Golem/Sen
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Golem |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1919 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Tytuł orygin. | Der Golem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Światło miesiąca spłynęło w nogi mojego łóżka i rozpostarło się, jak wielki jasny, płaski kamień. Gdy pełnia księżyca kurczy się, a lewa jego strona poczyna niknąć niby twarz, ku której starość się zbliża, która marszczy się i chudnie: wówczas, w takie godziny nocy opanowują mnie dziwne trwogi i niepokoje.
Nie śpię i nie czuwam, ale w półśnie, w duszy to, co przeżyłem z tem, com czytał i słyszał, miesza się, jak strumienie o różnych barwach i przejrzystości.
Zanim udałem się na spoczynek, czytałem żywot Buddy Gotamy i teraz jedna przypowieść na tysiąc sposobów z oddali powraca mi uporczywie w myśli.
„Wrona poleciała do kamienia, który wyglądał jak kawał słoniny i myśli: może znajdzie się tu coś smacznego? Nie znalazłszy tam jednak nic smacznego, odleciała dalej. Jak ta wrona, która zbliżyła się do kamienia, tak my opuszczamy ascetę Gotamę, utraciwszy doń upodobanie.“ —
I obraz kamienia, który wygląda jak kawał słoniny, urasta w mej wyobraźni do potwornych rozmiarów; stąpam przez wyschnięte łożysko rzeki i dźwigam, usuwam gładkie krzemienie szaro błękitne, nakrapiane świecącym pyłem, po którym drepcę i drepcę, a jednak nie mogę sobie z niemi dać rady; potem napotykam czarne o siarczano-żółtych plamach, jak skamieniałe próby rzeźbiarskie jakiegoś dziecka, które chce naśladować niezgrabne, centkowane skrzeki; chcę precz od siebie daleko odtrącić te kamienie, ale wciąż wypadają mi z ręki i nie mogę ich usunąć z zakresu swego wzroku. Wszystkie kamienie, które w mojem życiu niegdyś jakąkolwiek rolę grały, zapadają się do koła mnie.
Niektóre męczą się ciężko, wysuwając się z piasku na światło, — jak wielkie łupkobarwne pająki morskie w chwili, gdy przypływ morza powraca, — jak gdyby wszystko chciały w tem pomieścić, oczy moje przykuć do siebie i powiedzieć mi rzeczy niesłychanej wagi.
Inne wyczerpane padają bezsilnie z powrotem w swe jamy i znikają zanim doszły do słowa. Czasem unoszę się do góry z tego zmierzchu półśnienia i widzę znowu na jedno mgnienie oka światło księżyca na bufiastym końcu mojej kołdry: światło leżące, jak wielki jasny płaski kamień, i znowu na ślepo macam swą zapadającą świadomość, szukając niespokojnie tego kamienia, który mnie dręczy, a który w rumowiskach wspomnienia leżyć musi i wygląda jak kawał słoniny.
Niegdyś musiała być nad tym kamieniem zawieszona rynna, tak sobie wyobrażam, zgięta pod kątem rozwartym; brzegi jej rdzą były strawione, i uparcie chcę w swym duchu taki obraz wymusić, aby spłoszone myśli okłamać i do snu się ukołysać. Nie udaje mi się. Nieustannie — nieustannie przemawia we mnie głos uparty i nieumęczony, jak okiennica, którą wiatr w prawidłowych odstępach czasu uderza o ścianę; to jest zupełnie coś innego, to wcale nie kamień, to co wygląda, jak słonina.
I nie mogę się pozbyć tego głosu, chociaż sto razy sobie wykładam, że to jest wszystko drobiazg; głos milczy chwilkę, ale niepostrzeżenie znów się odzywa i urągająco zaczyna na nowo: dobrze, dobrze, to prawda, ale to nie jest jednak kamień to, co wygląda jak kawał słoniny. Zwolna zaczyna mię opanowywać uczucie całkowitej niemocy. Co się stało dalej — nie wiem. Czy dobrowolnie przestałem jakkolwiek się opierać, czy też moje myśli przemogły mnie i spętały? Wiem tylko, że moje ciało leży uśpione w łóżku, a moje zmysły oderwały się od ciała i nie są już z niem związane. Kim jest teraz „ja“, chcę się gwałtem dowiedzieć, ale dorozumiewam się, że już nie mam żadnego organu, którym mogę stawiać pytania. Wtedy lękam się, że głupi głos znowu się przebudzi i znowu zacznie nieskończoną gadaninę o kamieniu i słoninie. I tak kręcę się w kółko.