<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

4
RADA FAMILIJNA.

Emilka obudziła się o świcie następnego dnia. Przez niskie, niezasłonięte okna wdzierał się cudny wschód słońca, a blada, jasna gwiazdeczka jeszcze migała na kryształowo błękitnem niebie, nad Wyniosłym Świerkiem. Świeży wietrzyk poruszał wierzchołkami drzew. Helena Greene spała w wielkiem łóżku i głośno chrapała. Poza tem w małym domku panowała cisza. Na ten moment właśnie czekała Emilka.
Wysunęła się ostrożnie z łóżeczka, okrążyła pokój na palcach i otworzyła drzwi. Kicia dźwignęła się z podłogi i poszła za nią, ocierając się ciepłemi biodrami o nogi dziewczynki. Z poczuciem winy zsunęła się Emilka ze stopni, gołych i ciemnych. Jak te schody trzeszczą, z pewnością ktoś się obudzi! Ale nikt się nie zjawił i Emilka wślizgnęła się do saloniku. Zamknąwszy drzwi, wydała westchnienie ulgi. Pobiegła szybko do przeciwległych drzwi.
Stos kwietny od ciotki Ruth zasłaniał szkło na trumnie. Emilka ściągnęła usta, co uczyniło ją podobną do ciotki Elżbiety, i uniosła hjacynty: złożyła je na podłodze.
— Och, ojcze, ojcze! — szepnęła, kładąc dłoń na swej szyi, jakby chciała tam coś przytrzymać. Stała tak, drżąca, kredowo biała i patrzyła na swego ojca. To będzie ich pożegnanie. Musi go pożegnać, gdy są sami, nie będzie go żegnać w obecności Murrayów.
Ojciec tak pięknie wyglądał! Znikły wszystkie bolesne fałdy, twarz jego podobna była do twarzy młodego chłopca, z tą jedną różnicą, że okalały ją srebrne włosy. Uśmiechał się takim miłym, dziwnym uśmiechem, mądrym, przenikliwym, jakby nagle ujrzał kogoś kochanego całkiem nieoczekiwanie. Nieraz widywała jego uśmiechy za życia, miłe, ładne, ale takiego, jak ten, nie widziała nigdy.
— Ojcze, nie płakałam w ich obecności — szeptała. — Pewna jestem, że nie skompromitowałam Starrów. Wszak niepodanie ręki ciotce Ruth nie było kompromitacją Starrów, prawda? Bo ona naprawdę nie miała ochoty podać mi ręki: ach, ojcze, mnie się zdaje, że nikt z nich nie miał ochoty witać się ze mną, oprócz może ciotki Laury. A teraz ja trochę popłaczę, ojcze, bo nie mogę już dłużej panować nad tem.
Przyłożyła twarzyczkę do zimnego szkła i załkała gorzko. Ale to niedługo potrwało. Musi pożegnać się z ojcem, zanim ktokolwiek nadejdzie. Podniósłszy głowę, patrzyła długo i poważnie na ukochane oblicze.
— Żegnaj, ukochany ojcze, żegnaj, najdroższe umiłowanie moje — szeptała urywanym głosikiem.
Otarła oślepiające ją łzy i położyła na dawne miejsce hjacynty ciotki Ruth, zakrywające oblicze ojcowskie przed oczami ludzi obcych. Poczem wyślizgnęła się z pokoju żałobnego, chcąc powrócić, niespostrzeżona, do swej sypialni. W drzwiach wpadła niemal na kuzyna Jimmy, który siedział tuż przy progu na krześle, owinięty w szlafrok i trzymał na kolanach Kicię.
— Sz! Pst! — szepnął, klapiąc ją po ramieniu. Słyszałem twe kroki i poszedłem za tobą. Wiedziałem, czego pragniesz. Siedziałem tu, ażeby ich nie dopuścić do tamtego pokoju w razie, gdyby się ktoś zjawił. Masz, zabieraj to i pędź do łóżeczka zpowrotem, małe kurczątko!
„To” było paczką karmelków miętowych. Emilka porwała je i uciekła, zawstydzona, że kuzyn Jimmy widział ją w nocnej koszulce. Niecierpiała miętowych cukierków i nigdy ich nie jadła, ale sam fakt dobroci kuzyna Jimmy Murraya, ujawniony w tym upominku, rozgrzał jej serce. Nazywał ją „małem kurczątkiem”, podobało jej się to. Sądziła, że nikt już nie nazwie jej żadnem pieszczotliwem mianem. Ojciec używał tak wielu, mówił do niej: „Kochanie”, „przylepko”, „Emileczko”, „drogie maleństwo”, „promyczku”, „skowroneczku”. Miał dla niej pieszczotliwe miana na każdą porę dnia, przy każdym nastroju, a ona lubiła je wszystkie. Kuzyn Jimmy jest miły. Jeżeli mu brak czego, to w żadnym razie nie serca. Była mu taka wdzięczna, że, położywszy się do łóżka, usiłowała zjeść jeden z miętowych karmelków, jakkolwiek połknięcie mięty było dla niej istną karą.
Pogrzeb odbył się po południu. Raz przynajmniej zaludnił się mały domek w wąwozie. Trumna stała tego dnia w saloniku, a Murrayowie, jako orszak żałobny, siedzieli dokoła, sztywni i dekoracyjni. Między nimi widniała postać Emilki, bladej i drobnej w swej czarnej sukience. Siedziała między ciotką Elżbietą a wujem Wallace’em i nie śmiała się ruszyć. Z rodziny Starrów nikt inny nie był obecny. Ojciec nie miał bliskich krewnych. Mieszkańcy Boru Majowego przybyli i przyglądali się jego martwej twarzy z jawną i bezczelną ciekawością na którą nigdy nie byliby sobie pozwolili za jego życia. Emilka nienawidziła tych obcych spojrzeń na twarzy ojca. Nie mieli prawa... nie byli mu życzliwi, dopóki żył... mówili o nim brzydkie rzeczy... Helena Greene powtarzała czasem to i owo. Każde spojrzenie, padające na zmarłego, bolało Emilkę; ale siedziała cichutko i nie okazywała tego. Ciotka Ruth mówiła potem, że nigdy nie widziała dziecka, tak doszczętnie pozbawionego wszelkich uczuć normalnych.
Po skończonem nabożeństwie, Murrayowie podnieśli się i obeszli dokoła trumnę z obowiązkowem spojrzeniem pożegnalnem. Ciotka Elżbieta wzięła Emilkę za rękę i chciała ją pociągnąć za sobą, ale Emilka wysunęła swą rączkę z jej dłoni i potrząsnęła głową. Ona już się pożegnała. Ciotka Elżbieta robiła przez chwilę wrażenie kogoś, kto będzie nalegał. Wreszcie poszła ku trumnie sama, nadąsana jak prawdziwa Murray’ówna. Na pogrzebie nie można robić sceny.
Douglas Starr miał być przewieziony do Charlottetown i pochowany obok żony. Murrayowie jechali wszyscy, ale Emilka nie miała pojechać. Patrzyła za orszakiem żałobnym, jak zstępował po wysokiem, porosłem trawą wzgórzu; deszcz drobny zaczął padać. Emilka cieszyła się, że deszcz pada; nieraz słyszała, jak Helena Greene mówiła, że szczęśliwe te zwłoki, na które spadnie deszcz. A przytem łatwiej było znosić widok trumny ojca, zasuwającej się coraz bardziej w mglistą dal, niż gdyby trzeba było patrzeć na ten sam orszak, skąpany w promieniach roześmianego słońca.
— Hm, trzeba przyznać, że pogrzeb był bardzo uroczysty — rzekła Helena Greene, stojąca przy niej. — Wszystko zostało załatwione bez oglądania się na koszt. Jeżeli twój ojciec spogląda na to z nieba, Emilko, pewna jestem, że jest zadowolony.
— Ojca niema w niebie — odrzekła Emilka.
— Boże miłosierny! Cóż za dziecko! — Helena nie mogła wymówić ani słowa więcej.
— Ojca jeszcze tam niema. Jest dopiero w drodze. Powiedział, że będzie czekał cierpliwie, aż ja umrę także, ażebym mogła go dogonić. Mam nadzieję, że umrę niebawem.
— Tego nie wolno sobie życzyć, to jest bardzo zła myśl — łajała ją Helena.
Kiedy już ostatni członkowie orszaku zniknęli z oczu, poszła Emilka zpowrotem do saloniku, wyjęła książkę z bibljoteki i padła na fotel na biegunach. Kobiety, które sprzątały mieszkanie, zadowolone były, że dziecko siedzi spokojnie i nie przeszkadza.
— Dobrze, że ona umie czytać — rzekła pani Hubbard — niektóre dziewczynki są mniej grzeczne... Jennie Hood tak płakała i kwiliła, gdy chowano jej matkę... Hoodowie są wszyscy tacy uczuciowi...
Emilka nie czytała. Rozmyślała, że Murrayowie przyjadą zpowrotem po południu. Wiedziała również, że losy jej rozstrzygną się wówczas. „Rozpatrzymy to po przyjeździe z pogrzebu”, powiedział wuj Wallace po śniadaniu. Jakiś instynkt mówił jej, że to o nią chodzi. Byłaby oddała jedno ze swych małych, śpiczastych uszu, byle słyszeć naradę rodzinną. Ale wiedziała doskonale, że każą jej wyjść z pokoju. Nie doznała zatem zdziwienia, gdy Helena weszła do saloniku o zmierzchu i rzekła:
— Wejdź na górę, Emilko. Lepiej będzie, żebyś tam czekała na powrót twoich ciotek i wujów, którzy będą chcieli mówić tu o interesach.
— Czy nie mogę ci pomóc w przygotowaniach do kolacji? — spytała Emilka, sądząc, że skoro będzie na dole i będzie się krzątać po kuchni, to łatwiej pochwyci to i owo z rozmowy krewnych.
— Nie. Bardziejbyś przeszkadzała, niż pomagała. Maszeruj na górę!
Helena wróciła do kuchni, nie czekając, aż Emilka pomaszeruje. Emilka wstała niechętnie. Jakże będzie mogła spać w nocy, nie wiedząc, co się z nią stanie? A czuła, że nikt jej nie powie, co postanowili. Musiałaby czekać do następnego dnia.
Oczy jej padły na podłużny stół na środku pokoju. Serweta która na nim leżała, była nieprzeciętnych rozmiarów, spadała ciężkiemi fałdami aż do podłogi. Mignęły na dywanie czarne skarpetki, zaszeleściła serweta, falowała przez chwilę... poczem zaległo milczenie. Emilka na podłodze, pod stołem ułożyła wygodnie nogi i siedziała, triumfująca. Dowie się, co oni mówią, a nikt nie domyśli się jej obecności.
Nigdy jej nie powiedziano, że podsłuchiwanie nie jest czynem uczciwym, że jest uważane za coś wysoce niewłaściwego; nie nadarzyła się sposobność do takiej nauki w ich spokojnem życiu we dwoje, ojca i Emilki. Poczytywała więc poprostu za szczęśliwy zbieg okoliczności tę możność ukrycia się pod stołem. Mogła nawet widzieć niejedno przez serwetę. Serce jej biło tak głośno, że bała się tem zdradzić swą obecność. Żaden inny dźwięk nie rozlegał się dokoła, prócz rechotania żab, dochodzącego przez otwarte okno.
Przyjechali. Weszli do pokoju. Usiedli pod ścianami. Emilka wstrzymywała oddech. Przez kilka minut nikt nie mówił, tylko ciotka Ewa wzdychała ciężko i przeciągle. Wreszcie wuj Wallace odchrząknął i rzekł:
— A zatem, co robimy z dzieckiem?
Nikomu nie było pilno z odpowiedzią. Emilka myślała, że już nigdy nie przemówią. Wreszcie odezwała się ciotka Ewa tonem skargi:
— To takie trudne do prowadzenia dziecko, takie dziwne. Ja jej zupełnie nie rozumiem.
— Mnie się zdaje — wtrąciła nieśmiało ciotka Laura — że ona ma tak zwany artystyczny temperament.
— Ona jest zepsutem dzieckiem — rzekła ciotka Ruth bardzo stanowczo. — Zadaniem naszem będzie przedewszystkiem wyplenienie jej złych manjer, jeżeli chodzi o moje zdanie.
(Mała obserwatorka pod stołem pokręciła głową i rzuciła gniewne spojrzenie na ciotkę Ruth poprzez serwetę. „Ja myślę, że twoje własne manjery należałoby poprawić.” Emilka nie śmiała nawet szepnąć tych słów, ale sylabizowała je, poruszając wargami, bez wydawania jakichkolwiek dźwięków; to było wielką ulgą i satysfakcją.)
— Zgadzam się z tobą — przytaknęła ciotka Ewa — ale co do mnie, nie podjęłabym się tego zadania.
(Emilka zrozumiała, że to znaczy, iż wuj Wallace nie weźmie jej do siebie i ucieszyła się).
— Prawdę powiedziawszy — rzekł wuj Wallace — powinna ją wziąć ciotka Nancy. Posiada więcej dóbr ziemskich, niż ktokolwiek z nas.
— Ciotce Nancy do głowy nawet nie przyjdzie wziąć małą do siebie i wiesz o tem sam doskonale! — odparł wuj Oliver. — Przytem jest ona za stara, aby się zająć wychowaniem dziecka, ona i ta stara czarownica, Karolina. Nie wydaje mi się, jak Boga kocham, iżby którakolwiek z tych dwóch kobiet miała w sobie jeszcze coś ludzkiego. Jabym chętnie wziął do siebie Emilkę, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Mam liczną rodzinę, o którą muszę dbać przedewszystkiem.
— Ona nie będzie długo nudzić nikogo, nikomu przeszkadzać, — rzekła ciotka Elżbieta cierpko. — Umrze prawdopodobnie na suchoty, podobnie jak jej ojciec.
(„Nie umrę... nie umrę!” — wykrzyknęła Emilka, a przynajmniej pomyślała to z taką siłą, że aż jej samej wydawało się, że wykrzyknęła te słowa. Zapomniała, że pragnęła umrzeć wcześniej, aby dogonić ojca. Chciała żyć teraz, ażeby zrobić na złość Murrayom. „Nie mam wcale zamiaru umierać. Będę żyć... przez długi szereg lat... i zostanę sławną autorką... zobaczysz, że nie umrę, ciotko Elżbieto Murray!”)
— Ona jest mizernem dzieckiem — przytaknął wuj Wallace.
(Emilka dała ujście swym uczuciom, robiąc grymas pod adresem wuja Wallace’a. „Jeżeli kiedykolwiek będę właścicielką świni, nazwę ją twojem imieniem”, pomyślała, przyczem doznała ulgi, w poczuciu zaspokojonej zemsty).
— Ktoś musi się nią zająć, dopóki to dziecko jest przy życiu, sami rozumiecie... — rzucił wuj Oliver.
(„Wam przydałaby się moja śmierć, ale potem mielibyście wyrzuty sumienia do końca życia, gdybym naprawdę umarła”, pomyślała Emilka. W przerwie, jaka teraz nastąpiła, odmalowywała przed samą sobą swój pogrzeb, dobierała swych grabarzy i starała się wybrać najpatetyczniejszy werset hymnu, który kazałaby wyryć na swym grobie. Ale zanim zdążyła to ustalić, zabrał znów głos wuj Wallace).
— Nie możemy jej podrzucić. Musimy gdzieś ulokować to dziecko...
(Chciałabym, żeby oni nie nazywali mnie „to dziecko”, pomyślała Emilka z goryczą).
— ...Ktoś musi jej stworzyć ognisko rodzinne. Córka Julki nie może być rzucona na pastwę obcych ludzi. Ja zdaję sobie sprawę, że zdrowie Ewy nie jest na wysokości zadania, gdy chodzi o wychowanie i pilnowanie dziecka...
— Takiego dziecka — wtrąciła Ewa.
(Emilka pokazała język ciotce Ewie).
— Biedne stworzonko — rzekła ciotka Laura łagodnie.
(Coś zmrożonego odtajało na te słowa w sercu Emilki. Była rozdzierająco szczęśliwa, słysząc, że ją nazwano tak czule „biednem stworzonkiem”).
— Nie sądzę, żeby ona tak bardzo potrzebowała tego współczucia, Lauro — rzekł stanowczym tonem wuj Wallace. — Oczywistą jest rzeczą, że ona niewiele czuje. Nie widziałem w jej oczach ani jednej łzy od chwili naszego przyjazdu.
— Czy zauważyłaś, że ona nawet nie chciała rzucić okiem po raz ostatni na zwłoki ojca — spytała ciotka Elżbieta.
Kuzyn Jimmy zaczął nagle gwizdać, patrząc w sufit.
— Ona czuje tak wiele, że musi to ukrywać — rzekła ciotka Laura.
Wuj Wallace parsknął śmiechem.
— Może my ją weźmiemy do siebie, Elżbieto? — rzuciła Laura nieśmiało.
Ciotka Elżbieta kręciła się niespokojnie na krześle.
— Nie sądzę, żeby jej było dobrze w Srebrnym Nowiu wśród trojga starych ludzi...
(„Byłoby! Byłoby!”, pomyślała Emilka).
— A ty Ruth? — zwrócił się wuj Wallace do siostry. — Jesteś sama w tym dużym domu. Dla ciebie byłoby to wskazane mieć trochę towarzystwa.
— Nie lubię tej małej — rzekła ciotka Ruth ostro. — Ona jest przebiegła jak wąż.
(„Nieprawda!”, pomyślała Emilka.)
— Pod mądrym i światłym kierunkiem może się ona wyleczyć ze wszystkich wad — rzekł wuj Wallace uroczyście.
(„Nie chcę się z nich leczyć!” Emilka wpadała pod stołem w coraz to większą złość. „Wolę moje wady, niż wasze, wasze...”, szukała w myśli odpowiedniego wyrazu i nagle przypomniała sobie triumfalnie jedno ze zdań swego ojca: „wasze wstrętne zalety!”)
— Wątpię — rzekła ciotka Ruth krającym głosem. — Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Co do Douglasa Starra, to uważam, że było to całkiem niewłaściwe z jego strony umrzeć i pozostawić to dziecko bez grosza.
— Czy on to zrobił rozmyślnie? — spytał kuzyn Jimmy. Po raz pierwszy zabierał głos.
— On był nędznym bankrutem życiowym — wycedziła ciotka Ruth.
— Nieprawda! Nieprawda! — wrzasnęła Emilka, wysadzając znienacka głowę z pod serwety, z pomiędzy dwóch przednich nóg stołowych.
Murrayowie siedzieli przez chwilę w milczeniu, nieruchomi, jakgdyby skamieniali pod wpływem tego jej wybuchu. Wreszcie ciotka Ruth wstała, podeszła do stołu, podniosła serwetę, pod którą Emilka schowała się znowu, strapiona, pojmując teraz dopiero, co uczyniła.
— Wstań i wyjdź stamtąd, Emiljo Starr! — rzekła ciotka Ruth.
„Emilja Starr” wstała i wyszła z pod stołu. Nie była szczególnie wystraszona, zbyt była rozgniewana. Oczy jej pociemniały, były zupełnie czarne, policzki stały się purpurowe.
— Cóż za mała piękność... jaka regularna mała piękność! — zawołał kuzyn Jimmy. Ale nikt go nie słuchał. Ciotka Ruth miała głos.
— Ty bezwstydna, szpiegująca istoto! Wychodzi na jaw krew Starrów, Murrayówna nigdyby tego nie zrobiła. Powinnaś dostać w skórę!
— Ojciec nie był bankrutem! — krzyknęła Emilka, drżąc z gniewu. — Nie macie prawa nazywać go bankrutem. Kto był tak bardzo kochany, jak on, nie może być bankrutem. Nie sądzę, żeby ciebie, ciotko, ktokolwiek kochał choć raz w życiu. A zatem ty jesteś bankrutem. A poza tem, ja nie umrę na suchoty!
— Czy zdajesz sobie sprawę, jak haniebnego postępku się dopuściłaś? — spytała ciotka Ruth z zimną pasją.
— Musiałam się dowiedzieć, co się ma stać ze mną — zawołała Emilka. — Nie wiedziałam, że jest to taki brzydki postępek... nie wiedziałam, że będziecie mówili o mnie takie okropności.
— Ci, którzy podsłuchują, nigdy nie dowiadują się niczego dobrego o sobie samych — rzekła ciotka Elżbieta sentencjonalnie. — Twoja matka nigdyby tego nie była zrobiła, Emilko.
Cała brawura opuściła biedną Emilkę. Czuła się winną i nieszczęśliwą, och! tak nieszczęśliwą! Nie wiedziała... ale teraz zdawało jej się, że popełniła okropny czyn.
— Idź na górę — rozkazała ciotka Ruth.
Emilka poszła bez słowa protestu. Ale zanim wyszła, rozejrzała się dokoła.
— Przez ten czas, kiedy siedziałam pod stołem — rzekła — zrobiłam brzydki grymas pod adresem wuja Wallace’a i pokazałam język ciotce Ewie.
Powiedziała to, pełna skruchy, pragnąc się oczyścić ze swych przewinień: ale tak łatwo o wzajemne niezrozumienie się między ludźmi, że Murrayowie pomyśleli, iż ona pragnie im rzucić bezkarnie jeszcze jedną impertynencję. Gdy zamknęły się drzwi za Emilką, wszyscy jej krewni, z wyjątkiem ciotki Laury i kuzyna Jimmy, potrząsnęli głowami i jęknęli.
Emilka poszła na górę, głęboko upokorzona. Czuła, że coś zrobiła, co dawało Murrayom prawo gardzenia nią. Pomyśleli, że jest ona typową Starrówną, a ona nawet nie dowiedziała się, jaki los ją czeka.
Smutno wyglądała mała Emilka - w - zwierciadle.
— Nie wiedziałam... nie wiedziałam... — szeptała. — Ale już będę wiedziała po dzisiejszem zdarzeniu — dodała z nagłą energją — i nigdy już, nigdy, nie uczynię tego.
Przez chwilę zdawało jej się, że padnie na łóżko z płaczem. Nie mogła znosić w milczeniu takiego bólu i wstydu, piekącego jej serce. Wtem oczy jej padły na stary żółty zeszyt na stoliczku. W minutę później siedziała Emilka po turecku na łóżku i gorliwie pisała swym tępym małym ołówkiem. W miarę jak palce posuwały się po linjach zeszytu, policzki jej czerwieniły się, oczy rozpalały się i błyszczały coraz bardziej. Zapomniała o Murrayach, chociaż pisała o nich, zapomniała o swem upokorzeniu, chociaż opisywała to, co zaszło: pisała przez godzinę przeszło przy mdłem światełku dymiącej lampki, nie ustając w pracy ani na chwilę, chyba poto, żeby wyjrzeć przez okno i zobaczyć piękno mglistej nocy, albo żeby odszukać na dnie świadomości jakiś wyraz, który jej był potrzebny; kiedy taki wyraz się nasuwał, wydawała westchnienie zadowolenia i pisała dalej.
Gdy usłyszała kroki Murrayów, wchodzących po schodach, odłożyła zeszyt na bok. Skończyła; opisała cały przebieg zdarzeń i rady familijnej Murrayowskiej, stworzyła patetyczną scenę własnej śmierci i Murrayów, zgromadzonych dokoła niej, przy jej łożu śmiertelnem i błagających ją o przebaczenie. Najpierw dostrzegła ciotkę Ruth, klęczącą przy niej i wijącą się wśród łkań i wyrzutów sumienia. Wtem zatrzymał się ołówek: „Ciotka Ruth nie mogłaby nigdy odczuwać tak żywo, w żadnej okoliczności”, pomyślała i przekreśliła ten wiersz.
Podczas pisania minęły ból i upokorzenie. Czuła się tylko zmęczona, ale niemal szczęśliwa. Było to zabawą, takie szukanie i dobieranie słów w celu opisania wuja Wallace’a. A cóż za satysfakcja móc nazwać ciotkę Ruth „grubą przysadzistą babą”.
— Ciekawa jestem, coby powiedzieli wujowie i ciotki gdyby wiedzieli co ja o nich myślę naprawdę, — szepnęła, kładąc się do łóżka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.