcąc odciąć straż przednią od rezerw polskich. Zabielski co chwila musiał padać na ziemię i wyczekiwać, póki granat nie pęknie, póki rozerwane jego części nie zaryją się ubezwładnione rekoszetami. Lecz rozkaz Fiszera, a bardziej świadomość śmiertelnej walki, której odgłosem huczała ziemia — budziła w panu Tadeuszu nowe siły, do pośpiechu naglił.
Zabielski biegł, padał i znów zrywał się, znów wytężał wzrok, utkwiony w zrąb lasu, poza którym miał zna-lezć Polentza. W lesie zatrzymał się dla zaczerpnięcia powietrza, dla chwilowego wypoczynku. Rozpalone czoło przyłożył do pnia sosnowego i tak dyszał, nie zważając ani na trzask łamanych gałęzi, ani na kule, harcujące po fesie a skaczące i tarzające się po murawie, ani na jęki, rozlegające się w dartem ołowiem poszyciu. Jedyną myślą pana Tadeusza, jedynem strasznem pytaniem, łomoczą-cem w każdem uderzeniu pulsu, było — czy dojdzie, czy rozkaz doręczy, czy Polentz zdąży na czas.
Zabielski odetchnął głębiej, zdarł z siebie ładownicę, która mu ciążyła, i powlókł się dalej. Siły atoli zaczęły go opuszczać — ból suchy, drętwy w lewem ramieniu przypomniał mu dopiero rozżartą twarz Austrjaka, który mu, gdy szedł ze Świerzyńskim, zadał uderzeniem kolbą. Pan Tadeusz jeszcze pasował się z samym sobą, nie 239 chcąc ani poddawać się wyczerpaniu, ani go nawet przyznać. Jeszcze szedł czas pewien, jeszcze wmawiał w siebie, że jeno wola w nim osłabła — aż w końcu upadł pod krzakiem bezwładny.
Kiedy obudzony z odrętwienia błyskiem rozkazu, który znów mu w uszach zadźwięczał, podniósł głowę — zobaczył przed sobą młodszego podoficera w austrjackim mundurze.
Zabielski oczy przetarł i spojrzał ze zdumieniem na stojącego przed nim. Podoficer uśmiechnął się przyjaźnie i rzekł łamaną polszczyzną.
— Panie Zabielski! Panie von Zabielski!... Pan tutaj!... Co panu jest?!... Może wódki!... Niech się pan napije!...
Zabielski przyłożył machinalnie usta do flaszki.
— A co?! Lepiej panu!? Wszystkiego się spodziewałem, ale żeby pana tu znaleźć!...
Pan Tadeusz otrząsnął się, a nie mogąc poznać stojącego przed nim żołnierza — zapytał niespokojnie:
— Coś ty za jeden? Nie znam cię!... Nie wiem!
— Pan nie wie!?... Przecież jestem Franc... dawny ordy-nans pułkownika von Wassenfelda!
— I ty tutaj!...
— I nietylko ja, ale cały nasz pułk jest!.. Byliśmy w brygadzie generała Bronowackyego, a teraz nas przenieśli do Civalarda... nasz pułkownik pewno generałem zostanie!... Ale co pan, panie von Zabielski!... Pan ma mundur!... Myślałem, że to ranny żołnierz!...
— Hm!... Tak!... Zapewne!
— Mnie wszystko jedno!... Niech pan tylko stąd uchodzi, bo tu może być bitwa!
Na potwierdzenie tego ostrzeżenia las zabrzmiał silniejszym odzewem armatnim.
— Bitwa... tak bitwa! — powtórzył pan Tadeusz, daremnie starając się skupić myśli. — Jest bitwa... jest?!...
— Niedługo będzie koniec! — zakonkludował obojętnie Franc. — Jeszcze się trzymają, lecz nasi ich zgniotą — niosę właśnie rozkaz!
— Rozkaz mówisz?!... Pomóż mi powstać!.. Tak!... 240 w którą stronę?... Tutaj!... Dziękuję ci!... Jakżeś się tu dostał?!...
— Ha, panie... przyczołgałem się prawie!... Cha-cha! A wie pan jak się to stało, żem pana poznał?... Oto chciałem z pana ściągać ten mundur!... Rozumie pan — w moim mogą mnie poznać!... Ale nic!... O, tam leży jakiś ranny!... Muszę biedakowi zrobić przykrość!
Franc podbiegł do leżącego nieopodal rannego żołnierza i zaczął pośpiesznie obdzierać go z uniformu i zrzuciwszy swój austrjacki, ubierać się weń.
Pan Tadeusz spoglądał ze zdumieniem na tę scenę, nie rozumiejąc jej znaczenia.
Franc szybko załatwił się z odzieżą rannego, nie zwracając nawet uwagi na pogróżki tego ostatniego i przekleństwa, a kiedy zaciągnął pas, raz jeszcze zbliżył się do Zabielskiego.
— A co, panie burmistrzu, wyglądam jak polski piechur!... Cha-cha!... Żebym tak stanął pod tyraljerami... to rodzony brat wziąłby mnie na cel!... Idę już!... Niech pan także nie bałamuci! Ogień się posuwa!... Ale... czy też pan nie wie, gdzie stoi generał Polentz ze swoją brygadą?
— Polentz? Polentz? — powtarzał ze zdumieniem Za-bielski.
— Właśnie!... Saski generał!... Adjutant mówił w tej stronie!... A tu żywego ducha!
— Więc ty do Polentza idziesz?! Do Polentza?...
— Niby tak! — odparł podoficer, spoglądając podejrzliwie na pana Tadeusza.
Zabielski zawahał się.
— Do Polentza?!... Hm!... To idziemy razem!
Franc poruszył się niespokojnie.
— I pan, panie von Zabielski?!... — zagadnął przeciągle.
— Głupiś — odrzekł spokojnie pan Tadeusz. — Daj mi ramię, niech się na tobie wesprę!... Ruszajmy!... Ja też muszę! Byle prędzej!...
— I mnie pilno!... Ale nie moja wina, tylko naszego adjutanta... Niepotrzebnie drogi nadłożyłem!... Niech tam!...
Franc ujął pod rękę Zabielskiego i zawrócił z nim razem w głąb lasu.
Pan Tadeusz zwolna odzyskiwał siły i coraz zimniej zastanawiał się nad tem niezwykłem spotkaniem; nadto ten żołnierz z pułku von Wassenfelda przypominał mu żywo Ostrów... Po dwakroć chciał Zabielski zagadnąć Franca o nowiny... po dwakroć powstrzymywał się, dręczony obawą. Podoficer atoli nawiązał rozmowę.
— No... no, ale co pana burmistrza tu bym się był nigdy nie spodziewał!
— A cóż wasz pułkownik!?
— Ba!... Mało to dziś roboty!... Mieli ruszyć w tę stronę!... Tu już jakoś mniej pukają!... Wytchnijmy!
— Dawno wyciągnęliście z Ostrowa?
— Już bodaj ze dwa tygodnie!... Dywizja zbierała się w Iłży!!... A pan, panie burmistrzu, przepadł, jak ka mień w wodę!... Pułkownik codzień mnie posyłał dowiadywać się, czy pan nie powrócił!... Aż potem, jak się roz-szedł słuch, że pan za granicę wyjechał — zaprzestał!
— Co za słuch?...
— At, ja tam nie wiele wiem! Tak powiadali!... Burmistrz podobno nowy!... Z Lublina przyjechał!...
— Taak! A u mnie w domu?... Nie wiesz?...
— Pewrnie, że wiem, bom na wartę chodził.
— Na jaką wartę?
— To pan nic nie wie?... Zwyczajnie, jak napletli, że pan uciekł... więc zjechała jakaś komisja, dom zrewidowała, panią burmistrzową pod straż wzięła.
Panu Tadeuszowi w oczach pociemniało.
— Pod straż?... Ją... A teraz?... Gdzież jest?
— Nie wiem... Jak myśmy wyciągali, to jeszcze była, bo pamiętam, pułkownik prosił za nią nowego burmistrza. Odwach zajął trzeci bataljon woltyżerów.
Złowieszcze przeczucie szarpnęło Zabielskim. Franc nie zwracał na to uwagi i prawił dalej, rozglądając się bacznie dookoła:
— Et! Stać się jej nic nie stało! Ktoby tam taką gładką niewiastę chciał skrzywdzić! Ba! Toć ten nowy bur 242 mistrz tak na nią poglądał, jakby razem z urzędem chciał i żonę pańską odziedziczyć.
— Milcz!
Franc stropił się.
— Kiedy pan nie chce — mnie nic do tego! Jeno pośpieszajmy!... Możeby pan sam doszedł — mnie pilno!... Odgłos znów tu idzie — gotówem wpaść gdzie na front!... Więc pan powiada, generał Polentz tu stoi?
Pan Tadeusz otrząsnął się i rzucił ostro:
— A tobie na co generał Polentz?
Franc zmrużył filuternie oko.
— Na cóżby?... W odwiedziny idę do niego.
Zabielski nachmurzył się.
— Odpowiadaj bez kpin!
— Więc... czegóż pan pyta?... Albo mnie generał kum, czy swat?... Kazali, ot idę!
— Z czem?
— Nie moja rzecz, ani nie pańska!
Zabielski schwycił podoficera za rękę.
— Muszę wiedzieć!
— Go pana?... Skąd?... Służba!
— Nie puszczę cię inaczej!... Rozumiesz!
Franz roześmiał się sucho.
— Panie von Zabielski, niech pan się zastanowi!... Rozkaz!... Żebym pana nie znał... tobym...
Zabielski rzucił się na podoficera i chwycił go za gardło.
— Właśnie, że mnie nie znasz jeszcze!
Franc targnął się gwałtownie i uderzeniem pięści powalił pana Tadeusza na ziemię.
— Masz teraz dosyć! No i bądź kontent, że ci łba nie rozbiłem, choć powinienem to zrobić... Ale poczekaj, panie von Zabielski!... Za moje dobro! Zaraz zrobimy rachunek... Ciekawy jesteś?... Powiem ci... A potem poproszę, żebyś zachował tajemnicę... Hm!... Wiele ci z niej nie przyjdzie, lecz będziesz wiedział!
Franc zaśmiał się sucho i cisnął kolanami obezwładnionego pana Tadeusza, jął krępować mu ręce i nogi.
— A miałem dobre przeczucie... Jak cię zobaczyłem pod krzakiem, to myślałem sobie: niech zdycha!... Żal mi 10* 243 się zrobiło i doczekałem się ciekawości! Stękasz? Nic!... Uwinę się prędko! Widzisz, miałem cię za dobrego człowieka, a tyś mnie chciał zadławić!... Ale bądź spokojny — nie jestem mściwy... Przeciwnie... Powiem ci dobrowolnie... Leżysz teraz, jak baran... Słuchaj panie von Zabielski... Wiesz, z czem idę do generała Polentza?... Jak ci się zdaje?... Z rozkazem, kochanku... żeby się ruszył i wam, Polaczkom, niespodziankę wyprawił!... Rozumiesz!... Rzucasz się!... Teraz, kiedy wiesz, trzeba żebyś nie mógł powtórzyć. Mógłbym cię zabić — ale nie mam serca... idzie tylko o tajemnicę.
Franc obwinął sobie lewą rękę kawałem szmaty i pochylił się nad Zabielskim. Pan Tadeusz w pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, co z nim Franc uczynić zamierza. Wątpliwości były krótkie. Podoficer uchwycił go prawą ręką za szczękę i jął mu ją roztwierać.
— Tylko języczek, panie Zabielski... Tylko języczek!
Pan Tadeusz bronił się rozpaczliwie. Tarzał się, wykręcał głowę, zaciskał szczęki, a równocześnie czuł, że traci zwolna siły. Podoficer zaparł się kolanami o piersi Zabielskiego i wpił palce w ścięgna szczęk.
— No, spokojnie!... Bez korowodów! Twoja tajemnica, a mój język!...
Franc już był wtłoczył pięść w usta pana Tadeusza, już miał schwycić za język, już gotował się, aby szarpnąć zań — gdy wtem rozległ się za jego plecami ostry głos:
— Co wy tu robicie do czarta?... Bijatyka teraz?... Precz, bo cię rozpłatam!...
Podoficer odskoczył od Zabielskiego — przed nim stał porucznik w bogatym karmazynowym mundurze.
— Z pod czyjej komendy?! — zapytał znów porucznik — lecz Franc w odpowiedzi uderzeniem pięści powalił go na ziemię i rzucił się w gąszcz leśny.
Porucznik zerwał się z ziemi i chciał gonić śmiałka, lecz Franc znikł już za krzakami. Porucznik odsapnął, zaklął zcicha, a posłyszawszy stękanie Zabielskiego — pochylił się nad nim i rozciął krępujące go rzemienie.
— Coś za jeden?! Z jakiego jesteś pułku!... Znasz tego łotra, który uciekł? 244
Zabielski skinął twierdząco głową.
— Wstawaj, pójdziesz ze mną do najbliższego posterunku!... Tamtemu płazem nie puszczę.
Pan Tadeusz podniósł się z wysiłkiem, a spojrzawszy na porucznika, wyjąkał z wysiłkiem:
— Porucznik... Skrzynecki!...
Porucznik zakrzyknął z podziwienia.
— Waćpan... waćpan tutaj znów?
Pan Tadeusz opowiedział pokrótce swoją przygodę. Skrzynecki załamał ręce.
— Waszmości chyba się zdaje!?... Do generała Polentza goniec od Austrjaków!... Nie może być!... Włóczęga jakiś, niespełna rozumu! Dezerter!
— Znalem go!... Był w pułku!... W moich oczach się przebierał!
— Do licha!... Głowę tracę!... Konia mi ubili jak wracałem z ordynansu do drugiego pułku! Co tu robić!... Gdyby Sasi zdradzili!... Klęska, pogrom!... Strach pomyśleć!...
— Trzeba śpieszyć z rozkazem do generała!
— Na co?! Ten nicpoń... dotrze prędzej! Polentz stoi tuż za lasem! Jeżeli zdrada jest uplanowaną — przepadło wszystko! Kawalerji trzeba! Na Boga, ruszajmy stąd!
— Ledwie nogami włóczę!
— Zostać tu nie możesz!... Naprzód! W głowie mi się mąci, co począć! Na wszystko za późno! Żeś temu łotrowi kuli nie wpakował pod łopatkę!... Naprzód!
Skrzynecki, podpierając Zabielskiego, zawrócił w bok od pozycji saskiego korpusu. Na szczęście po ujściu kilku staj las zaczął rzednąć. Unoszące się kłęby dymów armatnich i coraz mocniejsze odgłosy wskazywały, że plac boju musi być niedaleko. Na skraju lasu Skrzynecki z Zabielskim spotkali wóz ambulansowy. Porucznik bez namysłu dopadł do niego i nie bacząc na protesty idącego przy wozie chirurga, kilku cięciami pałasza poprzecinał powrozy uprzęży.
— Mości adjutancie! Gwałtu się dopuszczasz!
Skrzynecki w odpowiedzi wskoczył na najbliższego konia i zakrzyknął na pana Tadeusza, aby na drugiego siadał. Chirurg groził, zwoływał wlokącą się za wozem 245 służbę na pomoc, lecz Skrzynecki puścił konia, Zabielski poszedł za jego przykładem.
Kiedy już oddalili się od ambulansu, porucznik zwolnił.
— Musimy pod Raszyn!
— Nie dojadę!...
— Zmagaj się waćpan!... Możesz być potrzebnym!... Sam nie wiem co czynić!... Nigdzie wojska! Wszystko musiało ruszyć... a tu na tyłach zdrada!...
— Poruczniku... lepiejby mu zawieźć ordynans generała Fiszera!
— Toć mu go zawieziemy!... Byle choć dwie kampanje piechoty!
— Może... ja zawrócę do sztabu z wiadomością!...
— Niema czasu!... Rwijmy!
— Lędźwie mi mdleją!...
— Czekaj!... Chodź na moje siodło! Siadaj za mną i trzymaj się!... Niepodobna!... Przecież napotkamy kogo!
Pan Tadeusz przysiadł się na koniu porucznika. Skrzynecki spiął go ostrogami i pomknął w stronę traktu, prowadzącego do Warszawy. Już prawie pod samą karczmą raszyńską, która teraz z głównej kwatery przeistoczyła się w szpital połowy — dostrzegł porucznik oddział strzelców konnych, zwolna posuwający się drogą. Skrzynecki bez namysłu zawrócił ku niemu.
— Kto dowodzi?! — zakrzyknął zdaleka porucznik.
— Cha! cha!... Witam was, panie adjutancie! — rozległ się wdzięczny głos kobiecy.
— A toć zaczynasz podwójną służbę! — przytwierdził drugi głos.
Skrzvnecki zaczerwienił się i zawołał po raz wtóry:
— Kto dowodzi?
— jutpitan (^rabski, do usług!
— Ile koni?
— Pół szwadronu!
Kapitan Grabski ściągnął konia i rzekł niechętnie:
— Pomyliłeś się panie, adjutancie!... — My tu jesteśmy poza... wszelkimi rozkazami! — a zniżając głos, dodał:
— Bacz, kto tu jest z nami! Kurdwanówna! 246
Adjutant chciał odpowiedzieć, gdy na czoło oddziału wyjechała wiotka postać pięknego dziewczęcia w mundurze strzeleckim. Porucznik pokraśniał.
— Witam waćpana!... Jakże bitwa?
— Nie wiem nic!... Następują!... Lecz nie w tem rzecz... Kapitanie... ruszaj za mną!
— Grabski skrzywił się.
— Gdybym mógł, nie dałbym sobie tego dwa razy powtarzać!... Rozkaz księcia ministra!
— Na miły Bóg! — gorączkował się Skrzynecki. — Toć panna Kurdwanówna może z małą eskortą wracać... Daj mi bodaj dwa plutony!
— Nie po tom tu przybyła, żeby rej terować! — wtrąciła dumnie dziewczyna.
— Słyszysz, panie adjutancie? — dodał niechętnie Grabski.
— Tym pół szwadronem ja dowodzę!
— Naturalnie! — przytwierdził kapitan, uśmiechając się pod wąsem.
— Ależ tu każdy żołnierz znaczy!
— Snać niewiele; — odcięła się Kurdwanówna. — Jeżeli adjutanci księcia harcują po polach za ambulansami!
— Ale przynajmniej swoją osobą nie ubezwładniają oddziałów, nie niewolą do bezczynności tych, coby gdzieindziej walczyć mogli.
Kurdwanówna rozwarła nerwowo chrapki.
— Mości Skrzynecki, dowiedzże się, że tu dla patrzenia nie przybyłam!
— To źle — uciął sucho porucznik — rozsądniej byłoby na tyły się usunąć... a mnie oddział odstąpić.
Twarzyczka Kurdwanówny oblała się ponsem, z ócz jej skry gniewu trysnęły.
— Waćpanowej dworskości aż mi się dziwić przychodzi!
— Kiedy indziej odpowiem!... — Teraz chwili niema do stracenia! Panie kapitanie... wzywam po raz ostatni!...
— Bardzo żałuję — odrzekł oschle Grabski. — Nie mocen jestem cię usłuchać!
Skrzynecki targnął się na siodle i zdarł konia. 247
— Pamiętajże waćpan... jeżeli klęska wypadnie... jeżeli książę-minister padnie ofiarą — będziesz odpowiadał, boś odmówił!... Czołem!...
Adjutant nawrócił konia i oglądał się był, czy innego nie dojrzy oddziału, gdy wtem Kurdwanówna wypuściła konia wprost ku niemu i zakrzyknęła stłumionym głosem:
— Gdzie książę?
— W ogniu!
— Więc ten oddział?
— Potrzebny mi jest dla przeszkodzenia zdradzie!...
— Mości Grabski... ruszajmy!
Kapitan zdumiał się tej nagłej decyzji. — Dokąd?... Ani mowy!
Kurdwanówna spojrzała ku Skrzyneckiemu i rzuciła z impetem:
— Prowadź waszmość!... Inaczej znać cię nie będę! — a potem zwracając się ku żołnierzom, zawołała z fantazja
— Strzelcy za mną!
Skrzynecki spiął konia. — Kurdwanówna pomknęła tuż za nim. Grabski chciał protestować, chciał tłumaczyć, lecz nie było czasu — zaklął więc tylko zcicha i skinął na żołnierzy.
Porucznik cisnął konia, krwawił ostrogami, ostatek sił z niego dobywając. Ambulansowy mierzynek, objuczony ciężarem dwóch ludzi, ugiął się i parł — nieomal brzuchem dotykając ziemi. Kurdwanówna galopowała tuż obok Skrzyneckiego i Zabielskiego. Przez czas pewien słychać było tylko gwałtowne sapanie ustających koni. Porucznik zerknął raz i drugi ku pięknej twarzyczce Strzelca konnego i rzekł gorzko:
— Takiego dopiero potrzebaż było zaklęcia!
— Kapitan miał rozkazy!
— Mogłaś waćpanna suponować, że bez istotnej potrzeby...
— Należało odrazu rzecz wyłożyć!
— Ani na to czasu, ani serca nie stało... przyjęto mnie jak intruzal 248
— Nadtoś obcesowy! Gdzie książę?
— Pod Falentami!
— A myż w inną stronę dążymy!
— Tam tylko, skąd nam grozi niebezpieczeństwo!... Waćpanna musi usunąć się w środek szwadronu!
— Nie turbuj się, mości poruczniku!... Byle prędzej!
— Do księcia!... — mruknął ponuro Skrzynecki.
Kurdwanówna spojrzała znów na porucznika.
— Ani słowa więcej... bo wiesz...
Porucznik westchnął i smutnie zapatrzył się w dal. Głos pana Tadeusza przywiódł go do opamiętania.
— Najeżdżamy na Polentza!
Skr2ynecki jednym rzutem oka objął sytuację. Osadził konia, a kiedy półszwadron Grabskiego z nim się zrównał — ozwał się stanowczo:
— Mości kapitanie, na honor oficerski zaklinam cię, abyś pozwolił mi działać... minuty niema do stracenia!
— Do kroćset, panie adjutancie... juści radź... kiedyś mi tu piwa nawarzył!
— Imć Zabielski — przysiądź się na konia imć panny Kurdwanówny!
— Ani myśli! — gniewała się panna Kurdwanówna, pyrchając i miażdżąc porucznika błyskawicami swych pięknych ocząt. Skrzynecki był nieubłagany.
— Słuchać, rozkaz!... Pół plutonu pierwszego z wachmistrzem w asekuracji! W środek wolontarza i na tył!... Baczność! Wypuszczaj cugli! Za mną!
Zanim Kurdwanówna zdobyła się na energiczniejszy opór,, pan Tadeusz już siedział za nią na siodle, a karni strzelcy otaczali ją ze wszech stron.
— Waćpan... waćpan jesteś grubjanin! — wybuchnę-ła panna Helena.
Głos jej zagłuszyły dźwięki trąbki. Półszwadron wyciągnął się czwórkami i runął, jak wichura, w sam środek saskiej kolumny.
Kolumna saska właśnie była się zbierała i szykowała do marszu, tworząc zwarty a zamknięty w sobie czworobok. Dwa bataljony piechoty z bronią do nogi stanowiły silną obronę flanków — dwanaście armat z mocną obsłu 249 gą były jądrem korpusu, za armatami trzeci bataljon rezerwowy, a za nim jeszcze szwadron huzarów w odwodzie.
Generał Polentz ostatnie właśnie wydawał rozkazy, stojąc pośrodku swego sztabu a ze zmarszczonem czołem rozpatrując trzymane w ręku papiery. Troska jakaś, czy wahanie, biła z twarzy generała. Od czasu do czasu Polentz zwracał się do pułkownika artylerji i zamieniał z nim urywane zdania. W końcu zniecierpliwienie jakieś dokuczyło Polentzowi, bo ozwał się gniewnie:
— Bronowacky oszalał! Takiego trutnia przysyłać — licho wie teraz! Rekonesans nie wrócił!?
— Nie, generale!
— Tu można w matnię wpaść!
— Sądziłbym! — rzekł szeptem pułkownik — że moglibyśmy ruszyć.
— Dokąd? Manewr na tyłach! Gotów nas zaplątać! W razie nieszczęścia nawet w Dreźnie nas się wyprą! Cymbał! Zobaczymy! Jeżeli rekonesans nie przywiezie nam pewnych wiadomości... to cóż... pójdziemy przeciw! Fiszer dwa razy wzywał... lada chwila przyśle nam adju-tanta!
— Jadą! Jadą! — rozległy się stłumione głosy pośród sztabu. Polentz odetchnął.
— Przecież się czegoś dowiemy! Prędzej!... Prędzej!
Pułkownik artylerji ruszył naprzeciw nadjeżdżających huzarów.
Rekonesans przyprowadził ze sobą żołnierza w mundurze wojsk Księstwa Warszawskiego. Polentz nie posiadał się z gniewu.
— Cóż nam z tego piechura! Gdzie porucznik, prowadzący rekonesans? Wołać go do mnie!
Młody oficer huzarów stanął przed generałem.
— Straciłeś pan zmysły?
Oficer w odpowiedzi podał generałowi papier.
Polentz rozwinął pośpiesznie, rzucił okiem i bąknął pod nosem.
— No... no, przecież... nareszcie... Dobrze... — dobrze! Wracaj pan do szwadronu! — zaczem, zwracając się do 250 pułkownika artylerji, dodał: Sygnały natychmiast! Mohr umie się brać do rzeczy! Ale... powiedz pan... w razie czego wszyscy oficerowie otrzymają, awans o dwa stopnie i żołd podwójny za cały rok!... Tylko skupić uwagę... drgnieniem powiek nie możemy się zdradzić. Przy mijaniu oddziałów zachować zimną krew, pozdrawiać je sztandarami, dopiero kiedy staniemy na pozycji... ruch gwałtowny — na dwa fronty uderzymy! Armaty odprzodkować, jak mówiłem...
Pułkownik kiwnął konfidencjonalnie głową.
— Więc w każdym razie ruszamy natychmiast?!
— Powoli można!... Sztab niech będzie przy mnie!... Gwałtowne ruchy zwrócą uwagę!... Ten Fiszer wie, jak trawa rośnie. Niespodzianka musi być zupełną — inaczej być nią przestanie!...
Pułkownik chciał był powtórzyć adjutantom rozkazy generała i dobierał jeszcze w myśli półsłówek — kiedy z lewego skrzydła dano znak o zbliżaniu się oddziału strzelców polskich.
Polentz zaklął, lecz dostrzegłszy zdaleka karmazynowy mundur adjutanta, uśmiechnął się do siebie i polecił przepuścić oddział — do pułkownika zaś szepnął:
— Ręczę, że gwałtowny ordynans, bo mu dla pewności eskortę przydzielono! W porę przybywa... natychmiast spełnimy rozkazy... za godzinę powinno być po bitwie!
Na dany znak bataljon piechoty rozstąpił się przed nadjeżdżającym pół szwadronem pierwszego pułku. Strzelcy, jak burza, minęli szeregi piechoty, wdarli się pomiędzy armaty, a prowadzeni przez Skrzyneckiego, stanęli przed Polentzem.
— Generał już wyciągnął rękę do kapelusza, aby odpowiedzieć na oczekiwany ukłon wrojskowy, lecz Skrzynecki zakomenderował ostro:
— Formuj dwójki! Za mną! Marsz!...
Zaczem nawrócił konia i zatoczył nim tak, że jadący za nim strzelcy opasali cały sztab saski.
— Stój!... Odwróć front do środka!... Baczność!... Cel!...
Strzelcy podnieśli karabinki do oka. Kapitan Grabski nie posiadał się z alteracji. 251
— Mości poruczniku!... Co czynisz!?
— Dowiesz się natychmiast!... Rozkaz!
Lecz bardziej od Grabskiego zmięszali się oficerowie sascy, zobaczywszy przed sobą lufy karabinków. Polentz zbladł.
— Panie adjutancie! — huknął ostro. — Jesteś chyba pijanym — chcesz, abym cię na szablach kazał roznieść!?
Skrzynecki podniósł trzymany pistolet na wysokość ramienia.
— Ale najpierw pan, generale, zginiesz!...
— Co to ma znaczyć!? Grozisz mi!... Panowie słyszycie!
Oficerowie sascy dobyli szabel.
— Jeszcze jeden ruch, a żaden z was żywym nie ujdzie!...
— Proszę się wytłumaczyć!... Redutę pan tu robisz, do licha!...
— Nie, generale!... Wiozę ci tylko ordynansa odi naczelnika sztabu!... Mości Zabielski, proszę!
— To gwałt! — przemoc! — huzarzy do nas! — burzyli się oficerowie.
— Po raz ostatni uprzedzam — uciął zimno porucznik — że jeden wyraz odgradza panów od śmierci! Baczność!...
Pan Tadeusz zsunął się z konia i podał Polentzowi rozkaz Fiszera. Generałowi ręce tak drżały, iż nie mógł go odczytać — oddał go więc pułkownikowi. Pułkownik rzucił okiem i wzruszył pogardliwie ramionami.
— Wezwanie, abyśmy zajęli pozycję na drodze za Raszynem!
Polentz spojrzał pytającym wzrokiem na Skrzyneckiego.
— Zapytuję więc, czy masz zamiar, panie generale, wypełnić rozkaz.
Polentz zębami zgrzytnął.
— Pan jesteś nie przy zdrowych zmysłach!... Pan dopuszczasz się gwałtu! Pan będziesz... rozstrzelanym!... Ja tego płazem nie puszczę!...
— Być może!... Ale tymczasem... proszę o odpowiedź!...
Generał saski oburzył się. 252
— Pan śmiesz pytać!?... Dosyć tego — precz stąd!
— Baczność! — huknął znów Skrzynecki, a potem dodał spokojnie: — Zechciej, panie generale, wydać rozkazy —. obecny tu kapitan Grabski powtórzy rozkazy twoim żołnierzom — ja zaś mam obowiązek pełnić i nadal służbę pańskiej gwardji przybocznej!...
— Będziesz wisiał! — syknął przez zęby Polentz.
— Ale... dopiero jutro — dziś z pierwszej sposobności skorzystam, aby pana kulą poczęstować!
— Sąd połowy! — pienił się generał. — Panowie jesteście świadkami! Gwałt — podstęp!
— Tylko obawa zdrady!
— Jesteś pijany! Ważysz się mnie, generałowi jego królewskiej mości?!...
— W tem sęk właśnie, że miast królewskiej, chciałeś sobie, panie generale, wybrać mość cesarską!... Krótko mówiąc, jesteś w tajnej korespondencji z nieprzyjacielem!
— Pamiętaj sobie, że jutro zdasz mi porachunek!...
Skrzynecki w odpowiedzi skinął na stojącego w pobliżu wachmistrza szefa. Polentz zwrócił się był tymczasem do pułkownika i wściekłym wodząc wzrokiem po otaczających go strzelcach, wydawał mu ciche rozkazy.
W oddali rozległ się chrzęst zbliżającego się truchtem szwadronu strzelców, snać zaalarmowanego przez któregoś z oficerów. Lada chwila miała paść ostatnia iskra. Sztab saski oglądał się, cisnął głownie pałaszy i jakby szukał i mierzył najbliższych przeciwników.
Generał saski po naradzie z pułkownikiem, zwrócił się znów do Skrzyneckiego — chłodniejszy, pewniejszy siebie — gdy naraz stało się to, czego zadufany Polentz nawet w razie stawienia go przed radą wojenną Księstwa spodziewać się nie mógł. Oto wachmistrz szef, zebrawszy pluton żołnierzy, przecisnął się niepostrzeżenie przez łańcuch strzelców, wpadł pomiędzy gromadkę saskich sztabowców i w jednej chwili tak ich poprzegradzał, że każdy oficer miał za plecami lufę pistoletu.
Polentz wpadł we wściekłość — dwóch żołnierzy trzymało go między sobą.
— Słuchaj ty! — wołał chrapliwym głosem — czy ty 253 wiesz, z kim masz do czynienia?! Czy ty wiesz, że tu nikt nie ma prawa mi rozkazywać — nawet... nawet... ten wasz naczelnik sztabu... nawet ten wasz minister! Rozumiesz?! Ja mam własne instrukcje... ja zażądam krwawej zapłaty... i nie od ciebie, chłystku, ale od was wszystkich! Mnie zarzucać zdradę! Mnie tu...
Zabielski, stojący tuż przy Skrzyneckim, wskazał na myszkującego między sztabem saskim człowieka. Adjutant dał znak dwom najbliższym żołnierzom. Polentz umilkł. — Franc wystraszony stał już pod konwojem i bełkotał szczegóły swego ordynansu.
Skrzynecki ostatnie stracił wątpliwości.
— Generale, ruszamy! — rzekł sucho.
— Rób, co ci się podoba.
— Wykonamy rozkaz!
— Ani myślę!
— Rozważ! Widzisz; pistolety!?
Polentz zmiękł. Jeszcze się odgrażał, jeszcze klął się na zemstę jego królewskiej mości — lecz w końcu pod stalowemi lufami uległ ii udając szczere oburzenie, jął wydawać rozkazy swemu korpusowi. Rozkazy odbierał Grabski i rozwoził. — Skrzynecki pilnował każdego ruchu, a czując w pozornej uległości zasadzkę, bez ogródek nakazywał zmianę. Między innemi Polentz chciał huzarów wysunąć na czoło kolumny. Szwadron dla wykonania manewru, musiałby przeciągnąć tuż koło sztabu... a wówczas jednego zawołaniaby starczyło.
Polentz ledwie zdołał ukryć zadowolenie z tego swTego wybornego pomysłu — lecz odgadł go i Skrzynecki i Grabski. Generał mrugał nieznacznie na pułkownika artylerji i czekał, ale czekał daremnie. Szwadron huzarów7 zatoczył wielki luk i zniknął w tumanach pyłu.
Polentz stracił ostatnią nadzieję — był uwięzionym, obezwładnionym pośród własnych szeregów. Patrzył na nie, jak szły, jak chwiały sztandarami, oddając honory miejscu, na którem stał — słyszał warczenie bębnów7 i granie trąbek, a musiał znosić tyranję książęcego adjutanta, musiał słuchać.
Oddziały saskie szły karnie za głosem komendy — 254 z początku dziwiły się, że przed nimi harcuje kapitan polskich strzelców, że nie widzą adjutantów Polentza, lecz mając przed sobą pióropusz generalski, nawet w głowie nie miały, żeby temu pióropuszowi grozić coś mogło.
Polentz stygł zwolna i z właściwą sobie przebiegłością ratował swoją sytuację, troszcząc się, aby ruchy jego kolumny oddały istotną przysługę polskim oddziałom, aby dostrajały się do planów, aby sekundowały innym manewrom. Skrzynecki jednak go nie opuścił, ani na oka mgnienie nie osłabił baczności konwoju. Obawiając się nadto tej pozornej uległości saskiego generała — przywołał do siebie pana Tadeusza.
— Jakże waćpan się czujesz?
— Ledwie mogę ustać...
— Na Boga!
— Jeżeli trzeba czego!
— Pytasz!?... Ja stąd odjechać nie mogę... raportować naczelnikowi sztabu... muszę!... Może się wyrwać... nareszcie w bitwie samej!... Zbierz waćpan siły!... Ty jeden znasz sprawę!... Bodaj bataljon postawić im na plecach!...
— Konia!
— Bierz, którego chcesz!... Hej, mości panie adjutancie — zawołał Skrzynecki po niemiecku do młodziutkiego oficera huzarów, siedzącego na rosłym anglezie. — Zsiądź, proszę, z konia!
Oficer poczerwieniał.
— Mnie może tylko rozkazywać mój zwierzchnik.
— Et — ceregiele! Sierżant, pomóż zejść panu porucznikowi!
Huzar chciał stawić opór — lecz musiał ulec przed przeważającą silą. Zabielski przy pomocy strzelców usadowił się na siodle. Skrzynecki upominał go był jeszcze a zalecał ostrożność, kiedy do pana Tadeusza przysunęła się nieznacznie Kurdwanówna i ozwała się rezolutnie:
— Jadę z waszmością, to mu w drodze pomogę!...
Zabielski spojrzał zdumiony na pięknego Strzelca. —
Skrzynecki pobladł.
— Dokąd waćpanna zamyślasz!?
— Dokąd mi wola! — odparła hardo Kurdwanówna. 255
’Adjutant szarpnął jej konia za uździenicę i rzekł głucho, nachylając się ku niej:
— Pilno waćpannie!?... Pilno?... Byle dalej odemnie...
Kurdwanówna potrząsnęła główką.
— Co waszmości?!... Pilno! Może i pilno!... Dla patrzenia się tu nie wybierałam!
Skrzynecki spochmumiał.
— Wiem — wiem!... Do sztabu chcesz... do niego!... Milszem ci łaskawe skinienie, niż... serce, które rwie się do ciebie!
— Mości poruczniku, zapominasz się!
— Prawda, prawda! — odparł smutno adjutant. — Gdzież szczery afekt iść może w paragon z książęcemi zalotami?!... Żre cię, pali... idź... nie strzymuję... co tobie porucznik, co kochanie takie... tam wabi cię, tam ciągnie, gdzie już tyle liczek gładkich zwiędło!
Kurdwanówna oblała się żywym rumieńcem.
— Gzy dlatego nadużywasz swej przewagi, że niema przy mnie nikogo, ktoby się ujął za mną?
— Heleno! — upomniał z żalem w głosie Skrzynecki. — Niedość ci, że mnie depcesz, jeszcze chcesz poszarpać?! Cóżem ci uczynił? Mniemasz, iż zazdrość mną miota!?... Nie! Jeżeli do mnie serca nie masz... niewolićbym cię nieśmiał — jeno, kiedy już mojego nie mogę szczęścia doczekać — niechże na twoje poglądam... niechże cię widzę zadowoloną... niech się twoją radością cieszę!... Niczego nadto nie pragnę... niczego się nie śmiem spodziewać!... Chyba kuli!
Kurdwanówna wyciągnęła rękę do adjutanta.
— Przebacz!... Tyś zacny!... Ale ja muszę!... Dystynguj się!... Przed tobą przyszłość... a ja!?... Ja pójdę... za dolą, za moją!...
Głos Kurdwanówny złamał się nagle i zadrżał.
— Heleno! Zaklinam cię... na pamięć twej matki!
Kurdwanówna ściągnęła jedwabiste brewki i wskazała ręką na kłęby dymów armatnich, unoszące się ponad lasem.
— On tam... ja powinnam być przy nim!
Skrzynecki chciał jeszcze mówić, lecz Kurdwanówna 256 zdarła konia i zawróciła ku czekającemu na nią panu Tadeuszowi.
— Prowadź waćpan!
Zabielski ociągał się.
— Ja z panną? Wiesz dokąd!
— Nie twoja rzecz! — rzuciła sucho Kurdwanówna i zacięła konia, a widząc, iż pan Tadeusz kłusuje za nią, dodała pojednawczo: — No, zdążaj waszmość, zdążaj!
Zabielski obrzucił ciekawym wzrokiem zgrabną postać Kurdwanówny i westchnął.
Helena ustka zacisnęła i mruknęła gniewnie:
— Wszyscy — wszyscy jednacy! Bitwa, rozprawa, sprawa publiczna... a co dziewczynie to się ani pokaż!
— Mylisz się, mościa panno! Patrzę na ciebie, bo mi tak mocno Jankę przypominasz!
— Jankę!?
— Żonę!... Taż sama żwawość, ten sam impet w ślepkach, taż sama przytomność.
— Hm! proszę! A jakże z domu się wywodzi?
Głuska z Jastkowa.
— Córka imć pana... Bonawentury?
— Tak, tak!
— Imć pan Zabielski, jeśli się nie mylę!
— Do usług!
— A toć cieszę się szczerze! Znam, znam! Byłam niedawno w Jastkowie z imć panną pułkownikówną Dziewanowską... miałyśmy szwadronik cały ufundować — odbiegła mnie! Podobno za wdaniem się pani Gotartowskiej!
— Teraz sobie przypominam! Toć mi Janka moja powiadała, nadziwić się nie mogąc zapałowi i determinacji waćpanny! No, no! A i ja patrzę i zdumiewam się! Któ-rażby się ważyła na taką iść potrzebę! Zjedźmy na lewo, bo tu kule niosą! Gorąco się robi! Byle nasi wytrwali!... Zdumiewam się, patrząc na waćpannę!
Kurdwanówna spuściła oczy.
— Nie mów tak do mnie, proszę! Bodaj waszmość miej wyrozumiałość! Języki ludzkie i tak mnie siła dokuczyły! Za co — nie wiem!
— Mościa panno! — zawołał raźno Zabielski. — Tożby przykład z niej brać innym należało! Małoż to dziś niewiast, ale zdrowych a zdatnych do karabina zostało w domu? A ty, niepomna swej delikatności... idziesz!... Tfy! A jak się na ciebie człek pogląda, to, dalipan, mu weselej i mocniej! Patrzcie, ledwie ze zmęczenia się nie rozpadłem na części — a teraz we mnie coś wstąpiło!
— Dziękuję waszmości! Możeby jeszcze skręcić, bo i tu bardzo niebezpiecznie!
— Nie można! Za tym lasem sztab być musi! Wać-panna wracaj, na co na pewne się narażać?
— A... a... gdzie książę?!
— Widziałem go pod Falentami! Tam ani myśli! Tam największy ogień! Huczą zajadle! Wracaj waćpanna!
— Nie mogę! — szepnęła Kurdwanówna.
Droga, z początku pusta — jęła się nagle ożywiać. Z boków szły odgłosy trąbek i bębnów, w dali, wśród drzew migały cienie drobnych oddziałów piechoty, toczyły się gorączkowo wozy ambulansowe, darły się wózki z amunicją. Od czasu do czasu pod pniem słaniał się krwawy cień człowieka, wspierający się na karabinie i ginął w krzach.
Kurdwanówna ze zgrozą poglądala na te forpoczty bitewne. Zabielski jeszcze próbował skłonić ją do powrotu, lecz gdy odmówiła, wypuścił konia i zakrzyknął, aby trzymała się jego boku.
Pan Tadeusz parł prosto ku Falentom, spodziewając się tam znaleźć naczelnika sztabu.
Las powoli zaczął rzednąć i przeświecać szarzyzną. Zgiełk i wrzawa dobywały się coraz wyraźniej z huku armat, kule warczały.
Zabielski, kołując między drzewami a nagląc do pośpiechu Kurdwanównę, której koń wspinał się i strachał — zdołał wydostać się nareszcie z lasu — lecz tu spotkał go zawód. Oto cały przestwór wolny tonął w nieprzeniknionej mgle dymów, śród których widać było zaledwie niepewne cienie, snujące się tu i ówdzie. Czasem kula armatnia darła zasłonę, ukazywała rąbek stojącej kolumny i wpadała do lasu, a za nią mgły znów zasnuwały wyżłobioną drogę. Czasem, w dali, silniej, żywiej błysnęła smuga ognia, czasem śród skłębionego dymu ukazała się wstęga ułańskich chorągiewek.
Zabielski był w rozpaczy — nie wiedział ani w którą stronę się udać, ani w którym punkcie się znajdował. Przed nim ciemń ponura, straszna, hucząca, za nim las drżący w posadach, mnożący każdy jęk ziemi.
Pan Tadeusz chciał był zawrócić konia do lasu, gdy wtem z toni dymów ujrzał dobywającego się jeźdźca. Zabielski bez wahania zawrócił ku niemu.
— Hej! — zawołał gorączkowo. — Gdzie naczelnik sztabu? Gdzie generał Fiszer?!...
— Ranny! — ozwał się chrapliwy głos.
Jeździec skierował konia i chciał Zabielskiego wyminąć, lecz ten ostatni zagrodził mu drogę.
— Na Boga!... Jadę z ordynansem — gdzie sztab?!...
— Rychło w czas!... Ordynans zawieź do Warszawy!... Z drogi!? Nie widzisz, że mi koń pluży!...
Jeździec, rozumiejąc, że Zabielski ustąpić mu nie chce, — dodał łagodniej:
— Skręć na lewo, w tę stronę — znajdziesz pewno Rautenstraucha!... Ale radzę ci zaniechać... Lada chwila będą tu Austrjacy!...
— Co waszmość?!... Gdzie książę?...
— W ogniu!... Daremnie!... Pogrom!... Sokolnicki ranny... Godebski... kona!... Falenty się palą!...
Zabielski chciał jeszcze pytać, lecz jeździec wysunął się na bok i pomknął ku lasowi. Pan Tadeusz nie wiedział, co począć. Kurdwanówna drżała ze wzruszenia.
— Waćpanna musisz wracać! — rzekł głucho Zabielski. Słyszałaś, co się dzieje!?...
— Za nic!
— Nie utrudniaj mi ordynansu!... Toć i mnie wypadnie się cofać!... Mogą nas zalać... roztratować.
— Ja tu zostanę!... — odparła z mocą Kurdwanówna.
— Ubiję ci konia!...
— Próbuj! — rzuciła wyzywająco i zanim Zabielski zdołał coś odpowiedzieć, ruszyła w stronę, gdzie jeździec pokazywał przed chwilą Rautenstraucha. Pan Tadeusz podążył za nią. 17* 259
Wskazówka była dokładną — o paręset kroków zaledwie, we wgłębieniu leśnem stał Rautenstrauch pod osłoną pół szwadrona ułanów. Około niego, na noszach polowych leżał ranny Fiszer...
Garść adjutantów kupiła się dokoła generałów, rozpraszała się, ginęła w dymie i zbierała się.
Zabielski ledwie mógł rozpoznać oficerów. Barwne, lśniące ich mundury a potrzeby zczerniały, okryły się strzępami, pozłociste blachy pociemniały — na srebrem haftowanych rękawach, na zawiesistych szlufach bieliły się szmaty krwawe... Na twarzach sztabowców, twarzach osmalonych prochem, obryzganych krwią, groza osiadła
Rautenstrauch, a za nim adjutanci za każdą przywiezioną wieścią, za każdym wyraźniejszym dźwiękiem pobudek pochylali się ku noszom i z posiniałych ust Fiszera rwali rozkazy i powtarzali je walczącym szeregom.
Zabielski, jak wicher, wpadł między sztabowców i głosem urywanym zdał krótki raport. Raport straszny. Nikt nie pytał już teraz pana Tadeusza, skąd wziął wiadomość, kto go przysłał i jakiem prawem ordynansem został.
Tu od godziny wysłuchiwano hiobowych raportów, tu co chwila dowiadywano się o nowym ciosie, nowej porażce, nowem zniweczeniu planów, nowej przewadze Mohra — tu wydano już ostatnie rozkazy, ostatnie do boju wprowadzono oddziały. Cały front polskiej linji bojowej od Michałowic po Jaworowo gorzał, zmagał się, ział ogniem... chwiał się. Kawalerja na skrzydłach szarżowała, rozpaczliwemi natarciami odpierając ataki Mohra — pod Tarczynem zatknięto już bogaty sztandar arcyksięcia Ferdynanda, który ze świeżymi pułkami przybył na plac boju.
Każdy zgiełk silniejszy, każdy nadjeżdżający adjutant, każdy okrzyk, dobywający się z dymów — przejmował sztab lękiem, czyli nie nową zwiastuje klęskę, czyli nie jest zapowiedzią śmierci... nieopłakanej straty. Aż oto teraz padło ku nim słowo straszne, nieubłagane słowo: „zdrada“..
Zdrada na polu bitwy! Zdrada prawie niepokonana, nie dająca się odwrócić, ani stłumić.
Zdrada Sasów — zdrada Polentza!... Ten, co według rozrachunku miał być ostatnią rezerwą, ostatnią odsieczą, 260 ostatnią zaporą, mającą powstrzymać falę austrjacką pod murami Warszawy — ten zdradzał! Zdradzał ten, którego pan i król wziął tak ochotnie mitrę Księstwa Warszawskiego z rąk Napoleona, który pochodził z ludu mieniącego się być związanym z ziemią polską dwiema koronami wspólnych królów, który przysłany był na to, aby wspierać, czynem stwierdzać drezdeńskie zaręczenia.
Rautenstrauch stracił głowę. Po dwakroć kazał sobie powtarzać szczegóły wykrycia szacherek saskiego generała, po dwakroć oglądał się po swych adjutantach, jakby rady ich szukając, wreszcie pochylił się do Fiszera.
— Generale! — rzekł ze drżeniem w głowie — Słyszałeś!?
Naczelnik sztabu podniósł na Rautenstraucha mgłą przysłonięte oczy.
— Łotr! Nikczemnik!... Podejrzewałem go... nie ufałem!...
Głuchy łomot bębnów rozległ się w pobliżu. Fiszer ożywił się.
— Co to? Jaki oddział? Dokąd?
— Ostatnie dwa bataliony drugiego pułku piechoty! — odrzekł Rautenstrauch. — Lecz cóż one zaważą... gdy na tyłach pogrom nam gotują!? Przepadło wszystko... wszystko... trzeba do księcia... niech choć ofiar... będzie mniej...
Na bladej twarzy naczelnika sztabu ukazały się krwawe wypieki.
— Rautenstrauch! — zawołał z mocą. — Zwróć bataliony na tyły!... Niech staną na flankach Polentza — dać je Skrzyneckiemu pod rozkazy!
— Generale!... A tam.. czeka książę... tam nie wytrwają, tam lada chwila złamią linję!... Generale — słyszałeś? — olszyna wzięta... Falenty zapalono granatami!... Sam książę w niebezpieczeństwie!
— Mówisz książę?... Nie — ojczyzna!... Naprzód!...
— Generale! Czy podobna!?
Fiszer uniósł się na noszach i huknął na stojących w pobliżu ułanów:
— Konia!
— Generale! Na Boga!... Co zamierzasz uczynić? Bacz na ranę!... 261
— Nic! Obejmuję dowództwo sztabu! — odrzekł sucho Fiszer i nie zważając na błagalne przedłożenia Rautenstraucha, kazał się wsadzić na konia, popręgiem w pół przywiązać i do siodła przytroczyć. Dwóch ułanów wzięło między siebie naczelnika sztabu.
Rautenstrauch poglądał ze zdumieniem na swego szefa. Przed chwilą widział był go omdlewającym z bólu, wyczerpanym upływem krwi, złamanym ponurymi raportami. — Rautenstrauch zdawał się był już czekać na nowy upadek sił, na silniejszy atak osłabienia, na cięższą niemoc Fiszera.
Lecz szef sztabu Księstwa jakby odżył. Nacisnął z fantazją podany mu kapelusz i zawołał swym stalowym, nie-znającym oporu głosem:
— Rautenstrauch! Słyszałeś... rozkaz!... Marsz! A my, mości panowie, pójdziemy naprzód!... Tam każde ramię może zaważyć!...
Fiszer zwrócił się do towarzyszących mu ułanów, aby wypuszczali konie. Adjutanci ruszyli za swym szefem. Widok generała, którego dopiero co mieli za straconego — obudził w adjutantach zapał, jakąś gorączką napełnił ich serca, żalem przepoił.
— Za mną! — huknął raźno Fiszer.
— Niech żyje szef sztabu! — zawołała raźno świta i wypadła bezładną gromadą w odmęt kłębiących się dymów.
Niedaleką miał drogę Fiszer. Już o kilka staj natrafił na formujące się medonitki oddziałów, a potem co kroku spotykał nieubłagane dokumenty zbliżającej się klęski — a może już nadeszłej...
Fiszer na tyłach chciał lad zaprowadzić, chciał maruderów zbierać, chciał budować nowe przedmurze dla nieprzyjaciół, osłonę dla cofających się wojsk. Było już za późno.
Tam, pod olszyną, stały już austrjackie armaty i burzyły i darły na strzępy dopalające się pogorzeliska Falent.
Żołnierz polski już nie nacierał, nie atakował, lecz cofał się, odpierał, ciałami swemi grodził drogę zastępom austrjackim. 2 62
Bój wrzał już na grobli, bój śmiertelny. Poniatowski z Sokolnickim stali w szeregu — w szeregu dziwnym, bezładnym, a jednak rozpaczliwie karnym, wytrwałym...
Oddział, który był bronił grobli, nie był ani pułkiem, ani batalionem, ani szwadronem. Zamęt morderczej walki skotłował oddziały rozmaitej broni, pomięszał mundury, dał przygodnym kompaniom, przygodnych oficerów. Lecz tu żołnierz zbłąkać się nie mógł, tu już nie pomogły ani zwroty, ani wyrafinowane posunięcia; pole bitwy przestało być w tem miejscu szachownicą.
Jedna artylerja polska pracowała — tylko ona nie utraciła swej groźnej odrębności. Artylerja miała teraz dwa akordy — jeden cichy, chrapliwy, spazmatyczny — to baterja Sołtyka, wysunięta ciągle przed rzeczką, a teraz nieomal na szpicy polskiej stojąca — a drugi mocny, odzywający się pod lasem, a ziejący zabójczym ogniem na Mohra — to działa Pelletiera, który choć późny, lecz dzielny zgotował wtór armatom austrjackim Gileta.
Pelletier się spóźnił, a raczej spóźniły się działa, które gdzieindziej zataczano na pozycje, które skądinąd spodziewały się ataku — lecz Pelletier umiał nagrodzić mimowolną opieszałość. Zimny, zastygły w sobie a skupiony, nie pozwolił ani razu ręce kanoniera drgnąć, ani jednego zmarnować naboju, ani zbyt pośpiesznie zapału podpalić. Pelletier nietylko umiał celować, lecz i żądła armat niepostrzeżenie wysuwać. Na głównej swej pozycji udawał najmocniej zajętego ostrzeliwaniem Falent — a tymczasem nakazywał oprzęgać armaty i słał je chyłkiem tuż ponad rzeczkę. Działa zjawiały się jak widma. Zanim Gilet zdołał je wykryć, one, już odprzodkowane zdążyły dać kilka zabójczych strzałów, znów się odprządz i pomknąć poza linję celów.
O kilka staj za Pelletierem stał Włodzimierz Potocki na czele swej kompanji artylerji konnej. Trzy razy już był odebrał rozkaz do marszu na pozycję, i trzy razy, gdy już miał ostrzeliwanie rozpocząć — cofano go, nakazywano milczenie.
Włodzimierz Potocki z gniewem bezsilnym poglądał na piękny swój oddział, na nowiutkie mundury kanonie 263 rów, na błyszczące cielska armat, na niezbrukane jeszcze lawety. Dzień i noc zabiegał, byle baterję swoją sformować. Ni trudu, ni pieniędzy nie pożałował. Sam książę, ba, Zajączek, Dąbrowski nawet nadziwić się nie mogli temu oddziałowi!
Armatki ośmiofuntowe z jednego wypróbowanego spiżu odlane, co podobno szwedzkie pamiętał czasy, a przed laty, w dzwonach stężony, cale sioła do modlitwy wzywał a imię Boże przypominał — zdały się być wykrojone pod strychulec. Na każdej ten sam pierścień w pasie, toż samo rozchylenie u wylotu, też same herby a cyfry na panewkach. Lawety mocne, dębowe. Koła z jesionu polerowanego na rdzeń. Uprząż surowcowa. Wózki przodowe lekkie, dwukołowe, a ładowne ponurą strawą prochu i żelaza. Każdy hak, każde okucie, każda klamra, pieszczona w ogniu, hartowana a błyszcząca, mówiła i o troskliwej zabiegliwości ludwisarni, i o niewinnej chęci przypodobania się właścicielowi baterji, czy może o samego właściciela fantazji.
Sześć koni oprzęgało każdą armatkę, koni rosłych, karmnych, w piersiach szerokich, o karkach krótkich, mięsistych, nogach grubych, włochatych, koni rwących, jak wicher, za lada mlaśnięciem dojeżdżaczy, koni młodych, które miały w swem dzikiem a bystrem spojrzeniu coś ze spiżu w żylastych a prężnych pęcinach.
Armaty baterji Potockiego wywoływały zachwyt, konie dziwiły znawców doborem maści, miary i osobliwością rasy — lecz dopiero obsługa baterji zdumiewała.
— Pięćdziesięciu tylko ludzi liczyła kompanja Potockiego — a w tem czterdziestu pięciu młodzieńców smagłych, gibkich, o twarzach kraśnych a ogorzałych, oczach wyrazistych, gorących, czuprynach gęstych, czarnych, czterech poruczników kapiących od złota, poglądających hardo w dziarsko nasuniętych czapach, wiekiem równych swemu dowódcy-dzieciakowi. A śród tej gromady zwartej, tętniącej życiem, tuż za porucznikami, przy pierwszej armacie stał siwowłosy, napo.ły zgarbiony ogniomistrz — Semen, postrach całego oddziału, a niekiedy ostatnia jego instancja. Skąd się wziął Semen, skąd urósł na tę szarżę, 264 skąd do takiej doszedł z panem Potockim konfidencji — nie wiadomo. Semen jeszcze na pierwszym przeglądzie był przedmiotem zaciekawienia nawet samego sztabu — możeby zajęto się nim więcej — gdyby nie to, że cała baterja była niemniejszą osobliwością.
Włodzimierz Potocki dawno zdeklarował się ufundować kompanję artylerji konnej. Deklarację przyjęto z uznaniem dla szlachetnego zapału i zapomniano o niej. Aż tu coś ledwie przed miesiącem zapowiedziany oddział wyrósł niby z pod ziemi — a wyrósł tak, że mu nic zganić nie można było. Skąd pan Potocki wziął zaciąg, gdzie przygotowywał mundury, kto mu odlał armatki — o tem, według wieści, jeden Semen coś wiedział.
Służba baterji była przyjęta z wdzięcznością, ale i z odcieniem powątpiewania. Żołnierz był sprawny na musztrach, dawał sobie radę na rewiach — lecz sztab obawiał się braku doświadczenia, a Pelletier, komendant artylerji, nigdy kompanji Potockiego nie brał na serjo — książę zaś po cichu kazał go oszczędzać..
W pierwszym zamęcie raszyńskim chciano Potockiego użyć — lecz pilnujący artylerji Pelletier za każdym razem zmieniał ordynanse i inne parki wysyłał — teraz nawet, kiedy nań spadł cały ciężar powstrzymywania naporu austrjackiego, kiedy armaty miały lada chwila osłaniać odwrót — Pelletier jeszcze zachowywał Potockiego w odwodzie.
Pan Włodzimierz darł, nadąsany, puszek młodzieńczy pod nosem i co chwila słał poruczników swoich po rozkazy do generała. Pelletier był niewzruszony. Potocki gorączkował się coraz bardziej, a dostrzegłszy pędzącego w pobliżu generała Biegańskiego — dopadł go w pełnym galopie, błagając o wstawiennictwo do Pelletiera. Biegański przyrzekł solennie, upominając, aby trzymał się w pogotowiu, bo lada chwila może przyjść do rozstrzygającego starcia.
Potocki czekał znów. Nareszcie w dali ujrzał nadjeżdżającego adjutanta — porucznicy dobyli pałaszy — konie, ujęte krótko, zaryły kopytami. Adjutant stanął przed frontem baterji. 265
Panie kapitanie! — zawołał donośnym głosem. — Generał Pelletier kazał ci powiedzieć... że niebawem może nadejść potrzeba, w której, aby umrzeć, nikt nie będzie potrzebował protekcji!... Stać w miejscu!
Włodzimierzowi Potockiemu łzy w oczach stanęły. Tam inni idą, walczą, patrzą może, jak nieprzyjaciel cofa się, łamie, ginie — inni zdobyli już krzyże i okryli się chwałą, zapracowali na nieśmiertelność — podczas gdy on stoi upokorzony. Mają go za wyrostka, za młokosa, za pa-niątko... a może... za!...
Potocki bał się myśli dokończyć! Nie dalej jak wczoraj.. Godebski powiedział mu wprost!... Czy on jeden!?... Nikt — nikt zgoła tu dlań zachowania nie ma!... Nie wierzą mu!...
Młody kapitan zwiesił z goryczą głowę i zadumał się.
Tak rwał się do tych szeregów! Tu chciał krwawą złożyć ofiarę, tu pragnął dowieść, że nazwisko wziął z ojca, lecz serce miał z ziemi, tu obiecywał sobie zetrzeć piętno hańby, co już nad jego unosiła się kołyską, tu za bezmiar zbrodni, pragnął zapłacić bezmiarem poświęcenia! I nie dają mu, nie pozwalają!... A przecież jego miejsce powinno być tam, w pierwszych szeregach, gdzie kule padają najgęściej, gdzie stal jest najbliżej, gdzie śmierć ślizga się na ostrzach bagnetów! Nie dają!
Ból drętwy schwycił wątłe piersi Potockiego. Ceglaste wypieki uderzyły mu do twarzy. Zakrztusił się spazmatycznie. Na przyłożonej do ust chuście ukazały się krwawe sople.
— Co wam bat’ku!? Co wam? — rozległ się drżący głos za plecami kapitana.
— A to ty... Semenie?!...
— Ja bat’ku!... Wam czegoś markotno?
— Nie! — odrzekł wymijająco Potocki. — Trzymają nas!
Semen pokiwał głową.
— Pali cię orliku bat’ku! Dokucza!? Cha! Nie tobie pod komendą chodzić, nie tobie nakazów patrzeć.
— Marudzisz, stary — służba! — przerwał niechętnie Potocki. 266
Ogniomistrz brwi krzaczaste nasunął i rzekł z bo-lesnem zdziwieniem:
— Służba!... W twoich ustach taki wyraz!... Ty na służbie u tych rabów!... Oni przed tobą proch zmiatać powinni! Co oni!? Bat’kuL. Staremu przebacz!... Nie na tom cię hołubił, nie na taką dolę! Nie na taką!
— Zaczynasz swoje! — upomniał Potocki. — Tu nie ród, nie imię — jeno wojskowa eksperjencja stanowi!... A zresztą, gdyby nawet... przyszło znakomitość rodu wypominać, kto wie jakby wypadło!
— Bat’ku! — szepnął z wyrzutem Semen.
Potocki ściągnął konia.
— Byle raz wyjść na pozycję!... Bodaj my ostatni czekamy!...
— Przyjdzie i na nas!... Nie poradzą sami!... Naszym także pilno!... Jak to brząkają uprzężą!... Tylko mnie staremu niesporo!... Ot, niesporo!
Ogień tyralierski od strony polskiej ucichł nagle — a wraz z nim jął iść jakiś rozgwar straszny, groźny, rozpaczliwy.
Baterje Pelletiera straciły miarowość strzału i z zajadłą gorączką wyły na prześcigi. Z ustępujących leniwie dymów na grobli raszyńskiej wychylać się zaczęła zbita masa ludzi i koni, chwiejąca się pod naporem idących do ataku Austrjaków. Masa słaniała się, wyginała, jak cięciwa łuku, raz i drugi zdołał się jeszcze wyprężyć — aż, nie mogąc wytrzymać naporu, jęła wypryskiwać za siebie bezkształtne gromady... Okrzyk zgrozy rozdarł powietrze.
Stało się to tak nagle, tak niespodziewanie, że Potocki nie zdążył odpowiedzieć Semenowi — gdyż na grobli już każda sekunda stawała się dla dziejów niewyczerpaną kuźnicą przykładów męstwa, odwagi, poświęcenia, daremnego wysiłku. Sztandary Księstwa padały, tonęły. Bitwa lada chwila miała zamienić się w pogrom.
Na grobli stał książę i z garścią ostatnich żołnierzy, którzy ostali się popłochowi — wstrzymywał walących ku Raszynowi nieprzyjaciół, chciał osłonić odwrót, chciał tyle wywalczyć, żeby ustępujący żołnierze mieli czas się sformować. Lecz i na to było już późno. Mohr zawziął się — 267 i, nie szukając innych punktów, łatwiejszych do przełamania, tu walił pułkami, tu nie dał Poniatowskiemu wytchnąć, nie dał karabinów nabić, nie dał odwrotu otrąbić.
Książę nie ustępował, spodziewając się lada chwila na dejścia dwóch batalionów drugiego pułku. I te bataliony nie zaważyłyby na szali zwycięstwa, lecz mogły uchronić od klęski! Batalionów nie było!...
Na prawo od Poniatowskiego — zawziętszy, cięższy bój wiedli ranny Sokolnicki, kontuzjonowany Sołtyk i omdlewający ze znużenia Biegański — bo bój o armaty, o honor armji, o widome trofea nieprzyjacielskiej przewagi.
Armaty Sołtyka były otoczone piechotą austrjackąt, która gniotła broniących ich kanonierów i spieszonych ułanów. Rozprawa tu była podwójną, bo i z piechotą Ci-yalarda, i z bezdusznym spiżem. Żołnierz nietylko uginał się pod ciężarem wleczonych armat, lecz musiał równocześnie stawić czoło bagnetom. Najzaciętsze zapasy były około naprężonych rzemieni. Austrjacy rozumieli ich wartość i wszystkie siły skupili, aby je zerwać, rozciąć!...
Sokolnicki z Soltykiem i Biegańskim zachęcali żołnierzy, sami wyrąbywali dookoła armat tłoczące się szeregi — ale i im w końcu nie stało sił. Jeden moździerz był już w rękach Civalarda, osmyczony z rzemieni granatnik miał podzielić los moździerza. Sześć pozostałych dział broniło się i wlokło po ciałach ludzkich ku grobli!... Tu jednak następował świeży bataljon piechoty! Obrońcom bateryj groziło odcięcie, niewola...
Sokolnicki już miał był zawołać do porzucenia armat — gdy ogniomistrz Stecki zawołał doń:
— Panie generale, ja im z jaszczyków pogadam.
— Co chcesz uczynić!? Ani się waż... Rozerwie cię!...
Stecki wskazał na rozwarty bagnetem brzuch, z którego już trzewia wyglądały.
— Mnie to nie zaszkodzi!... Byle się odsunęli... idę!!...
Zanim Sokolnicki zdołał odpowiedzieć — Stecki upadł na ziemię i jął pełznąć pomiędzy ciżbą walczących ku miejscu, gdzie stał opuszczony moździerz... Droga snać była daleką, bo Sokolnicki wątpił o obietnicy i nakazawszy odstąpienie armat, cofał się ku Poniatowskiemu. Austrja 268 cy z okrzykiem pełnym zapału wpadli na porzucone działa i zalegli je swemi ciałami. Lecz w tejże chwili huk przeraźliwy wstrząsnął powietrzem. Snop ziemi wzbił się i spadł razem z deszczem ołowiu na piechotę Civalarda, szarpiąc ją i rwąc na kawały...
Sokolnicki umiał skorzystać z popłochu, rzucił się z powrotem do armat. Żołnierze ujęli za koła wespół z dowódcami... Baterja była ocaloną.
Triumf był krótki. Civalard stanął sam na czele spłoszonych szeregów — a za Civalardem ukazali się grena-djerowie gwardji, prowadzeni przez samego arcyksięcia. Austrjacy ścisnęli szeregi i wpadli na groblę tuż prawie za armatami. Kula zerwała ułańską czapkę z głowy Poniatowskiego...
— Książę zabity!... Zabity! — gruchnęły złowieszcze głosy w polskich szeregach i w oka mgnieniu wypadły wraz z uciekającymi na tyły... i szły ku Pelletierowi, biegły wzdłuż frontu bojowego i parły ku Warszawie.
— Książę zabity!
Te dwa wyrazy mrozem przejmowały serca, wytrącały oręż z ręki. Te dwa wyrazy powitały Fiszera.
Szef sztabu zdawał się ich nie słyszeć. Jednym rzutem oka ocenił niebezpieczeństwo i wyrwawszy się pilnującym go ułanom, stanął przed kompanją artylerji Potockiego.
— Baczność! Na groblę! Zagrodzić im drogę! Pluj — ile ci żelaza starczy!
Potocki zwrócił się ku baterji i miał ostatnie dać zawołanie sygnalistom — gdy wtem złom granatu uderzył w dojeżdżacza pierwszej armaty, zerwał go z konia i krwią zalał. Koń jął się spinać. Potockiemu oczy zaiskrzyły się od gorączki. Bez wahania zeskoczył ze swego wierzchowca, dopadł pociągowego, zawisł mu na szyi, wdarł się na siodło i dobył szabli.
Trąbki zagrały. Potocki obejrzał się po siedzących za nim w drugiej i trzeciej parze koni dojeżdżaczach i ruszył.
Baty gwizdnęły po grzbietach, konie szarpnęły i baterja pomknęła w szalonym pędzie ku grobli.
Ludzie i konie, armaty i jaszczyki jakby w jedno zła 269 ły się ciało, w jedną duszę. Baterja zdawała się być wiei-kim potworem, zgrzytającym łańcuchami, dudniącym złowrogo, tratującym przed sobą wszystko, potworem, którego głową była armata, dojeżdżana przez Potockiego — ogonem, zwarty szereg luzaków.
Konie szły jak wiatr, brzuchami głaskały murawę, a zakręcały cielskami armat tak lekko, tak swobodnie, jakby ciągnęły za sobą próżne wasągi, które dość im było raz z miejsca szarpnąć, by już toczyły się kornie. Tylko głuche warczenie kół, tylko brózdy ryte przez nie, tylko naprężone szleje, ku ziemi pochylone łby końskie mówiły o wielkości rozpędzonego ciężaru.
Baterja, jak piorun, wpadła na groblę, potrąciła ostatnie szeregi Poniatowskiego, pod gradem witających ją kul austrjackich zatoczyła kadłuby, podniosła paszcze i zagrała.
Givalard chciał szturmem wziąć armaty — napróżno. Potocki miótł przed sobą wszystko, sypał kartaczami, rwał, dziesiątkował, a kiedy mu z boków atak gotowano, cofał się — cofał się wolno, a za każde drgnięcie kół armatnich, za każdą stopę ziemi zbierał tak krwawą zapłatę, że zanim Mohr zdołał poruszyć Gileta, zanim grenadjerzy cesarscy dorwali się do grobli, a piechota linj owa pękami faszyny mościć zaczęła przeprawę przez rzeczkę — za Potockim stał już wybudowany rozpaczliwemi rozkazami nowy front annji polskiej, za Potockim obezwładniony Polentz rychtował działa, za Potockim stała w odwodzie ściągnięta z flanków kawalerja.
Gdy po godzinnych zapasach, Mohr zmusił Potockiego do ustąpienia — za opuszczoną pozycję — ujrzał już teraz groźniejszy, tęższy niż poprzednio mur do przebycia.
Arcyksiążę się niecierpliwił. Szef sztabu austrjackiego zmieiui iiaiycimuast plan działania. Rozciągnął front i atakował całą długością, szukając miejsca, gdzieby polską linję można było rozerwać, złamać.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Nad pogorzeliskami zakwitały łuny, armaty coraz czerwieńszym ziały ogniem. Atak spotykał się z atakiem, szarża uderzała o szarżę.
Gdy się to działo — Zabielski, po zdaniu raportu Fi 270 szerowi i oddaleniu się sztabu — pozostał na polanie pod lasem, wahając się, co mu czynić należy. Korciło go coś, aby szukać Świerzyńskiego, atoli wzgląd na Kurdwanów-nę przemógł. Mimo więc gorącego oporu tej ostatniej, zawrócił konia i zniewolił ją do powrotu ku saskiej pozycji. Droga jednak była teraz trudniejszą jeszcze niż przedtem. Zwoje dymu słały się silniej, niż przedtem i gęste-mi zasłonami pełzły śród drzew. — Z pod leśnego poszycia szły jęki konających i rannych, gromadki maruderów błąkały się, szukając schronienia czy wypoczynku. — Od czasu do czasu ukazywały się drobne oddziały wojska i biegły rozgorączkowane na pozycję, roztrącając przed sobą nawet wlokące się wozy ambulansowe; niekiedy śród gąszczu rozległ sdę strzał, mignął pomiędzy drzewami biały mundur austrjacki, lub dał się słyszeć ponury odgłos jakiejś zajadłej walki.
Zabielski ze zgrozą postrzegł, że odartych z odzienia zwłok przybywało.
Konie pana Tadeusza i Kurdwanówny strachały się, wspinały, rzucały z lękiem i jeżyły grzywy. Raz już Zabielski zdołał był trafić na gościniec, lecz, postrzegłszy w porę pędzących ułanów, znów musiał zeń zjechać.
Na błąkaniu tem zeszła dobra godzina, mrok w lesie zapadał, a Zabielski jeszcze zeń się wydobyć nie zdołał, kołując i po kilkakroć jedną przebywając drogę. Pan Tadeusz, zniecierpliwiony tą zagadką, która mu las na labirynt zamieniła, zdecydował się ruszyć z Kurdwanówną na piechotę, porzucając wierzchowce. Postanowienie okazało się dobrem — bo w kilka chwil później, zakradłszy się na skraj lasu dla rozpoznania miejsca — Zabielski przekonał się, że o kilka staj zaledwie ma tyły korpusu saskiego, a owe kłęby dymu, które go od tego miejsca odstręczały — pochodzą z dogasających pod lasem pogorzelisk.
Pan Tadeusz bez wahania zwrócił się ku Sasom. Zaledwie jednak wydostał się z Kurdwanówną na wolny przestwór, gdy tuż za sobą dostrzegł biegnących bezładnie żołnierzy, którzy zdawali się go ścigać.
Zabielski zakrzyknął na swą towarzyszkę, aby pośpie 271 szała — lecz żołnierze wysypywali się z lasu całemi gromadami.
— Pan Tadeusz, domyślając się grożącego mu niebezpieczeństwa, a rozumiejąc, że, wobec tak liczebnej przewagi, ani myśleć nie można było o oporze — pędził na-przełaj ku wojsku. Tam atoli znów czekała go niespodzianka, bo gdy miał dopaść wyciągniętej linji piechoty — stojący na przedzie oficer, zawołał nań groźnie.
— Ani kroku dalej, bo zginiesz!
— Poruczniku, ja!...
Oficer nie dał mu dokończyć.
— Dezerter?!... Pierwsza kompanja cel!
Karabiny zachrzęściały głucho. Zabielski zęby zacisnął, tracąc moc panowania nad sobą — lecz w tejże chwili Kurdwanówna zawołała ostro:
— Wiktor!... Czyś zmysły postradał?
— Porucznik zmięszał się.
— Ty, Heleno, tutaj! — ozwał się z wysiłkiem oficer, dając znak żołnierzom, aby opuścili karabiny.
— Ładnie mnie przyjmujesz!
— Nie pora na wymówki! Uchodźcie na tyły... za szeregi!... Patrz, co się dzieje!... Baczność!...
Kurdwanówna z Zabielskim zaledwie zdołali spełnić rozkaz oficera — gdy tuż za nimi rozpoczęła się zażarta potyczka. Długo zamęt nie pozwalał rozeznać walczących — dopiero kiedy huzarzy sascy zawrócili i następować zaczęli — popłoch się wyjaśnił.
Otóż goniący Kurdwanównę i Zabielskiego żołnierze, byli szczątkami pierwszego bataljonu pierwszego pułku, uchodzącymi przed naporem austrjackiej piechoty. Ci-valard, po ustąpieniu Potockiego, zdołał zepchnąć z po-zycyj część najbardziej znużonych żołnierzy, którzy dotąd od kilku godzin mężnie walczyli. Daremne były nawoływania oficerów, daremne wezwania bębnów — żołnierzy opuściła moc, odbiegła zimna krew. W szalonym odwrocie dopadli lasów i biegli wprost ku saskiemu korpusowi, mając tuż na swych karkach bagnety Civalarda. Niebezpieczeństwo było straszne. Rautenstrauch, który czuwał przy Polantzu — zrozumiał je i już nieszczęsnych 272 a szukających osłony, chciał powitać rotowym ogniem — gdy w tem stał się wypadek niespodziewany. Pośród uciekających rozległo się zawołanie gromkie, surowe, a tak wskroś przejmujące, iż pierzchające gromady stanęły, zmieniły front i uderzyły na Austrjaków.
Siły były nierówne, ale smać w niedawnych uciekinierów duch wstąpił nielada — bo nim jeszcze Rautenstrauch dał rozkaz huzarom — potyczka zamieniła się w krwawą i zajadłą bitwę. Ci, co przed chwilą stanowili skotłowaną ciżbę dezerterów, zdemoralizowanych, upadłych na duchu żołdaków — teraz ginęli bez skargi i szli z zapałem na pewną śmierć, bo nawet byli po większej części broń porzucili. Lecz nikt tu nie myślał o cofaniu. Komu brakło oręża — ten chwytał oburącz za zwrócony ku sobie bagnet i rozpoczynał walkę na pięści o karabin.
Huzarzy sascy wysunęli się nieznacznie, aby piechocie austrjackiej cios stanowczy zadać; atoli walczący tak wżarli się w siebie, tak wczepili, iż niepodobieństwem było natrzeć na jednych — nie tratując i drugich. Sasi zatrzymali się bezradni, śląc do Rautenstraucha po nowe rozkazy — ten ostatni wypuścił konia, aby lepiej rozeznać położenie walczących — lecz w chwili, kiedy właśnie miał stojącemu tuż przy nim Skrzyneckiemu zlecić przerzucenie huzarów na stanowisko pod lasem — ten ostatni zawołał nagle:
— Generale! Tam książę!...
— Co? Co waćpan!
— Książę!... Widzę księcia... prowadzą razem z pułkownikiem Tyszkiewiczem!
Zanim Rautenstrauch zdołał spostrzedz, co się dzieje — wśród szeregów bataljonu drugiego pułku gruchnęło ponure echo: „Książę! Książę tam!“
Echo z szybkością błyskawicy przeniknęło szeregi i wpadło, „kędy przy pół szwadronie strzelców kapitana Grabskiego stała Kurdwanówna z Zabielskim.
Kurdwanówna pobladła, zacisnęła usta i naraz rzuciła się między plutony drugiego pułku. Ossoliński Wiktor, który był stał na lewem skrzydle obok kapitana Łagowskiego — chciał ją zatrzymać, lecz Kurdwanówna wyRok 1809. 1’. Ł 18 273 ślizgnęła mu się — stanęła przed bataljonem i zawołała na żołnierzy:
— Wy tu jeszcze stoicie... gdy tam książę... walczy ostatkiem sił!? I na to trzeba wam komendy! Za mną!...
Bataljon zakołysał się, mruknął groźnie i runął za Kurdwanówną.
Austrjacy zaczęli uchodzić, pozostawiając na placu dziesiątki rannych. Czoło polskiej armji znów jęło się prostować.
Mohr jeszcze atakował, jeszcze szukał drogi ku Warszawie, Gilet jeszcze sypał kartaczami, Civalard chciał nagrodzić nieudane natarcia — lecz było już za późno. Miarowy wtór artylerji Księstwa, leniwe strzały tyraljerów świadczyły i o osłabieniu zapasów i o wzmocnieniu polskich pozycyj. Austrjacy raz i drugi udawali, iż się gotują do gwałtowniejszej, niż poprzednie, napaści iż nie zaniechali rozstrzygnięcia boju, iż starczy im sił na szturmowanie Warszawy, lecz były to już ruchy obłudne, czynione raczej dla wzmożenia zaufania we własnym żołnierzu, niż dla wystraszenia nieprzyjaciela.
Już prawie o zmroku arcyksiążę Ferdynand sam postanowił spróbować szczęścia. Zebrał dwie mocne kolumny i podczas gdy jedną z nich rzucił na trakt raszyń-ski, — drugą zaszachował lewą stronę pozycji Raszyna, obiecując sobie przeprawę przez położone w tem miejscu bagna.
Szesnaście armat przywitało Austrjaków na trakcie — ośm na bagnach. Rozprawa była krwawa. Armaty rychto-wał Poniatowski z Pelletierem — Sołtyk z Biegańskim podpalali zapały. Polentz, dowodzący teraz swej nagłej prawomyślności, stawił się mężnie na czele piechoty.
Lecz plan arcyksięcia był mistrzowskim. Wojska w ten sposób sformował, że atak za atakiem miał następować i to coraz silniejszy, coraz tęższy. Noc zapadająca utrudniała obronę, osłaniała austrjackie kolumny — grenadje-rzy cesarscy mieli już ostatni cios zadać, gdy wtem, od strony Warszawy, rozległy się dźwięki marsza wojskowego, a wraz z nim potężna a znana żołnierzom Księstwa — pieśń. 274
Sztab polski się zdumiał. Czterech adjutantów ruszyło na wywiady, lecz zanim powrócić zdołali — już do pozycji, gdzie Poniatowski pracował przy armatach, doszło szalone szczęściem, pijane radością zawołanie: „Dąbrowski idzie!...“
Książę zdumiał się i przyzwał Rautenstraucha.
— Co się dzieje!?... Dąbrowski, tutaj?!...
— Nie wiem... chyba niepodobna!
— Dwunasty pułk piechoty Księstwa Warszawskiego nadciągnął z Kalisza i czeka rozkazów waszej książęcej mości! — huknął raźno nieznajomy głos.
Poniatowski odwrócił głowę od lawety i ledwie oczom własnym mógł uwierzyć: o dwa kroki przed nim stał pułkownik Weysenhoff!
— Z nieba mi spadasz! Gdzie twój pułk!?
— Idzie!... Już go słychać!... Generał Dąbrowski wysiał mnie po rozkazy! Za niemi ośmset ochotnika toruńskiego pod Rybińskim!
— Dzielnie! Niech żyje Dąbrowski! Marsz na lewe skrzydło! Widzisz, jak się czają ku nam te smugi!?... Naprzód!...
Weysenhoff ruszył galopem do swego pułku.
Przybycie odsieczy zniweczyło plan arcyksięcia — lecz czy odsieczy to była zasługa?
Zanim dwunasty pułk pochodowy szyk zmienił na bojowe pasma, zanim dotarł do wyznaczonego mu miejsca — Austrjacy już dostać nie mogli, już ustępowali, już chwieli się — bo żołnierz Księstwa krzepił się zawołaniem: „Dąbrowski jest!“... A kiedy nadto — na placu mignął generalski pióropusz — gdy padły z jego ust powitania rubaszne, urywane, lakoniczne, jednosylabowe czasem, a zawsze płynące z niepożytego męstwa, z serca — żołnierze Księstwa podnieśli głowy i jęli dowodzić w oczach generała — pochlebnych jego mniemań...
Około ósmej ogień armatni zwolniał. Tyraljerskie strzały rzedły — trąbki grały na zbór oddziałów.
Armje jeszcze nie ufały sobie, jeszcze obawiały się podejścia, jeszcze nie dowierzały. Armaty już ostygły, na pobojowisku ukazały się nosze ambulansów, chirurdzy obu ia* 2/5 wojsk pracowali przy pochodniach tuż obok siebie — a fronty armij jeszcze dyszały, jeszcze szczękały bronią. Aż nareszcie ze sztabów nadeszły rozkazy. Rozkazy ciche, podawane szeptem z ust do ust, aby ich przeciwnik nie dosłyszał, nie odgadł, bo szło o cześć, o godność, o honor!... Szło o stwierdzenie, że żaden nie ustąpił z placu, że żaden nie uznał się za pokonanego...
Wojska nieznacznie, każdy krok ważąc, jęły się cofać. Mocne widety zajęły ich stanowiska, oddziały rezerwy, gotowe do odparcia napaści, stanęły w pogotowiu, a za nią dopiero jęły rozpalać się ogniska obozowe, skupiać przerzedzone szeregi.
Zmordowany aż do znieczulenia żołnierz teraz dopiero czuł upadek sił, teraz dopiero, ściągając z siebie poszarpany na szmatę mundur, postrzegał niekiedy i sine plamy na swem ciele z odebranych kontuzyj, i nawpół zasklepione cięcia, a czasem i rany obrzękłe, niewyjaśnione, że tyle godzin walczyć pozwoliły.
Na krwawem cmentarzysku leżało już dwa tysiące żołnierza — a tu, u obozowych ogni, jeszcze śmierć i niemoc i kalectwo obfity plon zbierało, bo i ten, co układał się do spoczynku, nie był pewien czy się podniesie, czy zaogniona rana prędzej doczeka się opatrunku niż gangreny.
Sztabs-lekarz Puchalski z chirurgami Przybylskim, Przystańskim i Kochem chodzili śród ognisk niby drwale po lesie, wybierający drzewa pod topór — jeno, gdy tam, w lesie, nacięcie kory jest wyrokiem śmierci, tu postawiony felczer znaczył, iż nad ieja życia nie zagasła! Żołnierz to rozumiał, odgadywał i w ponurem milczeniu poglądał, czy przywołają doń nosze, czy go wezmą do ambulansów... czy ciało jego uznają jeszcze wartem zwoju szarpi i kawałka bandaża.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

--Tom II-- WACŁAW GĄSIOROWSRI (WIESŁAW SCLAVUS)
ROK 1809
TOM II
WARSZAWA 1935 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
WACŁAW GĄSIOROWSKI (WIESŁAW SCLAYUS)
ROK 1809
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z EPOKI NAPOLEOŃSKIEJ
WYDANIE PIĄTE
TOM II
WARSZAWA 1935 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
Biblioteka Narodowa Warszawa
Prawa przekładów, przeróbek i przedruków zastrzeżone w całej Europie i w obrębie Stanów Zjedn. Ameryki Droits de traduction et de reproduction reserves pour tous les pays Ali rights reserved
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8
ZAKŁ. DRUK. F. WYSZYŃSKI I S-KA. WARSZAWA
I.
Wojsko Księstwa wypoczywało — z ukontentowaniem wypominając dwunasty pułk Weysenhoffa, który jakby spadł z nieba razem z Kaliszanami i nocną służbę odprawiał — gdy nagle z ogniska do ogniska gruchnęła wiadomość, że Sasi odchodzą.
Wiadomość ta, z początku niejasna, dziwna, niezrozumiała — wydawała się śmieszną plotką poczętą z jakiejś banialuki bezmyślnej. Gdzieżby Sasi mogli odejść? Dokąd? Cały kraj po Wisłę, ba może i za Wisłą, zalany Austrja-kami — przedostać się niepodobna. Sasi zresztą — toć przecie jednego króla poddani.
A jednak, mimo te słuszne racje korpus saski w sercu armji Księstwa drgnął, dźwignął się i jał maszerować ku Woli.
Pan Polentz ustępował z placu!... Dlaczego!?... Bo, jak powiedziano wojsku, takie miał rozkazy z Drezna.
Dwa bataliony drugiego pułku piechoty, dowiedziawszy się o tem i patrząc na ustawiających się do pochodu Sasów, chciały porwać za broń — lecz Staś Potocki w porę zapobiegł wzburzeniu, przekonywując swych podkomendnych, że generał Polentz ma taki rozkaz.
Żołnierze dali się uspokoić — chociaż nie przekonać.
Na toż król Polentza tu przysłał, aby ten, w chwili gdy nieprzyjaciel do nowych sposobił się zapasów, gdy stolicy szturmem groził — uciekał z placu bitwy?
Więc ten korpus saski, z taką paradą w Warszawie kwaterowany, był tylko na przeglądy, na rewie, na załogę, na furaże?! Jakaż moc miała go osłonić przed napaścią Austrjaków? Byłże Polentz tak dzielnym, tak odważnym, 5 tak pewnym swych żołnierzy, iż ważył się ruszać na noc, nie pytając, gdzie są nieprzyjacielskie pikiety?
Tak szeptali między sobą żołnierze, poglądając ku rozbitemu naprędce namiotowi, około którego kupili się adju-tanci. Pod namiotem odbywała się rada wojenna, gorączkowa, rozpaczliwa rada.
Cztery pochodnie, umocowane do środkowego pręta, podpierającego namiot, rzucały dookoła żółtoczerwone, migotliwe, fantastyczne blaski, rysując na twarzach zebranych ponure cienie. W kącie namiotu, w miejscu, gdzie poprzez podpięte płótno wpadał strumień świeżego wiewu, leżał Fiszer, dysząc ciężko i szepcąc do siedzącego w jego głowach księcia. Pelletier, Zajączek, Rautenstrauch, Sokolnicki, Różniecki, Biegański, Sołtyk, Potocki Włodzimierz, Bontemps, który był nadjechał z Warszawy, usadowili się na bębnach. Dąbrowski mierzył wielkimi krokami namiot i zaciskał pięście.
— Łotr! przechera! — mówił z trudem naczelnik sztabu. — Podejrzewałem go dawno, spodziewałem się!...
— Zda mi z tego porachunek! — rzekł książę. — W Dreźnie zda porachunek!... Dziś jeszcze raport wygotuję do głównej kwatery!
— Zdradzić nie mógł, więc uchodzi! — dodał ze wzburzeniem Rautenstrauch.
— Zasłania się rozkazami! — wtrącił Sokolnicki. — Rozstrzelałbym Niemca... nie puścił!... Jeszcze po wykryciu, uczynionem przez Skrzyneckiego!... Krokubym mu nie dał zrobić!
— Nie tak gorąco, nie tak gorąco! — przerwał Dąbrowski. — I jam o tem myślał z początku, i podobno książę — lecz lepiej nam, że takich fałszywych przyjaciół mieć nie będziemy! — Niech idą! Mości panowie, na swoje ręce, na swoje mięśnie liczyć! — Tam, gdzie o naszą ziemię rodzoną idzie, tam Sas karku nie nadstawi i, do czarta, nadstawiać go nie potrzebuje!... Sas nie od dziś rad był u nas się panoszyć, złoto garściami wywozić, kraść... ale gdy termina przychodziły, to jeno węszył, z kimby się wiązać i jeszcze więcej zagarnąć!
— Generale! — upomniał z wyrzutem książę.
— Powiedziałem — strzymać się nie mogę, bo mi ten papier Polentza z pieczęciami królewskiemi — cuchnie podstępem, zdradą! Ale dość tego!... Radzić trzeba!... Chwili niema do stracenia! Żołnierz potrzebuje spoczynku!... Zresztą kto wie, co nam Polentz gotuje!
Poniatowski zacisnął kurczowo poczerniałe od prochu ręce i ozwał się głucho:
— Mówcie! Radźcie!...
— Trzeba się cofnąć natychmiast!
— Dąbrowski! — szepnął z wyrzutem książę. — Ty... ty... chcesz się cofać!?...
— Innej drogi nie widzę! Front za długi, a wojska za mało do obrony!... Za okopami Warszawy nie będzie lepiej, ale na razie... przynajmniej.
Poniatowski powiódł krwią nabiegłemi oczyma po twarzach zebranych, jakby oczekując od nich zaprzeczenia słowom Dąbrowskiego — daremnie. Głuche milczenie zaległo namiot. Przez chwilę słychać jeno było ciężki oddech Fiszera i trzask palących się pochodni.
Książę porwał się z miejsca.
— Nie niepodobna! Cofać się, toby znaczyło uznać się za pokonanych, za pobitych!... Patrzcie, coby powiedziano w Warszawie?... Dlaczego żaden z was nic nie mówi!? — Poniatowski roześmiał się gorzko. — Także łatwo wam przychodzi godzić się na ustąpienie z placu!?... A mnie się zdało, że lepiej tu stawić czoło... że lepiej nie kryć się za okopami i miasta nie wydawać na ruinę, na pożary.
— Mości książę! — rzekł chłodno Dąbrowski — Słów tych nie rozumiem!... Nam tu nie wolno sentymentami się karmić i rozpamiętywać, gdzie piękniej byłoby zginąć — lecz świętą powinnością naszą jest rąk nie opuszczać, bronić, nie o pozory dbać, lecz o rezultaty!... Tu grozi nam odcięcie od miasta!... Tego się lękam nie dla czego innego, jeno dla amunicji, dla zapasów... bo gdyby nawet przyszło Warszawę opuścić, toby nam to oręża nie mogło z rąk wytrącić!
— Generale! — rzekł z wyrzutem Biegański.
— Ordynans pułkownika Weyssenhoffa! — rozległ się równocześnie głos przy wejściu do namiotu.
L
Członkowie rady poruszyli się niespokojnie.
— Niech wejdzie! — rozkazał Rautenstrauch.
W namiocie stanął adjutant dwunastego pułku, wyciągnął się, jak struna, i zaraportował urywanym, przytłumionym głosem:
— Na lewem skrzydle nieprzyjacielskiem czynią jakieś przygotowania! Kapitan Rybiński zameldował mocny podjazd strzelców austrjackich, ciągnący w stronę Rakowca! Pułkownik Weysenhoff... przewiduje ruch flankowy!
Ordynans przyłożył rękę do kaszkietu i zniknął za zasłoną namiotu.
Po jego oddaleniu się, rozgwar powstał w radzie. Zajączek z Pelletierem i Biegańskim wszczęli spór zawzięty o artylerję, którą Zajączek chciał natychmiast zacząć ostrzeliwanie pozycji nieprzyjacielskiej. Bontemps z So-kolnickim i Rautenstrauchem rozpatrywali gorączkowo mapy okolic Warszawy. Różniecki przekładał księciu, że nie powinien zezwalać na opuszczenie stanowiska, lecz iść za własnem przekonaniem.
Dąbrowski z oznakami zniecierpliwienia bawił się srebrnym feldcechem — a widząc, że rada rozprasza się, schodzi na dalekie rozprawy — uciął surowo:
— Mości panowie!... Stanowić trzeba!... Wasza książęca mość!?...
Poniatowski, zaskoczony tem zawołaniem, zwrócił się do Fiszera i zagadnął cicho:
— Generale!... słyszałeś... ty powiedz!...
Naczelnik sztabu roztworzył zwolna przymknięte powieki, zaczem uniósł się na łokciu, zapiął gwałtownym ruchem kołnierz munduru i rzekł z wysiłkiem, wskazując na Dąbrowskiego:
— Jemu pozwólcie! Każda sekunda opóźnienia... to klęska! Dajcie jemu!
— A ty... ty, generale, co sądzisz!?
— Omdlewam!... Dajcie mi pić!... Rautenstrauch niech mnie zastąpi!... Książę!... Zajączek! — Dąbrowskiego słuchajcie!... tu pogrom!... Rana osłabiła!
Rautenstrauch chciał był zagadnąć jeszcze o coś Fi szera, lecz szefowi sztabu głowa osunęła się bezwładnie na piersi.
Poniatowski otarł pot z czoła, a spojrzawszy na jasną, otwartą twarz Dąbrowskiego, — rzekł sucho:
— Słyszałeś, generale! Rozporządzaj! Rozkazuj! My tu podobno nie potrafimy już nic! Nie wahaj się. Żaden z nas przeczyć ci nie będzie... byłeś... generale... — tu głos księcia zadrżał — nietylko sztandary ocalił, ale i zachował im cześć!
Dąbrowskiemu oczy się roziskrzyły — już miał wybuchnąć gniewem w odpowiedzi na to zwątpienie, lecz pohamował się, wdział czapę i zapytał krótko:
— Generale Sokolnicki! Ufasz pułkowi Tyszkiewicza?!
— Chłop w chłopa — ułan w ułana! Stawali dziś jak lwy!
— Zaalarmuj go natychmiast i pod Wilanów! Jesteś rannym?!
— Wytrzymam!
— Na koń!... Innych rozkazów nie mam! Mnie starczy, że Sokolnicki tam będzie!
Dąbrowski uścisnął serdecznie rękę Sokolnickiego i zakonkludował ostro:
— Pora panowie! Za godzinę ani jednego marudera tu być nie powinno! Proszę na stanowiska!
W kilkanaście minut później na tyłach wojsk Księstwa rozpoczął się pośpieszny marsz ku Warszawie.
Ognie gasły powoli, nikły. Zbudzone pułki stanęły pod bronią, czekając, aż treny wojskowe nie zbiorą się i nie ruszą ku Warszawie. Dopiero kiedy dano znać, że droga jest wolna, a ostatnie partje rannych ruszyły z pola — pułki drgnęły i rozpoczęły powoli posuwać się ku miastu, ciągle mając przed sobą mocne pikiety i po kilkakroć zatrzymując się po drodze, jakby oczekując natarcia.
Warszawa nie spała. Około Jerozolimskich rogatek tłumy ludzi zebrały się, z pełnym grozy lękiem przezierając wlokące się wozy ambulansowe. Z zapartym oddechem, ze ściśniętemi ustami, witano każdy furgon wypełniony bezładną masą ciał ludzkich, ciał dyszących ciężko, niekiedy skurczonych, zastygłych. 9
Czasem z pod białej płachty wozu wyjrzała twarz blada, zakrwawiona, naznaczona rozpaczą, i szklane swe oczy wpijała w falującą ciżbę — czasem na spojrzenie to odpowiadał okrzyk zgrozy, czasem tylko spazm żałosny, przejmujący.
Niekiedy tłum zalegała cisza grobowa, a wówczas, jakby ją chcąc przerwać — odzywały się wozy ambulansowe — odzywały się jękiem, skargą, to znów szeptem modlitwy. Czasem pod nakryciem wozu rozległa się komenda, komenda zajadła, śmiertelna, spływająca z posiniałych warg. Czasem nieprzytomny żołnierz roił o matce, o domu, o rodzinie — czasem zawierzał towarzyszowi ostatnie pożegnania.
Ambulanse ciągnęły długą, nieprzerwaną wstęgą — bo gdy idące przodem zdołały uwolnić się z krwawego ciężaru — wypuszczały konie i bocznemi ulicami dążyły znów na pobojowisko, aby po raz wtóry i trzeci zabrać nowy ładunek ciał i znów pełznąć w szeregu.
Tak mijały godziny. Tłum stal jeszcze. Aż nagle roz-szedł się między nim grobowy szept:
— Godebski jedzie! — Szept zakołysał tłumem, przeniknął go wskroś i zaparł w nim oddech, stłumił serc bicie.
Na drodze, pomiędzy łańcuchem wozów ukazała się bryczka otwarta. Dwóch żołnierzy prowadziło za uzdy młode, zrywające się konie. Dwóch innych szlo po bokach, trzymając zapalone pochodnie.
Tłum odkrył głowy na powitanie i wzrokiem rozpalonym, niespokojnym spoglądał ku bryczce, nie rozumiejąc z początku tego widoku.
Bryczka istotnie osobliwie wyglądała! Na pierwszy rzut oka zdawała się być marami! Gdy atoli wzrok opanować zdołał blaski migocących pochodni, przeistaczała się w łoże, na którem zarysowywała się sylwetka leżącego na wznak pułkownika, a ponad nią cienie kilku ludzi. Dopiero kiedy kto zdołał przysunąć się do plecionego wezgłowia bryki, kiedy pochwycił coś z urywanych słów, które te cienie ze sobą zamieniały — wówczas rozumiał, czem była ta bryczka, wówczas dreszcz zimny wskroś go przenikał i ścinał mu krew w żyłach. Bryczka była lazaretem.
Chirurg Przystański z rękami zakasanemi po łokcie a ociekającemi jakąś czarną, straszną pianą... opatrywał Godebskiego. Nie opatrywał, lecz walczył z porwanemi żyłami, z podartemi tętnami... Dwóch cyrulików pomagało mu w pracy.
Przystańskiemu ręce omdlewały ze zmęczenia — lecz jeszcze nie ustawał, jeszcze nie dawał za wygranę. Stalo-wemi szczypcami chwytał weny, zakręcał, wiązał, naciągał niby struny... Struny jednak wyślizgiwały mu się, uciekały wgłąb rozwartych ran i stamtąd buchać zaczynały potokami krwi. Przystański znów je chwytał, znów zaciskał i znów naciągał na żelazce... Wreszcie po zażartej walce — odetchnął ciężko — struny życia były namota-ne — lecz życie samo już prawie że spłynąć zdołało.
Chirurg nie dal się zwątpieniu i zabrał się z kolei do opatrywania rozwartej piersi pułkownika, gdzie krwotok był nierównie mniejszy, niż na przedkolaniu i ramieniu, lecz rana głębszą, pełną miazgi strzaskanych żeber i brunatnej, skrzepłej cieczy... Rana ta sączyła ledwie kroplami, ale krople te padały tu już latami życia... a zdawały się być ostatniemi ziarnkami klepsydry...
Przystański cienki a lśniący nóż zanurzył w ranie, aby choć zapobiedz szybszej gagrenie, aby ją opóźnić.
Konie bryki przystanęły.
Chirurg spojrzał ku wezgłowiu, na którem sierżant Świerzyński trzymał głowę pułkownika, i rzucił przez zęby:
— Oddycha?!
Sierżant skinął głową. Przystański śmielej poruszył nożem, zatoczył nim krąg i wydarł z rany kłąb skrzepłej miazgi. Cyrulicy podsunęli szarpie.
Godebski jęknął głucho — w tłumie, otaczającym brykę, jakieś echo zadygotało.
— Milczeć tam! — zawołał surowo Przystański. — Odstąpcie!
Tłum rozsunął się posłusznie — lecz gdy bryka toczyć się znów zaczęła — zachwiał się i jął postępować za nią
II w grobowem milczeniu, jakby pragnąc ani jednego tchnienia umierającego pułkownika nie stracić.
— Dajcie mi pić! — szepnął z wysiłkiem pułkownik.
— We...dług rozkazu! — wybełkotał sierżant i drżą-cemi rękoma przytknął do ust Godebskiego kubek z przygotowanym napojem.
Pułkownik pil długo, chciwie — wreszcie odetchnął głęboko — szarpie na piersiach w oka mgnieniu nabrzmiały krwią. Przystański ledwie nie zakrzyknął z alte-racji, a wyrwawszy cyrulikowi nowe pęki szarpi — ozwał się cicho:
— Pułkowniku, spokojniej!... Oddychać krótko!
— Kto do mnie mówi?! — zapytał półsennie Godebski.
— Nic!... — To ja, Przystański!!...
— Przystański?! — powtórzył cicho pułkownik. — Który Przystański? Kapral... drugiego bataljonu... trzeciej kompanji?!... Czemu nie odpowiadacie?!... Tak... to on!... Zdawało mi się... że... poległ!... Dusi mnie!... Dajcie pić!... Jeszcze!
Napój orzeźwił Godebskiego, rozjaśnił mu spojrzenie.
— Kto tu przy mnie?!
— Świerzyński... sierżant... panie pułkowniku!
— Ty — ty... stary?!... Wszak... widziałem... byłeś ranny!?...
— Nie — nie... panie pułkowniku!... Bierz... djabli... nic mi!
Godebski uśmiechnął się.
— Patrz... a mnie się zdawało... że wszyscy!... Dookoła mnie tylko czerwone, krwawe zasłony... tylko poszarpane ciała... tylko trupy!!... Dlaczego tak cicho?!... Armaty nie grają?!... Gdzie jesteśmy?
— Warszawa...
— Warszawa... Warszawa... A mnie marzyło się... że już odszedłem daleko... od swoich... od ziemi... że już nie powrócę, że już nie zobaczę... moich chłopaków!... Jak ciemno!
— Noc, panie pułkowniku!...
— A — noc! Myślałem... 12
Na twarzy Godebskiego zarysował się skurcz niepewności.
— Sierżańciel...
— Uważam, panie pułkowniku!
— Powiedz mi!... Powiedz prawdę!... Jakże?!...
— Wszystko, według rozkazu!
— Nieprzyjaciel!?...
— Rej... zrejterował, panie pułkownikul
— Podnieść mnie!
— Mości pułkowniku, zaklinam, ani ruchu! — upomniał Przystański.
Lecz Godebski targnął się i uniósł głowę. W tejże samej chwili ból drętwy, palący, złamał go i powalił na ręce sierżanta.
Pułkownik jęknął głucho:
— Teraz wiem! szeptał siniej ącemi wargami Godebski. — Teraz przypominam sobie!... Olszyna wzięta... Do-biecki... Potem atak za atakiem!... Bez pomocy!... Pogrom — straszny! Grenadjerska kompanja wycięta w pień!... ŚwierzyńskiL. Podaj mi rękę!... Umieram!... Ta ostatnia dogodziła!... Ciężko!... Nie żal krwi, nie żal życia... gdyby... Niema zgody.:, niema serdecznej myśli!... „Blacha“ rządzi... dzieciuchy... panicze... I co teraz!?... Znów pożoga, znów niemoc, niedola!
— Dąbrowski! Dąbrowski! — zawołał nagle tłum, roz-stępując się przed nadciągającym generałem, który jechał zasępiony z Zajączkiem i Szczanieckim. Gdy zrównał się z bryką, wiozącą Godebskiego — zdarł konia i zagadnął żołnierzy, niosących pochodnie!
— Kto to?
— Pułkownik Godebski!
Dąbrowski zeskoczył z konia i podszedł ku bryce. Zajączek i Szczaniecki poszli za jego przykładem.
Dąbrowski ujął pułkownika za rękę i rzekł z przejęciem:
— Panie CyprjanieL. Szukałem was!... Nie poznajecie mnie?... Dąbrowski!
— Generał tutaj!?... Myślałem, że was już nigdy nie będę oglądał!...
— Cóż znowu!... Pułkowniku!... Nie dawać się zwątpieniu...
— Ja też nie wątpię!... Podnieście mnie! Generale... dwóch chłopaków zostaje... wdowa! Wspomnijcie na nich, niech na poniewierkę nie idą!
— Pułkowniku!... — zawołał z energją Dąbrowski. — Precz z mazgajstwem!... Rana ci nie pierwszyzna!
— Ja się też nie skarżę! Generale! Pamiętajcie na Ga-varda!... Majora Gavarda. Stawał jak lew... widziałem go z daleka, jak prowadził!... Jemu się odznaczenie należy... awans!
— Gavard!? — szepnął dziwnym głosem Dąbrowski. — On już i awans wziął i... nagrodę najwyższą!
Godebski odetchnął z trudem.
— Najwyższą, mówisz? Wielki oficer... generale... A kto tu stoi z drugiej strony!?
— Zajączek!... Nie poznajesz mnie, pułkowniku!?
Na twarzy Godebskiego zajaśniał uśmiech. Omdlałemi rękoma ujął dłonie Zajączka i Dąbrowskiego.
— Wy razem?! Wy obok siebie?!... Boże!... Więc ulitowałeś się, więc natchnąłeś tych najdzielniejszych duchem miłości!... Słuchajcie!... Pieśń zwycięstwa gra mi w sercu, pieśń triumfu! Słyszycie, jak w łonie jej jedno bije tętno!... Wy razem!... Toć od dziś nie postanie u nas nieprzyjaciel, toć ledz musi! Teraz naprzód!... Teraz do ataku, na bagnety!... Przebaczcie umierającemu!... Lecz niech zobaczę!... Podajcie sobie ręce!... Boże, Boże, czym ja śnił o takiem szczęściu!... Teraz... pójdę stąd... z głową podniesioną... a jeżeli powołają do raportu raszyńskiego — to powiem Mu... jako wobec niebezpieczeństwa... wobec nieprzyjacielskich zastępów — nie masz żadnej myśli małej... żadnej intecji mizernej!... Jezu!
Godebski pobladł, usta zacisnął, oczy mu kołem stanęły — jeszcze targnął się raz, jęknął, spojrzał zbolałym wzrokiem na trzęsącego się jak liść sierżanta i omdlał.
Chirurg z cyrulikami pochylił się nad pułkownikiem i badał puls długo, gorączkowo — wreszcie podniósł zwolna głowę i wyszeptał cicho:
— Skonał!. 14
Generałowie zdjęli kapelusze i. stojąc wciąż przy Godebskim, trzymali w niemym uścisku stygnące dłonie pułkownika.
Lud, otaczający brykę, podchwycił wyrok chirurga i powtórzył go dalej stojącym gromadkom.
— Skonali powtórzyły tłumy.
— Skonał! skonał! — podchwyciły echa ulic Warszawy.
Bryka stała bezwładna przez czas pewien, jakby bojąc się z miejsca ruszyć, jakby stukotem kół nie chciała mącić bolesnego skupienia ludu.
Aż Dąbrowski podniósł pierwszy oczy łez pełne i spojrzał ku Zajączkowi.
Zajączek za całą odpowiedź padł w ramiona Dąbrowskiego.
Generałowie dosiedli koni, lecz tłum tak się zwarł dookoła bryki, że ruszyć było nie sposób. Ambulanse znów, idące za bryką, mając zagrodzoną drogę, stanęły, daremnie szukając przejazdu. Woźnice i konwojujący żołnierze jęli wzywać do ustąpienia. Cyrulicy napominali imieniem rannych, kilku krewkich piechurów zawiązało już ostrą sprzeczkę z nabliższymi — a tłum, mimo, to stał nie-poruszony, wrosły w ziemię, zapatrzony w migocące pochodnie, w stygnącą twarz Godebskiego.
— Z drogi! — zawołał porywczo Zajączek.
W tłumie rozległy się niechętne pomruki.
— Żołnierze, do mnie! — Rozpędzić ich! — groził Zajączek, najeżdżając koniem.
— Stać w miejscu! — Niech próbuje! — dały się słyszeć złowróżbne głosy — każdemu wolno.
— Milczeć!
— Milcz sam!
Zajączek dobył pałasza i zamierzył się już był na barczystego mieszczucha, który cisnął mu się do siodła — gdy Dąbrowski zdołał przecisnąć się i zatrzymać mu rękę:
— Na miły Bóg, kolego... zimnej krwi!
— Z tymi chamami inaczej nie można!
— Pozwól mnie! — rzekł łagodnie Dąbrowski, zaczem rozejrzał się po ciemnej fali głów i zakrzyknął ostro: 15
— Do miljon djabłów! Cóż wy, próżniaki, na wido-wiskożeście się zebrali? Przyszliście tu ślepiąc na krew ciekącą, na zwłoki tych, którzy za was życie oddali?... Nie wiecie, gdzie wasze miejsce?!
— A... cóż my!... — rozległy się niezadowolone głosy.
— Na okopy, psie krwie warszawskie! Na wały! Do ludwisarni, do prochowni!
— Niema broni! — zaoponował jakiś bas.
— Wam broni trzeba!?... A pięści, a łapy?! Austrjacy wam broń przyniosą!... Naprzód!... Widzicie Godebskiego?... Patrzcie tam, w trzecim wozie Gavard!... Dziesiąta kula ledwie go powaliła!... Dalej za Godebskiego, za Ga-varda, za Raszyn, za Warszawę... na wały!...
— Na wały! — huknęły głosy.
— Za krew, za naszą, za rodzoną!
— Niech żyje Dąbrowski!
Tłum drgnął, zatoczył się i runął ku miastu. Rzekłbyś, niby rzeka, która, napotkawszy w drodze swej na groblę — staje w biegu, waży się, występuje z brzegów, rozlewa się i daremnie chce odpłynąć, daremnie szuka wyrwy.
Aż oto wiatr musnął grzbiet grobli i ledwie dwa kamyki potoczył — kiedy już wezbrane a nieruchome wody dźwignęły się i prąc kamienie, wpadły do koryta, ściągając swe najdalej wysunięte strugi... Chwila i zawała kamieni znikła, i rzeka toczy swe fale jeszcze śmielej, mocniej.
Dąbrowski spojrzał z triumfem na Zajączka.
— Tam, gdzie tłum, tam kolega jesteś czarodziejem!
— Ruszajmy! Ruszajmy!
— A co z Godebskim?
— Dowiozą!... Do pani Cyprjanowej trzeba... przygotować ją!
Sznur ambulansów z bryką pośrodku, potoczył się znów ku miastu.
Bryka, wioząca ciało pułkownika, opustoszała. Chirurg z cyrulikami przeniósł się do ambulansu — pochodnie zgasły — żołnierze, trzymający konie i pilnujące boków — poszli za chirurgiem. Został się tylko woźnica, ledwie mogący się uporać z szamocącemi się i zrywające 16 mi do kłusa końmi, i sierżant, pochylony nad zwłokami swego dowódcy.
Przez czas pewien woźnica jechał w milczeniu, kołując bocznemi uliczkami, byle się coprędzej do środka miasta dostać — aż dojrzawszy nareszcie wieże kościoła ojców Misjonarzy — obrócił się na siedzeniu i ozwał się do sierżanta, nie patrząc na zwłoki Godebskiego:
— A gdzie zajechać?... Panie żołnierzu!... Hej!... A gdzie każecie?
Świerzyński podniósł głowę, spojrzał martwym wzrokiem na woźnicę i mruknął przez zęby.
— Ani słowa!... Nie widzisz... pułkownik!...
Woźnica zmięszał się nieco, lecz nabrawszy odwagi, zaczął z perswazją:
— Panie żołnierzu! Kiedy bo... trzeba pędzić!
— Subordynacja... bierz cię djabli — marsz!
Chłopek przeżegnał się zabobonnie, a uczuwszy na sobie groźny wzrok sierżanta — zaciął konie i pomknął ku Staremu Miastu, oglądając się z przestrachem za siebie. Około Bernardynów, tuż przy bramie Krakowskiej, raz jeszcze próbował zagadnąć Świerzyńskiego, lecz odebrawszy równie surowe napomnienie, z determinacją zawrócił na Piwną. Na Starem Mieście atoli, skoro tylko konie stanęły, znów go sierżant napomniał. Woźnica nie posiadał się z alteracji. Brała go ochota stawić się ostrzej, ile że dla gorączkowego ruchu, panującego na ulicach przejazd był coraz uciążliwszym — ale od sierżanta taka wiała ku chłopkowi groza, że ani śmiał się opierać, zezując jeno ku przechodniom, jakby od nich wyglądając pomocy.
Klucząc na oślep — woźnica przejechał Piekarską, Podwale i Miodową. Pod Marywilem zagrodził mu drogę oddział gwardji narodowej. Chłopek zagadnął przechodzącego gwardzistę:
— Wielmożny... ady bo z tym oficerem nie wiadomo, gdzie jechać!
— Ranny?! do koszar Mirowskich!
Woźnica odetchnął i nie zważając na sierżanta, zaciął konie. Bryka niebawem zajechała przed koszary.
Świerzyński jął nawoływać znów — lecz chłopek ze-
Rok 1809. Ij.T. 3 17 skoczył z bryki, a dojrzawszy gromadę żołnierzy, wezwał ich do pomocy. Byli to właśnie lżej okaleczeni maruderzy, którzy tu przyszli szukać opatrunku, posiłku i wiadomości o swoich pułkach, które z oczu stracili.
Każdy tu był zajęty sobą, cisnąc się do kilku oficerów, którzy sporządzali naprędce spisy i starali się między maruderami ład zaprowadzić. Chłopek długo wzywał, zanim któryś z żołnierzy dał się uprosić i poszedł za nim do bryki.
— No, więc czego?! Nie piszcz tak!... Co?... Umarł?... Jedź z nim dalej!
— Kiedy bo, panie żołnierzu... ten drugi żywy... nie dają!...
— Co ja wam poradzę!?... Kogo tu się pytać?...
— Toć mówili, oficer!
— I cóż z tego?! Zamarł, toć legło ich dzisiaj, legło!... Dla każdej szarży jeden dół wspólny, jedna mogiła... Pod Wolę z nim! Tam grabarze pracują już od świtu!... W koszarach nikt ci nie pomoże!
— Ale! To jeden, ale ten drugi żyje i gna mnie po mieście... konie zgnalem, a on: „jedź“!
Jakby na potwierdzenie tych słów z bryki ozwał się groźny głos Świerzyńskiego:
— Ruszaj... niedołęgo... bierz cię djabli!
Żołnierz podszedł bliżej, a zobaczywszy sierżanta ozwał się pojednawczo:
— Zsiedlibyście, a tego zostawili!
— Milczeć!...
— Gdzież was ma wieźć?
— Naprzód!... Eskorta, trutniu! My eskorta, bierz cię djabli!... Pułkownik!
Żołnierz wzruszył obojętnie ramionami.
— Et, — nie mordowalibyście siebie i koni!... Nieboszczyk wam zesztywniał na wozie! A zresztą kiedy wasza wola... mnie do tego nic!...
— Co to za bryka? — dał się słyszeć nagle dźwięczny głos.
Żołnierz obejrzał się, a dostrzegłszy oficera gwardji narodowej, Sawickiego, który wartę trzymał w koszarach Mirowskich, zdał mu sprawę ze skargi chłopka.
Sawicki skoczył do bryki.
— Hej ty stary! — zawołał surowo. — Schodź mi zaraz z bryki! Słyszałeś?
Świerzyński mocniej objął ciało pułkownika, ani myśląc poruszyć się z miejsca. Sawickiego rozgniewało nieposłuszeństwo.
— Co? Opór! Baczność, do pioruna! Oficera masz, gapiu, przed sobą!
— Eskorta oficerów niższej szarży nie honoruje! — warknął przez zęby sierżant.
Sawickiemu skry poszły z oczu.
— Precz stąd! Warta! Wołać wartę! Mnie porucznika gwardji narodowej, będziesz uczył!... Brać go!...
Na głos Sawickiego kilkunastu najbliższych żołnierzy otoczyło brykę.
Już ku sierżantowi wyciągnęły się ręce, już dwie najbliższe uchwyciły go za kołnierz — gdy naraz z pośród żołnierzy dało się słyszeć gromkie zawołanie:
— Precz z łapami, bo łby poroztrącam!
Żołnierze cofnęli mimowolnie ręce. Sawicki rzucił się ku miejscu, skąd padła groźba.
— Kto śmiał? Kto się ważył?!
Żołnierze rozstąpili się. Przed porucznikiem stanął młody piechur w poszarpanym mundurze.
— Jak śmiałeś!? Chcesz kulą w łeb?!
Piechur odtrącił oficera, a stanąwszy przy bryce, ozwał się śmiało:
— Ani kroku dalej! Baczność!... Czapy z głowy. Tu leży pułkownik ósmego pułku piechoty!
— Godebski! Godebski! — odezwały się bezładne głosy.
Co acan pleciesz!? — zawołał strapiony porucznik.
— Toć patrzcie sami... a nie tykajcie go!...
— Subordynacja, bierz cię djabli — ryknął sierżant.
W zwiększającej się gromadzie żołnierzy powstał roz gwar.
Wszyscy teraz cisnęli się na prześcigi, byle spojrzeć na twarz tak wielkiego pułkownika.
— On! — On! — nasz najmężniejszy! Wszystkich przeszedł! — szeptano dookoła. 2 — 19
Sawicki pobiegł do koszar szukać pułkownika Kilińskiego.
Wieść o przewiezieniu zwłok bohatera Olszynki lotem błyskawicy rozeszła się po koszarach. Tłum rósł. Kiliński wezwał pod broń stojący tu oddział gwardji narodowej i na jego czele podszedł do bryki. Żołnierze wyciągnęli szpaler. Czterech podoficerów zbliżyło się z płaszczem oficerskim, aby na nim przenieść zwłoki. Kiliński z Sawickim stanęli za nimi. Lecz i tym razem spotkała ich niespodziewana przeszkoda — sierżant wyciągnął pięść ku gwardzistom z taką zajadłością, że wątpić nie można było, iż miażdżyć będzie.
Sawicki chciał uspokoić zapaleńca.
— Ustąp! Oszalałeś!... Bacz, pułkownik Kiliński przed tobą stoi!...
— Milczeć! Subordynacja! Nie znam innego pułkownika!... Naprzód!... Ubroczę... bierz cię djabli!...
— Sierżancie! — wtrącił z perswazją Kiliński. — Co wam? Pułkownik tu pozostawać nie może! Ułożymy go w koszarach! Usuń się — niech go wyniosą!...
— My eskorta... bierz cię djabli! Naprzód!
— Sawicki nie mógł wstrzymać gniewu.
— Brać go! Pod klucz z nim! Pijany!...
Kiliński potrząsnął ręką.
— Wolno — bez gwałtu!... Nie unoś się, mości poruczniku, tego biedaka znam!... Hej tam! Zajść mu z tylu!...
— Precz... bierz cię djabli... zarąbię! — odgrażał się tymczasem Świerzyński, przybierając obronną pozycję. Gdy w tem ręce czyjeś oplotły go spokojnie i odrywać jęły od ciała pułkownika.
— Nie rusz, nicponiu!... Zadławię!...
— Sierżancie — ozwał się łagodny glos trzymającego — Mnie... mnie chcecie?...
Świerzyński poruszył się niespokojnie i łypnął białkami.
— Ktoś ty?!
— Nie poznaliście mnie?!... Toć ja... Zabielski... rekrut!...
— Smyk... niedołęga!? — mruknął sierżant. — To dobrze!... Bardzo dobrze!... Pluj w garść., i do mnie! My 20 eskorta!... Był cały pluton!... Zwaliło!... Nic!... Noga piecze!... Byle naprzód!...
Sierżant odwrócił się, a zobaczywszy, że żołnierze zdołali już ponieść ciało pułkownika — ryknął z wściekłością, rzucił się, jakby chcąc z bryki wyskoczyć, i padł na przepojoną krwią słomę.
— Broń... smyku... nie daj! Pierz! On nasz pułkownik!
— Sierżancie, toć umarł... nie żyje...
— Kto? Kto nie żyje?! — zagadnął głucho Świerzyński.
Pułkownik! Jemu już nie eskorty trzeba, nie plutonu twego, nie pułku... jeno ziemi!... Odszedł już... a nam pora, sierżancie...
Świerzyński otworzył szeroko oczy i powiódł ręką po twarzy, jakby sen jaki odpędzając, jakby zmorze się opędzając.
— Umarł... nie żyje! Smyku! Nie — niepodobna! My eskorta... nie możemy dopuścić! My kule brać powinniśmy! My osłaniać! Niedołęgo, smyku, pleciesz! On... onby miał lec... kiedy ja żyję!
— Takie zrządzenie Boskie! Bitwa była — zajadła!...
Sierżant uśmiechnął się z politowaniem.
— Głupiś — były tęższe! Pomóż mi — ja za nim muszę! Służba! Noga piecze, bierz cię djabli! Mocniej — chwyć!
Zabielski podsadził się pod ramię Świerzyńskiego i dźwignął je z całych sił — lecz zaledwie sierżant sięgnął nogami ziemi, ból gwałtowny schwycił go, skręcił i powalił.
Pan Tadeusz pochylił się nad Świerzyńskim, aby mu pomóc powstać, i teraz dopiero na lewej nodze sierżanta, poniżej kolana, dojrzał wielką, obrzękłą ranę.
— Trzeba stąd gdzie na kwaterę!
Sierżant potrząsnął głową.
— Hej, chodźcie podtrzymać! — wołał Zabielski, czując, że jemu samemu sił nie staje.
— Niema komu! — ozwały się głosy. — Nie widziałeś, że gwardziści poszli? Tu człek sam rad, że go ziemia święta nosi!
— Zawołajcie choć cyrulika!... 21
— Widzicie go, czego mu się zachciewa!
— Przecież tak człowieka zostawić nie podobna na środku ulicy! Niechże który się ruszy bodaj... byle do Lazaretu!
— To się wybrał! Lazaret mu się troi! A nie widziałeś, że nie tacy, jak ten, na ulicach leżą!
— Zostaw go, bratku! Przyjdzie czas, to go milicja obywatelska sprzątnie sama.
Pan Tadeusz chciał był do koszar biec i tam prosić o pomoc — gdy naraz nadciągnęła nowa gromada obdartych, omdlałych żołnierzy i zatarasowała tak wejścia do służbowych budynków, że myśleć niepodobna było o przedostaniu się, a raczej strzec należało, by falujący tłum nie roztratował leżącego sierżanta.
Zabielski widząc, że znikąd nie może się spodziewać pomocy — wytchnął nieco i obejrzał się, aby bodaj słomę z bryki podesłać Świerzyńskiemu — lecz bryki już nie było. Chłopek, korzystając z zamieszania, umknął niepostrzeżenie.
Pan Tadeusz stracił był głowę. Na szczęście ktoś z mieszczan przechodzących ulitował się i doradził mu, aby z rannym do stajni się przeniósł.
Zabielski skwapliwie uchwycił się tej rady — ale ciężką ona była do wykonania. Stajnie koszar Mirowskich znajdowały się o dobre tysiąc kroków, a tu ani marzyć nie mógł, by mu sił starczyło na podjęcie i poniesienie sierżanta. Tyle przeto na razie uczynił, że obmył Świerzyńskiemu ranę, owiązał szmatą, a potem, wziąwszy za ramiona, przeciągnął pod mur, w miejsce zaciszne. Tam z pozbieranych pod koszarami gałganów jakie takie leżenie zrobi! i dopiero zajął się trzeźwieniem sierżanta.
Śwerzyński, który był w jakoweś odrętwienie zapadł, zwolna odzyskiwał przytomność, poglądając dziwnym wzrokiem na kręcącego się przy nim pana Tadeusza.
— Smyku! — szepnął drżącym głosem. — A gdzie jesteśmy?
— Nic... wypoczywamy sobie!...
— Toć nie pole... widzę mury!
— Koszary Mirowskie! 22
— Bierz cię djabli... lepiej byłoby na polu!... A... pułkownik?!
— Leży w koszarach!...
— Leży! Hm! Smyku... uważasz... gdyby go... a i mnie... to... byle niedaleczko od niego! Razem nie uchodzi — bo szarża!... Ale, widzisz, my eskorta... tedy słusznie należałoby się choć dwa pręty!...
— Sierżancie!...
— Milczeć... milczeć!... — mówił Świerzyński słabnącym głosem, ściskając gorąco rękę Zabielskiego. — My eskorta... bierz cię djabli... rozmaicie wypaść może! A choćby i tam! Najświętsza Panienka patrzy — a tu pułkownik samotrzeć... a... my, eskorta... sierżant major ósmego pułku pierwszego bataljonu grenadjerskiej kompanji... bierz cię djabli... chodzi sobie po świecie! Niedoczekanie! 23
II.
Raszyn — chrzest Olszyny, pierwsza krwawa dziesięcina dwuletniego Ksiąstewka, pierwsza śmiertelna rewja młodych regimentów, pierwsza bitwa pod furkotem nowych sztandarów, jeszcze jedna rozprawa zajadła w obliczu murów Warszawy.
Armja austrjacka, ciągnąca z dumnym łoskotem kotłów i bębnów — ze stosami hardych odezw i proklamacyj, które same przez się miały słabym żołnierzom polskim wytrącić oręż z ręki i do stóp arcyksięcia pochylić — armja austrjacka, ufna swej sprawności, a pewna, że orły napoleońskie nie zagrodzą jej triumfalnego pochodu — armja austrjacka, wlokąca za sobą dziesiątki urzędników, z góry wyznaczonych do ujęcia steru rządów mającego się poddać kraju — ta armja austrjacka, co według mniemania sztabu wiedeńskiego miała sobie poleconem odbycie przechadzki do Warszawy — dyszała zmordowana, przerzedzona, osłabiona, zaciętością oporu zdemoralizowana.
Tu, pod Raszynem, powiedziano jej: „wara!“ Tu, pod Raszynem szeregi dzieciuchów pourastały na męże, tu hartowne bataljony austrjackie ugięły się, ledwie strzy-mały natarcia, tu sztabowy rozrachunek, drobiazgowe raporty szpiegów, znajomość najtajniejszych zamysłów Poniatowskiego — zawiodły.
Tu, pod Raszynem, ci, co mimo straty dotkliwe, mienili się być zwycięzcami — ponieśli okrutną, niepowetowaną w skutkach porażkę — a ci znów, co mieli się za rozbitych, złamanych, pokonanych — ani ważyli się przypuszczać, że właśnie pod Raszynem odnieśli zwycięstwo.
Wojna umie gotować chwile nieubłaganych rozczaro 24 wań, oplątywać mgłami złudzeń, kryć istotne rezultaty bitew. Czasem, z dwóch wypoczywających naprzeciw siebie armij zrywają się gońce i niosą wieści radosne swoim narodom... Obie armje wytrwały ataki, zniosły chmury pocisków, trupem usłały rozgraniczającą wstęgę ziemi... Czasem mijają miesiące, czasem lata — a dwa wrogie narody jeden i ten sam dzień święcą, imię jednego i tego samego pola ryją na kolumnach zwycięstwa, na lukach triumfalnych!... Aż nadchodzi przyszłość, nadchodzi sąd dziejów, niekiedy szybszy od nich bieg wypadków — i rozstrzyga. A wyrok taki bywa nietylko bolesnym, ale i nieodwołalnym.
Raszyn był w skutkach swych taką nieuchwytną, złudną mgławicą.
Arcyksiążę Ferdynand, rozgrzany wiadomościami o wstąpieniu nieprzyjaciela za okopy — wyprawił natychmiast gońca do Wiednia i zajął się pisaniem szumnego rozkazu dziennego, któryby waleczność żołnierza austrjackiego podniósł, za męstwo go nagrodził, do tem znamienitszych pobudził czynów, a wroga każdym wyrazem pognębił.
Wprawdzie raporty ubytku w szeregach po dokonanym apelu brzmiały złowrogo — lecz nawet one przeświadczeniem o dokonanem zwycięstwie zachwiać nie zdołały.
Obóz austrjacki do późnej nocy rozbrzmiewał dźwiękami uroczystych pobudek i wrzaskliwych wiwatów, jakimi witano rozkaz arcyksięcia. Sztab gorączkowo pracował nad wykończeniem planów szturmu Warszawy, aby, zgodnie z życzeniem wodza, uczynić go tak piorunującym, tak gwałtownym, by miasto było zmuszone kapitulować przed zacieklejszym krwi rozlewem.
Ten warunek arcyksięcia wzburzył Mohra, poruszył Ci-valarda, nawet dokuczył wpływowemu adjutantowi korpusu, pułkownikowi Neubergowi — lecz wszechwładny szef sztabu, Brusch, stanął przy wodzu, tak, że nawet Mondet i Schauroht, ustąpić musieli.
Starym generałom, którzy przeszli twardą szkołę Novi, Marengo i Austerlitzu niezrozumialemi wydały się słowa arcyksięcia Ferdynanda, zaznaczające, że przyszedł wal 25 czyć, a nie mordować bezbronnych, burzyć i niszczyć. Oni nie nawykli dotąd liczyć się z tem, czy granaty ich łomoczą wieże kościołów, czy zdruzgoczą baszty forteczne, czy w gruzy rozsypują mury obronne, czy spokojne, ciche ludzkie schroniska — ich nauczono za nieprzyjaciela mieć nietylko tego, co z bronią w ręku stawia opór, lecz i każdego, co ważył się znajdować tam, kędy oni prowadzili pułki. Dla nich na wojnie nie istnieli starcy, kobiety, dzieci, spokojni mieszkańcy, wylękli kmiecie, ani chorzy, ni ranni, ani ci, których kęs chleba, obowiązek, los rzuciły między ognie walczących — dla nich był tylko wróg, a dla wroga kula.
Arcyksiążę sądził inaczej; arcyksiążę kochał dowództwo swoje, rwał się do rycerskich zapasów, śnił o laurach, lecz i sromał się rozlewu krwi niewinnej, i nie chciał pożogi, i bał się jej.
Bał się jej dla prawego serca, bijącego mu pod mundurem dowódcy piątego korpusu, bał się jej dla myśli, że nakazano mu walczyć z narodem, broniącym swoich praw — bał się, bo już z pod murów Saragossy rozeszła się wieść ponura, wstrząsająca, a pouczająca, do czego rozpacz jest zdolną. Arcyksiążę bał się rozpaczy, bał się nie wojska, nie armat, lecz bał się mordów.
Zresztą zadośćuczynienie woli arcyksięcia nie było trudnem. Warszawa tyle miała punktów otwartych, świeżo podsypane wały tak slaby mogły stawić opór dzielnej artylerji Gileta, a działa polskie tylu naraz musiały bronić miejsc — że jeden szturm wystarczał, jeden zamaskowany ruch otwierał wojsku ulice.
Generałowie więc spierali się nie o czekające ich nazajutrz ruchy, ale o racje zasadnicze, a w napoły zawalonych chatach odprawiając zasłużone wywczasy, kołysali się myślą czekających ich dostatków i wygód w tak za-sobnem jak Warszawa mieście. Jeden tylko von Gezin-ger z pułkami huzarów palatyńskich i szeklerów — skradał się ku Czerniakowu, aby spędzić manewrującą konnicę polską i wzmocnić stojące nad Wisłą widety.
Obóz austrjacki, zasypiał, spokojnie wyglądając jutra, które dla niego nie miało żadnych wątpliwości, żadnych 26 obaw. Na placu bitwy pracował jeszcze drugi bataljon von Straucha, kończąc sypanie mogił. Głosy obwołujących się placówek słabły, ronty obchodowe krążyły coraz ciszej, coraz ociężałej — tylko z rozłożonych na tyłach obozu ambulansów szedł bez wytchnienia chrapliwy, głuchy stęk.
Warszawa tymczasem przeżywała straszną pamiętną noc. Noc, co niejednemu na całe życie zadała bolu, goryczy, wspomnień ponurych, widm okrutnych — co starcom uprzytomniła chmurną przeszłość, co w dzieciach zgasiła myśli jasne, co była początkiem doli sierocej dla tysięcy. Póki dnia było, póki strzałów armatnich, póki kurjerzy, a odważniejsi wolontarze zwozili wieści a z Wieży Bernardyńskiej nowiny biegły — póty stało otuchy, gorączki, a często, oryginalnego konceptu. Na okopach dziarsko wywijały łopatami gwardje narodowe, sprawnie szły roboty w koszarach, dobrze spisywano się i na ratuszu w układaniu wykazów obywateli, co deklarowali się rannych w dom swój przyjąć, i na radzie u księcia Stanisława Jabłonowskiego, komisarza pospolitego ruszenia, i w prochowni, i ludwisarni, i magazynach.
Dopiero gdy na ulicach rozległy się pierwsze okrzyki „ranni“, a w ślad za nimi zadudniały wozy ambulansowe — grobowa cisza zaległa miasto. Tłumy rozpłomienio-nemi oczyma poglądały na te wozy, daremnie upatrując ich końca.
Koszary Ujazdowskie wypełniono po brzegi, stajnie Mirowskie zawalono ciałami, opróżniono domy, pałace, a wstęga wozów nie ustawała.
Aż zabrakło podesłań, aż serca stwardniały, skrzepły, aż armaty ucichły, a wraz z ciemnym płaszczem nocy iść zaczęły pierwsze oddziały ustępujących wojsk.
Lud zakołysał się i rozbiegł się, za pułkami. Pierwszą jego myślą było dowiedzieć się, czy śród wracających odnajdzie jeszcze blizkich. I tu rozpoczęła się gorączkowa, bezładna pielgrzymka tłumów. Od jednego lazaretu do drugiego, od koszar do koszar, od wałów do kwatermi-strzowskich kancelaryj, od odziału do oddziału... biegł tłum i szukał życia...
Oblegano dowódców, nagabywano towarzyszów broni, 27 i potem nie dawano wiary ich słowom i szukano potwierdzenia.
Pułki szły. Szły cicho, z głowami pochylonemi, z om-dlałemi sztandarami, szły śród rozlegających się skarg i jęków i rozpraszały się w ciemnościach nocy.
Lud nie pytał o przyczynę powrotu nagłego swych obrońców — lud ją wytłumaczył..:
Gdy książę Józef z dwoma adjutantami wjechał cwałem na Krakowskie Przedmieście — w tłumie zawołano:
— Pobici!
Okrzyk ten podchwyciły tysiące i w oka mgnieniu rozniosły go od krańca do krańca.
— Zdrada! — huknęły gromady, kłębiąc się na placach i ulicach. — Zdrada! — zaszemrano w szeregach. — Zdrada! — podchwyciły gwardje narodowe, wzywając do obrachunku swoich dziesiętników i setników. — Zdrada! — szepnęli starcy, rozogniony wzrok zwracając na zapylone krucice, i rdzą porosłe ostrza. — Zdrada! — powtórzyły kobiety, zapominając o własnych nieszczęściach, a z pogardą patrząc na też same mundury, które wczoraj jeszcze napełniały je taką dumą, takim spokojem, takim duchem.
Rzekłbyś, gród Zygmuntowy zatrząsł się w posadach.
Okna domów jęły rzucać drgające, niepewne światła, na tle których, widać było gorączkowo przesuwające się cienie. W podwórcach turkotały na gwałt wytaczane pojazdy i wozy, na które ładowano pośpiesznie co cenniejszy dobytek...Na placach i ulicach mrowia ludzkiego przybywało, a wraz z niem i skarg, i narzekań, i pogróżek.
Daremnie imć pan Joachim Moszyński, wezwawszy do pomocy cztery seciny gwardji — chciał porządek czynić, a tłumy do rozstąpienia się skłonić. Lud nie ustępował — na ulicach ruch zagrodziła fala ludzka. Gwardzistom na widok własnych żon i dzieci broń wypadała z rąk. Nie przepuszczano nawet ambulansów, nie uszanowano barw dostojników, pióropusze generalskie witano przekleństwami, Strzelca książęcego, wiozącego sztafetę, obrzucono gradem kamieni.
Ostatnie nici ładu pękały, ostatnie ogniwa poszanowania dla władzy ginęły. 23
Nie pytano, ani skąd poczęła się owa złowróżbna iskra, nie zastanawiano się, ni kto był tej zdrady zwiastunem, ani czem być miała, ani komu judaszowe roześmiały się losy. Zdradę — powitano tu niby widmo pozagrobowe, niby marę, jawiącą się znów na zaprzedanie narodu, niby zmartwychwstanie zbrodni.
Tam, gdzie zdrada stroiła się w purpurę, gdzie gronostaje umiała dźwigać na ramionach, gdzie zdołała stoczyć rody zahartowane, wiekami ofiar rycerskich, gdzie plwocina jej najdumniejszych tarcz herbowych dosięgła, gdzie korony, infuły i mitry obluzgała, gdzie podkopała wiarę i cześć dla zasług, dla imion, dla przysiąg, dla za-ręczeń, dla czynów nawet — tam lada posłuch, lada wyraz musiał łamać podwaliny władania, musiał targać, musiał je w gruzy rozsypywać.
Tłum ważył się, czekając jakby na hasło, dokąd iść, gdzie winy patrzeć. Aż mięśnie tłumu przenikać zaczęły postacie ciemne, niewyraźne, chyłkiem sunące, rozpłaszczające się w smugach światła, bijącego z domów, a szukające nietylko nocy, mroku, ale i topieli w morzu głów ludzkich.
Hasło padło niebawem.
— Z Zamku uciekają! — wołano w tłumie.
— Nie pozwolić! — Nie dać! — Z nami niech giną! — Naprzód! — zakrzyknęły głosy i żywe potoki ruszyły zewsząd do Zamku.
Zamek czuwał. Poprzez okna izby sejmowej strzelały czerwone wstęgi świateł. U podjazdów stały już i kolasy, i lekkie kałamaszki, i napoły rozkulbaczone wierzchowce, kupiły się gromadki hajduków i ordynansów. Snać nie myślano tam o spoczynku, znać na długie zanosiło się obrady.
Tłumy na widok dumnie poglądającej wieży zamkowej ryknęły ponuro i parły wprost przed siebie. Lecz z pod Bramy Krakowskiej wystąpił silny oddział gwardji narodowej — wyciągnął się w długą, mięsistą wstęgę i osłonił przystęp do Zamku.
Tłumy przystanęły w milczeniu, nie wiedząc jeszcze co począć z tą przeszkodą, a na tyłach swoich rosnąc w daleko sięgające odnogi. Przed Zamkiem był ledwie pień — 29 a gałęzie zanurzały się ulicami aż po Marywil, Stare Miasto i Kościół Misjonarzy.
Znów nastała chwila wahania.
Naraz, od strony Ujazdowa, na Krakowskie Przedmieście nadjechała pod Kościół Karmelicki poszóstna kolebka. Na jej widok najbliższe szeregi tłumu rozstąpiły się. Kolebka wjechała w tłum — zdołała przedostać się do Bednarskiej i tam uwięzia.
Woźnica wzywał do ustąpienia i smagał konie, mniemając, że one same zdołają roztrącić ciżbę. Tłum się obruszył.
— Stać tam! — ani kroku! — Precz z nim!
Z kolebki wychyliła się głowa biała, jak mleko.
— Marszałek! — zawołali najbliżsi.
— Marszałek! — powtórzono pod Zamkiem.
— Z drogi! — rozległy się przyjazne głosy.
— Zdrada! Nie puszczać! Uciekają!... Zaprzedają nas! — dały się słyszeć harde okrzyki.
— On nie taki! — On przy nas!
— Wszyscy jednacy! — Szubienicę stawiać! — Precz ze sprzedawczykami!
Drzwiczki kolebki otwarły się z trzaskiem. Małachowski stanął bezbronny pośród tłumu, ręce na piersiach skrzyżował, głowę podniósł i zawołał gromko:
— Jak się ważycie bunty podnosić!... Małoż nieszczęścia? Małoż na dziś wdów i sierót! Za życie poniesione w ofierze, za krew przelaną taką płacicie wdzięcznością!?... Chcecie, aby nieprzyjaciel zachodu nie miał z dobywaniem miasta?!!! Do pracy, na wrały, na okopy!!
— Idź sam! Pędzi nas do walów, a sam uciekać myśli!! — Zdrada!!
— Milczeć! — rozległ się potężny głos marszałka. — Tu się nic bezemnie nie dzieje, a jam jest z wami i z wami zostanę! Nie takie przeżywaliśmy chwile! Zdradza dziś ten tylko, kto ręce opuszcza!... Tam... wyrostki przy armatach stoją...
Jakby na potwierdzenie tych słów, huk armat pod Czerniakowem odbił się ponurem echem o mury Warszawy, a w ślad za niemi uderzyły na trwogę dzwony. 30
— Słyszycie!? — grzmiał dalej głos marszałka. — Tam dzieci wasze słabe rączyny wyciągają do lawet, do zapałów, do granatów, tam podają swe piersi na kule, na bagnety, tam giną za was — a wy będziecie tu pomstować i czekać, rychło wróg nie pokaże wam na ostrzach ich krwi!?... Czemu stoicie jeszcze!? Jestem bezbronny!... Bijcie w pierś prędzej, niech na nikczemność waszą nie patrzę!
Marszałek umilkł. Gromada mu najbliższa stała, jak wryta w ziemię. W dali tłum falował silniej, gwałtowniej, odwracając głowy ku stronie, gdzie działa wybijały swe potężne akordy.
Naraz około kolebki z kilkuset piersi dobył się okrzyk zapalczywy, wstrząsający:
— Na wały! Na okopy! Niech żyje Małachowski!...
Zawołanie to, niby jedno drgnienie potężnego steru, zwróciło napór tłumu i rozbiło go na zwarte fale, płynące teraz za hukiem armat, za jękiem dzwonów.
Podwoje świątyni drgnęły w zawiasach i rozwarły się na ścieżaj. Pieśń cicha, drżąca uderzyła o sklepienie i stała się drogowskazem zbłąkanych, pokrzepieniem upadłych na duchu, ukojeniem zbolałych.
Huk armat nielylko tłum przeraził — ale i generalicję. W pierwszym popłochu cały sztab rzucił się ku Czemia-kowu, sądząc, iż Austrjacy szturm podstępny zgotowali. Lecz przyczyna kanonady wnet została wykrytą, a wraz z jej wykryciem armaty umilkły — Sokolnicki, który był stał na drodze królewskiej pod Willanowem, dostrzegłszy podjazd rekonesansowy palatyńskich huzarów — natarł nań bez wahania dwoma szwadronami konnych strzelców Prebendowskiego. Zawiązała się śmiertelna bitwa. Huzarzy, naciskani mocno wgiętem półkolem, bronili się zajadle. Noc ponura, ciemna, potęgowała grozę walki. Żołnierze po pierwszem natarciu stracili ślad swych plutonów i bili się w pojedynkę, ledwie mogąc się rozpoznać...
Echa rozprawy dosięgły wałów na rogatce pod Czer-niakowem, kędy przy baterji armat czuwała gromadka wyrostków — zaszyta w sute mundury artyleryjskie, hardo poglądająca z pod czap osuniętych na uszy i zapal 31 czywie dzwoniąca ostrogami. Wyrostkom przewodził porucznik młokos, takoż jak i jego podkomendni wrzący, takoż niecierpliwy usłyszenia basu starych, przysadzistych armat.
Tu starczyło kilkunastu strzałów Sokolnickiemu i ukazania się kilku zbieganych koni bez jeźdźców, aby ba-terja zagrzmiała.
Alarm był tak niespodziewany, tak wielki, że dali mu się porwać nawet Austrjacy, podejrzewając z kolei atak na swój obóz. Grozę podniosły nowe łuny pożarów, wznieconych przez młodych artylerzystów.
Sokolnicki znów rozumiał, że jakiś oddział nieprzyjacielski zajął mu tył i chce go odciąć od miasta — nakazał więc zatrąbić na odwrót, wypuścił niedobitki huzarów i zwrócił cwałem ku miastu, poprzedzony przez mocną awangardę. Strzały atoli nie umilkły nawet wobec nadjeżdżających strzelców — co smutniejsze, powaliły kilku żołnierzy i koni. Sokolnicki odgadł pomyłkę i nie szukając według swego zwyczaju wyręki, spiął konia i rzucił się wprost na baterję mimo świszczące dookoła pociski.
Sokolnicki, jak piorun spadł na młodego porucznika.
— Co acan wyprawiasz!?
Porucznik wyprężył się, a dostrzegłszy generalski pióropusz, zaraportował drżącym głosem:
— Melduję pokornie...
— Co meldujesz!? — huknął nań groźnie Sokolnicki. — Kto kazał acanowi strzelać?!
— Strzały były... myślałem...
— Z pod czyjej jesteś komendy?!
— Melduję pokornie...
— Co mi acan meldujesz... żeś smarkacz! Acanowi wo-kabuł się uczyć, a nie baterją dowodzić! Jak się nazywasz?!
— Stembardt! — odrzekł porucznik, tłumiąc dławiące go łzy.
— Rozwagi nie masz nawet na piechura!
— Panie generale, ja chciałem... powiadali, generała Sokolnickiego atakują...
— A?! Chciałeś go bronić?... O małoś go nie postrze lił!... Patrzcie... Pilnować rozkazów!... Słuchać!... Bo acanowi gałoniki wyprują! Żeby tu był Pełletier, toby ci nie darował!
Porucznik salutował, zawstydzony swoim niefortunnym rozkazem, rad w duchu, że napomnienie nieznanego mu generała na tem się skończyło — gdy naraz, niby z pod ziemi, wyrósł Pelletier z adjutantami. Adjutanci w oka mgnieniu otoczyli Stembardta, zasypując pytaniami.
Porucznik czuł, że nogi się pod nim uginają, że lada chwila pozbawią go tego munduru, który tak niedawno wdział, a który tak już gorąco pokochał.
— Nieopatrzność! — Lekkomyślność! — Żakostwo! — zabrzmiały już pierwsze sądy adjutantów, gdy Sokolnicki, który był rozmawiał z Pełletierem, zawołał na adjutantów:
— Mości panowie — tu niema żadnych tłumaczeń! Porucznik strzelał z mego rozkazu!
Adjutanci rozsunęli się i podążyli za odjeżdżającym Pełletierem. Sokolnicki zaś ozwał się do Stembardta:
— Masz naukę! Wiwatów takich nie rób na drugi raz, bo dalipan, źle będzie z acanem!!...
Sokolnicki zawrócił konia, a Stembardt poglądał jeszcze za nim i radość cicha, serdeczna pierś mu rozsadzała i biedź chciał za generałem.
Armaty umilkły, dzwony ucichły — a Warszawa jeszcze czuwała, jeszcze nie myślała o spoczynku, jeszcze wrzała w zajazdach i winiarniach, jeszcze nie zapanowała nad paroksyzmem gorączki, nad spazmem trwogi, nad doniosłością przeżytego dnia. Tu rozprawiano o ostatnich zarządzeniach Rady Stanu, tam opowiadano sobie krwawe dzieje Raszyna, owdzie wspominano tych, których ciała jeszcze nie zastygły, nie skostniały.
Nie wszędzie atoli panowała trwoga, nie wszędzie żal cisnął serca, nie wszędzie troska chmurami zasunęła czoła. I tu byli tacy, dla których nieszczęście, klęska była zapowiedzią żeru, którzy już czyhali, aby pokornie schylone czoła podnieść, a obezwładnione pięści pokazać. Tem sta-
Rek 1809. j/Ij — g 33 dem kruków, tą gromadą hyen, wietrzących krew — byli Prusacy.
Błyskawiczne wkroczenie wojsk napoleońskich po pogromie jenajskim w granice dawnych „Prus Nowo-wschodnich“, zaskoczyło w Warszawie setki pruskich urzędników, dziesiątki rozmaitych przedsiębiorców, co pod płaszczem opieki i protekcji wszechwładnej „Kamery“ zjechali się tu, aby zagarnąć wszystkie źródła zarobków, aby osłupienie ludu wykorzystać, a resztę dobytków zeń prędzej wyssać i tem dziełu niemczenia dopomóc.
Armja Bonapartego następowała tak szybko, że ledwie mała garść tych urzędników i przedsiębiorców zdołała dotrzymać kroku w ucieczce panu de Tilly i panu Kohlerowi, ledwie drobna ich cząstka dostała się na Pragę przed spaleniem mostu.
Kiedy więc na ulicach Warszawy rozległy się pierwsze pełne zapału okrzyki, witające Francuzów — na Prusaków padł lęk — buta i arogancja ich znikła i zgięła się w pałąk w antykamerach panów, organizujących pod przewodem Józefa Wybickiego rządy tymczasowe.
Prusacy kłaniali się, uroczyście składali przysięgi na wierność Napoleonowi i Księstwu Warszawskiemu i w zawody szli między sobą, byle łaski sobie zaskarbić, byle zatrzeć pamięć dnia wczorajszego. A zaręczenia ich były tak gorące, tak potulne, tak pokorne, że tam, gdzie łatwowierność była klątwą, a zapominanie krzywd odwieczną nieopatrznością — tam uwierzono im, tam nazajutrz mowy nie było o usunięciu ludzi, co jedynie zgrzeszyli posłuszeństwem, co musieli spełniać rozkazy.
Tu i owdzie zrywały się pojedyncze głosy, ostrzegając przed niebezpiecznymi gośćmi — lecz nawet czasu nie było zwracać na nie uwagi, nawet nie pytano, co Prusacy pozostali będą robili, z czego będą żyli.
Prawda, Prusakom ciasno było w Księstwie, duszno, bo ich przywileje znikły, a i Kreisgerichty i Justitz-ko-misje działać przestały. Mimo to Prusacy ani myśleli o opuszczeniu Warszawy ani o powrocie pod berło swego ojczystego rządu. Po dawnemu wypominali jego gospodarność, jego znakomite urządzenia, pocichu pomstowali na 34 nikczemność kraju, w którym przebywali... lecz nawet na myśl im nie przychodził powrót do ojczyzny...
Więc jedni usługi swoje ofiarowali młodemu rządowi, umiejąc stać się potrzebnymi, drudzy dalej prowadzili handel, trzeci nakoniec niewiadomo komu służyli, poprzestając na częstych odwiedzinach u dawnego generała pruskiego von Brodowsky’ego lub u pana Duchache, rezydenta austrjackiego, jeszcze z czasów Rzeczypospolitej osiadłego w Warszawie z wielkiego do niej, jak sam powiadał, upodobania.
Zresztą Prusacy zachowywali się cicho, tak cicho, że aż sam imć pan Joachim Moszyński coraz niepewniej o nich zaczął wspominać, a gdy nakoniec po sprawie Zabielskie-go stanowcze powziął podejrzenia — było już za późno na rozprawy, na sądy. Wypadki potoczyły się wezbranem korytem.
Prusacy, uczuwszy słabnące nici władzy, śmielej prowadzili rozpoczęte dzieło, prawie nie kryli swoich sym-patyj dla nadciągającego nieprzyjaciela, a noc w noc u pana Duchache szerokie odbywali narady. W naradach tych zaś chciano arcyksięciu takie powitanie zgotować, na jaki już sławny podówczas Metternich zdobyćby się umiał.
Plan był prosty i krótki.
Prócz Prusaków w Warszawie przebywały setki bogatych rodzin niemieckich, które łącznie z Prusakami sta-nowićby już mogły poważną silę.
Rozpuszczono więc agentów, aby Niemców do pobra-tymstwa nakłonić i wraz z nimi zdradę uknuć... Trafiono atoli zgoła niespodziewaną przeszkodę. Niemcy ci już w roku dziewięćdziesiątym czwartym dali wyraz swemu przywiązaniu do ziemi, która ich przygarnęła i żywiła.
Wojska Księstwa, oddziały gwardji narodowej roiły się już od Minterów, Stolzmanów, Roeslerów, Neumanów, Helbichów, Kurtzów, Hoffmanów, Dietrichów, Fryzów, Geislerów i Rossmanów.
Krew niejednego już Mullera i Mayera okupiła sobie obywatelstwo sarmackie.
Prusaków spotkała odprawa i to tak ostra, że na baczności mieć się musieli, by uniknąć doraźnego sądu mie. 35 szczaństwa. Lecz gdy z pól raszyńskich nadeszła pierwsza wieść o pogromie, gdy klęska zdawała się nie ulegać wątpliwości, — wówczas Prusacy, niby żarem zwabione robactwo, wysypali się na ulice. Im większa trwoga przejmowała miasto, im większy zakradał się bezład — tem szwargot niemiecki rozlegał się silniej, butniej.
W Zamku dwie odbywały się rady. Pierwsza zgromadziła członków rządu — druga obywateli co przedniej-szych. W obydwóch jedna panowała myśl — bronić się do ostatniej kropli krwi i tu czekać na niechybną odsiecz, zawarowaną przez gońca od pana Caulincourt. Radzono nad środkami obrony, nad zgotowaniem nieprzyjacielowi co najzaciętszego przywitania, nad wspomożeniem wojsk, nad oszczędzeniem pracy księciu dowódcy.
Rady były burzliwe, gorączkowe. Niekiedy gorzka uwaga wyrwała się z ust, niekiedy ścierały się ze sobą zdania, czasem dawne odżywały niechęci, czasem jedno odezwanie się marszałka gasiło skry gniewu i zwracało serca ku jednemu celowi.
Narady wlokły się — przewodniczący coraz niespokojniej poglądał ku drzwiom, jakby oczekując jeszcze na kogoś. Wreszcie nad ranem wyczerpano lcwestje, rozdzielono czynności, zaprowadzono możliwy ład, wygotowano pełne otuchy odezwry... Gorliwsi rozbiegli się już do wyznaczonych zajęć. Zamek jeszcze się nie wyludniał... jeszcze zdawał się na kogoś czekać...
Zarówno Małachowski, który prezydował Radzie Stanu, jak i imć pan Józef Krasiński, co przewodził obywatelstwu, zwlekali z zamknięciem posiedzeń... W końcu już i im samym zbrakło cierpliwości — ogłosili więc godzinną przerwę. W Zamku zawrzało jak w ulu. Tej nowej zwłoki nie rozumiano. Zapalczywsi wręcz potępiali takie kunktatorstwo, dowodząc, że w tak ciężkiej chwili nie w słowach, nie w uchwałach rzecz, jeno w czynach. Imć Piotr Łubieński, Węgrzecki i Linowski oświadczyli się za tem mniemaniem.
— Dosyć gadaninyl Dosyć sejmikowania!... Na miasto!... Na stanowiska!... — wolały coraz śmielej pojedyncze
Członkowie Rady Stanu zmieszali się z obywatelstwem w sali sejmowej. Krasiński Józef uspokajał, perswadował, wzywał do porządku — daremnie. Wzburzenie wzrastało, rosło. Ponure światło chmurnego poranku skradało się już do sali i zdawało się przypominać zebranym, iż dla sprawy publicznej wiele już uradzili, a nic z tych postanowień nie uczynili.
Imć pan Krasiński, który w głębi podzielał zdanie tych, co do pośpiechu wzywali, a zawieszając obrady obywatelskie — poszedł za wezwaniem sędziwego marszałka sejmu — przypadł do Małachowskiego.
— Panie marszałku, ani myśli utrzymać wszystkich... gorączkują się... każdemu pilno!... Dziwić się niepodobna!... Minuty zmarnowanej szkoda!... Zakończyć trzeba!...
Małachowski stał w rogu sali, wodząc zadumanym wzrokiem dookoła, jakby wspominając chwile, których te mury, te kolumny były świadkami. Jego ani zgiełk, ani wrzawa nie zdawały się dziwić ani przestraszać. Pamiętał cięższe obrady, pamiętał krwawe...
Na słowa Krasińskiego, ledwie głową skinął i ociężałym krokiem zwrócił się ku stojącemu na wzniesieniu stołowi.
Rozległ się przeciągły głos dzwonka.
— Małachowski! Małachowski mówi!!... — zawołano wśród zebranych.
Marszałek założył rękę za guzy senatorskiego munduru i rzekł spokojnie:
— Mości panowie, nie dziwię się waszej zacnej gorliwości... jeno zważcie... dotąd niewiadomem nam jest postanowienie księcia ministra wojny a naczelnego naszych wojsk dowódcy!... Obowiązkiem naszym jest ponieść w ofierze i mienie i życie... lecz, mości panowie, on jeden stanowi... przeto i nasze uchwały z jego zamysłami akomo-dować musimy... Czekamy jeszcze... bo dotąd nie nadeszło postanowienie księcia ministra wojny!
Małachowski umilkł, zeszedł powoli ze swego wzniesienia, powrócił na miejsce pod ścianą i znów wpadł w zadumę.
Po przemówieniu marszałka w izbie wszczął się szmer. 37
Racja Małachowskiego była słuszna.
Teraz dopiero stwierdzono, że oprócz kilku mundurów gwardji narodowej w sali nie było ani jednego uniformu wojskowego, ani jednego generalskiego pióropusza, — teraz dopiero zrozumiano zwłokę.
Równocześnie z tem wykryciem zaczęto pytać, dlaczego dotąd nikt nie przybywał od księcia, dlaczego ani Poniatowski, ani Zajączek, ani Dąbrowski nie wzięli udziału w obradach, dlaczego rada wojenna, o której już przebąkiwano, że na polu bitwy się odbyła, nie nadesłała żadnej wiadomości, dlaczego sztab główny nawet do Rady Stanu zaprzestał wyprawiać kurjerów?!
Dociekania te przerwał znów dzwonek marszałka. Głowy zgromadzonych zwróciły się ku Małachowskiemu — ten atoli milczał wyprostowany, zimny na pozór, i poglą-dał ku drzwiom, wiodącym do bocznych komnat zamkowych. Oczy wszystkich mimowoli poszły za wzrokiem marszałka i spoczęły na odrzwiach, pod któremi unosiła się wyniosła czapa adjutanta książęcego.
Upłynęła chwila gorączkowego oczekiwania, aż drzwi otwarły się na ścieżaj przed idącym zdała brzękiem ostróg i miarowem dzwonieniem pałaszy.
W sali stanął Poniatowski, obejrzał się niespokojnie dokoła i szedł ku podniesieniu, szedł blady, pochylony, jakby uginając się pod ciężarem, który dźwigał na swych barkach. Tuż za nim postępował Zajączek, chmurny, z ustami wykrzywionemi, z ręką zaciśniętą kurczowo na głowni pałasza. Rautenstrauch, Pelletier i Wojczyński kroczyli niepewnie za Zajączkiem. Dąbrowski zamykał pochód — On jeden niósł, jak zwykle, hardo podniesioną głowę, on jeden spoglądał śmiało, on jeden witał skinieniem znajomych, on jeden nie utracił swej wielkiej pogody i jasności czoła.
Książę wstąpił na podniesienie, generałowie go otoczyli — Małachowski w dobitnych wyrazach zdał mu sprawę z powziętych uchwał, prosząc aby jako wódz naczelny bądź je uznał, bądź te, któreby nie odpowiadały jego planom, odrzucił, a nadto, jeżeli uzna za możliwe, 38 zaspokoił pełną troski ciekawość obywateli i rzekł, jakie z ruchów nieprzyjacielskich powziąć należy wnioski.
Słowa marszałka dawno przebrzmiały w załamach sklepień Sali Sejmowej, a Poniatowski jeszcze stał z głową spuszczoną, jeszcze szarpał temblak, jeszcze z odpowiedzią nie śpieszył.
Światło poranku darło się tymczasem poprzez okna coraz śmielej, coraz natarczywiej. Świece skwierczały hałaśliwie, rzucały promienie coraz żółtsze, coraz czerwień-sze, ginąc w szarzyźnie pochmurnego brzasku i wraz z nim ścieląc naokół smutne, sine barwy. Na twarzach zebranych miejsce zapału, ognia, życia, energji zastępowało zmęczenie, gorycz, niemoc. — Mundury senatorskie straciły swoją świetność, na uniformach generalskich ukazały się pokłady pyłu. Granat zlał się z amarantem, a srebrne szychy ze złotymi znakami, nawet barwy gwardji narodowej przestały odcinać się od pstrych fraków i czarnych czamar.
Wraz ze światłem poranku skradała się do sali nieubłagana rzeczywistość, gorycz, rozczarowanie.
Milczenie Poniatowskiego było tak długiem, tak nieznośnie długiem, że zaparte oddechami piersi wezbrały i lekki poszum rozszedł się po sali.
— Mości książę, należy odpowiedzieć! — szepnął do Poniatowskiego Dąbrowski.
Poniatowski dźwignął ociężale ramionami, potarł czoło i rzekł cicho:
— Za szlachetne ofiary, za zapał wasz... dziękuję wam, mości panowie!... Nie zmieniam waszych postanowień i mam nadzieję, że przy takiem współdziałaniu wojsko nasze tem żarliwiej spełni... swój obowiązek!...
Poniatowski urwał nagle, uścisnął rękę marszałka i zwrócił się, aby salę opuścić — gdy wtem rozległ się donośny głos imć pana Józefa Krasińskiego:
— Mości książę, najgoręcej go obliguję, aby raczył nam udzielić wiadomości o decyzjach rady wojennej!
— Chcemy wiedzieć! — Musimy! — Niech i nam nie-obcem będzie, jak sobie w razie czego poczynać! — podtrzymały głosy. 39
Książę oparł się o stół, chciał coś rzec, lecz jakby mu sił zabrakło, bo skinął na Dąbrowskiego, a sam osunął się na fotel obok marszałka.
Dąbrowski nie dał na siebie czekać. Podniósł głowę i odparł gromko:
— Mości panowie, postanowienia rady wojennej są zawsze jej tajemnicą! O tem imć pan Krasiński wiedzieć powinien!
— Nam też nie idzie o żadne plany ukryte ani zamysły strategiczne — zaczął z impetem Krasiński — lecz o losy stolicy! Niech wiemy, czego się spodziewać... Czy rada ma dość silną wolę bronienia Warszawy, czy spodziewa się ją obronić przed nieprzyjacielem? W tem ciekawość nasza, panie generalel
— Tak! Tak! — zawołano w sali.
— Mości panowie, na pytanie odpowiadam imieniem obecnego tu księcia ministra a naczelnego wodza — my, żołnierze, nie na to mundur ten nosimy, aby bronić Warszawy, lecz aby bronić całego pieczy naszej powierzonego kraju!... Stolica jest nam drogą, nie radzibyśmy jej opuszczać, lecz ponieważ utrzymanie jej nie stanowi jeszcze pokonania nieprzyjaciela — przeto nie ją musimy mieć na widoku, lecz całość planów kampanji! Dołożymy starań, aby wam oszczędzić rozczarowań. Nic nadto powiedzieć wam nie mam prawa. Gdzie baterje nieprzyjacielskie stoją zatoczone na pozycjach, gdzie lonty czekają sygnału, tam niema rozpraw, — jest tylko rozkaz! Rozkazy wydaje wódz naczelny — a wódz zdaje sprawę królowi i ludowi swemu wówczas, gdy wojna rozstrzygniętą zostanie. Przedtem ani sądzić, ani mieszać się do jego planów i zamysłów nie wolno!
Zaledwie zgromadzeni zdołali zdać sobie sprawę z doniosłości słów, wyrzeczonych przez Dąbrowskiego — Małachowski obwieścił zawieszenie posiedzenia.
Z groźnym pomrukiem ruszono z Zamku na miasto. Co gorętszym ręce opadły. Jak niedawno jeszcze obronę Warszawy uważali za rzecz niepodlegającą rozprawie, tak teraz każdy krok mieli za daremny wysiłek, bezużyteczny trud. 40
Około południa t\ Wieży Bernardyńskiej sygnalizowano ruch w obozie nieprzyjacielskim. Na walach trąbki zagrały na trwogę — sztab z księciem stanął przy rogatkach Jerozolimskich. Austrjacy nie kazali długo na siebie czekać. Dwa pułki kawalerji nieprzyjacielskiej nadciągnęły i jęły rozwijać się wzdłuż wałów, osłaniając sobą manewrujące kolumny piechoty.
Pelletier, który w tem miejscu ustawił był mocną ba-terję z ciężkich dział dwudziestoczterofuntowych — przyglądał się obojętnie wspaniałej linji huzarów palatyńskich i słynnych kirasjerów Sommariwa.
Rautenstrauch, zastępujący rannego Fiszera, po dwa-kroć zwracał się do Pelletiera z przedłożeniem, aby rozpoczął ostrzeliwanie konnicy. Pelletier zwlekał jeszcze, nakazawszy kanonierom mieć lonty w pogotowiu.
Baron von Specht, dowódca kirasjerów, prowadzący pułki może z nierównie zimniejszą krwią od Pelletiera, przebiegał szwadrony i wyciągał złocistą wstęgę hełmów i bermyc huzarskich, prawie nie zwracając uwagi na wyzierające z poza wałów paszcze armatnie. Cóż go one obchodzić mogły! Naczelnik sztabu austrjackiego, Brusch, miał o wszystkiem, co się działo w Warszawie, wyborne wiadomości, więc i stan artylerji Księstwa był mu dobrze znany. Brusch wiedział, że w Warszawie zbywało na armatach ciężkiego kalibru, na działach dalekonośnych i dlatego nie wahał się przewagi tej wyzyskać i szturm rozpocząć od starannego rozmieszczenia wojsk. Baron von Specht, wyliczywszy dokładnie odległość swej pozycji od wałów, formował się, będąc pewnym, że go tu kule nie dosięgną.
Milczenie Pelletiera potwierdzało w zupełności to przekonanie. Kirasjerzy i huzarzy rozwinęli się w największym porządku na dany sygnał zsiedli z koni, aby raz jeszcze sprawdzić popręgi, opatrzeć olstra, umocować rzemienie i klamry. Za nimi piechota, prowadzona przez adjutan-tów sztabowych, budowała podsypy dla wlokących się armat Gileta.
Armja austrjacka gotowała się do wielkiej krwawej bitwy. 41
Widok tych przygotowań wzburzył młody sztab księcia Józefa. Rautenstrauch, Kamieniecki i Hauke ledwie dosiedzieć mogli na koniach, nie rozumiejąc flegmy Pelletiera. Niecierpliwość ta udzieliła się i księciu. Skinął na adjutantów i ruszył do Pelletiera.
— Generale! — zawołał książę, zobaczywszy dowódcę artylerji Księstwa, rozmawiającego swobodnie z Romanem Sołtykiem. — Ogień natychmiast!... Chcesz im pozwolić sformować linję bojową?...
— Jeszcze... parę minut!... — odrzekł zimno Pelletier, spoglądając przez lunetę ku kirasjerom.
— Jakto! Dlaczego? Sokolnicki czeka z kawalerją, aby uderzyć z lewego skrzydła!
— Mości książę... racz wstrzymać ten rozkaz! Szkoda pułku Prebendowskiego... armaty wystarczą!
— Więc strzelaj pan, do czarta!...
— Zaraz!... Już... już artylerja nieprzyjacielska nadciąga!... Generale Rautenstrauch, adjutanta do Sokolni-ckiego, bo wpadnie pod nasze kule... Kapitanie Sołtyku!
— Baczność! — zakomenderował Sołtyk.
— Baczność! — powtórzyli oficerowie baterji.
Pelletier przyłożył spokojnie lunetę do oka i pogląda jąc ku Austrjakom, mówił spokojnie:
— Kapitanie Sołtyku!... Zaczynamy!... Znak na rychto-wanie celów!... Wytrzymać dobrze... dobrze wytrzymać... skrajne działa na skrzydła... środek w serce!... Baczność!... Lonty! — Feu!...
— Pal! — huknął za Pełletierem Sołtyk
Baterja bluzgnęła ogniem, spowiła się kłębami dymów, ryknęła basem i śmiertelnym gradem obrzuciła huzarów i kirpsjerów. Druga salwa rozerwała szwadrony, trzecia konnicę austrjacką zamieniła w zbite gromady ludzi i koni, czwarta zmusiła je do ucieczki. Ucieczka atoli nie była łatwą, ile że za plecami kawalerji stała już piechota z ar-tylerją. Huzarzy z kirasjerami nie zważali na przeszkody — rwali wprost ku Raszynowi, mieszali pułki, tratowali saperów i sieli dookoła popłoch.
Pelletier tymczasem nie ustawał. Póki stało celów, póki na siągu kul kotłowały się zdemoralizowane oddziały, pć 42 ty baterja dwudziestoczterofuntowa pracowała bez wytchnienia.
Arcyksiążę, dostrzegłszy okrutną porażkę, nakazał trąbić odwrót. — Gilet chciał lekką artyłerję wysunąć dla osłony — lecz było już zapóźno. Linja bojowa została złamaną.
Mohr zaciskał zęby i z ironicznym uśmiechem pogłą-dał na szefa sztabu, pułkownika Bruscha. Sam arcyksiążę nie posiadał się z gniewu.
Brusch przerzucał nerwowo raporty z ostatnich wywiadów. Mohr nie mógł dłużej zapanować nad wzburzeniem.
— Dobrowolnie stanęliśmy pod strzałami, daliśmy trzysta koni... rozbiliśmy własne pułki!
— Jam nie prowadził rekonesansów! — zauważył ponuro Brusch.
Mohr poczerwieniał.
— Lecz pan wyznaczałeś stanowiska!
— Na zasadzie pańskich raportów! Jeszcze przed trzema dniami zapewniałeś, panie generale, główną kwaterę, że Warszawa nie posiada dział ciężkiego kalibru!!
— To jeszcze zamało dla zaniechania ostrożności.
— Panowie! — wmieszał się arcyksiążę. — Nie pora na swary! Natychmiast zarządzić sformowanie pułków... byleśmy choć pod wieczór byli gotowi!
— Nie sądzę... chyba na jutro rano!
— Niech i tak będzie! Da im to czas do umocnienia wałów!
— Byle szturm był z rozwagą przygotowany, ręczę waszej wysokości, że jutro będziemy w Warszawie! — odezwał się gorąco Mohr.
— Wątpię — odrzekł zimno Brusch. — Pochwycona placówka nieprzyjacielska zeznała, że cała ludność stanie w okopach!
— Arcyksiążę zamyślił się — po chwili skinął na Bruscha i zagadnął zcicha:
— A gdyby wezwać ich do poddania?...
— Kto wie!
— Przywołaj pan do mnie hrabiego Neupperga! 43
W dwie godziny po rozproszeniu kawalerji austrjac-kiej — gdy na okopach warszawskich już cisza zalegała — dostrzeżono nadjeżdżających od strony obozu nieprzyjacielskiego jeźdźców. Zanim łańcuch placówek zdołał zaalarmować najbliższego oficera — ponad głowami nadciągających załopotał biały sztandar.
— Parlamentarz! — zawołano w okopach.
Generał Sokolnicki wysłał natychmiast pluton strzelców naprzeciw nadjeżdżającym.
Dwa oddziały spotkały się pod okopami. Oficerowie salutowali się.
— Z czem i do kogo panowie przybywacie?! — zapytał porucznik strzelców.
— Pułkownik Neupperg, adjutant korpusu jego wysokości arcyksięcia Ferdynanda, z posłaniem do jego książęcej mości księcia ministra!
— Niema rozkazu! Panowie zechcą się tu zatrzymać, dopóki nie odbiorę zezwolenia generała!...
Austrjacy zdarli konie. Podoficer strzelców na znak porucznika zawrócił ku wałom.
Odpowiedź nadeszła niebawem. Adjutant Skrzynecki przybył parlamentarzowi do asysty.
Gdy na ulicach Warszawy ukazał się biały mundur hrabiego Neupperga — lud zatrząsł się ze zgrozy. Teraz już najodważniejsi przestali wątpić o zdradzie — teraz uwierzono w knowania, w układy podstępne, w tchórzostwo dowódców.
— Zaprzedają nas! — huczały tłumy, rozszalałe myślą, że chcą je na niewolę wydać. — Do broni!... Po naszych trupach droga do Warszawy!
Neupperg z Poniatowskim wymieniali właśnie mdłe oświadczenia, ubolewali nad krwi rozlewem i czekali nawzajem na pierwsze słowo, do którego możnaby nawiązać przedłożenie układów — kiedy lud stanął przed Zamkiem.
Pomruk tłumu był tak rozpaczliwie groźnym, tak zajadłym, tak pijanym zaciekłością, że aż hrabiego Neupperga poruszył.
— Wasza książęca mość — zauważył pułkownik, po glądając niespokojnie ku oknu — utrzymanie karności w takiej masie... bezwątpienia utrudnia obronę...
— Mylisz się, panie pułkowniku — ułatwia!
— Daruje wasza książęca mość, lecz sądząc z tego piekielnego zgiełku...
— A wiesz pan, z czego wynika?
— Trudno mi się domyśleć!
— Z tego, że arsenał odmawia wydania broni dzieciom i kobietom... a przypuszczenie, że w wojsku mogła powstać chęć opuszczenia miasta, doprowadza lud do rozpaczy!
— Przykre położenie — zauważył wykrętnie Neupperg, zezując ku oknu swem jednem zdrowem okiem — bo taki zapał bywa obosiecznym!
— Mylisz się, pułkowniku!... W razie czego... potrafimy go zużytkować!
— Lecz w takim razie bitwa zmieniłaby się w rzeź!
— Tylko niewiadomo czyją.
Neupperg długo jeszcze snuł wywody o okropnościach wojny, daremnie czekając na owo pierwsze słowo księcia. Poniatowski go nie wyrzekł, a kiedy rozmowa z parlamentarzem arcyksięcia na zbyt obojętne wstąpiła tory — dał zlekka do zrozumienia, że posłuchanie uznaje za skończone. Wówczas dopiero Neupperg, zręcznie wspomniawszy o szacunku, żywionym przez arcyksięcia Ferdynanda dla Poniatowskiego, jął ostrożnie wykładać, iż byłoby pożądanem dla stron walczących, aby wodzowie naczelni zjechali się na rozmowę.
Książę Józef wezwał na radę Dąbrowskiego i Zajączka. Po krótkich rozprawach stanął układ, że nazajutrz, po uprzedniej wymianie zakładników, nastąpi spotkanie dowódców przed rogatkami Jerozolimskiemi.
Szwadron strzelców konnych odprowadził parlamentarza do pikiet austrjackich, z trudem uchroniwszy go od napaści tłumów.
Po wyjeździe Neupperga umysły uspokoiły się na chwilę — lecz wiadomość o układach przedostała się do wojska i zdemoralizowała szeregi. Co przedniejsi generałowie a pułkownicy z Dąbrowskim na czele całą noc czu 45 wali, całą noc objeżdżali stanowiska, całą noc krzepili upadających na duchu.
Wzburzenie cichło, gasło, nikło, to znów wybuchało z tem większą zajadłością. Pułki bez rozkazu, bez sygnału, jakąś ponurą marą trawione, chwytały za broń, stawały w szeregach i poglądając wyzywająco ku pomieszanym pułkownikom, wołały, trzaskając karabinami — „prowadźcie! na śmierć — w ogień“...
Gwardja narodowa przebiegała ulice, rozpędzała zbite gromady, tłumiąc zewsząd tryskające iskry buntu.
Poniatowski czuwał w pałacu „pod Blachą“, wsłuchując się w płynące z ulicy odgłosy. Daremnie Karmenecki z Hebdowskim usiłowali zabawić księcia, daremnie wszczynali między sobą spory wojskowe — Poniatowski trwał w ponurej zadumie. Jeno gdy w sąsiedniej komnacie rozlegał się brzęk ostróg, a w ślad za nim we drzwiach ukazywała się wyprostowana postać służbowego oficera, wówczas podnosił głowę, wysłuchiwał raportu i odpowiadał niekiedy z wysiłkiem:
— Generał Dąbrowski postanowi!
Około północy ordynans książęcy zameldował pana de Sonier. Niespodziewane zjawienie się rezydenta francuskiego poruszyło nawet Poniatowskiego. Książę po dwa-kroć kazał sobie powtarzać nazwisko przybyłego, nie mogąc pojąć, skąd się tu brał. Pan de Sonier ze śladami zmęczenia na twarzy, które starał się ukryć w wymuszonym uśmiechu, zaczął swoje powitanie z Poniatowskim od szumnego oświadczenia, że niepokój o losy Księstwa skłonił go do złamania instrukcji gabinetu cesarskiego i powrotu do Warszawy. Książę zimno przyjął to wynurzenie, a z kilku odpowiedzi pana de Sonier domyślił się istotnej przyczyny nagłego zaniechania podróży — oto rezydent francuski napotkał na mocne podjazdy nieprzyjacielskie i obawiając się niewoli, powrócił, planując sobie już ucieczkę do Petersburga pod opiekę ambasadora, pana de Caulaincourt.
Niemniej de Sonier był nazbyt wytrawnym i przytomnym politykiem, aby nie okazać gorącego zajęcia się ostatnimi wypadkami. Więc chciał zwoływać nadzwy 46 czajną Radę Stanu, proponował, aby raz jeszcze zebrać generałicję i dokładnie rozważyć położenie, a w końcu, poruszony wiadomością o wzburzeniu tłumów, naparł się, aby je coprędzej dla sprawy wyzyskać — to jest wyznaczyć im dowódców i broń wydać.
Poniatowski ledwie mógł ukryć zniecierpliwienie.
— Zapomina pan, że broń w rękach tłumu to bodaj groźniejszy nieprzyjaciel dla nas, niż dla Austrjaków!
— Jednakże tłumy, dobrze użyte w razie szturmu, mogą poważne oddać usługil
— Jeżeli dla utrzymania ich w karbach będą na zawołanie bagnety!
— Być może! Nie znam tutejszej ludności! U nas w Paryżu nie wahanoby się...
— Odpowiedzieć na ich zapały armatami!
Pan de Sonier zagryzł wargi do krwi.
— Zresztą — dodał po chwili Poniatowski — gotów jestem ustąpić... Dla wszystkich niema broni... ale około czterech tysięcy karabinów każę rano wydać z arsenału!
— Znakomicie! Cztery tysiące karabinów! Bądź co bądź to siła.
— Kiedy idzie o wywołanie rewolucji wewnętrznej!
— Marszałek Berthier nie przebaczyłby jednak, gdyby odrzucono dobre chęci mieszkańców.
— Być może, przekonamy się... jeżeli trzy dni bodaj zostaniemy w Warszawie!...
— Jakto? Jakto, mości książę? — zagadnął niepewnie pan de Sonier. — Więc nie masz zamiaru bronić Warszawy?
— Warszawy?!... Owszem... ale tak samo jak i każdego zakamarka Księstwa!
— Najjaśniejszy pan w razie opuszczenia tak ważnego stanowiska byłby bardzo niezadowolonym. Naturalnie wasza książęca mość, jako dowodzący, ma swoje rachuby... atoli sztab główny musiałby się zdziwić... chyba gdyby szturm...
— Po szturmie nie byłoby już komu wychodzić.
— Warszawa jednak powinna się bronić, ma wały, 47 ma artylerję, ma żołnierzy, o dzielności których wątpić niepodobna.
— Zwłaszcza w Hiszpanji i Francji!
Pan de Sonier podniósł brwi na znak zdziwienia.
— Nie rozumiem... chyba ten jeden pułk szwoleżerów gwardji!...
— Myli się pan, a raczej zapomina pan o czterech wyborowych pułkach legji nadwiślańskiej Estki, Chłopic-kiego, Kąsinowskiego i poległego SzottaL.
— No tak... tak!... Bez wątpienia... lecz choćby cztery pułki...
— Lecz nie na tem koniec! Siódmy pułk ułanów nadwiślańskich Konopki, kompanja artylerji i saperów, dziewiąty pułk piechoty Sulkowskiego, czwarty Feliksa Potockiego, siódmy Sobolewskiego...
— Prawda, prawda... zapomniałem! — wyjąkał pan de Sonier.
Książę uśmiechnął się gorzko.
— I nie tylko pan jeden, panie rezydencie, zapomniałi... Kwiat młodzieży, wybór oficerów powołano, zabrano nam, na kraniec Europy wyprawiono, nie troszcząc się zgoła, czy obecność ich tu nie będzie potrzebną! Wróć nam pan bodaj tych, co we francuskich pułkach służbę odprawiają, co dla waszych pracują sztandarów, a wówczas nie będziemy się troszczyli o dwakroć liczniejszego nieprzyjaciela.
Pan de Sonier wydął usta i rzekł ironicznie:
— Cesarz nigdy nie zwyciężał liczbą. Zresztą, widzę, że się pomyliłem, iż zbyt wielkie rachuby pokładałem w oporze, jakiby zgotować mogła Warszawa! Ale skoro panowie obawiacie się szturmu!...
— Dobrześ powiedział, panie rezydencie! — przerwał z wybuchem Poniatowski — obawiamy się go, ale nie dla siebie, lecz dla tych murów, które i tak już zadość przetrwały klęsk, dla tych kilkunastu tysięcy dzieci; obawiamy się go, aby kosztem Warszawy nie stracić kraju, ani dla kraju nie zaprzepaścić Warszawy.
— No, no, przecież cesarz nie zezwoliłby ostatecznie.
— To jeszcze mogłoby zależeć od humoru najjaśniej szego pana — zechciej przypomnieć sobie, panie rezydencie, co rozstrzygnęło w Tylży o losach Śląska!... Róża!
Pan de Sonier połknął przymówkę i udając, że jej nie zrozumiał, jął sprowadzać rozmowę na nic nie znaczące sprawy, a w końcu, sumitując się spóźnioną porą i zmęczeniem po podróży, zdobył się na zdawkowy komplement o przymiotach wojskowych Poniatowskiego i pożegnał księcia.
Nazajutrz, po wymianie zakładników, za rogatkami Jerozolimskiemi nastąpiło spotkanie wodzów walczących wojsk.
Arcyksiążę Ferdynand w otoczeniu świetnego sztabu stawił się pierwszy na zawczasu wyznaczonym placu. W kilka chwil później — od strony Warszawy nadciągnął Poniatowski ze świtą i zatrzymał się w odległości kilkudziesięciu kroków od arcyksięcia.
Nastąpiła przykra dla obu stron chwila oczekiwania. Przeciwnicy widzieli się, poglądali na się i obadwaj zdawali się czekać na pierwsze słowo, pierwsze powitanie.
Pole zalegała ponura cisza, słońce wyjrzało zza chmury snopem przesianych promieni i silniej odcięło od szarzyzny ołowianych horyzontów — dwie równoległe wstęgi, które wodzów tu przywiodły, które teraz znów miały być świadkami niemymi każdego ruchu, każdego wyrazu.
Arcyksiążę, zniecierpliwiony milczeniem, zdarł konia. Bułany źrebiec szarpnął się ku przodowi. Poniatowski bezwiednie wypuścił konia. Teraz już, jakby na komendę, wodzowie osadzili konie i na komendę salutowali się. Świty poszły za przykładem wodzów.
Zaczęła Się rozmowa, z początku urywana, zimna, ważąca każdy wyraz — aż w końcu Ferdynand z Poniatowskim spojrzeli sobie w oczy dłużej, szczerzej, serdeczniej. Znali się wszakże nie od dziś, szanowali się, lubili, a zawsze dawniej chętnie wspominali chwile, kiedy to w służbie austrjackiej w jednym byli regimencie, a w wojnie tureckiej dzielili życie obozowe.
Lody prysły. Arcyksążę najechał nieznacznie koniem na Poniatowskiego i ozwał się poufałe:
Rok 1809. 1, 11.» 49
— Zjedźmy w bok!... Przecież my mamy sobie coś więcej do powiedzenia...
— Zjedźmy! — odrzekł sucho Poniatowski i skierował swego konia za Ferdynandem.
Kiedy oddalili się już na odległość, na której ustawała kontrola świt — arcyksiążę zaczął pierwszy:
— Nigdy nie spodziewałem się mieć przeciwnika w waszej książęcej mości!
— Ja również nie wyobrażałem sobie, abym mógł walczyć z waszą arcyksiążęcą mością!
— Losy kierują rozmaicie!
— I gotują niespodzianki! — dodał Poniatowski.
— Wasza książęca mość masz dzielnych żołnierzy! Stawali znakomicie!
— Starali się dorównać tylko męstwu wojska waszej arcyksiążęcej mości.
— Powiadano mi, że waszą książęcą mość widziano w ogniu! Drżałem z obawy o wasze życie!
— Jestem niewypowiedzianie wdzięcznym! Cóż? Wojna!
— Prawda, lecz w naszym ręku leży możność oszczędzania sobie nawzajem niejednej gorzkiej chwili, złagodzenia jej. Wasza książęca mość masz także niewolnika. Gdyby zatem za porozumieniem...
— Uczynić wymianę? Z całą gotowością!
— Dziękuję waszej książęcej mości, no, a gdyby zaniechać zupełnie rozlewu krwi, rozlewu krwi bezużytecznego, daremnego?... Wszak to w naszym jest ręku!
— Jak to wasza arcyksiążęca mość rozumie? — odparł Poniatowski, blednąc zlekka.
— Tak, jak jest w istocie! Zarówno wasza książęca mość, jak i dzielna ludność tego kraju, daliście się otumanić, porwać obietnicami Napoleona, zamienić na hierne narzędzie!... Zdaje się wam, że Bonaparte ma jakiekolwiek intencje dla waszej ojczyzny, że myśli o jej odbudowaniu? A co zrobił ze swoją tak mu oddaną aljantką, Hiszpanją? Za poświęcenie, za gościnę, za dywizję La Romany, wysłaną mu na pomoc — zniszczył kraj, ograbił, łatwowiernego Ferdynanda uwięził!... A czy wiadomem jest waszej książęcej mości, że w tajnym układzie, zawartym z cesarzem Aleksandrem — Napoleon sam, dobrowolnie, dał zaręczenie, że nie myśli odbudowywać ruin i nic ponad to Ksiąstewko dla was nie uczynił I cóż wy z niem poczniecie? Na tym skrawku ziemi, wtłoczonym pomiędzy mocarstwa wielkie, bogate, potężne, jakaż was czeka przyszłość?
— Nie gorsza od pruskich rządów!
— Choćby, lecz teraz właśnie nadarza się sposobność, abyście łącząc się z nami, zjednali sobie trwałego i wiernego sprzymierzeńca. Jego cesarska i apostolska mość najserdeczniejsze ku wam żywi intencje...
— I dlatego wasza arcyksiążęca mość wkroczył w nasze granice...
— Lecz ze szczerze pokojowymi zamiarami!
— Które raczyłeś nam wczoraj przedłożyć!
Arcyksiążę zmieszał się.
— Nie rozumiemy się! Włos z głowy nikomu nie spadnie, byleście dali się przekonać, że na zgubę własną, na zagładę idziecie za Bonapartem! Cała Europa przeciw niemu, nie masz dziś prawie państwa, narodu, któremuby nie ciężyła samowola tego rewolucjonisty! Francuzi sami radziby go się pozbyć. Bonaparte musi upaść, a wówczas co się stanie z wami? A dalej, sądzicie, że Napoleon, naciśnięty silniej, nie sprzeda was, nie wymieni za dogodniejszy dla siebie warunek pokoju — nie odda was na łup nieprzyjacielowi?! — A i teraz — patrzcież — czy bodaj pomyślał o zabezpieczeniu was, czy już was nie opuścił?
Poniatowski zachmurzył się. Arcyksiążę milczenie przyjął za przyznanie słuszności.
— Sam wasza książęca mość rozumiesz, że, krom tej odrobiny złudy, krom kilku frazesów, nic nie macie... nic zgoła...
Poniatowski poczerwieniał nagle i głowę podniósł hardo.
— Przynajmniej to wasza arcyksiążęca mość przyznać musi, że powinniśmy być bardzo wdzięczni cesarzowi Napoleonowi...
— Za co!? — przerwał z wybuchem Ferdynand. i’ 51
— Że nam przywrócił wojsko narodowe i że mamy zaszczyt walczenia z waszą arcyksiążęcą mością pod sztandarami polskimi.
— Tego za mało do dźwignięcia ojczyzny!
— Ale dosyć dla jej żołnierzy!
Arcyksiążę po tej odpowiedzi stracił nadzieję zjednania dla koalicji nowego sprzymierzeńca. Rozmowa toczyła się dalej opieszale. Poniatowski odpornie przyjmował napomknienia o rozejmie, udawał, że nie rozumie uwag o złym stanie okopów warszawskich i ledwie zgodził się w końcu na propozycję dwudziestoczterogodzinnego zawieszenia broni i powtórnego zjechania się nazajutrz.
Gdy wodzowie pozornie rozjeżdżali się, nic nie uradziwszy, ani nic nie postanowiwszy — świty wracały wzburzone... Arcyksiążę z Poniatowskim dbali o lada pozór, nie pozwolili sobie na zdradzanie się bodaj z cieniem myśli o ustępstwie, straceniu zaufania, chęci zaniechania walki — lecz sztaby były szczersze, otwartsze. Tam hrabia Saint Julien nawiązał był odrazu układy z Rautenstrau-chem, Brusch z Hebdowskim, a Mohr z Zajączkiem. Tam bez skrupułów przekonywano się nawzajem o świetnym stanie wojsk, zapasach amunicji i pewności zwycięstwa.
Austrjaccy generałowie nader zręcznie przechylali się do ustępstw w razie kapitulacji, dowodząc, że właściwie wierzą głęboko, iż upadek bliski Napoleona zniewoli wojsko Księstwa do braterstwa z Austrją.
Polscy znów oficerowie objaśniali swoją gotowość zawarcia układu troską o losy pięknej stolicy, która w ostatnich dziesiątkach lat i tak już nazbyt dotkliwe poniosła szczerby od kul armatnich.
Od ogólnych omówień zwrócono się do szczegółowych punktów. Austrjacy twarde stawiali warunki — Polacy żądali nietylko ustępstw, lecz i wojskowych honorów. Co chwila ktoś zapalczywszy gorętsze rzucał słowo, co chwila trzaskały złowrogo pałasze, a z ócz przeciwników padały iskry... Widok rozmawiających w oddali wodzów wracał panowanie, znów pozorną harmonję budził, aby przy nowym warunku jeszcze gwałtowniejszą wywołać wrzawę.
Gdy arcyksiążę i Poniatowski dali znak swoim świtom 52 na rozjechanie się, Rautenstrauch i Brusch mieli już wypisane żądania stron, żądania nieomal niemożliwe do zadośćuczynienia, lecz będące już osią mających nastąpić układów.
Po powrocie do Warszawy, Poniatowski wysłuchał raportu Rautenstraucha i zwołał ściślejszą Radę Wojenną, sam niewiele co mówiąc i zgadzając się ze zdaniem większości. Kapitulacja była już zdecydowaną, lecz żądania Austrjaków tak wygórowane, że zaledwie słaba pozostawała nadzieja, czy uda się wyjednać pozwolenie wymarszu załogi do Saksonji dla połączenia się w następstwie z armją Napoleona. Najsilniej ucierający się podczas rozpraw generał Zajączek, stracił był nadzieję, aby arcyksiążę bodaj na ten warunek przystał... Ranny Fiszer głosem stłumionym przekonywał, że klęską było rozpoczynanie układów, czego oczywistym dowodem zachwianie wiary we własne siły nawet tu, w Radzie.
Dąbrowski, który był nie brał udziału w spotkaniu sztabów, a podczas rozpraw w milczeniu słuchał wywodów Rautenstraucha i Zajączka — chmurzył się coraz silniej. A, kiedy, po wyczerpaniu dyskusji, Rautenstrauch zwrócił się do Poniatowskiego z zapytaniem, gdzie mają się kończyć ustępstwa na rzecz Austrji — Dąbrowski porwał się z za stołu i zawołał surowo:
— Imć pan naczelnik sztabu zechce najpierw mnie objaśnić, kto kogo zapraszał na rozmowy i kto chce się układać!?
— Wiadoma rzecz — Austrjacy! Lecz nie im, ale nam zależy na tem...
— Za pozwoleniem!... Jeszcze nas taka desperacja nie ogarnia, abyśmy się dobrowolnie na sromotę wystawiali! My dyktujemy warunki!... A jeżeli odrzucą je, no, to dość będzie czasu na odwoływanie się do arcyksiążęcej wspaniałomyślności! Chcą ustępstw?! Zgoda na rozejm, na dobrowolne uznanie Warszawy za neutralną — ale od wojska, amunicji, urzędników, konstytucji — wara im...
— Pięknie pan rzecz wyprowadził! — zauważył z przekąsem Zajączek — tylko szkoda, żeś nie słyszał, co mówił Mohr! Raszyn nie był przegraną, lecz oblicz, panie woje wodo, siły — jeszcze dwie takie bitwy nierozstrzygnięte, a zabraknie nam wojska — Ferdynandowi zaś starczy żołnierza na opanowanie kraju!... Do Saksonji — tylko do Saksonji, a stamtąd do cesarza, przy jego boku stanąć i z nim powrócić!
— Nigdy! — huknął gorąco Dąbrowski. — Tu stać murem, tu raczej lec, niż ustąpić!
— Sam przecież, panie generale, doradzałeś opuszczenie Warszawy! — wtrącił oschle Rautenstrauch.
— I przy tem trwam! Bo wy widzicie Warszawę, a ja ziemię naszą! Miasto nie zginie! Nieprzyjaciel, aby je w karbach utrzymać — musi pozostawić mocną załogę — więc się osłabi — a my nad drugą stronę Wisły! — rozdzielamy się, roztwieramy zaciągi, a przedewszystkiem, wchodzimy do Galicji. Austrjak będzie nam dyktował prawa w Warszawie a my jemu w Sandomierzu, Zamościu, w Krakowie i Lwowie! My będziemy róść w rekruta — on musi ginąć, wyczerpywać się!... Rozprawa stanowcza korzyści nam nie przyniesie — bo z młodym żołnierzem nie dotrzymamy placu! — Rozprószymy siebie, ale i jego!...
— Plan piękny — przerwał Zajączek — lecz jakże, mości wojewodo, wybrniemy z układów? Brusch i Mohr nie bici w ciemię! Oni także mają swoje punkty, a nadto z odezwań ich łacno było wywnioskować, że są przeciwni każdemu ustępstwu... że to arcyksiążę sam skłania się do rozejmu!
— Jest mi to obojętnem! Oni zaczęli, a waszą rzeczą, panowie, przekonać ich, że lepiej dla nich nasze warunki przyjąć!
— Jabym się tego nie podjął! — bąknął Rautenstrauch.
— Więc mnie pozwólcie! — przerwał z ogniem Dąbrowski. — Jeno zaniechajcie myśli o opuszczeniu kraju — bo, do czarta, czas najwyższy pokazać, że nietylko zaprzy-sięgać się potrafimy, nietylko żale nasze po świecie obnosić, ale i tu lec pokotem! A i to jeszcze mieć na uwadze powinniśmy, że jeżeli granat któremu z nas piersi próć będzie, jeżeli go kula powali albo li nieprzyjaciel otoczy i żywcem brać zechce, to finis będzie dla tego jedynie, kogo taki los spotka! Przegrana bitwa, raniony generał, 54 to jeszcze nie zagłada! O losach narodu stanowi Bóg — nie człowiek!... Jam na własne uszy słyszał, jako przed laty kilkunastu pole bitewne obwołanem zostało mogiłą naszą — a patrzcież, jako jesteśmy — a i po nas będą tacy, którzy będą! Nie wolno nam ognisk odbiegać, nie wolno pod Bonapartowe chronić się skrzydła, dopóki mamy pułki, mamy sztandary!... Prowadzić mamyż do tego, żeby powiedziano, iż braknie nam nawet mocy do spełnienia powinności żołnierzy!? Więc Gavard i Godebski będą ostatnimi prawymi synami ziemi!?
Dąbrowski umilkł. Generałowie pochylili głowy, jakby ciężar słów dowódcy legjonów ugiął im harde karki. Poniatowski tarł czoło niespokojnie, czekając może na opozycję. Jeden Fiszer wyciągnął rękę do Dąbrowskiego.
— Z tobą, generale — zawsze z tobą!...
— Więc może pan wojewoda doprowadziłby układy do końca! — ozwał się zimno Rautenstrauch.
— Niech on — dajmy jemu! — podchwycił żywo Poniatowski — chociaż według mnie... plan ten jest straszny... okrutny! Żaden z was, panowie, nie myśli, na co się szykujemy...
— Innego wyjścia niema! — zakonkludował Pelletier.
— Boję się ludu! — szepnął Poniatowski.
— Tymczasem tu obawiać się tylko należy historji! — poprawił Dąbrowski.
Rautenstrauch wręczył Dąbrowskiemu papiery, zawierające przedwstępne zapiski do konwencji. Narady zostały ukończone. Dąbrowski miał nazajutrz rano decydować, sam ze sztabem austrjackim wszystkie szczegóły ugodzić.
Zajączek, Rautenstrauch, a po części i Poniatowski radzi byli z tego, że ten ciężar spadł im z głowy, radzi byli, że podjął go właśnie Dąbrowski. Prawda, że byli z nim w zgodzie, że przyznawali mu wysokie zalety, atoli zadufanie Dąbrowskiego, jego pełne ognia a gorzkich wyrzutów przemówienia drażniły ich. Nikt ze światlejszych generałów nie wątpił o planie Dąbrowskiego, lecz każdy bal się go, bał dla Warszawy, dla ludu, dla zarzutów zdrady; każdy chętniej przystałby na stoczenie na wałach beznadziejnej bitwy, a potem na przymusowy odwrót, niż na 55 dobrowolną kapitulację. Dobrze więc, że odpowiedzialność za nią spadała przynajmniej na Dąbrowskiego!...
Znów noc nadeszła — tym razem już tylko pełna hałaśliwych wybuchów... wesela. Po pierwszej panice — nastąpiło raptowne uspokojenie. Nieprzyjaciel, stojący pod murami Warszawy — nie dawał się we znaki, — służba na walach stała się monotonną, — gwardziści, po doprowadzeniu do ładu lazaretów niewiele mieli do czynienia, rodziny poległych przeszły pierwszy żal — czas już rozpoczynał swoją pracę zapomnienia. Nadto tam, w górze, skąd wyjść miały zarządzenia o przygotowywaniu broni, amunicji, odzieży, prowiantów, musztrowaniu ochotnika — także osłabła energja i zapał. Opuszczono ręce już i u steru i czekano wypadków.
W obozach pod okopami zjawiły się baryłki z miodem i piwem — pieczołowite żony, siostry i matki nietylko nawiedzały żołnierzy i pamiętały o ich zaprowian-towaniu, lecz już i znosić zaczęły całe zastawy, całe goto-walnie. Pod namiotami ukazały się puchowe poduszki, kilimki, ciepłe kołdry i kobierczyki.
Imć pan Józef Krasiński z Piotrem Łubieńskim, Sawickim i Rokickim ledwie że upilnować zdołali gwardzistów narodowych, aby na wartę nie zaciągali się bez butów.
Równocześnie i słuchy, wędrujące po bieście, nabrały otuchy i pewności siebie. Opowiadano sobie z zapałem, jako Austrjak, wziąwszy po skórze, z rozejmem się napra-sza, a, nawet sam arcyksiążę obliguje księcia ministra wojny i zaklina na dawne przyjacielstwo, by mu odejść od domu pozwolił. Słuchy te równie szybko się rozbiegły, jak i te, co niedawno jeszcze tak niespodziewany lęk obudziły. Pod arsenałem zapowiedziano rozdawanie broni i ustawiono stoły dla zapisać się chcących ochotników. Zgłaszali się niby chętni, lecz do północy i czwartej części nagotowanej broni nie rozebrano.
Ranek dnia następnego zeszedł cicho. Na ulicach nawet oficerskich mundurów nie było widać. Milczenie głębokie zalegało i koszary, i sztabowe kwatery, i mieszczańskie domy, i wielkopańskie pałace. Około południa na Kra kowskiem Przedmieściu ukazał się generał Dąbrowski. Jechał samotrzeć ze Szczanieckim na Zamek. Na powitanie generała chyliły się głowy — lecz Dąbrowski prawie że na pozdrowienia nie odpowiadał. U podjazdu pałacu „Pod Blachą“ zeskoczył z konia i kazał się księciu ministrowi meldować.
Poniatowski wyszedł do generała natychmiast, uścisnął jego rękę i zagadnął cicho:
— Jakże, generale!?
Dąbrowski dobył z zanadrza papiery.
— Gotowe! Wasza książęca mość życzy sobie przeczytać?
— Po co?
— W takim razie możnaby... rozesłać ordynansów!... Dałem znać już Sokolnickiemu, aby uprzedził pikiety arcyksięcia!... Trzeba kończyć!
— Byle prędzej! — odrzekł Poniatowski i wydał rozkazy Skrzyneckiemu.
Z podwórca przedpałacowego rozpierzchła się na dany sygnał gromadka oficerów służbowych — a w kilka chwil później zaczęli się zjeżdżać generałowie i adjutanci książęcy.
Oczy wszystkich zwrócone były na Dąbrowskiego, który stał na uboczu i z Pełletierem prowadził żywą rozmowę. Nikt z obecnych nie wątpił, że jest świadkiem upadku Dąbrowskiego. Nawet Rautenstrauch pożałował dowódcy legjonów i rzekł do Hebdowskiego:
— Miałem go za przebieglejszego i nie przypuszczałem, aby się ważył na krok, który mu serce całego narodu odbierze!
— Wolę, że to on, niż kto inny! — odpowiedział szczerze Hebdowski.
Ukazanie się Zajączka było hasłem do wyruszenia na spotkanie z arcyksięciem.
Na rogatkach czekał na Poniatowskiego szwadron ułanów Tyszkiewicza i trzy seciny gwardzistów. Tak liczna eskorta zastanowiła Poniatowskiego — zwrócił się więc do Dąbrowskiego.
ZS
— Generale, czy nie za zbrojno na pokojowe rozprawy?!
— Nie sądzę.
— Ale... na cóż ci gwardja narodowa?... Z tego jeno plotki będą! Snadnie coś pochwycić mogą!... Rozpowiedzą!
— Nic się też takiego dziać tu nie będzie, o czemby wiedzieć nie mogli! — odparł dumnie Dąbrowski.
Poniatowski zdarł konia i ruszył ku pikietom. Orszak z Dąbrowskim podążył za księciem.
Arcyksiążę już czekał ze swoim sztabem na stanowisku. Powitanie poszło już gładziej. Ferdynand uścisnął serdecznie rękę Poniatowskiego i rzekł z naciskiem:
— Mam nadzieję, że dzień dzisiejszy dla nas będzie pamiętnym i dobrych wróżb pełnym!
— Radbym podzielać mniemanie waszej arcyksiążę-cej mości!
— I podzielisz je wasza książęca mość niezawodnie, boć chcę jak najgoręcej zadokumentować, że intencje jego cesarskiej i apostolskiej mości są jaknajszczersze i godne szlachetnych zapałów polskiego żołnierza!
— Za podobne słowa pozwól sobie podziękować wasza arcyksiążęca mość!
— Byle — dodał pośpiesznie Ferdynand — żądania wasze nie przeszły mej możności... moich pełnomocnictw... Wasza książęca mość pojmuje... nawet wodzowi nie wolno przejść pewnych granic przy zawieraniu traktatu!...
— Zapewne! — odpowiedział spokojnie Poniatowski. — Ja też to właśnie mam na uwadze!
— Więc nasz projekt... zostaje przyjęty!?
— Generał Dąbrowski ma w tej mierze polecenia!
Ferdynand zwrócił rozmowę na obojętny przedmiot —
Poniatowski dotrzymał mu placu. Wodzowie oddawali się napozór z całą swobodą wesołej a dowcipnej pogawędce, jakby tam, o kilkadziesiąt kroków od nich nie ważyły się nietylko losy ich armij, ale i ich własny honor. Chwilami tylko wzrok ich zwTacał się mimowoli ku miejscu, gdzie pomiędzy dwiema półkulami świetnych sztabów i imponująco wyglądających eskort — przy stole na kozłach siedzieli naprzeciwko siebie Mohr i Dąbrowski.
S8
Pierwszy miał obok siebie Bruscha, hrabiego Saint-Juliena, Ciyalarda i dziesiątek co przedniej szych generałów i oficerów z Giletem i hrabią Neuppergiem. Obok Dąbrowskiego stał tylko Pelletier i adjutant Szczaniecki, podczas gdy pozostali generałowie tworzyli przysłuchującą się w milczeniu gromadkę.
Mohr rzucał się jak ryś, groził, burzył się na każdy punkt przedłożony mu przez Dąbrowskiego, wzywał Ciyalarda i Bruscha na świadków, odwoływał się do Pelletiera i co chwila wystawiał niepodobieństwo przyjęcia takich warunków.
Dąbrowski zaś zdawał się być zakuty w marmur. Ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy, ani razu oczu nie spuścił, ani razu głos mu nie zadrżał. Ten, który zazwyczaj nosił w piersiach swych niewygasłe wulkany, który jednem słowem umiał zapalać serca tysięcy — teraz był jak głaz niewzruszony i zimny.
Sztab polski zdumiewał się i trwożył, aby nieugiętość Dąbrowskiego nie zerwała układów. Wódz legjonów zdawał się o tej możliwości nie myśleć wcale: każdy jego wyraz, każde spojrzenie, każdy ruch był jakby pobudką bojową, komendą, zapalającą lonty.
Mohr stracił cierpliwość. Po dwakroć słał już adju-tanta z poufnem zapytaniem do arcyksięcia, czy wobec tak wygórowanych a śmiałych żądań nie należałoby zaniechać rozejmu. Ferdynand po dwakroć przerywał rozmowę z Poniatowskim i dawał rozkaz wyrozumienia strony przeciwnej.
Nareszcie stanęło ośm artykułów konwencji, ośm treściwych punktów, podyktowanych przez Dąbrowskiego. Wódz legjonów oddawał Warszawę, lecz oddawał ją na warunkach, które raczej nazwać można było zdobyczą niż ustępstwem.
Więc przedewszystkiem żądał dziesięciodniowego zawieszenia broni, warował sobie ustąpienie wojska na Pragę ze wszystkimi rynsztunkami, żądał poręczenia, że miasto wolne będzie od kontrybucji, a ranni, leżący po lazaretach, mają prawo, po przyjściu do zdrowia, powrotu do swoich pułków, wymagał paszportów dla rezydenta 59 francuskiego i oficerów francuskich, oraz zabezpieczenia całości i nietykalności ich bagażów — wkońcu domagał się zakładników, poręczających dotrzymanie umowy.
Kiedy arcyksięciu doręczono wypis ostateczny żądań Dąbrowskiego — Ferdynand do krwi zagryzł wargi i ozwał się porywczo do Poniatowskiego:
— Mości książę... chyba z rozmysłem pan Dąbrowski gotuje nam utrudnienie!... Do czego nas doprowadzą takie układy?
— Najwyżej do zaszczytu walczenia z waszą arcyksią-żęcą mością!
— Rozkaż, mości książę! Sam przekonaj się! Chyba nie wątpisz o mej dobrej woli oszczędzenia krwi rozlewu!
— Ani na chwilę... jeno generał Dąbrowski wziął pełnomocnictwo! On jest odpowiedzialnym! On tu stanowi!...
— W takim razie będzie mi nadzwyczaj przykro, jeżeli będziemy zmuszeni zerwać układy.
— I mnie również — odrzekł flegmatycznie Poniatowski.
Ferdynand zwrócił papiery adjutantowi i szepnął doń kilka słów. Adjutant powrócił do Mohra. Arcyksiążę bawił się od niechcenia szpicrutą i poglądał niecierpliwie ku pochylonemu na koniu Poniatowskiemu.
— Zjedźmy w bok — ozwał się nagle arcyksiążę.
— Zjedźmy! — powtórzył obojętnie Poniatowski.
Ferdynand skierował konia w bok ku Warszawie, Poniatowski tuż przy nim, nawet nie siląc się na podtrzymanie rwącej się rozmowy. Arcyksiążę, snać przezwyciężając dumę, która w nim wzbierać zaczynała — rzekł cicho z odcieniem wyrzutu:
— Mości książę, także mi płacisz za szczerą przyjaźń?
Poniatowski drgnął na siodle i wyciągnął rękę.
— Wasza arcyksiążęca mość, klnę się, że na chwilę nie zapomniałem o łaskawości waszej, że cenię ją i nią się szczycę!
— A taż przyjaźń nie znalazłaby środka dla ułatwienia rozejmu!?
— Wasza arcyksiążęca mość na mojem miejscu ina-czejbyś nie postąpił!... My jedną tylko mamy drogę! Mo 60 żemy ustąpić miasta, lecz nic z honorul Jeżeli zaś sztab waszej arcyksiążęcej mości chce go mieć, niech każe trąbić na bitwę!
— Wątpisz wasza książęca mość, czy jego cesarsko-apostolska mość potrafi pamiętać o należnych waszym talentom i waszej godności względach!?...
Poniatowski poczerwieniał. Wyraziste, ciemno-niebie-skie jego oczy rozpaliły się groźnie.
— Propozycja za propozycję! Przejdź wasza arcyksiążęca mość na stronę cesarza Francuzów, a klnę się, że weźmiesz udzielne księstwo!
— Lecz w takim razie ja zdradziłbym prawego cesarza, podczas gdy wasza książęca mość masz prawo wyłamać się z pod narzuconego lennictwaL.
— Dobrowolnie zaprzysiągłem! Zresztą, daruj wasza arcyksiążęca mość, najadłem się do syta już i pruskiej i waszej austrjackiej wspaniałomyślności!...
— Nie mówmy o tem!
— Nie mówmy! — przytwierdził sucho Poniatowski.
Arcyksiążę zawrócił konia ku sztabom. Książę Józef pokłusował za nim.
Najkrótsza droga do miejsca obrad wypadła wodzom tuż około wojskowej asysty Poniatowskiego. Ferdynand zwolnił biegu i okiem znawcy poglądał na dzielny szwadron drugiego pułku ułanów Tyszkiewicza.
— Urodzeni do konia! — zauważył arcyksiążę, a spojrzawszy poza ułanów, rękę do kaszkietu przyłożył, przyglądając się ze zdumieniem oddziałowi jeźdźców w wielkich czapach czworokątnych i drugiej, liczniejszej jeszcze gromadzie, w cywilnych ubiorach, z lancami w ręku.
— Tych oddziałów nie widziałem w waszem wojsku!
— To gwardja narodowa!...
— A!... A tamci... pewno ochotnicyl?...
— Nie, to pospolite ruszenie! Będzie ich ze dwadzieścia tysięcy. Czekają tylko na wolne karabiny.
— Dwadzieścia tysięcy! — powtórzył niepewnie arcyksiążę.
— Nie licząc kobiet i dziecil
— Więc i tych zamierzacie nie oszczędzać!... 61
— Do czarta — chyba czas największy, abyśmy nie pozwolili na to, żeby nam lada Saragossa dawała nauki, jak się bronić należy!... Co więcej powiem, ten rozejm, ta ugoda to nie mój plan, lecz Dąbrowskiego... gdybym ja traktował... armaty wasze pracowałyby już od wczoraj.
Arcyksiążę zmieszał się i nie znalazł odpowiedzi.
Na miejscu obrad — zastano już tylko Mohra, wiodącego spór zacięty z Bruschem. Dąbrowski stał był w oddali z Pełletierem. Świty dosiadały koni.
Arcyksiążę podjechał do Mohra i zapytał niespokojnie:
— Cóż — skończone?!...
— Przedłożenia nasze żadnego nie osiągnęły skutku!
— Jakto?
— Generał Dąbrowski tyle ledwie ustąpił, że zgodził się na skrócenie zawieszenia kroków wojennych z dziesięciu dni na dwie doby!...
— Więc istotnie zrobił wiele!
Mohr spoglądał ze zdumieniem na arcyksięcia.
— Lecz poza tem chce utrzymać w swej mocy wszystkie żądania których my oczywiście przyjąć nie możemy!
— Daj mi, generale, wypis konwencji!
Mohr podał arcyksięciu żądany papier. Ferdynand przebiegł go szybko oczyma, poczem ujął szybko za pióro i podpisał.
Mohr chciał coś rzec, lecz arcyksiążę przerwał mu cierpko.
— Wezwij pan generała Dąbrowskiego do podpisu!
Wódz legjonów zbliżył się ociężale.
— Warunki pańskie przyjęto! Wymiana zakładników nastąpi natychmiast! Raczysz się pan porozumieć z pułkownikiem yon Brusch!
Dąbrowski zwrócił się do księcia Józefa z raportem. Poniatowski położył swój podpis obok Ferdynanda. Arcyksiążę wyciągnął do Poniatowskiego rękę, uścisnął ją i rzekł ze wzruszeniem:
— Daj nam Boże spotkać się jak najprędzej w lepszych dla nas warunkach. Poczem zaciął szpicrutą konia i salutując na pożegnanie generalicję polską, ruszył do obozu. Poniatowski poszedł za przykładem arcyksięcia. 62
Stało się to tak szybko, że, zanim sztaby wojsk otrząsnąć się mogły z podziwu — Dąbrowski, który był został na placu, kończył już listę zakładników.
Konwencja została zawartą, a w godzinę rozpoczął się już wymarsz pierwszych oddziałów na Pragę i ruch wojskowych furgonów. Warszawa zrazu nie zdawała sobie sprawy, czemu ściągano wojsko z okopów, czemu ładowano na wozy kancelarje pułkowe, akta Rady Stanu, archiwa ministerjalne, czemu opróżniano na gwałt arsenał, prochownię, a zbierano starannie cały żołnierski dobytek. Dopiero pod wieczór wiadomość o konwencji i wydaniu Warszawy Austrjakom dobyła się z antykamer pańskich i gruchnęła po mieście.
W okamgnieniu rozproszona ludność zbiła się w ponure masy i zaległa ulice i place, wyciągając pięści ku tym, którzy ją zaprzedali. Okrzyki, złorzeczenia i przekleństwa padały już i na tych, co dnia wczorajszego jeszcze imieniem swojem budzili nadzieję, wiarę, zapał.
Wzburzenie było tak zajadłe, tak nieubłagane, iż nikt teraz nie poważył się tłumaczyć, nikt nie ośmielił się przemówić do tłumu. Na ulicach i placach stanęło wojsko z karabinami w ręku i spoglądało chmurnie na szalejące tłumy. Wojsko otaczało każdy wóz, wojsko konwojowało każdy pojazd, wojsko biwakowało przed pałacami i kwaterami członków rządu, generałów i wszystkich tych, którzy przewodzili Księstwu.
Niekiedy ze zbitej gromady rozszalałego tłumu wypadał kamień i krwawił kołnierz granatowy lub z pod żołnierskiego kaszkietu dobywał sople purpurowe... Niekiedy pomruk złowróżbny przebiegał szeregi, a chrzęst karabinów zapowiadał odwet. Lecz jedno surowe zawołanie oficera przyprowadzało ciszę.
Nie tak było z gwardją narodową. Ta na pierwszą wiadomość o konwencji chciała z ludem iść i do wyjazdu rządu nie dopuścić. Wypowiedziała posłuszeństwo ty-siącznikom i z pod okopów darła się do śródmieścia. Na Marszałkowskiej atoli zagrodził jej drogę Sokolnicki. Padł” strzały. Dwa szwadrony strzelców runęły na gwardję, rozbiły ją, opłazowały i rozbroiły.. 63
Było południe. Ostatnie pojazdy, uwożące ministrów do Tykocina, wyciągnęły już na Pragę. Huk bębnów zbierał rozstawione na ulicach pułki. Około pałacu „pod Blachą“ ruch panował gorączkowy. Masztalerze książęcy kończyli kulbaczyć konie i wygotowywać zaprzęgi. Oficerowie sztabowi, adjutanci, ordynansi oczekiwali już na ukazanie się księcia Józefa.
Oczekiwały na niego i dwa szwadrony, eskorta z ułanów Tyszkiewicza, i zbita ciżba ludu, rozciągająca się od bramy Krakowskiej aż po brzegi Wisły. Lud stał w głuchem milczeniu, z zapartym oddechem wsłuchując się w miarowy tupot i chrzęst przechodzącej kawalerji i krwią nabiegłemi oczyma spoglądając poprzez zwarte szeregi piechoty w stronę Zamku.
Poniatowski zwlekał. W narzuconej burce, w naciśniętym na oczy kaszkiecie ułańskim stał, wsparty na głowni pałasza, jeszcze ważąc się, jeszcze odkładając chwilę spotkania się ze wzrokiem ludu.
Skrzynecki po dwakroć zaraportował księciu, że przygotowania do drogi ukończone zostały. Zajączek z Rauten-strauchem szarpali temblaki, dzwonili ostrogami wyznaczeni do asysty pułkownicy, cała generalicja objawiała zniecierpliwienie, zezując mimowoli ku Dąbrowskiemu, który stał na uboczu, oparty o framugę okna — zimny, skamieniały.
Pelletier, chcąc przerwać oczekiwanie, zbliżył się do Poniatowskiego i rzekł półgłosem:
— Wasza książęca mość, czas w drogę!
Książę drgnął zlekka i odparł szeptem:
— A gdyby zostać?
— Niepodobna — konwencja podpisana!
— Lękam się, czy wraz z nią nie podpisałem mojej hańby!
— Tylko zyskać możemy na tej konwencji! — odpowiedział gorąco dowódca artylerji Księstwa — Austrjacy tu ugrzęzną — my na prawym brzegu Wisły nabierzemy dopiero rozmachu!... Wasza książęca mość czekamy!
Poniatowski obejrzał się niepewnie i rzekł z wysiłkiem: 64
— Czas, prawda! Ruszajmy!... Niech kto przodem... asysta niepotrzebna!... Nie miejsce na paradę!...
— W takim razie generał Dąbrowski może rozpocznie! — wtrącił szyderczo Rautenstrauch.
Poniatowski skinął machinalnie głową. Dąbrowski skłonił się księciu, wyszedł przed pałac. Podano mu konia. Szczaniecki z dwoma ordynansami stanął za Dąbrowskim. Wódz legjonów zaciął wierzchowca szpicrutą i pomknął ku Wiśle.
Na widok generalskiego munduru tłum zakołysał się.
— Uciekają!... Tchórze!... Sprzedawczyki! — ryknęły głosy.
— Zatrzymać go! Niech tu zdycha!... Z nami! — zawtórował tłum i podnosząc pięści, runął na szpaler piechoty, tak że wygiął go w paląk.
Dąbrowski zdarł konia i przeszedł w stępa, pogląda-jąc dumnie na złorzeczącą mu tłuszczę. A siedział tak spokojnie, tak równo, tak wolno jechał, jakby nie widział ani kłębiącego się tłumu, ani tych pięści, jakby nie słyszał obelg. Dąbrowski zdawał się uwagi nie zwTacać na to, co się wokół niego dzieje, dopiero — gdy niemal z pod kopyt końskich głos dziecka rzucił mu słowo „zdrajca“ — wódz legjonów pokraśniał, muskuły twarzy mu zadrżały.
Dąbrowski podniósł głowę i zwrócił się do tłumu. A taka z oblicza jego spłynęła hardość, taka szlachetność trysnęła z jego czoła — iż tłum jakby ugiął się pod tem wejrzeniem, uląkł się własnej śmiałości, przeraził wła-snem zaślepieniem.
— To on... Dąbrowski! — zaszemrano w ciżbie.
— On nasz!... On jeden!
— On podpisywał układy!
— Kłamstwo! — zaprzeczyły głosy. — On zawsze z nami!
— On nie z „pod Blachy“!... Niech żyje!...
— Niech żyje Dąbrowski! — podchwyciły tłumy. Lud, który tu stał zebrany, aby przeklinać, aby nienawidzieć, bluzgać, plwać — kołysał się wzruszony, szczęsny widokiem ukochanego generała! Lud spojrzał tylko w oblicze Dąbrowskiego i instynktownie odczuł jasność wzroku wo dza legjonów, bezmiar pogody — ten, co tak poglądał, który tyle nieba miał na wyniosłem czole, a tyle hartu w szlachetnem wygięciu ust — taki nie mógł zdradzać, taki pomazanym został, aby z ludem iść i dla niego życie poświęcić.
W tym wybuchu przywiązania było coś niewytłumaczonego, niewyjaśnionego! Nie było może w owych czasach męża, któregoby tylekroć razy nie oskarżano, które-muby nie czyniono najcięższych zarzutów, niepomawiano 0 pychę, nie wyrzucano służalstwa, któregoby w pojęciu tłumów więcej pognębić chciano, zbeszcześcić silniej, zburzyć nawiązaną z ludem nić uwielbienia. Tego samego ranka jeszcze ciche a stanowcze chodziły wieści, że to Dąbrowski zaprzedał miasto, że on z Austr jakiem mataczyzny prowadził, że on do konwecji namawiał!
Lecz nic nie pomogły podszepty — lud mocą potężnego przeczucia odgadł, iż w tym prawym żołnierzu nie mogła postać myśl podła. Lud wyciągał ręce do Dąbrowskiego, odkrywał głowy i żegnał ze łzami w oczach.
Zaledwie pióropusz zniknął w perspektywie mostu łyżwowego — od pałacu ruszył Zajączek z Hornowskim pułkownikiem i Pełletierem. Okrzyki w oka mgnieniu umilkły i przeszły znów w pomruk. Za Zajączkiem ciągnęli bezładnemi gromadkami generałowie, sztabowcy 1 adjutanci — na końcu jechał książę Józef ze Skrzyneckim — za plecami zaś Poniatowskiego ciągnęli strzelcy, ułani, a na ostatku szeregi piechoty, które zwijały szpaler, łączyły się w równe kwadraty i cofały ku mostowi.
Na widok świty książęcej, lud warknął — a zoczywszy czapę Poniatowskiego, zawył. Z poza szeregów grad kamieni i błota posypał się na mundury generalskie... a wraz z nim zerwała się burza przekleństw, wymysłów i hańbiących obelg. Im bliżej był Poniatowski mostu — tem zajadłość i rozwścieczenie tłuszczy wzmagało się, rosło. Najsilniejsze roznamiętnienie panowało tuż u wjazdu na most, gdzie pułkownik sztabu głównego, Kossecki, z pułkownikami Redlem i Hurtigiem stali w pogotowiu z kom-panją saperów i pół bataljonem trzeciego pułku Żółtow 66 skiego i wydawali już rozkazy, skupionym około pierwszej łyżwy mostu, pontonierom.
Tu zaciekłość była największą, ile że wybrzeże pełne było wozów ładownych dobytkiem, że tu tłoczyli się ci, którzy chcieli ujść z Warszawy przed nadciągnięciem nieprzyjaciela, którzy miasta opuścić nie zdążyli... a którym wzbroniono dostępu na most. Setki ludzi z bezsilną wściekłością spoglądały na czynione pod pierwszą łyżwą przygotowania — odważniejsi darli się ku pochylonym bagnetom, słabsi wyciągali błagalnie ręce ku oficerom.
— Pozwólcie nam odejść!... Nie ściągajcie mostu!!... Bodaj godzinę czasu nam zostawcie!...
Oficerowie milczeli — rozkaz był wyraźny: po ustąpieniu na drugie przęsło mostu ostatniego żołnierza — pierwsze w oka mgnieniu zniszczyć, aby nie dopuścić tłumu na Pragę, gdzie lud utrudniałby tylko poruszenie swobodne wojska.
Gdy Poniatowski zbliżył się do mostu — tłum ryknął głucho, rozumiejąc, iż ostatnia dlań wybiła godzina. Kos-secki rozkazał ścisnąć szeregi i zagrozić ludowi — groźba wręcz przeciwny wywołała skutek. Gromada przekupek warszawskich runęła na piechotę i jęła mocować się z nią. Kolby podniosły się do góry, krew tryskać zaczynała, oficerowie płazowali pałaszami, lud ze skarp nadbrzeżnych wyrywał kamienie i obrzucał nimi walczących.
Redel zakomenderował — „na bagnety“ — lecz było już za późno — przekupki, napierane z tyłu przez zbitą ciżbę szły na oślep na nastawione ostrza. W oka mgnieniu łańcuch wojska został zerwany — książę Józef znalazł się pośród rozszalałej tłuszczy. Za tłuszczą przedostał się ku mostowi szereg wozów i wózków, wiozących dobytek i uchodzących. Zamęt i popłoch powstał tak gwałtowny, tak nieprzewidziany, że na razie Kossecki stracił głowę — dopiero Redel, widząc wzmagające się niebezpieczeństwo, rzucił się dla zagrodzenia drogi naciskającym tłumom, dla niedopuszczenia już nowej fali. Tymczasem tej, co się wdarła na most, starczyło, jeżeli nie na udaremnienie odwrotu, to na pohańbienie Warszawy.
Poniatowski, znalazłszy się pośród tłumu kobiet, starców, dzieci, mrowia wielkomiejskiego, pijanego gniewem, dyszącego chęcią zemsty — pobladł zlekka — lecz nie tracąc na chwilę przytomności, przeciskał się zwolna koniem ku mostowi — jakby nie słysząc miotanych nań obelg, jakby nie czując zadawanych kamieniami razów.
— Zdrajca! Sprzedawczyk! — wyły bez wytchnienia przekupki.
— Patrzcie, jaki pyszny!... — A zabierz ze sobą gam-ratki!...
Milczenie Poniatowskiego powiększało zaciekłość tłuszczy. Tęga baba o krwią nabiegłych oczach, która śmiało-łcią swoją przewodzić zaczynała innym — podsunęła się do konia i mimo naciskającego ją z boku Skrzyneckiego — schwyciła źrebca książęcego za uzdę. Źrebiec wspiął się — lecz baba uwiesiła się mu oburącz przy pysku i wrzeszczała zajadle:
— Do mnie sam tu! Ściągnąć go!... Niech chociaż bratanek tu z nami zdycha!...
— Puszczaj! — huknął groźnie Skrzynecki, i uderzył płazem pałasza, lecz baba skręciła się na drugą stronę — pałasz rozpruł powietrze. Na pomoc babie rzucili się najbliżsi, otoczyli księcia i rozdzielili go ze Skrzyneckim. Poniatowski ujrzał ku sobie wyciągnięte pięści.
W księciu krew nagle zagrała — odrzucił burkę, błysnął ostrzem pałasza i zawołał gromko:
— Z drogi, hołoto!...
Ciżba warknęła szyderczo, lecz na widok stali, zakreślającej groźne koliska — zawahała się. Baba, mocująca się ze źrebcem, dostrzegła ociąganie się tłumu i napomniała z pianą na ustach.
— Skończyć z nim! Niech on jeden zostanie!... Czekacie, żeby nam jego zbiry trzewia popruły!... Myślicie, że im zabraknie serca do mordowania bezbronnych!... Od czegóż oni są!
— Skończyć! — zawyła ciżba i, zakołysawszy się silniej, wpania na Poniatowskiego. Lecz w tejże samej chwili nieomal pod kopytami książęcego konia zatoczyły się taczki pchane silnem ramieniem młodego żołnierza. W taczkach słaniał się bezwładnie stary wachmistrz spo 68 winięty szmatami. Taczki siłę swego naporu zagrodziły dostęp do książęcego konia.
Tłum w pierwszej chwili wziął je za narzędzie nowego ataku — ale gdy młody żołnierz, opuściwszy taczki na ziemię — wyrwał drąg najbliżej stojącej babie i stanął przy księciu w obronnej pozycji — tłum runął na niespodziewanego przeciwnika. Żołnierz atoli nie dał się zastraszyć — ujął drąg oburącz i, zataczając nim nad głową, wpadł na kotłujące się mrowie, krwawe rozdzielając razy. Tłum cofnął się gwałtownie w tył i już miał rzucić się powtórnie, aby śmiałka na sztuki poszarpać — kiedy w opróżniony na chwilę przestwór wpadli nakoniec ułani i kratą lanc otoczyli księcia i nieznajomego wybawcę; za-mięszanie jednak było tak wielkie, że porucznik ułanów w pierwszem rozgorączkowaniu schwycił żołnierza za kołnierz i zwracając się do żołnierzy, zawołał z wściekłością:
— Na szablach mi go roznieść!... Stać!... Na stryk i do siodła!
Poniatowski dostrzegł fatalną pomyłkę.
— Ani mi się waż go tknąć! Życie mu winienem! — zaczem, zwracając się do żołnierza, zagadnął łagodnie:
— Z którego pułku? jak się nazywasz!?...
— Ósmy! Godebskiego!... Wiozę wachmistrza... pierwszej kompanji grenadjerskiej... Nie puszczają na most!...
— Nic!... Ruszaj za mną! Nazwisko!?...
Żołnierz podniósł zwolna swe jasne oczy i odrzekł spokojnie:
— Także się zmieniam, że Wasza książęca mość... poznać mnie nigdy nie możesz!?...
— Imć Zabielski! — szepnął ze zdumieniem książę.
— Tak, ten sam, ten sam! — powtórzył głucho pan Tadeusz.
— Stawałeś w olszynie!?... Jesteś porucznikiem!... Podążaj za mną — natychmiast odbierzesz instrument!...
Zabielski uśmiechnął się smutnie.
— Wasza książęca mość! Gdzie mnie!...
— Zbieraj się tylko!... Hej! Pomóżcie tam który! Widzicie, ledwie poradzić może!... 69
Dwóch strzelców najbliższych zeskoczyło z koni i ujęło za taczki. Zabielskiemu podano konia.
Kiedy książę znalazł się za mostem — odwrócił się ku miastu i rzekł ponuro do jadącego przy nim pana Tadeusza:
— Pomnisz twoje wyrzekania!?... A patrz, czy bodaj uszanowano we mnie żołnierza, co przecież z nimi zawsze szedł!?... Nikczemne miasto, mocy trzeba nielada... aby nie rzucić mu pod nogi pałasza, aby go nie kląć!
— Prawda!... Lecz wasza książęca mość... bacz na rozpacz! Spójrz tylko! Saperzy już przęsło mostu ściągnęli!... A tam przecież tysiące narodu radeby za waszą książęcą mością iść, byle na hańbę nie patrzeć!... A ilu jest takich, którzy porachunki dawne mają z Austrjakami!
— Konwencja gwarantuje bezpieczeństwo osób i mienia!...
— Czy ją tylko strzymać zechcą!? A przy tem lud nie wie!... Rozumie tylko, że ci, co go bronić zaprzysięgli, odeszli, odcięli za sobą mosty i nieprzyjacielowi miasto wydali!...
Poniatowski zbył milczeniem uwagę pana Tadeusza i zaleciwszy Skrzyneckiemu, by go wziął w opiekę — sam udał się do przygotowanej dla siebie kwatery.
Praga zawrzała życiem. Wojsko na rozkaz Dąbrowskiego porwało za łopaty i jęło sypać szańce i zataczać armaty, wystawiając spiżowe paszcze ku Warszawie. Major Hornowski, któremu powierzono dowództwo wystawionej naprędce fortecy — zaciągał linję pikiet wzdłuż Wisły i rozsyłał rekonesanse, bacząc na ciągnącą się z tej strony Wisły granicę austrjacką i bez długich namysłów obstawiając nieprzyjacielskie przykomórki i burząc słupy graniczne.
Równocześnie sztab zabrał się do gorączkowej pracy. Rozsyłano ordynansów z rozkazami do załóg miast i miasteczek z poleceniami do komisarzy cywilnych, prefektów i komendantów — dobierano wolontarzy, którzy w przebraniu podjąć się chcieli zawiadomienia oddziałów, będących już w pasie zalewu nieprzyjacielskiego, a co do których nie posiadano pewnych wiadomości, rozpisy 70 wano odezwy do ludu, wzywające do stawania w szeregach, sprawiano na gwałt jawiącego się ochotnika i re-kwirowano w okolicy prowiant i konie.
W godzinę po przejściu Wisły — generał Niemojewski wyciągnął do Łomży dla werbowania posiłków, a Hauke do Płocka. Obóz rozbrzmiewał gwałtownym ruchem. Poniatowski, Zajączek i Dąbrowski doglądali ładu. Pelletier już gotował główną kwaterę w Nowym-Dworze.
Zabielski tymczasem, przeprowadzony przez Skrzyneckiego do zacisznej szopy na Pradze, kędy mieściły się lazarety połowę, oddał Zwierzyńskiego pod opiekę chirurga, a sam namówiony przez adjutanta książęcego, dał się pociągnąć do kuchen oficerskich na posiłek. Skrzynecki raczył go gościnnie a serdecznie, czem w niemałe zdumienie wprowadził posilających się tam oficerów, którzy pojąć nie mogli, jak adjutant Poniatowskiego deklaruje się na taką zażyłość z piechurem i to oberwańcem, co go na nowy mundur nie stać było. Zdziwienie się powiększyło, gdy ordynans służbowy wezwał pana Tadeusza do księcia.
Zabielski na to wezwanie powlókł się zimny, obojętny, nie słuchając ani pochwał Skrzyneckiego, ani jego wróżb, ani wynurzeń o Kurdwanównie i jego ku niej miłości, ani opowieści wypadków z batalji raszyńskiej. Skrzyneckiego aż to uraziło.
— Waćpan, mości Tadeuszu, jesteś twardy człek! Każdy inny czułby się szczęśliwym!... Waćpanowa nominacja cały kraj obleci! Już ci zazdroszczą promocji! Bezmała na polu bitwy!
— Niechże ją sobie wezmą!
— A czegóż byś waćpan chciał jeszcze więcej? — zawołał ze zdumieniem Skrzynecki — toć jednego dnia tyle odznak! No i rachuj, że droga przed tobą otwarta! Piśnij słówko, a adjutantem zostaniesz, boś rzetelnie zasłużył — a dalej już pójdziesz — nie zapomną o waszeci — no i nowych okazyj nie zabraknie!...
— Bodajby ich nie było!
— Nic was nie rozumiem, choć mnie ubijcie!
— Bo wam pachną awanse — wy widzicie przy 71 szłość — a ja jeno nowe niszczenie kraju, nową nędzę!.... Go robić! Jeden snać rodzi się do pałasza, do karabina, a drugi chwyta zań z rozpaczy!... Ot i cała różnica!
Poniatowski przyjął Zabielskiego łaskawem słowem — zapewnił uroczyście, że jeden z pierwszych zapisanych został do wojskowego krzyża zasługi i podanym doń będzie w raporcie, mającym się wyprawić do Drezna, a następnie, wręczając mu parę epoletów porucznikowskich, prosił, żeby sobie sam pułk obrał, w którymby dalszą służbę chciał odprawiać. Pan Tadeusz podziękował księciu i prosił o zwłokę, sumitując się, że mu się nie godzi opuszczać sierżanta Świerzyńskiego. Książę Józef przychylił się do życzenia, napominając jednak, aby mu nazajutrz się stawił, ile że wojsko stąd wyciągać zacznie i ambulanse będą wyprawione dalej.
Pan Tadeusz z ciężkiem sercem powrócił do wyznaczonej mu kwatery, sam nie wiedząc co począć. Boć szlify odebrane śmiały się doń i wabiły, a rozbudzona ambicja podniecała do szukania dalszych zaszczytów — tu znów leżący bez ducha sierżant trzymał, a zrywający się w nim niepokój targał i ciągnął do Ostrowia.
Od spotkania w lesie raszyńskim z żołnierzem pułku von Wassenfelda — Zabielskiego najstraszniejsze szarpały przeczucia — bał się myśleć o Jance, bał zastanawiać nad następstwami, które jego ucieczka wywołała — a równocześnie na chwilę nie mógł zagłuszyć w sobie niepokoju, nie mógł obronić się ponurej myśli. Biegłby bodaj samotnie do domu — może poradziłby coś ze Świe-rzyńskim — ale cóż pocznie w Ostrowiu sam? Czy nie pogorszy sprawy? Jak i czem usprawiedliwi swoją nieobecność? A jeżeli Rudzki, którego lada chwila Austrjacy na wolność wypuszczą, pomyśli albo już pomyślał o zemście?
Pan Tadeusz stracił znów i na pewności siebie i na fantazji — ochota do żołnierki, która go taką mocą napełniła, prysła, sceny, których był świadkiem, przejęły goryczą i zwątpieniem.
Stary sierżant przychodził powoli do siebie — gorączka, trawiąca go przez cały czas aż do przewiezienia na Pragę, 72 ustąpiła nagłe, tak że gdy Zabielski przyszedł nazajutrz go odwiedzić — Świerzyński poznał go.
— Jesteś smyku, rekrucie? — rzekł cicho. — A mnie się śniło, że cały nasz pluton... bili zajadle!...
— Cóż z tego! — zawołał raźno pan Tadeusz, siląc się na wesołość. — Niby to tak łatwo zmieść im było grena-djerską kompanję!... Rozpędzili nas trochę... ot i tyle! Minie zamęt, a znajdziemy się znów!...
— To źle! — uciął oschle sierżant. — Nasze psie prawo było gardła dać!... Niedołęstwo, tchórzostwo, bierz cię djabli!... Jeden z drugim nic nie wart! — Pod sąd połowy i wystrzelać!...
— Sierżancie — a toż dlaczego!?...
Świerzyńskiemu oczy krwią nabiegły.
— Pytasz... pytasz się jeszcze! — wybuchnął z gniewem. Wiesz ty, kim był Godebski!?... Kto mu dał zginąć, kto go pozwolił zarąbać, gdzie eskorta!?... Chodzisz po świecie i jeszcze mundur nosisz!? Gdzie twój pułk, gdzie pułkownik, gdzie sztandar, bierz cię djabli!... Żelazem palić takich łotrów!... Rrwij mi z rękawa szewrony!... Rwij, psia krew, powiadam!... Było Marengo, była Mantua, Ho-henlinden, Friedland, Gdańsk... a teraz... będzie degradacja, wstyd, sromota, bierz cię djabli!... Pod kościół, w dyby!... bierz cię djabli!...
Sierżantowi oczy kołem stanęły, rwał na sobie mundur, zdzierał szewrony i chciał bandaże targać, lecz go Zabielski siłą powstrzymał.
— Na Boga, sierżancie, zastanówcie się, nie dawajcie się rozpaczy!
— Głupiś, smyku! Niechże powiedzą chociaż... że... pułkownika kulom wydał, sztandar zaprzepaścił, ale... przynajmniej zdechł w porę!... Niema sztandaru, niema pułku!...
— Ale co wam, sierżancie!... Sztandar jest!... Dalipan jest!... Adjutant Skrzynecki powiadał... Ranny Uziębło ma go odwieźć do Modlina... tam nakazano zbieranie się pułku!...
Świerzyński spojrzał z niedowierzaniem na Zabielskiego. 73
— Jakże, przecież widziałem, jak Austrjacy go zagarnęli... pułkownik upadł...
— Odbił go Biegański!... Klnę się wam, że prawda! Powiem wam więcej... mianowano nowego pułkownika!... Będzie nim Stuart, komendant Częstochowy!... Wysłano już doń gońca sekretnego!...
— Stuart! — mówisz!... Hm!... Toć... nasz z legji..; arty-lerzysta!... Tęgi oficer... to uważasz smyku... może ten.;, znajdziesz w obozie jakiego mistrza! Rozumiesz?! Rekrucie, niedołęgo!...
— Nie — nie wiem, o co idzie!...
— Nie wie!... Nic nigdy nie wiesz!... Szewrony, bierz cię djabli, trzeba walczyć! Rozumiesz teraz, niedołęgo!...
Sierżant spojrzał groźnie na pana Tadeusza i drgnął. Na ramionach Zabielskiego błysnęły mu porucznikowskie epolety.
— Bo tego... bierz... co to waszmość... mundur cudzy wdział!?...
— Przecież nie poznajecie go? To ten od Melchjora.
— Ale bo szlufy!?...
— Podobało się księciu!... i wystroili mnie!...
— Pan... porucznik!... Smyk, niedołęga... po... porucznik!... To... melduję pokornie!... Pan porucznik daruje staremu... Pamiętam... Polentz uraczony! A ja tu od rekrutów... Bierz cię... i ten!...
— Sierżancie dla was... jeno zawsze ten smyk!
— Jakże to?! — wyjąkał Świerzyński, łypiąc białkami.
— Będziesz sierżantował porucznikowi!
Świerzyński wytarł nos z hałasem.
— Toć przecież a coś!... Taki niedołęga, rozbity karabin... drwa nosić powinien, za markietanką tobołki dźwigać... i to za wiele zaszczytu!... Pułkownika kulom wydać!... Tfy!... I że to jeszcze człowieka święta ziemia nosi!
— Nie, sierżancie!... Nie wasza wina, jeno taki wyrok boski! Byle się z ambulansu wydostać, to i wrócisz znów do regimentu.
Świerzyński dźwignął niecierpliwie obandażowaną nogę. 74
— Ucięliby to psiarstwo... choćby człek mniej wstydu miał... bodaj nogąby się wyłgiwał!...
Pan Tadeusz przekładał sierżantowi, uspokajał go i do rezygnacji namawiał, pocieszając nadziejami odwetu krwawego. Świerzyński słuchał, a niekiedy na szlufy Zabielskiego pogląd&ł i pomrukiwał:
— Smyk, rekrut... niedołęga! Do sztabu się przysądził i już awansik liznął!... Jak to gada! Bierz cię djabli!... Wczoraj w komendzie ledwie szeptał, dziś porucznikuje, a jutro gotów batalję prowadzić!... Niedołęga!...
Zabielski mimo uszu puszczał uwagi sierżanta a w duchu kłopotał się tylko, co z nim począć. Rana na nodze nie goiła się, chirurg zapowiadał długie leczenie, a to z przyczyny, że Świerzyński odrazu opatrzenia należnego nie miał. Sierżant zrywał się niby na nogi i do pułku chciał wracać, lecz były to jedynie gorączkowe wysiłki, bo gdy dla przekonania pana Tadeusza zmógł się i podniósł — ból go tak gwałtowny chwycił, że omdlał. Ta niefortunna próba pogorszyła stan sierżanta. Chirurg oświadczył panu Tadeuszowi, iż mowy być nie może, aby przenieść Świe-rzyńskiego bodaj do Modlina i że tu pozostać musi na Pradze, dopóki przynajmniej opuchlina nie zginie.
Zabielski miał zatem do wyboru: albo zostać w okopach z oddziałem majora Hornowskiego, który miał trzymać w obserwacji Warszawę, albo ruszać za główną kwaterą do Nowego Dworu. Zważywszy jednak, że powrót do pułku nietylko rozłączy go z sierżantem, ale od domu jeszcze bardziej oddali — wyprosił się przez Skrzyneckiego, aby mu z Hornowskim pozwolono zostać.
We dwa dni później — Praga opustoszała — wojska wyciągnęły do Zegrza i Serocka — Hornowski sam pozostał.
Arcyksiążę Ferdynand tymczasem, umaiwszy swoje wojsko zielonemi gałązkami, odprawiał uroczysty wjazd do Warszawy. Witały go puste ulice, pozamykane okiennice, ponure spojrzenia ludu i garstka Prusaków, usiłująca wrzaskiem kilkuset głosów starczyć za okrzyki tysięcy. Arcyksiążę nie zraził się tem przyjęciem. Wydał łaskawą odezwę do mieszkańców, wystawił całą nikczem 75 ność i przewrotność Bonapartego, skazał go na zagładę... i jął wspaniałomyślnie zaprowadzać rządy. Hrabia Saint-Julien objął stanowisko dawne pruskiego Koehlera, panowie Braun i Brezoni stali się jego konsyljarzami. Równocześnie Mohr z Civalardem i Bruschem — przemyśliwali nad przeprawieniem się na drugą stronę Wisły. Plan zdawał się łatwy — brzeg warszawski panował nad Pragą. Mohr zatoczył armaty na góry Dynasowskie... Lecz zanim ogień rozpoczął — Hornowski dał ognia ze swoich dział... Warszawa zatrzęsła się w posadach, tysiące ludzi wyległo na ulice — maszerujące wojsko austrjackie powitano pogróżkami...
Ferdynand zrozumiał, że tu nie jedną będzie miał bitwę!
Sprowadzono łódź i wysłano parlamentarza z zapytaniem, czy istotnie Polacy nie chcą uszanować murów Warszawy? Hornowski odpowiedział krótko, że albo działa, wymierzone na Pragę, będą usunięte, albo będzie zmuszonym wykonać rozkaz księcia ministra wojny i zacząć burzyć miasto, poczynając od książęcego pałacu „pod Blachą“...
Arcyksiążę uląkł się i natychmiast zawarł konwencję dodatkową — na mocy której — Warszawa z Pragą gwarantowały sobie neutralność, i jął innej szukać przeprawy. Znalazł ją Mohr pod Karczewem. Sześć tysięcy wojska przerzucił i obsadziwszy Szmulowiznę, sam zaparł się 0 Grochów. Hornowski natychmiast zaalarmował główną kwaterę. Sokolnicki ruszył na Grochów, Dąbrowski na Radzymin, Kamieński do Ząbek. Mohr wezwał Hornow-skiego do poddania — parlamentarz wrócił razem z hukiem armat na polskich pozycjach. Rozprawa była krótką. Sokolnicki runął z dwunastym pułkiem Weissenhoffa na Szmulowiznę i odrzucił Austrjaków do Grochowa. Tam zaledwie Mohr uporządkował rejterujące oddziały, Sokolnicki natarł po raz wtóry — Dąbrowski wysunął szósty pułk ułanów, Kamieński strzelców Prebendowskiego. — Włodzimierz Potocki ustawił baterję, zaskoczony jednak, a napierany przez Mohra, własnemu męstwu zawdzięczał, że zdołał ocalić armaty. 1 J
Po tej krwawej próbie na polach grochowskich, nastała chwilowa cisza. Arcyksiążę do bardziej stanowczego gotował się ciosu — Poniatowski plany Dąbrowskiego w czyn wprowadzał i w Serocku odbywał burzliwe narady. Austrjacy pod Górą sypali szańce i budowali mosty.
Hornowski, okopany na Pradze, utrzymywał rekonesanse, a niekiedy głośne rozmowy prowadził z Warszawą. Ciekawe to były rozmowy.
Kiedy już pierwsze dni przygnębienia przeszły — a arcyksiążę rozwijał daremnie zabiegi, aby Warszawę ku sobie pociągnąć, rozerwać ją wyprawianemi widowiskami, a balami i uciechami wypędzić z niej myśl o wojnie, o losach wojska, o przyszłości — zdrętwiałe miasto istotnie ożywiło się i... zaczęło od rana do nocy zalegać góry Dy-nasowskie i wypatrywać z Pragi bodaj znaku o tem, co się po tamtej stronie rzeki działo. Praga milczała. Arcyksiążę zaś rozlepiał wielkie proklamacje, odezwy, nakazał drukować gazetkom szumne relacje o działaniach wielkiej armji austrjackiej i z dnia na dzień przepowiadał zniszczenie orłów francuskich i pokonanie tych, co niepomni wspaniałomyślności jego apostolskiej mości, śmieli marzyć poza Wisłą o obronie.
Warszawa odczuwała całą obłudę tych wróżb i nowin — lecz nie mając zaprzeczenia — posępniała — coraz chmurniej witając brzaski dni majowych, dni, co tyle jej dały upojenia, tyle wesela, tyle chwały i mocy niepożytej zapowiadały.
Aż oto ku zgrozie i przerażeniu Warszawian, na rogach ulic Austrjacy zaczęli obębniać zwycięstwo, odniesione przez arcyksięcia Karola pod Ratysboną!... Ferdynand ruszył ze świetnym sztabem do katedry na „Te Deum“ — wojsko wystąpiło w gali, armaty jęły wybijać wiwaty.
Warszawa struchlała!... Austrjacy tak solenne odprawiali uroczystości, że wątpić dłużej było niepodobieństwem. Ostatni błysk nadziei zginął. Ten, którego wyglądano z biciem serc, ten, który miał niechybnie nad Wisłą stanąć i tu sądy nad zaborczem wojskiem wykonać — sam legł, ustąpił... może już w popłochu cofa się, by choć własne osłonić granice. 77
Tymczasem, kiedy na Saskim Dziedzińcu arcyksiążę kończył hałaśliwą paradę wojskową i przy ogłuszających okrzykach żołnierzy miał zawracać do Zamku — na Pradze huknęły działa... Arcyksiążę się zdumiał — wojsko oniemiało — lud warszawski rzucił się na Góry Dyna-sowskie.
Baterje Hornowskiego grały miarowym, spokojnym basem... na okopach łopotały sztandary, sznury bagnetów błyszczały w słońcu. W Warszawie zrozumiano, że tam obchodzą jakowąś uroczystość, że i tam nielada musi być przyczyna do takiej gali... lecz jeszcze obawiano się zaufać nadziei, oddać się zawodnej otusze.
Hornowski odgadł niepewność miasta i potrafił ją rozpędzić.
Armaty polskie umilkły nagle — dopiero kiedy noc zapadać zaczęła — Praga znów zawrzała życiem. Baterje ozwały się teraz silniej — race jęły pruć powietrze, brzegi Wisły ozdobiły się setkami pochodni... bębny warczały bez wytchnienia.
Lud wyległ znów na ulubione miejsce swej przechadzki, swych tęsknych spojrzeń, rzucanych ku bratnim okopom — wyległ mimo gęste rozstawione straże austrja-ckie i patrzył na gorejące brzegi i wsłuchiwał się w łomot armatni i huczenie bębnów.
Naraz, w ciemnościach nocy, ukazał się wielki transparent...
Tłum zakołysał się i ledwie oczom chciał wierzyć. Na okopach praskich potokami światła bił ognisty napis:
„Austrjacy pod Ratysboną pobici — cesarz idzie na Wiedeń“.
Tak major Hornowski rozpoczął rozmowę z Warszawą. Odtąd nie było dnia, aby na okopach nie było nowiny. Gubernator Saint-Julien — obsadził Góry Dynasowskie, zabronił zbliżania się do brzegów — lecz i ten zakaz nie zdołał przerwać komunikacji. Warszawianie przenieśli się na dzwonnicę Bernardynów — stąd wypłoszeni, wdrapywali się na banię karmelicką, a potem noc w noc w dymnikach domów na staromiejskiem powiślu ukryci — czekali na transparenty.™ 78
Powoli prócz tej, inna jeszcze komunikacja z Warszawą została ustanowiona, komunikacja tak pewna, tak niechybna, że fale Wisły zdawały się nie na to ziemię sarmacką przerzynać, aby ją dzielić, lecz aby tem mocniejszym, trwalszym skuć łańcuchem. Nic tu nie pomogły groźby doraźnego rozstrzelania, nic mur żołnierzy, gotowych każdą podejrzaną łupinę, wychylającą się z toni wodnej, rozbić kulami... Oto nad brzegiem stawał najczęściej niepozorny chłop w jełowiczych butach i siermiędze i z oznakami szacunku przypatrywał się szyldwachom póty, póki między jednym a drugim nie znalazł wolnego wylotu na rzekę...
Gdy taki wylot upolował — jednym susem rzucał się i ginął w nurtach... Dziesiątki kul rozpryskiwało fale, byle bodaj gdzie na dnie zuchwalca upolować... łodzie strażnicze odbijały na czaty... napróżno... Chłop ginął, przepadał.
Dopiero po godzinie czasem na przeciwnym brzegu dawał się zauważyć popłoch...
Pierwszym posłańcem Warszawy do Hornowskiego był, ku wielkiej radości pana Tadeusza Karaś.
Zabielski ucieszył się wielce rybakowi i chciał go pociągnąć za język, bo mu tajemnicza figura Kazimierczaka spokoju nie dawała — lecz Karaś i tym razem się wymówił — ostrzegając jeno pana Tadeusza, aby się na baczności miał, bo Rudzkiemu wolność wrócono, a nawet, jak słychać, z drugim oczajduszą, Karlewiczem, sutą obdarzono władzą. Rudzki, wedle relacji Karasia, miał przy wojsku iść, aby niechętnych Austrjakom obywateli wskazywać i sądom ich wydawać. Pan Tadeusz chciał był szczegółowiej badać Karasia, lecz ten, powołany do majora Hornowskiego, znikł z Pragi równie szybko jak się ukazał.
Z głównej kwatery tymczasem nadeszły postanowienia rady wojennej. Generał Dąbrowski ruszył do Poznania — Zajączek objął dowództwo Modlina, Pragi i Serocka — książę gotował się do wkroczenia do Galicji. Na Pradze po kilku dniach bezczynności — zawrzało znów nowe życie. Z pod Ostrołęki nadciągał bataljon „Ivurpików“, z Płocka przybyło trzystu konnego ochotnika — z okoli 79 cznych miasteczek i wsi gromadzili się wolontarze. Hornowski wyznaczał im instruktorów, odbywał musztry i gotował zwolna oddziały, które w ślady głównych sił księcia Poniatowskiego miały ruszyć i idąc za nim, mnożyć zaciągi, rugować austrjackie rządy i proklamacje rozwozić.
Dnia czwartego maja ordynans księcia ministra przyniósł rozkaz dzienny o krwawej bitwie pod Górą, kędy Mohr do przeprawy się gotował. Dw’a tysiące niewolnika i pięciuset poległych stracił nieprzyjaciel, dzięki śmiałym rozkazom Sokolnickiego i Pelletiera, a męstwu Bogusławskiego, Suchodolskiego, Blumera i Tumo. W obozie praskim zapanowała radość szalona — radość z niesłychaną szybkością przebyła Wisłę i dosięgła murów Warszawy... Równocześnie z wieścią o zwycięstwie nadszedł raport z pod Kocka. Szef szwadronu, Berko Joselowicz, legł w bohatersko prowadzonej szarży na dwakroć przemagającą liczbę huzarów palatyńskich.
Te nowiny przyśpieszyły działania Hornowskiego — w dwa dni później ruszyły już dwie kompanje piechoty na drogę lubelską — druga wyprawa, pod dowództwem kapitana Łagowskiego, gotowała się do wyprawy na Puławy i Sandomierz.
Kiedy Zabielski dowiedział się o tej ekspedycji — przyszła mu myśl, żeby z okazji skorzystać i w rodzinne strony wywędrować. Kapitan Łagowski, co był pamiętał pana Tadeusza od owego uwolnienia go z rąk halabardników imci pana Węgrzeckiego — bardzo chętnie przyjął ofiarowanie się Zabielskiego, obiecując wyrobić dlań ordynans u majora, jako dla człowieka, znającego dokładnie okolicę. Hornowski zezwolił. Pozostał jeszcze Świerzyński.
Zabielski poszedł do sierżanta uwiadomić go o swem postanowieniu. Świerzyński, który ledwie o kiju mógł się z miejsca na miejsce przewlekać, wysłuchał w milczeniu wszystkich obaw i nadziei pana Tadeusza — a gdy ten skończył — ozwał się opryskliwie:
— A no cóż... bierz cię djabli... pan porucznik... Co ja?... Dziad!... Kaleka bez mała... Ani starszeństwa do dawania nauki, ani rozumu do rady.
— Właśnie chciałbym waszego zasięgnąć...
— Próżna fatyga!... Stary grat, połamany karabin, dziurawy tornister!... Wczoraj smyk, rekrut... niedołęga... dziś szlifami łyska, pałasikiem dzwoni... Jajo poruczni-kuje kurze!... A cóż psia kość!... Wlecze waszmości pana porucznika... to i koniec!...
— Widzicie, mnie trzeba... a wy cóż ze sobą?...
— Ja?! Bierz djabli... byle do regimentu, a przecież swojak się znajdzie, co człowieka poratuje... Nic!... Była kompanja grenadjerska, był pułkownik... był smyk, rekrut, niedołęga... poszli sobie, bierz djabli... zdechnąć się nareszcie potrafi.
— A gdybyście tak za nami!?
— Gdzie!?... Albo mnie ta psia wiara zatracona chce nosić!...
— Możnaby podwodę przynająć!
— Ambulans za sobą wlec!... I na co?... Póki nie było szlufów — sierżant mógł się na co zdać, ale teraz... w lada kompanji taki niedołęga się znajdzie...
Pan Tadeusz nie nalegał — natomiast zmówiwszy się z kapitanem Łagowskim — wygotował sierżantowi wygodne siedzenie na tyle furgonu wojskowego. Chirurg wprawdzie boczył się i nie chciał zezwolić na drogę — ale że Zabielski zapewnił go, iż zakrzątnie się, aby Zwierzyńskiemu medyka sprowadzić i pieczą go otoczyć — ustąpił.
Zabielski ledwie doczekać się mógł ruszenia ekspedycji Łagowskiego. Bo też to, co się działo, przechodziło najśmielsze zamysły pana Tadeusza. Korpus księcia maszerował już do Lublina... a stamtąd miał na Zamość iść i na Sandomierz! Według słusznych rachub podjazdy polskie staną prędzej w Ostrowiu niż można się było spodziewać... Zabielski więc mieć będzie wolny powrót... już go tam ani Rząd Cyrkularny, ani Mólski, ani żaden komisarz austrjacki nie dosięgnie, nie stanie na przeszkodzie, aby do Janki swej powrócił i wywiózł ją w bezpieczne miejsce, choćby do Jastkowa, do rodzica, imć pana Bonawentury Głuskiego.
Pan Tadeusz pod wpływem tych myśli zmienił się nie
Kuk 1S09. T. II. 6 81 do poznania, nabrał humoru, pewności siebie, a takiego impetu, że stary sierżant ledwie go poznawał.
— Niby, bierz cię djabli... trzech zliczyć nie umiał, lederwerki chciał sobie na brzuchu zapinać, ładunku rozgryźć nie potrafił... trusia... smyk... rekrut... do przekupstwa jeno sprawność miał... bierz cię djabli... A teraz! gdzie, — mina gęsta, kaszkiet na ucho, wąs do góry... rób, co chcesz, bierz cię djabli, salutuj... bo ci oficerem został!... Żołnierka z nóg weszła mu na ramiona! Niedołęga!
Zabielski, niezrażony tem mruczeniem — droczył się z sierżantem.
— Bo juści porucznik!... Jeden dziesiątek lat sługuje i raptem szewrona się dorobi!... Głowa a głowa... talent talentem!...
Świerzyński się obruszył.
— Waszmość, panie poruczniku... smyku... rekrucie... przymawiasz!?...
— Nie, jeno powiadam, że jeden zdatniejszy do awansu... a drugi nie!
— I zdaje ci się, że wszyscy godnie awansują!...
— No, oczywiście!
Stary sierżant zachmurzył się.
— Młodyś jeszcze!... Że waszmości smyka, niedołęgę, porucznikiem uczynili... to niech im będzie na zdrowie... aby mi awansów nie wspominaj!... Wiesz, kim był imć pan Henryk Dąbrowski, kiedy to pod naczelnikiem chodziliśmy?! Generałem!... No i teraz jest generałem!... Dwie słowie mądrej głowie, bierz cię djabli.
Zabielskiemu zdawało się, że odgadł intencję Świe-rzyńskiego.
— Prawda, prawda... jeżeli komu szlify oficerskie by się należały, to wam.
Świerzyński zatrząsł się ze zgrozy.
— Co, mnie? Bierz cię djabli!... Mnie!... Tfy! Rekrut, smyk, niedołęga... mości poruczniku!... Ja, stary karabin połamany, dziurawy tornister, śmiałbym awansować przed generałem?... Bodaj mi pierwiej jelita porwało!...
— Byłoby to jeno sprawiedliwe zachowanie dla zasługi! 82
— tlę?!... Zasługin... A Komu to, mości poruczniku, niby ja służę?!... Hę?!... Może... może... tym karmazynom z akselbantami, może tym lalom sztabowym... może temu żołdowi, co go nie oglądam?!... Hę?!... Mów waszmość!?... Nie wiesz?!... Owóż... widzisz tę skorupę zatraconą?!... Czujesz ją pod nogami!? No, tedy jej sierżantuję, jej służę, a jak przyjdzie pora, to już ci mnie ona rodzona do łona swego weźmie i... bierz cię djabli!.„ 83
III.
Cichy wieczór majowy kołysał do snu sandomierskie niwy, chwiał piórami młodych zbóż, lśnił w gąszczach fosforami robaczków świętojańskich i marzył sam i marzeniem przenikał.
Kwieciem spowite drzewa potrząsały dumnie rozrosłe-mi koronami i opowiadały sobie śród szmeru i wesołego ćwierkania świerszczyków o czekających je owocach, o gibkości a smagłości młodych swych pędów; — łąki, perląc się łzami odchodzącego dnia, poddawały się wietrzykowi, który na ich puszystych kobiercach igrał szmaragdową zielenią a roiły o zawiesistych stogach; pszenne łany śniły już o mięsistem ziarnie, co za morza płynąć będzie, a śnieżnością przekroju ludy zdumiewać i imię swoje sławą okrywać. Jedne lasy szumiały smutne za lada podmuchem, a niekiedy i bez jego tchnienia odzywały się głuchym szelestem swych spłoszonych mieszkańców.
Wiosna była — wiosna szczodrobliwa, hojna w swym łagodnym uścisku, wspaniała pamięcią na wszystkie nadzieje rolnika, na wszystkie spodziewania ziemi. Nie pożałowała ani słońca, ani ożywczych deszczów, ani siewców, ani pługom lekkiej orki, ani ziarnom rodzajnych kłów. Zielenią wymościła każdy skrawek, chociażby jałowy — zarzuciła kwiatem, przejęła życiem lada martwotę zimową. A taka w każdym dniu swym była zabiegliwa, taka barwna, że jeno widnokręgi okiem goń; patrz, gnij kolana i dziękuj! Bo tyle dobra, tyle dobytku, że chociażby lato chciało palić, dżdżami zalewać, gradem tłuc — wszystkiego nie wypali, nie zaleje, nie wytłucze — jeszcze zostanie! 84
Lecz lud przejęła niewdzięczność — ligawgami wiośnie nie śpiewał, nie cieszył się łanom bujnym, nie radował bogactwu.
Wioski w milczeniu tuliły się do ziemi, kurczyły, jakby się w nią zapaść chciały; miasteczka zawarły napoły wrota zajazdów i wiały pustką.
Na ganku ostrowskiej burmistrzówki siedział imć pan Bonawentura Głuski i, wsparłszy głowę na łokciu, poglą-dał przygasłym wzrokiem ku przechadzającemu się przed gankiem halabardnikowi. Monotonne miarowe ruchy halabardnika zniecierpliwiły snać pana Bonawenturę — bo sięgnął do tabakierki, pociągnął tęgi niuch, trzasnął palcami o przykrywkę i zawołał półgłosem:
— Piętka!
— Sługa wielmożnego pana! — odrzekł halabardnik, przystając przed gankiem.
— Długo będziesz mi tu austrjackiego draba symulował?
— Cóż wielmożny pan... burmistrz kazali — stójka, mówi...
— Bodaj go, mospanie!... Cap jeden!.. Pokurcze!... Niech teraz nie gra ze mną, bo popamięta!... Mało mi dziewczynę nadręczył!... Obwieś taki!
— Pewnie, wielmożny panie!... A czy ja tu po dobrej woli? Pędzają!... Utrapienie jedno... w domu wszystko zalega — nic — rzuć wszystko i pilnuj!... Jeszcze kogo!
— Przyjdzie na moje jeszcze, przyjdzie!... Instancję wniosę, za samowolę, za przemoc moresu nauczę krętacza!... Mnie przewodzić, mnie bez trybunału, bez procesu, na uwięzi trzymać?!... Hola, mospanie! Veto!
— Proszę jegomości do wieczerzy! — rozległ się cichy głos tuż za plecami pana Bonawentury.
— A to ty Łukaszu?!... Do wieczerzy!? A no pomóż mi!
Pan Bonawentura wsparł się na ramieniu starego sługi i powlókł się do izby, gdzie już za stołem siedziały Marysia i Janka. Pan Głuski osunął się ociężale na krzesło, powiódł badawczym wzrokiem po wybladłych twarzyczkach córek, odsapnął i mruknął z alteracją:
— I cóż! — Asińdźki jakby z krzyża zdjęte!?... Co tam!? 85
Polewka! Jeść, — łyżkami po zębach nie dzwonić!... No! Aśćkom drugi raz nie powtórzę!...
Janka i Marysia pochyliły się nad swojemi miseczkami. Pan Bonawentura sięgnął po łyżkę, nabrał polewki i westchnął. Samemu czegoś nie było mu do jadła.
— Janka!? — zagadnął po chwili. — A ten obwieś przyjdzie dzisiaj?
— Nie wiem proszę jegomości, ale pewnie nie chybi.
— Że takiemu czelności starczy!... Mospanie, cierpliw jestem!... Znoszę gwałty, ale do kroćset, za jednym stołem z takim nicponiem siedzieć nie chcę!
— Toć przez wzgląd na Tadeusza! — szepnęła błagalnie Janka.
— Niema względów! Niema zgody! Veto i koniec! — huknął pan Bonawentura, uderzając pięścią o stół. — Mólski nicpoń — półaustrjacki, a co ten... ten Himmel, to bodaj go święta ziemia nie nosiła... Cierpliw jestem, mospanie, strzymuję się... ale jak mnie humor rozeprze, uszy mu poobcinam!
— Sługa najniższy imć pana posła dobrodzieja! — rozległ się przy drzwiach chropowaty głos. — Nie przeszkadzam?! Smacznego!...
Pan Bonawentura odwrócił się ku wpół zgiętej figurze, mruknął coś pod nosem i pochylił się nad polewką.
Przybysz zdawał się być wcale nie stropiony tem przyjęciem, bo postąpił ku stołowi i zwrócił się do Janki.
— Pani burmistrzowej dobrodziejce!... Może przeszkadzam?
— Niech pan komisarz siada! — wykrztusiła Janka.
— Pokornie dziękuję!... Imć panna Marjanna zawsze jak różyczka!... Właśnie idę od pana von Himmla... Zapytuje o zdrowie!
— Mości Mólski! — przerwał gwałtownie pan Bonawentura. — Jeżeliś się acan dla tego fatygował — to kłaniam!
— A jednak pan burmistrz niezmiernie się troszczy...
— Źe nam aż drabów stawia!
— Załoga wyciągnęła... ład musi być! — tłumaczył się z prostotą komisarz. 86
— I będzie, to sobie acan zakonotuj!... Znajdę ja was obydwóch!... Nie trafię w Lublinie, to do Lwowa, bodajby do Wiednia przyszło!... Spokojną niewiastę napastować... mnie przetrzymywać pod aresztem... Veto, mospanie!
— Co robić — co robić!... Pan poseł dobrodziej wybaczy... taki rozkaz!... Czy pan burmistrz by miał serce?... Któż winien?... Żeby nie imć pan Tadeusz...
— Acan mi duby smalone prawisz!
— Papiery jednak z Rządu Cyrkularnego wyraźnie powiadają, jako imć pan Zabielski do insurgentów miał przystać... czy zgoła deklarował się...
— To i co z tego? Bodajby nawet do Belzebuba samego poszedł, to żona maż odpowiadać za niego?!... Żona ma pokutować!... Pokaż mi acan statut!... HorrendumL. Waszeci się zdaje, że... ja sam uszubym nie natarł!? Na to mu dałem żonę — żeby mi ją rzucał! Mało mam kłopotów!? Zdało mi się, człek spokojny, nie zawierucha, urzędu pilnować będzie... domu strzec, a masz djable redutę... tfy!... Aż się dusza otrząsa!...
— Prawda, prawda! — przyznał uroczyście Mólski.
Pan Bonawentura białkami łypnął, zerknął ku zarumienionej twarzyczce Janki i wybuchnął:
— Co mi acan prawdujesz?! Jaki sobie jest, to jest — moje rodzicielskie prawo sądzić — a waszeci zasięL. Młody jest, snadnie mu się przywidziało, że wojaczką trzeba austrjacką potencję zdławić — a tymczasem toć samo przyjdzie... przyjdzie czas — że wezwać nas na Sejm muszą i stanom się grzecznie pokłonią! Acan tego nie rozumiesz, bo ci z tego gryzipiórstwa rozum zasechł... a wiesz, że Sejm został jeno limitowanym?!... No, tandem konwo-kacja i zamknięcie obrad być musi... choćby tam się wszyscy cesarze z tym nowomianowanym Napoljonem zawzięli’... Przyjdzie sprawa za te wszystkie gwałty — i ten Fryderyk, co sobie uzurpował koronę, zda porachunek, i twój burmistrz także... bo urząd zięciowi mojemu zajechał bez procesu, zaocznie, kalumniami go skrzywdził i niewiastę swobody pozbawił! Rozumiesz acan!... Będzie komu dochodzić — tak mi Panie Boże dopomóż!
— Pan poseł dobrodziej bardzo gorąco bierze spra 87 wę! — wycedził z pobłażliwym uśmiechem Mólski. — Burmistrz ma wielkie zachowanie — a co już dla pani burmistrzowej, słów mu brak! Gdzie teraz... czasy niepewne... słychać, rozbójstwa różnego naszło do nas z Księstwa!... Więc ta stróża jeno z troskliwości...
— A cóż słychać o wojnie!? — wtrąciła Janka, obawiając się, aby pan Bonawentura żywszego nie wywołał sporu.
— Wszystko, jak się można było spodziewać — odparł z ukłonem Mólski — po wzięciu Warszawy, wszystko rozproszone, rozbite na gromady!... Takie wojsko gdzieżby dostać mogło!
— Dobrze im tak... dobrze!... Niech, mospanie, nauczą się instancję po Bożemu wnosić, a nie z pałaszkami się porywać!... Jeszcze za sprawą uzurpatora!
— Są nawet wiadomości i od głównej armji... Napoleon rozbity — siła Francuzów legło... mordercza była bitwa!
— No, przecież i Austrjaków także choć trochę!?...
— Oczywiście, jak w bitwie — ale mniej, mniej znacznie!... Napoleon się cofa i chce pokoju — najjaśniejszy pan powiada, że nie daruje, póki go z tronu nie zrzuci!
— Dziw — dziw, mospanie!... Bo żeby tak Austrjaków trochę nadpsuł, tobym mu sprawy nie wytoczył!... Co?!...
Mólski obejrzał się niespokojnie.
— Niewiadomo!
— Żal ci Austrjaków?!
— Trudno rzec!... Zawsze rząd!... Ale... bo ja właśnie od pana burmistrza... jutro urodziny mu wypadają... więc chciałby, czułby się szczęśliwym... gdyby pani burmistrzowa dobrodziejka i imć panna Marjanna i imć pan poseł dobrodziej raczyli nie odmówić...
Siostry spojrzały na siebie i poruszyły zadartemi noskami. Pan Bonawentura wąsy nastroszył, odsapnął i uciął z ogniem:
— Wielce obligowany — wolę doma siedzieć.
— Pod strażą jesteśmy! — dodała Janka, 88
— Pani burmistrzowo dobrodziejko... przecież w mocy waszmość pani jest ową straż usunąć!
Janka drgnęła. Pan Głuski trzasnął tabakierką.
— Hę?! — Niby jak mam rozumieć!?
— Bo przecież — jąkał się Mólski — pan burmistrz dla pani burmistrzowej dobrodziejki — gotów jest... zawsze gotów...
— Niechże sobie tę gotowość dla siebie zachowa!... Nam ona wcale niepotrzebna!
— Kto wie?... Imć pan poseł dobrodziej zapomina, że pan burmistrz i tak ma nielada zachód z Rządem Cyrkularnym! — Nie jego wina — nie jego — fiskus izbicki złość żywił do pana Zabielskiego — doniósł... że podobno z Warszawy denuncjacje przyszły... Nakazały uwięzić... Pan von Himmel wiele dopomógł — zaręczenie dał od siebie... a i sługa pokorny imć panny Marjanny... według możności się przyczynił, byle oszczędzić zmartwienia!... Waszmość państwo zaś rzetelne nasze intencje za nic sobie mają!... A dziś czasy ciężkie!... Wiemy, że krzywda się dzieje — ale, zanim imć pan poseł dobrodziej instancję wniesie a rezolucje odbierze — siła czasu upłynie! Dobrą wolą lepiej nie gardzić!
Pan Bonawentura westchnął ociężale i jął bębnić palcami po stole. Janka podniosła swe jasne oczy na Mól-skiego.
— Waszmość źle sobie tłumaczy naszą odmowę!... Gdzie nam do zabawy!... Proszę podziękować imć panu burmistrzowi!
— Szkoda, niepowetowana szkoda!... Lecz jeszcze nie tracę nadziei! Rzecz warta rozmysłu... będzie mandata-rjusz opatowski z córkami, podsędek z Osiemka, komisarz wąchocki, trzech fiskusów, imć pan Wojski z Bodzechowa!... Nie tracę nadziei!... Sługa najniższy... Może ranek inny respons przyniesie — najgoręcej tego życzę... Inaczej nie wiem, czy potrafimy uniknąć rozkazu Rządu Cyrkularnego! Sługa najniższy!...
Po wyjściu Mólskiego — w izbie zapanowała głęboka cisza — Janka i Marysia siedziały zamyślone z pochylo-nemi ku ziemi główkami — pan Bonawentura objaśniał 89 machinalnie świecę, skwierczącą w mosiężnym lichtarzu, i zaciskał kurczowo pięści. Ciszę przerywał drepczący dookoła stołu — stary Łukasz.
— Proszę jegomości, powiadali dziś na targu...
— Co powiadali?
— Że niby nasi są pod Kazimierzem!
— Kto taki?!
— No, niby nasi żołnierze...
Imć pan Bonawemura żachnął się niecierpliwie.
— Koszałki opałki, Tnospanie!... I cóż!? Zbójectwo się zaczyna!... Konfederacja — kryminał!... TfyL. Chwili spokoju!.., Tu ci taki gryzipiórek straszy a Rządem Cyrkularnym wygraża, a tu znów szalone pałki! Juści chyba nigdy statku nie będzie! Nasi żołnierze!
— Może książę Józef! — zauważyła nieśmiało Janka.
— Co mi aśćka tu z księciem!... Onby skąd!?... Zresztą wszystko na nic — póki sejm nie postanowi unanimiter, póki potencjom memorandum swego nie przedłoży, praw swoich nie wywiedzie, nic położenia nie zmieni!... Sejm jeden — rozumiesz aśćka?... Inaczej interregnum, kaptur gospodaruje — potencje wojskiem zalewają, kandydatów promować swoich chcą — ale niech co do czego, to veto... i koniec!...
— Jednak proszę jegomości... Pan Tadeusz!
— Postrzeleniec jest! — Nie miał dachu nad głową, urzędu, żony, kęsa chleba? i co? Poderwało go, poniosło licho wie dokąd!... Wojaczka mu zapachniała!... Zapomniał mojej conditio przed zrękowinami: doma siedzieć, chudoby pilnować, bo nie na to daję ci dziewczynę, aby mi nad uchem płakiwała i wyszła w końcu ni na wdowę, ni na rozwodnicę!... Niedość miał przykładu na Staszku Gotartowskim?!... Zagarnęli go, dom cały zajechali — zniszczyli — a dlaczego? Bo bratu jego, imć panu Florja-nowi, podobało się szabelką dzwonić za Napoljonem!... Dobrze mu tak! Niech mi się na oczy nie pokazuje — na cztery wiatry rozpędzę!... Nie było zastanowienia — niema zgody — czarna polewka dla farmazona — veto i koniec.
Panna Marysia fyrknęła zadartym noskiem, łzy zabły 90 sły w jej oczach. Pan Bonawentura trzasnął tabakierką i dodał łagodniej:
— Takiego i żałować niema czego!... Sam może i nie winien tyle... za brata go wzięli — taka ich prusacka sprawiedliwość... ale co z imć panem Tadeuszem cięższy będzie porachunek!
— Sprawie publicznej chciał służyć!...
— I wyrwał się na harce!... TfyL. Potrzebny był tam bardzo!... Wiem, czyja w tem robota! Ani chybi pan Pod-horodeński go nabechtał... trafię na niego!... Słyszałyście?!... Wystąpili Austrjacy i napędzili wszystkich! Regularny żołnierz — a tu garść — nawet pospolitego ruszenia nie obwołali!... Żeby choć który list zapowiedni pokazał!... Ani ładu, ani składu!... Mospanie, lepiej nie mówić — bo jeno złość człowiekiem trzęsie!... Albo za późno się rodziłem, żeby się z tem bezprawiem rozmaitem połapać, albo o całych dwadzieścia pięć lat za wcześnie!... A cóż Łukasz tak oczyma strzyże?!
— Bo nic... proszę jegomości, ale jakby bębny!... Musi regiment wracać!
— Jużby z pod Warszawy?!
— O... jak to huczy!... Wojsko!...
Pan Bonawentura machnął niecierpliwie ręką...
— Niech sobie wojsko!... Co mi tam, mospanie!
— Pójdę zobaczyć!
Łukasz wysunął się z izby na ganek.
Tymczasem przez otwarte okna z głębi ulic miasteczka iść zaczęły dźwięki coraz wyraźniejsze, pełniejsze. Z grzmotu bębnów wyłaniały się powoli trąhki i rozbrzmiewały jakąś nutą ochoczą, gorącą.
Marysia i Janka poruszyły zadartymi noskami i zwróciły głowy ku oknom. Pan Bonawentura bezwiednie jął wybijać za bębnami takt marsza.
Dźwięki rosły i potężniały — aż naraz zabrzmiały me-lodją krakowiaka.
Imć pan Głuski poczerwieniał.
— Grają, psiajuchy! — mruczał pod nosem. — Myślałbyś!
Naraz dźwiękom bębnów i trąbek zaczęły wtórować 91 okrzyki — z początku niepewne, drżące wzruszeniem, lękliwe, a potem silniejsze, zapamiętałe, pijane szczęściem.
Imć pan Bonawentura porwał się z miejsca i skoczył do okna. Marysia i Janka poszły za przykładem ojca. Śród mroków nocy od radomskiej ulicy ciągnęła na rynek zwarta, ciemna fala, migocąca pochodniami a łyskająca bagnetami.
— To nie austrjackie mundury!... — zakrzyknęła z przejęciem Janka.
— Granat z amarantem! — przytwierdziła Marysia.
Pan Bonawentura oczy ręką przysłonił, a nie mogąc nic rozeznać, fukał.
— Już dojrzały! Już!... Nie Austrjacy!... Juści regiment z tamtego świata spadł!
— Granat z amarantem, jako żywo, proszę jegomości!
— Cicho mi być! Mores, ani mrumru!... Już im się przyśniło! Amarant im w głowie!... Dosyć!... Niema zgody!... Veto, mospanie!... Okna zatworzyć... i do alkierza! Na burdę się jakąś zanosi!...
Marysia i Janka poruszyły z alteracją zadartymi noskami i już zawróciły potulnie za rozkazem rodzica, gdy naraz drzwi od sieni z trzaskiem się rozwarły. Do izby wpadł Łukasz — zatoczył się jakby pijany — zaczerpnął pełną piersią powietrza i, nie mogąc dobyć głosu, zaparł się rękoma o róg stołu i dyszał.
Imć pan Głuski na widok bladej twarzy starego sługi skoczył do niego, schwycił za ramiona i targając nim, badał gwałtownie:
— Co się stało?!... Mów mi całą prawdę! Mów, do kroćset!...
Łukasz starł pot z czoła — zachłysnął się — aż nareszcie zmógł się i huknął gromkim głosem:
— Nasi idą!... Nasi, chłop w chłopa!
Pan Bonawentura oniemiał.
— Nasi? Co za nasi?... Jacy nasi?... Oszalałeś!...
— Wojsko, proszę jegomości! Białe rabaty!... Austrjaków pędzą!...
— Gdzie, gdzie?!... — bełkotał imć pan Głuski — Ru chawka!?... Niema zgody!... Veto, mospanie i... i..’, koniec!...
Wtem, z rynku nucony chórem krakowiak — wdarł się do izby — wyłaniając dźwięczny, mocny głos zawodzącego:
Zerwał się Austrjak Z nami iść na boje.
Hejże bracia! społem Odbierzmy co swoje!...
Imć pan Głuski machnął kraciastą chustką i mruczał gniewnie:
— Dziewczyny!... Mores!... Co on tam?... Siaki taki.i. odbierzemy i veto, nie pozwalam, mospanie!...
Stawił się w Raszynie,
W Grochowie, pod Górą Armatami straszył,
Aż zapłacił skórą!!
— Skórą zapłacił!... Bodaj ich!... Janka — sam tu!... Kij!... Kiedy ruchawka, to niech ruchawka!...
— Wiwat!... Niech żyją bracia nasi! — wołał tłum.
— Wiwat! VetoL. Niema zgody! — wołał imć pan Bonawentura, drąc się do sieni przy pomocy Marysi i Janki.
— Proszę jegomości, może lepiej zaczekać!
Pan Bonawentura się obruszył — łzy mu w oczach stanęły.
— Ani mrumru!... Mores!... Wam dzierlatkom czas... a mnie staremu, aby jeszcze przychwycić... tego... tego śpiewania!... Trzymajcie!... O cóż bo ucichli!... Łukaszu, zobaczże... a żwawo!...
Łukasz wybiegł do sieni — lecz w tejże samej chwili przed dworkiem wszczął się tumult. Janka i Marysia wystraszyły się — lecz pan Bonawentura dreptał naprzód a kijem postukiwał.
— Dziewczyny, mospanie!... Ja tu jestem! Ani mrumru! Veto mospanie! Ruchawka! Iść to iść — odbierzemy co swoje i koniec — niema zgody!...
Imć pan Głuski postąpił jeszcze parę kroków, gdy 93 wtem we drzwiach sieni zarysowała się postać młodego oficera i runęła do nóg Jance.
— Co to? Kto to?... Mospanie!... Imć pan Tadeusz!?...
Lecz Zabielski oderwać się nie mógł od Janki.
— Kochanie moje!... Oglądam cię, widzę!...
— Mój, mój — jedyny! — szeptała wzruszona Janka. Marysia fyrkała zadartym noskiem, imć pan Bonawentura sapał a dygotał a rwał się do pana Tadeusza, głaskał go po głowie, szczypał Jankę za policzki a dogadywał:
— Już ci masz swego marcepana! A brody jej nie od-kąś! Mores! Obrzydliwości mi nie robić!... Najpierw mu polewki nagrzej, a potem gęby nastawiaj!... Dosyć!...
Janka jak fryga zerwała się około stołu zakrzątnąć. Zabielski oczy przecierał, rozpatrywał się po drogich mu kątach i ledwie że odpowiadać mógł na bezładne pytania imć pana Bonawentury. Starego to roztargnienie zirytowało.
— Cóż acan mi tu duby smalone! Porządkiem!... Skąd?! Co?! Jak?... Którędy?... Sejm zwołują — czy nie?... Mówiono, że w Warszawie coś tam odprawiali... — ale ja veto, rozumiesz acan — niema zgody!... Gdzie Napoljon? Hę!?
— Proszę jegomości — wmieszała się Janka, za którą pan Tadeusz dreptał. — Niechże wytchnie... tak z pierwszego impetu nie wie od czego zacząć!...
— Jest — jest mecenas! Znalazł już sobie patrona!... Jest palestrant w spódnicy!
— Niech jegomość pozwolą! — ujęła się Marysieńka.
— Mores! A to dopiero!... Jeszcze mi ta będzie dowodziła!... Horrendum!
Naraz imć pan Bonawentura zmierzył od stóp do głowy pana Tadeusza i skinął na niego surowo.
— Chodź tu acan — bliżej!... Co tu wasze masz na ramionach!?
— Na ramionach?!
— No tak, co to za szychy?
— Te? Nic, proszę jegomości, to są szlufy!
— Jakie szlufy? Co za szlufy?
— Porucznikowskie!...
Imć pan Bonawentura zaperzył się. 94
— Więc to tak?... Porucznikowskie! Proszę acanal... Porucznikowskie szlufy... a zrękowiny acan pomnisz — a dane verbum?„. To ja na to ci córkę dałem, abym ją miał niańczyć i hołubić, kiedy acanowi fantazje świtają i bałamuctwo po świecie ciąga?!... Zeschłeś z afektu, deptałeś, imć pana Podhorodeńskiego z desperacją swoją nasyłałeś, a gdyś się do miodu, mospanie, dobrał — to mi ją ostawiasz na śledztwa, na dokuczania lada kancelisty... Sumituj się acan do kroćset!... Gdzie przysięga?... Gdzie verbum?
Pan Tadeusz zmieszał się.
— Obowiązkiem moim, mniemałem, kiedy zdarzała się okazja...
— Gdzie okazja? Chyba do bisurmaństwa?!
— Idą dziś już wszyscy.
— Co waszeci do nich?... Mores!... Starczy ich bez aca-na!... Verbum dałeś! Rozumiesz?
— Ale nie na to, żebym jak sobek, jak pasorzyt siedział i patrzył spokojnem okiem, jako się ziemia rozstę-puje a nieprzyjaciel nowe nam gotuje pęta!... Poszedłem... bo mnie wypędziło!... Nie na żołnierkę się kusiłem, nie na mundur ani oficerskie obszlegi — jeno na własnego sumienia uspokojenie.
Imć pan Głuski chciał był odpowiedzieć, lecz niespodziewanie ujęła się za panem Tadeuszem Janka.
— Moja w tem wina, proszę jegomości! Jam go pod-mówiła; jam nie wstrzymywała... a niechby co do czego... to pierwszabym obligowała... bo takich, co za piecem siedzą a na drugich się oglądają, jest już zadość!...
Pan Bonawentura na taką śmiałość uległej ojcu a potulnej Janki aż pośmiał z gniewu i sapiąc gotował się do surowego napomnienia — gdy do izby wszedł kapitan Łagowski z dwoma porucznikami.
Po prezentacjach i powitaniach — potoczyła się rozmowa gwarna, ożywiona. Łagowski opowiadał o przygodach pana Tadeusza, chwalił jego odwagę, wspominał położone zasługi a szeroko rozprawiał o wypadkach i spo-dziewaniach wojennych. Janka z Marysią słuchały z rozgorączkowaniem, porucznicy przytakiwali kapitanowi, 95
Zabielski gospodarzył a dolewał kielichów, niekiedy wtrącał jakąś uwagę — czasem ku Jance się chylił, kradł całusa lub ze starym Łukaszem ciche prowadził szepty. Jeden imć pan Bonawentura nie dzielił ani wesela, ani nie współczuł roztaczanej grozie. Siedział zimny, zasępiony, trzaskał tabakierą i ledwie że raz zagadnął niecierpliwie:
— Tedy cóż?... Oddaliście Warszawę, zrejterowaliście i hukacie po Ostrowiu!
— Mylisz się waszmość! Książę jest już w Lublinie!... Wielkopolska zbroi się; jeszcze miesiąc, a cala ziemia porwie za broń!... Austrjak osłabił się, bo w stolicy musi garnizon trzymać — a my tymczasem do Galicji... brać co nasze!... Takich oddziałów, jak mój, rozproszono dziesiątki. Armja nasza dobywa, a my chodzimy — ściągać austrjackie urzędy — stanowić nasze i ochotnika zbierać!... Nam co dnia sił przybywa i mocy!
— Więc to konfederacja?!...
— Nie — wojsko!
— A... a gdzież stany?... Gdzie senatorowie!?...
— Stany? — odparł Łagowski — w szeregu pod karabinem, na koniu... innych nam nie trzeba!
— Acan swoje!... Któż podpisał uniwersał!?... Kto tu wzywał!? Kto radzi!?
Łagowski wyciągnął z za rękawa arkusz papieru.
— Widzisz waszmość... co napisano?!... „Główna kwatera“... a tu... „pułkownik drugiego pułku“... no i masz, wasze, nasze uniwersały, nasze rady!... Plujemy w garść i naprzód.
Imć pan Głuski białkami łypnął i znów zapadł w milczenie.
Rozmowa potoczyła się dalej. Naraz we drzwiach ukazał się wachmistrz służbowy. Łagowski porwał się z za stołu.
— Ordynans z głównej kwatery! — zaraportował przy hyły-
Kapitan wybiegł do sieni — po chwili wrócił zamyślony. Oczy zebranych zwróciły się ku kapitanowi, lecz on skinął na pana Tadeusza i do sąsiedniej izdebki go poprowadził. 96
— Rozkaz nowy! — zaczął gorączkowo Łagowski — książę Józef jest w Trześni!... Będą dobywali Zamościa i Sandomierza!...
— Możeż to być? — zawołał z rozradowaniem pan Tadeusz.
— Wojska już ruszyły!... Mnie kazano natychmiast do Opatowa!... A stamtąd na Klimontów... języka trzeba zasięgnąć, zarekwirować furaże i drogę sandomierską obstawić placówkami! Cóż waszmość!?
— Ja? Nie wiem sam!...
— Hm! Miarkuję, że ci nie po myśli nasza ekspedycja! Lecz chcę właśnie waszmości przedłożyć! Tu i tak trzeba, żeby jeden z nas został!... Ochotnika zebrać co się da, ład w mieście zaprowadzić!... Przecież nikt nad waszmości nie jest na to zdatniejszym! Znasz ludzi, znasz miasto całe, wiesz, gdzie się obrócić! Więc zostawaj... Więcej nad pluton żołnierzy dać ci nie mogę — ale myślę, że dobierzesz sobie wolontarzy!... Dam ci listy werbunkowe!... Ten Mólski z tym burmistrzem siedzą już pod kluczem. Możesz ich potrzymać — lub zresztą, jak będziesz uważał... Rozstawić straże naokół, w razie pochwycenia sztafety czy języka — do głównej kwatery... Zresztą burmistrzuj. Ja od siebie raport złożę — za trzy, cztery dni, czy z Lublina, czy z Trześni będziesz miał już dokładną instrukcję! Ale... zostawię waćpanu i Świerzyńskiego, bo mnie po nim nic — a w pośpiesznym marszu byłby mi zawadą!
Zabielski przystał bez namysłu na propozycję Łagowskiego. Kapitan raz jeszcze zalecił mu surowe przestrzeganie ładu i, pożegnawszy serdecznie pana Tadeusza, ruszył do gotowego już do wymarszu oddziału.
Zaledwie ostatnie dźwięki trąbek i bębnów przebrzmiały, Zabielski, mimo nocy i spóźnionej pory, jął urządzać co żywo swój posterunek. Więc zwołał co przed-niejszych mieszczan, obwieścił im nowe rządy w imieniu panującego króla a księcia warszawskiego i do pomocy wezwał. Nie było niechętnych. Kto żyw deklarował się na służbę. Pan Tadeusz wyznaczył dziesiętników, sformował trzy zmiany straży, oddał je pod nadzór pozostawio-
Rok 1809. T. IX. i 97 nych mu czterech starych żołnierzy i dopiero najpierwszą czynność załatwiwszy, powrócił na burmistrzówkę i tu zaczął pisanie odezw i listów.
Janka, Marysia i dwóch pisarzów magistrackich pomagało mu w tej czynności. Nawet imć pan Bonawentura, obaczywszy papier, inkaust i pieczęcie, udobruchał się, a po kilkakroć o czytując proklamacje i rozkazy księcia ministra — mruczał łaskawie:
— Hm! mospanie, niby jeszcze nie to, co być powinno... ale przecież jakieś ludzkie odezwanie się jest!... Licha warte... jure caduco imć pan Poniatowski do rządzenia się zabiera... no, chociaż, nie neguję, cale politycznie się wypisuje!... Hm! Tymczasem, niechże sobie... lecz niechże tylko uspokojenie przyjdzie — to ja veto, mospanie, nie pozwalam, i koniec!
Zabiegliwość a energja pana Tadeusza bujne wydała owoce. Już dnia następnego około południa ściągnęły pierwsze podwody z prowiantem, zaofiarowanym do zakładanych magazynów wojskowych, a za podwodami ze wsi okolicznych jęli się zbiegać ochotnicy. Cichy, odrętwiały w powszedniości swych trosk i kłopotów Ostrów zawrzał życiem szerokiem, pełnem zapału.
Zabielski przewodził, zbierał gromady wolontarzy, wyprawiał do głównej kwatery, do Trześni — słał raporty do Lublina, gościł co zacniejszych obywateli, kłopotał się o uzbrojenie, zachęcał do ofiar. Janka na krok prawie nie odstępowała męża — zapatrzona weń, rozpłomieniona zawziętością i mocą, która biła z twarzy pana Tadeusza. A zaś imć pan Głuski wobec walących przed burmistrzówkę kolasek, bryczek a szlacheckich kałamaszek do reszty wyzbył się swoich kwasów, nabrał rezonu i jeno kiedy mógł zdybać na uboczu zięcia — ciągnął go za guzik munduru i nagabywał:
— Tandem acan niby... jaki urząd piastujesz?!...
— Burmistrzuję, proszę jegomości, po dawnemu!
— No — no!... Widzisz... na pospolite ruszenie się zbiera, tedy godziłoby się przybrać odpowiednie titulum!... Bo jakże niby, mospanie, burmistrz!... Nie przystoi!... Niech zna jeden z drugim!...
— Et! Proszę jegomości, byle z tych zabiegów był pożytek — toć mniejsza, jak tam zwał!
— Owóż nowomodna racja!... Ludziom zawsze potrzeba urzędem świecić... a nie tak sobie, ni przypiął ni przy-łatał, bez mała dyktatorskie sprawować obowiązki a w skórze jakiegoś burmistrza chodzić... Waszeci się zdaje, że modestja, a to jest mazgajstwo! Tfy! Za moich czasów — he — he!... generalność by się ustanowiło, akta założyło, protokóły...
— Nie mam czasu, proszę jegomości!
— I nie będzie należytego fundamentum!... Ale niech-no przyjdzie sejm, a dalipan, instancję wniosę niech drugi z waszecinej pracy nie korzysta... bo veto, niema zgody!...
Po załatwieniu co najpilniejszych czynności, pan Tadeusz wspomniał na Świerzyńskiego, który był u Piętków kwaterował i przeniósł go do siebie — zaczem dopiero naradził się z Janką, co mu czynić wypada z trzymanym pod strażą burmistrzem Himmlem, Mólskim i kilku Niemcami magistrackimi. Nie chcąc sobie samemu sprawiedliwości wymierzać ani też więźniami sę kłopotać — gdy mu nadto z pod Waśniowa przyprowadzono dwóch winkel-szreiberów i jednego fiskusa — kazał ich razem wszystkich z Himmlem, Mólskim i więźniami na podwody wsadzić i pod pieczą kilku mieszczan do Lublina wyprawił.
Tydzień zleciał panu Tadeuszowi na tych zabiegach — z Lublina od Rządu Tymczasowego i z głównej kwatery doszły go już były pierwsze odpowiedzi, zawierające obok instrukcyj nader pochlebne wyrazy dla zasług Zabielskiego — co zaś najwięcej ucieszyło pana Tadeusza — nowiny z pola walki. Zamość i Sandomierz prawie jednego i tego samego dnia, po bohaterskich szturmach, zostały odebrane Austrjakom. Instrukcje zalecały panu Tadeuszowi wielką ostrożność i przestrzegały, że, według doniesień, mocne oddziały nieprzyjacielskie przeszły Wisłę i łańcuchem idą do Galicji — należy więc mieć się na baczności i, w razie niebezpieczeństwa, uchodzić przed nimi.
Zabielski nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie — z nowin o odebraniu Sandomierza i Zamościa wziął asumpt do tem
I“ 99 gorętszych odezw — uroczysty obchód zwycięstwa sprawił i tem śmielej działał. Wprawdzie niekiedy, zwierzając się Jance z doznanych przejść — zdejmowała go trwoga, wracały dawne obawy, budziła się nieufność w powodzenie, a widmo rozprzężenia, niezgody, której tyle razy był mimowolnym świadkiem, napełniało lękiem, lecz Janka jednem słowem, jednem spojrzeniem spędzała te chmury, dodawała mu otuchy, krzepiła.
Z przed oczu pana Zabielskiego nikły powoli widma austrjackich mundurów, zacierały się twarze Wagenfelda i Rudzkiego, a zaznane krzywdy dokuczać przestawały.
W kilka dni po nowinach z głównej kwatery — gdy pan Tadeusz, wypoczywając na ganku — próbował godzić imć pana Bonawenturę ze Świerzyńskim, którzy do przyjacielskiej komitywy doszedłszy, raz w raz zacięte prowadzili sprzeczki — bo gdy jeden stał ciągle na gruncie „in-stancyj“ i „protestu“, drugi całą przyszłość widział w ro-towym ogniu i „praniu“ — dano znać Zabielskiemu o ukazaniu się na drodze od Wąchocka plutonu huzarów austrjackich.
Pan Tadeusz ledwie uszom własnym mógł uwierzyć. Wiadomość ta zbiła go z tropu. Setnik czekał na rozkazy.
— Ilu ich jest?!
— Będzie sześciu! — odrzekł setnik.
— Kaptur złożyć i obwiesić, mospanie! — poradził pan Głuski.
— Kaptur? Może być i kaptur, ale na głowę... języka wziąć, a potem ręce w tył — pół kompanji... na plac... i rozstrzelać, bierz djabli! — odezwał się Świerzyński.
— Bez sądu palcem tknąć nie wolno!... Ani mi się waż! „Veto“L. Acan, imć sierżancie, na rebeljantkę toż się udał! Kaptur rządzi!...
— Kula rozstrzyga, proszę jegomości!
Obie rady nie wydały się imć panu Tadeuszowi. Roz-pytawszy się dobrze setnika — nakazał, mu, aby straże rogatkowe pościągał i poukrywał, tak, aby huzarom pozwolić swobodnie do miasta wjechać — dopiero u wylotu na rynek otoczyć i żywcem wziąć.
Setnik co do joty rozkaz wypełnił. Huzarzy, choć z wiel 100 ką ostrożnością podjeżdżali do Ostrowia — zwiedzeni, że mieszkańcy widokowi ich ani dziwili się, ani nim nie zajmowali — zapuścili się śmiało w ulice — tembardziej, że przemyślny setnik na jednym z dworków chorągiew austrjacką zatknął. Przed samym rynkiem, kiedy już huzarzy zupełnej nabrali ufności — opadła ich zwarta gromada wolontarzy. Huzarzy nawet nie próbowali stawić oporu. Ściągnięto ich z koni, rozbrojono, powiązano i stawiono przed panem Tadeuszem.
Na widok huzarów i uroczystego raportu setnika o pojmaniu niewolnika — na ganku powstał rejwach i zamieszanie. Świerzyński chciał zaraz brać jeńców na spytki — imć pan Bonawentura sąd składać — Janka kłopotała się, czy aby „niewolnik“ nie jest głodny. A że nadto kto żyw z mieszkańców Ostrowia, zapragnął naocznie przekonać się, czy Austrjakom aby dobrze jest w postronkach — przeto dookoła ganku burmistrza powstał tumult.
Imć pan Tadeusz spróbował zadać kilka pytań huzarom, a odebrawszy jeno bałamutne a niejasne odpowiedzi — postanowił ściśle się zastosować do odebranych in-strukcyj. Kazał podwodę sprowadzić — wyznaczył straż i, sporządziwszy krótki raport, huzarów do Trześni wyprawił.
Zaledwie podwoda, odprowadzana przez rozochocony tłum zniknęła na zakręcie ulicy, a złośliwe okrzyki na cześć pojmanych przebrzmiały, na ganku nowe wynikły kwasy, co gorsze, wszystkie zwróciły się przeciwko panu Tadeuszowi.
— Co nagle, to po djable!... Potrzebnie ich było wyprawiać! — zaczął imć pan Bonawentura.
— Rozkaz z głównej kwatery.
— Rozkaz!... Bardzo im trzeba tych kilku drabów!... Mało mają pułków — mogą mieć swego niewolnika... a my swego!
— Ależ, proszę jegomości, tu idzie o wiadomości!...
— Właśnie do stu!... — przerwał z impetem Świerzyński, stukając kulą. — O języka szło!... Cóż... pan porucznik!... Sierżancie, ani pary z ust... subordynacja..; bierz cię 101 djabli!... Udław się — doczekałeś się smyka, rekruta, niedołęgi!... Był język i niema języka!
— Język jest! — Właśnie dobędą z nich prawdy i lepiej się zorjentują niż my!
— Lepiej!... Proszę!... Piękny posterunek!... A nas nic już nie obchodzi, czy nieprzyjaciel jest stąd o staję, czy o dziesięć mil?
Zabielski zmieszał się.
— Pewnie, że nie...
— Należało węgielki szczygłom pokazać, zagrozić, a bodaj i przypiec!
Pan Tadeusz wzdrygnął się.
— Rakarzem nie byłem nigdy!... Niech sobie inni!...
— Racja, mospanie!... Waszeć, mości sierżancie, zaraz do gwałtów, do jatek!... Obwiesić nie neguję... ale nie, tfy! w oprawcę się zabawiać!
— Wojskowe prawo i wojna!...
— Bodaj was z takiem wojowaniem!... Ten ci niewolnika puszcza od siebie, tamtenby go jadł żywcem!... W ni-czem statku, rzeczy należytego wyrozumienia, bez sądu, bez oskarżenia, co palasik, to i dyktator!... Niechby kto naplótł — to jeszcze gardłowa sprawa!...
— Za uchybienie wojskowej instrukcji!
— Co mi acan pleciesz!... Nie znam żadnych instruk-cyj — „volumina legum“ wieki były i na wieki całe zostaną, choćby nam tu dwie austrjackie justycje wsadzili!... Instrukcyj! Gdzie acana tego nauczyli?... Gdzie masz zezwolenie sejmu, kto śmie stanowić nowomodne prawa?... Był sejm i sejm jest — limitowany — lecz już wyborów nie trzeba! — Ze starego mandatu powołają, a wówczas jeden z drugim znaj „mores“! „Veto“ mospanie — niema zgody i koniec!...
Sierżantowi twarz poczerwieniała.
— A legjony?
— Legjony — ruchawka, konfederacja, wolontarskie zapały imc pana Dąbrowskiego!
Świerzyński zatrząsł się ze zgrozy.
— A Marengo, Hohenlinden, Saltza, Mantua!?
— To i co!?... Wojowaliście na księżycu bez mała, miast posłów do potencyj wyprawić, rzecz recte wyprowadzić, a o prawa się upomnieć!
Sierżant rękaw munduru zawinął, swą żylastą kiść wyciągnął, w pięść zacisnął i wysuwając ją ku imć panu Gluskiemu, odparł z pasją:
— Póki mi ta łapa nie odpadnie — póty mojej racjil
— Argumentum bardzo grzeczne dla hajdamacji!
— Lecz, bierz djabli, nawet Turek je uszanuje!
— Ale, bez wypisania protestu...
— Na skórze!
— Acan u folwarcznego starosty nauki pobierałeś!?...
W legji mieliśmy imć pana Wybickiego!
— Na bakałarza może tęgi, lecz w alfabecie, w sprawach politycznych ciemny!... Znałem go, mospanie, z sejmu!... Z posłów chciałby komputowego żołnierza zrobić — na odwieczne prawa nastawał — „veto“ chciał odbierać!... Jeżeli się acan z nim zadał, to mi nie dziwno!... Szarpał się, hukał...
— Ale rąk nie założył i za piecem nie siedział, jako inni!
Imć pan Głuski aż się na krześle kiwnął na to odezwanie.
— Co to, do kaduka! Komu acan przymawiasz? Komu wydziwiasz?! Kto za piecem?!... Wiesz, do kogo mówisz? Mores!... Wiesz, kto trzy memoranda Fryderykowi posłał!?... Wiesz, kto mości austrjackiej na zebraniu u imci pana Podhorodeńskiego najwięcej dopiekł?!... Nie wiesz! To języka z poza zębów nie wypuszczaj!... Nie pozwalam! Rozumiesz acan?...
Pan Tadeusz z Janką jęli uspokajać pana Bonawenturę, a Świerzyńskiego na stronę odciągać. Na skutek tych przedstawień zapanował rozjem chwilowy — oparty na oświadczeniu zarówno imci pana Głuskiego jak i sierżanta, że „z takim niema co“. W myśl tego rozejmu — przeciwnicy unikali wprost wszelkich rozpraw — a gdy zdarzyło się, że pan Głuski wpadł w humor i znów swoje postulaty de publicis wywodził — sierżant mocniej zęby zaciskał i postukiwał kulą! — imć pan Bonawentura znów 103 sierżantowi odpowiadał albo trzaskaniem tabakierką, albo podśpiewywaniem krakowiaka.
Pan Tadeusz tymczasem, wziąwszy do serca uwagę Świerzyńskiego o Austrjakach — wezwał do siebie Piętkę — kazał mu dobrać dwunastu ludzi i pod Iłżę wyciągnąć, a języka zasięgnąć.
Tak upłynęło znów kilka dni. Z Trześni nadeszło ze sztabu podziękowanie za okazaną sprawność w pochwyceniu rekonesansu austrjackiego i zalecenie, aby i na przyszłość burmistrz ostrowski równie energicznie sobie postąpił — Piętka zaś ze swoim oddziałem nie wracał.
Pan Tadeusz zaczął się już niepokoić i przemyśli wal o nowej ekspedycji — gdy pewnej nocy obudziło go gwałtowne dobijanie się setnika, dyżurującego na odwachu. Zabielski, poruszony niespodziewanym alarmem, wybiegł do setnika.
— Co tam?! Co się stało!...
— Przychwyciliśmy, panie burmistrzu... kolaskę z oficerem austrjackim!...
— Z jakim oficerem?...
— Musi duży oficer! Kolaska ładowna mocno! Na koźle sierżant! Opadliśmy go na rogatkach! Lecz ja do niego... rozkaz posiadam imć pana Zabielskiego, burmistrza ostrowskiego, każdego jadącego przychwycić i na odwach odstawić! Oficer niby się rzucał, lecz widząc, że nie przelewki — uszy stulił po sobie i miną nadrabia!
— Gdzież on jest?
— Siedzi przed odwachem i wydziwia, ale kto go tam zrozumie! Pewnie się do pana burmistrza naprasza, bo powtarza ciągle: pan von Zabielski... von Zabielski!...
Pan Tadeusz ręce zatarł, rozumiejąc, że istotnie ktoś ze znaczniejszych oficerów wpadł w jego ręce i że nowa dlań zdarza się okazja przysłużenia się głównej kwaterze. Palony ciekawością wybadania nowego jeńca, kazał go czemprędzej do kancelarji prowadzić, a sam skoczył odziać się przystojniej i pisarza swego podręcznego dla większej powagi obudzić i wziąć do boku. Kiedy zaś nareszcie dano mu znać, że jeniec znajduje się w kancelarji — Pan Tadeusz przeczekał chwilę, aby pojmanemu wdrożyć 104 zachowanie dla urzędu, przed którym staje — i z powagą, poprzedzany przez pisarza, wszedł do kancelarji. Zaledwie atoli rzucił wzrokiem na stojącego pośród groźnie skupionych gwardzistów jeńca — zbladł i wyjąkał z trudem:
— To pan... panie pułkowniku! U nas!...
Jeniec uśmiechnął się dobrodusznie, odsunął stojącego przy nim setnika i ozwał się łamaną polszczyzną.
— Herr von Zabielski!... Jakie to u pana porządki!... Do niewoli mnie zabrali te paupry!... Witam!... Serdecznie się cieszę!... Co, ani się pan spodziewałeś!...
— Prawda... istotnie...
— Cóż wojna!... Dzisiaj tu, jutro tam... Ja sam nie myślałem, żeby tak prędko przyszło tędy jechać! Bardzo dobrze pan robi... Ostrożność potrzebna!... Z początku gniewała mnie ta napaść — ale, widząc zapał tych poczciwców — nie chciałem im robić przykrości!... Tutaj nareszcie jestem jak w domu!... Bodaj jeden dzień wypocząć! Myślałem, że pana nie zastanę, boś tak przepadł... a szło mi o panią burmistrzową!... No, niech pana uściskam!... Ale, cóż to, pan jesteś jakiś nieswój?
— Ach, cóż znowu!...
— No, no!... A wy, moi strażnicy, możecie sobie odejść... macie tu za fatygę... a pamiętajcie każdego tak... pochwycić i do burmistrza!
Setnik spojrzał zdumiony na pana Tadeusza. Zabielski dał znak przyzwolenia. Gwardziści odeszli skonfundowani. Wassenfeld znów nabrał humoru.
— Niebardzo mi pan jesteś rad!... Wybaczcie, że was zbudziłem, lecz to nie ja, tylko twoi pachołkowie!... Nie śmiałbym cię fatygować!... A no cóż, wziąłeś mnie z kocza, więc teraz nakarm i napój, bo mi djablo głód dokuczył! Cztery mile jednym tchem!... No — jakże!?
— Owszem, siadajcie pułkowniku! — bąknął pan Tadeusz i zwróciwszy się do pisarza, wydał mu rozkazy, aby do kuchni i kredensu pobiegł i piwa zagrzać kazał i przynieść, a i rzeczy pułkownika z pojazdu zabrać. Kiedy pisarz się oddalił, Zabielski zebrał na odwagę i zagaił pierwszy: 105
— Darujcie, że nie proszę was, panie pułkowniku dalej... ale to noc... tymczasem tu musicie...
— Doskonale. Niczego mi więcej nie trzeba!... Kąt i koniec!... na tym oto tapczanie!... Królewskie leżenie!... Dawno takiego nie miałem!... Podaj mi, panie burmistrzu, rękę — niech ją uścisnę — nielada strachu miałem o was!... Bo to, uważacie — ledwie się rozniosła wiadomość o waszym wyjeździe, zaraz za nią poszły i plotki! Dzięki Bogu, żeście wrócili szczęśliwie i do urzędu wrócili, bo jużbym chyba spokoju nigdy nie miał, żem rękę przyłożył... Pani waszej żal mi było niepomiernie... a przytem ten komisarz Mólski... Nicpoń jest — co wam będę powiadał!... Więc dawno już jesteście z powrotem?
— Od kilku tygodni! — odrzekł wymijająco pan Tadeusz.
— Czasów doczekaliśmy! Co!?... Ale nie naszły was tu jakie oddziały nieprzyjacielskie?!...
— Nieprzyjacielskie?! — powtórzył przeciągle Zabielski. — Nie... nie słychać dotąd... Pokazywały się podobno w okolicy... ale teraz ucichło!
— To dziwne!... Bo mam wiadomości, że i tu bobrowali!... Lecz tem lepiej dla was, panie burmistrzu, boć ja rozumiem położenie przykre — niby nieprzyjaciel, a zawsze toć nie obcy... jedna ziemia, jeden język!... Dlatego też jego arcyksiążęca mość ma całe zachowanie dla wojsk Księstwa Warszawskiego!... Stolicy ani im tknął, puścił im armję, byle krwi rozlewu i zniszczenia miasta uniknąć!
— U nas mówili, że, po bitwie raszyńskiej, byłoby mu ciężko do szturmu iść!
— Plotki!...
— No, a pod Grochowem, pod Górą?
Wassenfeld się zmarszczył.
— Drobne potyczki!... Owszem, ja pierwszy oddaję sprawiedliwość męstwu polskiemu!... Dzielnie się stawią... ale cóż, daremne wysiłki — gdzie tu się z naszą armją mierzyć!... Omamiło ich!... Rachowali na Bonapartego — nie poradzi teraz — jemu samemu kuso!...
— Wygrał przecież bitwę pod Ratysboną!
Wassenfeld wzruszył ramionami. 106
— A to znowu skąd takie wieści? Powiedz, sam ledwie życie wyniósł! Granat go powalił razem z koniem... ranił go boleśnie! Niemało czasu upłynie, zanim na siodło się wygramoli!... Ba — ba! Rozumiem ja te gadaniny!... I w was musieli celować odezwami!... Lecz cieszy mnie niezmiernie, żeście się nie dali zwieść i chwalę szczerze te przedsięwzięte ostrożności!... Niech się trochę wyklaruje — a nagroda was nie minie!
— Cóż znowu!
— Nie broń się, panie von Zabielski — ręka na to!... Honorem się klnę! Żeby tak wszyscy postępowali — oszczędziliby i sobie i wam wielu chwil przykrych! Pod Trześnią, mówią, ludność przystała do nieprzyjaciela!... Na nędzę własną, na klęskę, na zgubę!... Co ich czeka?!... Pogromi... A przecież odpowiedzialność nielada — Księstwo wojuje, lecz Galicja, chwytając za broń, podnosi rokosz!...
Pan Tadeusz milczeniem zbył sentencję pułkownika, a upatrzywszy chwilę sposobną, ile że służba stół zaczęła jadłem zastawiać — zamówił się niby po wino do piwnicy i wybiegł do Janki — aby i samemu zebrać myśl i o niespodziewanym jeńcu ją uprzedzić.
Janka przeraziła się nowiną. Wysłuchała uważnie re-lacyj męża o tem, że Wassenfeld nie podejrzewa nawet prawdy — i zagadnęła raptownie:
— Co zamierzasz z nim uczynić!?
— Sam nie wiem!... Rozkaz mam wyraźny!... Powinienem go dziś jeszcze do Trześni wyprawić!
— Lecz tego z nim uczynić niepodobna!... Pamiętaj na oddane nam usługi, na życzliwość, którą nas darzył!
— Gościem naszym jest! — przyznał pan Tadeusz.
— Odpłacać mu zdradą nie możesz!
— A jednak prawo wojenne nie zna ustępstw! Pułkownik może mieć papiery... posiadać wiadomości!...
— Papiery masz prawo mu odebrać!
— Gdyby poradzić się...
Janka potrząsnęła główką.
— Kogo? Powiedzą ci, albo rozstrzelać, albo sąd sprawiwszy, obwiesić!... Trzeba samemu postanowić i rzecz w tajemnicy utrzymać. 107
Zabielski wahał się jeszcze, zastanawiał, aż w końcu uradził, żeby dać pułkownikowi spokojnie wypocząć, do dnia doczekać — nazajutrz zaś wręcz mu położenie przedstawić, papierów zażądać i luzem puścić drogą do Iłży. W ten sposób ani gościnność naruszona nie będzie, a i rozkazom głównej kwatery choć w części stanie się zadość. Dla tem lepszego tego planu przeprowadzenia i uniknięcia niepotrzebnych rozpraw przed czasem — pan Tadeusz już się nie pokazał tej nocy pułkownikowi, opowiedziawszy się mu przez pokojowca, że go niespodziewanie słabość żony w domu zatrzymuje. Sam zaś, zleciwszy służbie, aby pary z ust nie wypuściła przed Wassenfeldem o zmianach, jakie zaszły w Ostrowiu, obszedł jeszcze placówki, wydał surowy rozkaz Piętce zaciągnięcia straży dokoła domu, w którym mieściła się kancelarja, i powrócił na burmi-strzówkę.
Nazajutrz Zabielski zerwał się wcześnie, a dowiedziawszy się, że i pułkownik zaczyna się zbierać — poszedł do niego. Wasenfeld powitał go dobroduszną wymówką:
— Czekałem na pana wczoraj — na gawędę się szykowałem...
— Chciałem, lecz Janka mi niedomagała!... Ale lepiej już!
— A to dzięki Bogu!... No, no, przyznaj się, panie von Zabielski!... Nie chcę cię wstydzić, ale bo to i czas o chrzcinach pomyśleć — wielki czas!
— Zapewne! — odrzekł wymijająco pan Tadeusz, a chcąc co prędzej zakończyć odgrywanie komedji z pułkownikiem, zagadnął znienacka.
— Czy pan na długo do nas!?
— Ba, także mnie to witasz? Ledwie, że wytchnąłem!
— To nie ciekawość, mości pułkowniku! Czasy takie niespokojne!...
Wassenfeld spoważniał.
— Prawda! Radłbym z duszy, z serca zostać jak najdłużej!... Zestarzałem się, stetryczałem!... ciężko mi!... Zmienili mi brygadę!... Jestem teraz w dywigji Civalarda!... Młody generał, zapalczywy — starego pułkownika rozumu chce uczyć!... Służba brzydnie... byle przetrwać tę kam-panję... to do dymisji się podaję... a jeżeli nie wzgardzicie sąsiadem — przy was osiadam!
— Owszem, owszem...
— Powiadam panu — mieszał się von Wassenfeld — gdy sobie pomyślę, że mi znów przyjdzie spotkać się z Ci-valardem!... Eh! Nie mówmy o tem! Powiedzże mi nareszcie coś o sobie!... Jakże tam?... Cóż słychać?... Musieli się zdziwić bardzo twemu powrotowi!
— Ba, i jak jeszcze! Ani się mnie spodziewali...
— Ten Himmel musiał się zżymać!-*Ale że tak szybko go wyrugowałeś!
— I bardzo nawet! — odparł flegmatycznie Zabielski — kazałem mu poprostu łańcuszki nałożyć i wyprawiłem go pod strażą do Lublina!
Wassenfeld spojrzał ze zdumieniem na pana Tadeusza.
— Łańcuszki Himmlowi?! — Żartujesz chyba?!...
— Ani mi w głowie! Cóż chcesz, panie pułkowniku, czasy się zmieniają.
— Ależ bo Himmel mimo swej zlej woli nic takiego nie uczynił — kazano mu tu zjechać — musiał być posłusznym... ale łańcuszki!... Za pozwoleniem... powiadasz: do Lublina!... Przecież tam insurekcja!...
— Jak dla kogo — dla mnie legalny zgoła rząd!
Wassenfeld zbladł.
— Panie Zabielski, pan się nie zastanawia nad tem, co pan mówi!...
— Przeciwnie, pułkowniku!... Chcę tylko wyprowadzić cię z błędu... otóż dowiedz cię, że jestem urzędnikiem Księstwa Warszawskiego.j. a równocześnie porucznikiem piechoty!
Pułkownik ledwie, że własnym uszom mógł uwierzyć.
— Pan... pan?!... — powtarzał z drżeniem w głosie.
— Tak ja! — potwierdził śmiało pan Tadeusz. Niech cię to nie przeraża — byliśmy przyjaciółmi i pozostaniemy nimi!... Nauczyłem się w tobie cenić i szanować prawego żołnierza!... Dziwi cię moje odstępstwo od was?!... Powiedzże sam, z ręką na sercu.., czy, będąc w mojem po 109 łożeniu, uczyniłbyś inaczej?!... Ostałbyś się zawołaniu, współbraci — poszedłbyś przeciwko nim!?
— Nie wiem... może! — mruczał pułkownik, trąc niespokojnie czoło.
— Stało się!... Jesteś, mości pułkowniku, moim jeńcem!
— Szaleństwo!
— Tak jest!... Lecz ani myślę o wyrządzeniu ci jakiejkolwiek krzywdy... Wystarczy mi twoje słowo, że nie posiadasz żadnych papierów wojskowych przy sobie... odje-dziesz stąd wolnym i mam przekonanie, że na złe nie obrócisz tego, coś mógł tu dostrzec!
— Panie von Zabielski! — wTybuchnął von Wassenfeld. — To są dzieciństwa!... Pan chcesz zgubić samego siebie!... Oszołomiło cię wątpliwe zwycięstwo raszyńskie... nie wiesz, co się dzieje dokoła!... Ja nie chcę wiedzieć o ni-czem?... Ratuj się!
— Bardzo żałuję! — odparł chłodno pan Tadeusz — ale obaw pańskich nie podzielam... wiem, na co się deklarowałem, mam świadomość mego obowiązku i od niego nie odstąpię!
Wassenfeld chciał odpowiedzieć — gdy nagle z oddali, skradać się zaczął równomierny, niejasny odgłos. Pułkownik podszedł ku oknu, natężył słuch i nagle ozwał się ze wzruszeniem:
— Panie... czy pan słyszysz?! Stań pan tu!... teraz?
Zabielski wychylił się przez okno.
— Nie — nie wiem!
— A teraz?!... — nalegał von Wassenfeld.
Pan Tadeusz zbladł. Z bezładnego odgłosu zaczęły się wyłaniać bębny... za bębnami fajfry.
Wassenfeld poglądał wciąż pytająco na Zabielskiego — ten milczał, jeszcze wątpiąc. Lecz niepewność tę przerwał stary Piętka, który wpadł zadyszany do izby.
— Panie burmistrzu... Panie burmistrzu!...
— Co tam!?... — mówił opryskliwie Zabielski.
— Austrjacy idą... ćma tego... mrowie!
Pan Tadeusz oprzytomniał.
— Alarm obębnićL. Leć do żony mojej... Podwody natychmiast!... 110
Wassenfeld zastąpił drogę Piętce i zawołał na Zabielskiego:
— Zastanów się!... Dywizja idzie!... Za kwadrans będzie w rynku!... Nie ujdziesz!... Miasto wydasz na zagładę...
— Mamże się z dywizją potykać?
— Na ucieczkę za późno!... Mnie posłuchaj! Ściągnąć placówki, rozbroić, w domach się pozamykać... ja nic nie widziałem... nic nie słyszałem! Zamęt będzie... nie spostrzegą się na zmianie frontu!
Pan Tadeusz, nie zważając na pułkownika — wybiegł na rynek, aby samemu jaknajszybszą zarządzić ucieczkę — lecz na rynku zapanował już popłoch. Wolontarze na pierwszy sygnał o zbliżaniu się regularnej armji nieprzyjacielskiej porzucili odwach i rozpierzchli się po miasteczku, siejąc przestrach. O zebraniu jakiegoś oddziału, 0 znalezieniu podwód, o zarządzeniu ucieczki mowy już nie było. Okrzyk „Austrjacy!“ — odebrał przytomność kobietom, grozą przejmował mężczyzn, wytrącał im broń z ręki.
Pan Tadeusz nawoływał, zaklinał, wzywał do porządku, wreszcie sam chciał wózek zaprzęgać — było jednakże zapóźno — Austrjacy byli w rynku. Zabielskiemu ręce opadły. Zawrócił na burmistrzówkę i tam osunął się bezwładnie na ławkę.
Imć pan Bonawentura nie posiadał się z alteracji, stukał tabakierką, sapał i ze złością poglądał ku oknu, z poza którego coraz wyraźniej szły odgłosy niemieckiej komendy 1 chrzęst broni. Świerzyński niemniej był poruszony zjawieniem się Austrjaków, lecz widząc przygnębienie pana Tadeusza, miną nadrabiał i mruczał:
— A cóż... teraz ich na wierzchu... bierz djabli!... Głowy nikomu nie zdejmią... bo i nie mają za co!... Weszli sobie... nikt im nawet palcem nie zakrzywił — cóż... bierz djabli... jeszcze takiemu dowódcy powinni poczęstunek wyprawić!... Niema czego markocić! — Mówiłem odrazu — szpiegów obwiesić, na węgielki wziąć... języka powziąć... może niejedno byłoby inaczej... może... Et! Niedołęstwo i... tam... tfy!...
— Powiedz acan: warcholstwo!... Z potencją taką lada 111 ruchawką się nie poradzi! — zaoponował imć pan Bonawentura.
— Ani językiem także.
— Acan go sobie przytnij, bo cię w kamasze chwycą... słyszysz, jak hukają!?
— Bez mała dywizja cała wali! — zauważył pan Tadeusz.
— Kto wojuje, ten nie rachuje!
— Grzeczny z acana statysta i polityk!
— Zawsze taki, że gdyby nie ta noga... to bierz cię djabli... Zadałbym im!...
Imć pan Bonawentura chciał znów dociąć sierżantowi — gdy do izby wpadł pułkownik von Wassenfeld — pozdrowił wybladłą Jankę i zwrócił się do Zabielskiego.
— Na miły Bóg! — zaczął gorączkowo — ratujże, jeżeli nie siebie, to choć żonę!
— Cóż mogę... niech się dzieje co chce!... Całe miasto zalane wojskiem!...
— Nie traćże waćpan przytomności! — nalegał von Wassenfeld. — Brak oporu zwiódł Bronowackyego — żadnemu ze sztabowców na myśl nie przyszło posądzać was o zdradę... Bronowacky mnie zapytywał — dałem najlepsze opinje... Nabierz pewności siebie... roześlij po mieście, żeby który z mieszkańców czego niepotrzebnego nie napa-plał... rzecz może się ułoży!... Pozoru nie dawać!... Bronowacky za dwa dni ruszy stąd — ja wyproszę się na załogę!... Popełniłeś waćpan krok szalony, nierozważny... ja cię chcę przed samym sobą wytłumaczyć, byłeś się opamiętał, oprzytomniał!... Chwili czasu nie trać, zbierz radnych i Bronowacky’emu się melduj.
Zabielski uścisnął serdecznie rękę pułkownika.
— Nie wiem, czem się wam odwdzięczę!
— O tem kiedyindziej... teraz do czynu.
Pan Tadeusz zawahał się.
— Pułkowniku... jakże ja spojrzę w oczy Bronowa-cky’emu?L. Czy nie lepiej prawdę wyznać? Mamże fałszem ratować się, wypierać się samego siebie?!
— Donnerwetter! — zaklął ze złością von Wassenfeld. — Wojna do licha!... Niema romansów!... Brono 112 wacky skrupułów mieć nie będzie... całe miasto z dymem puści... a takie wam jatki sprawi... że żywa dusza nie zostanie!... Jeszcze się namyślasz?
— Bo... zaprzeć się muszę najdroższych mi uczuć!
Pułkownik, wzburzony skrupułami pana Tadeusza, zwrócił się do Janki — lecz ta jeno poczerwieniała silniej i spojrzawszy na męża, wyszeptała z wysiłkiem:
— Nie ja, lecz on musi decydować.
Wassenfelda złość zdjęła.
— Ludzie zastanówcie się!... Obowiązkiem waszym jest się ratować! Toć niechybna zguba was czeka! Daliście się porwać, unieść niewczesnemu zapałowi — ja mo-żebym was usprawiedliwił... ale sąd połowy niema dwóch odpowiedzi!... Była zdrada, było odstępstwo... kulą w łeb i skończona rozprawa!...
Janka zachwiała się. Pan Tadeusz głowę zwiesił.
— Wola Boża — odrzekł z mocą. — Symulować wierności nie będę... póki tu trwałem na urzędzie, póki nie dojęła mnie świadomość, póty byłem powolnym wszystkiemu... a dziś... stało się!... Zawiniłem nieprzezornością, nie zdołałem ani oporu wam zgotować, ani uciec... Jestem porucznikiem wojsk Księstwa Warszawskiego i szarży mojej zapierać się nie będę!
Wassenfeld strzepnął bezradnie rękoma.
— Więc także usilnie chcesz własnej zguby?...
— Nie, mości pułkowniku, nie zguby pragnę, jeno rozumiem nadszedł czas, żeby małoduszności się wyzbyć, głowę hardo podnieść i zaprzaństwa się wyrzec...
— Junactwo!... Nieszczęście!... Daremna ofiara.
— Toć ma instancję, ma regres do łaskawości cesarskiej, ma obronę... mospanie! — wmieszał się imć pan Bonawentura.
Wassenfeld był niepocieszonym.
— Was chyba złe opętało!... Rozmyślnie odpychacie ratunek — gwałtem do zguby się garniecie!... O cóż idzie?... Bronowacky nie wie o niczem!... Bez trudu unikniesz waćpan indagacji!... Pewno furaże każe ci wygotowTać.
— Tak — lecz musiałbym się zaprzećl — upierał się Zabielski.
Rok 1809. t. ii. e 113
Wtem z kąta izby dobył się spokojny głos Świerzyńskiego.
— Zaprzeć się?... A cóż?... Można!...
— Sierżancie! Co powiadacie!
— No, a pewnie! — potwierdził Świerzyński stukając kulą. — Gębą można się wypierać co godzina, choćby częściej, byle nie sercem! Wojna! Ordynans, smyku, rekrucie, rozkaz przez linję nieprzyjacielską przemycić!... Zbierasz manatki, mundur zrzucasz, kij czasem w garść i niby dziadyga, alboli włóczęga jaki idziesz, bierz cię djabli... Nieprzyjaciel cię wypatrzył, dopadł, a ty nic... wypierasz się samego siebie i jeno baczysz jakby czmychnąć... Badanie pierwsze skończone — biorą cię do przysięgi — przysięgasz, łżesz, a w duchu się modlisz! Nie uwierzyli — więc cię wiążą — nożem po gardle wodzą... żyły prują... a ty, smyku, rekrucie, nic... prawdę takeś zasunął głęboko, że łatwiej im ducha ci wziąć, niż do niej się dobrać!...
— Tedy, myślicie!? — zagadnął niepewnie pan Tadeusz.
— Nic — uszy do góry!... Ucapili, przydybali... tedy im zaprzysiądz... ucztę sprawić... a okazja się zdarzy... to im skórę tak potarmosić, żeby ich ochota odeszła od przy-jacielstwa.
Von Wassenfeld spojrzał zdumiony na sierżanta.
— Masz pan, widzę, piękne zasady, niema co.
Świerzyński brwi ściągnął.
— Nie pytaj mnie jeno, panie pułkowniku, od kogo się ich nauczyłem!
Wassenfeld się nasrożył, lecz Janka szepnęła doń z perswazją:
— Nie gniewajcie się — stary żołnierz ranny... miejcie wzgląd!
Pułkownik machnął pogardliwie ręką i zwrócił się do pana Tadeusza.
— Jakże zamierzasz uczynić?...
Zabielski zawahał się, spojrzał na Świerzyńskiego i rzekł po namyśle:
— Kiedy tak trzeba... idę z wami. 114
Pułkownik zawrócił natychmiast ku wyjściu, zalecając panu Tadeuszowi przytomność umysłu.
Rady Wassenfelda nie zawiodły. Bronowacky jak naj-łaskawiej przyjął ostrowskiego burmistrza, wysłuchał cierpliwie dosyć zagmatwanej opowieści o pobycie oddziału polskiego, powinszował ładu w mieście i zaleciwszy zająć się wraz z komisarzami wojskowymi zgromadzenia prowiantów — odprawił pana Tadeusza.
Cała rozprawa poszła tak gładko, że aż dziw zdjął Zabielskiego. Na burmistrzówce zapanowała radość. Burza, która groziła całemu miastu, rozprószyła się, przeminęła szczęśliwie. Mieszkańcy Ostrowia, instyktem kierowani, pochowali broń, mundury i wszystkie widome znaki swej insurekcji. Jedynym człowiekiem świadomym całej istoty wypadków był von Wassenfeld, lecz ten ani słowem nie zdradził się przed Bronowackym, nawet tak wychwalał burmistrza, że aż to zwróciło uwagę generała.
— Pułkowniku von Wassenfeld — rzekł Bronowacky — widzę, żeś tu mieć musiał serdeczne jakieś relacje z tymi ludźmi.
— Istotnie, panie generale — odrzekł bez wahania pułkownik. — Przywiązałem się do nich szczerze... zasługują na to...
— No — no!... Nie śmiem ci przeczyć, kiedy ich tak dobrze znasz... ale nie podzielam twego zaufania!... Masz... cała Galicja w poruszeniu! Starczyło kilka proklamacyj, aby zapomniano o dobrodziejstwach jego apostolskiej mości!... Nie radzę ci tu nikomu zbytnio ufać!...
Po tem oświadczeniu generała — von Wassenfeld raz jeszcze natarł na Zabielskiego, aby bodaj z uwagi na żonę nie dawał pozoru swych uczuć i nie zdradził się nieroz-ważnem słowem. Pan Tadeusz przyrzekł solennie, co mu tem łatwiej przyszło, że ostygł był z pierwszego zapału i zrozumiał lekkomyślność daremnego oporu.
Tymczasem do Ostrowia nadciągać zaczęły coraz to świeże oddziały wojska, tu sprawiały krótkie biwaki, zaopatrywały się w prowiant i ruszały dalej. Dzień i noc cichy dotąd Ostrów dygotał w posadach od łomotu wleczonych armat, dudnienia pociągów wojskowych, furgo-
«. 115 nów, podwód wieśniaczych i tupotu koni. Szczęk broni, pomruk bębnów i zawodzenie trąbek na chwilę nie ustawało.
Mieszkańcy burmistrzówki z ponurą zadumą poglą-dali na to mrowie żołnierza. Janka z Marysią fyrkaly zadartymi noskami a wzdychały — imć pan Bonawentura biadał a utyskiwał — sierżant tylko kulił się w sobie, zęby zaciskał, a z poza przymkniętej okiennicy na rynek po-glądał. Niekiedy na widok dziarsko kroczącego oddziału chwacko maszerujących żołnierzy — Świerzyński rozchmurzał się, z ukontentowaniem każdą kompanję lustrował — lecz gdy mu mignął przed oczyma sztandar — twarz sierżantowi stygła, oczy mgłą zachodziły. Imć pan Bonawentura nadto alterację Świerzyńskiego powiększał, dogadywał mu.
— Widzisz acan, co regularne, to nie ruchawka!... Armja taka, że ha! A wam świtało w głowie... Z potencją niema żartów, mospanie!... Legalnością iść, stany zwołać, protest założyć, politycznie praw dochodzić, nie mówię... ale nie z motyką na słońce! Oni tarabanią sobie, a wy za piecem!...
— Nie takie wojsko widziało się, a bierz djabli, praliśmy! — bronił się sierżant. Imć pan Bonawentura odcinał się.
— Serca do przechwałek wam nie brak, a jużci własne ochędóstwo wymaga, aby o bieliźnie pamiętać!
Pan Tadeusz po całych dniach przebywał poza domem, czyniąc rozpisy liwerunkowe i rozsyłając nakazy furażowe. Bolało Zabielskiego, że wszystkie zapasy, jakie był przygotował dla wojsk Księstwa wpadły w ręce Austrjaków i że co zdrowszych a tęższych młodzieńców, którzy iść mieli do Trześni na wolontarjuszów — Brono-wacky cichaczem wyłapywał i do pułków wcielał. Lecz temu wszystkiemu nietylko dziwić się nie było wolno panu Tadeuszowi ani na to wyrzekać, lecz jeszcze udawać zapał i gorliwość.
Na trzeci dzień po przybyciu wojsk austrjackich do Ostrowia, kiedy pan Tadeusz stawił się u Wassenfelda, 116 jako u komendanta placu, zastał go niezwykle chmurnym i zamyślonym.
Pułkownik ledwie okiem rzucił na przyniesione mu przez pana Tadeusza rozpisy i ozwał się nagle.
— Mości Zabielski... chyba nie wątpisz, że ci dobrze życzę... Trzeba, abyś stąd odjechał!
— Jam gotów, byle można było!...
— Otóż właśnie należy uczynić wszystko z rozwagą!... Powiem ci otwarcie... Denuncjacje na ciebie idą zewsząd... Dotąd je niszczę — ale kto wie, czy nie trafią do Brono-wacky’ego... Nadtoś dokazywał!... Mieliśmy ruszyć dalej... lecz nadeszły nowe rozkazy... Cała dywizja tu stanie dla obserwacji... Denuncjacje mogą się powtórzyć... a wówczas śledztwo...
— Niczego innego nie pragnę, jak wyjść z tego dwuznacznego stanowiska.
Wassenfeld pokiwał smutnie głową.
— Łatwo ci przyszło zapomnieć o obowiązkach.
— Chciałeś powiedzieć, pułkowniku, że późno o nich sobie przypomniałem.
Pułkownik szarpnął niecierpliwie temblakiem.
— Dałeś się opętać, otumanić!... Nie czynię ci wyrzutów!... Płacę, jak mogę, za serdeczność, zaznaną pod waszym dachem. Posłuchaj mnie!... Dziś, dla większej niepoznaki, spraw wieczerzę dla sztabu... postawi cię to dobrze w oczach oficerów i odwróci wszelkie wątpliwości... Jutro zaś skoro świt, pod pozorem odwiedzenia krewnych, wypraw żonę, siostrę i ojca, a potem myśl sam o ucieczce! Radzę ci tylko daleką wybrać metę, bo na długą wojnę się zaniosło, a podobno ani w dawnem Księstwie, ani w Galicji spokojubyś nie zaznał!... Moja rada na Litwę prosto jechać i tam czekać amnestji cesarskiej.
Zabielski chciał dziękować. Wassenfeld się oburzył.
— Nie czyń mi tej krzywdy!... Jestem pewien, że uczyniłbyś toż samo na mojem miejscu!... Byle ostrożnie, byle z rozwagą! Najpewniejsza droga na Lublin, od traktów sandomierskiego i radomskiego stroń... cała armja nasza idzie z pod Warszawy.
— A Warszawa!?. 117
— Pozostawiona sobiel... Garnizon już wyszedł.
Zabielski ledwie mógł ukryć zadowolenie. Wassenfeld uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie rozgłaszaj lej wiadomości, nie łudź nią ani siebie, ani drugich, bo was smutne może spotkać rozczarowanie!... Wasz Poniatowski dzielnie się sprawił! Zdobył Zamość, Sandomierz, wygrał kilkanaście potyczek... ale sam wpadł w pułapkę nareszcie...
— Jakto!?
— Jeszcze kilka obrotów i zostanie otoczonym w głównej swej kwaterze pod Trześnią i zmuszonym do poddania się!
Zabielski zmieszał się i spojrzał z desperacją ku drzwiom, jakby biec chciał. Wassenfeld w lot podchwycił to spojrzenie i położył rękę na ramieniu pana Tadeusza.
— Miej zastanowienie, nie przejmuj się!... Już cię bierze ochota lecieć na pewną zgubę!... Zapominasz, że i ja, poza obowiązkami przyjaźni — mam jeszcze obowiązki żołnierza... Niepotrzebnie się wygadałem... muszę złe naprawić! Wyznaczę ci straż, która cię opuści wówczas, gdy będziesz miał wyciągnąć za żoną na Litwę... Teraz więc przygotuj sobie paszporty, a przedewszystkiem myśl o ugoszczeniu sztabu.
Pan Tadeusz z poddaniem przyrzekł pójść za radą pułkownika. Wassenfeld udobruchał się.
— Et, co tam — rozpogódź waćpan czoło! Wpakowałeś i siebie i mnie w tarapaty — byłeś umknął — to i odetchnę lżej... bo już nietylko o ciebie mi chodzi, ale i o własną skórę! Takich więcej, jak pan, a za nic tu ręczyć nie można — sprzedalibyście najprzebieglejszego!...
— Płacimy tylko wet za wet.
— Niech i tak będzie!... No, a teraz bez mitręgi odetchnę, gdy już tu waćpana nie będę widział!...
Pan Tadeusz nie dał sobie po dwakroć zachęcenia tego powtarzać — uścisnął serdecznie rękę von Wassenfelda i pobiegł na burmistrzówkę. Tam zwołał po cichu naradę, złożoną z sierżanta, Janki i starego Piętki — poczem, zleciwszy żonie, aby zarządziła suty poczęstunek, udał się w gości prosić sztabowców. A że był sobie uprzejmością 118 pozyskał już wielu oficerów, więc ci tak zaprosiny szczerze wzięli do serca, że panu Tadeuszowi drogę do samego Bronowacky’ego ułatwili i tyle sprawili, że i ten obiecał na burmistrzówkę zajrzeć.
Wszystko układało się jaknajpomyślniej — Janka z Marysią uwinęły się tak żwawo, iż na wieczór nietylko misy jadła czekały na gości — ale i tobołki podróżne leżały przygotowane. Zabielski, za radą von Wassenfelda — nawet nie krył odjazdu żony i niepytany, rozpowiadał o nim, iż chce rodzinę odesłać za Kraków, aby spokojnie mogła przetrwać zawieruchę wojenną, która łacno może Ostrów ogarnąć. Oficerowie to postanowienie uważali za zupełnie naturalne i słuszne, a sami jeszcze radzili, by obrać drogę ku Lwowu, gdzie insurekcja nie zdołała dosięgnąć.
Zaledwie mrok zapadł — burmistrzówka uderzyła potokami światła. Muzyka wojskowa, użyczona przez dowódcę strzelców, hałaśliwym marszem obwieściła początek uczty. Pan Tadeusz z żoną stanął na ganku, aby czynić honory domu. Burmistrzówka napełniła się niebawem zwartym tłumem mundurów.
Poczęstunek był zawiesisty — miodu i wina pod dostatkiem. Z czupryn kurzyć się zaczynało, wiwaty stawały się coraz hałaśliwsze, coraz bardziej wyzywające. Przepijano ze wszystkich stron do pana Tadeusza, wznoszono toasty za pomyślność potrzeby, na zagładę nieprzyjaciela, na wiecznotrwałą potęgę Austrji.
Zabielski wychylał kielichy, poddawał się narzucanym wiwatom — lecz równocześnie chmurniał. Jakaś złość bezsilna zdejmowała go na myśl, że tu symulować musi najświętsze uczucia i udawać uciechę z wróżb o zagładzie współbraci. Odraza i bunt wewnętrzny tak silnie przejęły pana Tadeusza — że aż to zwróciło uwagę kilku oficerów. Von Wassenfeld dopadł w kącie Zabielskiego.
— Co waćpan dokazujesz? Herr von Zabielski?... Chcesz się zgubić?... Nie wyprawiaj takich min, bo z tego wynikną domysły!...
— Kiedy mnie dławi... za gardło chwyta!
— Toć jeszcze godzinę i koniecl 119
Pan Tadeusz chciał odpowiedzieć, gdy naraz pośrodku głównego stołu wszczął się gwałtowny pomruk niezadowolenia. Pan Tadeusz skoczył zobaczyć co się dzieje, lecz zanim rozeznał przyczynę, doszedł go ostry glos generała:
— Herr von Zabielski... pański teść ma osobliwsze wyobrażenie o rzeczach... co najmniej powinieneś go rzadko ludziom pokazywać...
Pan Tadeusz, nie rozumiejąc jeszcze przyczyny, nie wiedział, co ma rzec na tę wymówkę, gdy o kilka kroków spostrzegł rozrumienioną twarz imci pana Bonawentury, który, pochwyciwszy chwilę ciszy, perorował wielkim głosem.
— Nie po sercu wam, mości austrjackie oficery, moje słowa, ale jako żywo, cofnąć ich nie myślę, przy prawie stoję, do statutów się odwołuję i powiadam!.. Hukaj, strzelaj jeden z drugim, a ja powiadam: veto, nie pozwalam, niema zgody!... Zajazd zrobiliście, a za zajazd gardłem się płaci!... I zapłacicie, mospanie, bo niech jeno ono zamieszanie się uciszy a stany się zbiorą... to dalipan, i wasza mość, choć apostolska, przed trybunałem potencyj stanie i redde quod debet będzie musiała!... Rozumicie?... To jest argumentum, a nie to wasze niedźwiedzie mruczenie! Dopiero gdybyście po dobrej woli trybunału nie usłuchali, wówczas za infamisów was opublikują... pospolite ruszenie obwołają, a wtedy jeno pluderki wam zbierać a z harcapami wam uciekać!
Bronowacky rzucił trzymanym kielichem o ziemię i zawołał gniewnie.
— Wyprowadzić mi tego szaleńca!
Imć pan Bonawentura odgadł treść rozkazu z twarzy najbliższych mu oficerów, którzy otoczyli go kołem.
— Co? Mnie, mospanie!... Hola!... Ani mnie śmiej palcem tknąć jeden z drugim! Posłem jestem, do kroćset! Komu wola, niech stąd się wynosi! Mores znaj, austrjacki kompucie!...
Oficerowie nacisnęli pana Bonawenturę, ten za ławę chwycił i do góry ją podniósł. Na szczęście z tyłu wpadły Janka z Marysią i starym Piętką i szamoczącego się, hu 120
Kającego pana Bonawenturę wyprowadzili przemocą z izb gościnnych.
To niespodziewane zajście zwarzyło ochotę a tu i ówdzie wywołało oznaki niezadowolenia. Von Wassenfeld łagodził i uspokajał, lecz co najgorsze, sam Bronowacky był do głębi poruszonym.
— Piękną nam zgotowałeś przemowę, Herr von Zabielski! — ozwal się z przekąsem do pana Tadeusza.
— Człowiek stary... dawnej daty, panie generale, dzisiejszych wyobrażeń nie ogarnia!...
— Więc go pod kluczem trzymaj, do licha, bo inaczej ja ci go każę schować!... Próchno takie, a śmie grozić!... Ładnieś nas uhonorował!
— Panie generale, racz darować... ósmy krzyżyk bez mała... w przeszłość zapatrzony, ani wie, co się dzieje dokoła!
— Powiadam zatem, nie pokazywać go ludziom! — upomniał łagodniej Bronowacky. — Ot, widzicie, panowie, to typ polskiego szlachcica... dawnej daty!... Co mu po głowie chodzi?... I z takimi posłami oni chcieli rządzić, chcieli panować!... Opojel...
Zabielski zacisnął usta i ozwał się ostro:
— Panie generale, racz zważać... toć ojciec mojej żony!
Bronowacky zwrócił swe małe, wyłupiaste oczka na
Zabielskiego i świdrując go na wylot, zagadnął wyzywająco:
— I cóż stąd!?
— Należy mu się więc pod tym dachem zachowanie.
— To go sobie miej sam i bądź kontent, że ci go nie każę obatożyć!
Zabielski zatrząsł się, lecz, zanim zdołał odpowiedzieć, stojący za nim von Wassenfeld odepchnął go w tył, poza oficerów.
Bronowacky po zniknięciu mu z przed oczu pana Tadeusza udobruchał się nieco i dla usprawiedliwienia swej porywczości zwrócił się do Wassenfelda.
— Twój protegowany, panie pułkowniku, coś mi zaczyna okoniem stawać!... Prawie żałuję, żem się dał tu namówić. 121
— Generale, o ile go znam, a znam od dwóch lat, zawsze był gorliwym, chętnym i skromnym urzędnikiem.
— No, może... może... choć mi czasem tak spogląda dziwnie! Mniejsza, byle takich antyków familijnych nie wyprowadzał na świat! Piąte przez dziesiąte zrozumiałem z tego, co mi ten stary prawił... ale i tego mam nadto!...
— Zaprószył sobie głowę... przecież już same te jego wywody świadczą, że nie jest przy zdrowych zmysłach.
— Prawda — przyznał Bronowacky — lecz ton ma taki w odezwaniu, że do żywego poruszy!... No, no!... Herr von Zabielski!... Nie bocz się — krew nie woda — siadaj i przepij na zgodę.
Pan Tadeusz na to zawołanie jął ociężale przeciskać się ku Bronowacky’emu — gdy naraz we drzwiach ukazał się oficer służbowy. Generał skinął nań, odebrał zapieczętowana kopertę i zagadnał sucho:
— Skąd!?...
— Z Wąchocka!... Raport majora Kirchnera!...
Bronowacky rozerwał pieczęć i zaczął czytać. Dookoła generała zaległa cisza. Generał czytał, przewracał papiery i znów je odczytywał. Czoło jego okryło się brózdami. Po chwili wzrok generała oderwał się od papierów i podniósł ku górze, a odszukawszy stojącego pośród oficerów7 pana Tadeusza, zatrzymał się na nim. Zabielski zmieszał się. Bronowacky uśmiechnął się dziwnie i rzekł półgłosem do Wassenfelda.
— Kirchner donosi mi, że prawie niema wątpliwości, że rekonesans, wysłany przez niego ku Sandomierzowi, dostał się w ręce nieprzyjaciół... Co dziwniejsze... że według zebranych wiadomości rozbroiła go ludność tutejsza i odprowadziła do obozu polskiego!...
— Czy tylko Kirchner się nie myli?
— Ba, zdaje tak szczegółowy raport!... Tyle nadto komunikuje ciekawych szczegółów!... A wszystkie zmierzają ku temu, żeby strzec się, jak ognia, tutejszej ludności... bo ta, mimo pozorną uległość, całą siłą dała się opanować wysłańcom Poniatowskiego i knuje na każdym kroku...
— Bezwątpienia, że mogą się znaleźć... 122
— Ależ, pułkowniku, pełno ich wszędziel Nawet tam, gdziebyś nie przypuszczał!... A... prawda... toć pan Zabielski będzie mógł nam dać wskazówki... Czy pan nie przypominasz sobie podjazdu, złożonego z sześciu huzarów pa-latyńskich brygady von Geringera?
— Nie... nie przypominam sobie, panie generale!...
— Zbierz dobrze myśli!... Mieli marszrutę wyznaczoną właśnie tędy, na Ostrów.
Zabielski ledwie mógł ukryć ogarniający go niepokój — lecz zdobywając się na śmiałość, odrzekł po namyśle:
— A... sześciu huzarów palatyńskich... prawda... przypominam sobie istotnie... mówiono mi o nich... przejeżdżali, nie zatrzymując się wcale...
— Proszę... a nie wiadomo, w którą udali się stronę!?
— Trudno mi odpowiedzieć... zdaje się, że dążyli sandomierskim traktem.
— No, toć zawsze coś już wiemy!... Tak — tak, moi panowie, musicie wszędzie i zawsze mieć się na baczności. Nieprzyjaciel, który z bronią w ręku stawi czoło w polu — to furda dla żołnierza, lecz wróg ukryty, czający się pod skórą usłużnego mieszczucha, nie umiejącego trzech zliczyć poczciwca, to klęska... tego dopiero strzec się należy!... Cobyście, naprzykład, powiedzieli, mości panowie, gdyby miły a tak gościnny gospodarz, jak pan von Zabielski, był szpiegiem Poniatowskiego!?... No, przypuśćmy!... Oceńcie teraz wasze położenie!?
Po tem odezwaniu się generała — śród oficerów grobowa zaległa cisza — porównanie nawet najzapalczyw-szym wydało się zbyt dotkliwem. Pan Tadeusz, uczuwszy na sobie dziesiątki spojrzeń — podniósł hardo głowę i rzekł groźnie:
— Panie generale... żart za daleko posuwasz!...
— Istotnie, panie generale! — ujął się von Wassenfeld — pan von Zabielski nie zasłużył sobie, żeby nawet w porównaniu najniewinniejszem ujemnie go sądzić... o ile go znam...
— Więc go nie znasz wcale, panie pułkowniku! — 123 odparł gwałtownie Bronowacky. — Dla przekonania cię!... Ordynans!... Uwięzić natychmiast pana von Zabielskiego!...
Rozkaz ten był tak niespodziewany, że zdumiał obecnych. Oficer ordynansu stanął przy Zabielskim. Von Wassenfeld pobladł zlekka.
— Panie generale — rzekł — muszą być poważne powody, dla których pozbawiasz wolności urzędnika w jego własnym domu!
— Nie panu będę zdawał sprawę! Rozkaz!... Mości panie, możemy sobie powinszować, że byliśmy na poczęstunku u szpiega i sprzedawczyka!... Odprowadzić go na odwach!
Zabielskiemu oczy krwią nabiegły — chciał bronić się, chciał rzucić się na Bronowacky’ego — gdy wtem poza plecami ordynansa posłyszał dobrze mu znajomy chichot.
O kilka kroków stał Rudzki zgięty wpół, wykrzywiony szyderczo. Pan Tadeusz zrozumiał, że ziemia mu się z pod nóg usunęła, że jest zgubionym, i naraz rozpaczliwa chwyciła go determinacja.
— Łatwo ci napadać na bezbronnego, panie von Bronowacky.
— Precz z nim! — huknął generał. — W łańcuchy szpiega!
Zabielski odtrącił następującego nań ordynansa i wyrzucił zajadle:
— Nie szpiegiem jestem, rozumiesz? tylko porucznikiem wojsk Księstwa Warszawskiego, a instrument swój wziąłem z krwi, utoczonej wam w raszyńskiej olszynie!... Wiesz teraz!... Bronię własnej ziemi i nie jestem, tak jak ty, najmitą austrjackim.
— Słyszycie panie von Wassenfeld?!... Masz go teraz!... Drogo mi za to zapłacisz!... Okuć!
Pan Tadeusz wyciągnął pięść, lecz w tejże prawie chwili przyzwana straż pochwyciła go za ręce i, mimo błagań zrozpaczonej Janki, poniosła w stronę koszar.
Bronowacky ze złością nacisnął kapelusz i, skinąwszy na Rudzkiego, wyszedł. Po oddaleniu się generała wśród oficerów zerwała się burza. Wobec wyzywającego zachowania pana Tadeusza nikt nie mógł wątpić o winie. Nie 124 dawna życzliwość przerodziła się w chęć zemsty za oszustwo, za wyprowadzenie w pole. Szable jęły trzaskać, pogróżki zrywać się ze wszech stron, zapalczywsi napominali, aby nie czekając wyroku, z ziemią zrównać szpiegowskie gniazdo. Gwałtowniejsi tłukli dzbany i półmiski, łamali ławy, darli się do świeczników. Zapamiętałe okrzyki zlewały się z jękami Janki i Marysi, okrzykami zgrozy przerażonej służby, brzękiem szkła i hukaniem imć pana Bonawentury.
— Podpalić ich!... Z dymem puścić!... — wyły rozwścieczone głosy.
Śród wzrastającego zamętu dwóch młodych poruczników dopadło Marysi i Janki i zaczęło je ciągnąć ku drzwiom.
— Was szkoda, turkaweczki!... Wojny chciałyście!... Chodźcie do niewoli!
Janka i Marysia próbowały się opierać, lecz porucznikom przybył do pomocy kapitan. Już je mimo obrony pochwycono i uniesiono na rękach, gdy naraz, niby z pod ziemi, wyrósł Świerzyński, za szlufy porwał poruczników, szarpnął, potem ręce złożył... Porucznicy uderzyli z całym impetem o własne głowy. Kapitan dobył szabli. Sierżant atoli już miał kulę w ręku i jednem uderzeniem wytrącił kapitanowi broń. Dookoła niespodziewanego obrońcy błysły szable.
— Rozsiekać go!... Dalej naprzód!... Nacieraj!
— Mości panowie, bierz djabli... oficerami jesteście, nie zbójami!... — upominał Świerzyński, lecz nikt go nie słyszał ani nie rozumiał. Sierżant skupił się w sobie i mimo pewności, że lada chwila rozniesionym zostanie na sztuki, bronił się a próbował osłonić ucieczkę Jance i Marysi. Naraz pomiędzy warczącą bez wytchnienia kulę sierżanta i skradające się ku jego piersi ostrza pałaszy — wpadł von Wassenfeld.
— Broń schować, do pioruna! — zakomenderował groźnie — bo ze mną będziecie mieli do czynienia!
Najbliżsi oficerowie na widok pułkownika opuścili broń ku ziemi — lecz dalsi nawoływali ze złością:
— Żywcem ich upiec!,.. Niech giną! 125
— Ani kroku! — gromił von Wassenfeld. — Na bezbronnych chcecie się rzucać!... Na szpiega jest sąd połowy!... Rozbójnikami jesteście... chcecie grabić... próbować swej odwagi na starcach i kobietach!?... Także szanujecie honor oficerski i te mundury, które nosicie!?
W izbie zaległa cisza — Wassenfeld odetchnął — gdy tuż przed nim stanął pułkownik von Strauch.
— Kolega tu nie masz prawa do dowództwa! — zaczął rozdrażnionym tonem. Zapominasz, że są tu równi ci rangą!...
— Ja też nie dowodzę, jeno zapobiec chcę splamieniu mundurów!...
— Proszę!... Myślałem, że idzie ci o dalsze protegowanie szpiega... osłonięcie go przed sprawiedliwem oburzeniem!...
— Panie von Strauch! Jeżeli zaczepki szukasz, jam i bez niej gotów stanąć na placu — jednak tak wysoce cenię twój honor oficerski, że wierzę, iż na mojem miejscu inaczejbyś nie postąpił.
— Dziękuję za piękne mniemanie... ale co taki łotr mojej pomocyby się nie doczekał.
— Przedewszystkiem — odparł chłodno von Wassenfeld — sąd dopiero winę ustali... Winę może wielką, zasługującą na najcięższą karę, ale z naszego punktu widzenia... boć z przeciwnego zdrada może wyglądać inaczej zupełnie!... Ujmuję się, bronię, kiedy kolega tego chcesz, domu szpiega, bo w domu tym zaznałem gościnności, bo mi tu wiele serdecznych chwil spłynęło, bo za przestępstwo odpowiadać powinien winowajca... bo niewiadomy jeszcze jest ani rodzaj przestępstwa, ani rozmiar... Zresztą zwracam do waszego honoru... jeżeli on powiada wam, że należy ten dom spalić, krwią bezbronnych, a może niewinnych zbryzgać... ustępuję, czyńcie...
Słowa te uciszyły burzę. Von Strauch próbował zbić Wassenfelda, lecz oficerowie jęli się usuwać ku drzwiom, wychodzić pośpiesznie a broń chować. Ci, co najbardziej nastawali — znikli najpierwsi, jakby wstydząc się własnej porywczości. Von Strauch, nie znajdując słuchaczów, którzyby po jego stronie się opowiedzieli — zakonkludo 126 wał swoją odpowiedź zgryźliwą uwagą i odszedł. Wassenfeld został z domownikami. Janka, która była otrząsnęła się z pierwszego przerażenia, przypadła do Wassenfelda.
— Ratuj go, pułkowniku, nie opuszczaj! Ty jeden możesz wiele!... Wspomnij na przyjacielswo!... Nie daj mu zginąć!...
Wassenfeld potrząsnął smutnie głową.
— Nie na wiele już się zda moja pomoc!... Słyszałaś pani... jak mnie generał potraktował... a, niestety, miał słuszność! Mąż pani zaszedł za daleko... Gdybym był przypuszczał, że ważył się na otwartą napaść na nasz rekonesans, pierwszy kazałbym go pochwycić!
— Maszże, pułkowniku, nam za zbrodnię, że daliśmy się porwać chwili, że poszliśmy za głosem obowiązku?
— Więc czegóż zostawaliście tutaj? — Należało odejść stąd, a oszczędzilibyście i sobie i mnie niejednej goryczy!... Tutaj w razie czego musi odpowiadać nie jako rewolucjonista, nie jako powstaniec, lecz jako urzędnik cesarski, który zawiódł zaufanie, zdradził, zaprzedał się nieprzyjacielowi...
— Pułkowniku, jego trzeba ratować!... Radź!... Co mam czynić?... Może wykupu trzeba — oddamy wszystko!...
— Najpierw musi być śledztwo... a potem sąd!...
— Może do Wiednia trzeba szukać wstawiennictwa!
— I Wiedeń nic nie poradzi!... Sąd — to sąd połowy... jutro może być wyrok!...
Janka pobladła śmiertelnie.
— Jutro wyrok! — powtórzyła głucho.
Wassenfeld ujął ją łagodnie za rękę.
— Pocieszać pani nie mogę, lecz do męstwa chcę nakłonić!... Niewiadomo jeszcze, jakie dowody ma Bronowacky... jeżeli tylko będą niedostateczne... możesz zaufać honorowi oficerskimu!... Nieszczęście chciało, że mąż pani uniósł się nie w porę i niemal do winy się przyznał!... Szczerość może mu być poczytaną za dobro... gdyby przy-tem okazał skruchę... kto wie!... Lecz na tem wszystkiem żadnych nadziei budować nie radzę — lepiej na najgorsze być przygotowanym!... Pójdę do sztabu, może się czegoś dowiem!... Tymczasem przetrząśnij pani mieszkanie... 127 gdybyś papiery jakie znalazła, to je spal natychmiast... Kto wie, czy Bronowacky nie zarządzi rewizji.
Von Wassenfeld, zaleciwszy jeszcze Jance, aby przypilnowała, by sierżant skorzystał z zamięszania chwilowego i uszedł, zanim odeń zażądają porachunku — przyrzekł uprzedzić ją o postanowieniu, zapadłem w sztabie, i oddalił się.
Mimo smutnych wróżb, któremi Wassenfeld zastraszył Jankę — sam nie stracił był nadziei, że sprawa pomyślny weźmie obrót, i z tem przekonaniem poszedł do kancelarji sztabowej. Lecz tam już zastał wezwanie dla siebie do wzięcia udziału w sądzie polowym, wyznaczonym na godzinę pierwszą po północy. Ten niebywały pośpiech poruszył do żywego starego pułkownika. Generał oczywiście działał tu pod wpływem rozdrażnienia. Wassenfeld postanowił natychmiast wystąpić z protestem. Opowiedział się więc ordynansowi Bronowacky’ego. Generał przyjął pułkownika, szyderczym uśmiechem.
— Co masz mi do powiedzenia, pułkowniku?
— Generale, odebrałem przed chwilą rozkaz wzięcia udziału w sądzie nad Zabielskim!...
— Nie cieszy cię to?! Mniemałem, że uczynię ci przyjemność, boć to dla ciebie nowa sposobność do wstawienia się za nim!...
— Być może... lecz, panie generale... sąd, dzisiaj, w nocy?!... Bez śledztwa, bez pozostawienia oskarżonemu potrzebnego czasu do zebrania dowodów na usprawiedliwienie?
— Cha, cha! Więc pan się łudzisz jeszcze!...
— Pragnąłbym tylko, aby pośpiech nie uchybił sprawiedliwości!
Bronowacky skrzywił się.
— Panie pułkowniku!... Z przykrością muszę cię uprzedzić, że pomimo całego uznania dla twych zasług i lat służby, — będę zniewolonym złożyć raport do głównej kwatery... Przyjaźń twoja dla tego sprzedawczyka nazbyt daleko sięga!...
— Wola wasza, panie generale!... Lecz jak w tej chwili ta przyjaźń pragnęłaby jedynie, aby, zanim sąd się zbie 128 tze nad sprzedawczykiem, wyszumialo choć wino, które u niego spijaliśmy! Alboż denuncjacja potwierdzoną została przez śledztwo?
Bronowacky zęby zacisnął.
— Stanie się tym razem tak, jak rozkazałem!... Uwaga pańska będzie zamieszczona w raporcie!... Trzeba, żebyś postarał się o przeniesienie do innej brygady! Ze mną pan pozostawać nie możesz!...
— Będę sobie miał za obowiązek spełnić rozkaz generała! — odparł zimno von Wassenfeld i zawrócił ku drzwiom.
Odprawa, otrzymana od Bronowacky’ego, poruszyła w pułkowniku całą energję.
Pułkownik, znając na wylot ustawy wojskowe — wiedział, że mimo nawet nakazu Bronowacky’ego — sąd może postanowić odroczenie — więc należało z poszczególnymi członkami sądu się porozumieć. Nie tracąc czasu — Wassenfeld wziął listę sędziów z kancelarji sztabu, a postrzegłszy obok swego nazwiska — nazwisko von Straucha, udał się natychmiast do niego.
Strauch, mimo niedawnej sprzeczki z Wassenfeldem, przyjął go z ugrzecznieniem i wysłuchał cierpliwie wszystkich dowodzeń o rozwadze i zastanowieniu — obowią-zującem zwłaszcza sąd połowy, jako wydający ostateczny wyrok. Dopiero kiedy Wassenfeld skończył — przekonany, że Straucha sobie pozyskał — tenże odezwał się spokojnie:
— Czy kolega przeglądałeś papiery, jakie zdecydowały o uwięzieniu Zabielskiego?
— Nie — nie jeszcze!...
— A czy wiesz, że zjechał tu prócz tego tajny komisarz rządowy... i zjechał właśnie tylko dla zdemaskowania pana burmistrza?
— Chyba to pomyłka!
— A czy wiesz, że ten twój pan Zabielski i burmistrzem nie jest... bo został usuniętym z urzędu za samowolne opuszczenie stanowiska... a burmistrz prawdziwy, von Himmel, został przez tego pana Zabielskiego pochwyconym i odesłanym do Lublina?!.., Zdawało mi się, że
Rok 1809. T. IŁ 9 129 pan powinieneś był zwrócić uwagę na to... przecież tu dwa lata blisko stałeś załogą...
— Ach... przecież nie mówię, żeby Zabielski był bez winy!... Lecz dajcie mu się bronić — nie gubcie człowieka za lekkomyślność...
— Nikt też tu nie nastaje na niego! Wezwano go przy mnie, odczytano oskarżenie, przyznał się bez wahania do wszystkiego! Naszym więc obowiązkiem jest skrócić mu chwile oczekiwania!... Im prędzej wyprowadzą go na plac — tem lepiej dla niego.
Wassenfeld zwiesił głowę na piersi.
— To, co mi kolega powiadasz, dźwięczy okrutną prawdą!... Macie słuszność... inaczej uczynić nie można było!... Znałem tego desperata — powiem szczerze — miałem pewność, że pozostawiony samemu sobie, uległ... lecz nie zdawał mi się gorszym od setek innych. Stąd moja życzliwość...
Strauchowi żal się zrobiło pułkownika.
— Tu już niema nad czem boleć, ani czego żałować!... Zbyt was cenię, abym wątpił o uczciwych pobudkach, które was skłaniały do wstawiennictwa... Teraz atoli zaniechajcie ich! Bronowacky i tak dotknięty do żywego... gotów nam buty uszyć w głównej kwaterze!... A przyznaj, kolego, ma wyborną po temu okazję.
— Dziś składam raport o przeniesienie mnie do innej dywizji, raportu także mogę się spodziewać!... Trudno — stało się!... Bronowacky’emu nie w smak poszły moje uwagi, a mógłbym ich uniknąć, gdyby mnie nie traktował jak młokosa!... Pan generał jeszcze kapitańskich szluf nie miał, kiedy ja już pułkiem dowodziłem!
— Niesłusznie uprzedzasz się, kolego, do generała... Dam ci dowód!... Niema godziny, kiedy przy mnie ów komisarz tajny nalegał, żeby całą rodzinę Zabielskiego uwięzić. Bronowacky oparł się stanowczo, oświadczając, że nie pozwoli na żadne prześladowania, ukarze zaś tylko winowajcę... A nadto, kiedy generałowi doniesiono o twem zachowaniu się na burmistrzówce... przyznał ci słuszność! Widzisz, jak dalece się mylisz!
— Wolałbym, żeby generał był mniej względnym!... 130
— Nareszcie nie dziw się, że i on ma swoją ambicję, że nie daje ci się sobą powodować!... Mojem zdaniem, uznać błąd i pogodzić się — masz ku temu sposobność... Bronowacky ciebie powołał na przewodniczącego sądu polowego.
Wassenfeld potarł sfałdowane czoło.
— Podziękuję mu na innem miejscu za tę wspaniałomyślność!... Tymczasem do widzenia!...
— Kolega odchodzisz!... Toć za chwilę czas na sąd.
— Pójdę rozmówić się z oskarżonym!...
— Co za nierozwaga!... Chcesz dać nowy powód do domysłów i uwag?...
Wassenfeld nic nie odrzekł na tę przestrogę — nacisnął kapelusz i powlókł się ociężale ku odwachowi. Tam opowiedział się dowódcy warty i bez przeszkód został wprowadzony do ciasnej izdebki, w której, pod strażą dwóch żołnierzy, siedział pan Tadeusz.
Pułkownik dał znak żołnierzom, aby się oddalili, a sam, założywszy ręce na piersiach, stanął naprzeciw Zabielskiego.
— Przychodzę ostrzec cię — lada chwila wezwą cię na sąd!... Zbierz przytomność!... Nie zapominaj o znanym ci zapewne rozkazie Poniatowskiego, gdzie pod karą śmierci zapowiada, że kto nie będzie z nim, ten przeciw niemu... Jest to okoliczność łagodząca!... Nadto staraj się gmatwać zeznania... domagaj się śledztwa... zyskasz na czasie... wyrok będzie musiał być odłożony.
Pan Tadeusz spojrzał ze spokojnem zdumieniem na pułkownika.
— I cóż mi z tego przyjdzie!?
Wassenfeld szarpnął się niecierpliwie.
— Do pioruna, ratować się musisz!... Samobójcą być ci nie wolno!
— Nalegali... nie mogłem zapanować nad sobą — powiedziałem wszystko...
— Możesz okazać skruchę!
— Chyba w tem, że w przedsięwzięciach moich byłem zbyt niedołężnym!...
— Wiesz, co cię czeka za zdradęl 131
Zabielski rzucił się na ławie.
— Za zdradę?... Kto mi tu śmie zdradę wyrzucać?!... Gdzie wasze prawo?... Zdradzałem, prawda, lecz póty, póki w waszej obroży chodziłem, póki udawałem sługę apostolskiej mości!... Rozumiesz, mości pułkowniku!... Wasza przemoc nademną!... Potrzebna wam moja krew, moje życie — bierzcie je, lecz nie przypisujcie czynów, których się nie dopuściłem.
— Nie chcesz się więc ratować!?
— Ale nie podłością, nie zaprzaństwem, nie plwaniem na to, co w piersi mej mniemam być najświętszem, naj-droższem...
Wassenfeld chciał odpowiedzieć, gdy u drzwi wchodo-wych dało się słyszeć pukanie. Do izby wszedł dowódca warty.
— Panie pułkowniku!... Północ!... Mam rozkaz stawienia więźnia przed sądem!
Wassenfeld targnął bokobrody i wyszedł z celi.
Sąd zebrał się niebawem w kancelarji sztabowej. Wassenfeld — w myśl rozkazu, objął przewodnictwo. Zabielskiego wprowadzono pod strażą.
Pisarz sztabowy jął odczytywać kolejno punkty oskarżenia, które rozpoczynało się samowolnem porzuceniem urzędu burmistrza i napaścią na Rudzkiego, a kończyło jawnem wspieraniem insurekcji. Po skończeniu czytania, Wassenfeld zapytał przytłumionym głosem pana Tadeusza, co ma na swoje usprawiedliwienie. Zabielski podniósł głowę i odparł bez namysłu:
— Nic zgoła!
Pułkownik, nie bacząc na to oświadczenie, kazał wezwać świadków. Wprowadzono przedewszystkiem kilkunastu mieszczan i żydków ostrowieckich. Badanie było krótkie — mimo całej życzliwości swej dla pana Tadeusza — świadkowie, zastraszeni ostrem napomnieniem von Straucha, jęli się plątać, mięszać, aż przyciśnięci do muru krzyżowemi pytaniami, wygadali wszystko, począwszy od wejścia oddziału polskiego aż do uwięzienia Himmla, Mólskiego i fiskusów i rozbrojenia huzarów. Po spisaniu tych zeznań, wszedł Rudzki i złożywszy swe papiery wie 132 rzytelne od gubernatora warszawskiego, hrabiego Saint-Juliena, jął kreślić obraz zbrodni, popełnionych przez pana Tadeusza. Chwilami przenikliwy, świdrujący wzrok Rudzkiego ze złością i nienawiścią zatrzymywał się na jasnem, pogodnem czole Zabielskiego, a wówczas głos tajnego komisarza austrjackiego przechodził w głuchy, przejmujący charkot.
Rudzki opisał w jaknajbarwniejszych wyrazach wszystkie szczegóły pamiętnego spotkania w Radomiu i zabierał się do nakreślenia zajść w Warszawie — gdy Zabielski przerwał mu spokojnie.
— Mości Rudzki, mniemam, że daremnie się wysilasz!
— He, he!... panie burmistrzu... trzebaż, żeby cię panowie sędziowie poznali!...
— Niewiele z tego im przyjdzie — mam jedno życie do wzięcia... chyba, że chcesz się pochwalić swojemi szpie-gowskiemi sztuczkami.
— Dokuczyło ci!... Niechże wiedzą wszyscy, jakiś ptaszek!
— Kto z nas dwóch zdrajcą, nie będę wiódł sporów; życzę acanowi wszelkich sukcesów, bacz jeno, aby cię stryk za prędko nie chwycił.
Rudzki zgrzytnął zębami.
— Kąsasz jeszcze!?... Poczekaj, podziękuję ci, niech tylko pani burmistrzowa zostanie wdową!
Zabielski uśmiechnął się pogardliwie. Rudzki zwrócił się do sędziów, lecz Wassenfeld ozwał się ostro:
— Możesz pan odejść, dosyć.
— Za pozwoleniem, mam jeszcze ważne poczynić zeznania.
— Są już zamieszczone w raporcie — zresztą oskarżony przyznał się — opowieść pańska jest nam niepotrzebna.
— Panie pułkowniku, są jeszcze szczegóły!...
Pan Wassenfeld obejrzał się po członkach sądu i dodał surowo:
— Zachowaj je dla siebie!... Nie mają one znaczenia, bo zbyt wiele w nich osobistej urazy i złości!
— Jestem tajnym komisarzem Rządu Cyrkularnego!... m
— Kim jesteś — wiemy aż nadto dobrze!... Ordynans! wyprowadzić świadka.
Skoro drzwi się za Rudzkim zamknęły, Wassenfeld zwrócił się do Zabielskiego.
— Go masz pan do powiedzenia na swoją obronę!?
— Że każdy z was, panowie sędziowie, postąpiłby tak samo!
— A! — podchwycił zręcznie pułkownik — Masz na myśli pogróżki w proklamacjach Poniatowskiego!... Tak, to istotnie ważne!... Nie wiem, czy panowie znacie tę proklamację!... Poniatowski groził śmiercią wszystkim opornym!...
Sędziowie jęli rozpatrywać podany papier. Von Strauch ozwał się przychylnie:
— Istotnie!... Poniatowski dosyć chytrze przemówił do swych współrodaków galicyjskich — niejeden mógł stracić równowagę i ulec!
— O to właśnie i chodzi! — przyznał z naciskiem von Wassenfeld. — Trudno zaprzeczyć — oskarżony nie wiedział kogo słuchać — ratował życie... gdyby postąpił inaczej, kto wie, czyby insurekcja nie załatwiła się z nim o wiele szybciej.
— Bezwątpienia! — rozległy się za stołem sędziowskim przychylne głosy — gdy naraz Zabielski postąpił ku przodowi i ozwał się śmiało:
— O ile wnoszę z rozmów waszych, jesteście panowie w błędzie!... Za podłość bym sobie poczytał, by groźba lub przymus miał mnie dopiero nakłonić do tego, co najświętszym moim jest obowiązkiem! Z dobrej woli szedłem — szedłem wówczas, gdy jeszcze proklamacja ta nie istniała! A jeżeli was razi, mości panowie, zawarta w niej pogróżka, toć pamiętajcie, że i ten, co wyszedł stąd, mieni się być Polakiem!
Wassenfeld targnął się niecierpliwie. Sędziowie za-szemrali. Strauch rzekł w głos:
— Tu niema rozpraw! Tu jest prowokacja.
Wassenfeld podniósł się i kazał wyprowadzić więźnia.
Narada była krótka. Zaledwie Zabielski zdołał ochłonąć z gorączki, zawezwano go ponownie przed sędziów. 134
Cisza grobowa powitała więźnia. Pan Tadeusz spojrzał pytająco na Wassenfelda i dreszcz go mimowolny przejął. Pułkownik był trupio blady — ręce, w których trzymał zwój papieru, drżały mu febrycznie — oczy, spuszczone na stół, błąkały się nerwowo. Po chwili dopiero odetchnął pełną piersią i jął odczytywać formułę wyroku.
Pan Tadeusz słuchał, ledwie co rozumiejąc z uroczystych, niemieckich zwrotów — gdy naraz chropowaty a znany mu głos Wassenfelda wymówił przejmującym szeptem:
— Skazany zostaje na śmierć przez rozstrzelanie!...
Zabielski podniósł znów wzrok na pułkownika, lecz dostrzegłszy dziwny grymas na jego spokojnej zwykle twarzy — uśmiechnął się do samego siebie. Lecz naraz w uszach pana Tadeusza jakieś echo zaczęło mu powtarzać ostatnie słowa Wassenfelda:
— Na śmierć przez rozstrzelanie!... Na śmierć... na śmierć!...
Zabielski powiódł oczyma dookoła sali i pytał samego siebie, dlaczego już światła gaszą, dlaczego oficerowie a za nimi niższe stopnie wychodzą, oddalają się. Panu Tadeuszowi przyszła myśl, aby wprost zapytać się — czy nareszcie wolno mu wracać na burmistrzówkę — gdy znów zawył mu nad uchem nieubłagany głos:
— Na śmierć... przez rozstrzelanie!...
Pan Tadeusz otrząsnął się i jął wzrokiem szukać Wassenfelda — gdy stojący przy nim podoficer, dowodzący strażą, trącił go zlekka.
— Za mną! — rzekł sucho.
Zabielski powlókł się ociężale za podoficerem.
W izbie wróciła mu przytomność, a wraz z nią okrutna świadomość prawdy. Pan Tadeusz osunął się na ławę. Przeszłość jęła snuć mu przed oczyma łudząco rzeczywiste obrazy. I widział matkę, krzątającą się po izbie czeladnej, i rodzica, żegnającego się po raz ostatni.
Widział go w długich butach, w krótkim granatowym żupaniku z wyłogami, z gwintówką zarzuconą przez ramię. A potem myślą przebiegał lata daremnych wyczeki-wań, codzień niecących się i codzień gasnących nadziei, 135 matczynych trudów niezliczone wysiłki — pierwsze pokrzyki rozpanoszonej niemczyzny, a potem znów głuchotę bezbrzeżną, stygnącą na spopielonych rumowiskach... i znów promień jasny twarzyczki Janki i znów złuda brzasku.
— Herr von Zabielski! Herr von Zabielski!
Pan Tadeusz podniósł głowę — przed nim stał Wassenfeld, i ściskał go za rękę.
— A to pan... pułkowniku!?...
— Przecież bo... nie dawać się!... Mężczyzną jesteś!
Zabielski kiwnął twierdząco głową.
— Bo... panie von Zabielski stało się! Zle pana podku-siło gadać tyle!... Na co taka brawura?... Dokładałem starań, nie mogłem!... Mnie samego przyparli do muru!... Musiałem i ja przyznać im rację!... Jedno prawo!... Donner-wetter!... A mnie jakby coś tknęło, żebyś uciekał!... Tego łotra licho tu przyniosło!...
Zabielski uśmiechnął się.
— Przecież to komisarz Rządu Cyrkularnego.
— Nie mów mi pan o nim!... Jeszcze trafi na mnie!... Ale bo ja właśnie przychodzę...
— Z czem?! — zagadnął pan Tadeusz, nie rozumiejąc, dlaczego pułkownik jąka się i blednie.
— Ja do was!... Bo pan wie... pan ma prawo żądać!...
— Czego!?...
— No, pan ma prawo — powtarzał, mięszając się pułkownik — widzieć się, czy dać polecenie...
Zabielski zrozumiał.
— Więc kiedy? — zapytał cicho.
— Jutro!
— Już jutro! — powtórzył głucho pan Tadeusz.
— Chcecie odwlec!? — podchwycił pośpiesznie Wassenfeld — przedstawię Bronowacky’emu.
Pan Tadeusz potrząsnął głową.
— Lepiej jutro! Na co przedłużać oczekiwanie?...
— Wola wasza!
Pułkownik zaciągnął gwałtownie rzemień temblaka i odwrócił głowę.
— Odchodzicie!... 136
— Muszę teraz!... Dałem słowo! Powrócę jeszcze... Idę na burmistrzówkę!
— Na Boga, nie czyń tego!...
— Dałem słowo!
— Więc nie powiadaj nic o wyroku — niech nie wie przed czasem... potem lżej będzie!... Darłaby się do mnie, a ja nie chcę jej widzieć, nie chcę patrzeć na jej rozpacz — tak lepiej!... Gdy już stąd odejdę — wówczas możecie — a teraz ani słowa jednego!... Zaklinam!
— Goś powiedzieć muszę...
— Że jeszcze wyrokują, że ledwie na wieczór skończą badanie, że sprawa ciężka... ot i wszystko!...
Wassenfeld przyrzekł dochować tajemnicy — ale zaledwie stanął na progu burmistrzówki, cały plan ukar-towanego kłamstwa go opuścił — a gdy w pierwszej izbie spostrzegł wybladłe, rozgorączkowane twarze Janki i Marysi — stracił resztę władania sobą.
Janka jednem spojrzeniem odgadła całą prawdę — rzuciła się ku Wassenfeldowi, uchwyciła go rozpalonemi rękoma za rękawy munduru i zawołała z rozpaczą:
— Ja muszę wiedzieć całą prawdę! Słyszysz, pułkowniku!... Mów... Skazany!?... Przeczysz!?... Przysięgnij!... Czytam w twoich oczach!... Zabiliście go, zamordowali!... Mało wam krwi! Mało ofiar!...
— Pani, na Boga przysięgam... żyje!
— Więc jakiż wyrok?...
— Niema wyroku!...
— Kłamiesz! Oszukujesz mnie!... Widzę to... Przeczucie mnie nie zawiodło!...
— Ale cóż znowu... dopiero jutro...
— Więc i pan, któremu tak ufałam!... Byłam trzy razy pod odwachem... mówił mi Rudzki!...
— Łotr! — wybuchnął Wassenfeld.
Janka padła do nóg pułkownikowi.
— Ratuj go pan, ocal!... Ty jeden nie opuszczaj!... On musi uciec!... Słyszysz?... Na przekupienie starczy!
Wassenfeld wzdrygnął się i podniósł Jankę.
— Żołnierzem jestem... Póki sił stało, broniłem... Gdybym przypuszczał... jak dalece ciężko zawinił mąż pani — 137 zaraz, pierwszego dnia doradzałbym ucieczkę! Obowiązek nakazuje mi przeszkodzić teraz każdemu zamachowi.
— Więc pójdę do Bronowacky’ego!... Padnę mu do nóg!...
— Generał nic tu nie pomoże!... Wyroku nie można zmienić!
Janka zachwiała się.
— Nikt, nikt!... Bez ratunku — bez pomocy, porwali go, zasądzili! Boże miłosierny!
— Pani, nie rozkrwawiaj rany — bacz, że i jemu jeszcze powinnaś dodać męstwa!
— On nie może zginąć!
— Wojna ma swoje nieubłagane prawa, nielitościwe zbrodnie!
— Idę do Bronowacky’ego!
— Pani, nie czyń tego, powtarzam, to daremny krok... próżny... nie wysłucha... uczynić tego nie może...
— Więc niema już odwołania się żadnego!?... Niema instancji... niema... siły, któraby przemoc waszą mogła powstrzymać?
— Jest arcyksiążę... temu wolno ułaskawić, lecz do niego daleko... nie wiadomo nawet!... Wojsko w pochodzie... Z Warszawy ruszył już!
— A gdzie polska główna kwatera!?
— Bezwątpienia w Trześni... lecz co pani chcesz uczynić!?... Zastanów się!... Niema wątpliwości, że polski obóz jest otoczony... Spodziewamy się decydującej bitwy!...
— Panie, przyrzecz mi, że do pojutrza rano, włos nie spadnie z głowy Tadeusza!...
— Ależ, to nie w mojej mocy!
— Zaklinam cię, błagam, do pojutrza!... Tej jedynej żebrzę przysługi — odwleczcie wyrok — a jeżeli, to — niech się dzieje wola boska!...
Wassenfeld wzdragał się, lecz w końcu uległ. Zaledwie atoli wyrzekł słowo o dotrzymaniu żądanej zwłoki, a chciał wyrozumieć zamiary Janki, ta wyrwała się z objęć tulącej ją Marysi i rzuciła się ku drzwiom, wiodącym na rynek.
Pułkownik podążył za Janką, aby ją zatrzymać, uspokoić, nakłonić do rozwagi, wyperswadować szaleństwo — lecz Janka znikła mu na zakręcie ulicy. 138
IV.
Zabielski noc całą spędził niespokojnie. Targany myślami, oka nie zmrużył — a za lada szmerem poza oknami zrywał się z ławy, mniemając, że Wassenfeld doń wraca z wiadomościami.
Pułkownik atoli nie nadchodził. Pan Tadeusz po kil-kakroć zapytywał dozorującego go wachmistrza, lecz ten mu odpowiedział obojętnem wzruszeniem ramion.
Przyszło na myśl Zabielskiemu, że może odłożono wykonanie wyroku — lecz zapytany o to sierżant potrząsnął głową i odparł ze współczuciem:
— Co ci przyjdzie z tej wiadomości? — Świt nadejdzie, będziesz miał dosyć czasu na wszystko.
Godziny upływały — straż przy Zabielskim luzowała się w równomiernych odstępach; oficer służbowy po kilka-kroć wpadał do izby, przyjmował raport od wachmistrza, że wszystko w porządku i oddalał się, nie patrząc nawet na skazańca. Nareszcie pochmurny świt jąl zaglądać do izby. Pana Tadeusza opanowała gorączka rozmówienia się z Wassenfeldem, przekazania mu ostatnich poleceń, ostatnich słów pożegnania... Nie mogąc dłużej zapanować nad zniecierpliwieniem, zwrócił się do wachmistrza z prośbą, aby zawiadomił pułkownika von Wassenfelda, że on, Zabielski, chce się z nim widzieć.
Wachmistrz, człowiek młody a służbista wielki, otworzył szeroko oczy.
— Co? Z pułkownikiem!?... Oszalałeś!... Ja mam zawiadamiać pułkownika!...
— Twoja rzecz, abyś uczynił zadość formom wojskowym... dość, byłem się mógł widzieć z pułkownikiem! 139
Wachmistrz odwrócił się pogardliwie od pana Tadeusza, nie siląc się nawet na odpowiedź.
Zabielski wpadł we wściekłość.
— Słyszałeś, czego żądam!...
— No — no! Nie rób hałasów po nocy!
— Natychmiast raportuj dowódcy warty!
— Niema po co — jak będziesz niegrzeczny, to cię i bez niego każę związać!
— Słuchaj, co ci mówię! Nie doprowadzaj mnie do ostateczności!...
Wachmistrz sparł się na głowni pałasza i, idąc ku Za-bielskiemu, cedził przez zęby:
— Co!?... Jeszcze batów chcesz na pożegnanie ze światem!?... No!?... Chcesz!?
— Ani mi się waż tknąć!...
Wachmistrz przymrużył ironicznie lewe oko.
— Tak powiadasz!?... Nie takich na kawały rozrywałem!... Rozumiesz, trutniu?...
Zanim Zahielski zdołał odpowiedzieć — sierżant schwycił go za ramię i potrząsnął nim. Pan Tadeusz bez namysłu wyciął wachmistrzowi policzek. Wachmistrz rzucił się na pana Tadeusza i jął tarmosić, nawołując o pomoc. Straż, czuwająca dookoła izby, zajmowanej przez pana Tadeusza, zaalarmowana podniesionym gwałtem, nadbiegła. Zabielski w oka mgnieniu został powalony na ziemię, poturbowany i związany.
Wachmistrz, uspokoiwszy się z pierwszego wzburzenia, postanowił zemścić się za obelgę. Gdy więc żołnierze odeszli na swoje posterunki, zbliżył się do leżącego więźnia — kopnął go nogą, a gdy Zabielski ocknął się z omdlenia — ozwał się doń:
— Teraz policzymy się!... Dałeś mi w gębę... weźmiesz teraz dwanaście razy!...
— Bom związany!...
— No, będziesz dochodził swojej racji w niebie!... A tymczasem dawaj gębę... napiszę ci na niej twoje polskie szlachectwo.
Zabielski zęby zacisnął. Wachmistrz spokojnie jął od-wijać rękaw około prawej ręki. Poczem szarpnął panem 140
Tadeuszem — przegiął mu głowę i zamierzył się. W tej samej prawie chwili wpadł służbowy oficer.
— Co się tu dzieje?
Wachmistrz odskoczył od swej ofiary.
— Panie poruczniku, rzucił się na mnie!
— Nie wierz mu pan... znęca się nad bezbronnym!... Uwolnijcie mnie od tej bestji!
Wachmistrz próbował się usprawiedliwiać, lecz porucznik wziął niespodzianie stronę Zabielskiego. Wachmistrzowi kazał na odwachu czekać rozkazów — przy panu Tadeuszu postawił innego dozorcę, pęta polecił zdjąć skazańcowi.
Zabielski, ośmielony tą łaskawością, przedłożył mu prośbę o widzenie się z pułkownikiem. Oficer strzepnął bezwładnie rękoma.
— Radbym panu pomóc — ale toć ledwie dnieje!... Nie mam prawa nachodzić pułkownika ani słać do niego!... Gotówby się urazić!
— Ależ ręczę... biorę na swoją odpowiedzialność...
— Ach, na pańską odpowiedzialność!... Zapominasz pan, że ona prawie nie istnieje... Wiem, że pułkownik jest panu przychylnym... ale teraz...
— Panie, wszak... w mojem położeniu wolno mi żądać...
— Owszem, lecz musisz bodaj dnia doczekać... Chociaż ręczyć ci mogę, że go zobaczysz wkrótce... Pułkownik, jako przewodniczący sądu, musi być obecnym!...
Pana Tadeusza dreszcz przeszedł. Oficer spostrzegł wrażenie i aby je załagodzić, obiecał Zabielskiemu, zaraz po rannym apelu, zawiadomić Wassenfelda o prośbie.
I znów zaczęły się dla pana Tadeusza nieznośnie długie godziny oczekiwania. Nareszcie rozległy się ranne pobudki na odwachu i znów godziny upływały, a dookoła Zabielskiego taż sama, jednostajna trwała cisza.
Oficer służbowy się zmienił — nowy na pytania więźnia nie odpowiadał — wachmistrz strażujący milczał zawzięcie. Około południa Zabielskiemu udało się wymóc na wachmistrzu, by zameldował służbowemu oficerowi, że ma coś ważnego do powiedzenia. Oficer przybył niebawem. Pan Tadeusz wystąpił ponownie z przedstawieniami. 141
— Powiem przy raporcie!... Teraz nie mam okazji.
— Lecz pamiętaj pan, że przecież wyrok!... Może go odłożono?!...
— Nie sądzę — kompanja stoi gotowa pod bronią.
— Więc może dopuścicie do mnie księdza!
Oficer skinął przyzwalająco głową. Po długiej chwili — miast księdza — w izbie zjawił się Wassenfeld. Zabielski powitał go jak zbawcę.
— Na Boga! Myślałem, żeś pan zapomniał o mnie, że chcesz usunąć się, uchylić od ostatniej może posługi!...
Wassenfeld potarł sfałdowane czoło i zapytał niecierpliwie:
— Jestem, więc czegóż żądasz.
— Pan Tadeusz uraził się.
— Niczego!... Miałeś mi wiadomości przynieść z domu... ale...
— Cóż, tam... wszystko dobrze!...
— Janka?...
Pułkownik zawahał się.
— Nic!... Uczyniłem, jak chciałeś... nie wie...
— Dzięki ci stokrotne!... Niech nie wie o niczem... dopiero potem... kiedy mnie będziecie grzebać mieli... chciałbym, by i z jej ręki padła grudka ziemi... To wszystko!... Powiesz jej, że ostatnią myśl ku niej skierowałem... i że jeżeli mocen będę, to nie przestanę nad nią czuwać... Ale, pułkowniku, dlaczego tak zwlekacie, dlaczego dotąd nie skończyliście ze mną?
— Bo, widzisz pan, nie wiadomo... dziś nie... dopiero jutro!...
Zabielski pobladł.
— Dopiero jutro!... Jeszcze dzień cały i noc oczekiwania!?... Czy odebraliście nakaz, aby mi przed śmiercią zadawać męczarnie!?
— Herr von Zabielski!...
— Wszak byłoby to łaską dla mnie!... Zdawało mi się, że skrócisz mi to oczekiwanie!...
— Ależ... tak się złożyło!... Bronowacky nawet nie chciał... lecz dałem słowo — ledwie członkowie sądu... To 142 jest..: właściwie, Herr von Zabielski, taki u nas porządek... nie można było...
— Czy pan mówisz prawdę?
Wassenfelda korciło, aby powiedzieć szczerze o słowie danem Jance i o jej zniknięciu — lecz w porę przyszło mu na myśl, że powiększy tylko udręczenie Zabielskiego.
— Pan wątpisz?! No, zdawało mi się, że mam u ciebie wiarę... porządek... instrukcja... Ani przyśpieszyć... ani opóźnić!...
— Więc jakże, żona nie napierała się mnie widzieć?
— Oczywiście — wytłómaczyłem się zakazem!...
— A gdyby — przecież można nie mówić, że to na pożegnanie... Gdybyś ją, pułkowniku, przywiódł...
Wassenfeld postrzegł nowe niebezpieczeństwo.
— Ani myśli!... Pamiętaj pan — jeżelibyś osłabł, jeżeli przy rozstaniu zabrakłoby ci mocy, panowania, na jakie-byś cierpienia ją wystawił...
— Masz słuszność, pułkowniku!... Tak lepiej będzie!... Tylko ta noc znów... to oczekiwanie!...
— Uczynię, co tylko będę mógł. Daruj mi, że dałem ci tak długo czekać na siebie — ale służba mnie zniewoliła... Czasem tak się złoży!... Nie mogłem ci nawet dać znać!...
Zabielski uspokoił się nieco. Wassenfeld pożegnał go wkrótce, przyrzekając odwiedzić po południu.
Reszta dnia zeszła panu Tadeuszowi dosyć szybko — pułkownik po kilka razy zaglądał doń, próbował rozerwać rozmową — pamiętał, aby na jadle i napoju nie zbywało więźniowi. Nad wieczorem dopiero rozdrażnienie skazańca się wzmogło. Wassenfeld mimo wszelkich wysiłków tracił grunt pod nogami — sam ledwie hamował wyczerpanie. Na szczęście, w izbie zjawił się kapelan pułkowy. Zabielski powitał go ponurem spojrzeniem. Kapelan, Słowak z pochodzenia, nie dał się zniechęcić i dał znak pułkownikowi, aby się oddalił.
Wassenfeld wyszedł z izby, zajrzał na burmistrzówkę, a nie mogąc się dopytać o Jankę ani u łzami zalanej Marysi, ani u piorunującego na bezprawie austrjackie imć pana Bonawentury — powrócił, aby, skoro tylko kapelan wyjdzie, pośpieszyć do pana Tadeusza. 143
Von Wassenfeld wyrzucał sobie samemu słabość, która sprawiła, że uległ niedorzecznemu żądaniu Janki, a nietylko pana Tadeusza naraził na daremną zwłokę, ale i jej szalony jakiś zamysł podniecił. Pułkownik uspokoić się nie mógł. Żal mu było Zabielskiego, żal szczerze dawnego kompana a dobrego towarzysza — żal zburzonego szczęścia całej rodziny, lecz równocześnie prosta jego natura żołnierska nie dopuszczała nawet myśli, żeby wyrok poi owego sądu mógł być niespełnionym.
Na tem krążeniu dokoła zabudowania, mieszczącego prowizoryczne więzienie Zabielskiego, zdybał go von Strauch.
— No, kolego — zaczął wesoło — masz taką minę, jakbyś knuł spisek!... Jeszcze ci ten skazaniec w głowie siedzi? Mówiłem ci wczoraj — nie zwlekać, nie odkładać egzekucji — dziś ci gorzej!?... Widzisz!... Do nowegoś zatargu przyszedł z generałem... i coś zyskał?
— Sam tego żałuję.
— I temu biedakowi niedźwiedzią wyświadczyłeś przysługę!... Żebyś był wyjednał u Bronowacky’ego przedstawienie o łaskę — nie mówię — warto byłoby czekać na odpowiedź!...
— A możeby dał się namówić?
— Kolego!... dziś się tem nie łudź!... Jest taki zawzięty na ciebie, że gdybyś mu raz jeszcze o tym desperacie wspomniał — to cię na odwach zasadzi!... Nie krzyw się — wojna!... Ma władzę!...
— Gdybyś kolega... masz względy!
— Ot przyszło wam do głowy!... Wstawiać się, prosić owszem — żeby było istotnie za kogo!... Nicpoń mnie samemu wydał się sympatycznym — ale gdzie tytuł?!... Zdradzał, naprowadzał, działał na naszą szkodę!... Co go usprawiedliwia!?...
— Wiara w godziwość sprawy!
— Te, te! Dalekie racje!... A kolega, gdyby łaska od ciebie zależała... uwolniłbyś?!...
— Nie! — odrzekł po namyśle Wassenfeld.
— Aha! Trudno ci samemu!... Ba — a bacz, żeby nam 144 ten ptaszek nie uciekł — narobiłbyś i sobie i drugim ładnego śledztwa.
— Chel che! Próżne obawy pana pułkownika: są tacy, co go upilnować potrafią! — rozległ się nagle szyderczy głos za plecami von Straucha.
Wassenfeld i Strauch odwrócili się i poznali w mówiącym tajnego komisarza Rządu Cyrkularnego.
— Czego się acan mieszasz nie do swoich spraw? — zgromił von Strauch.
— Proszę mi tu nie nadsłuchiwać, bo cię każę aresztować! — dodał Wassenfeld.
Rudzki mrugnął małemi, świdruj ącemi oczkami i odrzekł spokojnie:
— Chyba nie odrazu!... Najpierw przyjaciel pana pułkownika dobrodzieja musi być rozstrzelanym.
Yon Wassenfeld pobladł z gniewu.
— Zaczepki szukasz!... Będziesz ją miał!... Precz stąd, niegodziwcze!
— Komisarz cyrkularny do usług!...
— Ja cię nauczę zaczynać z oficerami! — gorączkował się von Strauch.
— Che, che! — odrzekł zimno Rudzki — wszystko odłożyć musimy na później!... Mam tu rozkazik generała Bro-nowacky’ego!... Czarno na białem! Ja mam miły obowiązek pilnowania ptaszka — więc panowie raczą darować... lecz właśnie ja tu jestem na stanowisku!...
Strauch z Wassenfeldem rzucili machinalnie wzrokiem na trzymany przez Rudzkiego papier, opatrzony pieczęcią generała — spojrzeli po sobie i usunęli się na bok.
— Nie wiem, co dałbym, żeby tę bestję nauczyć rozumu! — wybuchnął von Strauch.
— Bądź co bądź zawdzięczamy tę siurpryzę generałowi!... Szpiegów nam nasyła!
— Sprawy tej płazem nie puszczę!... A tobie, kolego, najusilniej doradzam, żebyś Zabielskiego zostawił jego losowi — boć tu oczywiście czają się, aby cię skompromitować!...
Wassenfeld zwrócił głowę ku domostwu, w którem
Rok 1809. T. II. 10 145 mieściło się więzienie pana Tadeusza, a spostrzegłszy wychodzącego kapelana, odrzekł pośpiesznie.
— Muszę wytrwać do końca!... Do widzenia się!
Pułkownik mimo napomnień Straucha i szyderczego uśmiechu Rudzkiego podążył bez namysłu do Zabielskiego.
Pan Tadeusz powitał go wdzięcznem spojrzeniem.
— Przyszedłeś znów, pułkowniku!... Czem ci odpłacę za dobroć!?... Niestety, już jestem w tem położeniu, że przyjmując, nie mogę myśleć o odwzajemnieniu!...
— Nie zaprzątaj sobie tem głowy!... Ale, powiedz mi... z tym Rudzkim musisz mieć na pieńku?!
— Z Rudzkim!... At — ja nie mam nic!... Zły człowiek — sprzedajny!... Wykryłem go — mści się!... Niech się mści — byle na mnie!... Niechże Bóg strzeże Jankę!
— Bądź pan spokojny, już on tu nikogo nie ugryzie!... Miałem z nim zajście!... Wypromował się na twego strażnika!... Nicpoń!...
Pan Tadeusz uśmiechnął się.
— Nicpoń!... Wy tego powiedzieć nie możecie!... Oddany wam całą duszą!... Nielada on się przyczynił do powodzenia waszych pierwszych ruchów, bodaj że jemu zawdzięczacie posiadanie wypisów o stanie miast, planów fortecznych, map...
— Mimo tych zasług połamałbym mu wszystkie kości!...
— Widzicie, trudno wam dogodzić!... Samiście go takim, jak jest, zrobili!... Kancelistą cichym, skromnym, pamiętam go doskonale!... Na niego niema co powstawać!...
Wassenfeld zamyślił się. Pan Tadeusz wystukiwał palcami jakąś pobudkę na stole.
— A co słychać o wojnie!?
— Nic dotąd!... Wczoraj spodziewaliśmy się rozprawy. Schauroth następuje całym korpusem. Mohr aż pod Poznań idzie... nic zresztą...
— Przecież dziś możecie mówić ze mną otwarcie... bodaj tajemnicę nawet wygadać.
Wassenfeld zdumiał się spokojności skazańca.
— Zapewne, gdybym wiedział, że to was zajmie... Nie byłem dziś w sztabie!... Sam nawet ciekawy jestem!... 146
Słyszałem w przelocie coś o zamierzonym szturmie na Sandomierz!... Kotłuje się... ot tak — szkoda kraju waszego... Na niedolę większą zjawił się ten zły duch — Napoleon... Dobrze tu było nam, zacisznie!... A teraz?... Wam nijako — a toż jedna dola i moja i każdego z nas — dziś człowiek chodzi zdrów i cały — a jutro może kulę przyniesie — a czego, Boże broń, kalectwo!
Pułkownik głowę pochylił i umilkł. Pan Tadeusz nie przerywał zamyślenia Wassenfeldowi. Przez długą chwilę siedzieli obadwaj naprzeciw siebie, zapatrzeni w jakąś dal niezmierzoną. Nareszcie von Wassenfeld otrząsł się z zadumy.
— Wybaczcie, przyszło mi niewiadomo skąd. O czem-żeście mówili?
Pan Tadeusz położył rękę na ramieniu pułkownika.
— Wamby czas na spoczynek!
— Et! Ani mi w głowie!
— Poprzednią noc spędziliście bezsennie!...
— Wielka rzecz!
— Należy wam się wytchnienie — zresztą, mną się nie kłopoczcie... odeszło mnie... spróbuję usnąć!...
— Wasza wola — lecz przy was zostanę!
— Nie zezwolę na to!
— Już mi tej przykrości nie róbcie!...
— Powiem wam coś — tylko mnie wysłuchajcie cierpliwie... Trzeba, byście stąd odeszli — narażacie się bez-wątpienia.L. Toć nie trzeba długo zastanawiać się, aby odgadnąć wasze położenie...
Wassenfeld się obruszył.
— Zaniechajcie, krzywdy mi nie czyńcie!
— Więc pułkowniku, zgódźcie się na układ... Zostawcie mnie, a na swoje miejsce przyślijcie mi Świerzyńskiego sierżanta — znacie go przecież!... Świerzyński jest mowny — w razie bezsenności potrafi zająć i siebie i mnie... A natomiast rano — przyjdziecie wy i jedną jeszcze oddacie mi przysługę...
— Rozkazujcie!
— Powiecie mi nowiny ze sztabu!... Zgoda?!... Prze 10* 147 cież ich nie zdradzę... a chciałbym wiedzieć... W mojem położeniu niewinna ciekawość...
— Dobrze! — Świerzyńskiego wam przyślę — tylko pamiętajcie... gdyby znów wzięła was ochota i jego odesłać — w takim razie... każę natychmiast się obudzić!... Ale jeszcze jedno — nie wiem, jak wam to powiedzieć... niechże was Opatrzność strzeże przed jaką szaloną myślą... Dałem słowo za was... lecz nie o mnie idzie — jesteście pod zdwojoną wartą... najmniejsza chęć, i powstanie alarm... a wtedy mogłaby was spotkać nielitościwa kara!
— Bądź spokojny, pułkowniku!... Oto moja ręka.
Wassenfeld bez zwłoki udał się na burmistrzówkę, a zdybawszy Świerzyńskiego w izbie czeladniej — skinął nań nieznacznie.
Sierżant zwlókł się ociężale z ławy i mruknął nieufnie:
— A no — jestem!... I cóż?...
— Pan Zabielski chce z wami mówić.
Świerzyńskiemu oczy błysły.
— Porucznik... rekrut!... Według rozkazu.
— Wysuńcie się nieznacznie na rynek... przeprowadzę was!... Tylko, żeby was tu nie podpatrzono!...
Sierżant machnął ręką.
— Komu tu do podpatrzenia?... Tyle, że głowy na karkach dźwigają.
— Czekam na was!
Wassenfeld wyszedł przed burmistrzówkę. Świerzyński stawił się niebawem.
— Jestem!... Idźmy! Byle nie prędko... bo bierz djabli... noga...
Wassenfeld spojrzał niepewnie na Świerzyńskiego.
— Kiedy bo — muszę ostrzec was — pan Zabielski... był sąd... rozumiecie?!...
Sierżant drgnął.
— Polowy sąd! — objaśnił pułkownik.
— I cóż? — zapytał głucho sierżant.
— Skończone — jutro!...
— Co, jutro? — bierz cię djabli!
— Rozstrzelanie!...
Sierżant głowę zwiesił. Pułkownik ozwał się po chwili: 148
— Ale — może wam sił nie stanie?... Chciał was mieć przy sobie — lecz gdyby was samych desperacja...
— Mnie desperacja?... Tfy!... Bierz djabli! — huknął dziwnym głosem sierżant. — Mało takich widziałem?... Bierz djabli!... Iść — to iść!!...
Wassenfeld rad z tej odpowiedzi, powiódł Świerzyńskiego, przeprowadził przez wartę i zatrzymawszy się przed drzwiami, prowadzącemi do izby, w której był Zabielski, napomniał raz jeszcze:
— Byle ostro!... Nie dopuszczajcie doń myśli, lepiej niech nie pamięta...
— To się wie! — mruknął sierżant i z impetem ruszył do drzwi.
Pan Tadeusz ucieszył się widokiem Świerzyńskiego.
— Cóż, stary!... Myślałem, że nie przyjdziesz!... Jakże tam!... W domu pewno ani przypuszczają!
— A no tak.
— No, a Janka?... Także!... Nie spodziewa się!... Tak właśnie chciałem!... Lepiej!... Uwinęli się ze mną!... Hę?!... Nic nie mówisz!...
— Bierz djabli!...
— Także mnie to adresujesz!?... Hej! A gdyby wina?!
Sierżant skinął potwierdzająco. Zabielski zameldował strażującemu wachmistrzowi, ten z kolei złożył raport służbowemu porucznikowi. Pozwolenie przyszło niebawem, a wraz z niem dzbanek tęgiego węgrzyna. Zabielski aż się rozśmiał do niego.
— W wasze ręce, sierżancie!... Niech tam!...
— A niech!
— Dajcie wasz kubek!... Nasz Michałko się spisał!... Jakby wiedział, na jaką to uroczystość!... Pijcie!
— Pij?!
— Jeszcze!... Uf!... Grzeje!... Może ulży do reszty! Cóż wy nie mówicie nic!?...
— Hm!... Bo niby co?... Bierz djabli!...
— Świerzyńsiu, nie odsylajże mnie do piekła!
— Przymówisko takie, panie poruczniku!
— No, pijcie jeszcze!... Zeszło mi, co!?... Nie myślałeś chyba, żeby ci tak prędko... 149
Sierżant łypnął oczyma i machnął ręką.
— Smyk... rekrut!... Nowomodne czasy!...
Pan Tadeusz po raz czwarty wypełnił kubki i zachęcał znów do picia. Sierżant ciągnął wino, obcierał wąsi-ska, sapał i milczał zawzięcie. Zabielski próbował jeszcze wyciągnąć Świerzyńskiego na rozmowę, lecz zrażony mo-nosylabowemi odpowiedziami — umilkł także.
W izbie zaległa cisza, przerywana od czasu do czasu głośnem cmoktaniem i smakowaniem wina. Zabielskiego znów ciężkie myśli opanowywać zaczęły a ciężar jakiś tłoczyć piersi. Pan Tadeusz żałował prawie, że wezwał do siebie Świerzyńskiego. Obecność sierżanta przygnębiała go, przywodziła na pamięć wszystkie refleksje.
Tak zeszło kilka godzin. Pan Tadeusz już zbierał się, aby sierżanta namówić do powrotu na burmistrzówkę — gdy naraz Świerzyński porwał się z ławy i zaczął nadsłuchiwać.
Zabielski spojrzał na sierżanta, jak na szalonego, daremnie chcąc wyrozumieć, co w panującej dookoła ciszy wykrył sierżant.
Świerzyński nie zwracał uwagi na pełne zniecierpliwienia ruchy pana Tadeusza i ze skupieniem chwytał jakieś nieodgadnione dźwięki.
Wtem coś, jakby pył, posypało się w kominie. Pan Tadeusz targnął się niecierpliwie na ławie. Pył posypał się po raz wtóry — tym razem dłużej, hałaśliwiej. Zabielski nie mógł zapanować dłużej.
— Cóż wy tam — wiatru w kominie słuchacie!?....
Świerzyński brwi ściągnął.
— Bitwa, panie poruczniku!
— Co wam, gdzie?...
— Pod Sandomierzem — albo i lepiej!
— Wino mocne!... — zauważył kwaśno Zabielski.
— Bitwa, bierz djabli!... Zaczęli!... Druga baterja... trzecia!... czwarta!... Zagrali!... Rotowy ogień wtóruje!...
— Sierżancie, co wam!?...
Świerzyński schwycił Zabielskiego za rękę.
— Bitwa — powiadam!... Słyszysz?! Rekruckie ucho, choć porucznikowski instrument... Do ziemi ucho!...
Pan Tadeusz poszedł mimowoli za rozkazem sierżanta i pochylił się ku polepie. Świerzyński spoglądał triumfująco na Zabielskiego.
— Zagadała do ciebie — rodzona!... Hę?!... może nie?!...
Zabielski istotnie usłyszał teraz łomot i huk głuchy, idący z głębi ziemi.
— Poczekaj, mości poruczniku, rekrucie — jeszcze chwilę, a łono jej się rozkołysze — zagada wyraźniej!... Słyszysz, szyby zadygotały!...
— Możeż to być?... Możeż to być... sierżancie!?... — zagadnął niepewnie pan Tadeusz.
— Zaczęli dopiero!
— Ale kto z kim!?
— Austrjacy chcą do Sandomierza się dobrać!... Siła ich pewnie!... Ale nic — bierz djabli... z naszymi niełatwa sprawa... Sokolnicki — bierz djabli!... Nie ugryzą!... Sokolnicki zdobył... Sokolnicki obroni!... Musi, mocno następują!... Ucichło?!... Baterja waruje... Plunęli teraz!... Kapusta w szeregach.:. Austrjacy zawzięci — idą — a nasi prażą!... NiedoczekanieL. Sokolnicki się nie da!... Trzy kompanje zbierze, bagnety nasadził i cichaczem sunie na wycieczkę — skotłuje aprosze, kilka dział zagwoździ i... znów za okopy się cofnie, a patrzy, a zębami zgrzyta!... Hm!... A gdyby tam był nasz... pułkownik! Gdyby on tam był!... Pfii!... Bierz djabli!... Za karabin sam — przed front i „za mną, dzieci“!... Rozumiesz, smyku... rekrucie!... Gorzej teraz — dawniej, w legji inaczej bywało!... Legja — bierz djabli — to niby rodzina — sztandar ci nad nią furkotał a okrywał niby jednym dachem!... A jaki ci był to sztandar!... Sobieskiego!... Papież jegomość dał go imć panu Dąbrowskiemu!... Sobieski go na Turku zdobył i ku chwale niebieskiej w Rzymie zawiesił... Dwieście lat bez mała upłynęło — myśmy poń przyszli!... Furkotał zatraceniec tak że człowiekowi serce rosło!... Szedłeś!... Buty dziurawe, żołdu ani poświeć, szewron ci obiecali, ale naszyć go niema za co — w brzuchu po dwa dni jeden pomidor ci się kołacze i żywność symuluje — a tu ci zagrają, a tu huczy pieśń, jakby rodzona twoja z za gór cię wabiła!... Cóż!... Pięść zacisnąłeś — nabój w zębach ściskasz, 151 żeby ci nie dzwoniły z alteracji, i idziesz w ogień!... Póki prać każą, pierzesz!... Wenecjany, to Wenecjany — niesforne Lombardy, to bierz djabli, Lombardy!... Kłujesz Neapolitańczyków, Rzymian, Austrjaków, co ci nad Salą wytrząsają, Tyrolczyków, co za arcyksiążęcą mością ujmować się chcą — i tak pierzesz... A czasem od generalno-ści rozkaz!... Rozumiesz?... Rozkaz dzienny!... Kapitana twego pochwalili!... A ciebie pod sercem ściska!... A czasem na leże wypędzą i o pokoju słuchy chodzą!... Skóra ci cierpnie, oczy krwią nabiegają, zgrzytasz, zgryzłbyś!... Pokój!... Więc nic z wróżb — nic z zamysłów — pokój zawarli — bole twoje zważyli i sprzedali!... Broń na kołek i powiadają ci — nic mi po tobie!... Zatraceńcy!... Imć pan Dąbrowski do Dyrektorjatu, imć pan Wybicki do Napoleona, a Kniaziewicz leży w namiocie a jęczy!... Rozumiesz, poruczniku rekrucie!?... Naszemi garściami traktatu się dowojowali i powiadają: teraz nic nam do was!... Nędza!... Noce żrą człowieka, sny mordują — najmocniejszym konceptu nie staje... Płyną miesiące!... Aż ci znów zagrali!... Pobudka!... Broń zgrzyta pod szmatami!... Odezwa!... Potem rozkaz i znów idziesz!... i tak lata... bierz djabli!...
— Prawda, wasza prawda... sierżancie... lecz toć teraz — lepiej!... Na swojej ziemi wojna, nie na obcej.
— Lepiej!? — odparł przeciągle sierżant. — Głupstwo!... Gorzej!
— Gdzież bo?...
— Gorzej, powiadam... mości poruczniku... rekrucie!... Tam człek myślał, że gdy wracać będzie na zagon ojczysty, to mu nawet wierzby przydrożne chwiać będą ga-łęźmi, że naród jedną mieć będzie pierś — jedno zawołanie na ustach! — A tuż nie widzisz, jako ci coraz to inaczej grają?... A nasz generał!?... Czy wy, mości poruczniku rekrucie... wiecie, co znaczy mieć swego generała?!... Swego rodzonego, psia krew, z którym razem śmierci zaglądałeś w oczy, z którym jednym przymierałeś głodem?!... Myślisz, że jego krzywda nie jest twoją!... Bierz djabli — on zacnością się ujął i pierwszeństwa ci ustąpił — ale, do stu piorunów, człowieka za gardło ściska, kole, szarpie!... 152
Ryczałbyś!... Dąbrowskiego prawo!... Dąbrowskiego jeden przewód! Jego imię jest naszem zawołaniem!
— Poniatowski! — szepnął nieśmiało pan Tadeusz.
Sierżant odsapnął.
— Poniatowski!? Może sobie być!... Widziałem go w ogniu!... Stawa mocno!... Bierz djabli — Sokolnicki może lepszy — a nasz pułkownik! A... Wielhorski! A Liberadzki!... Kniaziewicz, Żymirski!... Dziesiątki ci wymienię! Ale to nie to!... Uważasz, powiedzno sobie — Dąbrowski!... Co — grzeje cię?... Musi!... Taki tylko może!... Inny, choć ma rozmach, nie starczy duchem!... Gdyby on..: bierz djabli! — zobaczyłbyś!... Szliby inaczej — szliby wszyscy!
Sierżant umilkł nagle i zapatrzył się w pełzające mroki poranku. Zabielskiemu powieki zadrgały.
— Ostatni raz was słucham!... Jutro o tej porze...
— Cóż... bierz djabli!... Kula!... Przewierci!
— Ciężko!...
— A pewnie — bo do raportu trzeba stanąć — a jakby co, rekrucie smyku, to aby butów nie uszyj! W mojej instrukcji chodziłeś! — Dokuczyłem, ale złem nie odpłacaj!
— Co wam — skądże?!
— No bo... bierz djabli — pułkownik... gotów zapytać co eskorta! Tedy wyłożysz!... Dokumentnie! Powiedz mu — że się liżę, a jak tylko... to do pułku i w ogień!
— Et! — Pożyjecie!... A zresztą w boju nie żal — ale tak na placu stawać za cel!
— Głupstwo!... Splunąłbym im i koniec! Nie za niesubordynację, nie za uchybienie!... Za dobrą sprawę — tedy... i tego... łajdaki!...
Zabielski chciał odpowiedzieć, lecz w izbie zjawił się Wassenfeld — uścisnął w milczeniu rękę pana Tadeusza i zasiadł ociężale na ławie.
— Dzień! — ozwał się pan Tadeusz.
— Bodajby go zamroczyło! — mruknął sierżant.
— Mówicie co?
— Nic — tylko tak!... Może wina?
— Dojdę na trzeźwo! 153
Wassenfeld milczał, poglądając niespokojnie ku drzwiom.
Za oknem rozległ się przeciągły łomot bębnów.
— Czy już?!
— Apel! — objaśnił von Wassenfeld.
— Jednym na życie — drugim...
Zabielski nie dokończył. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Oficer służbowy stanął w izbie.
— Czas! — ozwał się krótko.
Pan Tadeusz uścisnął sierżanta.
— Żegnaj mi, stary!... Krótkie było nasze przyjaciel-stwo... ale...
— Bierz djabli... bierz! — mruczał Świerzyński a powiekami mrugał. — Byle... Niech psiawiary nie cieszą się słabości!...
— Proszę za mną!... Naprzód! — upomniał oficer.
— Równaj się!... Marsz! — huknął z impetem sierżant.
Pan Tadeusz poszedł za oficerem. Wassenfeld powlókł się za Zabielskim. Przed domem oczekiwała na pana Tadeusza warta, która go otoczyła i powiodła ku placowi za miasteczkiem.
W drodze pan Tadeusz obejrzał się znacząco ku Was-senfeldowi. Pułkownik podszedł do Zabielskiego.
— Trzeba wam czego!?...
— Przyrzekliście!
— A! Słuchajcie więc!... Pod Jarosławiem była potyczka!... Wasz Rożniecki z ósmym pułkiem piechoty... i kilku szwadronami strzelców konnych atakował nasz garnizon!... Dziewięciuset żołnierzy wzięto nam w niewolę!!... Generał Schauroth starł się z Sokolnickim!
— I co?!...
— Schauroth się cofnął!... Linja od Noteci do Częstochowy obsadzona przez Dąbrowskiego. Arcyksiążę ustąpił z Warszawy. Napoleon w Wiedniu gotuje się do decydującej bitwy!... Pod Sandomierzem bitwa!... Sokolnicki broni się zawzię;°L. Wasz książę uszedł osaczenia!...
Zabielski pokraśniał.
— Czy aby mnie nie łudzicie?
— Parol oficerski!... W sztabie zamęt!...
— Tedy — pewność was opuściła!
— Herr von Zabielski — przed wami nie mam czego ukrywać!... Nie wiadomo, co z tego wyniknie!... Lada dzień spodziewamy się wymarszu pod Kraków, może na Śląsk, a może pod Wiedeń!... Mohr z arcyksięciem prawie w otwartej nieprzyjaźni!... Naczelnik sztabu korpusu, von Brusch, ma być do odpowiedzialności pociągniętym!... Lwów opanowany przez insurekcję!...
— Sam Bóg z nami!
Wassenfeld spojrzał zdumiony na promieniejącą twarz pana Tadeusza.
— Że was to jeszcze obchodzi!?
— Pułkowniku!... Nietylko teraz, ale i potem!... Jeżeli danem mi będzie, dozwolenem z tamtego świata ku ziemi poglądać — to i wówczas każdy jej ból moim będzie, a każda jej radość — moją radością!...
Ostra komenda przerwała Zabielskiemu wątek myśli. Wassenfeld ujął go za rękę.
— Niech ci Wszechmocny użyczy siły!
— Na Jankę pamiętaj — powiedz jej... że ostatnie tchnienie moje, ostatnie uderzenia serca było dla niej!... Światłem mi była!... Jej zawdzięczam, że pierś ma nie skrzepła samolubstwem!... Żegnajcie!...
Pan Tadeusz odwrócił się od pułkownika. Kapelan wojskowy dał mu do pocałowania krzyż — poczem oficer dowodzący podprowadził go do wbitego na środku placu słupa i skinął na żołnierzy. W oka mgnieniu związano Zabielskiemu ręce i nogi i przytroczono do słupa.
Zabielski ze spokojem poddawał się więzom i spoglądał na czynione przygotowania.
Widział, jak oficer komenderujący, odmierzywszy trzydzieści kroków od słupa, zakreślił końcem pałasza szeroką brózdę, jak na tej bróździe ustawiał i równał pól kompanji strzelców, jak potem zdawał raport stojącemu obok Wasenfelda starszemu od siebie oficerowi i jak pół-kompanja na trzy tempa opuściła broń do nogi. Zabielski widział i sznur doboszów, ustawiających się z boków, i tłum zwarty żołnierzy, cisnących się zdała, i schodzących się powoli oficerów. 155
Pana Tadeusza gorączka opanowywać zaczynała — rzucał dookoła siebie szybkie spojrzenia, wodził oczyma po rysujących się w bezładnych linjach domach miasteczka, niby chcąc głębiej wryć sobie w pamięć każdy szczegół.
Przygotowania atoli nie postępowały tak szybko, jak tego chciał pan Tadeusz. Półkompanję po małej chwili cofnięto znów w tył, potem znów za rozkazem sztabowego adjutanta posunięto naprzód, a nakoniec, po długiej naradzie, ponownie ku tyłowi wzięto.
Nareszcie ozwały się bębny — wybiły z furją grobową pobudkę i umilkły.
Pana Tadeusza mrowie przeszło od stóp do głowy. Rzucił wzrokiem ku błyszczącemu przed nim grzebieniowi karabinów, lecz ten trwał nieruchomie, skrząc się w słońcu. Oficer komenderujący stanął na prawem skrzydle półkompanji z dobytym pałaszem. Zabielski oczy zmrużył. Zdawało mu się, iż lada chwila posłyszy szczęk podnoszonych karabinów — tymczasem znów nastała długa, męcząca pauza, która skazańcowi każdą sekundę na lata rozciągała.
Bębny ozwały się po raz wtóry, a równocześnie z nimi iść zaczął ku Zabielskiemu zwarty tłum oficerów.
Pan Tadeusz ostatkiem sił opierał się osłabieniu. Skrępowane ręce i nogi drętwiały mu, tężały. Słońce palić zaczynało.
Tłum mundurów otoczył słup. Wassenfeld rozwinął podany mu przez adjutanta papier i zaczął odczytywać wyrok. Głos pułkownikowi drżał. Zabielski usiłował zrozumieć bodaj jedno słowo — nie mógł — chropowate dźwięki głosu Wassenfelda zlewały się dlań w jakiś potwornie długi akord.
Wassenfeld skończył, a Zabielskiemu jeszcze huczały te dziwne a obce mu prawie wyrazy.
Naraz tuż przed Zabielskim w tłumie oficerów mignęła się skulona postać Rudzkiego. Pan Tadeusz wzrok wytężył. Był to istotnie Rudzki — podchwycił on snać spojrzenie skazanego, bo wysunął się ku przodowi i ozwał się doń ironicznie:
— Żegnam pana burmistrza dobrodzieja! Sługa uniżo 156 nyL. Ciepło nam!... Che... che!... Nie trzeba było Rudzkiemu w drogę wchodzić ani wolontarza udawać!...
Zabielski drgnął — zęby zacisnął i odparł z wysiłkiem:
— Bacz, żebyś nie wisiał!...
Rudzki coś odpowiedział, lecz bębny zagłuszyły jego słowa. Oficerowie odeszli. Komenderujący półkompanją odebrał z rąk Wassenfelda rozkaz.
Zabielski spojrzał w dal i pośród gromady ciekawych żołnierzy dostrzegł furażerkę sierżanta. Furażerka chwiała się a dygotała tak osobliwie, że aż to pana Tadeusza zastanowiło. Oczy zmrużył i szyję wyciągnął, aby lepiej sięgnąć wzrokiem — gdy wtem ciemń przerwała mu ostatnie spojrzenie. Zarzucono mu płachtę na głowę.
Pan Tadeusz zakrzyknął, że chce z otwartem czołem umierać — bębny zgłuszyły słowa protestu.
Oficer dowodzący stanął przed półkompanją i skinął. Żołnierze nabili broń, zasadziwszy stemple, i czekali.
Oficer przeszedł szereg — wrócił na lewe skrzydło pierwszego plutonu i wyciągnął pałasz.
Karabiny podniosły się na wysokość ramion — lufy zwróciły się do piersi skazańca.
— Cel! — zakomenderował oficer, a rzuciwszy okiem po lufach — odetchnął, jakby pragnąc impetu nabrać dla wydania ostatniego rozkazu — gdy nagle w gromadzie stojących na uboczu oficerów rozległ się okrzyk zgrozy i tak silny, że przedostał się nawet przez warczenie bębnów.
Oficer, dowodzący oddziałem, odwrócił się mimowoli, lecz zanim zdołał rozeznać, co się dzieje, na półkompanję spadł, jak piorun, Wassenfeld.
— Do nogi broń! — huknął zajadle.
Karabiny osunęły się ku ziemi. Wassenfeld zachwiał się na nogach. Oficer pośpieszył mu z pomocą.
— Panie pułkowniku!... Rozkaz!... Wyrok!... Na Boga! — uspokajał oficer.
— Ułaskawiony! — wybełkotał z trudem Wassenfeld.
Oficer mimo całego uszanowania dla szarży pułkowni kowskiej — wiary nie dawał, myśląc, czy to nie wybieg, czy to nie zbytek jakichś nowych względów dla skazańca 157 lub rozpaczliwy protest. Von Strauch, a w końcu i adjutant sztabowy pośpieszyli z pomocą Wassenfeldowi. Ułaskawienie przyszło istotnie i to z głównej kwatery arcyksięcia przez służbowego oficera ordynansu.
Bębny umilkły. Półkompanja wracała już do koszar, a dokoła Wassenfelda kupili się oficerowie, dociekając, skąd wzięła się ta niespodziewana względność arcyksięcia. Adjutant sztabowy zaprzysięgał się, że generał Bronowacky dotąd nie wysłał był raportu do głównej kwatery — więc wiadomość o sprawie Zabielskiego musiała dojść uboczną drogą. Strauch bez ogródek uścisnął dłoń Wassenfelda i rzekł wesoło:
— Wybornie, kolego! Zawsze mówiłem, że ty masz szczególniejsze względy u arcyksiążęcej mości!
Wassenfeld się zaklął, a tem samem silniejsze jeszcze obudził zaciekawienie. Domysły oficerów przerwało zawołanie, że Bronowacky nadchodzi. Rozprawiający rozstąpili się z uszanowaniem.
Generał z ustami zaciśniętemi szedł, mając za sobą ordynansa arcyksięcia — szedł do słupa...
Na rozkaz Bronowacky’ego zdjęto płachtę z głowy pana Tadeusza i rozcięto mu postronki. Generał uroczystym głosem obwieścił skazanemu zamianę wyroku śmierci na dozgonną służbę prostego żołnierza w wojsku austrja-ckiem — poczem zwróciwszy się do Wassenfelda, dodał ze źle ukrywaną niechęcią:
— Weźmiesz go pan do swego pułku!... Zdaje się, że urzeczywistnię w ten sposób twoje najśmielsze pragnienia i uprzedzę prośbę!...
— Dziękuję... ale, panie generale, zapewniam, że nie ja wpłynąłem...
— Wiem o tem! — przerwał niechętnie Bronowacky. Właśnie ordynans mnie objaśnił! Ułaskawienie nastąpiło na skutek wystąpienia Poniatowskiego i uwolnienia przez niego dwóch wyższych oficerów.
Bronowacky odszedł. Wassenfeld rzucił się ku panu Tadeuszowi.
— Ocalony!... Słyszysz? Jesteś ocalony!...
Zabielski uśmiechał się i chwiał głową bezwładnie.
— Byle prędzej... byle prędzej, pułkowniku... już dwa razy po sto lat przeżyłem!...
Pułkownik teraz dopiero spojrzał uważniej na zmieniona, trupio blada twarz pana Tadeusza i zatrząsł się ze zgrozy — głowa Zabielskiego była biała jak mleko.
Na drugi dzień zaledwie po przerwanej egzekucji pan Tadeusz przyszedł do siebie. Pułkownik roztoczył nad nim szczególniejsza opiekę — względy pułkownika odbiły się na obejściu wszystkich stopni, którym danem było przewodzić nad panem Tadeuszem.
Zabielski bez szemrania zniósł pierwsze napomnienia gefrajtera; dopiero kiedy mu biały mundur wdziano, a kamaszami nogi opięto i stawiono przed Wassenfeldem, krew zagrała w panu Tadeuszu. Strzymać się nie mógł i ozwał się sucho.
— Wolejby mi było zginąć, niż w tym mundurze chodzić, a może jeszcze z bronią następować na bratnie szeregi!...
Pułkownik zmilczał, a kazawszy odejść feldfeblowi, z morałami a przedłożeniami nasiadł na Zabielskiego, obiecując go do kancelarji wziąć i niewyraźnie wspominając, że byle z pierwszego dozoru wyszedł — to potem już i skrócić sobie służbę zdoła sam bez niczyjej pomocy.
Pan Tadeusz nabrał otuchy i jął z kolei napraszać się 0 widzenie z Janką. Pułkownik, przyciśnięty do muru — wyznał mu całą prawdę, że niewątpliwie w ułaskawieniu należy upatrywać skutku rozpaczliwego kroku.
Zabielskiego ponure napadły myśli. Janka wyrwała się sama — jeżeli dotarła nawet do Trześni — to czy zdoła wrócić?... A jeżeli nie dostała się... jeżeli ułaskawienie było nie z jej wstawiennictwa?...
Pan Tadeusz cichaczem pod dozorem gefrajtra przemknął się do burmistrzówki. Rozgadał się z Marysią, z sierżantem, wysłuchał gorzkiej perory imć pana Bonawentury — wreszcie starego Piętkę skłonił, by natychmiast ruszył do Trześni na poszukiwania Janki.
Tak uspokojony nieco, wrócił na wieczór do koszar 1 rzucił się na tapczan, aby we śnie znaleźć zapomnienie przebytych mąk i trawiących go niepokojów. Lecz za 159 ledwie powieki ołowiem nachodzić mu zaczęły — a znużenie zwyciężać tok rozpalonych myśli — Ostrów zatrząsł się od gwałtownych pobudek — żołnierze zrywali się na równe nogi i pośpiesznie gotowali się do wystąpienia.
Zanim pan Tadeusz zdołał wyrozumieć, co się dzieje — spędzono go z tapczana, wciśnięto w mundur, obładowano tornistrem, sakwami i potrzebami, wetknięto karabin i wypędzono na rynek.
— Pułk sformował się w długą, wężowatą kolumnę. Bębny zagrały. Zabielski rozglądał się z bezsilną rozpaczą, czując, że w tem mrowiu ludzkiem tonie, ginie. Próbował u gefrajtra żądać chwili czasu na pożegnanie — lecz ofuknięty, musiał stać w szeregu.
Postój był krótki. Wassenfeld po kilkakroć zatoczył koniem dokoła pułku. Generał ozwał się do żołnierzy. A potem rozległ się okrzyk gorący, pijany szczęściem:
— Do Wiednia! — Do Wiednia!
Pan Tadeusz zagadnął stojącego obok żołnierza.
— Go?!... Dokąd!
Żołnierz białkami łypnął i roześmiał się.
— Nie słyszysz?! Do domu wracamy! do Wiednia!...
Zabielskiemu mróz przeszedł.
Na froncie pułku zagrały sygnały. Bębny z fajframi uderzyły marsza. Głos komendy rozległ się po szeregach. Kolumna ruszyła. 160
V.
Huk armat i szczęk oręża na chwilę nie ustawa! nad brzegami Wisły, Warty, Sanu, Bruczy, Narwi, Bugu, Wieprza i Wkry. Od raszyńskiego zawołania, od pierwszych starć z najezdniczą armją austrjacką pod Grzybowem i Nadarzynem młodziutkie Księstewko Warszawskie z dnia na dzień, z godziny na godzinę potężniało, we własnej niedoli czerpało moc niepożytą, z mogił świeżo usypanych brało hart i coraz śmielej podnosiło głowę — zadając kłam ponurym wróżbom puszczyków narodowych.
Ustąpienie z Warszawy, uwięzienie w niej, unieruchomienie dziewięciotysięcznego korpusu austrjackiego i wkroczenie do obydwóch Galicyj — a tem samem rozciągnięcie linji bojowej, niedopuszczenie do rzucenia losów wojny na kartę jednej rozprawy — sprawdziło wszystkie rachuby Dąbrowskiego.
Tam, gdzie armja arcyksięcia topniała, ginęła, upadała na siłach — tam szeregi wojsk Księstwa rosły, zapra-. wiały się, potężniały. Każdy krok, wgłąb Galicji uczyniony, mnożył pułki, zdwajał bataljony. Prawda, niedoświadczony był to żołnierz, słaby, lecz za to na czele swo-jem miał nie samych faworytów, nietylko oficerów, co ob-szlegi swe a buljony wzięli z socjety, z koligacji, z „Blachy“. W szeregach Księstwa Warszawskiego obok Dąbrowskiego był Zajączek, a za nimi stali zwartą ławą ci, którym hafty na mundurach wypisały kule, szarpiące na kawały legjony włoskie, co chrzest wzięli pod Dubienką, którzy karności uczyli się jeszcze u Fryderyka Wielkiego, a ze stanisławowskich ostatków wynieśli nietylko blizny, lecz i całą rozpacz nadziei.
Rok 1809. t. ii. u 161
Ponad wszystkimi był książę Józef — może więcej rycerz niż wódz, prędzej bohater hardy, gotów życie ponieść za lud, niż ludu tego przodownik — raczej wojownik, urągający śmierci, niż strategik i statysta. Z karabinem w ręku stanąć na czele bataljonu i w odmęt bitewny go poprowadzić, koniem na baterje szarżować, pod gradem ołowiu rozmawiać, jak na reunionie u księżnej generałowej, a potem, na postoju, przez szpary poglądać na hulaszcze wybryki swej świty i nie odczuwać rozluźniania się węzłów subordynacji — te były najwybitniejsze rysy księcia ministra wojny. Obok nich, głębiej ukryte, były jeszcze inne, wyrosłe ze stryjowskiej korony: z dumy, z ambicyj lecz graniczyły one tak blisko z sercem, z poświęceniem, że w każdej cięższej potrzebie — nikły, ginęły, ustępowały.
Około Poniatowskiego dwie walczyły partje — dwa nieznoszące się obozy. Więc dawna świta z pod „Blachy“, która zamieniła papuzie fraki na mundury sztabowe z tymi, co przyszli z pod Hohenlinden, Roveredo, Castelamare, Novi i Abukirn. Poniatowski lubił pierwszych, cenił drugich — tych i tamtych rad był mieć przy sobie — lecz ci drudzy zwyciężali — stronili od putyfona, gardzili pijatyką, nie silili się na koncepty ani ucieszne opowiadania miłosnych przygód — lecz za to w niespełna dwa miesiące czterdzieści z górą bitew i potyczek wytrwali, dowiedli Napoleonowi, że i tego skrawka ziemi bronić umieją, ba, nawet granice jego rozszerzać.
Od Torunia i Gniezna po Kraków, od Modlina po Lwów i Zaleszczyki łopotały sztandary Księstwa — armja austrjacka cofała się, uchodziła, zczezala, łudziła się, że Bonaparte lada dzień z Wiednia wypędzonym będzie, że lada dzień arcyksiążę Karol pomści śmiałość tylżyckiego państewka, co łaskami wzgardziło, zaręczeń słuchać nie chciało i nietylko wiary dochowało Napoleonowi, lecz nie ulękło się ani żelaza, ani ofiar najcięższych.
Tymczasem żądane posiłki nietylko nie nadeszły, lecz miast nich, krom gorzkich napomnień, nadchodziły żądania nadesłania pomocniczj^ch brygad do głównej armji.
Wszystkie świetne spodziewania, oparte na zapadłem 162 powstaniu w Tyrolu — na knowaniach pruskich, które spowodowały Tugend-Bund — zawiodły. Król pruski miał szczerą ochotę zdradzić — byle był widział zachwianie się Bonapartego — ale zachwianie to nie nadchodziło, a odebrana nauka pod Jeną i Auerstaedtem stała mu żywo w pamięci.
A przecież Essling okrutną sprawił niespodziankę Napoleonowi — a przecież arcyksiążę Karol dowiódł, że jeżeli Bonapartego zmóc nie zdoła, to jednak czoło mu stawić umie.
Essling! Ponura, groźna bitwa, pełna nieprzewidzianych wypadków, ośmielająca się ważyć na szali zwycięstwo napoleońskie, a w końcu nie mająca w sobie zadufanych wróżb o nowym Austerlitzu!
Trzydzieści godzin trwała rozprawa, trzydzieści godzin walczył Napoleon z falami wezbranego Dunaju, trzydzieści godzin niezwyciężona armja pracowała na honor utrzymania placu, trzydzieści tysięcy żołnierza padło na cmentarzysku Aspern-EsslingL. Dunaj tysiące w łonie swem do snu wiecznego ukołysał. — Armja francuska nie miała amunicji, cofała się, chwiała i ginęła w oczach... Biuletyn cesarski zwiastował Paryżowi zwycięstwo — a arcyksiążę Karol, na wzgórzach Wagramu, ustawiał armaty!
Biuletyn cesarski od iławskich zapasów nigdy nie był tak zawiłym, nigdy, obok niejasnych szczegółów z odniesionego zwycięstwa nie krył tylu klęsk, nie ociekał tak mocno krwią i to krwią bohaterów, krwią najdzielniejszych synów Francji, najwierniejszych orląt bonaparto-wych.
Pod Essling-Aspern narodził się Massena — lecz zginął Lannes, Lannes chluba armji, Lannes, prawość charakteru, zacność duszy! Pod Essling legł Espagne i Saint-Hilaire! A tych trzech starczyło za armję.
Napoleon się nie łudził. Paryżowi rzucił bez wahania frazesem, lecz sam usta zacisnął, odbył krótką naradę z Berthierem i Davoustem i zapadł w widłach Dunaju, na wyspie Lobau. I tu skrył się, przyczaił swe pazury armatnie i warował tak, milczący napozór, bezczynny.
«. 1Ć3
Tymczasem poza plecami wyspy zawrzała praca gorączkowa, zajadła. Marynarze gwardji przybyli z Francji, budowniczowie okrętów wespół z inżynierami zakładali dziwne warsztaty, artylerja na lawetach ściągała kłody drzewa, piechota jęła się siekier, konnica w łodziach odprawiała widety. Na samej zaś wyspie sypano reduty, umacniano obozy, gromadzono amunicję, stawiano magazyny, największą pieczołowitością otaczając kanał za wyspą. Tam co dnia Napoleon z Schónbrunnu przyjeżdżał, tam długie miewał narady i tam najmocniejsze rozstawiał straże.
Pontony i tratwy, statki i łodzie, bale i łańcuchy, promy i pływające domy — tuliły się dookoła wyspy, ukrywane starannie przed okiem nieprzyjaciela — wybrzeża wyspy zamieniły się w kuźnie i doki. Żołnierz dziwił się, nie rozumiał tych przygotowań, nie pojmował, dlaczego tu służba portowa rządziła, dlaczego Napoleon sprowadził co najdzielniejszych robotników z Tulonu, Marsylji i Brestu.
Trzeciego lipca ściągnięto na wyspę Lobau całą armję — arcyksiążę powitał ją ostrą, lecz nieszkodliwą kanonadą. Około godziny dziewiątej wieczór Massena, Da-voust i Óudinot rozpoczęli posuwać się ku wybrzeżom wyspy, gdzie za rękawem Dunaju rozciągały się równiny Marchfeldu — pułkownik Baste z marynarzami gwardji czatował już na zbrojnych statkach.
Śród ponurej, bezgwiaździstej nocy Napoleon dosiadł konia. Bitwa została wydaną — bitwa temu z dwóch nieprzyjaciół, który najśmielej stawiał się w dniu Esslingu, który najcięższe zadał klęski armji francuskiej — Dunajowi.
Na dany sygnał — z wewnętrznych kanałów wyspy Lobau ruszyła na promach brygada Conroux — przebyła ramię Dunaju i, krwawą stoczywszy bitwę ze strażą austrjacką Nordmanna, pierwszą zarzuciła linę. Za Con-roux — poszedł sam Thareau, za Thareau odbiły od brzegu dywizje Baudet, Legrand, Saint-Cyr, Molitor. Równocześnie Baste, Larne i Dessales z korpusem pontonierów, saperów i marynarzy jęli wyrzucać z gardzieli kanału pontony, wyprowadzać całe przęsła, łańcuchami skuwać 164
Dunaj i mościć potężne drogi — gotowym do marszu dywizjom Frere i Gradjean.
Arcyksiążę Karol, zbudzony odgłosem pierwszych strzałów Nordmanna — rozpoczął ogień, a nie morząc pewnego znaleźć celu, zasypywał nim cały rękaw Dunaju i miótł bez wytchnienia wybrzeża.
Napoleon milczał — saperzy i pontonierzy pracowali pod gradem kul, całe kompanje piechoty ginęły w nurtach rzeki, lądujące wojsko wytrzymało krwawy chrzest i stało z bronią do nogi.
O północy Bonaparte rozesłał ordynansów do dowódców artylerji — sto dziewięć haubic ryknęło zajadle i rozpoczęło zażarty, nieustający ogień na Ebersdorf i Sachsen-gang — piekielnym wtórem odpowiadając na każdy strzał austrjackich bateryj. Do wtóru tego przyłączyły się gromy niebieskie. Burza szalona, rozhukana, zerwała się ponad baterjami. Zygzaki piorunów, fale błyskawic rozdzierały powietrze, drogę wskazywały armatom, zlewały się w jeden piekielny akord, oświetlały już cztery mosty, któremi ciągnęły stalowe grzebienie bagnetów ku wzgórzom Wa-gramu.
Bonaparte nie uląkł się grozy żywiołu. Gromom odpowiadał gromami — łunom, łunami pożarów Enzensdorfu — sto dziewięć bomb i granatów miał na każdy trzask piorunu.
Gdy świt ukołysał rozpasane chmury, a niebo ostatnie krople ulewy sączyło — Napoleon siedemdziesiąt tysięcy wojska przeprawił, zdobył Sachsengang i rozwinął był linję bojową.
Arcyksiążę Karol na wszystkich punktach gotował Bonapartemu mocne tamy, stawił tęgie oddziały, przeszkodzić chciał rozwinięciu frontu i nacierać na korpusy, zanim te zlać się zdołają w jedno ciało, zanim jeden rozkaz ujmie je w karby, jeden genjusz we władanie weźmie.
Mrowie jazdy austrjackiej czatowało na jazdę. Davoust w Rutzendorf ledwie nie uległ, Bernadotte z Sasami długo mocował się o Raschdorf, Massena ledwie wyparł nieprzyjaciela z cmentarza... Essling-Aspern, Oudinot bombardował Russbach. 165
Marszałkowie ze zmiennem szczęściem pracowali nad zdobyciem placu dla przyszłej bitwy — Napoleon jeszcze pilnował przeprawy — umacniał i stawiał wciąż nowe mosty, zabezpieczał je szańcami i przeprawiał armję.
Nadeszła noc, cicha, gwiaździsta, i w cieniach swych skryła armję Napoleona. Nigdzie ani namiotu, ani obozowego ogniska. Wojsko legło tam, gdzie stało. Armaty milczały z opuszczonemi sennie lawetami, okrywszy swe błyszczące paszcze skórzanymi kapturami, konie, nawpół roz-kulbaczone, wypróżniały chciwie sakwy z obrokami, żołnierz w głębokiem milczeniu spożywał suchary, zwilżał spieczone usta wodą z manierek, otulał się płaszczem i układał na wilgotnej murawie.
Na pozycjach austrjackich ruch panował gorączkowy; całe dywizje stały pod bronią, korpusy pośpieszne wykonywały marsze, adjutanci bez wytchnienia krążyli, roznosząc rozkazy, zgrzyt przewlekanych armat, odgłos kopyt przesuwanej z miejsca na miejsce kawalerji na chwilę nie ustawał. W namiotach dowódców, u obozowych ogni szerokie prowadzono rozprawy — sztab arcyksięcia oka nie zmrużył, opracowując plany, starając się wykryć najtajniejsze zamysły Napoleona. Sam arcyksiążę czuwał, sam gotował sieć zagłady Bonapartemu, sam obliczał, jak należy zepchnąć lewe skrzydło armji nieprzyjacielskiej na mosty Lobau, a resztę armji granatami zdziesiątkować i w koryto Dunaju wrzucić.
Ci, którym gotowano tak straszną śmierć — spoczywali na równinach Marchfeldu, nie troszcząc się o dzień jutrzejszy — tym starczyło, że cesarz w rozpiętym na ziemi namiocie przy świetle migocącej pochodni z Davoustem i Berthierem ciche prowadził rozhowory — ci spali, dalecy nawet marą od troski o losy jutrzejszych walk — ci może po raz ostatni na skrzydłach snu rodzinne przezierali kąty, drogie oglądali oblicza!
Zaledwie złotopióry brzask spędzać zaczął ze stropu niebieskiego zapóźnione cienie nocy — ponad brzegami Dunaju zagrały pobudki. I milcząca równina w oka mgnieniu zadrżała życiem, wypełniła się miarowym chrzęstem, ciągnącym się od Neusiedel aż do Wagram i Siissenbrunn. 1C6
Dywizje za dywizjami, korpusy za korpusami zrywały się na równe nogi, porządkowały odzież, opatrywały broń, zaciągały pasy i popręgi i kupiły się w podłużne czworoboki w takt bębnów i trąbek.
Jeden tylko środkowy korpus marudził i nie mógł nadążyć w pośpiechu ani lewemu ani prawemu skrzydłu — w środkowym korpusie dokoła cesarskiego namiotu stała gwardja! Tu nielada robota była z uniformem i pysznemi potrzebami, tu żołnierz na bitwę wielki mundur wdziewał, wszystkiemi oznakami zasługi pierś zdobił, lustr przedziwny dobywał z pozłocistych blach, sprzączek i guzów, żadnemu rzemieniowi nie darował, nie przebaczył rdzy manierce, naderwanej zapince u tornistra spokoju nie dał.
Gwardja gotowała się do boju — gotowała się w skupieniu, nie zważając na naglące do pośpiechu pobudki. Dowódca jej, marszałek Bessieres, zaczynał się niecierpliwić, lecz strofować nie śmiał.
Napoleon dosiadł konia, a dostrzegłszy opóźnianie się gwardji, spadł na grenadjerów.
— Cóż wy, stare bębny, jeszcze nie wypomadowaliście wąsów!?...
— Możesz zaczynać! Zdążymy! — mruknięto w szeregach i dalej pucowano szczotkami i wiechciami.
Nareszcie strzelcy konni zagrali wsiadanego — za strzelcami poszli grenadjerzy, a potem na prześcigi pułk za pułkiem, szwadron za szwadronem stawały do frontu i z dowódcami swymi ranne zamieniały pozdrowienia.
Wschód rumienił się, płonął, gorzał. Na stalowych ostrzach rozpościerał swe powłóczyste blaski, zwierciadła szukał w kadłubach armatnich, z pod nóg końskich i ludzkich dobywał zieleń — ciemne dotąd, zbite masy wojska stroił barwami, skuty Dunaj srebrzył, gąszcza i zarośla wyspy Lobau pełnymi rysował kontury i szedł za góry, za lasy, ścierając ostatnie półtony mroku. Słońce wzeszło, różową przepaskę otrząsnęło ze swych warkoczy, odgarnęło puszyste chmurki, ważące się natrętnie, i pełnią złocistej tarczy uderzyło.
Armja Napoleona drgnęła, tysiącami ostrzy błysnęła, /Ql spojrzała ku ciemnym plamom manewrujących korpusów austrjackich i zawołała hardo:
— Vive 1’empereur!
W odpowiedzi na ten okrzyk na lewem skrzydle austrjackiem zagrały armaty. Książę Rosenberg zaczynał rozmowę z Davoustem. Zwycięzca z pod Auerstaedtu nie pozostał dłużnym. Dywizje Friant, Morand i Gudin ruszyły podwójnym krokiem. Pod Neusiedel jęły się słać pierwsze welony ogni tyralierskich.
Davoust już szedł — armja jeszcze stała, spoglądając po sobie i własnym upajając się widokiem. Pułk przypatrywał się pułkowi, dywizja dywizji — a były tu takie, które od Austerlitzu się nie widziały; były świeżo sformowane, które dopiero chrzest krwi miały odebrać; były, które za Apeninami wawrzyny zdobywszy, po raz pierwszy pod okiem Napoleona miały walczyć; były i obce sobie i mową i tęsknicami; były i zbratane dziesiątkami bitew, miesiącami niedoli, latami pochodów. Były szaro-grana-towe, prochowo-zielone pułki mrowia linjowego, ledwie odznaczone numerami — były i pyszne gwardje, wyglądające na bataliony wygalonowanych SKambelanów, oddziały wykwintnisiów, wystrojonych na pokaz.
Marszałkowie pierwsze wydali rozkazy. Adjutanci rozsuwali kwadraty pułków, łączyli, wyznaczali stanowiska. Armaty coraz wyraźniejsze wybijały akordy, linja ognia rozszerzała się. Na lewem skrzydle francuskiem Berna-dotte zwarł się z Belłegardem, Kollowrath i Lichtenstein czaili się już na Massenę.
Pułki przeciągały około pułków, dywizje ocierały się o dywizje, baterja mijała baterję. Żołnierze głośne czynili uwagi, niekiedy witali się wesołemi zawołaniami, czasem boczyli się, rezonowali i mruczeli niechętnie, czasem jedni drugich ścigali docinkami, wspominali zasługi, potrząsali dumnie poszarpanymi sztandarami.
Łecz był pułk, który barwą, krojom munduru, formą czap zamaszystych, jasnemi twarzami żołnierzy a zawadjacką postawą powszechną budził ciekawość. Opowiadano sobie o nim, jako z Hiszpanji prosto ledwie na Ratysbonę zdążył, jako jednym atakiem okrył się nietylko sławą, 168 lecz do braterstwa ze strzelcami gwardji przyszedł, jako cesarz, zdjął przed tym pułkiem kapelusz i apelem go pozdrawiał, jako pułk ten z Polski przywędrował i ledwie że majorów Francuzów miał.
Pułki szeptały między sobą, zadrościły jedne, nie wierzyły drugie, trzecie kiwały głowami i powtarzały z przekonaniem — „zobaczymy“ — a wszystkie zwracały oczy ku miejscu, gdzie pośród grenadjerskich bermyc, ki-rasjerskich kasków, huzarskich czap — lśniła w słońcu czysta, biała wstęga wystrzelistych kit ponad złotoama-rantowym lampasem.
Lecz co tu było dziwniejszem, że pułk ten jakby i sobie samemu się przyglądał, jakby własne przezierał szeregi, swoje rachował plutony, ledwie siebie samego poznawał.
Między kompanjami szły ciche rozmowy. Niekiedy dwaj oficerowie, tocząc końmi przed frontem swoich szwadronów, urywane zamieniali pozdrowienia; czasem żołnierz, nie mogąc dojrzeć poprzez mur granatowych mundurów, odgadywał głos, idący od czoła kolumny, i mruczał do towarzysza:
— Ani chybi Kozietulski! /
— Gdzie zaś... toć pułkownik!
— Głupiś!... Żebyś go słyszał pod Somo-Sierrą, nie zmyliłbyś nigdy!
Pułk kołysał się zlekka, chwiał białemi kitami u czap, wyrzucał łbami końskimi, niekiedy drgnął w odpowiedzi na łomot armatni i czekał.
Tymczasem na prawem skrzydle pierwszego szwadronu, tuż około kapiących od srebra a łunami amarantu bijących trębaczy — stał sztab. Więc pułkownik, ledwie że nie dzieciuch, dwóch grosmajorów, chmurnych, leciwych borsuków, czterech szefów na krój pułkownika rozhukanych, a na modłę grosmajorów zawziętych, i jeden milczący, zapatrzony w dal bojową adjutant-major, Duvivier.
Młodzi oficerowie spoglądali z zadowoleniem ku pułkowi — i rozprawiali żywo. Grosmajorowie przysłuchiwali się z marsem, niezrozumiałym dla nich słowom i niby stroskane kwoki nad drżącemi do wody kaczętami — silili 169 się młodych sztabowców odgadnąć — może opiekuńcze skrzydła doświadczenia nad nimi rozpostrzeć.
Naraz przed pułk spadł jak wicher ordynans marszałka Bessieres’a.
— Szwoleżerowie gwardji! Rozkaz! Rozwinąć podwójny front szwadronów! Za kawaler ją Lassale, kłusem na prawe skrzydło nieprzyjacielskie! Dowodzi generał Walter. Krasiński powtórzył rozkaz. Duvivier obwołał, szefowie szwadronów skinęli pałaszami. Sygnały zagrały.
Pułk dźwignął się i niby wstęga jął rozwijać się, snuć cztery szerokie pasy, a potem zdarł cugle i ruszył za sunącymi już na przedzie huzarami, zwracając bok czworo-granu do nieprzyjaciela.
Baterje austrjackie jakby czatowały na kawalerję, bo zanim Lassale z sześcioma pułkami kirasjerów zdołał wydostać się ze środka pozycji nieprzyjacielskiej — już grad kul i złomów żelaza zasypał wyznaczoną mu drogę. Lassale bez wahania rzucił się naprzód. Pułki jego spowiły się dymem, bluznęły krwią i, siejąc poszarpanemi ciałami ludzi i koni, zginęły w odmęcie.
Za Lassalem sto armat gwardji Druota zatacza gardziele, zagradza drogę szwoleżerom i zapala lonty. Arty-lerja austrjacka odpowiada rykiem pięciuset dział. Lauri-ston wyciąga szpadę i do stu armat Drouota dodaje sto... Massena, Davoust, Oudinot, Bernadotte, Macdonald mnożą pociski.
Tysiąc gromów wali bez wytchnienia, tysiąc jęków ziemi wtóruje gromom. Chmury białych obłoczków ze zło-wrogiem warczeniem mijają się, druzgoczą w powietrzu, orzą nasypy, wyszarpują murawę, rozpryskują żywą miazgę, łomoczą spiżowe potwory, z których się poczęły, targają na strzępy taczające się pułki, nurzają je we własnej krwi, rozrywają eksplozją własnych ładownic. Mgły dymu zasłaniają pozycje, chłoną ludzi, siejąc dokoła straszną nieświadomość prawdy, nieświadomość niebezpieczeństwa.
Lunety sztabowców zwisają bezwładnie na pasach, nic dostrzec nie mogą w odmęcie, nic wykryć, nic uprzedzić.
Napoleon przy Davoust’cie stał zasłuchany w łomot 170 i chrzęst, z jakim duc Auerstaedtu sięgał na wzgórza Wa-gramu po nową mitrę — gdy od Masseny i Bernadottego spadła chmara adjutantów. Bonaparte spiął konia ostrogami i pomknął wzdłuż fali pocisków ku lewemu skrzydłu.
Arcyksiążę Karol, stanąwszy na czele grenadjerów Aspra, docierał już z Kollowrathem, Lichtensteinem i Bel-legardem do koryta Dunaju!...
Napoleon pędził, a mijając stojące rezerwy, porywał je za sobą. tak, że kiedy stanął przy omdlewającym w wózku Massenie — już Nansouty rozwijał dwadzieścia cztery szwadrony do natarcia, Macdonald następował z bagnetem w ręku trzema dywizjami włoskich fizyljerów.
Massena zawraca wózek i prowadzi swe pułki brzegiem Dunaju, aby arcyksięcia odeprzeć. Bok dywizji piekielny wytrzymuje ogień — pułki topnieją. Bonaparte wysyła ordynansa po gwardję. Drouot zwija swoją baterję i sto dział przeciąga dla wsparcia Masseny. Sascy huzarzy wezwani przez Davousta, znikają na drodze ku Glizendorf. Na froncie korpusu gwardji stoją szwoleżerzy. Stoją z za-ciśniętemi zębami, ściągając zrywające się konie, stoją — każdą sekundę okupując krwawą ofiarą. Z pod czap wyglądają już białe chusty, ramiona i czoła stroją się w szmaty, upstrzone ceglastemi plamami — chirurg na tyle pułku rozłożył swoją torbę.
Konie plużą. W szeregach ubytek. Kapitan Jerzmanowski pada, uderzony granatem. Szwoleżera Lewandowskiego kartacz powala na miejscu razem z koniem. Porucznik Mogilnicki kona pod ostrzem lancetu. Kule reko-szetują po kaszkietach, zbierając z białych kit białe puchy i spowijając nimi pułk. Pod kopytami końskiemi zdeptane zboże żarzy się, bije kłębami gryzącego dymu.
Szwoleżerowie spoglądają w ponurem osłupieniu.
Szmer gniewu przebiega szeregi. Na toż tu przyszli, aby za cel kulom austrjackim służyć.
Krasińskiemu skry rozetlały w oczach — rzuca opryskliwe odpowiedzi stojącemu przy nim Dautancourtowi i daremnie szuka wzrokiem dowódcy gwardji. Upływają godziny.
Słońce pali prostopadłymi promieniami poprzez obłoki 171 dymu. Kule dzwonią po złocistych blachach u czap, świdrują szwadrony na wylot, pękające granaty w tumanach pyłu kryją swe zdradzieckie rekoszety.
— Choroba! — mruczy Wasilewski, wachmistrz, szef trzeciej kompanji.
— Baczność, na lewo! — ostrzega kapitan Radzimiński, dojrzawszy tarzający się zygzakiem granat.
— Miljon djabłów! — klnie w piątej kompanji Seweryn Fredro, poglądając ku stojącemu obok niego kapitanowi Gorajskiemu. — Chyba fajkę nałożyć?
Goraj ski chce odpowiedzieć, lecz kaszel duszący chwyta go za piersi — przykłada chustkę do ust — chustka krwawi. Gorajski pokazuje ją Fredrze.
— Widzicie, panie Sewerynie, ze mnie i bez rany ucieka!...
— Zatracona! — szepce Fredro i chcąc ukryć dziwne rozblyszczenie oczu, wyciąga kapciuch i ładuje fajeczkę. Nagle poderwany z ziemi rekoszet uderza w kapciuch i więźnie w tytoniu.
— Widzisz ją — jaka ciekawa! Wyłaź stąd, bo kichania dostaniesz! Twoje szczęście, żeś mi tabaki nie wysypała, bo do miljon djablów, z Hiszpanji ją dyguję!...
Gorajski krztusi się.
— EL. do miljon djablów, wamby, panie kapitanie wypocząć! A cóż! Hm!?... I tu gwiżdże dziś!...
— Głupstwo, panie Sewerynie, żeby kule... ale to piach i dym!
W drugiej kompanji szef Kozietulski mianuje Łukasza Wybickiego, zastępcą rannego Jerzmanowskiego, tego zaś zmienić każe Marczyńskiemu, porucznikowi drugiej klasy, jeszcze w wachmistrzowskim mundurze, ledwie w oficerskich epoletach.
Marczyński kraśnieje z zadowolenia. Kozietulski uśmiecha się pobłażliwie.
— Coś acan awansujesz szybko! Już się do służby porucznika pierwszej klasy dobrałeś!... Nie zawiedź! Masz dzielny pluton po imć panu Łukaszu!...
— Bodajby... bodajby zginąć!
— No, no!... Nie tak czarno!... Do pioruna! Baczność na 172 prawo!... Uderzyła! W czwartym szwadronie kiwnęła się czerwona kita... pewnie trębacz!... A co, otrząsasz się acan!... Widzisz!...
— To z obrzydliwości.
— Pewnie! Taka dmuchnie w człowieka, jakby świecę zgasił!...
— Nie to... tylko jak zginąć, to w boju!...
— Masz słuszność!? Ale tobie czas jeszcze! Jest dosyć starszego mięsa!...
— Byle już tylko ruszyć!
— Nie za gorąco!
— Szluf, panie pułkowniku, jeszcze nie oblał! — wmię-szał się z boku Ambroży Skarżyński.
— Taak! Nie wkupił się jeszcze! — żartował Kozietulski — trzeba je oblać!
— Obleje się panie pułkowniku!...
— Baaaczność! — Ordynans!... Równaj się!... Wypuszczaj cugle! — huknął groźnie Kozietulski w odpowiedzi na grające znów sygnały.
Pułk, prowadzony przez pułkownika sztabu, szedł kłusem, już teraz po równinie gęsto trupem zasłanej, szedł w ciemni dymu, szedł ku miejscu, gdzie masy cial ludzkich kotłowały się w śmiertelnych zapasach, gdzie smugi ognia rotowego lizały szare kłęby kurzawy, gdzie piekielne wycie armat głuszyło warczenie bębnów i dźwięki trąbek — szedł tam, kędy Macdonald, pod deszczem żelaza, wiódł do ataku na bagnety fizyljerów i tyraljerów gwardji cesarskiej.
Szwoleżerzy cwałowali, upatrując ostatniego skinienia — lecz pułkownik sztabu pałasz wzniósł do góry i w szalonym galopie drogę pułkowi przejechał... Duvi-vier w lot zrozumiał rozkaz — szefowie szwadronów go odgadli. Pułk staną! po raz trzeci!
Armaty austrjackie nagle milknąć zaczęły — Drouot osłabiał ogień, licząc zdemontowane działa nieprzyjacielskie.
Kolumna Macdonalda ukazała się śród mgieł. Szwoleżerowie z zapartymi oddechami patrzyli na nią. Widzieli, jak zwarła się z białymi mundurami grenadjerów austrja 173 ckich, jak składała się do ognia, jak runęła potem całym ciężarem ośmiu bataljonów — odróżniać zaczynali już świetne mundury generałów... poznawali nieustraszonego Macdonalda.
Wtem, jeździec na spienionym koniu stanął przed frontem. Jezdziec bez czapki, okryty strzępami — wyrzucił gwałtownie kilkanaście wyrazów przed Krasińskim i pomknął.
Pułk zakołysał się, jakby do skoku się gotując — tymczasem od Krasińskiego szła wiadomość po szwadronach: „Na lewem skrzydle zwycięstwo — środek będzie przełamanym lada chwila!“
Nowina wzburzyła szwoleżerów: więc zwycięstwo bez ich udziału, bez ich ręki, bez ich pałaszy — a przecież i oni tu własne mieli porachunkil
Szwoleżerowie odwrócili głowy ku kolumnie Macdonalda, pewni, że go odnajdą w rdzeniu nieprzyjaciela — kiedy nagle przed fizyljerami gwardji ujrzeli mur błyszczący kirasjerskich kasków i napierśników... fizyljerzy ugięli się.
W tejże samej chwili razem z chrapliwymi sygnałami przed pułkiem ukazał się marszałek Bessieres ze świtą — już dobył szpady, już wyciągnął rękę ku generałowi Walterowi, gdy naraz zapóźniona kula armatnia zaryła się i, wypryskując setkami złomów, powaliła marszałka razem z koniem.
Dwaj najbliżsi adjutanci pośpieszyli z pomocą rannemu — reszta sztabu rozbiegła się ponure roznieść raporty. Generał Walter podjechał do pułku i stanął bezradny — patrząc w osłupieniu, jak pod naporem kirasjerów księcia Lichtensteina ginie kolumna Macdonalda, jak Nan-souty szarpie się ze swoimi szwadronami, nie mogąc ich wyciągnąć ze skotłowanych szeregów piechoty.
— Lassale! Lassale! — rozlega się okrzyk na prawem skrzydle szwoleżerów, a wraz z nim dreszcz ukontentowania obiega plutony.
— Lassale poprowadzi! Mistrz nad mistrze! Najdzielniejszy kawalerzysta wielkiej armji! Lassale, gwałtowniejszy od Murata, odważniejszy od Neya! Lassale — ten 174
Lannes kawalerji — a szwoleżerów towarzysz, przyjaciel, druh, ich piosnek kompozytor!
Chylą się białe kity po koniach, wyginają szwadrony.
Lassale pędzi. Wiatr szarpie huzarską jego narzutkę, czapę zwiał mu z głowy i na sznurach za nim kołysze.
— Lassale! — wołają szwoleżerzy, widząc go tuż przed sobą.
Trzask karabinów grenadjerów austrjackich odpowiada im na powitanie. Grad żelaza razi generała... dziesięciu szwoleżerów spada pod kopyta końskie w ślady Lassale’a!
Przed frontem odzywa się Krasiński do Waltera:
— Generale, prowadź nas!...
— Nie mam rozkazu... Marszałka zastępował Lassale.
— Widzisz, że legł!... Tamci giną!...
— Nie mam prawa!... Trzeba czekać ordynansu!
— Nas tu i bez rozkazu wystrzelają!...
Krasiński zaklął. Walter chciał gromić śmiałość pułkownika, lecz przerwał mu adjutant sztabu.
— Generał Macdonald wzywa kawalerję gwardji do szarży!... Dragoni idą!...
— Nie mam rozkazu!... — wybuchnął ze złością Walter.
— Ja zaczynam! — zawołał wyzywająco Krasiński.
— Nie pozwalam! Stać!
— Pułkowniku! — wmięszał się z boku Delaitre, lecz salwa karabinowa zagłuszyła jego słowa.
Krasińskiemu oczy rozgorzały — podniósł pałasz nad głową — trąbki zagrały „baczność“. Walter nawrócił konia ku Krasińskiemu — gdy tuż przed nim, jakby z pod ziemi, wyrósł mundur ordynansa cesarskiego. Walter się cofnął.
Ordynans zatrzymał się przed Krasińskim.
— Chłapowski! — wykrzyknął z ukontentowaniem pułkownik.
— Rozkaz cesarski! — zawołał ordynans. — Pułk szwoleżerów szarża!... Na wszystko co ma przed sobą! Szaserzy za wami w rezerwie!!
Krasiński nie zważając na Waltera, stanął przed pułkiem. 175
— Pierwsze szwadrony za mną! Drugie Dautancourt! Major Delaitre prowadzi trzecie i czwarte! Baczność!... Do ataku broń! Marsz!
Krasiński stanął na lewem skrzydle i spiął konia ostrogami. Szwadron pochylił się na siodle i ruszył wyciągniętym kłusem wprost ku miejscu, gdzie tuż około kirasjerów Lichtensteina wyciągali dragoni Baillot — Latoura. Szwadron szedł, tocząc zajadle swe szerokie cielsko, tratując na swej drodze zawały drgających kadłubów.
Krasiński zmierzył bystrem spojrzeniem przestrzeń i zakomenderował:
— Za mną! Wypuszczaj cugle!... Niech żyje cesarz!...
— Niech żyje!
Kity szwoleżerów jęły szukać oparcia na wyciągniętych karkach końskich — pałasze wysunęły swe żądła — wał ludzi uderzył o gotowych do przyjęcia ataku dragonów, wczepił się w nich ostrzami szabel, kopytami wspinających się koni, wczepił się impetem zbieganych wierzchowców brawurą młodego pułkownika, zaciętością szukającego zasługi szefa szwadronu, męstwem nawykłych do zwycięstwa żołnierzy, myślą zajadłą, że tu nie łamią, lecz budują.
Dragoni zachwieli się, lecz nie ulegli. Krasiński nie ustępował. Pięć razy zbierał rozpraszające się plutony — i pięć razy rzucał się w największy odmęt — wyszarpy-wał szeregi dragonów i krwawe luki żłobił. Dragonów zaczęło przybywać. Baillot-Latour gotował już dwa szwadrony do flankowego natarcia. Ale tu wpadł „papa“ Dautancourt i z właściwą sobie flegmą jął sztuką kończyć dzieło zapału.
Pierwsze szwadrony łomotały już Baillot — Latoura i krwawe zaczynały odprawiać harce — gdy cztery drugie jeszcze stały, czekając na znak Delaitre’a.
Delaitre nie śpieszył a rozpatrywał się dookoła, jakoby wybierając miejsce do szarży. Kozietulski ścierpieć nie mógł tego opieszalstwa.
— Panie majorze!... Czas!...
— Hm!... Panu pilno!.., Zaraz!.,. Weź dwa szwadrony do prowadzenia! 176 — Nasi, nasi... uderzają! — zawołano w szeregach.
Kozietulski stanął przed frontem.
— Prowadź! Wiedź, pułkowniku!...
Kozietulski czapę poprawił, rzemienie pałasza na kiści omotał i huknął swym dźwięcznym stalowym głosem.
— A wiecie wy, psie krwie, gdzie jesteście!? Kahlenberg i Bisamberg!... Nie racz oczu jeden z drugim!... Tu husarja nasza Turka uczyła moresu! Tu nasze prawo morowe albo im wdzięczność z trzewiami wyrwać, albo tu zbutwieć!... Trzymaj szereg!...
— Niech żyje Kozietulski!
— Demi tour a droite! — rozległ się niespodziewanie nosowy głos Delaitre’a, który spostrzegłszy wyciągających z poza pleców Baillot-Latoura ułanów Schwarzenberga — chciał przysunął szwadrony do nadciągających z boku szaserów gwardji.
Kozietulski w oka mgnieniu ocenił sytuację. Ułani, którzy już byli kłusowali, aby wpaść w szarżę — wypuścili konie, dostrzegłszy już odsłonięty bok szwoleżerów.
Kozietulski szarpnął się na siodle.
— Demi tour a droite! — zakomenderował poraź wtóry. Szwoleżerzy po raz drugi wykonali obrót i wrócili do poprzedniej pozycji.
Delaitre jeszcze nie zdołał zrozumieć komendy Kozietulskiego — gdy ten, nie dając żołnierzom ocenić błędu grosmajora — zawołał ostro:
— Do ataku broń!... Za mną!... Marsz!...
Szwadrony zatrzepotały się.
— Ventre a terre!... Vive 1’empereur! — dźwięczał głos Kozietulskiego.
— Vive 1’empereur! — ryknęli szwoleżerowie i sunęli za ukochanym szefem, porywając ze sobą oszołomionego Delaitre’a.
Szwadrony pędziły, brzuchami koni muskając ziemię, białymi płatami piany znacząc swą drogę. Pędziły z zapartymi oddechami, rozognione widmem historji, uniesione zawołaniem szefa. Ich granatowo-amarantowe mundury, kwadratowe czapy i białe kity zlew7ały się ze sobą, łączyły się i zdawały się być już rożnobarwną wstęgą,
Rok 1809. T. IL la 177 jednem ciałem, jednym nierozerwalnym grzebieniem rozwichrzonych grzyw końskich, błyszczących pałaszy, iskrzących oczu.
A naprzeciw tej rozhukanej fali — od strony nieprzyjacielskiej — pędziła inna, równie zlana w ruchu, równie groźna, lasem żółto-czarnych chorągiewek furkocząca — kraśnymi rabatami zdała bijąca — wiódł ją sam Schwar-zenberg, mając przy boku swym nieustraszonego księcia Auersperga. Ułani austrjaccy pędzili, dotrzymując dzielnie tempa sunącym ku nim szwoleżerom — na sekundę nie opóźniając spotkania.
Wśród kotłującego się dymu ostatnich rotowych ogni grenadjerów austrjackich i fizyljerów Macdonalda — dwie tętniące kolumny dojrzały się... rozpoznały, zionęły rozgorączkowanym oddechem...
— En avant!... Psie krwie!... Za mną... Rozbić tych szczygłów! — zagrzmiał głos Kozietulskiego.
— En avant! — wołał Delaitre.
— Naprzód! — huczeli kapitanowie Radzimiński, Roz-tworowski i Piotr Krasiński.
— Pluj w garść, chorobo! — wtórował wachmistrz szef Wasilewski, strofując najbliższy sobie pluton.
— Vive 1’empereur! — odpowiedzieli żołnierze.
— Na mameluków! Niech żyje Galicja!... — zawołano w kolumnie ułanów.
Kozietulskiemu na dźwięk bratniej mowy w oczach pociemniało, podniósł pałasz i ryknął do swoich:
— Słyszycie ich... takich synów... austrjackich! Naprzód!...
— Bij — przecherę!...
— Wal — mameluków!...
I dwie kolumny, drąc ostrogami konie — pochyliły się ku sobie i rzuciły na oślep.
Dzieci jednej ziemi, jednego pnia gałęzie, jednych bólów dziedzice, jednej tęsknicy, jednej doli zrozpaczeni synowie — pędzili na siebie we własnej krwi topić żelaza, w własnych trzewiach szukać cesarskiej pochwały...
Lecz naraz wśród ułanów rozległ się pomruk cichy, groźny: 178
— To nasi!...
Szwarzenberg zbladł i spojrzał ku Auerspergowi.
— Przysięgaliście! — zgromił ułanów nieubłagany głos.
— Byle prędzej! — mruknięto, zaciskając zęby.
Ostrza szwoleżerskich pałaszy miały lada chwila skier dobyć z lanc, lada chwila czarno-żólte chorągiewki miały czerwienią ocieknąć, gdy wtem chrapliwy głos komendy osadził szwadrony. Między ułanami i szwoleżerami ukazały się rozwarte głęboko doły, pokopane przez piechotę austrjacką.
Na znak Kozietulskiego — szwoleżerowie plunęli z karabinków i plutonami jęli przebiegać doły i drżeć się ku ułanom.
Schwarzenberg uląkł się tej śmiałości, a niedowierzając lancom, kazał je pierwszemu szeregowi porzucić i zakomenderował na dobycie pałaszy.
Szwoleżerowie natarli ściśniętemi gromadami. Brzękowi skrzyżowanego żelaza, bezładnym wystrzałom pistoletowym, chrapaniu i rżeniu stłoczonych a gryzących się między sobą koni — odpowiadały okrzyki i przekleństwa. Słowa plugawe padały, podniecały, zapalały zawziętość.
— Mamelucy! — Lokaje! — Najmici! — wołali ułani.
— Takie syny austrjackie! — Sprzedawczyki! — odpowiadali szwoleżerowie.
Zdawało się, że walczący w obelgach szukają zamachu dla pałasza, siły do cięcia.
Kozietulski w pierwszym szeregu, mając przy sobie pluton Łukasza Wybickiego, darł się wprost na Schwar-zenberga, zachęcał żołnierzy, przykładem świecił.
— Poddajcie się! Dosyć krwi bratniej! — wołał niekiedy do ułanów.
— Przysięgaliśmy! — odpowiadali ułani.
Walka była nierozstrzygnięta. Szwoleżerowie nie mogli złamać ułanów.
Naraz, na prawem skrzydle rozległ się ostrzegawczy głos adjutanta Duvivier.
— Dragoni idą na odsiecz! Baczność!... 179
Kozietulski poprzez las szabel, lanc i czap dostrzegł sunący pułk Rysza.
— Nacieraj mocniej! Za mną Wybicki!... Tnij!...
Ambroży Skarżyński z Wybickim ścisnęli pałasze i jęli wrąbywać się między ułanów, niepomni niebezpieczeństwa, byle szefowi dorównać.
Marczyński szedł za ich przykładem, rozdawał razy, odpierał cięcia, a żołnierzy swych zachęcał. Porucznik ochłonął już był z pierwszego impetu i coraz pewniej mierzył, dziwiąc się w duchu, dlaczego krew ocieka mu z rękawów, gdy przecież odparował wszystkie ciosy.
Tuż za plecami Marczyńskiego szamotał się wachmistrz szef Wasilewski, zaganiając opieszałych szwoleżerów i klnąc, że sam do ułanów nie może się dostać. Nareszcie, upatrzywszy sobie wolny przestwór wpadł weń ze swoją dychawiczną kobyłą pod rękę Marczyńskiemu. Porucznik targnął się nieciepliwie, ile że w tej chwili ułan wysunął był lancę ku jego piersi.
— Ustąp, wachmistrzu! Nie widzisz?!...
— Nie, panie poruczniku! — mruknął Wasilewski i pochyliwszy się na koniu, wyciągnął rękę, schwycił za drzewce lancy poniżej grotu, zatrzymał pchnięcie, wymierzone w pierś Marczyńskiego, i natężywszy muskuly, szarpnął. Ułan spadł z konia. Wachmistrz podniósł lancę do góry, zwrócił grot i roześmiał się.
— Choroba! Jakby siostra mojej dawnej staruchy!... trza jej tylko kolorów!
— Za mną! Rzuć lancę! — zakrzyknął Marczyński.
— Niech się wprzód złamie! — odpowiedział wachmistrz i, wpół ująwszy lancę, wysunął się przed porucznika.
Lanca w ręku Wasilewskiego warknęła postrzępioną chorągiewką i jęła kłóć, zrzucać nieprzyjaciół z siodeł, żłobiąc coraz szerzej klin w murze ułanów. Daremnie ci lancami na lance chcieli odpowiadać. Wachmistrz dostępu nie dawał do siebie, młynkował, maskował ostrzem, odbijał groty, a na swojej kobyle, niby na barjerze koszarowej, rzucał się a koziołkował.
Okrzyk ukontentowania rozległ się między szwoleże 180 rami dokoła wachmistrza. Marczyńskiemu aż dech zamarł w piersiach na widok takiej fantazji. Wasilewski tak szpikował zawzięcie, że porucznik ledwie z jednego pistoletu zdołał wypalić — wachmistrz sam dawał radę. Marczyńskiego kolnęło coś broni tej spróbować. Spiął konia ostrogami rzucił się w bok od wachmistrza. Ledwie z pierwszym napastnikiem się rozprawił — już ku niemu wysunęła się lanca. Porucznik chwycił za chorągiewkę — oślizgnęła się i dźgnęła go w lędźwie. Marczyński, przezwyciężając drętwy ból, wyrwał z olster pistolet i wypalili do ułana. Zaczem wyciągnął grot z ciała i porwał za drzewce.
Za przykładem Marczyńskiego poszedł Dobiecki, potem Skarżyński, a za nimi szwoleżerowie na prześcigi zaczęli podejmować porzucone przez ułanów lance lub szukać ich w szeregach Schwarzenberga. Lancą nacierał Kozietulski, lancami parły plutony Roztworowskiego, Radzimińskiego i Załuskiego. W pogoni za lancą szwoleżerowie brali pchnięcia, oddawali życie — ci jednak, którzy ją zdobyli, zażywali jej tak, jakby w nich pradziadowski rozgorzał wigor a w piersiach zakołatała miłość do oręża pancernych.
Broń, pogardzona przez Schwarzenberga, zwróciła się przeciw niemu samemu, lękiem przejęła ułanów, szwoleżerów zawadjacką napełniła ochotą.
— Książę Auersperg próbował zagrzać rozpadających się ułanów — było za późno. Rzucającego się a klnącego księcia opadł porucznik Śliwowski od lewego skrzydła z półplutonem żołnierzy. Książę zamierzył się na porucznika, lecz młody Toedwen ściągnął hardego rotmistrza, ogłuszył pięścią i do niewoli wziął.
Schwarzenberg zawrócił konia. Ułani poszli za dowódcą, nie bacząc, że pędzą wprost na dragonów Rysza.
Rysz chciał rozewrzeć front dla przepuszczenia zbiegów — dragoni nie zdążyli z komendą, ułani już wpadli między nich, łamiąc front — za ułanami werznęli się szwoleżerowie.
Atak był krótki — dragoni, zdemoralizowani odwrotem ułanów, podchwyceni, gdy jeszcze nie zdążyli pomy 181 śleć o odparciu szarży —. sami do niej się sposobiąc — podzieleni na bezładne gromady — chwieli się, gięli. Na-domiar przezorny Delaitre skoczył do skradających się za szwoleżerami szaserów gwardji. Szaserzy uderzyli z boku. Dragoni zdarli konie i w największym popłochu rzucili się do ucieczki, szukając schronu pod osłoną armat. Szaserzy ruszyli w pogoń.
Kozietulski zaś pałaszem spędził rozproszonych szwoleżerów, sygnałami w plutony zwarł i sformowawszy przerzedzony szv*idron — skoczył na spowijającą się już dymem baterję.
— Za mną, chłopcy! — Naprzód! Zabrać im te pu-kawki!...
— Niech żyje Kozietulski!...
Szwadron rzucił się na spotkanie kul, na każdej piędzi ziemi składał haracz, ociekał krwią i walił na baterję. Konie sadziły na prześcigi, niekiedy dźwigając na grzbiecie już tylko próżną kulbakę, niekiedy własnym kadłubem moszcząc drogę innym.
A za szwadronem tym, od lewego skrzydła, sunął już inny, równie zwichrzony, równie nie trzymający ani miary plutonów, ani ładu kompanij — był to szwadron Krasińskiego, szwadron okryty miazgą pułku Baillot-Latoura!
Armaty austrjackie trzy razy bluzgnęły ogniem, trzy razy wstrząsnęły ziemią pod kopytami szarżujących oddziałów, trzy razy sypnęły śmiertelnym gradem. Szwoleżerowie w oczach topnieli. Lecz ci, którzy dotarli rozwartych paszcz, którzy dosięgli kanonierów, rąbali i tratowali bez miłosierdzia.
Już armaty były prawie zdobyte, już na lawetach zwieszały się bezwładne ciała kawalerzystów, już zdała szły chrapliwe pobudki austrjackie, wzywające do odwrotu — gdy z obłoków dymu i kurzawy — stanęła przed szwoleżerami grenadjerska kompanja piechoty austrja-ckiej, kompanja groźna, z rozpaczliwą zajadłością skupiona, zwarta w jedno ciało, plująca raz po raz rotowym ogniem.
Szwoleżerowie uderzyli z całym impetem, lecz natra-182 fiwszy na las bagnetów, rozpadli się, ponoszeni przez krwią ociekające konie, stracili w oka mgnieniu zamach do powtórnego natarcia. Józef Załuski z Sewerynem Fredrą chcieli utrzymać swoje plutony i na lewy flank kompanji uderzyć — napróżno.
Grenadjerzy na komendę zwrócili front i udaremnili manewr.
Kozietulski z Krasińskim pozostawili Załuskiego ze szwadronem dla złamania grenadjerów, a sami ruszyli ścigać cofające się niedobitki dragonów Rysza i strzępy ułanów Schwarzenberga.
Załuski uformował szwadron i rozwinął półkole dokoła kompanji grenadjerskiej. Kompanja ani drgnęła. Z gotowymi do strzału karabinami, z ustami zaciśniętemi, z krwawemi plamami na białych mundurach, ze słaniającym się sztandarem pośrodku — trwali upatrując, zda się, gdzieby kule wyrzucić celniej, a gdzie potem bagnetem dźgnąć bez zawodu.
Szwoleżerzy, karbami zimnej krwi Załuskiego ujęci, zbliżali się stępa z pistoletami do strzału. Grenadjerzy podnieśli broń do oka.
— Pardon wołajcie! — zakrzyknął Załuski.
Pułkownik, dowodzący kompanją, podniósł hardo pałasz do góry. Grad kul odpowiedział Załuskiemu. Szwoleżerzy zaszamotali się na koniach, plunęli z pistoletów i wpadli na Austrjaków z podniesionemi szablami. Walka zaczęła się zażarta, na bagnety, na białą broń, na kolby, na klingi, na pięści, na kopyta, na końskie zęby.
Przy pierwszem starciu grenadjerzy mocno poszarpali piersi najśmielej niosącym koniom i, z ich ciał wał sobie zrobiwszy — skłóli nielitościwie powalonych na ziemię szwoleżerów i zdawali się mieć przewagę. Ale gdy Załuski ścisnął półkole i zamknął je na tyłach grenadjerów, gdy sam wreszcie spiął konia ostrogami i w szalonym skoku wpadł między bagnety Austrjaków — kompanja grenadjerska zachwiała się, zatoczyła i niknąć w oczach zaczęła, topnieć.
Pułkownik chciał do odwrotu wezwać, było za późno — szwoleżerowie następowali zewsząd, gniotąc nielitościwie 183
Austrjaków. Pośród grenadjerów rozlegały się coraz częściej okrzyki rozpaczliwe: „pardon“. Ale tam, gdzie postrzępiony sztandar łopotał, gdzie rozlegał się jeszcze chrapliwy głos pułkownika, tam grenadjerzy murem stali, padali bez skargi, ginęli bez jęku.
Młody wachmistrz szef Gotartowski bądź co bądź chciał dosięgnąć pułkownika. Zakrzyknął na swój pluton i sunął ku sztandarowi. Szwoleżer Poniński wysunął się za wachmistrzem z lancą ułańską, pochylił się po koniu i dźgnął sztandarowego grenadjera. Żołnierz osunął się — sztandar wypadł mu z ręki. Szwoleżerowie wydali okrzyk triumfu — lecz austrjacki pułkownik schwycił za drzewce sztandaru — grenadjerzy otoczyli go kołem. Gotartowski, rozumiejąc, że rozpędem nic nie poradzi, zdarł konia i jął za przykładem innych wyrąbywać przed sobą drogę.
Tymczasem ku ginącej kompanji skradał się niepostrzeżenie jeszcze jeden wróg — straszny, nieubłagany, niespodziewany. Kompanja stała śród stratowanego, lecz mocno dojrzałego i wyschniętego łanu pszenicy. Łan ten mimo strugi krwi, mimo zawały ciał, prażony promieniami słońca, orany granatami — zatlił się...
Snopy gryzącego dymu spowijały grenadjerską kom-panję, nieuchwytne języki ognia jęły pełzać po ziemi. Rwały i rzucały się konie, wili się z bolu ranni, własną krwią gasząc pożary.
Grenadjerzy, skupieni dokoła sztandaru, nie zdołali jeszcze zdać sobie sprawy z tej ciemni, która już im zasłaniać zaczynała najbliżej nacierających szwoleżerów — gdy wtem, wraz z bólem wskroś przejmującym — postrzegli skry, pnące się po ich odzieniu.
Nieludzki jęk dobył się z piersi grenadjerów — najśmielszym broń wypadała z ręki.
Szwoleżerowie na oślep tratowali. Gotartowski ze swoim plutonem parł jeden z pierwszych, tnąc w nieprzeniknionym dymie na prawo i na lewo.
Nagle wiew silny powietrza zdarł welony dymu z walczących i zwrócił języki ogniste w bok. Pośród szwoleżerów widniała już tylko bezkształtna gromada ciał, a ponad nią jeszcze chwiał się sztandar w ręku pułkownika 184
Gotartowskiemu na widok sztandaru aż oczy się zaśmiały — zeskoczył z chwiejącego się pod nim konia i z wzniesionym pałaszem biegł ku sztandarowi. Lecz pułkownik austrjacki, teraz dopiero postrzegłszy, że z jednym zaledwie, krwią oblanym żołnierzem został — zdarł sztandar z drzewca i z dzikim śmiechem rzucił go na pełzające w pobliżu języki... Gotartowski, w lot pochwyciwszy ten ruch — rzucił się, aby sztandar ratować — lecz było już za późno. Płomień objął go ze wszech stron. W Gotartowskim krew zagrała. Ścisnął pałasz i wpadł na pułkownika, aby mu głowę rozpłatać — gdy nagle stojący przy pułkowniku żołnierz zawołał nań surowo:
— Bezbronnego chcesz mordować!
Na dźwięk polskiej mowy — Gotartowskiemu ręka opadła.
— Wołacie pardon?! — zapytał ostro.
Żołnierz wskazał na słaniającego się bezwładnie pułkownika, na swe prawe ramię obwisłe a krwią ociekające i odrzekł:
— Powiedz, ambulans, do czarta — boć tu niema kogo pardonować!
— Biorę was do niewoli! — zakonkludował młody wachmistrz. — Dalej, za mną!...
Załuski zakomenderował na zbór szwadronu, upatrując, gdzie ma za pułkiem podążyć, lecz równina March-feldu milkła, wzgórza Wagramu okryły się orłami cesarskimi — w dali niewyraźne echo niosło ostatnie wystrzały uchodzącej armji arcyksięcia Karola — bitwa była skończona.
Załuski naradzał się z Fredrą. Iść za pułkiem było już za późno, bo ani nie wiadomo było dokąd poszedł, ani też wolno było porucznikom wyprawę przedsiębrać. Załuskiego jeszcze zdejmowały wątpliwości, co czynić, gdy w pobliżu dostrzegł galopującego oficera sztabu cesarskiego. Załuski wysunął się ku niemu i zagadnął. Oficer oburknął się niecierpliwie.
— Wracać! Po bitwie chcecie zuchów udawać! Nie widzisz pan?
— Lecz może pogoń?!... 185
— Ta już poszła! Na was za późno!
Załuski, zrażony szyderczym tonem sztabowca, zamódl do szwadronu — kazał spędzić wziętych niewolników,
Eotem z koni zsiąść i co silniejszych niewolników przy-rać do poniesienia rannych.
Szwoleżerowie dosyć żwawo zabrali się do spełnienia rozkazów — choć ledwie połowa po zejściu z koni mogła ustać na nogach — a najwytrwalsi szukali manierek. Szwadron dosyć liczny, prawie pełny, malał. Naprężone mięśnie, rozigrane nerwy, podniecające myśli stygły. Rany zaczęły palić, draśnięcia doskwierać, pragnienie dokuczać, wyczerpanie obezwładniać. Dzielnie się trzymający na siodle żołnierz — po komendzie „na zsiadanie“ — chwiał się, zataczał, ledwie nogami włóczył.
Po dłuższem dopiero wytchnieniu, szwoleżerowie zdołali osłabłych towarzyszów pokrzepić — rannych zebrać do nadciągających ambulansów podać i dopiero zatroszczyć się o niewolników.
Gotartowski jeden z najpierwszych niewolnikami się zajął, aby z oczu nie stracić wziętego pułkownika austrja-ckiego i samemu szefowi Kozietulskiemu go przedstawić. Młody wachmistrz, pokrzepiwszy się tęgim haustem wódki i kawałem suchara, oddał swą mocno okaleczoną kobyłę sierżantowi, a sam jął upatrywać między pojmanymi swego niewolnika. Jakoż dostrzegł go siedzącego na ziemi a wspartego na ramieniu tego samego żołnierza Polaka. Gotartowski kiwnął głową z zadowoleniem.
— Dobrze, że tu jesteście! Zaraz pójdziecie w drogę!
Pułkownik milczał. Gotartowski spojrzał na siedzącego obok niego żołnierza i dodał ze złością:
— Nie czulcie się tak do siebie, bo wstyd patrzeć!... Mości szczygle austrjacki, ramię sobie owiąż, bo ci krwawi! Tu noszy ani ambulansów zadość niema... na piechotę pójdziecie!... Tfy! Ot ci grenadjer austrjacki!... Gięli cię dobrze!?
— Niech sobie! — mruknął grenadjer.
— I także swego pułkownika miłujesz?
— Bo mi bratem był... opiekunem!
— Patrzcie!... Opiekuna sobie znalazł!... Nie bój się — 186 r zmarniało was tu więcej takich synów austrjackich!... Dobrze wam, psiawiarom!... Na Francuzów broń podnosić, co nam braterstwo zaprzysięgli, co z nami i za nas idą!... Na nich iść?! W austrjackich mundurach?!
Grenadjer podniósł głowę i odrzekł ponuro:
— Bogu dziękuj, że go na sobie nie masz, a nie wytrząsaj.
— Bobym go i nie wdział.
— A jakby cię tak między pułk wcisnęli i popędzili!?
Gotartowski, spojrzawszy uważniej na zczerniałą od prochu twarz żołnierza — drgnął zlekka i zagadnął niepewnie.
— A wy skąd!?...
— Co wam z tego!... Ot... może macie wody kroplę!?... Nie dla mnie — lecz widzicie... mdleje!...
Gotartowski podał żołnierzowi manierkę, ten przytknął ją do ust pułkownika. Wachmistrz coraz pilniej przyglądał się grenadjerowi.
— A nie mogliście to zrejterować do Francuzów wcześniej?
— Pewnie!... Było nas takich wczoraj kilkunastu!... Pochwycili!... Dwóch zatłukli... Że mnie to szczęście nie spotkało — tom jemu winien także...
— Temu pułkownikowi?
— No właśnie!... Teraz się dziw, że przy nim siedzę!... Albo to jedno!...
— Słuchajcie! — ozwał się łagodniej Gotartowski. — Bo, do licha, widzi mi się, chyba nie...
— Bo co!?... — rzucił niespokojnie grenadjer, a zmierzywszy przenikliwym wzrokiem wachmistrza, wyjąkał: — Bo wy kto!?...
— Gotartowski!
— Marceli! — podchwycił grenadjer.
— Ten sam właśnie! — przytakiwał niespokojnie wachmistrz.
— Toć pamiętam was — na zrękowinach Staszka!...
— Imć pan Tadeusz Zabielski! — zawołał ze zdumieniem Gotartowski. — Waćpan tu — w tym mundurze!?... 187
Na Boga!... Toć mi powiadaj!... Tak ci zostawać nie pozwolę!
Zabielski nie zdążył odpowiedzieć — gdy Gotartowski zawrócił do porucznika Załuskiego meldować mu o nie-spodziewanem spotkaniu a prosić za niewolnikiem. Załuski zezwolił wachmistrzowi zająć się panem Tadeuszem i do obozu, na wyspę Lobau, go odprowadzić.
Gotartowski, ucieszony tą względnością — powrócił do pana Tadeusza, aby go czemprędzej z gromady niewolników wydostać — lecz tu trafił na niespodziewany opór. Zabielski nie chciał pozostawić pułkownika. Dopiero, kiedy mu Gotartowski słowem zaręczył, że pułkownik znajdzie opiekę i zachowanie należne jego szarży, że i tak, choćby chciał przy nim być, to tego nie dokaże, bo tak wysokich oficerów pod szczególniejszą biorą pieczę i w oddzielnych trzymają pomieszczeniach, i że po złączeniu się z pierwszym konwojem szwoleżerów, który już był z ułanów i dragonów austrjackich zebrał niewolnika — pułkownik niewątpliwie razem z pojmanym księciem Auerspergiem zaraz stawionym będzie przed samym wicekonetablem, marszałkiem Berthier — pan Tadeusz dał się namówić i ustąpił.
Gotartowski, ucieszony niezmiernie, opatrzył ramię Zabielskiemu, pokrzepił z manierki i skłoniwszy do pożegnania z pułkownikiem von Wassenfeldem, poprowadził go do obozu. Tam, w namiocie swoim ulokował, a wyprosiwszy chirurga pułkowego Girardofa, by do namiotu bodaj pod noc wstąpił — sam, jako wachmistrz szef a furjer kompanji, zajął się gotowaniem posiłku. Nie było to rzeczą łatwą, bo wyspa oddawna była ogłodzona, a mosty ku niej prowadzące od strony Wiednia tak od kilku dni zatarasowane były amunicjami, że o dowozie prowiantu mowy nie było. Gotartowski więc zwołał kilku żołnierzy i wyprawił ich na pole bitwy po koninę, a sam na gawędę obok pana Tadeusza przysiadł. Ciężka atoli była sprawa z imć panem Zabielskim — długo zbywał wachmistrza urywanymi wyrazami — dopiero kiedy Gotartowski o domu wspomniał a ciężkie koleje brata swego Florjana jął rozpowiadać — szarpnęło coś pod sercem pa 188 na Tadeusza, zagadał i on nareszcie. Zagadał tak, że Marcelego mrowie przechodziło. Gdy w końcu nawrócił do przymusowej służby i do owej zmowy, aby do Francuzów się dostać — westchnął ciężko i zakończył:
— Ot — dola naszła i gna po świecie!
— Ale już i koniec tym szarpaniom się!
— Tak sądzicie?
— Juści!... Austrjacy na głowę pobici!... Ani chybi ruszymy za nimi — a potem pod Warszawę!
— Hm! Może!... Dałby Bóg! Choć niepewność dławi!... Toć dom został na łasce boskiej!...
— Co wam! Trzeba mieć też wiary odrobinę a ufności!... Między swoimi jesteście — tu was nie opuścimy!... Niema co — radziłbym wam zaciągnąć się do pułku naszego!...
— Człowieku!... Chwalę wasze zapały!... Lecz wy, gwardja honorowa... gdzie mnie!... Tam, na swojej ziemi stawać gdyby przyszło — rzecz inna, lecz skąd do was!
— Musicie! Potem bez trudności zwolnią — tymczasem inaczej nie można — samotrzeć przecież niepodobna wam wracać, bo licho wie, coby was w drodze spotkać mogło! Zaraz zamelduję — jeno się pułk zbierze — musi go na daleki pościg wyprawili!
Pan Tadeusz próbował jeszcze się wymawiać, że służby konnej nie zna, że tylko kłopotu przyczyni Gotartowskiemu, że bodaj o kiju, a wracać będzie — Marceli jednak na wszystko znalazł odpowiedź, zaręczając, iż jako porucznik wojsk Księstwa Warszawskiego będzie przyjętym z otwartemi rękoma.
Jakoż Gotartowski nie zasypiał sprawy — udał się do porucznika Jankowskiego z przedstawieniem. Porucznik bez namysłu udał się do starszych klasą Załuskiego i Fredry. Wszyscy jednomyślnie przyrzekli poparcie u gros-majora Delaitre’a i u pułkownika.
Zabielski, dobremi wiadomościami pokrzepiony, nabrał otuchy — a gdy nadto sam pan Józef Załuski, zaciekawiony przygodami Zabielskiego, do swego namiotu na butelkę wina — cichaczem wyszachrowanego od służby cesarskiej — zaprosił pana Tadeusza, ten się do reszty 189 rozchmurzył — jął obraz zaszłych w Księstwie wypadków malować z takim zapałem, że odrazu zdobył najżywszą sympatję i życzliwość i Załuskiego i Fredry i Jankowskiego.
Pułk tymczasem nadciągnął był z pogoni ledwie na trzeci dzień, wioząc ze sobą nowe partje niewolników i dwa pełne ambulanse chorych i rannych. Gotartowski, pomny na pana Tadeusza, ile że wraz z nadejściem pułku rozeszła się była wiadomość o natychmiastowym wymarszu w stronę Znajmu — przypomniał się Załuskiemu. Porucznik natychmiast jął szukać szefa Kozietulskiego, będąc pewnym, że ten sprawę do serca weźmie. Kozie-tulki jednak był już w szpitalu polowym, obezwładniony ciężką kontuzją. Załuski chciał iść wprost do Wincentego Krasińskiego, ale i ten był w ambulansach, ciężką trawiony gorączką, którą mu rana odebrana przyczyniła. Załuski, nie zrażając się niespodziewanemi przeszkodami, zameldował się szefowi Łubieńskiemu. Ten wysłuchał cierpliwie przedstawienia i poradził zwrócić się do Delai-tre’a, który z prawa starszeństwa obejmował dowództwo pułku w zastępstwie Krasińskiego.
Delaitre, zmordowany odbytym pochodem, a już zasypany raportami szefów i zapytaniami kancelarji dowódcy gwardji — ledwie że zrozumiał, o co idzie Załuskiemu, i przerwał mu szybko.
— Więc dobrze! Chce służyć pod naszymi sztandarami!?
— Jak o łaskę prosi!... Toć gwałtem go zagarnęli, przymusili...
— Skończone!... Nie on jeden jest w tem położeniu!... Cesarz sam raczył pamiętać o Polakach, wziętych do niewoli!... Właśnie już jest rozkaz!
— A zatem pan major pozwoli, że go wciągnę do mojej kompanji!?
Delaitre brwi podniósł do góry.
— Co?! Gdzie?!... Nie rozumiem!...
— Do naszego pułku chce...
— Poruczniku — oszalałeś!?... Rekruta będziemy zbie 190 rali w pochodzie!?... Wy sami niby już żołnierze, a parady nawet nie znacie!...
— Bośmy też, panie majorze, nie na parady się zaciągali! — odciął się Załuski.
Delaitre nasrożył się.
— Dosyć! Powiedziałem!... Rozkaz cesarski!... Oto właśnie!... „Niewolników pochodzenia polskiego, którzyby chcieli zaciągnąć się do naszej armji — wcielić do Legji Nadwiślańskiej!... Kolumna pochodowa zbierze się natychmiast. Załatwić wybór niewolnika bezzwłocznie!...“ Skończone!... Cesarz sam raczył pamiętać...
— Panie majorze! — próbował objaśnić Załuski. — Legja Nadwiślańska jest w Hiszpanji!...
— Już go tam doprowadzą!
— Zabielski jest oficerem!... Lepiej w takim razie uwolnić go zupełnie!... Niech wraca!...
— Poznają się i tam na nim!... O powrocie mowy niema! Woli na galery?
— Gdyby pąn major jednak raczył wstawić się za nim!
— Dosyć!... Pojęcia nie masz o najelementamiejszym porządku! Rozkaz cesarski! Rozumiesz, poruczniku!? Jeżeli nie rozumiesz, to się śpiesz te rzeczy pojąć, bo nareszcie będę musiał ja między wami ład zaprowadzić! Żegnam!... Kamratów chcą sobie po drodze przybierać!...
Załuskiemu krew uderzyła do głowy — chciał odpo-dzieć, lecz zważywszy na Delaitre’a — zęby zacisnął, skłonił się i wyszedł.
W namiocie czekał nań Gotartowski. Z twarzy Załuskiego odgadł jakąś niepomyślną wiadomość — lecz gdy mu porucznik całą prawdę odkrył, Gotartowski ledwie uszom mógł uwierzyć.
— Taki rozkaz!...
Gotartowski wyszedł od Załuskiego oszołomiony — sam nie zdawał sobie sprawy jeszcze, jak tę wiadomość powtórzy Zabielskiemu i jeszcze przemyśliwał, do którego z oficerów pójść, gdzieby jeszcze zakołatać.
Tymczasem nad wieczorem zatrąbiono na czyszczenie koni i opatrywanie potrzeb — a w kilka chwil później nakazano podać spisy niewolników. Gotartowski nie mógł 191 dłużej ukrywać pana Tadeusza i musiał zaraportować go Załuskiemu, ten z kolei kapitanowi Radzimińskiemu, i tak aż do Delaitre’a.
O świcie pułk miał ruszać. Zabielski kilkakrotnie zagadywał Marcelego, jak będzie z jego zaciągiem, lecz zbywany lakonicznemi odpowiedziami, spochmurniał i zapadł w poprzednie odrętwienie.
Około północy śród biwaków gwardji rozległy się pierwsze sygnały na gotowanie się do wymarszu. Marceli, który był ledwie zadrzemał około pana Tadeusza, zerwał się na równe nogi i z jakąś pasją jął zbierać swe manatki, klnąc i piorunując na żołnierzy. Zabielski na ten alarm podniósł się także, a nie mogąc dłużej znieść dręczących go wątpliwości, ozwał się do Gotartowskiego:
— Ruszacie w pochód?!...
— Za dwie godziny!...
— Dokąd?!...
— Pod Znajm!
— A... ja... co mam ze sobą zrobić?!...
Gotartowski zmieszał się, a nie mając odwagi wyznać prawdy panu Tadeuszowi, bąknął coś i pobiegł do porucznika Fredry. Porucznik uściskał serdecznie dłoń wachmistrza i poszedł z nim do Zabielskiego.
— Mości poruczniku — zaczął Fredro — mam wasz-mości do zwiastowania rozkaz cesarski!... Najpierw wysłuchaj, a potem sądź.
Pan Tadeusz drgnął zlekka.
— Proszę, słucham!...
— Do naszego pułku teraz wstąpić wam niepodobna... Służba ciężka!... Pojmujecie, nadto w marszu znać ją potrzeba!... Tedy upatrzono dla was miejsce w Legji Nadwiślańskiej...
— W jakiej Legji?!... Tu jest Legja!?...
— Ach, tu jej niema!... Znajduje się dalej!... Macie wyborowe pułki... Chłopickiego... Estki...
— Toć one są w Hiszpanji!...
— Nie wiadomo!... Doprowadzą do nich!... Chwili nie wątpię, że tam potraficie zjednać sobie zachowanie... Nie 192 wątpliwie rangę oficerską wam przyznają! Macie ze sobą wasz patent oficerski?
Zabielski spojrzał ze zdumieniem na Fredrę.
— Czy ja mam mój patent?!... Chyba nie wiecie, że w fizyljerach austrjackich...
— To wszystko jedno! Między swoimi będziecie — ocenią was, bez wątpienia!
Pan Tadeusz potrząsł głową.
— Dziękuję za łaskawość waszą — ale wolej mi do dom wracać!... Przecież się jakoś dostanę... niemiecki język znam — dam sobie radę!...
— Hm!... Tylko zapominacie, że to wojna!... Drogi obstawione wojskiem nie przepuszczą... Gotowi za szpiega wziąć... Papierów nie macie... Austrjacy gotowi was pochwycić!... W Legji będzie wam bezpieczniej!
Zabielski uśmiechnął się smutnie.
— Pewnie, że bezpieczniej, lecz dalej od domu, od swoich!... A rozumiecie, panie poruczniku... w domu wszystko na opiece boskiej zostało... Żona tuła się może... rodzic jej nad grobem... Marysia jedna, lecz cóż ona!... Nie — nie... podobna... już taki pójdę, taki dotrę bodaj do wojsk naszych, a tam, co Bóg da!... Zaraz idę... Wypocząłem, ramię się goi!...
I pan Tadeusz, jakąś gorączką targany, jął pośpiesznie porządkować swe żołnierskie łachmany. Gotartowski odwrócił głowę. Fredro położył rękę na ramieniu pana Zabielskiego.
— Nie, waszmość nie powinieneś rady odrzucać... toć dobro twoje...
— Bóg zapłać!... Lecz już taki pójdę, panie poruczniku!... Bardzo obligowany, lecz taki pójdę do swoich...
— Kiedy bo... musicie... tak trzeba!...
Pan Tadeusz spojrzał ze zdumieniem na Fredrę
— Ale żebyście mnie tam złote góry obiecywali... pójdę!...
— Lecz teraz, uważacie, niepodobna!... Rozkaz! Cesarz sam się zatroszczył, aby wam krzywdy nie było... jesteście przeznaczeni...
Zabielski powiódł błędnym wzrokiem dookoła i chciał
Rek 1809. T. IL 1* 193 coś rzec, gdy w progu namiotu ukazała się wyniosła postać kapitana kwatermistrza gwardji cesarskiej. Fredro i Gotartowski wyprężyli się.
Kwatermistrz odpowiedział łaskawie na’ ukłon wojskowy i przysunął do oczu papier trzymany w ręku, pochyliwszy się ku zatkniętej pochodni.
— Wachmistrz Gotartowski!
— Jestem, kapitanie!...
— Wziąłeś do niewoli żołnierza austrjackiego... Polaka... który podobno był przedtem porucznikiem!...
— Tak, kapitanie.
— Dlaczego nie dostawiłeś go na zbór niewolników!?... Gdzież jest?...
— Tu właśnie! — odrzekł Gotartowski.
Kapitan skinął na stojącego za nim przy wejściu do namiotu sierżanta i rozkazał sucho:
— Odprowadzić niewolnika!
Gotartowski jął ściskać i żegnać Zabielskiego. Kapitan zainteresował się tymi objawami przyjaźni. Fredro pośpieszył go objaśnić, prosząc, czyby nie dało się znaleźć środków dla zmiany rozporządzenia. Kwatermistrz wzruszył ramionami.
— Niepodobna!... Cesarza niema... wice — konetabla także... Rozkaz!... Gdyby cesarz był tutaj... to kto wie, przez Constanta można byłoby uzyskać... Za późno! Kolumna pochodowa ruszy o świcie!...
— W istocie — przyznał sucho Fredro — lokaj cesarza mógłby zmienić rozkaz!
Kwatermistrz udał, że nie rozumie przymówki, pożegnał ruchem ręki porucznika i, nakazawszy sierżantowi odprowadzić Zabielskiego na zbór niewolników, — odszedł. 194
VI.
Armaty umilkły na Dunajem. Goniec Napoleona osadził w murach Krakowa zwycięską armję Poniatowskiego — zawieszenie broni obezwładniło oddziały przeciwników. Gabinety cesarskie zamieniały pierwsze noty dyplomatyczne i rozpoczynały targ długi, do zniecierpliwienia doprowadzający Bonapartego, do pasji austrjackiego monarchę. Gabinety były nieubłaganie uparte, głuche na pożądanie pokoju obu władców, niepomne na westchnienia całych krajów, całych ziem.
Prawda, że Napoleon twarde stawiał punkty, lecz bodaj że gabinet austrjacki coraz śmielej, coraz hardziej je odrzucał — w gabinecie austrjackim już pierwsze nici pajęcze zapuszczał Metternich! Już z dnia na dzień rwał ugody, gmatwał, mącił, znów niby pośpieszać chciał, a w końcu zwlekał i ponownie szukał wybiegu do zyskania na czasie.
Armje wypoczywały, zbroiły się, wypełniały luki, wyszarpane kulami, i trwały w jednostajnej niepewności jutra — to łudząc się szybkim powrotem do domów, to lada chwila spodziewając się bojowych pobudek.
Monarchowie pragnęli pokoju. Cesarz Franciszek chciał coprędzej koniec położyć panoszeniu się Francuzów w jego stolicy, wolał bodaj poświęcić niejedno, byle już nie narażać korony, nie mierzyć szali zwycięstwa z piekielnym „Monsignore Buonaparte“. — A Napoleon?!... Napoleon, nasyciwszy się nowymi blaskami chwały, przekonawszy raz jeszcze Europę, że on mocen jest dyktować jej prawa, wykreślać granice — zapragnął wytchnienia, tęsknił do zażycia potęgi, którą osiągnął — chciał być 13’ 195 wspaniałomyślnym, chciał już teraz przebaczać i nie burzyć, a budować. Pancerz i hełm Marsa już go nie nęciły — o Jowiszowej myślał potędze. Na swym spiżowym tronie gotował się zasiąść, rodowi swemu władzę zbudować na cale stulecia, świat cały, z tronu tego ogarniać, nagradzać, dać się oglądać, rządzić, a lada śmiałków karać piorunami... A miał tych piorunów garść pełną, miał ich na skinienie, miał Berthiera, Murata, Eugeniusza, Davousta, Massenę, Macdonalda, Bernadotte’a, miał Neya, Bessie-res’a, miał legjony generałów, gotowych zań życie ponieść, miał gwardje, miał lud cały!
Paktowania trwały. Nareszcie, w końcu sierpnia układy żywszem zaczęły iść tempem — nadzieja pokoju stała się prawie pewnością. Jakoby już tylko sprzeczano się o ziemie, zdobyte przez Poniatowskiego. Naturalnie, był to drobiazg — dyplomacja francuska nie miała powodu do odwłoki — jeżeli zaś nie godziła się odrazu, to jedynie dla utrzymania godności postawionych żądań! Bo ostatecznie wszystko jej jedno było, czy cała połać ziemi dostanie się Księstwu, czy tylko jej część.
Stąd, o ile w Austrji traktat był ciągle nierozwiązal-nym węzłem, o ile nad Wisłą wróżono sobie, że Napoleon bezwątpienia zażąda od Austrji obojga Galicji i to, oczywiście, dla Księstwa, a może i zmianę politycznej nazwy ogłosi — o tyle we Francji porozumienie miano za skończone, a sprawę ogłoszenia ugody za pospolitą formalność.
Stąd i uspokojenie nastąpiło, i zadowolenie, i poczucie siły narodowej. Jedna Hiszpanja, spiskująca a wypowiadająca posłuszeństwo, zakłócała spokój — lecz dość było rzucić w nią kilka dywizyj, by krnąbrną hołotę do posłuszeństwa doprowadzić.
Cichy ranek niedzielny odgłosami dzwonów kościelnych budził z dobrze zasłużonego wczasu maleńką wioskę Barville pod Fontainebleau. Mieszkańcy otwierali powoli okiennice, z zadowoleniem witali złocistą tarczę wrześniowego słońca i z wesołym pogwarem odziewali się odświętnie, spożywali na ławkach przed sieniami swych wysmukłych domków i kamieniczek śniadanie, rozprawiali 196 o zbiorach tegorocznych, komunikowali sobie wiadomość 0 liście, który nadszedł z placu boju do matki Gertrudy, z chmurą na czole wspominali o zapewnieniu proboszcza, że gdyby do pokoju nie przyszło, to spodziewać się należy nowej branki rekrutów, aż zaczęli wylęgać na wijącą się równą wstęgą drogę, kupić się w gromady i różno-barwnem pasmem ciągnąć do kościoła.
Naprzeciw tej wstędze już od kościoła szedł tymczasem człek, wiekiem pochylony, w nasuniętym na oczy kapeluszu, w szarej siermiędze, dziwnej i krojem i wyszy-ciami. Szedł, a kapelusze wieśniaków chyliły się przed nim, rozlegały pozdrowienia. Człek, wiekiem pochylony, odpowiadał cicho, uśmiechał się niekiedy łaskawie do mijających go dzieci i groził im zlekka palcem, gdy te ze swywolną ochotą wołały doń:
— Bonjour, papa generał!
— Człek, wiekiem pochylony, snać między gromadą miał wielu przyjaciół, bo gdy stary Jacques, kołodziej, ozwał się półgłosem do garbatej Zuzanny: Taki niby generał, a tu nie wiadomo, dlaczego za piecem siedzi!!... — dwadzieścia głosów go zakrzyczało:
— Każdy wam zawadza! — Toż zaszczyt dla całej wsi!... — Słyszeliście, co mer mówił!? — Nas poratował! — A moją Żanetkę czytać nauczył! — Mego chłopca pisać! — 1 wspomaga! — Dobrodziej prawdziwy!...
Stary Jacąues pochylił głowę przed zdaniem większości.
Wstęga ludu ginęła powoli w rozwartych drzwiach kościółka — dzwony ostatnie wezwanie swoje wybiły i umilkły, dźwiękami organów przytłumione — gdy wtem z oddali iść zaczęły miarowe uderzenia bębnów.
Bębny, z początku ledwie głuchym łomoczące łoskotem — wybijały swe tempo coraz pewniej, coraz wyraźniej.
Lud, skupiony w kościele, drgnął, poruszył się, zaniepokoił. Skąd tu, w tym zapadłym kącie wzięły się bębny? Kilku ciekawych, a bliższych drzwi, wysunęło się naprzód ku drodze. Gdy zaś bębny zabrzmiały pełnią swego warczenia — lud wyległ i w osłupieniu spoglądał na ciągnący drogą pochód. 197
Dziwny, niezwykły był to pochód. Na przodzie dwóch oificerów konno, wyszarzanych, okrytych pokładami pyłu, za nimi ośmiu doboszów, dosyć zuchowato wyglądających, choć równie oberwanie, za doboszami kompanja strzelców, za nią zaś zbita gromada widm ludzkich, nawpół bosych, obrośniętych, jakimiś żołnierskiemi strzępami okrytych poobwiązywanych szmatami, z głowami spowiniętemi bandażami, z ponurą determinacją w oczach, z goryczą na spieczonych ustach. Po bokach gromady znów łańcuch strzelców, za gromadą znów kompanja strzelców, ośmiu doboszów i dwóch takich samych szarży oficerów, jak i na przedzie.
— Zbrodniarze! — zawołano w tłumie wieśniaków i ze spokojną godnością i poczuciem swej uczciwości jęto przyglądać się konwojowanym.
Tymczasem pochód minął kościół, a dotarłszy do niewielkiego placyku pośrodku drogi — zatrzymał się. Oficerowie zsiedli z koni. Żołnierze częściowo broń ustawili w kozły, a częściowo siecią karabinów otoczyli gromadę. „Zbrodniarze** zaś osuwali się na ziemię tam, gdzie ich zatrzymano, dysząc ciężko, opatrując swe ubogie węzełki a zamieniając między sobą urywane zdania.
Wieśniacy, którzy byli pociągnęli za pochodem — skupili się dokoła konwoju. Śmielsi zagadywali do żołnierzy, proponując im ugaszenie pragnienia. Ci, co mieli broń w kozłach, przyjmować zaczęli dzbanki z winem... Oficerowie zaś już rozprawiać zaczynali z merem, który ich do przyjęcia posiłku zapraszał.
Gwar i zamieszanie wzmagało się — pytania się krzyżowały.
— Skąd Bóg prowadzi!? — Z pod Wiednia! — Nie widzieliście mego Ludwika? — Cha-cha!... W każdej kompanji znajdziecie ośmiu Ludwików! — Czy daleko stąd do Pithuviers, bo mamy tam nocować!? — Dobre kilka godzin konno! — A ci zbrodniarze do Tulonu!? — To niewolnicy! — Patrzcie, niewolnicy! — Na galery pewnie! — Idą do Hiszpanji do pułków! — I to są Austrjacy! — Naturalnie! 198
Równocześnie mer prowadził z oficerami nierównie poważniejszą rozmowę.
— W wasze ręce, panie kapitanie!... Kawał drogi uszli-ście!?...
— Coś miesiąc się wleczemy!
— Miesiąc?... No — no!... Podobno już pokój zawarty!?...
— Hm! Podobno!... Ale to może jeszcze!
— Mały kaprali? Co?! Bo widziałem go dwa razy!
— A ja wcale! — odrzekł melancholijnie kapitan.
Mer oczy rozwarł szeroko.
— Pan niewidziałeś go!?... Jakże to może być?...
— Ba, a no tak! służba!... Ot i teraz!... Miesiąc w drodze z tą bandą! A jeszcze zejdzie!... Dopiero w Bajonnie nas zluzują!... A jeszcze trzeba było okrążać!... Służba taka!...
— Więc to niewolnicy do pułków!... Austrjacy!?...
— Polacy, ale to wszystko jedno!...
— Polacy! Pozwól pan!... Przecież Polacy w naszej armji służą! Wiem z pewnością!
Kapitan machnął ręką obojętnie.
— A no są!... Ci się widocznie zbuntowali, — czy do nieprzyjaciela przeszli — będzie im za to — juści będzie!...
— A to dopiero!... Dobrze im tak!... — przytwierdził z przejęciem mer Barville’u.
Gdy się to działo, pośród wieśniaków ukazał się niespodziewanie kapelusz człowieka w siermiędze — kapelusz przybliżył się do konwoju. Nieznajomy oczy ręką przysłonił i jął rozbłyszczonym wzrokiem przezierać niewolników. Poczem, pochwyciwszy kilka wyrazów — zatrząsł się i zwrócił nagle do mera. Mer na widok nieznajomego powstał z uszanowaniem, wysłuchał szeptem wyrzeczonych doń słów i zwrócił się do kapitana.
— Panie oficerze... tu mieszka u nas jeden dawny generał polski... prosi właśnie, żebyś pozwolił mu zamienić kilka słów z niewolnikami i dać im zasiłek... toć zawsze biedacy!...
— Pewnie... tylko sam nie wiem... zakazu niema...
— Panie kapitanie! — dodał ciszej mer. — To... to figura!... Z cesarskiej kancelarji, będzie temu trzy lata, przychodziły do niego posłania!... Dwa razy widział się w Fon 199 tainebleau z samym ministrem Fouche’mL. A niedawno aż za Berlin jeździł!...
— Owszem, owszem! — odrzekł pośpiesznie kapitan, czyniąc przyzwalający ruch ręką w stronę nieznajomego.
Nieznajomy skłonił się na podziękowanie i zniknął we drzwiach stojącego w pobliżu domu. Po małej chwili ukazał się znów ze sporym mieszkiem pod pachą i ze służącą, dźwigającą za nim mocno naładowany kosz — i wprost przez tłum wieśniaków szedł ku niewolnikom.
Łańcuch konwoju, uprzedzony już przez porucznika, któremu kapitan wydał polecenie — rozstąpił się. Nieznajomy wszedł między zdziwionych jego ukazaniem się niewolników — zdjął kapelusz i ozwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!...
Na te słowa, wyrzeczone po polsku — dreszcz przeszedł nędzarzy, usta ich złożyły się do odpowiedzi, lecz jeno spieczone wargi drgnęły w nerwowym skurczu. Nieznajomy skinął na służącą z koszem, pochylił się ku najbliższym i mówił cicho:
— Weźcie, bracia!... Ot czem mogę!... Nie odmawiajcie!...
I tak szedł i rozdzielał kubki wina, kromki chleba a pieniążki do rąk niewolników wciskał.
Obdarzeni nie dziękowali — jeno patrzyli na nieznajomego z zapartymi oddechami — niekiedy żegnali się, niekiedy ręce do chleba wyciągali, niekiedy jakby sromali się przyjęcia datku. Tak krążąc między niewolnikami — nieznajomy doszedł do miejsca, gdzie jeden z niewolników, wsparłszy głowę na ręku, trwał w odrętwieniu, nie widząc ani co się dzieje dokoła, nie słysząc słów napomnienia, które mu sąsiad szeptał do ucha.
Nieznajomy dobrotliwie trącił po ramieniu odrętwiałego i podsunął mu kubek wina.
— Napij się, biedaku!
Niewolnik, a raczej jego spragnione usta wczepiły się w brzeg kubka i jęły chciwie chłonąć pokrzepiający płyn.
Nieznajomy przechylił kubek, aby go do dna wysączyć, a potem podał mu chleb.
Niewolnik otrząsnął się i podniósł oczy ku nieznajomemu. Nieznajomy spojrzał nań bystro. 200
— Hm! To dziwne!... Zdaje mi się, że cię skądeś znam!...
Niewolnik na dźwięk tego głosu zatrząsł się calem ciałem i zakrzyknął ze zdumieniem.
— KazimierczakL. Wy... wy tutaj!
— Imć Zabielski! — Że ja tu jestem... lecz wy... wy... skąd!?...
— Pędzą nas!... Do Hiszpanji idziemy!
— Więc Karaś cię nie doprowadził!?
— Karaś! Prawda! Karaś!... Prawda — ogniem piekli! Potem Austrjacy zagarnęli w Ostrowiu, a potem Wa-gram... i ot teraz w świat... do legji!...
— Frymarczą wami!... Za liczman sobie mają!... A cóż z tobą!?...
— Toć z pułków galicyjskich... Musieli!... Walczyli — mordowali się z własnymi braćmi!... Teraz nas łaska spotkała... do Hiszpanji idziemy wojować!
— Aby lud wolny ciemiężyć!... Dola!... Straszna!... Lepiej byłoby tych czasów nie dożyć!... A przecież nasi zwyciężyli!... A was pędzą znów... na zmarnowanie!... Lepiej nie mówić, nie myśleć, nie rozpamiętywać!... Daruj acan śmiałości, w potrzebie jesteś... przyjm ten ubogi zasiłek od rodaka...
Zabielski odsunął zlekka rękę Kazimierczaka.
— Wybaczcie!... Muszę wiedzieć, od kogo biorę!
— Toć poznałeś mnie przecież!...
— Nie, wy tak się zwać nie możecie!
Kazimierczak uśmiechnął się smutnie.
— I na cóż ci ta wiadomość? Mnie już niema na świe-cie!... Ciało się kołacze tylko... i to coraz słabiej!... Na co pusty wyraz... Daj mi tak zostać!
Pan Tadeusz chciał odpowiedzieć — gdy naraz niewolnik, stojący obok i przysłuchujący się rozmowie, zachwiał się, padł do nóg Kazimierczaka i zawołał stłumionym głosem:
— Jezu! Toć nasz naczelnik!
Nieznajomy pobladł i ujął za głowę klęczącego.
— Ktoś ty!?...
Niewolnik jęknął cicho.
— Dajcie tak!... Boże miłosierny!... Kuczyński jestem! 201
— Kuczyński?! Michał?...
— Tak, Naczelniku! Dziewiątego regimentu, batalionu strzelców pułkownika Mycielskiego, brygady Kamińskie-go! — wołał z zadowoleniem stary żołnierz, a łzy mu, jakby ołowiem żalu brzemienne, skapywały po zczerniałej twarzy.
— Pamiętam cię!... Byłeś!... Chorążym miałeś zostać za Sokółkę — a no i potem pogrom przyszedł.
— Austrjacy potem uwięzili, w kamasze wystroili i tale piętnaście lat bez mała!... A ot, teraz, szczęście... że cię widzę jeszcze, że cię oglądam!..,
— Spotkanie! — szepnął cicho naczelnik i twarz w dłoniach ukrył.
Tymczasem słowo „naczelnik“ obiegło już gromadki niewolników, przejęło wskroś, skupiło dokoła wodza. Równocześnie pośród przyglądających się tej scenie wieśniaków i żołnierzy konwoju powstał szmer podziwu. Kapitan zaniepokoił się — skinął na oficerów i skoczył na konia. Bębny zagrały pobudkę, komenda rozległa się po szeregach, żołnierze jęli ustawiać się do pochodu.
Zabielski przypadł do ręki Kościuszki.
— Błogosław nas!...
Naczelnik odkrył głowę. Niewolnicy pochylili się.
— Bracia!... Bóg niech was wiedzie. Ciężka, okrutna wasza dola — tak chciały wyroki Wszechpana. Idźcie z Jego imieniem na ustach; idźcie hardzi męczeństwem! Losy związały was z orłami Bonapartego, fatalność was ku niemu pchnęła — nie czas wracać! Lecz z tego morza krwi, ognia i żelaza ocalcie bodaj honor ziemi, która was wydała. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen! — odpowiedział chór głosów.
— Naczelniku! — zawołał gorąco Zabielski. — A ty!? Ty z nami idź!... Stań!
— Ja?! — Umarłem już dawno! Żegnajcie, bracia!...
Niewolnicy rzucili się do całowania rąk naczelnika, lecz bębny ozwały się silniej, łańcuchy strzelców zwarł; się. 202
— En avant! En avant! — zakrzyknęli następujący za niewolnikami żołnierze.
Pochód ruszył. Bębny warczały coraz ciszej, coraz słabiej, aż hen zlały się w szepcie z poszumem zefirów.
Na kamieniu przydrożnym siedział Naczelnik i ścigał wzrokiem mgły horyzontu, jakby wzgórza chciał przejrzeć. Wreszcie odetchnął ciężko, otarł pot z czoła, sięgnął w zanadrze, wyciągnął starannie złożony arkusz, rozwinął i zaczął czytać, lecz na oczy mu zasłony padły, litery migały się, nikły, jeden tylko napis u góry, wykrętasami zdobny, bił, odrzynał się wyraźnie.
Naczelnik długo się weń wpatrywał i odczytał w głos:
— „Rozkaz dzienny“ — zaczem głowę zwiesił i szepnął do siebie: — To był ostatni rozkaz!...
Paryż, w grudniu 1902.
KONIEC.

Powrót do strony „Wacław Gąsiorowski - Rok 1809”.