Dzwonek świętej Jadwigi/Akt II (Odsłona 2)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Miarka
Tytuł Dzwonek świętej Jadwigi
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Mikołów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Akt  II. (Odsłona 2).
SCENA I.
(W pokoju Kazimierza słychać dzwon).

Kazimierz. (przeżegnawszy się). Witaj błoga chwilo, w której przenoszę się myślą do rodzinnego domu i obcuję z najdroższemi w świecie osobami. Właśnie dziś już pewnie odebrali list mój, zasiedli około stołu, Anna go czyta, a ojciec i mateczka z zajęciem słuchają. Sąsiedzi nie uwierzą, że Kazimierz Czarniecki, ubogi ślusarczyk, dosłużył się posady dyrektora fabryki i pobiera rocznie 1000 talarów pensyi. Czuję radość i szczęśliwość drogich rodziców, którzy w tej chwili klękają przed obrazem Najświętszej Panny dziękując Jej za moją pomyślność. Mój dobry Pan wyliczył mi dziś kwartalną płacę z góry 250 talarów, upominając, abym sobie sprawił piękny ubiór i urządził się wygodniej, jak na dyrektora przystoi. Jutro odwiedzę magazyny, aby zakupić nowy ubiór i ładne meble. (Zamyśla się chwilę). Ale czyż się nie można bez tego obejść?... wiem, co zrobię! poślę rodzicom 150 talarów, a reszta przecież wystarczy na konieczne potrzeby. Wszakże dotąd wyżywiłem się i przyodziałem, pobierając kwartalnie 50 talarów. Dzięki Ci Boże, żeś mi dał sposobność odwdzięczenia się drogim rodzicom!
Gałka. (wchodzi). Dobry wieczór panu dyrektorowi!
Kazimierz. A... witam pana Gałkę... cóżto, już wiecie o tem?...
Gałka. Wiem może jeszcze o większem szczęściu, które pana dyrektora czeka.
Kazimierz. Pewnie dobre nowiny z Gołębowic Drogi panie, powiadajcież prędzej, jak się powodzi rodzicom, Annie i całej wiosce?
Gałka. Stąd nic nowego nie przynoszę; rodzice zdrowi, a zresztą idzie wszystko starą koleją. Ponieważ odjeżdżałem nagle, więc ani pisać nie było czasu. Przybywszy do Berlina, dowiaduję się, że panu dyrektorowi służy niesłychane szczęście.
Kazimierz. Dzięki Bogu, otrzymałem posadę, o której nigdy nie marzyłem: rozważ sobie pan, „tysiąc talarów rocznej pensyi!!“
Gałka. To jeszcze nic naprzęciwko temu, co ja wiem.
Kazimierz. Ja nic nie wiem i nie chcę nic więcej.
Gałka. Lecz jak się zdarzy, to przecie pan dyrektor ine odepchnie od siebie, co?
Kazimierz. Nie rozumiem pana.
Gałka. Bo pan dyrektor jeszcze nic nie wie, na co się zanosi.
Kazimierz. Ciekawy jestem... na co się zanosi?
Gałka. Pan dyrektor przystojny kawaler, pensyi tysiąc talarów, z takiemi cnotami i przymiotami można szczęście zrobić; tysiąc bogatych dziewcząt rwać się będzie o pana.
Kazimierz. Mój panie, daj sobie spokój, co mi tam po tem.
Gałka. Trzeba żąć i grabić kiedy pora; kto czeka do jesieni, traci najlepsze ziarno; tak też z młodzieńcem. Młody kawaler to wędka, za którą się tysiące tych pięknych rybek ugania; stary, to jak zwiędły kwiatek, który każdy z pogardą odrzuca.
Kazimierz. Ej, powiedz mi pan lepiej co o Gołębowicach.
Gałka. Nie, ja muszę z panem dyrektorem pomówić o ważnym interesie, bo mam polecenie.
Kazimierz. Od kogo?
Gałka. To tylko pod sekretem mogę panu powiedzieć.
Kazimierz. Proszę siadaj pan. (Gałka przysuwa krzesło do Kazimierza).
Gałka. Jedna tu dziewczyna szaleje za tobą...
Kazimierz. (obojętnie). Ej, co tam w żarty się bawić.
Gałka. Ale to nie żarty! młoda, ładna, niezmiernie bogata; hrabiowie i baronowie ubiegają się o nią.
Kazimierz. (z szyderczym uśmiechem). A ja ani hrabia, ani baron.
Gałka. Ale szaleje za tobą; tyś w jej oczach więcej, jak tysiąc baronów.
Kazimierz. (figlarnie). I któraż to mnie uszczęśliwić pragnie?
Gałka. Oj, ślepa młodości! widzisz ją codziennie i nie poznajesz się na miłości, którą ja, obcy tu górnoślązak przy pierwszem spotkaniu się z dziewczyną odkryłem.
Kazimierz. Nie domyślam się, a tem mniej wierzę, bo w Berlinie nie znam nawet ładnej dziewczyny.
Gałka. Oj, znasz ją dobrze i widujesz się z nią codziennie.
Kazimierz. Nie rozumiem pana i dlatego proszę nie trapić mojej ciekawości.
Gałka. (pompatycznie). Hermina, córka pana Lehmana.
Kazimierz. Ha! ha! ha! to zabawne! kpij sobie pan z poczciwych ludzi.
Gałka. Ależ to szczera prawda.
Kazimierz. Jakżeś pan odkrył tę miłość?
Gałka. Czekając na pana dyrektora, usiadłem na schodach, aż nadeszła panna Hermina i dowiedziawszy się, kto i skąd jestem, zaprosiła mnie do ogrodu i tu się zdradziła.
Kazimierz. (poważnie). Zartuj pan ze mnie, ale nic z dziewczyny... przecież ona na szacunek zasługuje.
Gałka. A... tak bardzo ją szanujesz. Ej to dobry początek, bo z szacunku do miłości niedaleko.
Kazimierz. Sługa powinien szanować rodzinę chlebodawcy.
Gałka. I cóż to złego, jeżeli się córka chlebodawcy w tobie kocha?
Kazimierz. Ale powiedzże mi pan, na czem opierasz twoje zdanie?
Gałka. Wypytywała się najprzód o twoją rodzinę, a potem z uwielbieniem wychwalała cnoty i zasługi pana dyrektora.
Kazimierz. I cóż stąd?
Gałka. Oho... umiem ja poznawać kobiety! byłem po trzykroć wdowcem i znam się na miłości tak dobrze, jak na podolskich wołach, a może i lepiej! Skoro dziewczyna wychwala młodzieńca, jest to najpewniejszym znakiem, że w nim aż po uszy zakochana.
Kazimierz. Przypuściwszy że tak jest, byłoby to dla mnie nieszczęściem.
Gałka. Co mi to za nieszczęście, jeżeli młoda i ładna córka bogatego fabrykanta dostanie się panu dyrektorowi.
Kazimierz. Ojciec nigdyby nie zezwolił na to, i prędzejby mnie wydalił ze służby.
Gałka. Jak się córka uprze, to i ojciec zezwolić musi.
Kazimierz. Państwo Lehman są ewangelicy.
Gałka. Ej, i cóż to przeszkadza. Pierwsza moja żona była przechrzcianką, druga luterką, trzecia rusinką, a dopiero ostatnia rodzoną katoliczką, a zgadzaliśmy się.
Kazimierz. Chociażby rodzice moi dozwolili, czego nie można przypuszczać, ja jednak nigdy nie zawarłbym mieszanego małżeństwa.
Gałka. Jeżeli ci o to chodzi, to sobie ją nawróć. Zakochana dziewczyna da się do wszystkiego nakłonić.
Kazimierz. Ja tam o tem nie wiem i nie chcę łapać ryb przed siecią.
Gałka. Trudno tego wodzić — Kto sam nie chce chodzić.
Trzeba iść, bo tam moje woły jeszcze pod gołem niebem stoją. Rozważ sobie wszystko, panie dyrektorze, a jutro pomówimy więcej o tem. (Żegnają się, odchodzą). (Zasłona spada).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Miarka (ojciec).