>>> Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dzień rekruta
Pochodzenie Wiadomości Literackie 1934, nr 46
Wydawca „Wiadomości Literackie” Antoni Borman i Mieczysław Grydzewski
Data wyd. 11 listopada 1934
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
DZIEŃ REKRUTA

— Ile panu... dwa, trzy?
— Dwa kawałki, jeśli pani tak łaskawa. O, dziękuję! Zbyt słodka kawa jest jak ładna ale źle ubrana kobieta. Ja wybieram miejsce? Przesiądę się do pani, panno Ewo, na tej linji lepiej idzie karta. Co, wieje, prawda? Zamknę okno? Nie trzeba. A może jednak? Dobrze, już cicho siedzę. Kto dzieli karty? Aha, dzieli pytek. Nie, ja nie uważam trefli jako inwit na bez atu. Tref, to tref! Proszę państwa, ja mam czternaście kart...
W pobliżu stolik, na stoliku zimne, delikatne przekąski, przeróżne kombinacyjki. Whisky, konjak, wino, syfon z wodą, ciasteczka. Powiew od okna porusza płatkami róż i loczkami panny Ewy. Od sufitu spływa matowo­‑różowe światło i poruszane falami dymu z papierosów, snuje się między głowami grających w bridge’a.
— Nie, ja źle wyszłam... Bo ciągle myślę o tem porównaniu kobiety z kawą. To jest przecież bez sensu. Dlatego że pan jest poetą, mamy wysłuchiwać bez protestu wszystko co pan powie? Zła jestem!
— Ja sobie tak...
Chciałem coś odpowiedzieć, ale na gniewne usta panny Ewy wypłynęła obrzydliwa, brunatna plama, ona sama też mi się zamgliła, głowy pozostałych partnerów na jeżych łapkach pobiegły w okna, w pokoju zaczęły wirować sadze, i z sady tych wychynęła krostowata twarz kaprala Schramki ze skisłemi oczkami.
— No i czego nie wstajecie? Sam nie wiem, dlaczego do was się odzywam! Macie minę jakbyście byli w cywilu i myśleli: położyć się czy też wypić jeszcze jednego? Nie słyszeliście pobudki? Powiem do dowództwa, to wam kupią trąbkę aku... akuzu... te... Wstawajcie do jasnej cholery, co się tak na mnie gównianie gapicie!
Zorjentowałem się, że mam wilgotne i zimne nogi, że odspodu kłuje mnie słoma a zwierzchu drapie koc, że w ustach mam niesmak i szum w głowie, że mi jest w głowę i ręce lodowato a pod kocem letnio, że wokół zgrzytają podkute buty i słychać gwar, a oddalający się tyłek kaprala Schramki oznacza koszary a nie żadną grę w karty z panną Ewą. Jestem trzeci dzień w pułku, w nocy mam jakieś wygodne sny, a rano budzę się za późno z uczuciem, że mi ktoś nerwy powiązał w supełki. Opuszczam nogi na zimne klepisko, ubieram się szybko ale nieporządnie i takiego kołtuna mam we łbie, że nie wiem poco się ubieram. Kiedy jestem gotów, biegnę do szeregu, ale szereg jest już na dziedzińcu a ja czuję, że jestem jeszcze bardzo nieprzyzwyczajony. Wczoraj zgubiłem pas, bardzo mi za to nawymyślano, położyłem się smutny, a tu nad ranem taki sen i przebudzenie twarzą w twarz z kapralem Schramką.
Ubieram się powoli, co mi tam, i tak za późno. Wojna, chwała Bogu, jeszcze daleko. Wszystkie łóżka, te górne i te dolne, już posłane, równo, gładko, z zakładką pośrodku. Mnóstwo łóżek. A ja zdenerwowany stoję jak w składzie trumien. Nie zdążyłem jeszcze włożyć munduru czy kurtki, narazie nie wiem jak to się nazywa, kiedy usłyszałem za sobą stuk obcasów, to kapral Schramko stał na baczność i mówił:
— Pozwólcie, to wam potrzymam. Ja dla was jakiś czas będę taki grzeczny i uprzejmy, bo mnie interesujecie swoją straszliwą głupotą. Co, nie możecie trafić? Rękaw, tu, o tutaj. W zeszłym roku byłem sanitarjuszem na izbie chorych, miało się dużo czasu. Lubiłem czytać co wpadło pod rękę, więc też czytałem i wasze książki. Myślałem sobie: ten ci ma pióro jak lancet. Tak też teraz sobie myślę: wrócicie do cywila i skombinujecie tak wszystko, że zrobicie ze mnie dupę i skurwysyna a z siebie inteligenta i pacyfistę, który jest ponad szarem życiem pułkowem. Na komisji nie mówiliście o maturze, bo chcieliście poznać tak jak jest naprawdę. Czekajcie, już ja się postaram, byście jaj nie stracili. Ściągnijcie pas, co, gdzie jest pas? Racja, żeście go już wczoraj nie mieli, pewnieście gdzie w sraczu zaprzepaścili. Dam wam inny, zapiszemy sobie to. Powiadam wam jeszcze raz, na ucho, że przez jakiś czas będę dla was miły i względny, ale potem się do was zabiorę jak do jakiej kurwy. Ja się znam na ludziach i mimo że nie mam wykształcenia, gadać umiem jak słyszycie. Chodźcie po pas. Schowacie gdzieś pas i pójdziecie do koni, bez pasa, słyszeliście? Chytrą macie mordeczkę. No, czekajcie! ja was...
Mam już pas i myślę, gdzieby go tu schować. Do koni się nie śpieszę. Pasy strasznie kradną. Od trzech dni nie lubię koni. Pod łóżko... będą zamiatali. Racja, trzeba jeszcze posłać łóżko. Wesłać pas w łóżko. Wyjmą i zaścielą jeszcze lepiej ode mnie. Opaszę się pod mundurem czy kurtką, czy czem. Przecież mundur, to wszystko chyba, razem ze spodniami. Dobrze już, łóżko może być gorzej posłane przez te pierwsze kilka dni. Zanim pójdę do koni, wyczyszczę sobie przy studni zęby, nie myłem ich od czasu jak tu jestem. Wyjmuję z kuferka trochę proszku w garść, biorę szczoteczkę i opuszczam opustoszały barak. Na dziedzińcu poczułem się niesamowicie, że tyle czasu siedziałem sam w baraku o tak późnej porze. Ha, wschodzi właśnie słońce. Na dziedzińcu jest pusto, powietrze suche, mroźne i wietrzne. Daleko, koło gmachu dowództwa, biegnie drobnym kroczkiem żołnierz; ręce ma wtulone w rękawy... w rękawy — i cały jest zgarbiony i pokręcony. Omijam barak, bo w tamtej stronie, odtyłu, mieści się studnia. Idąc, rozglądam się, odczuwam nieprzyjemne sieroctwo. Stąpam po sypkim, kilkucentymetrowym pokładzie śniegu. Wiatr układa na nim grzywki. Daleko, o jakiś metr od ziemi, wypłynęło okrągłe, jak duża patelnia, krwiste słońce. Na niebie — sine, zaróżowione na brzeżkach kosmyczki chmur. Zastanawiam się, czy to jest piękne czy ponure. Na kilka metrów przed sobą widzę płot czy zasiek z drutu kolczastego, a dalej już głucha pustać z badylami w śniegu. Opuszczam głowę, buciorem kreślę jakieś znaki na śniegu. Widzę jadowicie zieloną łąkę, pasą się na niej kłębiaste konie z ogonami w supłach. Trzymam w garści wędkę, albo czytam książkę, albo nic nie robię, leżę. Ktoś mi się układa w nogach. Dziewczyna, dobrze, pocałuję dziewczynę. Unoszę głowę, nie, to kapral Schramko.
— Będę na was czekał przy koniach — rzekł i pobiegł boczkiem, zasłaniając się ręką od wiatru, w stronę stajni.
Ruszam naprzód, ale zaraz oglądam się i patrzę na znaki, które porobiłem nogą. Krzyż, okrągła gęba, krzyż, dwie pałeczki i imię kobiece. Bez znaczenia. Widzę oblodzoną studnię. Ściskam proszek w garści, namyślam się, czy przyśpieszyć kroku, czy nie, kiedy słyszę za sobą bardzo nieprzyjemny głos:
— Ty tam, stój!
Biegnę sobie, ale słyszę że po raz drugi tak zawołano, tylko że z aluzją do czyjejś matki. Oglądam się i poznaję zdaleka suchą postać kapitana Hulki, którego mi wczoraj pokazano jako kogoś okropnego. Przytykam palec do piersi i patrzę na kapitana. Stoi, nie wiem sam dlaczego, podobny do kości goleniowej, wbitej w ziemię, cały zalany szkarłatem słonecznym, nieruchomy i niepokojący.
— No ty, koteczku, przecież że ty, a nie słońce. Widzicie przecież, że wokół niema żywej duszy. Prędko tylko, do mnie, już!
Stał z rękami dotyłu, w płaszczu z grubego, szorstkiego sukna i butach z miękką, pomarszczoną cholewą. Czapa z wielkim, okutym na brzegu daszkiem wciśnięta była nabakier, jej wytarte, poplamione sukno strzępiło się w czterech rogach, a okucie daszka było sczerniałe, pęknięte w dwóch miejscach. Właśnie kapitan zaczął mówić z jakimś smętnym uśmieszkiem, naskutek czego jego chropowata twarz pomarszczyła się w wielu miejscach jak skóra jaszczura, oczy błyszczały wesoło, a spierzchnięte, rozchylone wargi ukazały zęby prześliczne, miniaturowe, jak u dzieweczki.
— Słuchajcie, widziałem was jakżeście szli. Tak nie chodzi żołnierz a ostatnia zdzira tak chodzi w deszczowy niefortunny wieczór. Słuchajcie, nad czemżeście tak tam rozmyślali? Na miły Bóg! przecież to jest straszliwie późno, przynajmniej od godziny powinniście gdzieś być, sam już nie wiem gdzie, ale nie szlajać się po podworcu! Słuchajcie, wyglądacie dziwnie jakoś, niedołężnie! Co?
Kapitan Hulka mówił cicho i powoli, stał nieruchomo i wyglądał niesympatycznie.
— Słuchajcie, i cóż wy sobie myślicie o wojsku? Spróbujcie stanąć na baczność. Co trzymacie w rękach, pokażcieno.
— Proszę pana, ja trzymam w lewej ręce proszek a w prawej szczoteczkę da zębów. Od kilku dni nie czyściłem sobie zębów, nie jestem do tego przyzwyczajony. Szedłem do studni z zamiarem oczyszczenia sobie zębów.
— To niedouwierzenia. Włóczycie się na placu jak w muzeum, gapicie się na słońce i macie zamiar o tej porze higjenizować się. Słuchajcie, z jakich stron wy jesteście?
— Urodziłem się i mieszkam stale w Warszawie.
— A więc mieszczuch, niedołęga i inteligent? Ta między nami różnica, że jestem z Poznania, zatem dobry żołnierz, a wy zblazowany kongresowiak, nigdy nim nie będziecie. Wy sobie pewnie różnie o mnie myślicie, co? A wiecie wy, że ja marnując się w tym zapowietrzonym pułku, muszę jeszcze patrzyć na takich jak wy zgnilców. Czy wiecie, że ja w czasie wojny jestem sto razy więcej wart niż teraz, w tym zapadłym kącie? Myślicie, że przyjemnie mi wam to mówić? Patrzycie na mnie ze strachem? Nie wiecie kto ja jestem, może duch nieznanego żołnierza stoi przed wami? Pomyślcie! Pobiegnę zaraz, dam nura w słońce, i już niema mnie, znikłem. Co?
— Nie powinien pan opowiadać mi takich rzeczy. Przykro słuchać.
— Wam przykro a mnie miło. Nareszcie spotkałem kogoś, komu mogę coś takiego powiedzieć. Powtórzcie, nie uwierzą, powiedzą, że macie bzika. Tak, możecie już odejść. Zameldujcie się w stajni u kaprala Sączka i powiecie mu, że kazałem wam zamieść tą szczoteczką od zębów stajni. No, już was niema!
Odwróciłem się i począłem żwawo iść w kierunku studni. Obawiałem się obejrzeć, a nuż go niema. Pokręciłem korbą od pompy, nabrałem wody w usta i z poruszającemi się, wydętemi policzkami spojrzałem mimowoli w stronę kapitana Hulki. Zobaczyłem jego wąskie plecy, ręce były w kieszeniach rozpiętego płaszcza. Stał rozkraczony i pochylony, chwiał się korpusem w różne strony. Posłyszałem pewne odgłosy, poczem przyszło mi na myśl, że kapitan Hulka wymiotuje. Zaraz też włożyłem szczoteczkę z proszkiem do ust. Kapitan wyprostował się i ciągle kołysząc się na nogach, łypnął okiem w moją stronę. Wyjął z kieszeni spodni chusteczkę, przyłożył ją do warg. Poruszał głową gwałtownie, jakgdyby nagle oślepł. Wkońcu wykrzyczał w moją stronę:
— Ależ tak, nie ulega wątpliwości, zalałem się, towarzyszu pancerny! Całą noc... no i co? Ha, idjota! Gdybyś ty widział Radzymin, gdybyś ty... ach, tobyś wiedział co to jest żyć w tej parszywej ciszy... co to jest służyć w zapomnianym prawie pułku, bez... bez szczęku oręża, bez kanonady. Precz, uciekaj, bo zakropię!
Wyplułem wodę, wsunąłem szczoteczkę za cholewę i pobiegłem do stajni. Na chwilę przywidziało mi się, że przez śnieżną pustać, tuż pod słońcem, biegnie w długich susach, z podciągniętą dogóry sutanną, z gołą głową, ksiądz z krzyżem w prawej ręce.
Zatrzymałem się między szpalerem zadów końskich. Poruszające się ogony wydawały cichy, monotonny szum. Czyszczone konie żuły obrok, słychać było nawoływania:
— Stój, pokrako!
— Kiedy, panie kapralu, brzucha nie daje czyścić!
W tej chwili ujrzał mnie pucułowaty brunet, kapral Sączek. Podbiegł do mnie jakgdybym był spóźnioną dziewczyną, z którą sobie tutaj wyznaczył randkę.
— Gdzieżeście się podziewali, u kurwy mamy?
— Zaspałem. Już miałem nawet z tego powodu nieprzyjemność ze strony kaprala Schramki. Przepraszam bardzo, którego czyścić?
— Rany Jezusa! Czy wy tego nie rozumiecie? Przecież jesteście w wojsku. Pierwszy z brzega czubaryk jest od was obrotniejszy. Jej, jej! Weźcie miotłę i zamiatajcie. Skoczcie do stajni obok i pożyczcie kubła na łajno. Biegiem!
— Kiedy, panie kapralu, pan kapitan Hulka kazał mi za karę zamieść stajnię szczoteczką od zębów. Mam przy sobie tę szczoteczkę.
— Za jaką karę? Biegnijcie po kubeł, mówię wam do jasnej cholery! Wy nie wszystkie klepki macie w porządku, trzeba was posłać do doktora. Biegiem!
— Właśnie chciałem prosić o dok...
— Gonicie po kubeł, bo was tu ukatrupię, bydlaku!
Wyszedłem z ciepłego zaduchu stajni na mroźne powietrze. Byłem przygnębiony i czułem się jak zaczadziały. Stanowczo nie byłem zdrów, do życia wojskowego nie nadawałem się zupełnie, a wszystko co robiłem drażniło mnie swoim bezsensem. Zobaczyłem biegnącego w żwawych podskokach, w krótkim artyleryjskim kożuszku, ogniomistrza Połanieckiego z czwartej baterji. Kazał mi się zatrzymać.
— Słuchajcie, rekrut, Weźmiecie szuflę i miotłę, trzeba obmieść stajnię ze śniegu, bo nawiało. Poprosicie o miotłę i szuflę kaprala Sączka. Żwawo!
Zabierał się biec dalej, ale mu powiedziałem:
— Kiedy pan kapral Sączek kazał mi zamiatać stajnię wewnątrz. Właśnie biegnę po kubeł.
— Róbcie co każę! Może mam z wami iść na czarną kawę i w klubowych fotelach, z cygarami w zębach, omówić tę sprawę. Uch, pało, pało! — krzyknął zdaleka, mijając studnię.
Kiedy powtórzyłem kapralowi rozkaz ogniomistrza, zapytał mnie, dlaczego nie przyniosłem kubła, przyczem spojrzał na mnie jakoś niewesoło i wskazał zgiętym palcem szuflę i miotłę. Kiedy wychodziłem na dwór, wbiegł do stajni buchający parą kapral Schramko. Drepcząc w miejscu patrzał na mnie z zainteresowaniem. Wyszedłem ze stajni szurając szuflą, a uszy świerzbiły mnie w oczekiwaniu przykrych słów. Lecz nikt do mnie nie przemówił, tylko kapral Sączek krzyczał z oddali:
— Koń ma być czysty, koń, to nie wy, głupi śmierdzielu!
Obszedłem ze dwa razy stajnię, zastanawiając się, skąd zacząć. Od słońca spływała na zabudowania chłodna czerwień, wiatr wył przeciągle i z przystankami, to znów wyjękiwał żałosną, zimową krzywdę. Niezdarnie zgarniałem półmetrowe nasypki z miałkiego śniegu, często odpoczywając. Przytulając dłonie do zmarzłych uszu, podskakiwałem w miejscu jak groteskowy pajac. Wszystko wyglądało martwo, doświadczałem ckliwego smutku. Na placu nic się nie działo, czasem tylko przebiegał żołnierz, mały i pokurczony. Pochylony nad robotą, rozmyślałem tkliwie nad sobą; że od czasu mego pobytu w pułku dowiaduję się ciągle o swojem bydlęctwie, idjotyzmie, chamstwie albo lekkich obyczajach mojej matki. Nie zgadzamy się, trudno, należy się rozejść. Przytem jestem chory i nerwowy. Koniecznie musi mnie zbadać lekarz. W wojsku muszą być ludzie silni, zdrowi, słowem, dziarscy żołnierze. Myślałem o wielu innych jeszcze sprawach, kiedy raptem dotknąłem głową czegoś miękkiego a przed oczami zamajaczyły mi lśniącą czernią buty.
Ogniomistrz Połaniecki miał, nie wiem, czy ze wzruszenia nad moją dolą, czy też od wiatru, łzy w oczach.
— Dużoście obmietli? Chodźcieno tam dotyłu, zobaczymy.
Zobaczyliśmy, że cała tylna ściana otulona jest oddołu śnieżnym nalotem, jakgdyby duch mój przeszedł tamtędy, a nie ja, z moją miotłą i szuflą.
— To jest dobra robota, szkoda każde słowo. Toście całą godzinę odgarniali ten kawałek z tamtej strony? Wy mnie sobą zachwycacie!
— Nasypało z powrotem, panie ogniomistrzu. To jest syzyfowa praca.
Twarz ogniomistrza Połanieckiego przybrała wyraz przykrego zniechęcenia, tak jakgdyby się mną brzydził. Skręcił sobie papierosa, zapalił, wsadził lewą rękę w kieszeń spodni i odwrócony tyłem do mnie, zapatrzył się w słońce.
Zrobiło mi się przykro. Gdyby choć krzyknął, przyzwyczaiłem się do rugania. Czułem się nieswojo. Powiedziałem:
— Obmiotę jeszcze raz.
Odwrócił się i przeszedł koło mnie brzęcząc ostrogami. Ha, trudno! Byłem mu obojętny.
Zacząłem pchać szuflę, lecz po kilku minutach wychylił się zza węgła kapral Schramko. Miał minę podobnie jak i ogniomistrz Połaniecki: mieszanina wstrętu, sytości i pogardy. Powiedział leniwie:
— Po jaką cholerę obmiatacie tę budę, kiedy powinniście wypić kawę i czekać teraz w kolejce u doktora. Przecież zapisałem was na dzisiaj! Biegajcie, może jeszcze zdążycie.
Boże mój! Doktór, ratunek, powrót! Rzuciłem wszystko i począłem biec w stronę baraków. Styłu słyszałem: „Szuflę, miotłę i szuflę odnieście na miejsce, słyszycie!“. Lecz ja biegłem naprzód. Teraz, w takiej chwili, takie głupstwa. Nie.
Wbiegłem do baraku i wyciągnąłem spod łóżka walizkę. Tu się mieści moja wolność, moja legitymacja. Przecież w okresie między komisją a przyjazdem do pułku zachorowałem na płuca. Z kliszami roentgenowskiemi pod pachą ruszyłem do lekarza.
Z poczekalni, przez otwarte drzwi, widziałem mego boga. Jaką szlachetną ma twarz. Bródka, okulary, powaga. Pełen niepokoju, przysiadłem na ławie, oczekując swojej kolei. Prócz mnie było w poczekalni ze dwudziestu rekrutów. Jedni byli obnażeni do pasa, inni znów, ubrani, wpatrywali się z przechylonemi głowami, nabożnie, w badającego doktora. Jakiś rekrut zdjął but i z godnym spokojem wyciągnął nogę z ropiejącą raną. Ktoś przytulił się obnażonemi plecami do rozpalonego pieca i z bolesnym rykiem wskoczył na tę nogę. Wtedy zakotłowało się, któryś z rekrutów przypiekł się jeszcze raz, w ciasnej poczekalni zahuczało, rekruci klęli jak który umiał, inni śmieli się, radzi przerwanej nudzie oczekiwania. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem ogniomistrza Żuka. Kiedy pojawił się na progu, uciszyło się, tylko rekrut z ropieniem pokuśtykał do kąta na jednej nodze, z butem i onucą w ręku, jak chore ptaszysko. Dobrze odżywiony, rumiany na twarzy, z wąsem i loczkiem na czole, ogniomistrz Żuk sprawiał wrażenie starzejącego się kozaka, już nie mołojca. Stał w mundurze z rozpiętym kołnierzem, w prawej ręce trzymał jakieś nieprzyjemne narzędzie, przypominające nożyce, w lewej kłębek gazy. Ponieważ starał się patrzeć bystro, słowem, inteligentnie, oczy jego zrobiły się maślane, guziczkowate, oczy w słup.
— Czósz to, — mówił z pobłażliwą powagą, — żachowujecie sie jak nieszforne dżatki. Pan major jakoteż i ja proszimi o żachowanie szpokoju. Czyż nie mamy do czynienia ż choremi? Ty, ż przypiekniętemi plecyma, przybliż się! Czy cierpisz bardżo? A ty ż nogą, chodże również, posztaramy się wam ulżeć w tem cierpiniu!
Ofiary wypadku wyszamotały się z ciżby, sykając i postękując. Widziałem po ich minach, że prawdziwą ulgę przyniosłoby im wydostanie się nazewnątrz, jaknajdalej od felczerskiej ręki ogniomistrza Żuka. W drzwiach zamajaczyły czerwone, miejscami powalane od brudnego pieca, plecy, potem zza parawana wyleciało masę bolesnego wrzasku. Co chwila ukazywało się czoło z loczkiem. Doktór patrzał ponuro na topniejące wzorki w oknie. Najpierw poparzony wybiegł zza parawana jak pies spuszczony z łańcucha. „Walę na izbę chorych!“ — okrzyknął nas z zaciętym tryumfem i wybiegł na dwór. Kulejący siedział teraz na środku pokoju, a wokół chodził lekarz z miną jakby go obwąchiwał. Poczem bródka wymełła jaieś słowa, i ogniomistrz Żuk z bolesną miną zawołał następnego.
Okazało się, że przy piecu grzeje się kapral Borek, najgłupszy kapral z naszej baterji, używany do zajęć nie wymagających energji i charakteru. Prowadził chorych do lekarza, pokazywał gdzie co zamieść, najczęściej robił inspekcję wychodków, czy są czyste i wysypane piaskiem. Na mój widok, kapral Borek uśmiechnął się tak jakgdybym ja był kapralem a on mną. Miał rude włosy i oliwkową cerę, co wyglądało nieprzyjemnie. „Jesteście zapisani, o, tu“. Wskazał palcem na pulchną od brudu książkę. Kiwnąłem głową i aby mu się czemś zrewanżować, machnąłem w powietrzu mojemi kliszami. W tej chwili kapral Borek przerażonemi gestami wskazał pokój lekarski. Na mnie kolej. Starałem się przybrać minę człowieka który nie ma nic wspólnego z tem wszystkiem, inteligenta równego lekarzowi; a zatem maleńkie wyjaśnienie ze słowami: oczywiście, procedura, nieporozumienie. Byłem gotów się poniżyć, zszujeć, byleby tylko wrócić do dawnego życia. Położyłem przed doktorem poplamione kopercisko z taką siłą, że powiew poruszył kilka włosów bródki doktora. Przekręcił głowę, czułem że patrzy na moje buty. Ogniomistrz Żuk coś mu tłumaczył nad uchem, ze wzrokiem motocyklisty pędzącego nad przepaścią. Wyczułem, że to co mówił nie tyczyło mnie. Doktór odpowiedział ze zniecierpliwieniem:
— Wszystko jedno, rano czy w nocy, niech djabli porwą! Co to za paskudztwo leży przede mną?
— Coszcie tu położyli przed panem majorem? — zwrócił się do mnie ogniomistrz Żuk.
— To są roentgenowskie zdjęcia moich chorych płuc, ponieważ w międzyczasie zapadłem i znalazłem się tutaj na skutek nieporozumienia — powiedziałem twardo.
— Co wy powiecie, to taki nowy wynalazek? — zapytał doktór.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć i tylko biłem ręką w piersi jak goryl.
— Słuchajcie, że jesteście zdrowe byczysko i markierant, na to nie potrzeba was wcale badać. — Pyrgnął kopertę z kliszami za siebie. — Sądzę, że tydzień sprzątania wychodków wpłynie korzystnie na stan waszych płuc. Tamtejsze powietrze — wiecie. Biedaczysko. Następny!
Powlokłem się aby podnieść klisze, ale ogniomistrz Żuk przeszkodził mi ze słowami:
— Zostawcie to, byszcie więcej nie zawracali głowy panu majorowi. Gdże jeszt wasz kapral? Szłuchajcże Borek, ten wasz chorowity ma przeż tydżen wychodki czyszcicz.
To było wszystko. Minąłem się w przejściu z rekrutem kwitnącym na szyi czyrakami. Stanąłem na placu i ogarnąłem wzrokiem baraki, kilka drzew, znów baraki. Z konieczności wszystko wydało mi się bliższe, hę, wcale miłe, przemknęła mi nawet myśl jak przerażona myszka, że za półtora roku przykro będzie to wszystko opuszczać. Przygnieciony kapitulacją, patrzałem na fryzjera pułkowego, który wyszedł przed zakład i trzepał jakieś ściereczki. Minął mnie rozfalowany oddział rekrutów ze słowami piosenki: „Siedzimy w tej tawernie, razem ty i ja, a stary Joże na gitorze gra“... Jeszcze coś o szklance pełnej wina. Pobiegłem do swojej baterji tak jak wszyscy żołnierze biegli zazwyczaj przez plac. Biegnąc, myślałem sobie, że przecież każdy rzetelny Polak musi być dobrym żołnierzem, jesteśmy przecież otoczeni niebezpiecznymi sąsiadami, i tak nas skubali przez tyle lat, zresztą wojsko hartuje ciało i ducha... tak, ducha także hartuje. Wymyślają, no, trudno, takie widać mają obliczenie, przecież z taką masą żołnierzy nie mogą się cackać. Już w baraku, w rozpędzie, zauważyłem, że drepcze koło mnie kapral Schramko i mówi:
— Stójcie do cholery, maraton jaki odprawiacie w tem wojsku! Pójdziemy do mojego pokoju, to mi buty wyczyścicie, pokażę wam które. Widzicie jednak, że nie jesteśmy takimi idjotami, aby wierzyć w wasze symulacje. Nasz lekarz pułkowy ma dobre, wyrobione oko. Chodźcie ze mną! Najlepiej będzie jak się uspokoicie i poddacie się porządkowi ogólnemu. Radzę wam!
Ma rację, cóż to u Niemców jestem, u licha! Weszliśmy do izdebki kaprala Schramki. Na klepisku dwa łóżka, stół i jeszcze jakieś rzeczy — pisać szkoda. Z łóżka po lewej stronie zerwał się starszy żołnierz, magazynier Sawicki. Nie spodziewałem się, że razem mieszkają. Przecież parę dni temu, kiedy Sawicki wydawał mi wojskowe rzeczy, mruknął mi poufnie i odniechcenia, że służyć u takiego drania jak kapral Schramko jest przykre i hańbiące. Wszyscy kaprale zawodowi są dranie, ale kapral Schramko to ohydnie głupi pyszałek, robi psychologa, ma przytem jakieś powody do zadzierania nosa, ale o tem to się sam z czasem przekonam. Więc zerwał się Sawicki półprzytomny od snu, powlókł do kubła z wodą, poczem ociekający jak koń u wodopoju uwalił się z powrotem na wyrku. Kapral Schramko miał minę człowieka, któremu wytrwałość, rozum i opanowanie nie pozwalają wybuchnąć, dopóki objekt eksperymentalny nie przestanie być interesujący. Pokazał palcem pod stół:
— Te — powiedział.
Stały tam buty z cholewami oblepione zeschłem błotem z ostatnich ćwiczeń. Stały potulnie, jak para piesków na dwóch łapkach. Oklapnięte ucha. Patrzałem na te buty, i przed oczami przesunął mi się szereg figur, jak w książce gimnastycznej Müllera[1]. To ja czyszczę te buty w różnych pozycjach. Spojrzałem ponad stół. Na ścianie wisiał arkusz papieru z postaciami żołnierzy z czasów Księstwa Warszawskiego, potem oleodruk obrazu przedstawiającego Napoleona patrzącego na palącą się Moskwę. Poniżej fotografja ślicznej kobietki o czupurnej twarzyczce. Fotografja spowita była w jakieś wstążeczki i zeschłe kwiatki. Przecież to porusza w człowieku różne rzeczy, jak się patrzy na taką wspaniałą dziewuszkę, zwłaszcza po obmiataniu baraku i wizycie u lekarza. Hę, ta inteligencja, delikatność, mówi pewnie po francusku i gra na pianinie, a przytem śpiewa. Zmieniłem nogę i dalej patrzałem. Nad uchem zaburczał mi głos kaprala Schramki, jak warkot samolotu:
— To nie jest byle pinda, co? Taka pliszka, co?
— Tak, panie kapralu, to jest bardzo ładna panienka, a przytem ma sympatyczny i inteligentny wyraz twarzy.
— Nie jest żaden wyciruch śmierdzący kapuśniakiem, ta moja narzeczona. Jestem wybredny, wiedzcie o tem.
Z szacunkiem postąpiłem krok naprzód. Jednocześnie zrobiło mi się przykro, chwyciło mnie coś pomiędzy zazdrością i oburzeniem.
— Musi pan być bardzo szczęśliwy, panie kapralu?
— Owszem, wiecie. Wybrał sobie ją człowiek z jakiej setki. W karnawale pobierzemy się. Jak się ją będzie krótko trzymało... No, idę! Wyczyśćcie mi te buty solidnie.
Poszedł. Przybliżyłem się do fotografji i dotknąłem palcami. Głupie biedactwo. A może to jest rzeczywiście wartościowy chłop, tylko zazdrość i wojsko tak mnie do niego usposobiło. Oczyszczę mu buty. Wyciągnąłem je spod stołu i zacząłem kruszyć skorupę z błota. Pracowałem w kucki, skacząc co chwila. Zatrzeszczało wyrko, i zamajaczyła na nim chybotliwa figura Sawickiego. Ziewał żałosnym, utrapieńczym jękiem. Drapał się przytem po ogolonej głowie i wpatrywał we mnie złym i obłędnym wzrokiem. Oczka miał okrągłe, uporczywe. Wkońcu wybełkotał:
— Kurzuście, tego... pyłu. Nie lepiej to na dwór. Ach, z was jest, jak Jezusa kocham... huuu, uuua.
— Pan kapral nic nie mówił, żeby wychodzić. Ja też wdycham. Pan magazynier w nocy nie będzie mógł spać. Sen poobiedni powoduje ociężałość, czyni człowieka złym, leniwym i bezmyślnym. Kapral Schramko ma ładną narzeczoną, przyjemność patrzeć.
— Co wy gadacie sto rzeczy na raz. W wojsku człowiek nigdy nie jest wyspany... A ładna, i forsę ma na dodatek! Ma — proszę ja was — sto tysięcy dolarów i mieszka... gdzie to: w Ameryce gdzieściś. Przyjedzie tu niedługo. Ogniomistrz Maliniak wcale się baterją nie zajmuje, tylko ciągle jest zły jak piorun, bo go po całych dniach kacenjamer dusi, a ma go z tego, że po nocach chla z kapralem Schramkom w mieście czy w podoficerskim. Golą wódkę na temat tego posagu. Schramko ma przez to taką władzę w baterji. Taki dzwon ma szczęście, popatrzcieno na nią. I ma szacunek, ale ja mu kiedy wymasuje mordę, będziecie widzieć. Na jesień idę do cywila, ale kurzycie, niech was piorun trzaśnie, idę na dwór!
Zaszurgał gwoździami butów i wyszedł. Przez izbę przewalały się kłęby pyłu. Oskrobałem dopiero pół cholewy. Ogarnęło mnie zniechęcenie i brak woli. Ki djabeł, czy w razie wojny dwie armje czyszczą obłocone buty? Dwie armie celują do siebie z porządnych karabinów i strzelają z armat. Przyklapnąłem pierożek na głowie i wyszedłem, pozostawiając buty na środku. Niech obudzą we mnie energję jak chcą, wszystko mi jedno. Chciało mi się przytem jeść, piasek mi trzeszczał w zębach, i całe ciało mnie piekło.
Przez okno zobaczyłem, że rekruci szeregują się do obiadu. To mnie nieco ożywiło. Wlazłem między łóżka, zabrałem swoje menażki i karnie stanąłem w szeregu. Rekruci stali jak ochwacone szkapy: jedni gapili się w śnieg i grudę, inni rozglądali się wokół. Kapral Borek oglądał wnętrze swojej czapki. Marcowe słońce potęgowało płowość jego słowiańskiej czupryny, wietrzne podmuchy igrały nią, a kapral zajęty był swoją czapką, jakgdyby tam w środku odbywały się jakieś interesujące rozrywki. Wobec dwóch rekrutów kapral Borek czuł się jako tako, potrafił nawet wypowiedzieć sztucznym głosem, jak zły aktor: „Och, wy ofermy, niedorajdy wy!“. Lecz większa ilość wyprowadzała go z równowagi, ogarniał go lęk przed szyderstwem, a gdy rekruci kopali się, albo jeden drugiemu podbił oko, kapral Borek wołał: „Jojoj, dajcie spokój, jak Boga kocham!“. Przyczem patrzał przerażony, czy ktoś mu nie powie czegoś przykrego. Teraz nasadził czapkę, cyknął kilka razy ustami i rozglądając się, mruczał coś, niewiadomo, do nas czy do siebie. Na skutek tego cykania, rekruci nazywali go cykownikiem.
— Ba...czność! W prawo zwrot! Będziemy szli, uważacie, do kuchni. Co, co, kapral Schramko kazał mi tu czekać, ale jakoś go nie widać. Ruszamy, równy szereg. O Jezusie kochany, z nogami, no, nogi! O, leci kapral Schramko!
Rzeczywiście, kapral Schramko cwałował jak pierwotny człowiek, brak mu tylko było maczugi. Uczułem jakieś złe fluidy między mną a nim. Biegnąc, patrzał na mnie, miał coś do mnie. Dysząc, jak szybkobiegacz u mety, wołał:
— Zatrzymajcie się, Borek! Stójcie!
Zatrzymał się, i chwilę patrzał na mnie niedobrym wzrokiem. Wreszcie wykrzyknął:
— Co z butami?!
— Strasznie zapaćkane...
— No i dlatego mieliście je oczyścić, szmatława pokrako! Ja was nie rozumiem. Zostawiliście buty na środku pokoju i poszliście sobie jak od pustej miski, co?
— Nałykałem się piasku, niedobrze mi się zrobiło. Wybaczy mi pan kapral, ale czynność to dla mnie bardzo przykra, takie czyszczenie butów.
— Ja wiem, wyście chorzy na płuca! Już nawet major zalecił wam pewną kurację, bęcwale! Co wy sobie właściwie myślicie o rozkazie w wojsku? Boże kochany, przecież to straszne mieć do czynienia z taką cholerą jak wy. Kapralu Borek, zaraz po obiedzie zaprowadzicie go do wychodka. Idźcie już. Taki bydlak!
Zawrócił do baraku tak gwałtownie, że wpadł na magazyniera Sawickiego.
— Mógłby pan kapral trochę uważać, przecież po łbie nie pozwolę sobie łazić — mówił magazynier, podejmując ze śniegu upuszczone naczynia do obiadu.
Kapral Schramko już odbiegł kilka kroków, ale teraz zawrócił i wymierzył Sawickiemu tęgiego kopniaka z takiem przejęciem, jakgdyby to była jakaś czynność przymusowa.
— Ja na wasze szczekanie wynajdę jakiś lepszy środek, narazie macie to, gówniarzu!
Poczem pogalopował do baraku jak szalony.
Sawicki mruczał coś o raporcie. Szedł blisko mnie i powtarzał wkółko: „Chamie, poczekaj ty chamie. Cham!“.
Jasne było, że kapral Borek lubił awantury, które jego nie dotyczyły. Stawał się pewniejszy siebie, energiczniejszy. Już w drodze do kuchni krzyknął na nas kilkakrotnie, że idziemy jak stado baranów. Przed kuchnią kazał nam się ustawić w kolejkę, poczem sam wszedł do środka, a za nim magazynier Sawicki. Teraz rekruci popychali się, jeden drugiego trzasnął menażką w głowę, znać było podniecenie. Patrzałem na rekrutów z innych bateryj, jak na podwórzu pojadali obiad, stojąc albo siedząc na kupie belek. Kilku myło menażki przy studni, niepewnie stojąc na lodowej powłoce. Wolno posuwaliśmy się do wnętrza kuchni. Raptem ze środka wybiegł olbrzymiemi krokami kapral Borek, bez czapki i z przerażeniem na twarzy. Za nim kolejno w powietrzu: brunatna płachta, która w zetknięciu z plecami Borka wydała plusk i zaczęła ściekać z nich w postaci zupy kartoflanej, dalej zadzwoniła menażka i potoczyła się razem z czapką po śniegu. Kapral Borek z rozpędu wyciągnął się jak długi, a wślad za przedmiotami wyskoczył magazynier Sawicki, który usiadł okrakiem na Borku, tłukąc go zapalczywie łyżką po głowie. Chwilę tarzali się po śniegu, wreszcie usłyszeliśmy głos Borka:
— Dajże spokój, no idźże, ty głupi...
Kapitan Hulka stanął rozkraczony i w głębokiej zadumie patrzał na walkę. Kiedy przytoczyli się do jego nóg, powiedział wolno:
— Ja was proszę, wy wstańcie. Tak, otrzepcie się, czapki na głowy i stańcie na baczność. Wy Sawicki jesteście stanowczo zwinniejsi, to wam przyznać muszę. Natomiast były kapral Borek posiada niewątpliwą siłę, stanowcza przewaga. Powiedźcie mi, moi drodzy, czy wy codziennie urządzacie dla rekrutów takie zapasy?
— W zupę mi charknął — wykrztusił Sawicki.
— Niechcący, niech mnie Bóg skarze, niechcący — powiedział Borek.
— Coś wy nie chcecie odpowiedzieć jasno na pytanie. Uspokójcie się do jutra rana, do raportu. Ja rad jestem, żem was widział tak pięknie walczących. Do zobaczenia, chłopcy. A ogniomistrz Maliniak jest w baterji, nie wiecie, a?
Nie byli wstanie mu na to odpowiedzieć. Kapitan Hulka, z rękami dotyłu, poszedł w stronę naszego baraku. Nie widziałem już, co uczynili Borek i Sawicki, ponieważ w tej chwili przestąpiłem próg kuchni i stanąłem przy kotle z zupą.
Kucharze wojskowi, to weseli chłopcy, z dużem poczuciem humoru. Pogardliwa żartobliwość, z jaką wydają zgłodniałym rekrutom jadło, upokarza bardzo, człowiek się wtedy robi taki mały, maleńki. Mają swoje kawały, te byki w białych fartuchach. Prawdopodobnie chodzi im o pośpiech, bo nalewają tak gorącą zupę, żeby trochę po palcach pociekło. Kawałkiem mięsa tak łupią w kaszę, że człowiek znajduje się przez chwilę w aureoli bryzgów z kaszy. Podszedłem do wydzielającego z lękiem, z przymrużonemi oczami i wyciągniętemi rękami, jakgdybym chciał mu oddać menażki i zaraz wiać. Plupp — zupa, pupp — kasza, pacc — mięso! Jestem gotów, mogę sobie pójść do jakiego kąta i zeżreć wszystko jak pies, bylebym później nie zapomniał wyczyścić munduru z plam. Wychodzę na dwór z wzniesionemi dogóry naczyniami, jak pogański kapłan z objatą albo kelner od Ritza. Siadam sobie pod ścianą na jakiejś belce, usadawiam jedzenie między rozkraczonemi nogami i jem. Jest niewygodnie, zręczny Sawicki dał mi przyciasny mundur, wszędzie mnie uciska. A niech tam, rozepnę kołnierz. Zupa niezła, kaszę także zjeść można jak się jest głodnym, ale na mięso toby mi musieli dać ze trzy dni czasu, żebym mógł je poszarpać na drobne cząsteczki i jako tako przełknąć. Ale wojsko, to przecież nie knajpa, gdzie można wykrzywić gębę i powiedzieć do kelnera: „Zamień mi to pan na wątróbkę sauté, a jak nie, to poproś pan dyrektora“. Zjadłem co się dało i polazłem do studni, gdzie mogłem zaobserwować, jak tłuszcz nie daje się lodowatej wodzie. Najlepiej wytrzeć chusteczką do nosa, bo jak nie: „Co to, rdzewieje wam menażka? Już ja wiem, wy to jesteście taka świnia, co z bylejakiego koryta zeźre“. Mój Boże, ironiczny ton w stosunku do rekrutów utrzymywał się w całym pułku, od kapitana do starszego żołnierza, wisiał w powietrzu, konie nawet patrzały na nas ironicznie. Ci nasi zwierzchnicy, to pierwszorzędni kpiarze. Każdy kapral mógłby zostać satyrykiem, literatem; ci oczywiście, którzy umieją pisać. Tylko kapral Borek nie. Kiedy odchodziłem od studni, patrzał na mnie jak pies, któremu zamiast mięsa rzucono pół cytryny. Jutro pewnie zdejmą mu dwie pałki. Wstyd ale i żal. Obejrzałem się parę razy; majstruje coś przy daszku od czapki.
Nie wiem teraz, czy zanieść naczynia do baraku, czy co! Bo kapral Sączek woła nas do śpiewania. Mamy czwórkami maszerować i uczyć się śpiewu. Słowa jakiegoś Własta, czy innego poety wszyscy mają spisane na karteczkach, tylko ja nie. Nie będę spisywał cudzych wierszy, mam swoje. Jakże tu śpiewać z naczyniami w rękach. Zawracam i pytam kaprala Sączka:
— Proszę pana, odniosę to... do tego...
— Co jest z waszym kołnierzem! Obciągnijcie mundur, wyglądacie jak sflaczały serdelek! Stawajcie w szeregu. Słowa macie?
— Czego słowa?
— Tanga argentyńskiego! „Wandy“![2]
Przecież wczoraj wieczorem kapral Schramko dyktował, nie?
— Ja umiem na pamięć, te słowa, panie kapralu.
Uczę się kłamać. Robię się chytry, przebiegły. Rzeczywiście, że wczoraj coś tam dyktował kapral Schramko. Ale przecież zgubiłem pas, byłem zajęty szukaniem. Staję w czwórce, będę udawał, że śpiewam. Starzy żołnierze wylegli z jadalni i ssąc własne zęby po obiedzie, czekali aż zaczniemy. Bardzo lubili kiedy rekruci uczyli się śpiewów.
Zapiąłem kołnierz. Boże, coś się dzieje z moim brzuchem. Pęcznieje mi, z trudem oddycham. Mam niesmak w ustach, gorąco mi, pokrywka jest pewnie z innej menażki, bo ciągle mi wypada i straszliwie zawadza. Łyżkę wsadziłem za cholewę, kiedy się schylałem, zakręciło mi się w głowie.
— No, b-czność! Równajcie tam, marsz! Śpiewać!!
Wszyscy się ślizgamy po grudzie, idziemy prosto w słońce, na ślepo. Pierwsza czwórka zaczyna: „Wando, kocham cię nad życie... mummrrum też“...
— Kochaj mnie też! — wrzeszczy kapral Sączek.
Pewnie kapral Schramko zajął się czemś na chwilę, bo nikt nie miał słów: „kochaj mnie“ zapisanych. Samo: „też“. Od początku. Starzy żołnierze posuwają się za nami jak węże za dźwiękiem klarnetu. Wreszcie bucha do nieba szczera pieśń argentyńska o Wandzie, która ma kochać, napić się wina i podać usta malowane. Jak świetnie się przy tem maszeruje. Poobiednie osłabienie przeszło mi, tylko ta przeklęta pokrywka... Wando... gdzie ja ją też zamieniłem, przecież wczoraj była dobra.
Przed wejściem do baraku, kapral Sączek powiedział mi, że wcale nie śpiewałem, tylko tak markowałem.
— Przynajmniejbyście nie kłamali. Przepiszecie sobie to zaraz, albo wieczorem, bo teraz pójdziemy do armat.
Nareszcie do armat, wkońcu coś istotnego, prawdziwa żołnierka. Zdążyłem sobie tylko tak pomyśleć, bo kapral Schramko, który usłyszał ostatnie słowa, powiedział:
— Do żadnych armat, ja mam dla niego świetną, żołnierską robotę. Gdzie Borek? Aa... ta...
Kapral Schramko powiedział w związku z Borkiem tak potworne świństwo, że mi się zrobiło nieswojo. Coś tak wyszukanego. Zwrócił się do mnie:
— Odszukacie kaprala Borka i przypomnijcie mu o sobie. Jest pewnie gdzieś koło kuchni. O, już wy teraz jesteście u mnie wyróżniony, nie pozwolę wam zginąć w tłumie. Już was niema, tu, przed mojemi oczami.
Coś się we mnie działo, gdy szedłem przypomnieć się Borkowi. Ni złe ni dobre, byłem tylko wewnętrznie bardzo poruszony. Słońce świeciło gdzieś na niebie, niezdecydowane, wyblakłe. Otaczała mnie białość nudnego, zimowego popołudnia. Zobaczyłem zdaleka kaprala Borka jak stał samotnie na placu i przeciągał się, niby parobek w gorące lato przed pójściem do roboty. Przyśpieszyłem kroku. Śmieszyła mnie postać i nazwisko kaprala Borka. „Głuchy“ Borek. Wyglądał nieporadnie, taki jakiś niewykończony, coś mu brakowało. Wymachiwałem ręką, on też począł biec ku mnie. Kiedyśmy się tak zbliżali do siebie, czułem, że się lubimy, wspólna niedola wytworzyła to uczucie. Nie biegł już, tylko przeskakiwał z nogi na nogę. Powiedział:
— Myślałem o was. Przecież mam was pilnować przy waszej robocie. Jak Boga kocham! Co im strzeliło do głowy, moglibyście się obyć beze mnie. Wszyscy powarjowali. Pójdziemy najpierw tam, o, skąd wychodzi ogniomistrz Połaniecki.
O jakie sto metrów czaił się brunatny budyneczek ze ściętym daszkiem, niby połowa przeciętego wzdłuż domku. Wyszedł właśnie stamtąd ogniomistrz Połaniecki, zatrzymał się i manewrując koło spodni, spluwał dookoła. Szliśmy chwilę nic nie mówiąc, gdy nagle kapral Borek spytał ponuro i niesamowicie:
— A macie wy jaką łopatę czy miotłę?
— Nie, nie mam nic takiego.
— No to postarajcie się, słowo daję. Jakże tak? Poczekam na was, walcie do stajni.
Skręciłem w stronę stajni. A jeśli nie znajdę tych narzędzi? Kapral Borek wzruszył mnie swojem człowieczeństwem. Nieszczęście jakoś go uplastyczniło duchowo, stał się żywszy wewnętrznie. Mimowoli odczuwałem, że tę naszą popołudniową sprawę otacza jakiś urok tajemniczości. Idąc, wspominałem różne historje, dotyczące życia żołnierskiego. Przypomniały mi się książki Sienkiewicza: Skrzetuski, przekradający się przez błota, życie obozowe Zbaraża. Też tam mieli jakieś sprawy i zajęcia. Zrobiło się nagle szaro na świecie. „Wierzeje“ od stajni skrzypiały żałośnie, poruszane niewyczuwalnym powiewem.
Miotła i łopaty stały tam, gdzie je rano zostawiłem, koło stajni.
O kilkanaście kroków minął nas ogniomistrz Połaniecki, z rękami w kieszeniach spodni, z sytą, zadowoloną twarzą. Popatrzył na nas, jak się patrzy na deptaku w Krynicy na znajomego z widzenia. Kapral ze zwieszoną głową wskazał mi samotny budyneczek:
— To tu — rzekł cicho.
Wszedłem do środka i stanąłem oko w kupę z mym trudem. Prawdą jest, że pewne części ciała ludzkiego nie mają oczu. Marzenia mojej młodości, moje ambicje! Towarzyszcie mi w mojej ochotnej pracy! Ocho, ogniomistrz Połaniecki coś niezdrów. Jakie powietrze, cóż za powietrze! Zwijałem się żwawo, raz tylko wytknąłem nos na dwór i wtedy zobaczyłem kaprala Borka jak stał na spocznij z lewą ręką w kieszeni, a w prawej trzymał papierosa i smutno patrzał przed siebie. Robiło się coraz ciemniej i prawdopodobnie zimniej, lecz ja chłodu nie czułem, pogrążony w swojej wojskowej powinności. Ktoś wszedł do środka. W mroku rozpoznałem postać kapitana Hulki. Manekenpiss jako dorosły mężczyzna w wojsku. Coś nucił pod nosem. Nagle zaświecił zapałkę i przyjrzał mi się. Właśnie opróżniałem szuflę w otwór w desce. Cisnął zapałkę, zasyczała.
— Ach, to wy! Toście, widzę, awansowali? A na dworze Borek, dobrana kompanja, niema co! Wasza szybka karjera imponuje mi.
Przekręcił śrubkę. Opanowała mnie złośliwa pewność siebie. Odrzekłem:
— Nie wypada aby pan kapitan kpił sobie ze zwyczajnego rekruta w tem miejscu. Uważam, że nic z sobą nie mamy do gadania. „Załatw sprawę i żegnaj“ — zna pan kapitan to powiedzenie? Najlepiej będzie jak zaprzestaniemy wszelkich rozmów.
— Piękne słowa, widać żeście inteligentny chłop. Tylko że na taką rezolutność jest tu u nas sposób.
— Nic mnie nie obchodzą pańskie sposoby, za wielka przepaść dzieli nas w hierarchji wojskowej, aby mi pan mógł coś zrobić. Zresztą, myślałem już sobie, co pan kapitan robi w tym pułku. Wszędzie pana pełno, włóczy się pan po wszystkich kątach, zaczepia pan Bogu ducha winnych ludzi, to mi zmienia pojęcie o pańskiej szarży, podkopuje prestiż pańskich trzech gwiazdek. Właściwie jestem taki sam obywatel jak i pan i mam prawo widzieć to co niewłaściwe. Przytem widziałem pana dziś rano w stanie, który mnie jako rekrutowi nie może dać żadnego przykładu.
— Mocny w pysku, rzeczywiście. Nie jesteście żadnym obywatelem a gówniarzem, w tej chwili i wogóle! Nie widzieliście wojny! Co ja tu robię? Racja, ja sam nie wiem co ja tu robię! Chyba to, że rozmawiam w tej chwili w wychodku z takim młodym draniem jak wy! Co wy o mnie możecie wiedzieć? Cztery razy byłem ranny! Ja...
— Prowokuje pan rozmowę aby móc się wywnętrzyć. A ja nie chcę tego wszystkiego słuchać.
— Musicie słuchać, skoro zadajecie istotne pytania. Co ja tu robię? Ha! Żona moja, która jest nauczycielką, mówiła mi, że piszecie książki. Z nikim nie mogę sobie pozwolić na taką rozmowę jak z wami. Z pułkownikiem i kolegami mogę tylko pić, w tej zatraconej, cholernej dziurze. Większość tych, którzy byli ze mną na froncie, zajmują dziś wysokie stanowiska w stolicy czy w innych miastach! W sztabie! Są majorami albo pułkownikami! A co ja? Walczyłem przecież taksamo jak i oni, głowę mam nie gorszą! A tu co? Na portkach mam łaty, zobaczylibyście jak moja żona jest ubrana! Chodźcie na dwór, zobaczycie te łaty, kurwa mać!
— Nie idę na żaden dwór! Rozmowa z panem drażni mię.
— Chodźcie w tej chwili. Ja was proszę!
Wyszliśmy z zupełnie ciemnego wychodka. Padał drobny śnieg, wszędzie paliły się już latarnie, migocząc żałobnie. Kapitan podał mi pudełko z zapałkami.
— Świećcie i patrzcie.
— Nic nie będę przyświecał.
— Jesteście dureń! Chodźcie tu Borek, zapalcie zapałkę!
Borek zbliżył się i zaświecił. Kapitan zawinął płaszcza. Zobaczyłem dwie równe łaty z tego samego materjału co i spodnie. Były to normalne łaty, nic w nich nie było zadziwiającego.
— Widzicie?
— Tak, to nic nadzwyczajnego. Gdyby pan kapitan nie urzynał się tak często, mógłbym panu współczuć, że nie zajmuje pan poważniejszego stanowiska. Pan jest pijak, panie kapitanie, potrzeba panu wojny, rozumiem, pobudki. Ale nam się wcale nie chce wojny, mamy jej dość. Cały świat ma dość wojny. Że pan się czuje na froncie świetnie, to mnie wcale nie dziwi. Taki już typ z pana. Bardzo dobrze, że władze tutaj pana ulokowały. Pan tutaj może się trochę znęcać nad żołnierzami, trochę popić, i tak pan przebrnie do emerytury. Nam teraz nie potrzeba takich surowych żołnierzy jak pan, nam potrzeba rzetelnych, rozumnych polityków.
— Ale wtedy, w dwudziestym pierwszym roku, potrzebny wam byłem, psia wasza mać co?
— Każdy mężczyzna był wtedy potrzebny, nawet piętnastoletni chłopcy. Pańskie argumenty są słuszne, ale tylko w ograniczonem, indywidualnem pojęciu.
Zapałka zgasła, dzieliły nas powolne płatki śniegu. Kapral Borek stał za kapitanem, śmieszny, stężały w swem pokurczeniu. Kapitan zapinał płaszcz i sapał. Wkońcu stęknął głośniej i odszedł bez słowa. Okręciła go śnieżna kurzawa, która zerwała się nagle i z wyciem. Ale postać jego nie znikała w chybotliwej poświacie lamp. Widzieliśmy go długo jak szedł bokiem, z rękami przy uszach.
Otrząsnąłem się ze śniegu. Wyciągnąłem z wychodka szuflę i miotłę, poczem powiedziałem Borkowi, że idę te rzeczy zanieść do stajni. Patrzał na mnie jakoś dziwnie i skakał wkółko, stukając obcasami. Wreszcie powiedział:
— Ale pijanica, co? Idźcie potem po kawę, a ja walę do baterji. Jaka zawieja, patrzcie tylko!
Dał nura w śnieżny tuman. Ciągnąc szuflę i miotłę, biegłem jak koń w dyszlach. Właśnie ogarnął mnie przykry kociokwik. Czułem się jak urzędnik, który upił się w towarzystwie zwierzchnika, i na drugi dzień dręczą go wspomnienia różnych gaff i poufałości. Psiakrew, jak mogłem się z nim przekomarzać, i to z taką smarkaczowską fanfaronadą. Jestem wobec niego niczem, bzdurą. Przecież ten człowiek walczył, nadstawiał łba za ojczyznę kiedy ja chodziłem w krótkich majtkach. I nic dziwnego, że teraz łazi wściekły i przygnębiony; marnuje pewnie swoje talenty, musiał to być dobry oficer frontowy. Ale poco się czepia? Bo urżnięty. Powinienem robić swoje i nie być takim wyzywającym. Czułem się coraz paskudniej, ręce mi zgrabiały, i drobny śnieg wciskał się w uszy, za kołnierz, siekł mnie po twarzy i oślepiał. W stajni ogarnęła mnie już wściekłość, mimo że ciepło i łagodne odgłosy źrących obrok koni powinny mnie uspokoić. Miotłę i szuflę postawiłem w kącie i zacząłem otrzepywać się ze śniegu. Co za cholera jasna! Potrzebuję zmarnować tutaj półtora roku na głupich i wstrętnych zajęciach! Każdy stara się ze mnie zrobić idjotę, zamiast uczyć mnie tego co należy. Niech sobie chamów ze wsi trzymają choćby i lat dziesięć, a mnie niech pokażą co mam robić w razie wojny i koniec. Czy we wszystkich pułkach są takie cholerne porządki? Przytem wszystko co mnie otaczało przygnębiało mnie psychicznie. Te baraki, ich wstrętna kolejność, albo studnia! Już przy wjeździe natknąłem się na czarne, gołe drzewa, otaczające stary cmentarz. A obok gmach dowództwa oklejony obwieszczeniami, że tego to a tego dnia powieszono czy rozstrzelano jakiegoś szpiega. I te zabudowania szczerem polu, ogrodzone drutem!
W tej chwili zatrzeszczała słoma i jakaś wielka postać wyrosła w nędznem świetle lampki naftowej. Ozwał się gardłowy, chłopski głos:
— Kto tu?
— Nic, przyniosłem przyniosłem tylko łopatę, bo...
Żołnierz zaczął zbliżać się dumnie wielkiemi krokami.
— Coś ty za jeden? Będziesz widzioł, te pieronie... Jo cię...
Miał tak ohydną twarz, że rzuciłem się do wyjścia i przejęty strachem, wybiegłem w przewalające się kłęby wściekle wirującego śniegu. Padało tak gęsto, że z trudem oddychałem. Dognało mnie mocne, chamskie przekleństwo. Wiatr spychał mnie wbok, wokół tak huczało, jakgdybym wypadł z oddechem głosu Boga. Pokryty nalotem śnieżnym wbiegłem do swojej baterji, zatrzasnąwszy drzwiami rozpętaną wichurę. Położyłem swoją furażerkę na jakąś skrzynię, poczem zdjąłem mundur, aby strzepnąć śnieg. Śmierdziało obrzydliwie wszelkim zaduchem brudu ludzkiego. Fale rozmów cichły i podnosiły się, rekruci tłoczyli się między łóżkami, przełażąc przez siebie jak robactwo. U pułapu rzędem świeciło żółtym blaskiem kilka zakopconych lampek naftowych, i w tej walce ciemności z marnem światłem ludzie wyglądali złowrogo i potępieńczo. Wzdłuż ściany wolnej od łóżek zbliżali się w moją stronę ogniomistrz Maliniak i kapral Schramko. Krępy i kanciasty ogniomistrz Maliniak toczył się jak kaczka obok zgrabnego, lekko stąpającego Schramki. Na wielkiej głowie ogniomistrza sterczała czapka nabakier, jego nalana twarz kraśniała siecią czerwonych żyłek a jasne wąsiki pod zadartym nosem wyglądały jak przyklejone. Duże palce obu rąk wetknął za pas.
Oho, dwóch takich na mnie jednego, to trochę za dużo — pomyślałem z rezygnacją. Do czego też się przyczepią? Może zapytają troskliwie, czy jadłem kolację? Wtedy odpowiem wesoło, że nie, ale to nie szkodzi, jestem młody. Na to oni, kłaniając mi się jak dwóch posłów anielskich: „Boże drogi, to przecie trzeba wam po co posłać? Zaraz, zaraz!... O, dziękuję, doprawdy nie jestem głod...“
— Cóż wy, gamoniu głupi, bez płaszcza łazicie? Żeby załapać jaką cholerę i na izbę chorych, co? Z mundurużeście ścierkę zrobili, dobro wojskowe, to dla was mecyje. Lafirynda, psiakrew!
No, czy nie myślałem, że się zatroszczą o mnie. O moje zdrowie. Naturalnie kapral Schramko, najżyczliwszy mi człowiek, bo z panem ogniomistrzem Maliniakiem mało się znamy. Właśnie odwrócił się ode mnie, jak od maleńkiego źdźbła słomki, popstrzonego przez muchy. Ale kapral Schramko pozostał. On mnie tak lekceważąco nie opuści.
— Wychodki w porządku?
Chciałem powiedzieć, że przerwał mi kapitan Hulka, ale zaraz pomyślałem, że przecież nie będę opowiadał temu capowi o żałosnej i ludzkiej w gruncie rzeczy sytuacji kapitana. Mój umysł otuliła błoga rezygnacja.
— Miejsce ustępowe postarałem się pozostawić w takim stanie, w jakim je znalazłem, panie kapralu.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Jørgen Peter Müller (7.10.1866—17.11.1938) — duński sportowiec i propagator gimnastyki, autor serii podręczników.
  2. Przypis własny Wikiźródeł „Wanda“: muzyka — Jerzy Petersburski, Kazimierz Englard, słowa — Andrzej Włast.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.