Fragment (Marrené)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fragment |
Pochodzenie | „Jerzy” i „Fragment” |
Wydawca | Redakcja „Mód Paryzkich” |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Władysław Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak przeszedł ten dzień marzony; o zachodzie słońca, którego ranne promienie budziły mnie nadzieją, byliśmy rozdzieleni niepowrotne, chociaż obok siebie. Czułem to, i patrząc na krwawą łunę zachodu, w tej najsmutniejszej dnia godzinie, próbowałem raz jeszcze wymową serdeczną z całą logiką rozpaczy nawrócić ją ku sobie. I jak plusk fali — próżnemi były słowa moje...
Słońce zaszło za jakieś tumany mgliste, krańce widnokręgu mieszały się z morzem, wiatr ustawał, żagle zwieszone smutnie biły o maszt, jak olbrzymie skrzydła ranionego ptaka; wszystko w około przybrało ołowianą barwę, i staliśmy zgubieni na bezbrzeżnej przestrzeni mglistego oceanu, jak widma zabłąkane bez nadziei. Łucya zadrżała mimowolnie, oglądając się w koło.
— Wracajmy już, wracajmy! rzekła do sternika.
Ale ten spojrzał na nią z rodzajem pogardliwej litości, jaką mają w głębi duszy marynarze, dla ludzi nieobeznanych z ich burzliwym żywiołem i zapalając krótką fajeczkę, wycedził tylko przez zęby:
— Wracać, wracać, łatwo to powiedzieć, piękna pani.
Przyjrzałem mu się uważnie, na twarzy jego zbronzowanej od słońca i wiatru tkwił wyraz niepokoju, w milczeniu wyciągnął rękę przed siebie, wskazując na mglisty tuman wiszący na niebie, na żagle bezsilne, i na morze, które mimo to jakby poruszane niewidzialną siłą, wzdymało się bałwanami i wykwitało pianą.
— Cóż to znaczy? spytałem półgłosem, odprowadzając go na bok.
— To, odparł, że płynąć nie można bez wiatru, a stać niebezpiecznie, noc dobrą nie będzie, mgła zasłoniła już latarnię na Helgoland, wkrótce ściemni się zupełnie, i daj Boże, by wówczas wiatru nie było zanadto. Stary Jakób miał słuszność, dodał wstrząsając głową, kiedy mi mówił, bym, dziś nie wypływał daleko.
Rzeczywiście latarnia gasła nam w oczach, mrok zapadał, mgła otaczała nas zwolna.
— Zarzućcie kotwicę, rzekłem po chwili.
Sternik wzruszył tylko ramionami.
— Ukręć mi pan wprzód linę milową coby ta dna morskiego dosięgła, odparł niechętnie, i odwróciwszy się odemnie, począł półgłosem naradzać się z towarzyszem.
Nie zrozumiałem dokładnie ich rozmowy w Helgolandzkim dyalekcie, wiem tylko, że mówili o podwodnych skałach, otaczających wyspę, o które tyle rozbija się statków w noce podobne.
Pierwszy raz wówczas przyszło mi na myśl niebezpieczeństwo, dotąd zajęty burzą wewnętrzną, nie rozumiałem go wcale, i myśl ta przyniosła mi spokój i jakąś gorzką rozkosz. Dzień ten był dla mnie tak pełen wstrząśnień i zmian, odsłonił mi tak wyraźnie znikomość lodowych zamków, jakie stawiać śmiałem, że śmierć wydała mi się jedynem logicznem zakończeniem tej rozpacznej powieści, zesłanem mi przez Opatrzność samą.
Wkrótce przepowiednie sternika sprawdzać się zaczęły, mgła tak gęsta obsiadła morze, iż z trudnością jedni drugich mogliśmy rozeznać na pokładzie statku. Wiatr zrywał się silny, a fale coraz większe szumiąc rozbijały się o boki łodzi, rzucając nią jak piłką i wdzierając się do jej wnętrza. Łódź pochyliła się pod ciężarem żagli, jak koń do biegu, i płynęła coraz szybciej w jakąś przestrzeń fantastyczną, podrzucana niewidzialnemi bałwanami, bo wszystko w koło straciło kształt i barwę pod uściskiem mgły.
Zbliżyłem się do Łucyi, szaty jej przesiąkłe były wilgocią, nie wiem czy zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, czy padła na nią trwoga tej godziny, bo twarz jej bladą była śmiertelnie, a ciało drżące. Usiadłem przy niej, okryłem ją płaszczem moim i przytuliłem do siebie w milczeniu; jak dziecię dała powodować sobą; znękana czy trwożna, potrzebowała wsparcia i szukała go we mnie instynktownie.
Tak płynęliśmy cicho czas jakiś, tylko im więcej wzmagał się łoskot fali, tem bardziej twarz jej cisnęła się do mojej piersi.
Tymczasem niebezpieczeństwo wzrastało ciągle, próżno ściągnięto wszystkie żagle, łódź biegła coraz szybciej wbrew sterowi, niesiona wichrem. Ludzie nasi modlili się głośno, gdy nagle bałwan olbrzymi o mało nas nie zatopił.
— Boże! my zginiemy tutaj! zawołała Łucya, siląc się powstać.
Spojrzałem na nią ponuro i namiętnie razem.
— Zginiemy, odparłem spokojnie, wola twoja rozdzielić nas nie potrafi, zginiemy razem.
— Oh! nie, mówiła drżąca, zasłaniając oczy rękoma, ja umierać nie chcę nawet z tobą, ja umrzeć nie mogę, Alinka...
To dziecię wiecznie stało między nami, czułem, żem je znienawidził; nigdyż choć na chwilę jedną, zwyciężyć jej wspomnienia nie mogłem. Dla tego wyrzekłem z stłumioną wściekłością.
— Więc po cóż splątały się życia i serca nasze, jeśli nawet przedśmiertnej myśli dać mi nie możesz. Tyś święta, nieskalana jak śniegi. Wola twoja nawet pozostała czystą, oparłaś się pokusom serca i nadziei. Czemuż nademną jednym nie masz miłosierdzia? czemu mi odbierasz to, co nie ty dajesz, co mi daje sam Bóg — śmierć twoją.
Spojrzała na mnie przerażona, kładąc zwolna na czoło znak krzyża, nie wiem czy bronić się chciała przed niebezpieczeństwem, czy przed moim wzrokiem.
— To napróżno, rzekłem, nie ma ratunku, ja czuję że nie wyjdziem żywi z tej łodzi. Ale nie trwóż się, wszakżeś niewinna. Grzeszna pokusa samobójstwa nie weszła nigdy w czyste koło myśli twoich, tyś nie szukała, nie pragnęła śmierci. Tylko jeżeli kochasz, dodałem miększym głosem, to przyjmują z wdzięcznością, ona słodsza niż życie, nieprawdaż?
I obejmowałem ją drżącem ramieniem, przyciskałem do piersi namiętnie.
— Na łonie mojem, szeptałem, uśpię cię na wieczność, nie lękaj się.
— Nie, nie, mówiła, machinalnie wyrywając się z rąk moich, jakby uścisk mój był śmiertelny, ja żyć muszę, ja jej nie zostawię.
Patrzyłem na nią z obłąkaniem rozpaczy, serce pękało mi w piersi, ale fala sama przyniosła mi ją w objęcie, jak na szyderstwo łącząc w jednej chwili rozkosz i ból piekielny. I tak płynęliśmy w nieskończoność, bez głosu i słów długie godziny.
Nie wiem czy Bóg wysłuchał jej modlitwy, czy sądzone mi było przecierpieć? Powoli mgła wyjaśniać się poczęła, tuż przed nami zabłysła latarnia morska, i brzeg skalisty zarysował się czarnym konturem. Ludzie nasi radośnym powitali go okrzykiem. Łucya wpół martwa ześliznęła się z objęć moich na kolana, szepcząc modlitwę dziękczynną.
Tylko ja stałem na miejscu, pijany bólem, z niewysłowioną goryczą w sercu. Dnia tego zawiodło mnie wszystko: morze i burza, ludzie i Bóg...
Powróciłem do siebie złamany, siły ducha mego były wyczerpane, więcej w tej chwili znieść nie mogłem, jak martwy padłem na łóżko i zasnąłem raz pierwszy od dni wielu snem kamiennym, bez marzeń i pamięci; taki sen mieć muszą na śmierć skazani przed spełnieniem wyroku.
Gdym się obudził, słońce już było wysoko, a naprzeciwko mnie stała Brygida z listem w ręku. W liście było tylko słów kilka nakreślonych bezładnie — dość zawsze by zabić człowieka:
„Nie mogę, nie chcę cię widzieć więcej, na co się próżno roztkliwiać, obojgu potrzeba nam siły, jeśli masz litość, jeśli kochasz mnie wreszcie, jedź dzisiaj, jedź zaraz... Mąż mój jutro tu będzie...“
I to było wszystko, i to miało być ostatnie słowo, pierwszej, szalonej miłości mojej. Gniotłem list w ręku z wściekłości i bólu, bo nie wiem co w tej chwili przeważało w sercu. W końcu jak tonący rozbitek zwróciłem się do Brygidy, widocznie ona wiedziała wszystko, znała treść przyniesionego biletu, bo patrzała na mnie przenikliwie i smutno.
— A ona? wyrzekłem po cichu jakby wstydząc się pytania, które więcej zawarte było w głosie niż słowach, bo wreszcie i sam nie wiedziałem o com zapytał.
Brygida jednak zrozumiała mnie.
— Pani, odparła wstrząsając głową z wyraźnym wyrzutem, kazała zaklinać byś jej słuchał. Oh! jedź pan już jedź, dodała po chwili, składając ręce.
Więc nie, nic dla mnie nie było w jej sercu, odsuwała mnie z drogi swojej jak zawadę natrętną, gdym sny nasze chciał wprowadzić w życie; lękała się może spotkania mego, z tym wrogiem nieznanym. Nie wiem czemu ta myśl przywiodła mnie do szaleństwa, i jak każdy szaleniec zwróciłem się przeciw samemu sobie.
— Dobrze więc, rzekłem zrywając się z gorączkową siłą. Stało się... powiedz jej, że posłusznym będę natychmiast.
Zadzwoniłem, kazałem pakować, sam z machinalnym pośpiechem począłem zbierać ukradkiem wszystko co dla mnie było relikwią tej miłości, która już od tej to chwili przechodziła w świat pamiątek, a której mimo tego bluźnić nie śmiałem. Relikwią dla mnie był każdy przedmiot, dotknięty z myślą o niej. Czułem, że za chwilę będę tak nędznym, iż te okruchy przeszłości staną mi się jedynym pokarmem ducha.
Wkrótce wszystko było gotowe, obejrzałem się raz ostatni po izdebce, gdziem przeżył w kilku tygodniach życie całe, i zmarnotrawił to, co starczyć miało na długie lat pasmo. Chciałem wyjść jeszcze na wieżę i rzucić okiem na ten balkon, gdziem ją zobaczył raz pierwszy, alem się nie czuł na siłach, i wyszedłem pośpiesznie, jakbym wiedział, że za chwilę gorączkowe postanowienie moje zmięknie, energia się wyczerpie, jakbym chciał korzystać z tego paroksyzmu szału...
Szedłem szybko, nie oglądając się za siebie.
— Pójdź, rzekłem tylko do Brygidy, wlokąc ją prawie za sobą, pójdź obacz, że wykonam jej rozkaz, powiesz jej, że spokojną być może; powiesz jej że mnie już niema.
Parowiec Hamburgski odszedł już był od dawna, wiedziałem o tem, alem czekać nie mógł minuty jednej. W przystani, jak zawsze, stało pełno łodzi większych i mniejszych, wsiadłem w tę co najbliżej mnie była.
— Gdzie płyniemy? spytał mnie wioślarz, odbijając od brzegu.
Spojrzałem na niego nieprzytomnie, zdawało mi się że każden wiedzieć powinien rozpaczne postanowienie, i czytać na mojej twarzy, żem porzucał Łucyę.
— Do lądu, odparłem, gdzie chcesz, gdzie najbliżej, byle prędzej.
Helgolandczyk wzruszył ramionami, opuszczając wiosło.
— Trzeba większego statku, więcej ludzi, innego wiatru, mówił powolnie.
— Weź kogo chcesz, mówiłem niecierpliwy, byle prędko, byle prędko. Zapłacę ci co zażądasz. Jesteś młody, dodałem przypatrując się jego płaskim, kartoflanym rysom, i chcąc w tej bezdusznej twarzy poruszyć iskrę czucia, ożenisz się z narzeczoną, będziesz szczęśliwy — ot masz na huczne wesele.
Rzuciłem mu garść banknotów.
Chłopak spojrzał z niedowierzaniem na pieniądze i na mnie, chowając je z głupowatym uśmiechem; obejrzał po morzu, i zawołał po imieniu dwóch towarzyszów.
Za chwilę łódź moja pruła fale szybkim lotem, a mnie każde pluśnięcie wiosła uderzało w serce, rozdzierając pierś niewypowiedzianą boleścią.
Brygida długi czas stała w miejscu patrząc za mną, wreszcie odeszła zwolna, ocierając oczy. Wówczas siły je upadły nagle, przestałem pojmować jakem mógł odpłynąć i usłuchać jednego słowa wymuszonego może na tej słabej istocie trwogą lub wyrzutem sumienia; słowa, którego nie potwierdziły usta, którego już żałowała może. Jakem mógł porzucić los nierozegrany jeszcze, i oddaleniem świadczyć przeciw sobie? Jakem mógł rozstać się z nią bez ostatecznego słowa nadziei, i na zawsze opuścić to,co miało pozostać życiem mojem.
Nieznośne uczucie bólu i wyrzutu wzrastało we mnie z każdą chwilą pokonywając resztki woli, a im więcej oddalałem się od wyspy i przedmioty malały mi w oczach, tem bardziej ściskała mi piersi niepohamowana tęsknota. Jak na przekorę łódź biegła szybko, aż w końcu zbrakło mi oddechu i na wpół martwy, drgający od wewnętrznej walki, uczułem się zwyciężonym. Ledwie słyszalnym głosem dałem rozkaz powrotu. Ludzie moi obdarzeni szczególną ciężkością pojęć, znamionującą lud germański, nie zrozumieli mnie zrazu, sprężyna działań moich była dla nich zupełnie niepojętą; wzruszając ramionami spoglądali na mnie ukradkiem jak na waryata, musiałem drugi raz rozkaz powtórzyć, wówczas ulękli się może ognia płonącego mi w oczach i zwrócili się ku wyspie. Ale teraz bieg łodzi zdawał mi się powolny, próżno wołałem: „prędzej, prędzej“. Zniecierpliwiony uchwyciłem za wiosło, ciążyła mi bezczynność, chciałem bieg jej przyspieszyć i zmęczęniem fizycznem zabić czas i ukołysać zmysły.
W godzin kilka byliśmy znowu w przystani, łódź stała na dawnem miejscu, a wioślarz rachował radośnie zarobione pieniądze. Jak szalony skoczyłem na brzeg. Przez te godzin kilka przeszedłem przez wszystkie fazy rozpaczy i tęsknoty, stoczyłem bój śmiertelny z samym z sobą, nadaremnie, i szedłem znowu bezsilny i pokonany znajomą drogą, a idąc, witałem z bijącem sercem, wszystko com porzucił, sądząc, że to już na zawsze.
Czas i przestrzeń, to tylko konwencyonalne pojęcia, niezerwane węzły dla powszednich ludzi, pajęcze nici, krępujące nieraz olbrzymów nawet nikłością swoją. Są godziny co starczą za lata, są lata nie mające wartości jednej chwili. Czułem to instynktownie, bo czas niknął dla mnie pod wpływem wyższej siły, wymykałem się jego wszechwładzy i mierzyłem go nie biciem zegaru, ale serca biciem. Dla mnie, od chwili gdym porzucił Łucyę, przeminęły wieki; więc nie wiedziałem jaką ją zastanę, i drżałem wstępując na próg jej domu, z rozłamanym duchem pomiędzy trwogą i szczęściem. Wszedłem cicho, w saloniku nie było nikogo, ale martwe przedmioty stały na miejscu, zdawały się witać dawnem obliczem, były mnie pełne. W wazonie stały kwiaty niezwiędłe przyniesione przezemnie, wachlarz i rękawiczki, które miała na morzu, leżały porzucone i nie oschłe jeszcze z wód słonych. Na stole poezye Lenau’a otwarte były w miejscu, którem jej czytał, pochwyciłem je, zdało mi się, że widzę ślady łez na karcie i zwyciężony niepojętem wzruszeniem ukryłem twarz w książkę i zapłakałem jak dziecko.
Jak długo tak pozostawałem nie wiem. Alinka z balkonu, gdzie się bawiła muszlami, spostrzegła mnie w końcu i przybiegła. Sądziłem zrazu, że nie zniosę widoku tej istoty, stojącej bezwiednie między mną a szczęściem; ale Alinka jak każde rozpieszczone dziecko odejść nie chciała nie zwróciwszy uwagi. Drobne jej rączki siliły się odebrać mi książkę, aż w końcu dziwnym wiedziona instynktem rzekła półgłosem wspinając się na paluszki i przykładając mi usta do twarzy:
— Mama biedna, mama chora, czemużeś przyszedł tak późno?..
Podniosłem ją w górę i uścisnąłem, a cała zawiść moja stopiła się w tym uścisku. Dziecię wskazywało mi ręką drzwi pokoju matki, szedłem za kierunkiem jej dłoni.
Łucya była sama, nieruchoma i sztywna, spoczywała w rogu kanapy; twarz jej biała jak płótno nosiła ślady jednej z tych strasznych burz, które powstają czasem jak huragan południowy w głębi ducha, niszcząc niepowrotnie cały wewnętrzny świat marzeń, na wieki pustosząc serce. Była martwa prawie, tylko oczy świeciły jakimś obłąkanym blaskiem, suche i podkrążone odbijały strasznie na tej twarzy bez krwi, której blade usta drgały od łkań wewnętrznych. Dłonie jej konwulsyjnie przyciśnięte do czoła zdawały się trzymać pękające skronie, przeświecały martwą białością pomiędzy strumieniami czarnych włosów...
Jedno wejrzenie powiedziało mi więcej niż najwymowniejsze usta, pojąłem, że miłość jej nie była małą, lecz wielką siła oporu, i zapominając o wszystkiem klęknąłem przy jej stopach drżący, namiętny, szalony; a ona bez głosu i słów zarzuciła mi ręce na szyję, i spuszczając głowę na moje piersi wybuchnęła namiętnym płaczem, a ręce jej splecione ściskały mnie coraz silniej, jakby znowu lękała się utracić.
Ale była to tylko przelotna chwila, w położeniu naszem nic się nie zmieniło. Próżno siły jej upadały, próżno buntowało się serce, woła pozostała niezachwianą; tak, że ja com był jej ofiarą, ugiąć musiałem czoła przed tą wysoką siłą.
Zostawaliśmy tak długo w niemym uścisku, upojeni najwyższą słodyczą nieszczęśliwych, wspólnemi łzami. Oczy jej zamglone spoczywały na mnie, pełne wyrzutów serdecznych, że drugi raz przeboleć nam przyjdzie pełną męki chwilę rozłączenia; obojgu brakowało siły, wiedzieliśmy co nas czeka. Człowiek jest zawsze odważniejszy na ból nieznany, tajemnice cierpienia są tak straszne, że nigdy wyobraźnia nie sprosta rzeczywistości; ci co raz mężnie przenieśli tortury, nieraz potem zachwiali się na sam widok narzędzi męki; byliśmy jak oni w tej chwili konający duchem, wpółzwyciężeni boleścią przeszłą i przeczuwaną.
— Czemużeś powrócił, wyrzekła w końcu, jedynie by przerwać straszną ciszę, wśród której odchodziły nas zmysły i wola miękła.
Są chwile, których brzemię odbiera nam świadomość bytu, ogarnieni obumarłym spokojem nosimy w piersiach zatrutą strzałę, jak gdybyśmy jej nie czuli, bo wyczerpaną jest miara boleści.
— Nie mogłem cię porzucić, odparłem jednostajnym, rozbitym głosem, który w uszach moich nawet brzmiał fałszywo, siląc się próżno przypomnieć sobie własne wyrażenia. Nie mogłem cię tak porzucić bez ostatniego słowa pożegnania — nadziei.
Ale cierpienie przechodziło już u nas w tę straszną fazę, w której jednoczyć przestaje. Każde z nas zamknięte było w sobie. Łucya nie zrozumiała nawet tego odcienia w głosie wskazującego, że wyrazy są wyrazami tylko i przestały być znakami myśli. Mówiła jakby do samej siebie cicho, powolnie:
— I cóż, ja tobie powiem, co mogę powiedzieć.... Wszystko co zowie się w życiu słodyczą — odjętem mi zostało, nie znam nic z tego co jest nadzieją, Łamałam się przez wiele boleści, gorzkim mi był świat i twardemi ludzie, nigdy zmordowana nie znalazłam wsparcia...
Pierwsza to była skarga, którąm z ust jej usłyszał, trzeba było podobnej chwili, by wycisnąć ją z tego hardego serca.
— A ja, rzekłem porwany szałem, chwytając jej ręce, ja szlubuje ci przyszłość całą... nie masz nadziei, połóż ją we mnie; wsparciem twojem, słodyczą życia chcę być, będę. Rządź mną według woli twojej zawsze i wszędzie znajdziesz mnie posłusznym skinieniom twoim.
Ale Łucya patrzała na mnie tak smutnym wzrokiem, choć usta uśmiechnąć się chciały, żem zamilkł, objęty dziwnem przeczuciem.
— Czy wiesz co to przyszłość? spytała, czy znasz serce własne?.. Nie mów mi o jutrze, ja wiem, że dla mnie go niema.