Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.



Niemal wiek cały upływał od czasu jak Szczodry na Zamku Krakowskim z Boleszczycami uczty wyprawiał. Opuszczony po nim gród doczekał się dopiero za Krzywoustego nowego życia, a z niem i miasto u stóp Zamku rozsiadające się i przedmieścia poczynały coraz bardziéj zaludniać się i ożywiać. —
Kilka kościołów wznosiło się już wpośród wałami otoczonéj stolicy, kilka domostw kamiennych widać było tu i owdzie. Reszta z drzewa budowana, wśród ogrodów i zieleni skryta, nie miała dzisiejszych miast pozoru. Nawet do koła wielkiéj targowicy wpośrodku, otoczonéj szopami na słupach wspartemi, gdzie były gospody dla kupców obcych, którzy ciągnąc przez ziemię tę, stawać w nich musieli — nie wiele wspanialéj wyglądały budowy. —
Nigdy u nas miasta samą ludnością miejscową na prawdziwe ule mieszczańskie urosnąć nie mogły; miast u nas nie znano, ino wsie i targowe rynki. — A wieś u nas, jak dwór, była obozem rozbitym wśród wygodnego miejsca, namiotem w którym się koczowało, nie zasiadając na wiekuistość. — Starodawny nałóg czysto wojowniczego i rolniczego narodu nie dopuszczał zamykać się po grodach ciasnych, chyba z musu. —
Ludzie potrzebowali roli dużo, powietrza wiele, swobody ruchu i wolności dla siebie. Nielubiono miasta jak więzienia, w mieście téż gromada panowała, człek się stawał jéj niewolnikiem, na wsi każdy w domu u siebie był panem. Obyczaj miejski przynosili z sobą cudzoziemcy, Niemcy najwięcéj.
Jeszcze dla nich nie nadszedł był czas zawojowywania koloniami swemi krajów całych, jak to późniéj rozpoczęli, ale już w dwunastym wieku wciskali się gdzie mogli bezkarnie, gdzieniegdzie z bronią w ręku, ziemi zagarniając jak najwięcéj. Nienawidzony Niemiec od pierwszych Piastów płynął do Polski potajemnemi drogami, wioząc towary, przynosząc religijną naukę, rozpościerając się po dworach pańskich, w których wszystko poczynało być niemieckie, żony, sługi, dwory, księża, zbroje i sprzęty. —
Cesarze, książęta dawali chętnie siostry swe i córki do Polski, iedząc[1], że tym sposobem drogi sobie do niéj ścielą. Niemogąc orężem pokonywano Mieczysławów i Bolesławów wpływem ich żon, które choćby nawet z klasztoru brać im dopuszczano — byle królowały. Za księżną szedł kapelan, marszałek, służebne, rycerze, język, obyczaj. — A że trochę ogłady od Włochów nabrali niemieccy książęta, tu się ona podobała i przyjmowała.
Po ojcu Krzywoustym wziął Władysław Kraków, mało jeszcze mając czasu coś w nim odmienić. — Ale ojciec jego ztąd panował całéj ziemi, jemu przypadała część jéj tylko i prawo braterskiego starszeństwa, głowy rodu i domu. Ze skarbców, ze zbrojowni, ze wszystkiego mienia trzeba było oddać młodszéj braci część na nich przypadającą, a tych strat nie wynagrodził posag księżnéj Agnieszki, która więcéj z sobą dumy przyniosła niż zasobów i skarbów.
Dla téj pani i zamek się musiał przystrajać na nowo, bo niezapominała, że była siostrą przyrodnią cesarza. Chciała tu nie na dzielnicy jednéj skromnie siedzieć, ale nad całym krajem panować. —
Krzywousty w istocie najstarszego uczynił głową i dał mu władzę zwierzchnią nad braćmi, ale oni byli równemi mu książętami, z których każdy panował u siebie. Wspólne tylko niebezpieczeństwo i sprawy wspólne miały ich pod starszego chorągiew gromadzić. — Ziemie były w związku z sobą, ale nie w podległości, krakowska dzielnica siostrą starszą szła przodem. — Tu zaś w Krakowie nie pomału się około tego krzątano, jakby rozbite ziemie w jedno zlać, władzę w jedną rękę dać, a młodszą bracię wydziedziczyć. Mówiono o tém głośno, wzdychano nie tając się. —
Zamek roił się Niemcami, a i ci z domowéj służby, którzy niemi nie byli, na sposób niemiecki przystrojeni i uzbrojeni chodzili.
Gdy Jaksa z listami biskupiemi i zaleceniem od Petrka przybył do Krakowa, dosyć dworno w kilkanaście koni, nie jechał wprost na Zamek, ale obyczajem ówczesnym gdy gospód dla rycerstwa w mieście nie było, wprosił się do zamożnego mieszczanina Lorka, który Jaksów zdawna znał i chętnie ich u siebie podejmował. Ztąd dopiero przyodziawszy się, miał się udać do Biskupa i do księcia Władysława; gdy, stojąc jeszcze w ulicy a rozglądając się, postrzegł od Zamku idącego strojnego i zbrojnego mężczyznę, który, jakby tylko co z konia zsiadł, przy ostrogach, w płaszczu sunął kędyś szybko między ogrody. —
Młody chłop ów, wyglądający na dworaka, wiekiem równy Jaksie, pogwizdywał idąc a oczyma rzucając na wszystkie strony, twarz mu się śmiała, był dobréj myśli. — Mijał już dworek Lorka, niepostrzegłszy Jaksy, gdy ten wpatrzywszy się w niego, poskoczył doganiając uchodzącego.
Gdy z ks. Marcinem w Niemczech na naukach był, trafiło mu się, że niemieckiego pana syn Helmut z Pfordten razem z nim czas jakiś w Trewirze bawił, gdzie się z sobą pobratali i poprzyjaźnili.
Twarz, ruch, głos w przechodzącym, wszystko mu tak Helmuta przypominało, iż choć nie rozumiał coby on tu mógł robić, postanowił z bliska się przekonać, ażali nie on sam był.
Gdy Jaksa poskoczył, a idący się ku niemu odwrócił, wlepił weń oczy zdziwione naprzód z wyrazem groźnym, potém począł doń uśmiechać.
— Helmut?
— Jaksa! — zawołali prawie razem.
— Żem ja tu się znalazł, dziwu niema — rozśmiał się Jaksa — bom ja na swojéj ziemi i niedaleko od swojego gniazda — ale wy??
— Ja? — odparł Helmut. — Trzeba, żebyście wiedzieli, mój miły, że prawdziwemu rycerzowi gniazdem jest ten ziemi kawałek, gdzie on zatknie włócznię swą z proporcem. Potrzebna mu włóczęga i szukanie przygód. Dopiero na starość, gdy nogi się połamią, grzbiet zgarbi, siada gdzieś w staréj jak sam dziurze, aby tam kości położył!
— Ale cóż cię tu do nas mogło przyprowadzić?
— Ochota przypatrzenia się jak się tu u was żyje, co na północy za rycerstwo? jak wyglądają dziewczęta wasze! — rozśmiał się Helmut. — Ja bowiem żyję dwojgiem tylko, wojną i miłością.
— Toś się do nas źle wybrał, przyjacielu — rzekł Jaksa — wojny pod czas nie mamy, Bogu dzięki; niewiasty nasze po waszych trudno aby się wam podobały!
— Jestem przy dworze ks. Agnieszki — odezwał się Niemiec — nie jest tu tak źle bardzo. Naprzód, że ma przy sobie dosyć naszych dziewcząt niemieckich, a potém — boć to nikomu nie tajno, dwór to dziś jeszcze książęcy, ale wprędce urośnie, królewskim się stanie, więc jeszcze przybędzie mu rycerstwa i niewiastek...
Jaksa niedowierzająco potrząsał głową.
— No — a ty? — spytał go Helmut.
— Ja także na ten dwór się myślę dostać, ale jeszcze nie wiem sam czy będę przyjęty i czy się pomieszczę.
Niemiec słuchał już roztargniony, spieszył się i wyrywał, podglądał w ulicę, szepnął coś żywo na ucho Jaksie, podał mu rękę i pobiegł. Łatwo się było domyśleć, że gdzieś piękną mieszczkę miał upatrzoną, za którą gonił. Polowanie to jednak nie musiało się poszczęścić, bo w pół godziny wrócił do Jaksy kwaśny, zły, po niemiecku klnąc polskie dziewczęta, że się do nich zbliżyć nie było podobna.
Siedli razem w izbie, którą dla gościa Lorkowa opróżniła i teraz dopiero szerzéj się rozmówić mogli. — Helmut pochwalał bardzo Jaksie, iż na dwór księcia a raczéj księżnéj przybywał, gdyż znać się zdawał tylko ks. Agnieszkę. Zapewniał, że pani młode twarze i młodych ludzi lubi, a rada się świetnym ich otaczać orszakiem.
— Ja bo księżnie służyć nie myślę — przerwał Jaksa.
— A komuż? — spytał Helmut.
— Księciu — rzekł Marek.
Rozśmiał się Niemiec i dziwną zrobił minę, jakby go sobie bardzo lekko ważył.
— Nie ujmuję waszemu księciu — rzekł — zacny pan jest, ale masz to wiedzieć, żeć przecie przy siostrze cesarskiéj on wiele znaczyć nie może. Kiedy ją brał ks. Władysław łacno mógł obrachować, że ona tu panować musi.
— To u nas nie jest w obyczaju — rzekł Jaksa.
— Nie wiem co w obyczaju — odparł Helmutt — lecz kiedy was to szczęście spotkało, że wam dano przyrodnię cesarską — musicie ją poszanować. Ona téż sama wie, co jéj należy i nie da o tém drugim zapomnieć.
Udasz się do księcia, on sam nie uczyni nic, odeśle cię do Dobka, Dobek zapyta ks. Agnieszki, a że ona zwykła się zdawać na niego, wyszłoby na jedno, gdybyś od razu wprost Dobkowi się pokłonił!
Jaksa, chociaż słyszał o ulubieńcu księżnéj, udał jakby go nie znał i nie wiedział o nim, pytając.
— A Dobek ten, cóż to zacz?
Na to pytanie Helmut ręce załamał.
— Zkądże przybywasz? — zawołał.
— Z mojego gródka — rzekł spokojnie Jaksa.
— I o Dobku tam niewiecie?
— Wiem o naszym księciu, o wojewodach, Żupanach, urzędnikach, o ojcach duchownych — ale — o Dobku! cóż mi tam jeden jakiś dworak! Któż on? Polak? Niemiec? — począł Jaksa zwolna.
Helmut dziwować się począł.
— Patrzcież go! — zawołał — na dwór jedzie, niewiedząc co się na nim dzieje, kto tu rządzi i co kto znaczy!!
— Nauczże mnie — rzekł obojętnie Jaksa.
— Trafiłeś na takiego co więcéj zgaduje niż wie — począł Helmut — zawsze jednak pono lepiéj od ciebie będę uwiadomiony. Co do pana Dobka, mnie się on na pewno wydaje Niemcem, choć on i za waszego brata uchodzić i sprzedawać się umie. Za młodu pono dostał się do was, żył i tu, powracał do Niemiec, chleba kosztował wszelkiego, jest tym kim mu być potrzeba. U księżnéj Agnieszki on wszechmocnym, marszałkuje u niéj, u króla, nadwornemu rycerstwu hetmani, trzyma od skarbca klucze, jest pierwszym doradzcą — a reszty możesz się sam domyśleć, bo mi się mówić nie godzi.
Śmiać się począł Helmut.
— Chcesz rady i przestrogi — dodał — masz wiedzieć, że tu niema w Krakowie jeno księżna pani, a Dobek — książę się z dziećmi bawi, na łowy jeździ, gonitwy sprawia i wczasu używa.
Do niego ci darmo iść i prosić o cokolwiekbądź — nie może nic.
— Mam silne polecenia i listy od stryja mojego biskupa — wtrącił Jaksa.
— Zostaw je w kieszeni — przerwał Helmut — więcéj ci to zaszkodzić niż pomódz może. Choć obcy nasłuchałem się przypadkowo mów różnych. — Z biskupami my tu niekoniecznieśmy w przyjaźni. Od Wrocławia zaś zawiewa owym Petrkiem, którego tu nienawidzą. Dobek zazdrości mu i odgraża się nań. Wnet Cię w podejrzenie podadzą listy i niechęć ściągną.
Roztropny Niemiec w istocie życzliwą dał radę i Jaksa musiał uznać, że miał słuszność. — Potrzebował się dobrze rozmyśleć co miał począć teraz, a gdy Helmut po długiem posiedzeniu go pożegnał, Jaksa, który gotów był na dwór jechać, wstrzymał się, ważąc z sobą, jak postąpić. — Ciągnęła go młodzieńcza ciekawość, — wstyd się było cofać, a lękał fałszywego postawić kroku. Zrażało go od dworu to szczególniéj, iż ten nieprzyjaciół Petrka miał być pełen, a on właśnie dla niego i rodziny najgorętszą powziął życzliwość. Z drugiéj strony jeźli co knowano, czy nienależało mu rozsłuchać się, dojść, aby w porę ostrzedz zagrożonego?
Tak jeszcze wahając się, poszedł tego dnia na dwór biskupi, niosąc pokłon od ks. Janika.
Po wrocławskim biskupim dworze, tutejszy wcale odmienną miał postać; podwórca stały ciche, ludzi było nie wielu, spokój wielki, duchownych więcéj niż rycerzy, niż sług i świeckiéj drużyny. A świeccy nawet tutaj mieli w pół klesze postawy i obejście.
Przystęp do pasterza nie był trudny; wpuszczono go natychmiast. Staruszek przygarbiony z twarzą łagodną, włosy siwemi, wyszedł powolnym krokiem ku niemu na kijku się opierając. Był to Rupert Korabita, niegdy także wrocławski pasterz, potém krakowski, mąż miłujący spokój, dla ubogich dobroczynny, wszystkim przystępny, ale już podeszłym wiekiem oderwany od świata i więcéj o przyszłych myślący rzeczach. Pierwszy to był pono pasterz w Polsce, co po kilkudziesięciu leciech pasterstwa w jednéj owczarni, przeszedł z niéj na drugą.
Gdy mu Jaksa od ks. Janika poselstwo sprawiał, na wspomnienie Wrocławia uśmiechnął się staruszek i westchnął głęboko.
— Z Wrocławia więc jedziecie — odezwał się — o! jak miło mi widzieć was! Tęsknię dotąd za moją pierwszą owczarnią i trzódką wiernych, z któremi tak dobrze mi było, wprawdzie, niech imię Boże będzie błogosławione, dobrze jest i tu! ale się dawne lata chętnie na starość wspomina.
Potrząsł głową siwą. — Tutaj stolica, pański dwór, ludzi wiele, tłumno, gwarno, pokoju mniéj, a ja więcéj go dziś pragnę.
I począł rozpytywać o Wrocław, o Petrka, o Opata, o wiele osób i rzeczy, o których Jaksa mało mu powiedzieć umiał.
W ostatku rozjaśniło się o co szło, iż ks. Janik prosił, aby ks. Rupert młodzieńca do dworu pańskiego polecił i wstęp mu doń mógł ułatwić.
Starzec pilno i długo popatrzył na mówiącego.
— Do zalecania jam się mało zdał pono, dziecko moje — odezwał się biskup — u dworu nie wiele mam zachowania, szczęścia do niego jeszcze mniéj. — Księżna pani kapelana ma Niemca, księcia ja widuję mało, chyba czasu uroczystości. Na nas duchowną starszyznę źle tam patrzą, zwłaszcza na ojczyców, cośmy tutejsi.
A po chwili szepnął biskup półgłosem.
— Marszałek Dobek nie jest mi życzliwym.
Znowu ze wspomnieniem o Dobku spotkawszy się Jaksa, mógł się przekonać, że niedarmo o jego wpływie i mocy mówiono powszechnie. Ks. Rupert zaraz zmieniając rozmowę, powrócił do wrocławskich rzeczy, do ks. Janika i Petrka, o którym sobie rozpowiadać kazał wiele, bo go szanował i kochał. Naostatek nie obiecując nic i nie ofiarując pośrednictwa swego, któreby się przydać nie mogło, staruszek odpuścił Jaksę z błogosławieństwem.
Nie pozostawało więc nic, jak nazajutrz samemu na dwór iść i drogę sobie torować. Nie myślał jednak za radą Helmuta ani Dobka szukać, ani się do księżnéj wciskać, ale wprost księciu się stawić.
Gdy wypocząwszy po drodze, rano się na zamek wybrał, słońce już było wysoko na niebie. Koni i ludzi nie brał nie widząc potrzeby, bo do zamku niedaleko było, a tam się dworno stawić, na nic nie zdało.
W bramie znalazł straż niemiecką z hallebardami, która go przepuściła nie pytając, zobaczywszy rycersko odzianego młodzieńca. W dali pode dworem widać było liczną zwijającą się czeladź, odzianą barwy jasnemi, w sukniach przepołowionych, pół czerwonych, pół żółtych, strojną i żwawą.
U drzwi jednych gromada jéj stała znaczna. Jaksie zdało się, iż tu być musiały komnaty książęce. Dwornia zmierzywszy go oczyma z uśmiechem i lekceważeniem, gdy o księcia zapytał, odprawiła wskazując drugą wystawkę, przed którą dwóch starszych ludzi na ławach siedziało.
Trafił Jaksa omyłką do ks. Agnieszki dworu, a że się tu chwilę dla rozpytania zatrzymał, marszałek z okna nieznajomego zobaczywszy odzianego przystojnie, sam wyszedł przez ciekawość ku niemu.
Łatwo się było Jaksie owego Dobka w nadchodzącym domyślać, którego téż dość ciekaw był. A miał się komu przypatrzeć, bo marszałek pięknym mężczyzną był, wzrostu okazałego, statury męzkiéj, włosów ciemnych, piersi wypukłéj, w sile wieku i zdrowia. Przedstawiał się pańsko i rycersko, strojny aż do zbytku jakby na dzień świąteczny, choć był powszedni, jakby się chciał sobą chwalić i popisywać. Oblicze miał wesołe, rumiane, oczy jasne, ale jakby szklanne, nie mówiące nic. Mężczyzn i kobiety czasem natura takiemi na świat wydaje, jakby ich na szyderstwo tworzyła; da im wszystko co potrzeba, aby pięknemi byli, tylko w nich duszy nie włoży. I chodzą te istoty, jakby złote latarnie, w których światła nie zażegnięto. Takim właśnie był ów piękny Dobek, który choć nań patrzeć miło było, ani rozumu, ani szlachetniejszego nic w sobie nie miał. Piękność ta znikała, gdy się w nią pilniéj wpatrzeć było.
Już Jaksa zdala go zobaczywszy miał odchodzić, gdy marszałek skinął nań i zawołał, czegoby potrzebował?
Choć ze wstrętem zapytany odpowiedział, że się księciu panu chce pokłonić.
Więcéj z niego nie mogąc dobyć Dobek, który się spodziewał pokłonu dla siebie, dumnie usta wykrzywiwszy dał mu ku drugim się drzwiom obrócić. Tu, owi starzy słudzy, na zapytanie o pana, trochę okazawszy zdziwienia, iż ktoś ks. Władysława widzieć zapragnął, do którego mało się kto wprost udawał; powiedzieli mu, że książę nocą z łowów powrócił i jeszcze zasypia — ale wkrótce się pewnie obudzi.
Dodał jeden, wskazując izbę, że jeśli chce, poczekać tam może.
Pocichu wszedł do niéj Jaksa.
Stała prawie pusta, kilka psów się w niéj wylegiwało, te posłyszawszy nadchodzącego, głowy popodnosiły, ziewnęły i znowu spać się pokładły.
Kilku dworskich w ciemnych kątach drżemało na ławach; pacholąt dwoje szeptało coś przekomarzając się sobie.
Siadł i Jaksa na ławie cierpliwości zażywając, co chwila się spodziewając jakiegoś końca oczekiwaniu i nie wiedząc czy siedzieć dłużéj czy odejść precz,[2]
Przed jednym ze starszych co tu na przebudzenie pańskie oczekiwali stał zegar piaskowy, z którego zwolna piasek ciekł, a gdy się do ostatka wysypał, stary poruszał się, przewracał naczyńko, siadał wygodnie i patrzał osłupiałemi oczyma jak ziarenka z jednego naczyńka w drugie zwolna się przesypywały.
On i ta klepsydra stanowili niby jedną istotę stworzoną do mierzenia czasu bez czucia jego biegu.
Kiedy niekiedy wśród ciszy, jeden ze psów mruknął wyciągając się, drugi przez sen zaskowytał, pachole w kącie, śmiech tłumiąc prychnęło, i znowu grobowe wracało milczenie.
Od niedalekich drzwi księżnéj pani aż tu dochodziły głosy wesołe i dźwięczne, tam się wszelkie życie zamkowe skupiało.
Trwało to już Jaksa niewiedział jak długo, bo przewracania klepsydry nie liczył, gdy wreście na odgłos klaśnięcia w ręce, weszli dworzanie do komnaty pana, posunęli się za niemi z naczyniami, wodą i ręcznikami pacholikowie, trochę ruchu się wzięło. — Zaniesiono księciu polewkę ranną, wprowadzono doń dwa psy ulubione. Za drzwi zasłoną słychać było rozmowę prowadzoną zwolna, głosem donośnym i jasnym.
Zbyt długo już napróżno tu się wyczekawszy Jaksa miał odchodzić z niczém, gdy jeden z podkomorzych dał mu znak, że książę wynijdzie wkrótce. Na tego przybysza niezwykłego wszyscy tu patrzali mocno zaciekawieni i zdumieni, jak gdyby się nigdy nie trafiło, by tu kto ze sprawą, z prośbą, z pokłonem do księcia się udawał.
Naostatek podniosła się zasłona, przodem wystąpiły dwa psy ogromne, za niemi szedł stary otyły mężczyzna z laską, po nim dopiero sunął książę, którego Jaksa domyślił się z tego, że miał głowę nakrytą. Inaczéj może trudnoby go było rozeznać wpośród dworu, gdyż pańskiéj postawy nie miał. Blizko pół wieku już przeżywszy Władysław na twarzy wyryte miał jakby zobojętnienie do życia, spokój i łagodność jéj graniczyły z odrętwieniem. Oczyma rzucał i poglądał tak, jakby go to co widział nie wiele zajmowało, ani radowało, ni smuciło. Rysy już nieco rozlane nie piękne były ani brzydkie, strój nie objawiał dbałości o powierzchowność i okazałość. Suknie na nim leżały tak, jak mu je dano i włożono, nie troszczył się o nie wiele. Jedna poła płaszcza wlokła się po ziemi, druga zadzierała do góry, rękaw założonym był na prawéj, spuszczony na lewéj ręce.
Zobaczywszy nieznanego Jaksę, książę mocno się wpatrzył w niego. Stanął i oczyma zdawał się pytać, coby on tu robił?
— Miłościwy panie — odezwał się młody, schylając mu się do kolan — jestem Marek Jaksa z Miechowa.
— Jaksa? — powtórzył książe. — Jaksów wiem. — Cóż chce Jaksa z Miechowa?
— Przychodzę służby moje ofiarować, miłości waszéj.
Książę wysłuchawszy, popatrzał nic nie odpowiadając, mierzył go oczyma w pół sennemi od stóp do głowy, jakby niewiedział co ma odpowiedzieć — wreszcie zawahawszy się, odezwał[3]
— Gdzieżeście przedtém byli?
Nie dobrze zrozumiał to zapytany.
— Miłościwy panie, odparł — nie służyłem nikomu.
— Nie byliście u nikogo na dworze? powtórzył uśmiechając się książę.
— Nie, wprost z domu na dwór wasz idę — rzekł Jaksa.
Ks. Władysław zdawał się coraz bardziéj zdumionym.
— Rycersko pewnie służyć byście radzi — rycersko? bo to wam przystało.
— Co Miłość Wasza rozkażecie, spełnię — odparł Jaksa.
Podniósł rękę książę, dumał niepewny jakiś i rzekł w końcu. —
— Dobrze — do Dobka z tém. To jego rzecz — tak — do Marszałka, do Dobka!
Powiódł oczyma do koła, ziewnął kładnąc krzyż na ustach prędko, uśmiechnął się, dobrotliwo młodzieńca po ramieniu poklepał, — mrukną[4] — piękny chłop! i począł iść daléj. Jaksa stał nie wiedząc co ma czynić. —
Rozkazanie pańskie spełnić było potrzeba; zawrócił się nazad w podwórze i rad nie rad, u dworzan pytać począł o Marszałka Dobka, bez którego nic się tu nie działo.
Marszałek był już u swéj pani, czekac[5] mu nań kazano. Miał czas dworowi się przypatrywać, wesołemu, strojnemu, ruchawemu, a znać w dobrym bycie, bo sobie wszyscy cugli puszczali. —
W ubiorach wielka panowała rozmaitość i przepych, tu i owdzie słychać było nawoływanie tytułami różnemi, oznajmującemi o nieznanych jakichś urzędach i urzędnikach dworu księżnéj, jakby na cesarskim mnogich a obco brzmiących.
Wyszedł nakoniec Dobek od księżnéj, któremu, gdy Jaksa drogę zastąpił, opowiadając się z rozkazania książęcego, Marszałek spojrzawszy nań, za sobą mu do izby swéj iść kazał.
Jakby dla okazania zamożności swéj wiódł go przez kilka komnat pełnych przeróżnéj zbroi, rynsztunków i naczyń. W ostatniéj sam na krzesło zasłane siadłszy, zwrócił się Marszałek do Jaksy dopytując czegoby chciał, tymczasem oglądając go jako na targowicy konia, co młodemu wielce się nie podobało.
Oba tak, jak to często się trafia, od pierwszego wejrzenia powzięli jakąś niechęć ku sobie. — Dobek za zło mu miał iż się naprzód do niego nie stawił, Jaksie wstydliwem się zdało ladajakiemu ulubieńcowi zmuszonym być się zalecać. — Stawił się dumnie dosyć, jak na możnego rycerza przystało.
Marszałek poczuwszy w nim jakąś siłę, wkrótce się udobruchał i na ławie miejsce mu ukazawszy, począł dość uprzejmą rozmowę. — Jaksa o młodości swéj mu rozpowiedziawszy, śmiałością swą widocznie go zjednał. Począł tedy Dobek prawić nie jasno coś, że wkrótce książe ludzi rycerskich bardzo potrzebować może, zatém i Jaksie miejsce w wojsku poczestne łatwo się znajdzie...
Na zapytanie, jakaby wojna była na widoku, Dobek się uśmiechnął bródkę gładząc i zagadkowo tylko mruknął, że to się niebawem okaże.
Potém zalecał wierność księciu, i sypał obietnicami nagród wielkich, jakich się spodziewać od niego było można; nareście pytać począł co słychać gdzie było od Sandomierza, Gniezna i Płocka, a innych ziem. Odparł Jaksa że mało co o tém wiedzieć może, bo długo doma nie był, a ludzi wielu nie widział. Badał go tak Marszałek czas nie mały, chcąc zeń coś dobyć, aż o Wrocław i ks. Janika zaczepiwszy, ożywił się jeszcze mocniéj; gdy usłyszał, że Biskup Jaksy był stryjem.
— Jeżeliście u pana stryja waszego bywali, rzekł, — to i Pana Petrka widzieliście? zapytał.
Rumieniec mu na twarz wystąpił, a, choć się hamował, widać było, że samo Petrka wspomnienie, gniew w nim wielki obudziło.
— Małom co tam widział, bom i niedługo był — rzekł Jaksa.
— To szkoda! zawołał szydersko Dobek — jest się tam przecie czemu przypatrzéć! Petrek nie lada panek, z książęty się mierzy i na równi stać gotów. — Napasł się dobrze za nieboszczyka króla, ledwie dysze. — Sam w zszarzanéj sukni chodzi, a sługi złotogłowem okrywa i dwór trzyma jak książę udzielny... Warto było przypatrzéć się mu, póki jeszcze tém jest czém go Krzywousty zrobił, a co długo nie pożyje!
Na te zjadliwe i pełne nienawiści wyrazy, Jaksa nie odpowiedział wcale, słuchać mu ich było przykro. Marszałek raz wpadłszy na to pohamować się nie mógł i sierdził coraz mocniéj, wybuchał, szydził niemiłosiernie. Rozgadał się tak nad miarę.
— Dużo u nas panów i panków, mówił, na tych ziemiach, które księciu naszemu, jako starszemu wszystkie należą, dużo narodziło się wszelakich... Godziłoby się uczynić trochę ładu, aby znali kto tu panem.
Jaksa patrzał tylko i słuchał, a milczenie biorąc za potakiwanie, Marszałek brnął śmieléj coraz. —
— Strach co panów mamy, ciągnął daléj. — Oprócz świeckich toć i Biskupi na równi stoją z świeckiemi książęty! Ks. Jakób ze Znina na Gnieźnie właśnie tak nad niemi głową jak książe Krakowski nad braćmi!! Niewiedzieć kogo słuchać i kłaniać się komu!
Ruszył ramionami.
— Nasz pan w tym tłumie, choć najwyższym powinien być, ledwie go widać, a dotąd i mało o nim słychać było!!
— Wszyscy mu jednak należnéj czci nie odmawiają — szepnął Jaksa.
Bystro nań spojrzał Dobek.
— Nie bójcie się — zawołał, nie da on sobie jéj odjąć! Dobry jest i powolny do zbytku, ale z tego snu gdy się przebudzi, potrafi nakazać posłuszeństwo!.. I czas téż aby okazał że dba o władzę swoją, czas! czas!!
Nie dobywszy więcéj nic z Jaksy Dobek popatrzał mu w twarz, jakby w niéj chciał myśl wyczytać i zakończył.
— Wy służby potrzebujecie u książęcia, a nam ludzi brak, więc łatwa zgoda. Zbierzcie ludzi swych, gromadźcie, uzbrójcie, aby na zawołanie stawali — to będzie służba wasza. Starajcie się być pogotowiu, nagroda nie minie...
Jaksa wysłuchawszy go, pokłonił się i wyszedł znużony.
U wyjścia spotkali się z Helmutem, który pod rękę go wziąwszy do izby, gdzie się starszyzna gromadziła zaprowadził. Tu już jeno niemiecki szwargot słychać było, a gdy obcego zobaczono idącego z Niemcem, jak swojego otoczyli go wszyscy.
Na stole dzbany stały i gąsiory, wszyscy byli dobréj myśli, śmiano się i podśpiewywano. Niemiecki dwór księżnéj hałaśliwie się zabawiał, rozwalając po ławach, rozsiadając na nich jak na koniach, pasując się, sił próbując i prześmiewając służbę domową, która mowy jego nierozumiała.
— A no! zawołał Helmut — jużeś się wpisał do naszych? Zostajesz więc z nami? Siedziałeś długo u Dobka, zaciągnął cię?
— Książe mnie posłał do niego. — Uśmiechali się niektórzy oczy przymrużając.
— A Dobek co? mówił Helmut. Powinien był cię księżnéj pani okazać, boć bez niéj, jéj rozkazania i woli przyjętym nikt być nie może!
— Ale ja w służbę do księżnéj iść nie myślę — odparł Jaksa ostro.
— Do księcia czy do księżnéj, obojętna to rzecz, mówił Niemiec — ona tu panią i nad panem. To się wié i tak być powinno. Książe dobry myśliwy, a kłopoty z głowy zrzucił i z tém lepiéj.
Śmieli się niektórzy, przerywali i zagadywali różnie, Jaksa musiał się od nich z Helmutem usunąć na stronę, nie chcąc ani słuchać szyderstw i przekąsów, ani się o nie skłócić.
— Nie mam tu co robić — rzekł do towarzysza — pójdę spocząć do miasta!
— Zabawiłbyś się! wtrącił Helmut.
— Ba, i nauczyć się mógł dużo, zawołał zdala opasły Niemiec szydersko, chcąc widocznie przybysza podrażnić. —
— Czego? zapytał Jaksa.
— Rycerskiego wiele, czego tu u was nie umieją zgoła i czego téż wy pewno nie znacie! rzekł opasły,[6]
Jaksa się zżymnął.
— Miły panie, was za nauczyciela nie wezmę!
— A zdałbym się takiemu młokosowi jak wy — krzyknął drab kręcąc wąsa i pobrzękując na mieczu.
— Arnulf! daj pokój — zawołał Helmut, widząc że się zabiera na zwadę.
— Dla czego mam pokój dać — głos podniósł Niemiec — dla czego? butnemu chłopcu nosa trzeba utrzéć, aby go nie zadzierał. —
— Patrzcie tylko abym ja wam téż czego nie utarł! zawołał burząc się Jaksa.
Helmut ręce rozstawiwszy hamował obu, widząc że się im oczy iskrzyły i pięści ściskały.
— Chodź się spróbój! krzyknął Arnulf — chodź!
— Ja na to nie pozwolę! przerwał Helmut — to jest mój stary towarzysz i druh — biorę się za niego.
— I obu was się nie zlęknę! zaryczał Arnulf zrywając się z ławy.
Świadkowie téj zwady, śmiejąc się, radzi uciesze, poczęli wołać. —
— Na podwórze! na podwórze!
Helmut pochwycił Jaksę pod rękę i wszyscy tłumnie, popychając się, tłocząc do drzwi wytoczyli gromadą w dziedziniec Zamkowy. Przede drzwiami księżnéj nie miejsce było do zapasów, poparli się daléj, gdzie za dworcem piaskiem wysypany plac widać było. Jaksa szedł tak zburzony że mu ręka na mieczu trzęsła się krwią miotana.
Niewiadomo do czegoby było przyszło z tych wyzywań, gdyby Helmut, który towarzysza nie opuszczał, niepoczął wołać.
— Na rękę się wyzywać na Zamku nie wolno! Chyba kto chce gardło dać! Z Dobkiem nie żarty.
— Swoim niewolno, dworowi, tak — krzyknął Arnulf, a przybłędę jakiegoś obciąć kto mi zabroni?
— Naprzód patrz ty, abyś sam nie oberwał — za przyjaciela się zastawiając odparł Helmut. — Ja go znam i wiem co może.
Jaksa stał spokojnie.
— Próbujcie się, dodał pierwszy — zgoda, ale nie przeciw sobie — tylko kto co może! Kto co umié!
Na wałach stała wywieszona tarcza biała z drzewa miękkiego.
Wpośrodku niéj niewprawna czyjaś ręka czarnym węglem nakreśliła człowieka niby strasznego, z głową ogromną na dwóch pałkach stojącą. Poznać go było można po dziurach czarnych, które oczy, nos i gębę oznaczać miały.
— Dawaj kusze i strzelajcie! zawołał Helmut — będzie próba kto lepszy.
— Nie zdragam się — odparł Arnulf chwytając podaną kuszę. Jaksa stał w boki się wziąwszy i patrzał.
— W łeb Petrka! krzyknął Helmut.
Drgnął Jaksa słysząc jak tego poczwarnego człeczka zwano, zaśmieli się inni.
— Nie w łeb ale w jedno a potém w drugie oko z kolei, gdy oślepnie dopiero go zwalić — rzekł inny.
— Cóż to za Petrek? spytał Jaksa towarzysza, uderzony tém przezwiskiem.
— A jakiżby miał być jeżeli nie Wrocławski ów, którego Dobek cierpieć nie może — rzekł Helmut — ale o tém potém, patrzno, w tarczę...
— W oko! wołał ktoś z boku. Arnulf począł mierzyć kuszę oparłszy, i puścił bełt, który poszedł utkwić w prawo po nad głową i czapką narysowanego pana Petrka.
Tymczasem Jaksa chwycił inną kuszę na ziemi leżącą, obejrzał ją, a gdy Arnulf swą ze złością cisnął, podjął tę porzuconą i począł naciągać w milczeniu. Wszyscy się z wielką uwagą przypatrywali.
— Do Petrka żadnego ja strzelać nie myślę i nie będę, bo mi ani żyw ani namalowany nie zawinił nic, do czegóż mam? Hę? wszak ci tam nad tarczą pręt stoi?
Arnulf się rozśmiał szydersko — inni głowami potrząsali. — Jaksa położył kuszę na widłach i mierzył długo a uważnie.
Brzękła struna, spojrzeli wszyscy chciwie, bełt tkwił w kołku i drgał jakby się z nim pasował.
Arnulf słowa nie rzekłszy zawrócił się i poszedł ku dworcowi sam, a Jaksa kuszę położywszy pożegnał dworaków zdumionych i do gospody pociągnął.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedząc.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mruknął.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czekać.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.