Dzienniczek Justysi
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzienniczek Justysi | |
Podtytuł | Komedya w jednym akcie | |
Wydawca | Jan Fiszer | |
Data wyd. | 1902 | |
Druk | Jan Cotty | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTEKA MIŁOŚNIKÓW SCENY
6.
Dzienniczek Justysi
Komedya w jednym akcie
napisał
JÓZEF KOŚCIELSKI
Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Ноября 1902 года.
Druk. i Lit. Jana Cotty, Kapucyńska 7.
OSOBY:
PANI WOLSKA Rzecz dzieje się na wsi u pani Wolskiej.
SCENA PIERWSZA.
Salon na wsi. W głębi drzwi, na ogród otwarte. Z boku okno. Pani WOLSKA siedzi na przodzie sceny przed stołem z robótką. Pan OPOLSKI wygląda oknem.
PAN OPOLSKI (odwracając się od okna).
Wszystko zdaje się iść z płatka. Rozmawiają bardzo żywo. PANI WOLSKA (wznosząc oczy),
Ale o czem, o Boże! PAN OPOLSKI.
O czem? To ja pani powiem. Ona mu z kosza daje maliny, a on jej kwiatki do wianka... PANI WOLSKA (zdziwiona).
Co? PAN OPOLSKI.
To było dobrem lat temu — trzydzieści! Dzisiaj ona go pyta, dlaczego od czasu postawienia cukrowni krowy dają więcej mleka, a on jej odsłania najskrytsze tajniki wymłotów. PANI WOLSKA.
Przesadzasz, stary przyjacielu! PAN OPOLSKI.
Bynajmniej. W każdym razie nie rozmawiają o tem, o czem myśmy rozmawiali w tym samym ogrodzie lat temu trzydzieści! PANI WOLSKA (z uśmiechem).
Stare wspomnienia! PAN OPOLSKI (żywo).
Młode wspomnienia raczej. Myśmy umieli być młodemi, dlatego nie postarzeliśmy się dotąd. PANI WOLSKA.
Kłam ci zadają nasze siwe włosy. PAN OPOLSKI (j. w.).
A czy to ja perukarz, żebym człowieka po włosach sądził! To świat się przestarzał nie my. To słońce zaszło i po dniu pogodnym, który nas palił skwarem zapału, nadciągnął pogodny wieczór jesienny, i blaskiem księżyca posrebrzył nam włosy. PANI WOLSKA.
Tyś dotąd poetą! PAN OPOLSKI (siadając po prawej).
I teraz dopiero przydała mi się moja poezya. Za młodu płatała mi figle. Czegom się dotknął praktycznie, rozpadało się, nikło, jak moje bujne marzenia. „Niezdara“ mówiono wkoło, „marzyciel,“ i miano słuszność, bo ja sam utyskiwałem na tę nieszczęsną poezyę, na to marzycielstwo, które mi było kulą u nogi. PANI WOLSKA.
Powiedz raczej: skrzydłem u ramion. PAN OPOLSKI.
Otóż to: co ptaka wznosi, to ludzi strąca. Ale nie skarżę się. Nie będzie to poetyczne, ale prawdziwe porównanie, gdy powiem, że poezya była mi w życiu tem, czem płaszcz gruby i ciężki pielgrzymowi, który się pogodnym rankiem wybrał na długą wędrówkę. Radbym go porzucił, cięży mi i doskwiera, w szybkim pochodzie zawadza, i dopiero wówczas, gdy słońce zapada, wiatr wieczorny chłodzi, a kres wędrówki blizko, otula się weń wędrowiec i cieszy się, że go wziął ze sobą. PANI WOLSKA.
O jakże to wielka prawda! PAN OPOLSKI.
Ale jak każdą prawdę, zapóźno się ją poznaje (wstaje). Mówże tu w południe wędrowcowi, że mu się płaszcz wieczorem przyda! Tymczasem ciężko mu i gorąco, więc złorzeczy. Gdybym był tę prawdę uznał wcześniej, nie byłbym popełnił najkapitalniejszego głupstwa ze wszystkich, jakie popełniłem w życiu; — a wie pani, że to nie mało powiedzieć. PANI WOLSKA.
Cóż więc za największe głupstwo uważasz, żeś się majątku nie dorobił? PAN OPOLSKI.
Jestem tak niepoprawnym, że nie to, ale właśnie przeciwnie to, żem nie uznał, że owa poezya, która mi tak zawadzała, tak ciężyła w południe żywota, jest niezbędną na starość szatą. PANI WOLSKA.
Zachowałeś ją przecież. PAN OPOLSKI.
Tak jak samolub, dla siebie, ale syna obrałem z niej wcześnie i sprawiłem, że nie będzie jej miał na starość, gdy mróz, wicher i słota... (Przechadza się po scenie, gestykulując). PANI WOLSKA.
To już nie twoja wina. Taka już cała młodsza generacya. PAN OPOLSKI (zwracając się żywo).
A któż ją taką zrobił, jeśli nie my?... Ja sam mojego syna zrobiłem takim, jakim jest. Okradłem go! PANI WOLSKA.
Dla jego dobra. PAN OPOLSKI.
He, droga moja pani, pokaż mi tego, kto wczoraj wiedział, co będzie dobrem na dzisiaj, kto dzisiaj wie, co się przyda na jutro? Życie, to nie zabity zając, którego można macać i wąchać, aby wiedzieć kiedy skruszeje. PANI WOLSKA.
Działając zawsze wedle przekonania i sumienia... PAN OPOLSKI (przerywając).
Robi się często największe głupstwo. Moje przekonanie wyprowadziło moje sumienie na gołoledź, a teraz się z niego śmieje, że sobie nos zbiło. PANI WOLSKA.
Nie zaprzeczysz temu, co wszyscy przyznają, że — wychowałeś syna znamienicie. PAN OPOLSKI (siadając).
Nie przeczę. Gdyby był zegarkiem, wziąłbym na niego patent i zakasowałbym Patka wraz z Czapkiem. Byłem doskonałym zegarmistrzem, ale kiepskim pedagogiem, czyli: że wszędzie i zawsze byłem do niczego! PANI WOLSKA.
Ależ przesadzasz... PAN OPOLSKI.
Byłem do niczego, byłem do niczego! Zostaw mi pani przynajmniej satysfakcyę tej świadomości. PANI WOLSKA.
Zgoda, byleś chciał mieć i tę, że twój syn zajął dziś, dzięki tobie, naczelne stanowisko w industryi krajowej... PAN OPOLSKI (z niechęcią).
Prawda. PANI WOLSKA.
Że mimo młodego wieku, zrobił już znaczny majątek... PAN OPOLSKI.
Czego jego stary ojciec nigdy nie potrafił. I to prawda. PANI WOLSKA.
Że więc dałeś mu w rękę wszystkie warunki szczęścia... PAN OPOLSKI (zrywając się).
O, co na to, to nie zgoda! Czyż pani nie wie, że szczęście i majątek to jest takie małżeństwo, które tylko wobec ludzi czułość udaje, a w czterech ścianach domu do oczu sobie skacze? PANI WOLSKA.
Często tak bywa... Sam zresztą chciałeś... PAN OPOLSKI.
Tak, sam chciałem, — i dlatego nad tem teraz sam płaczę. Człowiek zawsze tylko nad tem płacze, czego sam chciał. Tak jest, chciałem (siada). Widząc po cięgach, jakie mi życie na każdym kroku dawało, że te moje — skrzydła, jak je pani nazywasz, to bardzo niepotrzebne dla człowieka członki, wyskubywałem je troskliwie u mego dziecka. Żaden policyant tak nie śledzi pobytowego rzezimieszka, jak ja śledziłem pierwsze objawy tej łajdackiej fantazyi u wyrostka. A do matematyki, trutniu; a do logarytmów, błaźnie... No i udało mi się, aż się sam stał logarytmem! PANI WOLSKA.
I dobrze mu z tem. PAN OPOLSKI.
Naturalnie, i długo jeszcze dobrze będzie, ale na starość zmarznie! PANI WOLSKA.
Potrzeba nieznana nie jest potrzebą. Jeśli się spełnią nasze życzenia, i dzieci nasze spodobają się sobie... PAN OPOLSKI.
O tak, to jedyne szczęście, że i panna Justyna... (szuka wyrażenia). PANI WOLSKA (z uśmiechem).
Dokończ śmiało! PAN OPOLSKI (j. w.)
Że... i pannie Justynie wyskubano skrzydła! PANI WOLSKA.
Nie rozwinięto ich raczej. Do czego ty doszedłeś świadomie, to ja uczyniłam bezwiednie. Śmierć mego męża strąciła na moje barki cały ciężar interesów, obowiązków. Aby im podołać, oddałam się im cała... PAN OPOLSKI.
I z dobrym skutkiem. PANI WOLSKA.
Tak, ale Justynka wzrosła śród gospodarstwa, śród cyfr, rejestrów, rachunków, kłopotów... PAN OPOLSKI.
Róża w pokrzywach. PANI WOLSKA.
Która nie wie, że jest różą. Nie znała nigdy innego życia, więc jej nigdy nie będzie potrzebnem. Natomiast przy boku twego syna znajdzie to, co — może zupełnie słusznie, za jedyne szczęście uważa: zajęcie i spokój. PAN OPOLSKI.
Groszek z marchewką! PANI WOLSKA.
Czy wolałbyś dla syna romantyczkę? PAN OPOLSKI.
Uchowaj go Boże! Nie, oni stworzeni dla siebie. Gdybym wiedział, że panna Justyna przystępna podszeptom wyobraźni, nie byłbym do tyla samolubem, abym ją pragnął związać z produktem mojej zegarmistrzowskiej sztuki. PANI WOLSKA.
Pan Gustaw jest człowiekiem tak zacnym i prawym. PAN OPOLSKI.
A panna Justyna tak pełną wdzięku i dobroci... PANI WOLSKA.
Więc? PAN OPOLSKI.
Więc wszystko w porządku. Ale właśnie to słowo: w porządku!... (macha ręką). Pani Anno, czy pani jesteś zupełnie pewną, że tam gdzieś na dnie serduszka Justysi nie kwitnie jaki kwiatek pełen wiosennej woni? PANI WOLSKA.
Oto bądź pan zupełnie spokojnym. Justynka jest złote dziecko, ale prozaiczne... tyleż co pan Gustaw... PAN OPOLSKI.
Dobrana para. Smażona wisienka i kiszony ogórek. PANI WOLSKA.
Chcesz się przekonać. Chodźmy do pokoju Justynki. PAN OPOLSKI.
Chętnie. Byłem zawsze zdania, że zewnętrzne otoczenie zdradza wewnętrzny stan duszy. PANI WOLSKA.
Pokażę ci jej dzienniczek. Spostrzeżenia gospodarcze i kuchenne. PAN OPOLSKI.
Nie o ptaszkach? PANI WOLSKA.
Owszem, o kurach. PAN OPOLSKI.
Nie o kwiatkach? PANI WOLSKA.
Owszem, o pietruszce... PAN OPOLSKI.
Jakto, nawet nie o gwiazdach lub księżycu? PANI WOLSKA.
A jakże: znajdziesz przepis strucli na gwiazdkę i dociekania nad wpływem księżyca na porost włosów. PAN OPOLSKI.
Pani, jestem zachwycony! Ależ mój syn nie marzył nigdy o takim skarbie. PANI WOLSKA.
Gdyby wogóle marzył, ten skarb nie byłby dla niego. PAN OPOLSKI.
I powiedzieć, że to dzieci nasze. PANI WOLSKA.
Nietylko nasze, ale i swego wieku. (Wychodzi, za nią Opolski potrząsając głową. Z przeciwnej strony od ogrodu wchodzą). SCENA DRUGA.
JUSTYSIA, GUSTAW.
JUSTYSIA (wbiegając),
Bardzo, bardzo panu dziękuję. Jeszcze się nigdy tak nie bawiłam. Wszystko, co mi powiedziałeś, zapiszę sobie w moim dzienniczku, aby nie zapomnieć. Czy pan także pisuje dzienniczek? GUSTAW.
Nie pani, nie mam na to czasu. JUSTYSIA.
To szkoda, to wielka szkoda. Ach ja czasem czuję taką potrzebę... GUSTAW (badawczo).
Wyspowiadania swych uczuć? JUSTYSIA (zdziwiona).
Uczuć? Nie! Przypomnienia sobie jakiego przepisu kuchennego, a tu właśnie nie zapisałam go. GUSTAW (z niechęcią).
A, tak! JUSTYSIA.
Ot, nie dalej jak wczoraj, gdy zasiadłam do mego dzienniczka, ogarnął mnie taki żal... GUSTAW (skwapliwie).
Tęsknota niepochwytna? JUSTYSIA.
Nie tęsknota, ale żal, że nie zapisałam sposobu pani sędziny na powidła a teraz zapomniałam. GUSTAW (zniecierpliwiony).
Niepowetowana strata! JUSTYSIA.
Dlatego, co mi pan powiedziałeś dzisiaj, to wszystko za świeżej pamięci zapiszę. Ach, jakież to śliczne było — o różach! GUSTAW.
O jakich różach? JUSTYSIA.
To, co pan mi mówiłeś o różach, gdyśmy chodzili w ogrodzie. GUSTAW.
Ja? — O różach? — w istocie... JUSTYSIA.
A jakże, o tem, jak Turcy wyrabiają olejek różany, z jakim to trudem i ile to kosztuje. Ach, jeszcze jedna rzecz mi nie jasna, co do tych procentów... GUSTAW.
Aha! Otóż w jednym kilogramie liści różanych... JUSTYSIA.
Ach nie, to nie o różach. Daruj pan... ja tak przeskakuję z jednej rośliny na drugą. GUSTAW (ironicznie).
Jak motylek. JUSTYSIA.
Z róży — na buraki. Mówiłeś pan, że procent wydajności zależy naprzód od... GUSTAW.
O, to muszę pani obszernie wyłożyć. JUSTYSIA.
Obszernie? — dobrze! — ale kiedy tak, to poczekaj pan na mnie trochę, ja zaraz powrócę. Muszę skoczyć do kuchni, bo ja tu rozmawiam jak trzpiotka, a tam z kolacyą Bóg wie co się dzieje. Poczekasz pan chwilkę? GUSTAW.
Z chęcią. JUSTYSIA.
Ja zaraz powrócę (wybiega). SCENA TRZECIA.
GUSTAW (sam).
Dziwna dziewczyna! Ojciec mię nie zawiódł (siada przy stole). Boisz się małżeństwa, bo sądzisz, że każda dziewczynka żywi się promieniami księżyca, na które smaruje powidełka liryzmu kuryerkowych rymorobów... ja ci pokażę taką, która przekłada pożywniejsze potrawy. Prawda! — Ależ prozaiczna! Zupełnie dla mnie stworzona. I ładna przytem, jak aniołek... Zdawałoby się, że za temi oczkami, pod temi puklami płowych włosów, mieszka cały rój skrzydlatych snów, które jak w zamkniętej klatce trzepocą się, czekając tego, kto ją ma otworzyć. A tam nic, nic! (wstaje). Hm! idealna, zupełnie jakby na mój obstalunek zrobiona. (Chodzi po scenie). Ożenię się z nią. To prawdziwe szczęście! (zatrzymuje się). Czy szczęście? Właściwie kobieta powinna nieco... Dziwny ze mnie człowiek. Znalazłem wymarzony ideał, i — powinienem być kontent. Jestemże kontent? (po chwili milczenia). Nie! O, teorya i praktyka, kto je pogodzi, będzie zbawcą świata (siada). Teorya mówi mi: Jesteś człowiekiem skrzętnej pracy, twa żona powinna być jej wspólniczką, nie bujać w obłokach, ale chodzić po ziemi, nie roztrwonić w snach, co zebrałeś w pocie. Praktyka ukazuje mi całe życie, długie życie spędzone przy boku — maszyny. Wracać strudzony turkotem maszyn — do maszyny! Nie! Widzę teraz, że kobieta ma cel inny, niż my. Dla nas poezya zgubą, narkotykiem, blekotem, dla nich warunkiem istnienia. Ja nie potrzebuję marzeń, ale ona powinna być filtrem, przez który nieco ze zdroju ideał ma przeciekać we mnie (wstaje). Nie! to nie dla mnie żona. Szkoda! Ładna, ponętna dziewczyna. Czuję, kochałbym szalenie. Ale taką jaką jest — nigdy! Czyż mogę kochać się w zwierciadle, które mi ciągle własne rysy odbija?
SCENA CZWARTA.
GUSTAW, JUSTYSIA.
JUSTYSIA (wbiegając).
Otóż jestem. Lubi pan kołduny? GUSTAW.
Lubię. JUSTYSIA.
To dobrze, bo będą na kolacyę, a ja je doskonale robię, podług recepty prawdziwie litewskiej. GUSTAW (z przekąsem).
Zapisanej w dzienniczku? JUSTYSIA.
Naturalnie. Ja wszystko w nim zapisuję, bo inaczej — tobym zapomniała. GUSTAW.
To musi być ciekawy dzienniczek. Pokaże mi go pani? JUSTYSIA (stanowczo).
Nie. GUSTAW (śmiejąc się).
Tak, pani zazdrośnie strzeże swoich skarbów, przepisów kuchennych i gospodarczych! JUSTYSIA.
O, nie dlatego. GUSTAW.
Obawia się pani, abym ich nie odkradł? JUSTYSIA.
Ależ owszem, ja moich przepisów chętnie udzielam, ale dzienniczka panu nie pokażę, bobyś wiedział, co ja myślę. GUSTAW.
To pani i myśli zapisuje? JUSTYSIA.
Naturalnie, ja wszystko zapisuję — bobym zapomniała. GUSTAW.
Ależ jeżeli te myśli tak straszne, że je pani ukrywa... JUSTYSIA (z oburzeniem).
Wcale nie straszne. GUSTAW (kończąc).
To czemuż je pani zapisuje? JUSTYSIA.
Bobym zapomniała. GUSTAW.
A na cóż się pani przydać mogą, jeżeli ich nikt poznać nie ma? JUSTYSIA.
Nikt? Tego nie powiedziałam. GUSTAW.
Więc tylko ja — nie? JUSTYSIA.
Nie tylko pan, ale... (odwraca się zawstydzona). Ach, pocóż ja to wszystko mówię! GUSTAW.
Owszem, mów pani, proszę. Kiedy już nie mam poznać skarbów dzienniczka, niech przynajmniej znam jego przeznaczenie. JUSTYSIA (poważnie).
Jego przeznaczenie, to moje przeznaczenie. GUSTAW.
Nierozumiem. JUSTYSIA.
Widzisz pan, to tak. Mama mi zawsze mawiała, że jak dorosnę... (nagle zawstydzona). Ach ja nie wiem, czy to wypada o tem mówić. GUSTAW (z uśmiechem).
Widzisz pani, ja tyle rzeczy pani opowiadałem w ogrodzie, a teraz mnie nic nie chcesz powiedzieć. JUSTYSIA (obracając się ku niemu).
O tak, z panem się bardzo mile rozmawia; więc powiem! GUSTAW.
Słucham z natężoną uwagą. Więc mama mawiała, że jak pani dorośnie, to? JUSTYSIA (zakłopotana).
No... to... (z nagłem postanowieniem) to pójdę za mąż! GUSTAW.
A! JUSTYSIA.
I nawet mama tłumaczyła mi, co to jest małżeństwo. GUSTAW.
Doprawdy? Mama tłumaczyła? JUSTYSIA (poważnie).
Tak, mama mi wszystko wytłumaczyła. GUSTAW (szydersko).
A pani zapisałaś w dzienniczku? JUSTYSIA.
O nie, bo to sobie dobrze spamiętałam. GUSTAW (śmiejąc się).
Niewątpię! (badawczo). Więc?... JUSTYSIA.
Więc mama mi mówiła, że małżeństwo to jest wspólność nie tylko wszystkich kolei losu, ale wszystkich dążeń, zachceń, a nawet wszystkich myśli. GUSTAW.
Tak, w istocie! JUSTYSIA.
Widzisz pan: wszystkich myśli!... A gdzież tu wszystkie myśli spamiętać! A jakbym poszła za mąż, i mój (z zakłopotaniem), mąż mi powiedział wszystko co myślał, to byłabym bardzo nieszczęśliwą, że nie mogę tak samo jemu wszystkich myśli wyjawić, jakie miałam w całem życiu... GUSTAW.
W całem życiu, tak niedługiem! JUSTYSIA.
Myśli się przecież tak tłumnie roją, mianowicie gdy słońce zachodzi, albo gdy rankiem rosa rozsnuta... albo... ach, ciągle myśli i wrażeń pełno, a ja tak łatwo zapominam! GUSTAW (zaciekawiony).
Więc dlatego? JUSTYSIA.
Więc dlatego wszystko skrzętnie zapisuję... GUSTAW (j. w.).
Aby ten, kto będzie miał szczęście podzielić pani życie... JUSTYSIA.
Aby znał wszystko, wszystko, co mi przeszło przez głowę. Wszakże tak potrzeba? GUSTAW (wzruszony).
Szczęśliwy człowiek! JUSTYSIA.
Kto? mój przyszły mąż? No, nie wiem, czy tak bardzo będzie szczęśliwy. GUSTAW.
Jakto, gdy taki skarb posiędzie! Gdy na kartach tej czarownej księgi znajdzie komentarz do każdego bicia serca... JUSTYSIA (żałośnie).
Ach panie, ja się boję, że on tam znajdzie strasznie głupie myśli! GUSTAW.
Naprzykład? JUSTYSIA.
Ja nie wiem, bo ja wszystko zapominam. Ale cóżbym ja mogła mądrego wymyślić? GUSTAW.
Myśl takiej księgi, to już więcej niż mądrość całego świata! JUSTYSIA (obrażona).
Ach, pan sobie żartuje ze mnie! GUSTAW (zapalając się).
Nie pani, nie żartuję. Ja oddałbym życie za to, abym mógł tę księgę wziąć do ręki. JUSTYSIA.
Kiedy panu powiedziałam, że to niepodobna, bo... (nagle zmieszana). Ach, co też pan mówi! GUSTAW.
To co czuję: Posiadać tę księgę... JUSTYSIA.
Widzisz pan, ja zaraz czułam, że to nie trzeba o takich rzeczach... GUSTAW.
Ależ owszem, mówmy o tem, tylko o tem! JUSTYSIA.
Nie, nie! Zresztą pan — wybaczy, ja muszę.. (zwraca się ku wyjściu). GUSTAW.
O, nie odchodź pani. JUSTYSIA.
Muszę... zapomniałam... słońce już nizko, muszę zejść do sadzawki. GUSTAW.
O tak, zachód słońca nad wodą... JUSTYSIA.
Tak, tak, wielki czas, już słońce zachodzi, a kazałam nazrywać tataraku. GUSTAW.
Tataraku? Teraz?... JUSTYSIA.
Tataraku, właśnie teraz, teraz najlepszy. GUSTAW (wstrzymując ją).
Ależ poco?... JUSTYSIA.
Poco? To pan nie wiesz naco tatarak? (poważnie). Otóż na tatarak nalana okowita... GUSTAW (j. w.).
To później... JUSTYSIA.
Tak, to później panu wytłumaczę (klaszcze w dłonie). Bardzo jestem dumną, że coś wiem, czego pan nie wiesz. Ale teraz muszę biedz, bo już późno (wybiega).
SCENA PIĄTA.
GUSTAW, OPOLSKI.
GUSTAW
(rzucając się wchodzącemu ojcu na szyję). Ach ojcze, dzięki ci. Ależ to ideał! Perły, dyamenty, lecę za nią! (szuka wokoło kapelusza). Tatarak! PAN OPOLSKI (chodzi za nim).
Co? jak?... GUSTAW (porywając kapelusz).
Tatarak, boskie ziele (wybiega).
SCENA SZÓSTA.
PAN OPOLSKI, później PANI WOLSKA.
PAN OPOLSKI (w najwyższem osłupieniu).
Tatarak? — Sfiksował, czy co? (chodzi po scenie). Perły, dyamenty! tak, ale nie dla ciebie. Pereł dziś już nikt nie rozsuwa przed... (zatyka sobie ręką usta). Cyt! toż to mój syn! (po chwili milczenia). Ależ to utrapienie! Chłopak się jak widzę zakochał, a ja przecież na to małżeństwo nigdy pozwolić nie mogę. Nigdy — nigdy! PANI WOLSKA (wchodzi z dzienniczkiem Justysi w ręku).
Wiesz, mój stary przyjacielu, że dotąd nie mogę wyjść z podziwienia. PAN OPOLSKI (zatrzymuje się przed Wolską).
A ja? — Ja mam moralnie tak rozdziawioną gębę, że jej chyba nigdy nie zamknę! PANI WOLSKA.
Oglądałam tyle razy ten dzienniczek, nie domyślając się co zawiera (siada i przerzuca kartki). PAN OPOLSKI.
A pytałem się pani: jesteś-że zupełnie pewną, że w tej główce samo próchno? PANI WOLSKA.
Przyznaj, że to nie tak łatwo było przeniknąć. Ot masz naprzykład tu (czyta). „A odcedziwszy wodę, wstawić do piwnicy, tylko nie obok mleka, boby skwaśniało!“ A dalej jednym tchem (czyta). „Myślałam, słuchając słowika, czy jego śpiew jest tylko modlitwą, czy też może pieśnią zachwytu, że tak ślicznie na świecie.” PAN OPOLSKI.
Ot masz pani. Pięknieby jej to mój pan syn wytłumaczył! PANI WOLSKA.
Albo tu dalej (czyta). „Pani sędzina radzi dodać nieco kminku, ale mnie się zdaje, że to niepotrzebne, bo kminek nie godzi się z majerankiem. Pytałam się dlaczego kwiaty pachną, kiedy ich woń tak prędko ginie. Zdaje mi się, że marzenia są wonią umysłu i tak samo giną bez śladu“. PAN OPOLSKI.
Mój Gustaw tego kwiatu nie powącha! PANI WOLSKA.
Widząc same przepisy, nie patrzyłam dalej, tak, że dzisiaj dopiero... PAN OPOLSKI.
I w samą porę! PANI WOLSKA (która przerzuca kartki).
Słuchaj tylko, to doskonałe! (czyta). Wogóle uważać należy, aby kacze jaja podkładać kurom starszym i rozsądniejszym!” PAN OPOLSKI (śmiejąc się).
Rozsądniejszym! Wyborne! PANI WOLSKA (czyta).
„Myślałam jak to dziwnie, że krowa taka duża, a zaledwie mlekiem jedno ciele wyżywi, a małej kurze to i 10 jaj podłożyć można, nawet indyczych... Myślałam także, czy ja też kiedyś, będę mogła z kimś podzielić się wszystkiemi memi wrażeniami. Mama ciągle zajęta, albo zmęczona, a gdy pójdę za mąż, to on zapewne także będzie zajęty, albo zmęczony“ (ociera łzy). PAN OPOLSKI.
Biedne, drogie dziecko! Widzisz pani, że to małżeństwo jest niepodobnem. PANI WOLSKA (odkładając książkę).
Nie tak obcesowo. Czy może, tak jak ja pomyliłam się co do Justysi, ty nie mylisz się co do.... PAN OPOLSKI.
Co do Gustawa? Co to, to nie! Własny fabrykat, pani dobrodziejko, nie chwalę się, bo nie mam czem, ale własny fabrykat, więc znany dokładnie. Dlatego niema co robić, trzeba chłopca co prędzej wywieźć, bo jak się przekonałem, żarłoczny szczupak szedł już prosto na wędkę! PANI WOLSKA (ucieszona).
Doprawdy? Widzisz więc! Jeżeli Justynka prawdziwie pokocha... PAN OPOLSKI.
To co? — To będzie jedna nieszczęśliwa więcej. Ja na to nigdy nie pozwolę. PANI WOLSKA.
Wierzaj mi, my starzy lepiej nie mieszajmy się w to. PAN OPOLSKI.
Starzy, starzy! Gdyby mój syn był tak młodym jak ja... to nie mówię. Albo gdybym tak mógł oddać mu Justysię z powidłami, kurami i kminkiem, a dla siebie zatrzymać tę drugą, pełną naiwnych, wiośnianych marzeń! PANI WOLSKA.
A ja jestem przekonana, żeby ci on tej drugiej właśnie nie oddał. PAN OPOLSKI.
Dziwne zaślepienie. Chcesz pani nieszczęścia własnego dziecka? Jakież to byłoby pożycie, gdy wszystkie wyobrażenia, dążenia — odmienne. PANI WOLSKA.
Ależ nie wszystkie. PAN OPOLSKI.
Wszystkie, bo ona nawet swoje sery i placki poezyą obleka. Pokaż-no pani (bierze ze stołu dzienniczek i przerzuca). Zaraz pani dowiodę. Gdzież tu jest ta wzmianka o Mojżeszu? Aha tu... Powidła czeskie etc., etc. „Pytałam się siebie, cobym najchętniej chciała widzieć i pomyślałam, żebym była chciała patrzeć na krzak gorejący, z którego Pan do Mojżesza przemawiał. Widzieć ten płomień i słyszeć głos Pański!“ Pani nie jesteś-że dumną z twego dziecka? PANI WOLSKA.
Nie, dziwię się tylko. PAN OPOLSKI.
I ja się dziwię, że się pani dziwisz! To jest potężna aspiracya, to jest olbrzymi motyw wielkiej pieśni. Ona widzi ten krzak, przymruża oczy, bo ją płomień razi, słyszy głos Pana i pada, przejęta tchnieniem niewysłowionej lubości... PANI WOLSKA.
O poeto, poeto! PAN OPOLSKI.
A on? Chcesz pani wiedzieć, jak on sobie ten sam epizod pisma przedstawia? PANI WOLSKA.
Zapewne tak samo. PAN OPOLSKI.
Tak się pani zdaje? Otóż on przedstawia sobie Mojżesza przeglądającego przy kantorku tygodniowe regestra, do którego przystępuje lewita, mówiąc: Proroku, pryncypale, szef firmy Jehowa prosi cię do telefonu (rzuca dzienniczek na stół). PANI WOLSKA (śmiejąc się).
Ho, ho, już galopujesz! PAN OPOLSKI.
I pani chcesz, aby dwoje ludzi, mających we wszystkiem tak odmienne wyobrażenia mogło przejść społem przez życie zgodnie i szczęśliwie. Nie dbasz pani o córkę, ja dbam o nią za ciebie. (patrzy na zegarek) Dzisiaj już zapóźno. Jutro pierwszym pociągiem wyjeżdżamy. PANI WOLSKA.
To jest, że w mojem imieniu dajesz mojej córce odkosza. PAN OPOLSKI.
Najformalniejszego odkosza mojemu synowi w imieniu twojej córki. PANI WOLSKA.
Nie spytawszy jej? PAN OPOLSKI.
Spytawszy jej dzienniczka, to wystarcza. SCENA SIÓDMA.
CIŻ, JUSTYSIA, GUSTAW (z pękiem wodnych kwiatów).
JUSTYSIA (wbiega szybko, klęka przed Wolską i kryje twarz na jej łonie).
Ach mamo! PAN OPOLSKI (do Gustawa).
Naco ci to zielsko? GUSTAW.
Zielsko? O, proszę ojca, to są śliczne, wodne kwiaty, które rwaliśmy razem nad sadzawką. PAN OPOLSKI.
Warto było buty zamoczyć! GUSTAW.
Patrz, czy nie warto. Co to za śliczny kształt tej lilii, jaki liść wzorzysty... (daje mu kwiaty do ręki). PAN OPOLSKI (upuszczając kwiaty).
Fe, mokre. GUSTAW (żywo podnosząc kwiaty).
Jakżeż można! PAN OPOLSKI (kładąc mu rękę na czoło).
Chłopcze, czy ciebie głowa nie boli? GUSTAW (zdziwiony).
Mnie? PAN OPOLSKI.
Może zawroty... (bierze go za rękę). Gorączka? GUSTAW.
Gorączka może, ale błoga! PAN OPOLSKI.
Sfiksował! PANI WOLSKA (która uspakajała po cichu córkę).
Ależ Justysiu, powiedzże przecie... JUSTYSIA (płaczliwie).
Nie mogę mamo, nie mogę! (nie podnosząc głowy z kolan matki, wyciąga rękę w tył). To pan Gustaw powie. GUSTAW.
O tak, ja powiem, że... JUSTYSIA (podnosząc nieco głowę).
Powiedz pan od początku, jak to było na sadzawce (spuszcza głowę). GUSTAW.
Chętnie powiem wszystko. Wyjechaliśmy więc czółnem na sadzawkę, aby rwać.. niepamiętam już co! JUSTYSIA (podnosząc głowę).
Tatarak. (spuszcza głowę). GUSTAW.
A tak, tatarak!... PAN OPOLSKI.
Boskie ziele, sfiksował! GUSTAW.
Ale niebawem ujrzeliśmy piękne lilie wodne które nas zachwyciły... PAN OPOLSKI. (wzruszając ramionami).
Jego zachwyciły! GUSTAW.
I panna Justyna poczęła deklamować śliczny wiersz o wodnych liliach, nie pamiętam już czyj. JUSTYSIA (podnosi głowę).
Asnyka (spuszcza głowę). GUSTAW.
Mówiłaś pani, zdaje mi się — Elyego. JUSTYSIA (płaczliwie, podnosząc głowę).
To wszystko jedno. (spuszcza głowę). GUSTAW.
Tak, to wszystko jedno. Dosyć, że nie spostrzegliśmy się, że ściemniło się już zupełnie i księżyc wyjrzał, przeglądając się w stawie. Cisza urocza wokoło... PAN OPOLSKI.
Co ty się znasz na tem! GUSTAW.
A blask księżyca przed naszą łodzią srebrem wybijał nam drogę powrotu. JUSTYSIA (podnosi głowę i odwraca się ku Gustawowi, pozostając na klęczkach).
Ach, tak ślicznie było! PAN OPOLSKI.
Co to jest, nic nie rozumiem. GUSTAW.
Zaraz zrozumiesz ojcze, gdy ci powiem, że na tym falującym, srebrzystym kobiercu, ujrzałem dokładnie wypisany wyrok, że się w tej chwili me życie, me szczęście rozgrywa! JUSTYSIA (przestraszona).
O mój Boże, już! (odwraca się i kryje głowę szybko na łonie Wolskiej). GUSTAW.
Nie wiem, jak się to stało, ale zapytałem panny Justyny, — a bicie serca słyszałem tem dokładniej, że wiosłem przestałem pluskać — czy chciałaby tak ze mną żeglować w przestworza życiowe. PAN OPOLSKI.
Deklaracya? — i poetyczna, choć nienowa. GUSTAW.
Mówiłem jej, że szlak tej żeglugi osrebrzę jej miłością moją, tak samo, jak księżyc osrebrza wód tonie... PAN OPOLSKI.
To już lepszy obraz, dalej, dalej! GUSTAW.
Dalej — niema nic, bo panna Justyna przybiwszy do brzegu, wyskoczyła z łodzi jak pierzchliwa Najada... PAN OPOLSKI.
Mitologia? Smak wątpliwy. GUSTAW.
I dopiero tu u nóg matki dobiegłem ją znów, czekając na dłuższą odpowiedź. JUSTYSIA.
Mamo! GUSTAW.
Pani, powierz mi dziecko swoje... Wiosło w przejażdżce upuściłem do wody, ale w życiu steru szczęścia nie puszczę! PAN OPOLSKI.
Skąd jemu to się wzięło? PANI WOLSKA.
Panie Gustawie, serce matki raduje się twej mowie, ale odpowiedź dać ci tylko może sama Justynka. (unosząc głowę córki). Moje dziecko, co odpowiesz panu Gustawowi? JUSTYSIA (odwraca się).
Ja — co? (spostrzega swój dzienniczek, porywa go, powstaje i, po kłopotliwem wahaniu z nagłem postanowieniem, podaje go Gustawowi). Mój dzienniczek. GUSTAW (chwyciwszy dzienniczek, całuje Justysię po rękach).
O dzięki ci, dzięki! PAN OPOLSKI (uderza się ręką w czoło).
O, osioł ze mnie, osioł! PANI WOLSKA (powstając, do Opolskiego).
Omyliliśmy się oboje. PAN OPOLSKI.
Mówiłem pani, że jestem do niczego. Nie dojrzałem, że w moim rachunku była nieznana, było X! A to ona (ściska Justysię). JUSTYSIA (zdziwiona).
Ja X? PAN OPOLSKI.
Tak, wiecznie nieodgadniony, wiecznie tajemniczy czar dziewczęcej duszy, który zawsze do piękna i poezyi budzi... (do syna). Nie wierz utartym bajkom: w życiu zawsze Galatea budzi Pigmaliona!
(Zasłona spada).
|