Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.



Jaksa, który na krótki czas z domu dla łowów był wyruszył, pochwycony przez ks. Janika, który puszczać go od siebie nie chciał, siedział już dni kilka na biskupim dworze.
Pierwszego dnia zaraz konnego sługę wysłał Biskup do pani matki z oznajmieniem, iż się synowi nic nie stało, że go stryj u siebie ugaszcza, bo mu z serca jest rad. Przez posła tego Jaksa nakazał do domu aby ludzie jego, dwór i odzież przybyła, nie chcąc tu jak jakiś przybłęda wyglądać. Nim mu przywieziono co było potrzeba, prawie zamknięty w izbie siedział, bo i sam Biskup w odzieży, która jego stanowi nie przystała, ludziom go nie chciał okazywać. — Zabawiali się tak przy zamkniętych drzwiach sami z Żułą i Biskupem o łowach, psach i ptakach rozprawiając. Jaksa, który w obcych krajach wiele słyszał, widział i nauczył się rycerskich a łowieckich spraw, miał o czém obu stryjom rozpowiadać.
Biskup tak samo jak psy łowieckie, sokoły lubił i hodował, a najmilszém mu było gdy je oglądał i pieścił. Cała jedna izba ogromna pełna była białozorów, jastrzębi, orłów, i różnego ptactwa noszonego, aż do małych, a żwawych kobuzów. Nad niemi opiekę szczególną miał Zuła, bo dopóki nie był się tak roztył ogromnie, i on rad z ptaki jeździł. Owo zamiłowanie biskupa dziwném się nikomu naówczas nie wydawało, bo nie było między ziemiany i możniejszemi człowieka, któryby z dzieciństwa się z łowiectwem nie zżył, tak że mu ono w nałóg i obyczaj poszło. Tęsknił każdy pod dachem, a częściéj bodaj nocowano w lesie niż doma. Cały boży rok było na co polować, to na drapieżne stworzenia, to dla skóry, to dla mięsa. Dobry łowiec żywił swój dom dziczyzną; wędzona i solona w fasach stała wszędzie na powszedni chléb, a bieda tam była gdzie wołu zarzezać musiano na stół, bo pan łosia dostać nie umiał. Lasami okryty kraj cały karmił zwierza podostatkiem. Kto się z dziecka nauczył biegać po kniejach, choć go potém w suknię duchowną odziano, tęsknił do lasu. Tak i ks. Janik z Brzeźnicy, którego uczyniono Biskupem, dawny młodzieńczy obyczaj zachował.
Człek miłosierny i dobry, chociaż na oko surową miał postać, zdaniem ks. Roberta, utrzymującego, że w tym kraju i z tym ludem bez żelaznéj rózgi obejść się nie było podobna — za łagodnym był do rządzenia dyecezyą. Surowością zastępował go ks. archidyakon.
Biskup milczał, czuł może nieudolność swoją, nie umiał ani zgromić, ni nastraszyć, ani ukarać ostro, żal mu zawsze było biednych ludzi, nakłaniał do poprawy, a przestępcom rad był zawsze przebaczyć, mówiąc że wszyscy są ułomni. Twarz tylko miał groźną a surową — ks. Robert ostrzejszy daleko, rozumny, że kraju nie lubił, bo rodem był Włoch, choć tu od młodości przebywał, pogan, jak ich zwał, rad nękał i mścił się za to na nich iż z niemi żyć musiał. Człek był zresztą uczony i prawy — ks. Janikowi swobodę dawano w domu i życiu, dyecezyą więcéj niż on rządził ten przybysz, a że biskup powolny był i sam się odsądzał od spraw wielu, godzili się z sobą, wzajem sobie folgując. Samotności nie lubił pastérz. — Pomodliwszy się i obowiązki swe spełniwszy szukał ludzi, tęsknił za niemi, gdy ich nie miał.
Dlatego i otyłego Zułę chętnie do siebie wziął, aby go w chwilach samotności rozrywał, dlatego i młodego Jaksę, powagą stryjowską rad był przytrzymać u siebie, — aby mieć z kim chwilę przepędzić, gdy pół dnia proboszczom z urzędu grozić i karcić ich musiał. — Kilka tak dni zabawiali się zamknięci, gdy wieczorem jednym, właśnie we trzech zasiadłszy, a o psach rozmawiając, posłyszeli hałas i ruch wielki w pierwszych izbach.
Ktoś się natarczywie wstępu domagał i jakby do niego prawo miał. A głos coraz podnosił. Biskup nakazawszy milczenie, posłuchał nieco, głową rzucił i żywo wstał z siedzenia.
— Nie kto mi się tam tak dobija, ino pan Petrek, — rzekł śmiejąc się — tego już potrzeba kazać wpuścić, bo drzwi potłucze i ludzi porozpędza, nienawykłym będąc, aby go od progu odprawiano.
Skinął na Zułę, który zaraz wybiegł, a Jaksie, który się chciał wycofać, kazał pozostać przy sobie.
— Pokłońże się i ty, możnemu Palatynowi naszemu — rzekł bijąc go po ramieniu. — Nie mały człek jest, przydać ci się może. Aniby się go minąć godziło gdy jesteś u mnie, żal by miał. Człek to równy z książęty, a od wielu z nich lepszy.
Ledwie słów tych domawiał, gdy żwawo miotając się wkroczył do izby człek niemłody, silnéj budowy, odziany tak żeby go z wejrzenia nikt, nietylko Palatynem ale Starostą na małym gródku nie poznał. Buta tylko była rycerska, twarz czarna, ogorzała, rysy nie zbyt wdzięczne. Orli nos dużą część twarzy zajmował, resztę broda ciemna a rudawa pod światło. Na głowie włos mu się jeżył, i wzbierał nieposłuszny, porozrzucany a bujny.
Czoło miał już zorane marszczkami a chmurne.
Żelaznego w nim męża łatwo poznać było, nieulękłego, śmiałego, niedającego się niczém złamać. W oczach niepokój jakiś mieszkał, na obliczu duma, lecz gdy się uśmiechnął, z duszy dobroć ukryta na świat wychodziła. Śmiał się téż rzadko.
Czarna odzież, dobrze przeszarzana okrywała go, mieczyk niepoczesny miał u boku, czapkę prostą w ręku.
Szedł ku biskupowi jak na mury zdobywca.
— Do Miłości Waszéj, pasterzu nasz, już bo się i dostać nie można! — zawołał od progu, oczyma zaraz rzucając po izbie dokoła. Dostrzegłszy w kącie Jaksę, którego ciekawém zmierzył wejrzeniem dodał. — Juściż niewiast u siebie nie macie w gościnie!
Biskupa przystąpił w rękę pocałować, a ten dotknął usty głowy jego.
— Zawsze z was ten sam szalony Petrek! — począł śmiejąc się Biskup. — Nie kazałem obcych puszczać, bom sam chciał być z bratankiem, któregom na drodze przypadkiem pochwycił.
I wskazał na Jaksę, który się skłonił milczący.
— A mnież to wasz bratanek obcym być ma? albo mi to go widzieć nie wolno — począł Petrek. — Cóż to jest! ażalim w niełaskę popadł!
Biskup poruszył ramionami.
— Chowałem go w izbie, — odparł, — aż mu suknie z domu przywiozą. —
— Cóż go to zbóje po drodze odarli? — pytał Palatyn.
— Nie, boby się im był obronił — mówił ks. Janik — alem ja go zbłąkanego na drodze chwycił. Nie znając kraju, w którym mało bywał, chowając się u obcych, w puszczach się obłąkał. Dopiero gdy szatny przybędzie z Miechowa, stawić się z nim mieliśmy wam i należny oddać pokłon.
Petrek spoglądał jakoś niedowierzająco.
— Prawdali to? — zapytał:
— Jakeś mi miły, Petrku mój — potwierdził Biskup.
Usiadł gość z oczów nie spuszczając Jaksy.
Zwrócił się wnet cały ku niemu, i jął badać o życie, o podróże, o naukę, o to co lubił i co mu miłém było. Uwziął się nań aby pytać, ale z Jaksą niełatwa była sprawa, bo, choć zrazu nieśmiały, gdy się raz przemógł, każdemu dotrzymał kroku. Petrek go swą szorstką, napastliwą mową nie zmięszał wcale.
Wśród tego badania, Zuła postarał się o wino i kubki, rozsiadł się Palatyn, poczęto prawić o różnych rzeczach; szeroko i długo. W ostatku gdy pocichu coś Petrek Biskupowi szeptać zaczął, Zuła z Jaksą z izby się wysunęli.
Powstał z siedzenia Palatyn i przybliżył się do ks. Janika.
— Nie darmom się ja — rzekł, — do drzwi Miłości Waszéj tak dobijał, mówić chciałem z nim i potrzebowałem — radzić się. Z Krakowa coraz gorsze wieści dochodzą. —
— Co zaś! — odezwał się Biskup.
— Władysław pan nasz, nie winię go, do zbytku pono dobry i miękki człek jest, a Agnieszka niewiasta chytra i dumna. Na złe go ona prowadzi, grożą nam niepokoje.
— Władysław nie będzie się ważył ich wszczynać — odparł Biskup.
— Niewiasta go zmoże, — mówił Petrek[1] — Swą krwią cesarską dumna jest nad miarę, mało jéj księżną na jednym grodzie być, królową pragnie. Ile razy nasi Piastowie niemki brali, zawsze nam z niemi wojny przychodziły i klęski. Bodaj i teraz tak będzie. —
Niemcy, ulubieńce księżnéj, biją jéj w uszy, że siedząc na Krakowie panować powinna nad wszystkiemi ziemiami, że braci Władysław powinien precz wygnać, posiąść wszystko, tak jak Mieszek i Chrobry...
Władysław dobry jest, ale najlepszego niewiasta zła uczyni chciwym i dumą napoi, gdy dzień w dzień jedno mu śpiewać będzie. — Poleje się krew, nie czyja tylko nasza!
Biskup westchnął.
— Bogdajbyście nie byli prorokiem.
— Nie daj Boże krew przepowiadać, — ciągnął Petrek, — za łaską Bożą, ja i drudzy nie dopuściemy może do jéj rozlewu. Nieboszczyk król zwierzył mi wolę swoją — w imieniu ojca odzywać się będę. — Słowa nie poskąpię, męztwa mi nie zbraknie.
— A pani Agnieszka? — wtrącił biskup.
— Będzie musiała zmilczéć — mówił Palatyn. — Jeśli jéj tu ziemi mało, kraju mało, niech jedzie nad Niemcami królować. My jéj tu z jéj zausznikami wichrzyć nie damy.
Odezwał się dziad Herman w tym wnuku, — mówił daléj, — téż samą dobroć ma, pobożność i uległość dla niewiasty — ale królowéj miłośnik Dobek Niemiec, nie dorósł Sieciecha! — Niech sobie króla przy jejmości wyręcza, nie nasza to rzecz, ale wara palce wtykać w rządy nasze!! wara!
Mówiąc to powstał Palatyn i chodził żywo, a coraz większa jawnie gorączka go opanowywała.
— Z Płocka, z Gniezna, z Sandomierza ślą do mnie donosząc o coraz gorszych poszlakach. Że już do Krakowa ściągają lud, że spiski się na młodszych książąt kryjome czynią.
Radzić trzeba, pilno radzić trzeba!
— Wy sami chyba po temu siłę mieć będziecie — rzekł ks. Janik — wy, albo brat mój, biskup krakowski, jeżeli was posłuchają. — Jam do tego niezdolny i mnie ks. Władysław nie usłucha.
— Nas wszystkich razem, usłuchać musi! — zawołał Petrek. — Posłuszny mu jestem jako panu alem wprzódy ojcu jego, miłościwemu memu przysięgał, że czuwać będę aby się wola jego spełniła. Gdy przeciwko niéj najmniejszą rzecz uczynią, stanę chociażby sam na wszystkich. —
Nachmurzył czoło Palatyn.
— Ukaże się najmniejszy znak jeszcze, — mówił daléj żywiéj coraz, — a poznam że się chce porwać na braci, do Krakowa pojadę prawdę mu rzucę w oczy.
— Petrku mój miły — westchnął Biskup głos zniżając i ton przybierając łagodny wielce — w paszczę smoka i niewiasty dobrowolnie się rzucać bezbronnemu nierozumem by było. Jeżeli Agnieszka tak złą jest, jeżeli już księcia, dwór i wszystkich tam zdołała sobie pozyskać — wszak ci was łatwo zgubić mogą.
Na całe gardło rozśmiał się Petrek i stanął hardo patrząc Biskupowi w oczy.
— Mnie zgubić? oni? Na mnie by się mieli porwać? Nie! Władysław nadto jeszcze pamięć rodzica szanuje, a wié że ja nie moją wolę a nieboszczyka rozkaz pełnię. — Nie będą śmieli tknąć mnie, ani on, ani ta niemiecka wiedźma, któréj się nie boję, ani jéj słudzy, któremi gardzę jak plugawstwem.
— Patrz abyś nadto śmiałym i ufnym w sobie nie był — wtrącił biskup.
— Dla strachu ja się nie cofnę — zawołał Petrek — rychléjby mnie groza znęciła ku sobie.
— Radźcie się ludzi!
— Sumienia się naprzód radzę — odparł Palatyn, — ono starczy, a i ludzie mi nie naganią tego co uczynię.
Biskup popatrzał nań, a jako sam srogim nie był, tak i drugich rad hamując, począł zwolna rozjątrzonego uśmierzać.
— Co ci ludzie do uszów przynoszą — rzekł, — plotki być mogą. Ile wiem, poszlaków dotąd znacznych niema. Władysław w swéj dzielnicy siedzi spokojnie, do braterskich spraw się nie mięsza. Czekaj przynajmniéj aż jawnie wystąpi i będzie za co go strofować. —
— Może być po niewczasie — odparł Petrek. — Gdy wojska ściągną, gdy Żupanów po grodach sobie zjednają, a Agnieszka żagiew rzuci i książę za nią pójdzie, późno będzie wołać że — gore.
— Miły mój! — przerwał Biskup, — tyś gorący, strzeż się, byś na pożar nie wołał, gdy go niema.
— Gorący! a tak — potwierdził Petrek. — Byłem nim i będę pókim żyw. Tylko gorącością się coś czyni, chłodem i małodusznością chyba nic. Wy ojcze dobrzy jesteście, miłujecie pokój, jam zły i miłuję wojnę.
Uderzył się w piersi.
— Boże bądź miłościw grzesznéj duszy mojéj.
Napił się z kubka Palatyn i po izbie obejrzał.
— A bratanek wasz! — zagadnął — cóż myśli? Czy nie na dwór pański? Młody jest, rycersko wygląda, woli za piecem gnuśnieć!
Czy go matka chce przyszytym trzymać do spódnicy?
— Nic nie wiem — odpowiedział Biskup zwolna. — Ja go jeszcze tak jak nie znam. Od dziecka go po raz pierwszy widzę, ale cieszę się nim. Młodzian raźny, roztropny, gnuśnieć by mu szkoda. — Nie może służyć inaczéj tylko rycersko albo duchownym, a do tego nie zdaje się powołany.
— Służyć! — żywo podchwycił Petrek — komu? gdzie? My już rycerstwo nasze pogrzebliśmy z Krzywoustym. Żaden z synów nie ma jego ducha. Gdyby go miał Władysław, toć Ruś stoi przed nami, toć Pomorze nie zwojowane, toćby na Sasach i Niemcach swoje ziemie odbijać potrzeba — a księciu nie to w głowie, tylko braciom ojcowiznę wydzierać! Komuż będzie służyć i z kim iść! — wołał ramionami ruszając. — Młodzież się u nas pomarnuje. Za Krzywousta Sulisławy, Wojsławy, Skarbimierze z ziemi rosły, a dziś. — Dobki co się babom wdzięczą i przez baby zwady sieją, aby się im téż co z tego upiekło! Ot na co zeszliśmy, ot na co!
— Ale bratankowi ja nie dam zmarnieć — odparł Biskup. — W rodzie naszym, krom Zuły co się biedaczysko roztył, choć dawniéj dobry wojak był — trutniów nie słychać.
Umilkł Palatyn i po chwili pokłoniwszy się biskupowi, do wyjścia zabierał.
Ks. Janik go uściskał — Petrku najmilszy bracie mój, — odezwał się, — niegorącuj się. — Źle jest kto nic nie czyni, ale téż nie dobrze kto za wiele chce czynić i bez rozmysłu.
— Najgorzéj, ojcze, kto nic nie czyni — dodał Petrek — ja tym być nie chcę, nie mogę.
Pocałował go w rękę. Usłyszawszy odchodzącego, Zuła z Jaksą weszli pożegnać i przeprowadzić Palatyna.
— Słuchajże, miły plemienniku mój — odezwał się Petrek do młodego — abyś mi się ty ztąd nie ruszył nie bywszy u mnie. Któż wié i ja ci się tu na co zdać mogę! Stary jestem, nie zgrzeszysz poszanowawszy... Dobrze wam życzę — ty mnie, ja tobie mogę być pomocnym...
Spojrzał nań — Jaksie może cudna twarzyczka Błogosławy na myśl przyszła i uradował się wielce, pokłonił wdzięcznie.
— Juścibym wam czołem nie biwszy nie poszedł ztąd — odparł z uszanowaniem. — Znam co komu należy — tego mi i przypominać nie trzeba, miłościwy panie...
I oba z Zułą powiedli go do drzwi, a Jaksa aż do konia. —
Przybył nareszcie i szatny z Komorowa, a Jaksa mógł się przyodziać tak aby na dworze pana Petrka stanął bez zasromania. — Brał wówczas na się każdy do ludzi to co miał najlepszego, aby okazać swą możność. Jaksowie zdawna majętni byli, a skarbiec ich stary obfitował we wszystko, co w te czasy najwyżéj ceniono.
Zbytkiem naówczas była nawet koszula, bo ją nie wszyscy nosili; cienka, lniana szata spodnia, któréj nić kobiece ręce przędły a niewieście oko na blechu jéj strzegło. Szyto téż wzorzysto owe lniane gzło około rękawów i kołnierzy i na codzień go nie kładziono.
Szła po niém suknia krótka do kolan, z rękawy spuścistemi, rozprutemi, długiemi do ziemi, z pod których albo gzło wyglądało, lub drugi rękaw obcisły, klapą na przodzie część ręki do palców okrywający. Suknia ta z przywożonéj z nad Renu tkaniny wełnianéj szyta i bramowana złotem lub purpurą, przepasana bywała pasem ze skóry lub kruszcu sztucznie uplecionego. U pasa wisiał nożyk mały, gdy większy miecz za panem zwykle strojne nosiło pacholę. Na szyję szedł łańcuch złoty, im cięższy tém bardziéj pański, często z klejnotem wyrażającym fantastyczne zwierzę jakie, albo pieniądzem złotym. Na nogi już spiczasto zakończone buty kładziono, których długie nosy blaszkami złoconemi były przyozdobione... Na wierzch zarzuciwszy płaszcz, a na długie, na ramiona spuszczone włosy włożywszy czapeczkę z pióropuszem, mogło młode panię, zręcznéj postawy, cale okazale wystąpić. —
Takim właśnie strojnym chłopakiem, do niepoznania zmienionym, ukazał się stryjowi Jaksa, gdy go szatny przyodział.
Biskup uradował mu się wielce, tak mu było do twarzy. — Nie miał się go powstydzić prowadząc z sobą.
Przypatrywał mu się, oglądając go ze wszech stron, z pociechą wielką i w głowę pocałował.
Sam téż wybierając się do pana Petrka, suknię biskupa wdział dostatnią, łańcuch z krzyżem na szyję, ogromny pierścień biskupi na palec i czapeczkę na głowę futerkiem okładaną, ale mu w tém wszystkiém tak było jakby tylko co z siebie zbroję i kaftan rycerski zrzucił — krwi téj wojaczéj suknia duchowna nie mogła do spokoju ukołysać, a gdy potém na koń siadł, wyglądał więcéj na wodza prowadzącego do boju niż na pasterza niosącego błogosławieństwa pokoju.
Dosyć liczny dwór strojny za Biskupem i Jaksą podążał, i Markowi bowiem matka ludzi jego przysłała, aby samopas nie szedł, bo samemu wstyd było się ukazać na dworze.
Gdy do dworca pod Sobótką przybyli, Jaksa który wiele słyszał o bogactwach i mocy Petrka, zdziwił się trochę mieszkanie jego zobaczywszy. Z powierzchowności domostwo cale wspaniałém nie było. Na dosyć obszernéj parkanami dokoła obwiedzionéj przestrzeni porozrzucane stały szopy, składy, schronienia dla czeladzi i służby, skarbce, stajnie, bo się Petrek w koniach kochał, psiarnie, bo gromady psów trzymał, sokolarnie, bo i ptastwa miał siła. Dla siebie i rodziny dworu jeszcze takiego był nie wzniósł jak na wielkiego pana przystało. Gdy się temu dziwiono i pytano o przyczynę, powiadał że naprzód Bogu domy stawić musi, a potém dopiero pomyśli o sobie. Powiadano iż ślub był uczynił taki, że w każdéj majętności swéj kościół z kamienia zbuduje; a że ich miał po wszystkich ziemiach bardzo wiele, nie dziw że ich siedemdziesiąt i siedem potém liczono, choć ich pewnie tyle nie było.
Dwór pana Petrkowy cały prawie był drewniany, okrom małéj części, w któréj się skarby droższe zachowywały. Widać było że go budowano i dobudowywano. Więc jedna część wyżéj się podnosiła nad drugą, na jednéj dach był spiczasty, u drugiéj płaski, kryty dranicami, słomą i cegłami. Ganków i przejść pod słupami wszędzie siła widać było dokoła, to z surowego drzewa, to na czerwono i pstro pomalowanych, wedle prastarego obyczaju słowiańskiego. Wszędzie po pod ścianami ciągnęły się niższe i wyższe podsienia, gdzieniegdzie tak szerokie, iż czasu lata pod niemi wygodnie stoły można było umieścić. Nigdzie na zewnątrz nie wydawała się owa sławiona, wielka zamożność p. Petrka, chyba tém że po podwórcach konie pod nakryciami bogatemi wodzono i wozy stały obciągane suknem szkarłatném, kute mosiądzem jasnym i ludzi się snuły kupy lepiéj postrojonych od samego pana.
Gdy Biskup z Jaksą ukazali się we wrotach, a odźwierny znak dał ku dworowi, wnet we drzwiach ujrzeli wychodzącą panią Petrkowę i syna jéj, młodziana pięknego wzrostu, do matki i siostry podobnego. Córka Błogosława, któréj oczyma szukał Jaksa, na spotkanie nie wyszła. Oprócz nich i samego Palatyna, tuż za nim ukazał się czarno zarosły mąż, silny, z twarzą dumną i ufność w sobie wyrażającą, trzymający się w boki, strojny, obwieszony złotemi łańcuchy, przy sporym mieczu u boku. Wziąłby go nieznający obu za Palatyna samego, tak Petrek niepoczesnie przy nim wyglądał.
Był to, jak Biskup Jaksie oznajmił Rogier sędzia Wrocławski, druh wielki i najlepszy sługa Petrka, prawa ręka jego, mąż wielkiego męztwa i ducha.
Sam Palatyn, jak naówczas gdy na dwór Biskupi przybywał, odziany był niewykwintnie. Suknię miał na sobie wynoszoną, ladajaką, ani nawet łańcucha na szyi, a na nogach proste skórznie od łowów.
Wiedziano, że stroju i wystawności dla siebie nie lubił, a najmiléj mu było chadzać w wygodnéj codziennéj odzieży, w któréj się mógł swobodnie poruszać, jako chciał. Włos téż miał rozczochrany jak pierwszą razą.
Biskup zobaczywszy wychodzących przeciwko sobie, zdala począł błogosławić, palce złożywszy wedle zwyczaju. Wszyscy skłonili głowy.
W téj chwili wyszedł téż ze drzwi, nieodstępny tu prawie Opat Anzelmus, którego Jaksa widział już odprawującego w kościółku mszę świętą. Ten wspaniałéj postawy, pięknéj i szlachetnéj twarzy spokojnéj mąż, zdala przyzostał i ostatni Biskupa przyklęknięciem powitał. Ks. Janik na ramiona mu ręce położywszy ucałował go jak brata.
Gdy Opat z Biskupem obok siebie stanęli, można było dostrzedz wielką różnicę charakteru obu duchownych; O. Anzelm był poważnym kapłanem, ks. Janik bojującym kościoła zapaśnikiem.
Przodem kroczył do wnętrza domu ks. Janik, do téj części, która dla przyjmowania gości była przeznaczona. Różniła się ona wielce od drugiéj, w któréj sam Petrek zamieszkiwał. O ile pierwsza była wspaniałą, o tyle druga do zbytku prostą i niemal opuszczoną. W sypialni, w izbach przytykających, które sobie Petrek zbudował, nie było nic krom ław i stołów od siekiery wyciosanych. A że psy myśliwskie wstęp tu miały, zdarzała się często i słoma pod stołami i barłóg przez nie wyleżany. Wśród tych ścian drewnianych nie obleczonych niczém, na podłodze z prostych dylów, na dębowych ławach, Petrek sobie lubował, a mawiał, że mu tu najlepiéj i najmiléj było. Dla gości wszakże, w tym domu niepozornym, komnaty były prawie królewskie, bo i pani Petrkowa w zbytku i okazałości wielce się lubowała, pochodzenia swego kniaziowskiego nie mogąc zapomnieć. Znać to było z każdego ruchu niewiasty nie wiele mówiącéj, lecz nakazującéj poszanowanie obejściem się swém i dumnéj.
Izby te gościnne, choć nizkie, przestronne były i wspaniałe, drogi w nich suknem słane, na ścianach zbroje, obrazy, przy drzwiach naczynia do wody złociste, tarcze malowane na ćwiekach, po stołach opony ze złotogłowia i jedwabiu, puhary, cebrzyki, nalewki, kubki złociste i wszelkiego naczynia na półkach mnogość wielka. Na ławach i siądzeniach, jakby trony królewskie poduszkami wysłanych, wszędy leżał szkarłat, a powietrze wonnościami wschodniemi przejęte, zapach miało jaki po kościołach z kadzielnic tylko się dobywa.
Izb takich okazałych kilka ciągnęło się za sobą, że było w nich gdzie i dużo ludzi pomieścić, i, gdy pierwszéj zdumiało się oko, jakby je na to obrachowano, idąc w głąb rosnął coraz podziw, bo coraz większa rosła wspaniałość. Gdy do trzeciéj komnaty wchodzili, w któréj siedzenie wysłane wskazał gospodarz dla Biskupa, Jaksa idący za nim ujrzał w progu dalszych mieszkań stojącą Błogosławę, która w białéj sukience, z rozpuszczonym włosem i zielonym wianuszkiem na nim, przyszła poklęknąć przed ks. Janikiem, prosząc go o błogosławieństwo.
A była, wśród tych izb nieco przyciemnionych, jakby jakąś jasnością otoczona; wszyscy co na nią patrzyli stanęli w niemém osłupieniu nad promienistą jéj pięknością, i po licu matki szczęśliwéj przebiegł uśmiech dumny... Z tych drzwi czarnych wychodząc zdała się zjawiać jakby cudem, a w izbie stało się od niéj jaśniéj i weseléj. Lica się wszystkim uśmiechały.
Ucałowawszy rękę biskupią, piękna dzieweczka wstała, zarumieniona, a nim Jaksa olśniony przypatrzéć się jéj lepiéj zdołał, znikła znowu za ciemną oponą.
Słudzy zatém poczęli nieść dzbany, kubki, biały chléb słodki krajany w koszach srebrnych, napoje i zamorskie łakocie.
Siadła zdala pani Petrkowa, Opat na niższém krześle podle Biskupa, Jaksa skrył się nieco w kąt, a za nim poszedł młody Światosław, bo go miał za swojego gościa, i z twarzy wraz polubił, a czuł się pociągniony ku niemu.
Widział Jaksa gdy się Błogosława przesuwała iż wzrok jéj padł na niego i że poznać go musiała, tak jak pani Petrkowa, bo obie pamiętały go z kościoła, ale żadna z nich tego po sobie znać nie dała.
Gospodarz, nie siadając sam, Biskupowi służył, przez uszanowanie dla dostojeństwa i dla tego téż może iż starcowi ruchawemu na miejscu wytrwać ciężko było. —
Wśród tego złota, dostatków i przepychu ów jeden, odziany z prosta, wyglądał prawie na sługę, tak niepozornym był, acz skinienia jego wszystko słuchało.
Gdy starszyzna po cichu rozmowę wiodła z sobą, Światosław z Jaksą jednolatek, do niego się przywiązał. Dobra znajomość pomiędzy rówieśnikami wnet została zawartą, wyszli razem do drugiéj izby, aby swobodnie na ławie siadłszy rozgadać się o młodzieńczych sprawach. O czémże jeśli nie o psach, koniach, sokołach i zbrojach.
Światosław, choć rycersko chowany, więcéj miał w sobie natury matki niż ojca, więcéj w charakterze spokoju i pańskości. — Jaksie niewymownie się podobał może z tego iż oczyma niebieskiemi, rysami twarzy i łagodnym jéj wyrazem, piękną swą siostrę przypominał. Z obu stron chłopcy przyjaźń ku sobie powzięli wielką. Z pytań w pytania Jaksa prawił o swoich wędrówkach, Światosław skarżył się że tęsknił za oglądaniem świata Bożego. Przyznał się że oprócz służby rówieśników innych i druha nie miał, ani zabawy z młodzieżą.
— Jaka to szkoda, mówił, że wy tu przy stryju swym Biskupie nie zamieszkacie, miałbym z was pociechę jak z brata!
Jaksa téż ofiarował się mu bratem być, zapraszając w gościnę do siebie, utyskując nad tém że jak Światosławowi, matka mu się mało od siebie oddalać dozwalała. Tak różne opowiadając przygody dwaj młodzi dużo czasu razem w izbie sam na sam strawili, a Światosław poznosił do niéj miecze i łuki nowe, jakiemi go ojciec obdarzał, aby Jaksa probując dał o nich zdanie swoje.
W tém z drugiéj komnaty Biskup bratanka wołać zaczął.
Pani Petrkowéj już tam nie było, siedzieli tylko w okół Biskup, gospodarz i Opat cicho coś gwarząc, gdy Jaksa pospieszył na wezwanie.
— Słuchaj no, miły mój, rzekł ks. Janik zwracając się do niego — oto ci się z porady p. Petrka przygodzi iż darmo doma gnuśnieć nie będziesz bo to młodemu nie przystało. Jakby ci się to zdało, gdybyś listami opatrzony, na dwór ks. Władysława jechał i tam się rycersko zabawiał. Kraków miasto niczego; tyś do Niemców nawykł, znajdziesz ich sam dosyć.
— Wdzięczen muszę być za łaskę p. Petrka, odparł kłaniając mu się Jaksa — jechać bym jechał gdzie starsi poradzą, byle nie zależeć pola; aliści dwór ks. Władysława z wielkiego rycerstwa nie słynie. I to jednak nie waży, tylko, gdy mi pan Bóg ojca nie dał, pani matce mojéj opowiedziéć się muszę.
— Słuszna! poczciwa — dodał Biskup, albowiem powiedziano, szanuj ojca i macierz twoją, chceszli długo żyć na świecie, Pani matce zaś powiedzieć możesz iż ja tego dla was życzę abyś na dwór jechał, i widzę tego potrzebę.
Spojrzał znacząco na bratanka, na którego téż Petrek patrzał oczyma bystremi, jakby go na wskroś chciał przeniknąć. —
— Potrzeba ażebyście tam jechali, dodał poufnie, zniżając głos nieco, i dla was się to zda i dla drugich. Tylko nie dworować około niemki, która jest zdradliwa i zła, a starać się o zachowanie księcia. Od ks. Agnieszki mieć się na pieczy. Około pana obracając się napatrzycie się i nasłuchacie a nauczycie rzeczy wiele, co młodemu zda się nie dziś to jutro. Na grodzie wśród lasów siąść zawczasu a dziczéć na to was szkoda.
Jaksa zdziwiony był trochę tém staraniem nagłém o los swój, ale więcéj się już nie odzywał. Podziękował p. Petrkowi za dobrą wolę.
— Doświadczycie tego, odparł rubasznie gospodarz — po ramieniu go uderzając, żem ja wam szczerze życzliwy. A jakżebym nie miał nim być gdyśmy powinowaci? Swoi się kupą zawsze trzymać i o sobie zapominać oie[2] powinni.
Rozmowa przeciągnęła się trochę jeszcze aż do zmroku, poczem Biskup ruszył się do odjazdu zabierając. Jakby wiedziała o tém pani Petrkowa, wyszła z za opony dla pożegnania, a za nią zjawiła się znowu jasna postać Błogosławy z włosy rozpuszczonemi i wianuszkiem u skroni, przemknęła jak cień uśmiechnięta. — Znowu Jaksa pochwycił jéj wejrzenie, a tak go ono swą siłą do miejsca przykuło, iż zapomniał kędy był i co się do koła jego działo. — Patrzał na nią i za nią, i zdało mu się jakby we drzwiach znikając, zwróciła się ku niemu, na jedno oka mgnienie, niby go szukając wzrokiem. — Było to może złudzenie. — Wychodzącego Marka młody Światosław przeprowadził, pod rękę go ująwszy, zmawiając się z nim, aby nazajutrz razem ze psy i sokoły na łowy ciągnęli, i obiecując zajechać po niego.
Weselszy daleko niż jechał na ten dwór powracał Jaksa z Biskupem. — Ks. Janik poszedł zaraz do pacierzy swych i oczekujących nań księży, a Marek sam został z Zułą, który chciwie o dwór pana Petrka i o przyjęcie na niem dopytywać go zaczął. — Stary ciekawy był bardzo a dla otyłości mało się mógł ruszać. — W ciągu opowiadania, gdy o Błogosławie napomknął młody i mimowolnie się zarumienił wymawiając jéj imię, Zuła chwycił go śmiejąc się za ręce.
— A no! krzyknął, więceście to cudo widzieli, tę białą gołąbkę, która się w gnieździe Petrkowém niewiedziéć zkąd wzięła! Nieujmując Petrkowi, do jastrzębia albo kobuza podobniejszy jest, niż do ojca takiéj ptaszyny złotéj. Dziki i prosty człek, choć doszedł wielkich skarbów i mocy wielkiéj. Jeszcze starzy ludzie pamiętają, gdy od czeskiéj granicy w kilka pono koni tu przybył, ofiarując się na służbę królowi, zwano go naówczas rycerzem z Donina. — Urósł potém prędko i księżniczki za żonę dostał i takiéj córki ślicznej i syna dorodnego — i włości niepoliczonych i skarbów o których cuda prawią. A muszą być wielkie, gdy niemi na kościoły sypie i sypie i nieubywa mu nic...
Córka godną króla zaślubić! dodał unosząc się i ręce składając Zuła.
— Piękniejszéj nad nią widzieć trudno, tam nawet gdzie na pięknościach niezbywa! zawtórował Jaksa.
— A wiano po niéj, — rzekł Zuła — mało powiedzieć dziesięć kubłów złota i dziesięć srebra wozów!!
Wziął się aż za głowę stary. — Ale téż tam — dodał — prostemu rycerzowi, ziemianinowi na jednym dwu gródkach ani się posunąć. — Chowają ten rajski kwiatek dla mocnéj dłoni! — dla pańskich rąk! Oboje wysoko patrzą, — szczególniéj sama Petrkowa, która się kniahinią nazywać każe. A mówi, — słyszę — głośno, — niech mąż z synem robi co chce, córkę ja wydam sama, i nie dokąd tylko tam zkąd jéj matka, aby na stolicy siedziała.
Jaksa posępnie spuścił głowę. —
— Szkoda będzie tego kwiatu, gdy go nam zabiorą, — rzekł Zuła, — ale bab mamy siła, — zostanie tego zawsze dosyć. — Każda z nich hoża póki wianuszek nosi, i wszystkie potém więdnieją prędko, że ich nie poznać! — I tę pewnie nie inny los spotka, bo piękność jak wiosna jest, — kiedy rozkwita przekwita.
Śmiał się prawiąc tak Zuła a Jaksa milczał już.
Drugiego dnia ze Światosławem jechali na łowy, cały dzień biegając ze psy i sokoły, tak że późno już na noc wrócili do miasta. A że podle dworu i góry Sobótki jechać im było trzeba, Światosław na wieczorny chléb zabrał przyjaciela z sobą.
Ledwie doń zasiedli, gdy, pewnie o obcym niewiedząca siostra nadbiegła do brata. Jaksa się porwał, ujrzawszy ją i o mało nie spłoszył strwożoną, gdy go ujrzała. — Brat ledwie na chwilkę mógł ją powstrzymać zapytaniami o rodziców.
Miał czas gość stojąc z wlepionemi w nią oczyma, przypatrzeć się jak chciał ślicznemu dziewczęciu. Serce mu w piersi kołatało, gdy ona, jak dziecko zuchwałe, mierzyła go ciekawém wejrzeniem.
Widział ją uśmiechającą się do brata. Słyszał mówiącą takim głosem, jakim rajskie śpiewają ptaki i wydała mu się zblizka stokroć piękniejszą niż zdaleka, a gdy odchodząc na pożegnanie, oczyma rzuciła ku niemu płonąc cała, ledwie na kolana niepadł przed nią.
Gdy potem do dworu Biskupiego wracał, po téj wielkiéj radości, która tak krótko trwała, zrobiło mu się w sercu smutno i tęskno i sam niewiedział dla czego począł strasznie boleć nad sobą. Na świecie mu było pusto i czarno — nieznośnie...
Zuła, który wyszedł go witać, słowa zeń dobyć nie mogąc, domyślał się trafnie, że sokoły ks. Janika musiały się źle popisać. —









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.