Emilka ze Srebrnego Nowiu/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilka ze Srebrnego Nowiu |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia B-ci Wójcikiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Rafałowicz-Radwanowa |
Tytuł orygin. | Emily of New Moon |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W październiku zaczął kuzyn Jimmy „gotować ziemniaki dla świń”, które to nieromantyczne określenie służy zajęciu nawskroś poetycznemu, tak przynajmniej uważała Emilka, której zamiłowanie piękna i malowniczości znalazło pełne zaspokojenie podczas tych długich wieczorów odchodzącego roku w Srebrnym Nowiu.
W kącie starego sadu stało kilka drzew, świerków przeważnie, u ich stóp zaś umieszczono olbrzymi rondel żelazny, a raczej kocioł, podparty dokoła dużemi kamieniami, kocioł takich rozmiarów, że można w nim było wygodnie ugotować całego wołu. Emilka sądziła, że ten kocioł pochodzi jeszcze z czasów bajecznych, że w nim gotował sobie strawę jakiś olbrzym przedhistoryczny. Kuzyn Jimmy powiedział jej, że ten kocioł ma dopiero sto lat, że stary Hugo Murray sprowadził go z Anglji.
— Używaliśmy go stale, a mianowicie w nim gotujemy ziemniaki dla świń Srebrnego Nowiu — rzekł. — Mieszkańcy Czarnowody uważają nas za zacofanych. Wszędzie już teraz mają kuchnie współcześnie urządzone z wmurowanemi piecami. Ale dopóki Elżbieta rządzi w Srebrnym Nowiu, jest to nie do pomyślenia.
Emilka była pewna, że żaden piec wmurowany w kuchnię nie będzie miał tyle uroku, co ten kocioł. Pomagała kuzynowi Jimmy napełniać go ziemniakami. Po kolacji kuzyn Jimmy rozpalał ogień pod kotłem i podsycał go przez cały wieczór. Czasami schylał się i przyglądał się ogniowi bacznie, poczem dorzucał drzewa, a Emilka lubiła patrzeć na iskry, sypiące się na wszystkie strony, na coraz to intensywniejszy płomień różowego światła. Czasem kuzyn poruszał ziemniaki długim drągiem, a czasem siadał obok Emilki i deklamował jej swoje poezje. Emilka lubiła to najbardziej, bo poezje kuzyna Jimmy były piękne ponad wszelkie oczekiwanie, a kuzyn Jimmy miał nadspodziewanie gorliwego słuchacza w tej dzieweczce o bladej twarzy i chciwych oczach.
Stanowili parę nader poważną, rzadko kiedy się śmiejącą, a byli razem bardzo szczęśliwi. Czarnowodzianie mniemali, że kuzyn Jimmy jest kaleką, a raczej człowiekiem niedorozwiniętym. On zaś przebywał w świecie wyśnionym, którego oni poprostu nie znali. Po sto razy deklamował swoje poezje pod tymi drzewami, gotując ziemniaki dla świń; duchy jesieni nawiedzały gaik iglasty, w którym siedzieli. Gdy deklamował, przestawał być „tym biednym Jimmy Murrayem”, stawał się księciem w krainie swej fantazji. Stawał się na chwilę mocnym, pięknym i wspaniałym, stawał się wiarogodnym mistrzem marzenia wobec skupionego, podbitego świata duszy dziecięcej. Żaden z poważnych, rozsądnych mieszkańców Czarnowody nie przeżywał nigdy takich momentów. Jimmy nie byłby się zamienił z nikim. Emilka, słuchając tych cudów, wysnutych z umysłu Jimmy’ego, czuła niejasno, że ten mały człowieczek byłby mógł, gdyby nie owo nieszczęsne pchnięcie w plecy, stanąć w obliczu królów, zamiast marnować swój wielki talent w Srebrnym Nowiu.
Ale Elżbieta pchnęła go ongi, wrzuciła go do studni w Srebrnym Nowiu, naskutek czego zajmował się gotowaniem ziemniaków dla świń i deklamował wiersze Emilce, — Emilce, która również pisywała poezje, która kochała te wieczory tak bardzo, że po nich usnąć nie mogła, dopóki nie ułożyła w myśli ich opisu, leżąc w łóżku z otwartemi oczami. „Promyk” przychodził co wieczór prawie, po tych posiedzeniach poetyckich z kuzynem Jimmym. Królowa Wichrów rzucała się na dachy, albo przędła na ukrytym kołowrotku niewidzialną nić; Emilka nigdy nie była tak bliską zobaczenia jej. Powietrze było przesycone zapachem płonących szyszek, które kuzyn Jimmy podłożył pod kocioł; kociak Emilki, pokryty gęstem futerkiem, Kicia II, skakał i pląsał dokoła, jak maleńki, uroczy demon nocy; ogień rzucał czerwone blaski, zewsząd dochodziły słodkie szepty. „Wielki gęsty mrok” roztaczał dokoła niej nastrój tajemnic, których rąbka dzień nigdy nie uchyla przed oczyma naszej duszy; a ponad wszystkiem unosiła się purpura nieba wieczornego, już usianego gwiazdami.
Czasami przychodzili wieczorem Ilza i Tadzio. Emilka zawsze wiedziała, kiedy Tadzio przyjdzie, bo gdy dochodził do starego sadu, gwizdał swój „sygnał”, którym się posługiwał dla porozumiewania się z nią jedną, śliczny, zabawny sygnalik, naśladujący trzy ćwierknięcia ptaszęce, pierwsza nuta cicha, druga wyższa, trzecia przeciągła, najsłodsza, podobna do echa, które najpierw oddaje pełnię dźwięku, a potem stopniowo zamiera. To wezwanie zawsze oddziaływało silnie na Emilkę. Zdawało jej się, że wyrywa jej ono serce z piersi, że ona musi mu ulec. Rozmyślała, że Tadzio mógłby ją zewsząd wywołać tym gwizdkiem, choćby poprzez świat cały: wystarczyłyby te trzy magiczne tony. Skoro je słyszała, biegła szybko do sadu i oznajmiała Tadziowi, czy kuzyn Jimmy chce się z nim widzieć, czy nie, bo zdarzały się wieczory, w które kuzyn Jimmy nie chciał niczyjej obecności prócz Emilki. Nie byłby nigdy deklamował swych poezji Ilzie lub Tadziowi; ale opowiadał im ładne bajki i powiastki, oraz wspomnienia o starych, zmarłych Murrayach, leżących na cmentarzyku miejscowym. Te opowieści były często tak dziwne, jak bajki o dobrych wróżkach lub gnomach. Ilza deklamowała lepiej, niż kiedykolwiek dotychczas. Tadzio niekiedy wyjmował z kieszeni papier i ołówek, przysuwał się do kotła i przy świetle ogniska rysował kuzyna Jimmy’ego, pilnującego ziemniaków, portrety Ilzy i Emilki, tańczących dokoło ognia, portret Kici II, portrety nieznanych, nigdy niewidzianych postaci, które wyłaniały się z mroków przeszłości dzięki czarowi żywego słowa. Cudowne wieczory spędzało dokoła ogniska tych czworo dzieci.
— Czy nie lubisz świata w nocy, Ilzo? — spytała razu pewnego Emilka.
Ilza rozejrzała się szybko dokoła, biedna, zaniedbana Ilza, która w ciągu całego swego krótkiego życia wzdychała do takiego koleżeństwa, jak przyjaźń z Emilką, i która pod wpływem miłości przenikała dziedzinę, należną jej z urodzenia.
— Tak — odrzekła — i ja zawsze wierzę, że jest Bóg, skoro spędzam tu wieczór z wami.
Potem gdy ziemniaki były gotowe, kuzyn Jimmy dawał każdemu z nich po jednym. Rozłamywali owe ziemniaki na dwie połowy, posypywali solą, którą Emilka przyniosła i ukryła pod jedną z sosen w małem pudełeczku, jedli z rozkoszą. Żaden bankiet tak nie smakował bogom, jak tym dzieciom ta uczta, złożona z ziemniaków i soli. Wreszcie nadchodziła ciotka Laura, a częściej jeszcze dochodził jej srebrzysty głos, wołający w ciemną, mroźną dal: Emilko! Ilza i Tadzio żegnali się pośpiesznie. Emilka zaś brała na ręce Kicię II i układała ją starannie do snu w psiej budzie, czysto i porządnie utrzymywanej, chociaż psów już w niej nie było od szeregu lat. Emilka byłaby nieszczęśliwa, gdyby się coś stało Kici II.
„Stary Kelly”, wędrowny kupiec podarował jej to kocię. Stary Kelly przychodził do Czarnowody co dwa tygodnie między majem a listopadem. Chodził tak od lat 30, albo zajeżdżał na wózku, ciągnionym przez gniadego kuca. Perspektywa jazdy na tym wózku zachwycała Emilkę, jakkolwiek była dla niej mało prawdopodobna. Ale zdawało jej się, że to jest z pewnością rozkosz niecodzienna.
Stary Kelly i ona byli wielkimi przyjaciółmi. Lubiła jego czerwoną, wygoloną twarz, jego błękitne oczy, płowe włosy, jego usta ściągnięte komicznie naskutek ciągłego pogwizdywania w ciągu dziesiątków lat. Stary kupiec zawsze miał w kieszeni jakiś upominek dla Emilki, który jej wręczał ukradkiem, gdy ciotka Elżbieta się odwracała. Nie omieszkał też jej powiedzieć za każdą swą bytnością w Srebrnym Nowiu, że już chyba niebawem pomyśli Emilka o wyjściu zamąż; stary Kelly mniemał, że najpewniejszym sposobem uradowania wszelkiej istoty żeńskiej, bez względu na wiek, jest przekomarzanie się z nią na temat jej rychłego małżeństwa.
Razu pewnego podarował jej maleńkie kocię. Emilka przyjęła ten dar, oczarowana, ale gdy stary kupiec się oddalił, ciotka Elżbieta oświadczyła, że w Srebrnym Nowiu nie będzie więcej kotów.
— O, proszę cię, ciotko Elżbieto, pozwól mi zatrzymać tego kociaka — błagała Emilka. — On ci nie będzie przeszkadzał ani trochę. Ja mam dużo doświadczenia w zakresie wychowywania kotów. A taka jestem samotna, gdy nie mam małego kociaka. Nieznośnik ugania się za innymi kotami, nigdy mi nie dotrzymuje towarzystwa, a przytem jest z natury taką przylepką, jak była moja Kicia. Proszę cię, ciotko Elżbieto!
Ciotka Elżbieta nie ustąpiła. Była tego dnia w bardzo złym humorze, niewiadomo dlaczego, a w takim nastroju była pozbawiona wszelkiego rozsądku. Nie zważała na niczyje argumenty, Laura i Jimmy mieli trzymać język za zębami. Kuzyn Jimmy otrzymał polecenie zabrania małego kociaka nad brzeg rzeczki i utopienia go w Czarnej Wodzie. Emilka wybuchnęła płaczem, słysząc okrutny ten rozkaz, a to pogorszyło tylko sprawę i humor ciotki Elżbiety. Taka była rozgniewana, że kuzyn Jimmy nie śmiał nawet przemycić kociaka do kuchni, jak początkowo miał zamiar.
— Zabieraj tę bestję nad jezioro, rzuć ją do wody, wracaj zaraz i powiedz mi, że to już załatwione — rzekła Elżbieta ze złością. — Żądam posłuszeństwa! Srebrny Nów nie stanie się przytułkiem dla wszystkich zbytecznych kotów Starego Kelly’ego.
Kuzyn Jimmy wykonał polecenie, a Emilka nie tknęła obiadu. Po południu przekradła się w żałobnym nastroju do sadu i przebiegłszy pastwisko, dotarła do jeziora. Nie byłaby umiała powiedzieć, dlaczego tam poszła, ale czuła, że pójść tam musi. Zbliżywszy się do jeziora, posłyszała przeraźliwe miauczenie. Wśród roślin nadbrzeżnych siedział skurczony z zimna mały kotek, cały zmoczony, a stary worek, w który go zaszył Jimmy, pływał nieopodal, rozdarty, popruty, po stawie.
Emilka nie zastanawiała się ani chwili nad konsekwencjami swego czynu. Weszła w muł nadbrzeżny po kolana i podniosła kocię. Było jej gorąco z oburzenia, tak że nie czuła zimna wody, ani mroźnego wiatru, jaki ją owiewał. Pędem pobiegła zpowrotem do Srebrnego Nowiu. Widok cierpienia zwierząt przejmował ją stale wielkiem współczuciem, wyprowadzał ją wręcz z równowagi. Wpadła do kuchni, trzymając kocię w objęciach.
— Ciotko Elżbieto — zawołała — to kocię wcale się nie utopiło i ja zatrzymam je tutaj.
— Nie zatrzymasz go — odrzekła ciotka Elżbieta.
Emilka patrzyła ciotce prosto w oczy. Czuła tę dziwną moc, która wstąpiła w nią wówczas, gdy ciotka Elżbieta przyniosła nożyczki, aby obciąć jej włosy.
— Ciotko Elżbieto, to biedne maleńkie kocię jest przemarznięte, o mało co nie zdechło, jest takie bezmiernie biedne i opuszczone. Cierpiało przez kilka godzin. Ono nie może zostać utopione powtórnie.
W oczach jej było znów spojrzenie Archibalda Murraya, w głosie jej był ton Archibalda Murraya. To się zdarzało wtedy tylko, kiedy cała jej istota była wstrząśnięta do głębi przez szczególnie potężne wzruszenia. Teraz miotał nią żal i gniew.
Na widok spojrzenia swego ojca, patrzącego na nią oczami Emilki, ustąpiła Elżbieta Murray bez walki. To była jej słaba strona. To zjawisko nie byłoby miało takiej mocy, gdyby Emilka była podobna do Murrayów. Ale widzieć nagle przed sobą Murrayowskie spojrzenie, nałożone, niczem maska, na obce rysy, włożone w obce oczy, to był taki wstrząs dla jej nerwów, że przeciwstawiać się temu nie miała sił. Upiór, wychodzący prosto z grobu, nie byłby jej mógł bardziej przerazić.
Odwróciła się plecami do Emilki, ale Emilka wiedziała, że zwyciężyła po raz drugi. Mały szary kotek pozostał w Srebrnym Nowiu i stawał się coraz tłuściejszy i figlarniejszy. Ciotka Elżbieta niczem nie dała nigdy poznać, że dostrzega jego obecność, chyba gdy szło o wypędzanie go z domu w nieobecności Emilki. Ale dopiero po upływie długich tygodni uzyskała Emilka istotne przebaczenie. Ciążyła jej atmosfera niechęci i zawziętości. Ciotka Elżbieta bywała szlachetnym zwycięzcą, ale była bardzo przykra, jako zwyciężona. Całe szczęście, że Emilka nie mogła przybierać Murrayowskiego spojrzenia „na zawołanie”.