Ferenike i Peisidoros/II
Przed pierwszym brzaskiem jęło się już budzić życie w obozowisku. Niebo szarzało i bladło na wschodzie, a księżyc przez noc nazbyt krótką nie zdążył jeszcze przepłynąć do końca drogi swojej: więc jakby w obawie, że mu przyjdzie stanąć oko w oko ze słońcem, któremu kradł promienie, omdlewał po zachodniej stronie i czym prędzej przyniżał swą tarczę o tępiejących krawędziach.
Tymczasem na brzegach Alfeja, w górę rzeki, w siwej pomroce niewyraźnie zaczęły majaczyć mnogie, a coraz liczniejsze nagie postacie. Kąpał się kto żyw. Ciemne wody kotłowały się i roiły białymi ciałami ludzkimi, powietrze rozlegało się od krzyków, śmiechów, nawoływań. W dole rzeki pasterze gnali do pojenia stada rogatego bydła, swawolnych kóz i beczących owiec.
Dniało, kiedy nad ujściem Kladeosa po trzykroć rozegrzmiały dźwięczne salpingi miedziane, głosząc pobudkę do uroczystego pochodu. Jakoż w jednej chwili cała dolina zawrzała gorączkowym ruchem. Z tej i z tamtej strony wody ciągnęły tłumy nieprzeliczone z darami i obiatami. Wczorajsze theorie ustawiały się w jeden olbrzymi orszak; równocześnie wszystkimi wejściami napływały do Gaju Świętego tysiące ludu, który, nie mogąc pomieścić się w pochodzie, pragnął przynajmniej świetnym uroczystościom napatrzeć się do woli, spieszył więc, by zawczasu najdogodniejsze zdobyć miejsce. Lecz taki był napływ, że słudzy świątyni na polecenie kapłanów niebawem zamknąć musieli wszystkie bramy, krom głównej, południowej, przy której straż ustawiono. Przed tą bramą, już poza obrębem Altis, w Buleuterionie, czyli Radnicy, było mieszkanie dziewięciu hellanodików; wybierani spośród najzacniejszych obywateli elijskich, sprawowali oni rządy podczas igrzysk i rozdawali nagrody. Obecnie zajęci byli wprawieniem w ład ogromnego pochodu.
I znowu trzechkrotnie uderzyli trębacze w salpingi. Na ten znak od gimnazjonu i palajstry nadciągnęli miarowym krokiem współzawodnicy do wieńców olimpijskich, a towarzyszyli swym uczniom gimnaści.
Niebo zapłonęło pożogą, wierzchołki lesiste pagórków okolicznych zapalały się kolejno różowym blaskiem, choć w dolinie leżały jeszcze ostatki błękitnawych cieniów. Nagle na wschodzie trysnął pęk świetlanych promieni, ozłocił całe niebiosa i, odbity, zagrał rubinową łuną w zmarszczkach alfejskich nurtów.
Trąby zagrzmiały w tej chwili po raz trzeci — pochód ruszył.
Przodem szło dwunastu muzyków dmących w proste, długie salpingi i w podwójne fletnie. W ślad za nimi postępowali obleczeni purpurą hellanodikowie, pełni dostojnej powagi; podpierali się wysokimi berłami, na których siedziały pozłociste orły, ptaki Zeusowe. Dalej, sprawieni w szeregi jakby do boju, kroczyli atleci, jeden w drugiego rosły i barczysty niby dęby; to najświetniejsza strojna i dorodna młódź Hellady całej. Niejeden z nich miał zdobyty już wieniec w poprzednich Olimpiadach i słynął po świecie zręcznością i siłą. Toteż wpośród tłumu, co murem stał po obu stronach drogi, po imieniu wskazywano ich sobie.
— Patrzcie, to Dikon, syn Kallibrotosa, Syrakuzanin.
— Ten ci jest Sostratos, rodem Sykiończyk, zwycięzca w zapasach...
— Który? Gdzie?
— Ów mocarny, brodaty...
— Widzicie Alkajnetosa Teantowego z Lamprei.
— To ten, co na ostatnich igrzyskach wziął wieniec w biegu prostym.
— Tamten jest Labax, Eufrona syn, pankratysta przesławny...
Oni zasię, słysząc to, nieśli się dumnie i pozierali wesoło.
Za nimi w długich, fałdzistych szatach postępowali kitharodowie , narzędzie swe srebrnostrune niosąc w pogotowiu do wtóru chóralnej pieśni, co zabrzmi przed świątynią Zeusa.
Potem w szatach błyszczących bielą, szkarłatem, szafranem, posuwały się mnogie poselstwa bliskich i dalekich ludów greckich, a każde jakiś dar znamienity prowadziło ze sobą gromowładnemu Kronidzie. Po kilka par wołów z rogami złoconymi ciągnęło płaskie wozy kwieciem uwieńczone. Stały na wozach posągi bogów, bohaterów albo zwycięzców olimpijskich, rzeźbione w marmurze lub ze spiżu lane; pacholęta z pękami kwiatów i oliwnymi gałązkami w ręku biegły przy wozach, szli też obok dzieł swoich i mistrze otoczeni rzeźbiarską czeladzią, by w Altis dopilnować ustawienia posągów. Za innymi poselstwami na drewnianych noszach dźwigano przecudne skrzynie, z hebanu, kości słoniowej i złota, rzezane misternie, pełne klejnotów i drogocennych naczyń przeznaczonych do świątnicy; niesiono też trójnogi wspaniałe z najprzedniejszego brązu zdziałane przez wybornych artystów i na wysokich drzewcach osadzone hełmy, tarcze i zbroje pozłociste, aby z nich pod kolumnadami świątyń ustawić wojenne panoplia na ozdobę i podziękę bogom. Lecz najokazalej ze wszystkich miast helleńskich wystąpiła tym razem Apollonia, osada Korkyrejczyków nad Morzem Jońskim. Jej mieszkańcy sami jedni składali Zeusowi darem trzynaście spiżowych posągów, które wieziono na trzynastu pięknie ukwieconych wozach. Na twórcę tylu pysznych dzieł zwracały się też oczy tłumów z niemałym podziwem: był to mąż wieku średniego, drobny i śniady, rodem Argejczyk, Lykios, Myronów syn, który widno po rodzicu wziął sztukę dziedzictwem. Bogactwami, które płynęły do Gaju w tym jednym pochodzie, można by ozdobić i wyposażyć obficie całe dziesiątki świątyń i zdawało się, że miejsca tam już nie stanie na ów tłum posągów i na ludzkie tłumy nieprzejrzane, co bez końca nadciągały w ślad za olbrzymią theorią. Zamykały ją stada bydląt prowadzonych pod nóż ofiarniczy.
Rozwijała się ta procesja niezmierna ku wschodowi, łąkami wzdłuż krętego brzegu Alfejosa. Słońce złotowłose w koronie blasków i świateł właśnie wstąpiło na tron purpurowych obłoków i strzelistymi promieniami drasnęło wschodni szczyt wielkiej świątyni, gdy stubarwny orszak, zawróciwszy ku północy, przechodził poprzed Radnicą, tuż obok spiżowego Zeusa z wieńcem pozłocistych kwiatów na skroniach i piorunem w podniesionej prawicy. Czoło pochodu wkraczało już w tryumfalną bramę od południowej strony Gaju Świętego i zmierzało w aleję, co szła ku głównej świątnicy wpośród istnego lasu posągów.
Pejsidoros, który postępował w gronie atletów, na progu bramy spostrzegł w ciżbie matkę. Odziana męskim chitonem, co sięgał jej poniżej kolan, owinięta chlamidą, z gołą głową siwiejącą na skroniach, wcale nie wyglądała na niewiastę i niczym nie wyróżniała się w otaczającym tłumie; pomimo to serce ścisnęło mu się obawą. Nieznacznie uśmiechnęła się do przechodzącego syna. Odpowiedział jej przeciągłym spojrzeniem, nie odwracając się i nie przystępując, by nie zwrócić na nią niczyjej uwagi.
Tymczasem hellanodikowie przed świątynią podnieśli orle swe berła; na ten znak zagrały wraz fletnie i salpingi, kithary i piszczałki, a pieśń ich podjęły nagle tysiące i tysiące ludzkich piersi. Olbrzymi, prastary hymn przypisywany ślepemu piewcy Iliady i Odysei wstrząsnął powietrzem i popłynął w poranne, różowe niebiosa:
Zeusa Opowiem, co większy, możniejszy nad wszystkie niebiany
W dal rozgrzmiewa piorunem, w potęgę, w moc twórczą odziany,
I rozmawia gromami z siedzącą wzdy przy nim Themidą —
Bądź miłościw, piorunny, przesławny, wszechwładny Kronido!...
Kapłani w białych szatach czekali pod kolumnadą świątyni. Teraz jęli powoli schodzić ze stopni; jedni błyszczące topory nieśli na ramieniu, drudzy dzierżyli w garści długie noże ofiarnicze, inni szli z gorejącymi pochodniami, które zażegli byli od płomienia lamp jarzących się w świątnicy. Wszyscy stanęli na czele pochodu, który krok za krokiem posuwał się do wnętrza Gaju, kędy na wysokość czterech mężów dźwigał się ogromny ołtarz Zeusa. Był to podługowaty pagórek uczyniony z kości zwęglonych i popiołów nagromadzonych wiekami. Założył go był niegdyś pono jeszcze Herakies Idajski. Z dwóch części składał się ołtarz: na dolne, płaskie, obszerne wzniesienie wiodły od wschodu i zachodu pochyłe, szerokie wnijścia, w środku stał wysoki kopiec, na którego ścięty szczyt prowadziły z dwóch stron ścieżki wijące się w ślimacznicę. Tam, na samym wierzchu, słudzy świątyni w potężny stos ułożyli bierwiona białodrzewia. W Olimpii używano bowiem do ofiar wyłącznie tego drzewa na pamiątkę, iż pierwszy tutaj miał je zasadzić Herakles, przyniósłszy różdżkę białej topoli z krainy kimeryjskiej nad brzegiem Acherontu.
Procesja obeszła ołtarz wokoło i u stóp jego kręgiem się ustawiła. Nieprzeliczone rzesze, głowa przy głowie, zapełniały całą Altis; ludzie stali gęsto na wysokich podmurowaniach świątyń pobliskich, pod kolumnadami; cisnęli się na terasie pod stokiem Kronosowej góry, powspinali się na dachy skarbców, na podnóża posągów, na drzewa, na mury otaczające Gaj Święty.
Pierwsi na dolne podwyższenie wstąpili kapłani, za nimi szli fletniści, którzy wedle odwiecznego zwyczaju przygrywać mieli przy ofiarnym obrzędzie. Ich śladem czterech młodzieńców niosło wielki, pozłocisty kocioł, pełen świeżej wody, a czterech innych dźwigało wspaniały trójnóg spiżowy do ustawienia kotła. Wpędzono w końcu na dolne podwyższenie dziesiątki całe byków o jasnej maści, gdyż ciemne wolno było składać w ofierze tylko podziemnym bogom. Zwierzęta miały rogi pozłacane i szły obwieszone girlandami kwiecia.
Hymn do Zeusa przebrzmiał, uroczysta cisza zaległa Gaj. Tłumy patrzały w milczącym skupieniu. Jeden z kapłanów zanurzył płonącą pochodnię w kotle. Z trzaskiem i sykiem zgasła, poświęcając w ten sposób wodę. Młodzieńcy wysmukłymi lekythami czerpali ją z kotła i polewali kapłanom i sobie ręce, po czym kapłani kropili rzesze w cztery strony świata.
Po tym oczyszczalnym obrzędzie młodzi pomocnicy przytrzymali rogi buhajom, a kapłani obwiązali bydlętom głowy białymi opaskami, których długie końce zwisały ku ziemi. Niektóre byki jęły się przy tym rzucać gniewnie, a jeden, jak gdyby wiedział, co go czeka, jął miotać się i wspinać z taką gwałtownością, że go przemocą ledwie przytrzymano.
Tymczasem kłęby dymu wionęły ze stosu na płaskim szczycie ołtarza; płomienie zaczęły lizać spodnią warstwę topolowych tramów. Krzątali się tam w górze słudzy świątyni, którzy miechami podsycali buchające zarzewie. Na dolnej płaszczyźnie, przy dźwięku przenikliwych fletni, kapłani równocześnie sypali bykom na czoła jęczmień przypalany ze solą i nożami ofiarnymi zrzynali każdemu kępkę sierści spomiędzy rogów. Jeden zebrał wszystkie te włosy obcięte i wyszedłszy na górę, cisnął je w płomień.
Fietniści grali ciągle. Wtem nad głowami ofiar na kształt błyskawic mignęły topory, krew trysnęła, ostrza ugrzęzły głęboko w grubych karkach, a ryk przeraźliwy rozdarł powietrze i ucichł. Broczące, olbrzymie cielska przysiadły na zadnich nogach jakby rażone piorunem. Gdzieniegdzie jeno zwierz potężniejszy, czy mniej trafnym ciosem uderzony, zdołał się jeszcze porwać i wspiąć w górę na jedno mgnienie oka i runął całym ciężarem na dół. Do bydląt, wstrząsanych śmiertelnymi drgawkami, przyskoczyli młodzieńcy, ze wszech sił za rogi je cisnąc, łby im ku tyłowi zadarli, a w tejże chwili jedni z kapłanów gardła podrzynali buhajom nożami, drudzy, podstawiwszy głębokie misy gliniane, czarną posokę zbierali w nie na obiatę Rodzicowi bogów i ludzi.
Wszystko to krócej trwało, niż da się opowiedzieć słowami. Zaczęto niebawem ofiary odzierać ze skóry i ćwiartować. Porozkrawane kawały na szczyt ołtarza niesiono i na stos rzucano. Kapłani polewali je krwią i skrapiali winem nie mieszanym z wodą, a młodzieńcy obracali je długimi trójzębami i przypiekali na ogniu. Bury dym niebotycznym słupem wzbijał się w słoneczne błękity.
Część mięsiwa zabierali dla siebie kapłani i ofiarnicy, inne części rozdzielali między tłumy, roznosząc je wetknięte na trójzęby, z których ociekała przyskwierzona tłustość; reszta płonęła na popiół.
Ale na dolnym podwyższeniu rzeź nie ustawała; wganiano tam coraz to nowe stada, które tak samo padały pod cięciami toporów. Posoka bluzgała strumieniami, a na szczycie ołtarza, podsycany wciąż nowymi drwami, stos kurzył się ustawicznie, fletnie zawodziły pieśń uroczystą, a tłum patrzał i modlił się w milczeniu.
Słońce wysoko już wyszło, zanim ofiary dobiegły końca. I znowu z tysiącznych piersi zagrzmiało wielkie, chóralne pienie, a pochód ruszył dalej. Obchodził on całą Altis wokoło, lecz malał stopniowo, gdyż oddzielały się odeń kolejno jeden po drugim wozy z posągami, zatrzymując się przed pustymi cokoły, które przysposobiono pod marmurowe i spiżowe postacie. Na ostatku, kiedy procesja okrążyła cały niemal Gaj Święty i wschodnio-południową jego stroną zmierzała z powrotem ku głównemu wyjściu, odłączyło się od niej trzynaście owych zaprzęgów, co wiozły dzieła Lykiosa, wspaniały dar Apollo-niatów. Stała tam właśnie przed hippodamejonem długa, półkolista podstawa przeznaczona dla wszystkich razem trzynastu posągów, których ustawianie potrwać miało do samego wieczora.
Pejsidoros przez cały czas myślał jedynie o matce. Gdy składano niezliczone ofiary, błagał w duchu Zeusa o zmiłowanie nad nią i nad sobą. Teraz trwożnie rozglądał się dokoła, czy jej gdzie nie zobaczy, ale na próżno błąkał się wzrok jego po twarzach ludzkiego rojowiska: nie było jej tam wcale. Niespokojny o nią musiał więc iść dalej w orszaku, w ślad za hellanodikami, którzy po wyjściu z Altis wkroczyli do Buleuterionu.
Gmach ten rozległy stał na południe od Gaju. Środkowa jego część, zbudowana w kwadrat, łączyła dwa boczne skrzydła podłużne, wąskie, zakończone półkolisto. Były w nich mieszkania hellanodików czasu igrzysk i składy cennych przyborów, co służyły przy uroczystych obrzędach. W obszernej środkowej sali znaleźli się teraz wszyscy współzawodnicy wraz z hellanodikami. W głębi na prost wnijścia czernił się na tle białej ściany brązowy posąg Zeusa Przysiężnego.
Timoptolis, najstarszy z hellanodików, powoli wystąpił na środek. Był to mąż pochylony wiekiem, z długą, siwą brodą. Zaraz uczyniła się wielka cisza, on zasię, na berle wsparty, jął mówić dobitnym, acz starością przytłumionym głosem:
— Wedle prastarego zwyczaju naddziadów naszych przywiedliśmy was tutaj, o mężowie helleńscy, którzy się o przesławny wian oliwny ubiegacie, iżbyście się w obliczu Zeusa Horkiosa przysięgą straszliwą zaklęli, jako do wszelkich igrzysk prawym sercem, czystą myślą stajecie gwoli wiecznej chwale Kronidy olimpijskiego i poczciwej sławie swej własnej. Przysiążcie, że was ani żądza szpetnego zysku nie omami, ani podły frymark skrycie nie uwiedzie. Przysiążcie, że prawom i ustawom przodków naszych posłuszni, pomiędzy sobą nijaką, tajemną umową nie będziecie się wiązali ani jedni przeciw drugim chytrością, podstępem, zdradą zwycięstwa się dobijać nie zamyślacie, jeno walką rzetelną i sprawiedliwą. Przysiążcie, iż rozkazom, postanowieniom, wyrokom sędziów helleńskich ulegli, poddajecie się we wszystkim pod ich sąd i władzę.
— Przysiążcie! — zawołali społem hellanodikowie wyciągając dłonie ku posągowi Horkiosa. Straszne było to spiżowe oblicze, co z góry pozierało w milczącej, ponurej grozie.
— Przysięgamy! — zagrzmiało na raz mnóstwo głosów, a równocześnie kilkaset mocarnych prawic wyciągnęło się ku przerażającej postaci bóstwa. Z dorosłymi składali przysięgę także i chłopcy nieletni, którzy jutro mieli stawać o lepsze w stadionie.
— Kto by tę przysięgę złamał — mówił Timoptolis — niechaj pokoju nie zazna we dnie ani w nocy, w domu ni na obczyźnie i przeklęty niech będzie na cały żywot. Niechaj za nim idzie krok w krok nieszczęście i okropny gniew bogów, a pomsta Zeusa, chmur piorunowych władcy, niechaj spadnie na głowę jego za to krzywokleństwo!
Na tym skończył się uroczysty obrzęd. Hellanodikowie odeszli w milczeniu i współzawodnicy do wieńców oliwnych tłumnie wyszli przed Radnicę.
Pejsidoros, o matkę zaniepokojony, zwrócił się nad brzeg Alfejosa do jej namiotu. Z trudem torował sobie drogę w gęstej ciżbie, a w duszy zadawał sobie ciągle to jedno pytanie, czemu już dziś oblekła się w męskie szaty? Wszak umówili się wczoraj, że będzie czekała, aż on wystąpi w stadionie.
Widział ją na progu Altis — czy gnana ciekawością nie weszła z pochodem do Gaju, narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo!
Nie zastał jej w namiocie, zawrócił tedy w nadziei, że może natknie się na nią gdzie w tłumie. Tak doszedł znowu do bramy Altis, gdzie mijały się z sobą dwa strumienie ludzkie: jeden płynął do wnętrza, drugi z Gaju wylewał się na równinę. Przystanął i patrzał. Lecz niebawem zrozumiał, że choćby matka nawet i była w mnóstwie tym nieprzejrzanym, to mogłaby stokroć przejść obok niego niepostrzeżona. Zaniechał tedy poszukiwań i wszedł do Altis. Opodal, na prawo od bramy, przed hippodamejonem wśród gromady widzów, Lykios Myronów nadzorował ustawianie i przytwierdzanie swoich trzynastu posągów. Uczniowie i czeladź wypełniali rozkazy mistrza. W pośrodku półkolistego cokołu stał już wspaniały Zeus; do kolan jego chyliły się błagalnym ruchem dwie niewieście postacie: to Tetys i Eos, matki dwóch bohaterów, co za chwilę stoczą ze sobą walkę na śmierć i życie. Za Tetydą stał jej syn Achilles, włócznię gotową do rzutu dzierżąc w prawicy, po przeciwnej stronie Memnon, syn Jutrzenki, wyciągał z pochew krótki miecz. A dalej widać było poza Memnonem innych wojowników trojańskich, mądrego Helenosa, Parysa, Ajnejasa, Deifeba. Obok Achulla stało również czterech bohaterów achajskich: więc Odys, Menelaj, Diomedes, Ajas; ostatniego w tym szeregu właśnie do kamiennej podstawy przytwierdzano za pomocą spiżowych trzpieniów, które wpuszczono w kamienny cokół i zalewano płynnym ołowiem i siarką. Tu nawet, gdzie od dwóch stuleci najsłynniejsi artyści greccy nagromadzili cztery tysiące posągów, dzieło to Myronowego syna wyglądało wspaniale. W tej chwili oblewały je blaski zachodzącego słońca, w których wszystkie te postacie wydawały się jakoby żywe: Pejsidorowi zdało się, że boginie obie lada chwila padną z jękiem do stóp Kronidy, a wojownicy uderzą na się z całą zaciekłością.
Wśród widzów, przypatrujących się ustawianiu posągów, zauważył Pejsidoros dwóch ludzi, którzy wysunęli się przed innych i stali tuż obok Lykiosa. Mistrz niekiedy zwracał się sam do nich spojrzeniem lub słowem; widno, że znał obu. Dziwna to była para. Starszy mąż, krępy i zwalisty, mógł liczyć z górą lat czterdzieści, a wyróżniał się osobliwą, uderzającą brzydotą; na krótkim a grubym karku dźwigał ogromną, łysiejącą głowę, której potężne, sklepiste czoło wypukliło się nad brwiami w obwisły wał, rozłupany głęboką, pionową zmarszczką. Spod tego czoła ciekawie i bystro patrzyły na świat wielkie, wyłupiaste oczy; gruby, niekształtny nos, odęte wargi, gęsty, zaniedbany zarost, wszystko nadawało tej twarzy dziwne podobieństwo do komicznej maski. A jednak oblicze to, mimo niebywałej szpetoty, miało w sobie przedziwny majestat. Czułeś, że nawał genialnych myśli powyginał i naprzód wysadził to czoło, że z tych obrzękłych ust padają często słowa, jakich dotąd ludzkość nie słyszała. Jak ten niemłody mąż potworną brzydotą zdumiewał, tak jego towarzysz zachwycał urodą. Ledwie zachodził w lata męskie, dwudziestoletni, rosły i kształtny, wyglądał raczej na młodego boga niż na śmiertelnego syna ziemi. Rzeźbiąc Hermesa czy Apollona żaden artysta wymarzyć nie mógł powabniejszej postawy ni cudniejszych rysów. Młodzieńczy puch ozłacał mu białe, niewieście policzki; dumne czoło wieńczyły jasne, miękkie włosy, obyczajem palajstry niedługo przystrzyżone; w oczach jarzyła się zuchwała, bujna, gwałtowna młodość, a dolna warga, pełniejsza nieco i pożądliwie naprzód wysunięta, układała się niby do lubieżnego pocałunku.
— Skoro rzeźbiarską sztukę tak cenisz, synu Sofroniska, przecz jej zaniechałeś? — mówił Lykios do starszego męża.
— Co czynię, chcę czynić dobrze — odparł tamten.
— A twoje Charyty w Propylejach u wstępu na Grojec ateński — odezwał się sepleniąc z lekka ów urodziwy młodzieniec — nie dobrzeli są wyrzeźbione?
— Ale teraz piękniejsze dzieła tworzą i lepsze nawet niźli twoje rzeźby, Lykiosie.
— Jakież to dzieła? — zapytał mistrz. Tamten zamiast odpowiedzi rzucił pytanie:
— Czy ty, Lykiosie, na żywe pierwowzory zapatrujesz się, gdy lepisz z gliny swoje posągi?
— Oczywista.
— Skoro tedy przeróżne ruchy nasze od góry aż do dołu grają w muskułach ciała, tak iż te kurczą się, rozprężają, napinają i zwalniają, tedy zapewne wyrażasz tę grę mięśni, a przez to dziełom swoim nadajesz podobieństwo do prawdy?
— W samej rzeczy.
— Ten wyraz działania cielesnego czyliż widzom nie sprawia rozkoszy?
— Tak myślę.
— Trzeba zatem, aby spojrzenie wojowników miało wyraz groźny, a radość — by się odbijała na twarzach zwycięzców. Nieprawdaż?
— Bez wątpienia.
— Rzeźbiarz musi przeto wyrażać kształtami wszelkie wrażenia duszy.
— O to staram się usilnie.
— Dobrze czynisz. Lecz ja także, choć już nie kuję marmuru ani spiżu nie odlewam, rzeźbiarzem jednak być nie przestałem.
— Jak to? Rzeźbiarzem być nie przestałeś, Sokratesie? — zawołał piękny jego towarzysz.
— Nie inaczej, Alkibiadzie . Zali nie staram się wyrzeźbić duszy twojej i dusz innych młodzieńców, iżby się stały arcydziełami Dobra i Piękna?
Szarzało już, więc Pejsidoros przymknął się nieco, pragnąc przypatrzeć się bliżej onemu „rzeźbiarzowi dusz ludzkich”. Ów zaś odwrócił nań wtedy bystre, przenikliwe oczy. Pejsidoros poczuł, że ten wzrok przemożny przeszywa go na wskroś i przyniewala. Zmieszany, chciał się cofnąć, gdy tamten przystąpił ku niemu i rękę wyciągnął życzliwie.
— Widzę, że kształtne masz ciało, rosłe i wyćwiczone. Czym dla ciała nauka gimnastyki, tym dla ducha nauka mądrości. Kształciłżeś ty i duszę swoją zarówno z ciałem?
— Nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje pytanie — odrzekł Pejsidoros — bo jeśli powiem, iżem w mądrości wyćwiczon, zda się to samochwalbą, a jeśli odrzekę, iż nie, podam się za nieokrzesanego prostaka.
— Podoba mi się ta odpowiedź. Skąd jesteś i jak ci na imię?
— Zowią mnie Pejsidoros, a z Rodos wyspy pochodzę, z domu Diagorasa.
— Nigdy z Aten nie wyruszałem się nogą. Tym razem on wyciągnął mnie do Olimpii, ten oto Alkibiades Klejniasów. Ale nie żal mi będzie odbytej drogi, jeśli ty, Pejsidorze, cokolwiek na rozmowie ze mną skorzystasz. Pójdźmy tedy społem, bo niebawem już Gaj Święty zamykać będą na noc.