<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Feta w Coqueville
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Tymczasem od wtorku począwszy pan Mouchel nie mógł się obronić coraz większemu zdziwieniu, że nie widzi dotąd w Grandporcie ani Rougeta ani La Queuea, których lada chwila spodziewał się ciągle zobaczyć. Co się z nimi u licha, dzieje?... Morze jest cudowne — połów powinienby wypaść wspaniale!... Chyba, że uwzięli się dostarczyć za jednym zamachem całkowitego ładunku języków i raków. Czekał cierpliwie do środy.
W środę jednak zaczął się już niecierpliwić. Wiedzieć należy, że usposobienie wdowy Dufeu nie odznaczało się wyrozumiałością. Kobieta ta, gdy ją coś zirytowało, zaczynała od razu na grubo, nie przebierając w wyrazach. Więc chociaż pan Mouchel był ładnym, jasnowłosym, tęgim chłopcem, trząsł się przed nią, tembardziej, że marzył skrycie o jej zaślubienia i skakał koło niej na razie na palcach, dopóki, stawszy się panem sytuacyi, nie zdobędzie prawa uspakajania humorów baby porządnym klapsem.
Tak tedy w środę zrana wdowa Dufeu dała się znowu unieść jednej z swych burz, zrzędząc mu nad głową, że wszystkie przesyłki wstrzymane, że ryb brak. przyczem posunęła się do zrobienia mu zarzutu, że woli latać za okolicznemi dziewczętami, niż troszczyć się o szczupaki i makrele, których jest z pewnością podostatkiem. Pan Mouchel, draśnięty, zasłonił się niebywałą niesłownością Coquevilleu. Wdowa Dufeu uległa na chwilę zdziwieniu. Co sobie to Coqueville właściwie myśli?!... Nigdy jeszcze wieś rybacka nie pozwoliła sobie tak lekceważyć zamówień. Wnet jednak dorzuciła, że Coqueville ją nic nie obchodzi, że to rzecz pana Mouchel zawczasu zapewnić sobie dostawę i że ona chwyci się na przyszłość radykalniejszych środków, jeżeli on raz jeszcze pozwoli rybakom wykierować firmę na dudka. Ogromnie zaniepokojony pan Mouchel życzył w duchu Rougetowi i La Queue’mu, żeby ich jasny piorun trzasł. Może się jednak nareszcie pokażą jutro?...
— Nazajutrz — to znaczy we czwartek — nie zjawił się ani jeden ani drugi.
Co to jest?... W ostatniej desperacyi wydrapał się ku wieczorowi na skałę, sterczącą z lewej strony Grandportu, skąd widać Coqueville, i rozścielającą się u stóp wioski żółtą plamę nadbrzeża. Długo patrzył. Wioska miała w słońcu wyraz spokoju. Lekkie dymy snuły się z kominów, zapewne kobiety gotują w tej chwili polewkę. Stwierdziwszy, że Coqueville znajduje się na swojem miejscu, że skały nie zmiażdżyły wioski, zrozumiał wreszcie, zwłaszcza gdy schodząc już, dostrzegł w zatoce dwa czarne punkciki — oczywiście „Zefira“ i „Wieloryba.“ Z czystem sumieniem poszedł uspokoić wdowę Dufeu: Coqueville łowi!
Minęła noc, ale przez cały piątek nie pokazał się znowu nikt z rybaków. Pan Mouchel spinał się tego dnia na skałę więcej niżeli dziesięć razy. Zaczynał już tracić głowę. Wdowa Dufeu traktowała go w niemożliwy sposób, a on, jak na złość, nie wiedział kompletnie, co na to odpowiedzieć. Wioska rozwalała się ciągle tam, pod skałami, grzejąc się niby leniwa jaszczurka do słońca. Tylko dymów nie mógł obecnie dostrzedz. Wieś wyglądała jak umarła. Czyżby u kaduka, wszystko naprawdę wyzdychało w tej dziurze przeklętej? Na wybrzeżu wprawdzie pstrzyły się jakieś ciemne plamki, ale to mogły być pęki alg, wyrzuconych przez przypływ.
I w sobotę jeszcze — ani żywej duszy. Wdowa Dufeu przestała się zupełnie rzucać. Oczy jej przestały biegać, wargi pobladły. Pan Mouchel przesiedział na skale dwie godziny jak osłupiały z desperacyi. Zaczęła w nim jednak wzbierać ciekawość, całkiem osobista potrzeba zdania sobie sprawy z niepojętego zachowania się wioski. Widok tych chałup, drzemiących błogo na słońcu, począł go wreszcie drażnić. Powziął wreszcie nieodwołalną decyzyę udania się tam w poniedziałek osobiście wczesnym rankiem, tak aby około dziewiątej już mógł stanąć na miejscu.
Wyprawa do Coqueville to nie żaden spacer. Pan Mouchel wybrał drogę lądową, by spaść na Coqueville znienacka. Kołami dojechał do Robigneux, gdzie wózek zostawił pod jakąś stodołą, byłoby bowiem rzeczą nieroztropną tłuc go po kamieniach wąwozu. Dalej zaś ruszył piechotą ochoczo, mając przed sobą blizko siedm kilometrów najohydniejszej drogi, jaką sobie tylko wyobrazić można. Bądź cobądź jednak oprawa tej drogi nie była pozbawioną dzikiego uroku wśród ciągłych, coraz to niżej wijących się zakrętów, pomiędzy dwoma olbrzymiemi skałami, tak ściśniętemi w niektórych miejscach, że trzech ludzi nie mogło tamtędy przejść obok siebie w jednym rzędzie. Dalej droga biegnie spory kawałek nad przepaścią, aż naraz wąwóz roztwiera się i odsłania olbrzymi widok na morze, na bezgraniczny horyzont niebieski.
Niestety stan duszy pana Mouchela wykluczał pogrążanie się w admiracyi krajobrazu. Klął za to siarczyście, ile razy kamyki zaczynały mu się toczyć pod podeszwami obuwia, narażając go na upadek. Wszystkiemu jednak winno Coqueville!... przyrzekał sobie zbesztać tych leniów co się zowie. Wśród tego zbliżał się coraz bardziej do wioski. Naraz, minąwszy skręt poza ostatnim występem skalnym, ujrzał przed sobą dwadzieścia domów wioski, poprzyczepianych na stromem zboczu głazów nadbrzeżnych.
W tej chwili wybiła godzina dziewiąta. Można było przypuścić, że wrócił czerwiec, tak przeczysty był błękit nieba i tyle było ciepła w powietrzu; cudowna pogoda, powietrze przejrzyste, ozłocone pyłem słonecznego blasku, pachnące wybornie świeżością morza. Pan Mouchel skierował się w jedyną ulicę wioski, na której tak częstym bywał gościem, a znalazłszy się przed domem Rougeta, wszedł do środka. W domu nie było nikogo. Poszedł z kolei zajrzeć do Fouassea, Tupaina, Brisemotte’a — nigdzie żywej duszy. Drzwi wszędzie poroztwierane — wewnątrz nikoguteńko. Cóż to ma znaczyć? Leciuchny dreszczyk przebiegł go po plecach. Przyszły mu na myśl władze: polowy go z pewnością objaśni. Aliści dom polowego stał pustką jak wszystkie. Nawet strażnika w domu nie było. Ta wieś opuszczona i milcząca zaczynała go przejmować strachem. Pobiegł do wójta. I tu go czekała niespodzianka: w mieszkaniu wszystko do góry nogami, od trzech dni nie słano łóżek, naczynia poniewierały się po wszystkich sprzętach i kątach, powywracane na podłogę stołki przywodziły na myśl obraz pobojowiska. Do głębi wstrząśnięty, przypuszczając jakiś kataklizm, pan Mouchel postanowił iść do proboszcza i udał się do kościoła. Nie znalazł jednak na probostwie proboszcza jak na wójtostwie wójta. Nie tylko przedstawiciele władz ale i reprezentacya kościoła zniknęła z horyzontu wioski. Coqueville, porzucone przez swych mieszkańców, spało bez tchu, bez jednego psiego szczeknięcia, bez jednego wrzasku kotów. Nie było nawet drobiu, który także się gdzieś podział. Nic — pustka — cisza — sen grobu — pod kopułą z jasnych lazurów.
Do dyabła! cóż dziwnego, że Coqueville nie dostawia ryb, skoro się wyludniło, wymarło!... Należało zawiadomić żandarmeryę. Tajemnicza katastrofa rozegzaltowała pana Mouchel, gdy wtem, zwróciwszy się w stronę wybrzeża — wydał okrzyk. Caluteńka ludność wsi wylegiwała się jak jeden mąż nad brzegiem, na piaskach!... Pomyślał w pierwszej chwili błyskawicznie o masowej rzezi... Ale głośne chrapania tylu gardeł wywiodły go natychmiast z błędu. Przez noc niedzielną Coqueville oddawało się do tak późna pijatyce, że powrót do domów na spoczynek stał się dla wszystkich bez wyjątku mieszkańców absolutną niemożliwością. Pokładli się więc do snu na piaskach, gdzie się który przewrócił, dokoła dziewięciu beczek wysuszonych przez noc do dna.
Tak jest, całe Coqueville przed jego oczyma chrapało: dzieci, kobiety, mężczyźni i starcy. Ani jednego człeka na nogach. Jedni rozwalali się na brzuchu, inni leżeli w znak rozciągnięci, ten i ów chrapał skręcony w świder lub obarzanek cudacznie. Jak sobie kto pościele, tak śpi. I spało wszystko na podobieństwo wiatrem rozwianej gromady liści, gdzie kogo rzucił kaprys przypadku. Niejeden z mężczyzn, wywinąwszy kozła przy ostatniem runięciu, spał z głową niżej niż nogi. Kobiety spały niejednokrotnie w pozach jaskrawo sprzecznych z kokieteryą a nawet z sromem niewieścim. Nastrój tego obozowiska opojów, wysypiających się tak i smacznie w dzień biały, pod gołem niebem, cechowała jakaś wesoła i sympatyczna bonomia, bo tylko stamtąd, gdzie ludziska sobie gwałt zadają, wesołość pierzcha.
A właśnie przypadł był nów, i Coqueville, jak gdyby zdmuchnęło swą świeczkę, pogrążyło się w mrokach nocy. Teraz zaś dzień jaśniał coraz rzęsiściej i słońce prażyło już nie na żarty, przypiekając śpiochów a jednak nie mogąc im ani rusz leniwych powiek roztworzyć. Spali kamieniem, z rozradowanem obliczem, z niewinną miną sytego trunków pijaczyny. Zdaje się, że kury, przedsięwziąwszy rankiem w stronę ludzi wyprawę, musiały także umoczyć dziób w zlewkach u stóp beczek, bo i one również spały na piasku urżnięte. Ba nawet pięć kotów i trzy brysie przewalały się między ludźmi w stanie nie ulegającego kwestyi opilstwa, z łapami zadartemi do góry, nalizawszy się naczyń, z których pijaki dwunożne nie ze wszystkiem wypiły likiery słodziutkie.
Czas jakiś pan Mouchel chodził tam i sam między śpiącymi, bacząc, by kogo nie nadeptać. Zrozumiał teraz wszystko, bo i w Grandporcie w tych dniach złowiono dwie beczki trunku, pochodzące z angielskiego okrętu, zatopionego przez burzę. I cały jego gniew zgasł. Jakiż-bo widok zarazem rzewny i budujący!... Coqueville pojednane!.. Synowie i córy Maheów i Flocheów, śpiący jak bracia jedni obok drugich. Przy ostatniej szklanicy najzażartsi wrogowie ucałowali się. Tupain i Fouasse chrapali jeden przy drugim, jak prawdziwi rodzeni, niezdolni spierać się o takie głupstwo jak ojcowizna. Co do Rougetów stadło to przedstawiało jeszcze sympatyczniejszy obraz: ona pomiędzy mężem i Brisemottem, jakby na znak, iż niczem nie zamącona harmonia przyświecać będzie odtąd tej tak burzliwej trójce.
Niepodobna sobie jednak wystawić nic bardziej rozrzewniającego nad grupę, jaką tworzył Delfin z Margosią, obejmujący się za szyję miłośnie, z ustami, rozchylonemi jakby od ostatniego pocałunku, którym zaróżowiony drobny nosek dziewczyny czynił ją dziwnie podobną do zakochanej kotki, co łaknie pieszczot. Poniżej tych dwojga polowy chrapał groźnie, niby na straży. Nad ich głowami La Queue wypuszczał z gardła rytmicznie basowe pomruki szczęśliwego ojca, co oddał córę w godne ręce, podczas kłody drzemiący opodal na lekkiem wzniesieniu proboszcz zdawał się rozpostartemi ramiony zgarniać pod swoje opiekuńcze skrzydła całą tę śpiącą czeladkę.
Epilogiem fety było weselisko wójtównej z Delfinem, a i pana Mouchela, który zaślubiwszy wkrótce potem swą energiczną wdowę, nie zaniedbywał jej prać za wszystkie czasy, zgodnie z powziętym odtąd planem.
Tak się skończył wiekopomny ten wypadek, o który w całej nizinie normandzkiej zapytani odpowiadają z szczerym śmiechem:

— Ba! Ba!... Feta w Coqueville!... A któżby też o niej nie słyszał!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.