Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem | |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne z XII wieku | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Tłum się cisnął do drzwi pół otwartych wielkiéj izby na płockim zamku, téj saméj w któréj niegdy spoczywały zwłoki Władysława Hermana, nim je do grobu zaniesiono, i gdzie potém Biskupi sprawę Bolesława Krzywonsta[1] ze Zbigniewem bratem sądzili, i gdzie wreście rycerskie zwłoki mężnego Bolka leżały otoczone dziećmi płaczącemi, czekając by je przy ojcu pogrzebiono.
Nie pierwszy raz izba owa służyła dla gromady zwołanéj do obradowania nad losami téj ziemi. —
Cisnęli się tu ludzie znowu, bo było na co patrzéć i nad czém zapłakać — obrazu takiego jaki się tu przedstawiał niewidział nikt z dawna, i nie miał rychło oglądać. —
W koło na ławach zasiadali panowie duchowni, Palatynowie, Wojewodowie i Żupani, głowy sędziwe, które teraz ból, wstyd i smutek pochylał ku ziemi.
W pośrodku na podwyższoném siedzeniu, laskę wielką krzyżem zakończoną w ręku zamiast berła dzierżąc, majestatycznie zasiadał Arcybiskup Gnieźnieński ks. Jakub ze Znina.
Po obu stronach zajmowali krzesła Pasterze, Płocki, Krakowski, Sandomirski, Wrocławski, Kujawski, z prałatami swemi i starszyzną kapituł. Daléj siedziała świecka gromada, z głowy, po większéj części i brodami siwizną posrébrzanemi.
W tym wianku mężów sędziwych, jak w naczyniu złotem wiązka kwiatów, — stały pośrodku z rękami pospuszczanemi, z głowy pochylonemi sieroty pańskie, królewskie dzieci Krzywousta. Młodzieniec zaledwie rozkwitły Bolesław, z włosy na ramionach rozrzuconemi, trzymając za rękę młodziuchną Zwenisławę Wsewołodównę, małżonkę przez matkę mu daną; — z męzkiém obliczem Mieczysław, przy którym stała piękna, czarnooka Gertruda królewna, córka Beli Węgierskiego, rumieniąc się od wejrzeń ciekawych. — Za niemi stało pacholę uśmiechnięte, Henryk, w którego jasnych oczach święty jakiś ogień zdawał się już płonąć; na ostatek dziecko prawie jeszcze, wydziedziczony Kaźmierz, najmłodszy, którego starszy za rękę przytrzymywał.
Wszystko to było na śmierć, zagładę, wygnanie i tułactwo przeznaczone ofiary, skazani przez Agnieszkę bracia Władysławowi, nad któremi wisiał wyrok, aby znikli z oblicza téj ziemi. —
Wszebór Palatyn Sandomirski wystąpił przed nich i wskazał przytomnym na króla rodzinę.
Oczy wszystkich były w nią wlepione, na twarzach malowała się litość, niektórym z oczów łzy płynęły.
Mieliżby ci co jeszcze prawie żyć nie rozpoczęli, być śmierci na łup oddani, i ten uśmiechający się Henryk, z taką męzką już i rycerską pacholęcą postawą, i ten dzieciak wesół, figlarnego wyrazu twarzy, potrząsający główką, dumnie, jakby na łasce rodzeństwa nie pozostał bezdomnym?
W oczach patrzących na potomstwo wielkiego króla, zdały się stawać po za dziećmi cienie wielu pomnianych rodzicieli, króla Krzywousta, który Biskupom i starszyźnie krew swą polecił i królowéj Salomei pobożnéj, nie dawno zmarłéj z boleści i niepokoju o los swych dzieci, która umierając obsyłała relikwiami świętemi klasztory aby się modliły o szczęśliwą przyszłość dla sierót biednych.
Pomiędzy pierworodnym króla, Władysławem, a tą dziatwą młodszą, różnica była tak wielka obliczów i rodu, jakby w nich inna krew płynęła. Tamten po matce Rusince wziął siłę ciężką i bezwładną, wielką a nie łacno się poruszającą, ci po niemieckiéj pani żywszego ducha krew gorętszą. Ogromna téż lat różnica dzieliła czterdziestokilkoletniego Władysława, od dziesięciorocznego Kaźmierza.
Los tych dzieci teraz cały zawisł od panów duchownych i ziemian, mogli je opuścić i dać na ofiarę chciwéj panowania Agnieszce, albo się ująć za niemi i osłonić, a tę co pokój zamąciła gnać precz z granic zakłóconego państwa.
Wszebór, obie ręce rozpostarłszy, wskazując na gronko stojące w pośrodku jako obżałowanych przed sądem, rzekł zwrócony do Arcybiskupa.
— Ojcze i pasterzu miłościwy! jeżeli wy ich nie osłonicie to nikt, jeżeli wy ich opuścicie nie uratuje żadna siła! Krew to pana naszego, spuścizna po nim najdroższa, a stanie się krzywda jéj, padnie wina na sumienie nasze!!
Arcybiskup silnie, gwałtownie laską swą w ziemię uderzył[2] — Włos im nie spadnie z głowy — zawołał — dopóki ja żyję a władzę tę piastuję, póki kościół stróż sprawiedliwości stoi na téj ziemi, póki tu wiara święta panuje, nie damy ich tknąć!
Królewicze skłonili głowy — a po ławach poszedł szmér.
— Nie damy im zginąć!
Sieroty same za sobą się nie odzywały, najmłodszy uśmiechał się dość wesoło, Henryk szeptał mu coś znać karcąc niewczesne śmieszki, starsi stali zadumani i poważni. Obie księżne młode miały łzy na oczach, a były piękne każda inaczéj w swych szatach żałobnych obcisłych, niby dwa posągi smutku i niedoli.
Książęta zagrożeni już wszyscy się tu zbiegli razem, gdyż nigdzie się bezpiecznemi nie czuli. Gdy nagle z Krakowa, jak piorun padła wieść, aby składali dań, gdy Władysław żupanom nakazał grody sobie oddawać, a do kilku z nich już się wdarli jego wysłańcy, gdy i z północy kilką szlakami zaczynała płynąć zapowiedziana dzicz, kraj niszcząc i paląc, musieli młodzi książęta zbiedz się razem, aby nawale stawić czoło.
Biskupi pierwsi podnieśli okrzyk zgrozy, ale ten nie doszedł na zamek krakowski, a gdy Agnieszce o nim znać dawano, groziła Rzymem i klątwami duchownym, zapowiadała wojska Cesarskie i zawojowanie, mieczem i ogniem spustoszenie, nawet pasterzom, jedynéj władzy naówczas powszechnie szanowanéj, któréj nikt nie śmiał się sprzeciwiać. —
Biskupi byli przerażeni i sami nie śmiejąc nic poczynać, zbiegli się do naczelnika swojego, Arcybiskupa, aby z nim radzić o obronie. Jakub ze Znina, nie ulękły, nie dopuszczający pokuszenia się o walkę z władzą swoją — czekał spokojny[3] —
I teraz w zgromadzeniu tém, krótko a niemal pogardliwie odezwał się zaręczając, że dzieciom pańskim nic się stać nie może.
— Nie damy ich! — powtórzyli ziemianie do koła.
— Słać by do Czech o pomoc — odezwał się jeden z Biskupów. Gdy książe Władysław Ruś zjednał sobie, im czeskie posiłki przyjść mogą.
— Słać do Węgier — rzekł drugi — boć tu pokrewieństwo pomoc obowiązkiem czyni. Nie odmówią jej.
— Gdyby jedno i drugie chybiło — zawołał Wszebór — czyż nas ziemian i ojczyców nie stanie na obronę praw ich? A toż prowadzi Władysław pogan na nas, dzicz połowiecką, kościoły wywraca, wiarę psuje, czyż nie wartby sam jeden z pogany został, by go odstąpili wszyscy.. wszyscy?
— Pod klątwą!! — dodał Biskup Sandomirski.
— I bez klątwy, gdy się obwoła, odpadną od niego wszyscy, — mówił Wszebor[4], — niema kto by nie czuł zgrozy téj. Sioła nasze płoną, ludzi w pień wycinają, kościoły na stajnie pozmieniali, kapłanów wieszają. —
Szmer zgrozy poszedł po zgromadzeniu.
— Na szlaku którym idą te posiłki, księciu Władysławowi, popytajcie — odezwał się powstając stary Żupan Ruban — powiedzą wam ile już kościołów wywrócono. W innych barłogi swe porozkładali i wszeteczeństwa czynią. Dzieci, chłopców i dziewczęta jak trzody z sobą pędzą.. Żaden się dwór cały nie ostał.
Prałaci niektórzy wołać poczęli:
— Kaim, bratobójca, świętokradzca! Godzien kary parycydów!
— Nie tyle on — przerwał z goryczą wielką Biskup Krakowski — jako niewiasta jego szalona i mściwa, ona wszystkiego początkiem jest i sprawcą!
Tak jest, ona — potwierdził ks. Janik — albowiem nie ma stworzenia zjadliwszego gdy złém jest nad niewiastę, którą szatan włada. Tak jak są święte, czego przykładem była królowa Salomea, są przeklęte jak oto ta!
Wśród szmeru i krzyżujących się głosów, Bolesław, który na zamku był panem, gdyż Płock dostał mu się w udziale, zabrał głos cichy.
— Pojedyńczo mu się żaden z nas oprzeć nie może, bo zgniecie jednego po drugim, musiemy stać razem wszyscy. Przeto i was, miłościwi panowie, prosimy, przez pamięć dla rodzica naszego, skupcie się wedle sierot jego a nieopuszczajcie ich.. Razem stać musiemy, lub razem ocaleć albo choć ginąć razem.
— Razem! — potwierdził Wszebór. — Gdyby dziczy téj naciągnęło nie wiem wiele, zawsze nas, gdy się zbierzemy więcéj stanie, osaczyć ich możem, wybić i nogi nie wypuścić. Dali Bóg Czechów i Węgrów, prędzéj jeszcze z niemi skończemy.
Arcybiskup słuchał z uwagą.
— Zmoże ich prawica wszechmocnego, — zawołał rękę podnosząc. — Klątwę tylko rzucić potrzeba na onę Jezabel, na wspólnika jéj i na wszystkich co z nią trzymać będą. Przyjdzie li chwila — nie zawaham się, pójdę sam, stanę i w oczy cisnę im Anathema!
Po téj groźbie strasznéj, wyrzeczonéj przez Arcybiskupa, zapanowało milczenie, znano bowiem srogość okrutną téj kary kościelnéj, i trwoga przejęła na samą o niéj wzmiankę. Śmierć niczém była nad to potępienie za żywota i na wieczność całą. —
Młody Mieczysław, którego twarz już znamionowała silną wolę, i charakter energiczny, mimo wielkiéj młodości, podniósł głos po starszym bracie Bolku. —
— Na zamku moim w Poznaniu — rzekł — poczyniłem zawczasu przygotowania do obrony. Jeżeli się inne grody nie utrzymają, pójdziemy się tam wszyscy zamknąć i będziemy trzymać, dopóki zostanie kawał chleba suchego i kropla wody; byleście wy Ojcze nasz a Pasterzu, (zwrócił się do Arcybiskupa) nie opuścili nas i nie wyrzekli się, wy ratujcie, bo macie z sobą siłę Bożą, Jezusa Chrystusa pana naszego i świętych pańskich i grobu męczennika Wojciecha. —
Dziczy łupu chciwéj napłynie bez miary, napłynie, nam się jéj pono oprzéć w polu nie będzie można. — Zaleje nas. Lud wystraszony po lasach się rozbiega. — Cała nadzieja na grodach, a najsilniejszy gród łaska pana naszego Jezusa Chrystusa, którą wy dzierżycie, ojcze miły. —
Wszyscy królewicze i dwie księżne zwróciły wejrzenia ku zadumanemu Arcybiskupowi, który patrzeć się zdawał w dal, ale prośby słuchał i myślał o niéj.
— Choćby mi życie na męczeństwo dać przyszło — odezwał się — nie bójcie się, dzieci moje nie opuścimy was, ani ja, ani moi bracia w Chrystusie...
I zwrócił się na biskupów wskazując którzy wszyscy głowy skłonili i ręce podnieśli na znak zgody.
— A no patrzcie i rozważajcie, — dodał Arcypasterz, dłonie podnosząc do góry, — jak ta wiara Chrystusowa i ten kościół jego silny jest i pomocny, jaka to opoka twarda. A coby się dziś stało z krajem tym gdybyśmy my nie mieli na odsiecz jemu.[5], siły co kruszy tysiące, co druzgocze oręże, co pada i gruchocze i w proch jak piorun obraca?
Ani tysiące ludu nie stały by wam za nią, bo lud ginie od strzały, od głodu, od powietrza, a krzyż pański i słowo pańskie nie przemijają i nie giną.
— Amen! amen! odzywali się biskupi. —
— Idźcież w pokoju, dzieci moje — dodał Arcybiskup do książąt, — a tak jak się dziś trzymacie za ręce, tak się zawsze dzierżcie miłością braterską, w miłości pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
— Amen! — powtórzyli wszyscy pochylając głowy.
Bolko wysłuchawszy mowy téj, skłonił się nizko, za nim drudzy, pokłon oddali arcybiskupowi i zgromadzeniu, a potém poszeptawszy coś między sobą, ruszyli się ku wyjściu, aby Radzie panów duchownych i świeckich, zupełną zostawić swobodę.
Wszebór z kilką towarzyszami przeprowadzili z poszanowaniem królewskie dzieci, na których końcu szedł najmłodszy Kaźmierz, niepojmujący jeszcze ani niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, ani ważności téj chwili, a zabawiający się widokiem ludzi tylu, strojów i fiziognomij, które mu się wszystkie uśmiechały. Zdala wielu jeszcze żegnało odwracającego się ku nim, skinieniami życzliwemi.
Po wyjściu książąt w izbie się gwarniéj zrobiło. Arcybiskup pochylony rozmawiał z biskupami, ziemianie się naradzali gromadkami. Niepokój widać było na wszystkich twarzach, jedna myśl wyrywała się z ust niemal zgodna — niechcemy jednego pana nad sobą; silniejszym będzie i gnieść może mocniéj!
Niektórzy sięgali wspomnieniami w prastare czasy owe swobody, których pamięć żyła jeszcze u ludu i kmieci; kiedy gromady stanowiły wszystko, a kniaziowie byli tylko wybieranemi z nich wodzami do wojny i sędziami.
Biskupi téż nie chcieli nic innego nad utrzymanie podziału Krzywoustego, bo im łatwiéj było swą przewagę i władzę u boku książąt udzielnych utrzymać, niż walczyć z jedną silną dłonią. Dla nich spójnią stanowił Pasterz Gnieźnieński, który jednoczył pod sobą wszystkich biskupów, władza téż jego w rozdzieloném państwie rosła i górowała.
Jednakże głosy się odzywały różne, byli i tacy co w podziale ziem, widzieli dla nich niebezpieczeństwo, ale tych zahuczano. Wszebór najpoważniejszy ze świeckiéj starszyzny, zabrał wreście głos, bolejąc nad tém, że im do narady Palatyna Petrka brakowało.
Spodziewano się go dotąd napróżno.
— Byłby on tu pewnie z nami — odezwał się ks. Janik — bo się wybierał w drogę, ale go coś niespodzianie zaskoczyć musiało. — Jechać miał wnet po mnie. — Nie taję, iż niespokojny jestem o niego, daj Boże, aby się co złego nie stało.
— A cóż mu grozić może — odezwał się Wszebor[6].
— Wszystko złe, wszystko najgorsze! — zawołał biskup.
I dodał ciszéj, pochylając się ku niemu. — Wiem, że niedawno z księciem Władysławem na łowy jeździł, co tam między niemi zaszło, mówić się wzdragał, wyznał mi tylko, jakby sam na siebie gniewając się, że w gorącości rozmowy słów bardzo nie ważył i lękał się, ażali księcia nie obraził. Obawiał się zemsty jego. Wyrozumiałem z niego i to, że się musiał z żalem niewczesnym albo przestrogą względem księżnéj wyrwać! Książe nie strzyma tego w sobie, niewiasta jest mściwa, a Petrek téż ma nieprzyjaciela srogiego w Dobku.
Wszystko to złe wróżby.
Ks. Rupert, biskup krakowski, który dosłyszał co mówił ks. Janik, dołożył, iż, gdy wyjeżdżał z Krakowa na dworze się z tém noszono, jakby Petrkowa wielkość i siła koniec wziąć miała. A i to do myślenia dawało, że w pośród pogróżek i gniewów, nagle Dobek ze znacznym pocztem swoich żołnierzy i siepaczy wyruszył niewiadomo dokąd — i z wycieczki téj tajemnicę jakąś czyniono.
— Już to ze wszystkich najgorszy znak — dołożył Wszebór — że my go tu nie widzimy, bo choroba tylko lub przypadek wstrzymać go mogły. Uchowaj Boże zamachu jakiego nań, w pomoc by mu ciągnąć trzeba, bo gdy Petrka stracimy, jakbyśmy pułków kilka postradali.
— Sam się trwożę — dodał ks. Janik — ale zarazem czuję, że nasze obawy próżne są bodaj. Petrek ma siłę około siebie i zamachby odeprzeć potrafił.
— A zdradąż go nie mogli pokonać? — wrucił Wszebór.
W tém jeden z ziemian, daléj stojących, odezwał się.
— Mam to od tych, co Dobka po drodze widzieli, że ku Wrocławowi podążył. Miał, powiadają, poczet nie liczny, ale ludzi dobranych i zaufanych, których zwykł używać do najtrudniejszych swych wycieczek, kiedy ziemian obdziera lub porywa. Jechał z nim sławny oprawca Wondor i pachołków kilka nienadarmo.
Szmer się wszczął i dopytywania, drudzy, jakby z przerażenia zamilkli, poglądając po sobie.
— Niech Bóg wszechmogący klęskę tę od nas odwróci — rzekł smutnie ks. Janik. — Niema w tych ziemiach człowieka, któryby dziś wszystkim potrzebniejszym był nad Petrka, i niema czyjaby strata boleśniejszą była. Najwięcéj siły ma i najlepiéj użyć jéj umie!
— Nie będą śmieli się nań targnąć! — rzekł arcybiskup.
— Dlaczegóż nie? — przerwał Wszebór — na niego, na mnie, nawet na miłość waszą, ojca naszego, gotowi się rzucić. Księżna Agnieszka ufna w brata nie poszanuje nikogo, a Dobek obcy człek krwi naszéj żałować nie będzie.
Biada państwu gdzie zła niewiasta ster pochwyci! Na zgubę powiedzie.
— Siebie i męża! — przerwał arcybiskup z żywością wielką. — Com rzekł, to powtarzam, jeżeli słowa i groźby nie pomogą, rzucę klątwę na oboje i na potomstwo ich i precz ich wyżenę ztąd A wygnany niewróci więcéj, choćby go i sam cesarz wiódł!
Na wzmiankę o cesarzu rzymskim Wszebór smutnie zwiesił głowę.
— Najmiłościwszy ojcze! — odezwał się — cesarz straszny i silny jest!
— Rzeczcie lepiéj — odparł arcybiskup — iż strasznym i silnym mógłby być — ano nie jest. Włochy, z których oka spuścić mu się nie godzi, Saracenowie, na których się gotuje, o Polsce mu myśleć nie dadzą. Pomną téż Niemce swą wyprawę przeciwko nieboszczykowi królowi, z któréj z trupami swojemi nazad płacząc ciągnęli i nie rychło się na drugą ważyć będą.
— Nie daj jednak Boże z cesarzem znowu mieć do czynienia, gdy Krzywousta nam nie stało — rzekł Wszebór — choć do tego jeszcze daleko!
Bąknął ktoś znowu o Petrku, że się już do drogi szykował, po odjeździe biskupa Janika.
— Nigdy to nie bywało — dodał biskup — aby się przyrzekłszy nie stawił, jeśli go niema, nie bez przyczyny.
— Nie bez przyczyny! — powtarzali za nim inni.
Niektórzy upamiętywali znowu, aby zawczasu trwogi nie siać i domysłom dać pokój, pókiby się nie dowiedziano czegoś więcéj.
Narady a raczéj rozmowy różne trwały do wieczora, a oprócz potrzeby łączenia się, nie uchwalono nic.
Nazajutrz biskupi po dyecezyach rozjechać się mieli, Palatynowie i Żupani po grodach. Niektórzy już o ciągnących połowcach otrzymawszy wieści, jakiemi szlakami szli, musieli dla uniknienia ich w lasach szukać schronienia. Wszystkie siły książąt z Sandomierza, Mazowsza, Poznania i zkądkolwiek się one ciągnąć dały, rozkazano do jednego miejsca nad Pilicę gromadzić, pod Wszebora dowództwo.
Pułki z obozowisk swych ruszyły pospiesznie i różnemi drogi ciągnęły.
Jeszcze się wszyscy nie rozjechali panowie, gdy nieznany człek nadbiegł do Płocka z wieścią zatrważającą. Powiadano, że zrana od Wrocławia miał przybiedz, że czeladź go około namiotów widziała i rozmawiała z nim, ale wkrótce późniéj niewiedzieć gdzie się podział i napróżno go w obozie i mieście szukano.
Człek ten wielce wystraszony, jakby przy zmysłach nie był, plótł straszne rzeczy o napaści na dworzec pana Petrka, o zajściu jakiemś krwawem, mordach i zdradzie. Mówił, jęczał, nagle przestawał i wypierał się aby wiedział cokolwiek, lecz ze słów jego domyślać się było można, iż mu trwoga zmysły pomięszała. Rozszerzyła się ztąd wieść o wypadku jakimś w Wrocławiu, która, gdy doszła ks. Janika, ten natychmiast koniom i ludziom kazał się do drogi gotować, aby do Wrocławia pospieszać. Starano się biskupa uspokoić tém, że plotka z niczego urosnąć mogła, a po drodze, jak zwykle, nabrzmiała. Godziło się to jednak nadto z przeczuciami jego, aby je lekceważył. Powtarzał ciągle składając ręce.
— Panie odwróć od nas mściwą prawicę twoją!
Nie mniejszą trwogę i niepokój wywołała wieść ta na zamku, w rodzinie królewiczów, bo młodzi książęta w Petrku nawykli byli widzieć opiekuna swojego, szanowali go jako ojca, a na pomocy jego całą kładli nadzieję.
Człowiek ten dla innych często szorstki i twardy, dla młodych panów powolnym był, wylanym, czułym po macierzyńsku. Przez wielką miłość dla nieboszczyka króla, kochał tak dzieci jego, iż własna krew mu nad nie droższą nie była. Na posłuch więc o tém jakiemś nieszczęściu, które się stać miało, chciał Bolko mazowiecki natychmiast słać umyślnie swych ludzi, młodsi Henryk i Kazimierz ręce łamiąc krzyczeli po zamku, aby Petrka ratować.
Kochali go tu wszyscy niemal tak mocno, jak Agnieszka nienawidziła.
Do odjeżdżającego już arcybiskupa, siedzącego na wozie, książęta podbiegli prosić jeszcze, aby Petrka osłaniał i bronił. Jakub ze Znina uspokoić się ich starał tém, że trwoga była próżną, bo nic pewnego nie wiedziano, a na możnego i silnego Petrka nikt się tak łatwo porwaćby nie śmiał. Arcybiskup rzekł do Bolka z wozu nie zsiadając.
— Mężni bądźcie dzieci moje, Bóg z wami, Bóg z nami, gdyby istotnie złość szatańska na chwilę górę wzięła, pokona ją krzyż święty.
I zdaleka błogosławiąc ruszył starzec z twarzą spokojną, jaką daje czucie swéj siły.
Dnia tego wszyscy się z Płocka porozjeżdżali, ale nie na spoczynek; łudzić się nikt nie mógł, że książę ulegnie i napaści na braci zaniecha. Wojna już była prawie rozpoczęta, którą duchowieństwo całe kaimową zwało.
Książe Henryk, który lat dwudziestu nie miał jeszcze, nie czuł się na siłach sam Sandomierza bronić, Palatyn Wszebor[7], który go zastępował, nawale gwałtownéj jaka Sandomierzowi i Lubelskiemu groziła, sam téż oprzeć się nie spodziewał. Dzielnica Henrykowa musiała tymczasowo paść ofiarą, nimby się do walki zebrano.
Książęta wszyscy pozostawszy w Płocku razem, siedzieli tu strwożeni, gromadką się trzymając i przyrzekając sobie, że się nie rozerwą do końca. Zwenisława Bolkowa chciała słać do Kijowa, aby u swoich prosić o cofnięcie ruskich posiłków i Połowców, ale zapóźno już było. Gerta Mieszkowa tak samo na Węgry słać koniecznie namawiała, żeby Madziarowie ich ratowali.
Lecz dziś już i posłom się przedrzeć przez zawichrzone ziemie trudno było.
Henryk Sandomierski, młode chłopię, niedawno jeszcze oderwane od macierzyńskiego łona, pobożnością matki Salomei przejęte, ufało w niebios opiekę i relikwie świętych.
Tych droższych nad wszystkie ówczesne skarby świata, ubłogosławionych szczątków, nieboszczka królowa Salomea, chociaż rozdarowywała wiele, zachowała w skarbcu liczbę znaczną i dzieciom je rozdzieliła jako tarcz i obronę od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Relikwiarze te jak zbroje, nigdy królewiczów nie opuszczały.
Chociaż mnich Ortlieb i Bertold wywieźli ich skrzyneczkę do Zwiefalteńskiego kościoła, razem z ornatami bogatemi i z płaszczami złocistemi, ofiarowanemi im przez królowę, w pozostałych relikwiarzach, przed któremi teraz codziennie modlili się książęta, mieli część drzewa krzyża świętego, kość św. Jana Chrzciciela, św. Pankracego, św. Cecylii, kroplę krwi Zbawiciela, mleko Bogarodzicielki, ogniwo [ła]ńcucha Piotra świętego i mnóstwo innych świętości nagromadzonych przez nieboszczkę królowę.
Wiara w cudowną moc tych relikwij była w owych wiekach tak wielką, iż rodziła siłę potężną, budziła nadzieje, odpędzała trwogę, a Henryk najpobożniejszy z młodych książąt, cisnąc do piersi tę drogą po matce spuściznę, starszéj braci prorokował zwycięztwo.
Siedzieli wszyscy w Płocku niepewni co z sobą czynić mają, bo dwie młode księżne strwożone namawiały mężów swych do szukania czasowego przytułku na obcéj ziemi, gdy przybył tu Jaksa z Miechowa.
Po powrocie swym z zagranicy, młody Jaksa stawił się był naprzód na dwór ks. Henryka. Młode książe, któremu już serce i głowa paliły się do wypraw rycerskich za morze, do dalekich wędrówek — słuchając opowiadań jego, upodobał go sobie wielce. Chciał koniecznie zatrzymać u boku swego, ale natenczas jeszcze matka po długiem niewidzeniu syna stęskniona, upierała się go trzymać przy sobie i na żaden dwór dać nie chciała.
Tęsknił za nim ks. Henryk, a gdy mu teraz o przybyciu jego do Płocka znać dano, mówiąc, że Jaksa z Miechowa wprost doń przybywał i o posłuchanie prosił, ucieszył się tém wielce. Spodziewał się go zachować przy sobie, a niebezpieczeństwo zwiększało cenę ramienia rycerskiego.
Książe natychmiast powołać go kazał do siebie, i gdy Jaksa do kolan mu się kłaniał w ramiona go z radości pochwycił, jak przyjaciela witając.
— Nie zapomnę ci tego, Jakso mój — zawołał — żeś do mnie w złéj przybył chwili. Bóg ci za to zapłaci, ja zawdzięczę.
— A! miły książe a panie — odparł zarumieniony Jaksa — wstyd mi aż wyznać, żem się tu zabłąkał nie dla miłości waszéj, ale dla własnéj sprawy.
— Choćby i tak było, rad ci jestem — odparł śmiejąc się książe Henryk — mów co chcesz mieć, chyba nie mogę gdy nie sprawię.
— Miłościwy książe — odezwał się Jaksa głos zniżając — sprawa to pono nie łatwa będzie, ale słowo wasze na szali zważy. Krótko mówiąc, otom się wielmi a wielmi rozmiłował w córce pana Petrka, a swatać się do niéj nie śmiem sam. Ojca nie mam, miłość więc waszą prosić muszę o opiekę, o dobre słowo nietylko u Petrka, ale i do własnéj matki mojéj.
Spuścił oczy Marek i przerwał, bo mu trochę srom było, w taki gorący czas o własnéj myśleć i mówić sprawie.
— A zkądże tu przybywacie? — odparł ks. Henryk — nie już prosto od Wrocławia?
— Nie miłościwy panie — rzekł Jaksa. — Byłem ja z Petrkiem w Krakowie i czas jakiś u niego potém przebywałem, alem od niego musiał do matki. Tam przybywszy, wstyd wyznać, ogarnęła mnie taka wielka tęsknica za dziewką, żem dłużéj powściągnąć się nie mógł. Pamiętny łaski waszéj miłości dla mnie, zbiegłem tu wprost w nadziei, że mi dopomożecie.
— A nicżeście po drodze od Wrocławia nie słyszeli? — spytał książe Henryk.
— Cóż słyszeć miałem? nie wiem nic — odezwał się strwożony Jaksa — czy, uchowaj Boże, mogło się tam co stać?
— Wieści chodzą różne, nie wiem — rzekł książe Henryk. — Puszczono tu plotkę jakąś straszną, z którą ks. Janik ztąd wielce zatrwożony pobiegł. Jeżeli wy nic nie wiecie, dzięki Bogu, fałsz to być musi.
— Alem ja, mijając bite szlaki, manowcami tu dążył — rzekł Jaksa przelękły.
— Cóż po ziemiach, kędyście jechali, słychać? — zapytał książe.
— Wojenne wieści chodzą, wojska się zbierają, o posiłkach trwogi puszczają — mówił Jaksa — lecz wojna nie rozpoczęta, Ruś tylko co kawał kraju zachwyciła, spustoszyła go.
— A grody? zamki? — pytał książe.
— Nie słychać, aby jakie opanowano.
— Nic więc nie wiesz! — zawołał Henryk zdumiony.
— Do tego się przyznaję, jak do grzechu, żem tego czasu tak sam o sobie myślał, iżem o wszystkiém inném zapomniał! — dodał Jaksa głowę spuszczając.
Książe Henryk zapłonił się, był bowiem pacholęciem prawie jeszcze, przez matkę w wielkiéj obyczajów surowości chowaném, a niewiasty imienia sromał się wyrzec — tu mu zaś sprawa przypadała, na którą radzić nie umiał.
Samo owo przywiązanie do dziewczęcia wydawało mu się niemal grzeszném; a na swata cale powołanym się nie czuł.
— Jakso mój — odezwał się po chwili — każesz mi się jąć takiéj rzeczy, do któréj się ja wcale nie zdałem. Dla was téż żony sobie szukać bodaj zawczasu, tém bardziéj, jeżeli w tém woli matki nie ma... I mnie się żonaty rycersko wysługiwać nie zechcesz, a jam sobie z was wielką pociechę tuszył.
Jaksa niewiedząc co powiedzieć, złożył ożenienie na matkę, że w tém wola jéj była. Nie skłamał téż, bo go żonatym mieć chciała, ale nie z Petrkówną.
— Jeżeli tak, matce zawsze posłusznym być trzeba — rzekł pobożny Henryk — nie mówię już nic, tylko mi żal, że wy ze mną nie pójdziecie, gdy Bóg da, za morze pociągnę, Saracenów wojować.
— Pójdę z miłością waszą, choć za morze — odparł Jaksa — żonę doma przy matce zostawiwszy — ja téż na pogan wielkie pragnienie mam.
Pójdę, ale miłość wasza do pana Petrka mi pomożecie, do którego ja sam śmiałości nie mam.
Henryk zadumany po izbie się przechadzać zaczął.
— Nic nie przyrzekam, bo nie wiem co Petrek myśli i chce — rzekł — przeciw woli jego nie mogę iść. Spróbujemy — aliści nie jedna córka Petrkowa na świecie!
— A dla mnie pono, ona jedna i jedyna! — odparł Jaksa smutno. — Niechcę mówić jaka ona jest, bo bym powiedzieć nie potrafił, ale żadna gwiazda na niebiosach nie świeci tak, jak ona myśli mojéj, odkąd ją widziałem.
Henryk powtórnie się zarumienił, widać było że rad chciał odwrócić rozmowę. Począł więc rozpytywać znowu o kraj, o Petrka, potém Jaksę o niego samego i co na przyszłość zamyślał. A że czas nie był do swatania, naprzód to warował, aby Jaksa przy nim pozostał.
— Teraz miły mój — mówił — choćbym ci wygodzić chciał, jechać w swaty nie mogę, słać z niemi nie pora, wojna buchnie lada godzina; grody nasze biorą, pułki na nas ściągają, tylko co niewidać jak wszystko płomień ogarnie. Ze swojemi i przy swoich muszę stać wiernie.. I ty ze mną bądź. —
Już się Jaksa nie wyłamywał z tego i na wszystko przystał. I tak przybiegłszy do Płocka na krótko zasiadł przy Henryku. Codzień młode ksiądługie[8] z nim spędzał godziny, ciekaw będąc obcych obyczajów, szczególniéj rycerskich i zakonnych.
Pragnął, jakby się tylko uspokoiło, wszystko co gdzieindziéj dobrem i piękném było, u siebie zaprowadzać.
Upłynęło dni kilka, gdy raz przybywszy na zwykłą rozmowę do pana, Jaksa zastał go niespokojniejszym niż zwykle. Od progu pytać zaczął, czy nowego nic nie słyszał.
— Nic — odparł Jaksa.
— Od Wrocławia?
— Uchowaj Boże, o Petrku co? — zawołał przestraszony Marek.
Książe wahał się mówić, lecz z oczu mu coś smutnego patrzało.
— Mówcie, proszę — zawołał nagląco Jaksa — jestli co! rodzony ojciec więcéj by mnie nie obchodził!
— Nie trwożcie się — rzekł książe. — Pewną się zdaje rzeczą że się cóś z Petrkiem przygodzić musiało, że albo uwięziony jest, lub we swym dworze obsaczony, albo mu grozi niewola od Władysława... Wieści ztamtąd codzień bałamutniejsze przychodzą. —
Jaksa zbladły, trwogi swéj skryć nie umiał i ręce załamał.
— Panie mój miłościwy — odezwał się — radbym z tobą wieki mieszkać i służyć ci, lecz jestli tam co, w czém bym ja usłużyć mógł, a choćby nadaremnie się zaofiarować dla Petrka, w pomoc mu lecieć moja powinność!! Drogi mi jest jako ojciec rodzony.
— Nam téż wszystkiem równie — odparł Henryk — ani was trzymać chcę. Jedźcież ale siebie téż oszczędzajcie. — Bratu Władysławowi wierzyć nie można, bo jest w jarzmie złéj niewiasty. Jeżeli się mści na Petrku i wam nie przebaczy.
Zaledwie się pożegnawszy, Jaksa do gospody swéj pod zamkiem pobiegł, a była w miejscu takiem, gdzie się różni ludzie zjeżdżali ciągle, od których wiele posłyszéć było można. Począł zaraz badać gospodarza, czy od Szlązka co nie przyniesiono.
— Niemało rzeczy plotą, rzekł mieszczanin, ale prawdy w nich dopytać trudno. Każdy co innego prawi, niewiadomo komu wierzyć. O Palatynie Petrku głoszą, że z nim się cóś stało... Morzą go jedni, więżą go drudzy — ale strach ma wielkie oczy i język długi. —
Wpadł Jaksa między ziemian, którzy niedaleko stali, pytając a zaklinając na miłość Bożą, czy co od Wrocławia nie słyszeli.
Tu gwar się wszczął wielki, każdy powiadał co innego, jeden jakoby Palatyna schwycono i więziono, drugi iż do Krakowa okutego poprowadzono na sąd, inni zaręczali że na śmierć osądzony został. — Z tego wszystkiego to tylko pewném się zdawało, iż nieszczęście jakieś spadło na Petrka, albo mu zagrażało z Krakowa.
Wszystkie wieści z ust do ust podawane tu przyszły, a nikt nic własnemi nie widział oczami. Dowiedział się téż Jaksa, o czém mu już na zamku powiadano, że grody na księcia Władysława brano, posłuszeństwo wszędzie po dzielnicach nakazywano, w Sandomirskiéj i Lubelskiéj ziemi, na skraju Mazowsza i w Kujawach.
Jaksa więc nie zwlekając ani godziny, tegoż dnia siodłać kazał i jechał precz. Dokąd??
Wprost do Krakowa, na dwór księcia, zdało mu się to najbezpieczniejszém, gdyż wszyscy niemal ręczyli, że tam Petrka uprowadzono. Jaksa, choćby gardła własnego nastawiając, chciał się za Palatynem ujmować i stawić, a gdyby w więzieniu był, siłą, prośbą, złotem, poręką go wyzwolić.
Z niewielkim swym pocztem, ale z odwagą wielką, popędził Jaksa przez lasy i manowce, najbliższéj sobie drogi szukając do stolicy.
Tymczasem pozostali w Płocku książęta, w oczekiwaniu dalszych swych losów, sposobili się, modląc, do rozpaczliwéj obrony. Palatyn Wszebór zbierał ludzi, Arcybiskup powoływał ziemian aby stawali po stronie pokrzywdzonych.. Ruszały się wszystkie ziemie, po myśli duchowieństwa, przeciwko Władysławowi, którego posiłki nim mu pomocą być mogły, już wszystkich od niego okrucieństwy swojemi odepchnęły.
Gromady zbiegów szerzyły postrach do koła, dymy pogorzelisk gorzkie niósł wiatr z groźbami i co żyło pomsty Bożéj wołało na Kaima.
Dobek wyjeżdżając z Krakowa, ku Wrocławiowi, nie wielką z sobą zabrał ludzi gromadę, ale dobrał za towarzyszów najzuchwalszych swych oprawców, najposłuszniejszego, wyprobowanego niewolnika, nawykłego ślepo spełniać jego rozkazy. Siłą Palatyna Petrka wziąć nie zamierzał, aby uderzywszy nań, nie wywołać rozpaczliwego oporu, nie ściągnąć niebezpiecznéj odsieczy; ufał w wielką zręczność swą, a przebiegły był i chytry, umiejący się okryć taką szatą jakiéj mu było potrzeba. Spodziewał się, że go tam żadna wieść i przestroga nie poprzedzi, że się żadnéj zemsty i napadu nie domyślają i nie lękają. Osnuł więc sobie najście tak, aby o nim ludzie nie dowiedzieli się, aż gdy zostanie spełnione.
Biegł tak z ludźmi swojemi z pośpiechem wielkim, aż pod Wrocław sam, a tu przybywszy, gromadę swą, wedle myśli na czatach dokoła rozsypał, stać każąc na zawołanie. Umówione były i obrachowane godziny, znaki i hasła.
Z kupką małą, nie groźną wcale, pod wieczór przyjechał Dobek pod wrota dworca pana Petrka.
Wiedział dobrze iż mu tu ani wierzą, ani sprzyjają, ale i to znał, że przybywającemu z twarzą wesołą, z ludźmi niewielą, gościny nie odmówią, źle nie przyjmą.
Chmurny dzień był, wiało śniegiem gdy do wrót kołatać zaczął. Tu, wedle zwyczaju, opowiedzieć się każdy musiał, kto był i z czém przybywał.
Zdziwił się mocno Palatyn, gdy w izbie swéj odpoczywając, cale nie gotów na przyjmowanie gości, posłyszał, iż Marszałek Dobek z małym orszakiem ludzi, wprost z Krakowa przybył pilno, wioząc dlań od księcia rozkazy ważne i tajne.
Zmarszczyło mu się czoło, bo zgadnąć nie mógł co go czekało, ażali nie wyzwanie do stawania przeciw książętom i sumieniowi — natychmiast jednak otwierać kazał, kożuch nowy narzucił na siebie i jak należało wyszedł na spotkanie.
Dobek u wnijścia z konia rzeźwo skoczył, i, jakby się z sobą nigdy nie waśnili, zbliżył się witając gospodarza obliczem spokojnem i wesołém.
Chciał go, dla uczczenia, do izb gościnnych prowadzić Petrek, ale się oparł przybyły, powiadając, że mało co pozostanie u niego, spocząć tylko trochę pragnie, i prosi by sam na sam w ciepłéj izbie posiedzieli.
Palatyn poprowadził go do swojego mieszkania, gdzie ogień palił się wielki, zaraz każąc podawać jadła a napoju téż co przedniejszego dosyć, bo wiedział że Dobek, jak wszyscy niemcy, rad pił. I rad go był spoić bo mu się bezpieczniejszym zdawał, gdy głowę zalał.
Siedli tedy za stół, spoglądając sobie w oczy.
Petrek téż umiał gdy chciał i twarz ułożyć i mowę. Tak ci dawniéj, gdy Wołodara miał brać, ucztował z nim wesoło, niedając po sobie poznać co w sercu trzymał.
Kolnęła go ta myśl, ażali i Dobek z nim tak nie postąpi, ale ją precz odpędził, niemca mając za zbyt głupiego, aby się na taką chytrość ważył. Przytém gdy mu w twarz uśmiechającą się spojrzał, ani troski na niéj, ani zakłopotania nie wyczytawszy, powiedział sobie w duchu:
— Utaił by się przed innemi, nie przedemną! Niema w nim nic! Dobek wyśmienicie udawał człowieka dworskiego, który o swém życiu myślał tylko i niém się rozkoszował.
Trochę dziwnem było Palatynowi, że mu owych żołędzi na sośnie zapomniał, lecz zdało się że i znaku po nich nie pozostało.
— Miał rozum że tego do serca nie wziął — pomyślał Petrek — bo juścić córka moja nie dla takiego bezdomnego wyrostka z niczego.
— Zwiastowano mi — odezwał się głośno — że od księcia pana miłościwego niesiecie cóś ważnego i tajnego. Macie rozkazanie jakie?
— Hę!! — rozśmiał się Dobek — jak się wam zda?? Możem ja was tak umyślnie zwiódł, aby mi prędzéj wrota otwarto, bym na téj srogiéj zamieci nie stał! — Cóż? uwierzyliście??
— A czemuż bym słowu waszemu wierzyć nie miał? — odparł Petrek. — Wszakże jestem sługą księcia, i na jego rozkazy gotów zawsze.
— A ja rozkazów dla was tymczasem nie mam żadnych — rzekł żartobliwie Dobek — i jak tu co od was żądać, kiedy wy jawnie sprzyjacie tym co księciu się opierają!
Petrek ramionami poruszył.
— Komuż i jak? — zapytał.
— Młodszéj braci naszego Pana, których on rad by wygnać precz.
— Myślę, że księciu się tego odechce, gdy lepiéj sprawę rozważy, — dodał Petrek.
— A no! może! — rzekł Dobek popijając[9] — Kto to tam wie?
Udał jak by mu to było zupełnie obojętném. Dolewał coraz do kubka gospodarz i rozprawiali o rzeczach obojętnych dosyć wesoło, gość przy ogniu i winie stawał się coraz lepszéj myśli.
— Dobra u was gościna! — mówił przybyły — dostatek wszystkiego jak u udzielnego księcia!
— Używajcież zdrowi — odparł Petrek. — Nie długo czekać, przy łasce pańskiéj i wam téż na niczem nie zbraknie.
— Właśnie na to ja pracuję! — chytrze rzekł Dobek — byle mi się powiodło, rychło do tego dojść się spodziewam.
Zaśmieli się oba, każdy inną myśl mając w sobie.
— Gdzież książe teraz? — spytał Palatyn.
— Jest dotąd w Krakowie — począł Dobek obojętnie — ale się zbiera do wojska, bo wam to nie tajno, że jeżeli młode książęta dobrowolnie się nie poddadzą, siłą ich do posłuszeństwa przyprowadziemy, książe sam tu panem musi być.
Petrek, którego na umyślnie zdawał się tém chcieć drażnić gość, wolał zmilczeć.
— My to dobrze wiemy, — ciągnął daléj poufnie niby — że ziemianom nie na rękę zmiana będzie. Wolą oni małych panków mieć kilku niż jednego silnego, co ich w garść żelazną weźmie. I księżom biskupom król nie w smak pewnie ale go przełknąć będą musieli.
Petrek głowę spuścił, nie mówił nic.
— Wszystko to wiemy — odparł po długiéj chwili chłodno.
Dobek postrzegł że gospodarz do picia go zachęcając, sam nie wiele do kubka zaglądał i począł naglić, aby do niego przepijał. W tém Roger Starosta, nie odstępujący prawie nigdy Palatyna zjawił się w progu.
Widzieliśmy go już raz jakim był z lica a lice to nie kłamało, — w sile wieku mąż, umysłu był nieustraszonego i na przebiegłości mu nie zbywało.
Tknęło go to mocno iż ów Dobek który tu nigdy nie bywał od dawna, a po odmowie otrzymanéj, jawnym był Palatyna wrogiem, zjawił się nagle poufałym, serdecznym, jakby nigdy nic nie zaszło między niemi. Przybywał więc zbliska się przypatrzéć temu co się tu działo. Nawzajem Dobek który znał dobrze Rogiera i charakter jego, nie rad przybyciu oczy spuścił, zmięszał się, i nie mógł ukryć że mu nie był na rękę. Pomimo to pozdrowili się wzajemnie. Roger stanął skromnie za panem Petrkiem, nie mając ochoty mięszać się do rozmowy, lecz uparcie patrząc w gościa jak w tęczę.
Dobka to tak mięszało, twarz mu się schmurzyła i skrzywiła tak wyraźnie, że i Petrek poczuł iż przytomność Starosty wadziła niemcowi.
Czerwienił się, bełkotał, mięszał teraz, gdy przed chwilą, sam na sam będąc z Petrkiem aż do zbytku śmiałym się okazywał. Nadąsany, zaglądał tylko do kubka coraz żywiéj, wargi gryzł i odwracał się wejrzeń Rogiera unikając. Ten, jakby nierozumiał, stanąwszy raz w miejscu swém, niemówiąc słowa, trwał jak w murowany.
Rozmowa zerwała się, Dobek poczynał o zimie śniegu, łowach, psach, naprawdę sam nie wiedząc o czém, nadrabiając niezgrabnie wesołością fałszywą. — Bał się już aby mu z lica nie wypatrzono zdrady, którą miał w duszy.
Biesiadowali tak, ale Palatyn łacno postrzegł iż przybycie Rogiera wpłynęło na gościa dziwnie, i że nie swój był a niemal gniewny, choć udawał ochoczego.
Rogier stał ciągle milczącym tylko świadkiem. Petrek podsunął mu kubek, — odmówił dziękując. —
Gadali niby wciąż, byle nie milczeć, a tym czasem i noc nadeszła. Starosta w ostatku, rzuciwszy raz jeszcze oczyma bystremi na Dobka, wysunął się z izby po cichu. Gość téż ruszył się z siedzenia.
— A co, gospodarzu miły, odezwał się jak by odzyskując swobodę, gdy zostali sami — może to i prawda żem ja poselstwo jakieś od księcia do was wiózł, że je za nadrą trzymam, alem przy trzecim mówić nie chciał. Oto i noc już, jam się waszego ciepłego wina opił, w głowie mi zaszumiało! Teraz już do ważnych spraw nie pora, językby mi się plątał, jutro pomówiemy o tém.. A co mam sobie gospody szukać, juścić mi pod waszym dachem, z ludźmi mojemi dacie odpocząć. Jutro dokończemy rozmowy. —
— Niech i tak będzie! — rzekł Petrek wesoło, — juściżem ja w życiu mojém nikomu nie odmówił gościny. — Syn mój pójdzie spać gdzieindziéj a wam swojéj izby i posłania ustąpi. Spoczywajcie zdrowi. —
— Bardzo mi potrzeba już ledz — dodał Dobek bijąc się po piersiach — boście mnie do zbytku opoili!
To mówiąc podali sobie ręce, Petrek klasnął na Marszałka dworu i gościa prowadzić kazał do izby, a ten szedł tak wesoło i swobodnie, jakby o niczém nie myślał, oprócz spoczynku.
Zaledwie się Dobka pozbyli, gdy Rogier Starosta, który podle czekał w komorze, wszedł nazad do izby.
— Panie mój, — odezwał się do Petrka — coś mi ten Dobek, gość wasz nie do smaku — boję się go!
— A czegożbym ja od niego w swoim własnym domu miał się lękać? — odparł Petrek[10] — Co ci się śni?
— Dzikiemu, zdradliwemu zwierzęciu, choć się łasi nie wierzę — rzekł Rogier. — Po co tu przybył? Juści nie darmo, i nie dla żartów z wami!
Palatyn się śmiać począł.
— Idź spać, stary mój! — zawołał — niema tu strachu dla nikogo, chyba dla niego. — Gdy się on nie boi, czegóż my obawiać się mamy?
Starosta głową pokręcił, westchnął, nie powiedział nic, pożegnał się z Petrkiem i poszedł do dworku, który miał na tymże podwórcu u muru do Opactwa Ś. Wincentego przytykającego.
Nikt ani pomyślał we dworze całym o śmiałym zamachu, który został uknuty, szli wszyscy znużeni spać. Dobek, choć niby zmęczony, zaraz się na posłanie rzucił, czekał oka nie zmrużywszy, aż się pośpią wszyscy. Sługę swego zaufanego postawił w progu na czatach.
Drugiego cichaczem wysłał z rozkazem. — Nim ranek zaświta żeby mi tu wszyscy moi byli do koła na zawołanie. Ja mało co albo nic spać nie będę, gdy się ruszę abym ich pod ręką miał.
Cicha noc zimowa, niekiedy szumem wiatru przerywana i dzwonkiem Opactwa, wołającym na godziny w chórze, objęła domostwo Petrkowe. Spali wszyscy utuleni ciszą, Dobek tylko jeden sparty na łokciu czuwał i najmniejszemu szelestowi się przysłuchiwał.
Niekiedy przez okno wyzierał na niebo, aby, gdy się gwiazdy pokażą z za obłoków, po nich się godzin nocy domyśléć.
Jeszcze do ranka daleko było, gdy po cichu wstał i na palcach wyszedł do swych ludzi. Wszyscy oni odzieży nie zdejmując, broni nie puściwszy z rąk czuwali. Znalazł Wondora swego, oprawców, czeladź na zawołanie gotową. Nie czyniąc najmniejszego szmeru wysunęli się w podwórze.
Wczorajsze wejrzenie bystre i przenikające Starosty Rogiera pokoju nie dawało Dobkowi. — Mówił sobie ciągle: — Jeśli kto, ten niebezpieczny jest, tego potrzeba naprzód pochwycić, aby jako wściekły zwierz pana i przyjaciela nie bronił a na gwałt nie uderzył.
Choć tak było jeszcze wcześnie, postrzegł Dobek że się już w dworku Starosty świeciło. Roger nie spał całą noc, taki go niepokój ogarnął, sam nie wiedział czemu. Żegnał się, modlił, niepomagało nic, przybycie Dobka, jak przepowiednia nieszczęścia jakiegoś z myśli mu wyjść nie mogło. Każdy szelest go przerażał, czuł że coś groźnego wisiało nad niemi.
W tém do drzwi jego zakołatano.
— Kto tam? — zawołał Rogier.
— To ja — to ja, zmiłujcie się, otwórzcie co rychléj, pilno mi bardzo, odjeżdżać już muszę. Petrek spi, zdam więc na was, com mu miał powiedzieć.
Rogier zaledwie poznawszy głos Dobka, drzwi uchylił, światło trzymając w jednéj ręce, gdy z obu stron nastawieni oprawcy i pachołkowie wdarli się do sieni i rzucili na niego. Starosta porwał się do obrony, ale miecza ani broni żadnéj pod ręką nie miał. Dobek dobywszy z pochew nóż zapaszny do gardła mu z nim przyskoczył.
— Zdaj się natychmiast, niechceszli bym cię tu ubił! Petrek już w moich rękach, żaden zdrajca nie ujdzie!!
Oprawcy wnet mu ręce w tył wyłamali i wiązać je poczęli sznurami, a jeden krzyczącemu na gwałt, knebel w gębę wbił i zawiązał ją. —
Nie miał prawie czasu głosu wydać gdy się tu już wszystko skończzło[11]. — Wnet zgaszono światło, a związanego więźnia położono u drzwi straż dodawszy.
Dobek już spieszył pod dworzec wielki. Tu dopiero najważniejsza miała się odbyć sprawa.
Petrek nie spał. Rogiera przestroga, rozmowy wczorajsze, nazbyt serdeczne obejście się Dobka nie mogło mu wyjść z mysli. Rozważał, dobadywał się, czy w tém w istocie zdrady nie było. Zdało mu się w tém że szmér jakiś niezwykły słyszy w dziedzińcach — po chwili jednak ucichło zupełnie. Sądził że ludzie wstawać muszą do roboty i nad ranem czeladź się rusza w domu jak zwykle; przeżegnał się i począł modlić. —
W tém z cicha pukanie usłyszał do drzwi sypialni.
— Kto tam! — odezwał się podnosząc na łożu.
— Wstawaj panie Pietrze, — odparł Dobek głosem spokojnym — ja to jestem. Pragnę pomówić z tobą z polecenia księcia. — A no, żwawo, tajemnicę ci bardzo ważną przynoszę — czasu nie mam! Wstawaj!
Petrek z łoża się ruszył trochę zaniepokojony, poznał głos gościa swego, ale godzina, pośpiech, naglenie zdało mu się dziwném. — Podejrzenia Rogiera znowu po głowie kołować zaczynały. — A nuż zdradę jaką uknuto!
Wstać czy nie? otwierać? Milczéć czy odezwać się? Sam nie wiedział. Niepewność ta trwała bardzo krótko, zawstydził się sam przed sobą że miał tak mało odwagi. Tym czasem Dobek coraz niecierpliwiéj dobijał się do drzwi.
— No, cóż tam się z wami dzieje? Co się tam tak długo przybieracie? Hej panie Pietrze! A no! czekam na was. — Toć nie ja od siebie tu przychodzę, ale jako poseł książęcy — książe jest tu sam! Książe stoi u wrót, zmęczony, jechał całą noc, wstawajcie. —
Pietrze, a nuże! żywo! Zmiłuj się, chodź księcia przyjmować — a to się pogniewa. —
Usłyszawszy o księciu Petrek zerwał się co prędzéj, a że kożuch miał przy łóżku, chwycił go na siebie, i, jak miał zwyczaj gdy wychodził, nóż który u pasa nosił, wziął w rękę, i hełmem na prędce głowę przykrył. Otworzył drzwi.
Dobek, zobaczywszy broń, potém hełm, zaśmiał się i krzyknął.
— Cóż to znowu? W hełmie i z nożem w ręku na spotkanie księcia się wybrałeś? Cóż to znaczy? Czy na nieprzyjaciela idziesz?
Petrek znowu się zawstydził i co prędzéj hełm z głowy, nóż dobyty rzucił na łoże. — Lecz zaledwie się odwrócił, gdy przez uchylone drzwi skoczyli oprawcy i pochwycili go.
— Takiś gość! — krzyknął Palatyn szamocąc się — ty — zdrajco!
— Ja? — zawołał Dobek — Ja!! Co czynię to z rozkazu! Nie moja w tém wola!
Z tém mnie posłano! wiązać!
Wrzawa około drzwi sypialni coraz się wzmagająca, zbudziła już dwór niemal cały. Światosław którego ojciec obok swéj izby na tę noc położył, zerwał się i wyskoczył. — Zaledwie się pokazał gdy Dobek skinął aby go brano. Poczęto chłopca chwyciwszy niemiłosiernie szarpać, dusić i pętać.
Gdy się to działo we dworcu, cała czeladź, opactwo, sąsiednie domy krzykami zbudzone, wysypały swą ludność, gromady przelękłe zbiegały się, kupiły — krzyczały.. Niektórzy do miasta uchodząc uderzyli na gwałt, a że Petrek miłym był wszystkim, lud zewsząd leciał, garnął się i osaczał podwórza. Dobek by się nie mógł był obronić, gdyby te tłumy na niego się rzuciły, ale przemądry człek, natychmiast, przygotowaną chorągiew ks. Władysława rozwinąć kazał.
— Z rozkazu pańskiego! wola jego się dzieje! Precz! z drogi! Gardło da kto rękę podniesie — wołali ludzie Dobkowi, rozpędzając gromady.
Dnieć już zaczynało. — Lud odepchnięty, rozbity stał jak odrętwiały patrząc co się działo; jęki i płacz rozlegały się w podwórcach i po izbach, kobiety strwożone uchodziły..
Gromada ludzi Dobkowych widząc się otoczoną tłumami, co prędzéj na koń siadła, trzech jeńców związanych biorąc w pośrodek siebie. Sam Marszałek stanął na przedzie, chorągiew pańską rozkazując nieść przed sobą i coraz obwoływać, że się to działo z rozkazu pana. Obawiając się utracić już pochwyconych, nie opatrzny Dobek, zapomniał o niewiastach, które téż chciał zabrać, zapóźno przypomniał je, gdy już się wracać nie było można. Brzask dnia oświecał widowisko dziwne, niepojęte, które ludziom nawykłym widzieć potęgę Petrkową, zdało się jakimś cudem strasznym.
Tego co wczoraj tu panował wiedziono pieszo, skrępowanego jak niewolnika, jak zbrodniarza, popychając końmi, pędząc do pochodu włóczniami.
We dworze płakała ręce łamiąc i od zmysłów odchodząc Petrkowa, u któréj nóg, obejmując je, córka leżała. Daléj, cała gromada, z klasztoru wybiegłe mnichy stali patrząc potrwożeni, niewiedząc czy pogaństwo na gród napadło, czy zbójców jakich kupa. W niektórych mieszczanach krew kipiała aby się rzucić i odbić niewinną ofiarę, ale chorągiew książęca osłaniała siepaczy i Dobek upojony zwycięztwem, rozgorączkowany, wlokąc za sobą jeńców pędził na zamek.
Ze trzech brańców najspokojniejszy był stary Petrek. — Słowo jedno z ust mu się nie wyrwało, z głową spuszczoną szedł nie patrząc, milczący, niekiedy tylko ruchem ręki synowi, który się od płaczu zachodził, nakazując milczenie. — Starosta Rogier, któremu knebel z ust wyjęto, blady wlókł się jak upojony wściekłością i gniewem. Widać w nim było zduszoną ale nie złamaną siłę. Patrzał z pod brwi nawisłych na otaczający lud, jakby mu wyrzucał podłość jego, że stał nie ruszając się w obronie dobroczyńcy.
Jedno jakieś słowo może byłoby te tłumy podniosło, lecz rzec go nie śmiał nikt. — Petrek sam szedł jak winowajca skruszony, poddający się losowi swemu. W duszy jego powracające teraz wspomnienie przeszłości, przywodziło mu ową chwilę na pamięć, gdy tak samo Wołodara na łowach w zasadzce pochwyconego, wiódł Krzywoustemu. I mówił sobie[12] — Miarą taką mierzą mi, jaką ja mierzyłem. Stań się wola Twoja!
To go w sumieniu zabijało i odbierało mu siłę. Zdało mu się, że spóźniona Opatrzności ręka na tym świecie chciała mu karę dać ponieść, aby ją zdjąć z niego na innym. Poddawał się jéj w pokorze.
Dobek rozgorączkowany, coraz to się ku niemu z konia odwracał drwiąc, ale słowa jego i wejrzenia padały jak na kamień, bo Petrek zdawał się niewidzieć i niesłyszeć nic.
W chwili téj stał się jakby innym człowiekiem, pokutnikiem pokornym, niemal dobrowolnym. Nie miotał się w więzach, niósł je jako z nieba zesłane.
Dzień już był jasny, gdy Dobek na zamek przybywszy, zszedł sam do więzień, dobierać je dla tych których z sobą prowadził.
Staroście zamkowemu naprzód rzekł:
— Gardło dasz jeźli ujdzie który, gardło jeźli do nich przystępu dozwolisz komu, gardło jeźli im najmniejszą ulgę uczynisz! Książęcy rozkaz! Zdrajcy są przeciw niemu!
Więzienie pod murowaną częścią grodu było na pół w ziemi, izb w niém dwie. Aby Petrek pociechy z syna niemiał, rzucono go do jednéj samego, do drugiéj Rogiera i Światosława.
Dobek strażą ze swoich ludzi wzmocnił grodowę.
Gdy Petrek związany, wepchnięty do ciemnicy padł na słomę, stanął nad nim niemiec śmiejąc się wziąwszy w boki.
— A co? — zawołał — a co? możeby teraz żołędzie się na sośnie znalazły? ale po czasie. — Waszą córkę wezmę nie za żonę ale jak zechcę!
Kładnijcie się wygodnie, Palatynie, do spoczynku będziecie mieli dosyć czasu.. Nie wyjdziecie ztąd aż pod miecz katowski!
Na to nie otrzymał odpowiedzi ani wejrzenia nawet, Petrek leżał nieruchomy. Dobek przeszedł się raz i drugi po ciemnicy, czekał na cóś, Palatyn ani jęknął przy nim, dopiero gdy drzwi się z trzaskiem zamknęły za odchodzącym, załamał ręce i modlić się zaczął.
Gdy więźniów tak w tryumfie na gród prowadzono, przestraszona Petrkowa z córką, miała czas, zabrawszy co mogła na prędce, ujść przez Opactwo na bezpieczniejsze schronienie do folwarku benedyktyńskiego, który ona sama mnichom nadała. Tu w chacie ubogiéj upadła bezsilna, cała we łzach się rozpływając i córkę tuląc do siebie. —
Opat Anzelm przedsięwziął wszelkie środki, aby schronienie to bezpieczném uczynić od napaści, a pogoń w inną skierować stronę, domyślano się bowiem że Dobek niewiast szukać będzie i ścigać je.
Zaledwie one uszły ze dworu, on już napowrót tu bieżał, aby go ograbił i zniszczył. Straż, którą tu zostawił nieliczna, opasana daleko znaczniejszemi gromadami ludzi z miasta i opactwa, część tylko małą dworu otoczyć mogła.. Drugą stroną Petrkowa i dworscy unieśli życie i co uśpieli porwać z komnat i skarbca.
Z powrotem Marszałka poczęło się mściwe gospodarstwo jego.
Pochwycono naprzód wozy i konie, aby na nie zdobycz ładować; Dobek wpadł do opustoszonych komór, z których wszyscy pouchodzili, łamiąc drzwi, rozkazując zabierać cokolwiek padło pod rękę. —
Odbito zaraz skarbiec, którego stało na kilka wozów złota, srebra, naczyń, oręża, futer, jedwabiów, sukna, zapasów najdroższych w owych czasach — ale Dobek rozpatrzywszy się w nim zawołał, że to nie był główny Petrkowy... Tamtego, który olbrzymie miał zawierać zbiory, nie wiedziano kędy szukać — nikt go nie znał. Ze ścian i z podłóg dworca poodzierano potém sukna, opony, kobierce, ze stołów okrycia, a czego zabrać nie było można łamano i niszczono. —
Dobek chodził jeszcze po zakątkach szukając coby zagrabił, gdy ujrzał stojącego zdala Opata Benedyktynów.
Opat, ani przywitawszy grabieżcy, patrzał smutnie po komnatach opustoszonych.
— Cóż się to tak dziwujecie temu co się tu dzieje? krzyknął doń Dobek. Pełnię rozkaz pański. Zdrajcę ująłem, mienie jego całe, ziemie, wszystko do księcia należy.
— A kogoż to i kiedy, odezwał się Opat spokojnie — zdradził ten człowiek? — gdzie ta zdrada? kto go sądził!
— Wyrok książęcy! odparł Dobek. — Wam klecho, ani pytać o to, ani sarkać, chcecieli być cali!
— Chceszli ty być całym — krzyknął Opat z mocą wielką, podnosząc habit swój czarny — nie tykaj ani słowem ani ręką téj sukni, abyś trupem nie padł! Czyń, jako niewolnik bez litości co ci kazano, ale zdala od ołtarza i ludzi jemu poświęconych, aby cię ziemia nie pożarła!
Dobek stanął osłupiały, zląkł się. —
— Nie rzucajcież klątwy na mnie! zawołał drżąc — ja tu mojéj nie spełniam woli. Sługą jestem. — Opat popatrzał i odwrócił się od niego z pogardą. Powolnym krokiem przeszedł po izbach, mrucząc modlitwę, patrząc, stając, niekiedy ciężkiém westchnieniem zdradzając żal wielki.
Dobek tymczasem wyśliznął się drugiemi drzwiami do wozów, które strażą otoczone pode dworem stały. Łupu zebranego ztąd nie dosyć mu było, wypędzono ze stajen konie, wzięto kolebki i wozy, zegnano psy, pochwytano sokoły, powywracano szopy i zostawiono pustkę i gruzy tylko...
Łupy wyciągały z dziedzińca za Dobkiem, gdy od glinianéj grobli nadjechał wóz kmiecy, a ten co na nim siedział, oczom swym nie wierząc, stanął przypatrując się zniszczeniu, wczoraj jeszcze pańskiego dworca. Był to Tychon kmieć, którego znów z podwodą do miasta przygnano, wracający do domu. Jeżdżąc tu często z przewodem i znając ludzi Petrkowych, stanął u wrót, przed któremi dawny odźwierny leżał pobity na ziemi i jęczał.
Tychon, co tak na swój los narzekał, pierwszy raz ujrzał że i możnym nie lepiéj się od niego działo.
— Saku! zawołał do odźwiernego — na miłe Bogi, co się tu u was stało? Toć nie wojna?
Sak jęczał trąc potłuczone boki.
— Książęca ręka nas dotknęła — począł płaczliwie. — Nie pytajcie lepiéj! Wczoraj nasz Petrek z książęty na równi chodził, dziś ze złodziejami. — Powlekli związanego do ciemnicy, jego i Starostę i syna...
I począł zawodzić odźwierny.
— A cóż uczynił? spytał Tychon.
Sak podniósł głowę — — któż to wie? Skarby miał — złupić je chciano... Możny był — zazdrościli mu... Bóg tak dał!!
Tychon nie pytał już więcéj. —
— Zaprawdę, rzekł popędzając konie daléj — niewiadomo czy nie lepiéj kmieciem być i podwody a poradlne dawać, a z pogonią służyć??
Tak samo może myśleli mieszczanie, których gromady przez cały dzień stały u spustoszonego dworu, patrząc i zdumiewając się téj doli. Niekiedy jęk cichy wyrywał się im z piersi i ocierali oczy. Petrek miał może nieprzyjaciół i zazdrośnych, jak każdy możniejszy, ale mu téż na przyjaciołach, sługach wiernych i wdzięcznych ludziach nie zbywało, bo wiele czynił, grosza nie szczędził, a że szczodrym był, szczególniéj dla duchowieństwa, i ono mu sprzyjało, modlitwom wiernych polecano go publicznie.
Mnogie klasztory, kościoły, nadania biskupom, przywiązywały doń księży, nieustannie z jego skarbca czerpiących; wszyscy oni za nim byli, czuł więc Dobek, zasłaniając się książęcym rozkazem, że sobie tysiące nieprzyjaciół uczyni chwytając Petrka. — Starszyznę i ziemian obruszała téż kaźń bez sądu, i książę Władysław wiedział że tém sobie ludzi nie zjedna, a tylko najlękliwszych przerazi; ale Agnieszka lekceważyła wszystkich, zarówno duchownych jak świeckich. Ufała w brata Cesarza, wołając że on z Rzymu wyrobi rozkazy do biskupów, aby się przeciw Władysławowi nic czynić nie ważyli. Książę ulegał.
Tymczasem w Opactwie, na proboztwach, w dworcu Biskupim, wiadomość o uwięzieniu Petrka wywołała oburzenie, i ruch nadzwyczajny. W refektarzu klasztornym Ś. Wincentego wszyscy ojcowie zbiegli się na radę. Opat chciał zaraz biedz do Biskupa, ale tego jeszcze z powrotem z Płocka nie było. — Chociaż Dobek zuchwale się składał rozkazami pańskiemi, nie wierzono mu, widziano w tém zemstę osobistą, chciano zaraz słać do księcia ze skargą, do Biskupów z żałobą, z prośbą aby obstali za prześladowanym[13] W kościołach nakazano modły publiczne. Opat, który był przyjacielem domu i codziennym gościem Petrka, łamał ręce nad losem, jaki mógł być zgotowany nieszczęśliwemu.
Wieść się właśnie była rozeszła, że książę Władysław z żoną, na jednym z zamków szlązkich, o mil kilka od Wrocławia się znajduje, nie wiedziano jednak w którym. Opat wstrzymać się musiał, choć gotów już był jechać, aby za uwięzionym przemawiać. —
Wysłano na zwiady dokąd Dobek się udał. — Nie wątpiono że spieszne jego oddalenie się z łupami miało na celu stawienie się księciu z niemi, i wzięcie u niego rozkazów, jak teraz z więźniem postąpić. Władza panującego była naówczas nieograniczoną, nie potrzebował sądów, nie tłumaczył się z tego co czynił. Za jednych tylko duchownych odpowiadał przed Rzymem, za innych przed Bogiem i sumieniem. Nienawiść mogła nastawać na gardło, a jeśli nie na życie to na oślepienie okrutne, które człowieka bezbronnym i bezsilnym czyniło, na wieczne wygnanie, które nędznym robiło tułaczem.
Trwały jeszcze narady te w Opactwie, gdy dano znać że ks. Janik z Płocka powrócił. Tejże godziny O. Anzelm, wziąwszy z sobą O. Maura, pospieszył na dwór biskupi.
Konie jeszcze rozsiodływano i ks. Janik zaledwie był siadł spocząć, gdy mu oznajmiono Opata. Po drodze już orszak Biskupi, od ludzi przejeżdżających dowiedział się o strasznéj nowinie. Ks. Janik jéj wierzyć nie chciał, ale stanąwszy u wrót spustoszonego dworu, sam oczyma własnemi zobaczył co zeń uczyniono. Płaczący u wrót ludzie, powyłamywane drzwi, porąbane słupy, splądrowane komory, poroztwierane na oścież szopy, dowiodły mu że opowiadający nie kłamali.
Ks. Janik łamał ręce nad losem powinowatego sobie i ukochanego człowieka, gdy Opat blady ukazał się w progu. Nie mówiąc słowa do siebie, stanęli potrząsając głowami, płakali oba.
— Ojcze mój — zawołał wreście Biskup — mów proszę! Co się stało u was? Najazd pogański! napaść zbójecka! Gdzie Petrek nasz! gdzie rodzina jego? Niktże nie stanął w obronie?
— Niema go! Spętany siedzi w więzieniu — rzekł O. Anzelm — mściwa ręka niewiasty dosięgła nieszczęśliwego. Zdradą przemierzłą wziął go niegodziwy Dobek z łoża, bezbronnego, niebroniącego się. — Porwał z nim syna, pochwycono Starostę Rogiera. — Wszyscy oni w ciemnicy na grodzie, oskarżeni o zdradę... Splądrowano dom, zagarniają mienie. — Sądny dzień przeżyliśmy.
— Tak — odparł Biskup zadumany — wybiła godzina sądu Bożego — i stało się co Wszechmocny dopuścił! Korzmy się przed Nim, bo on ludzi i namiętności ich używa za narzędzia, woli swéj! Tak! Bóg to uczynił nie zemsta ludzka — ale płakać się godzi nad losem dotkniętego!..
— I ratować, ratować go trzeba — przerwał Opat gorąco. — Jeżeli nie wszystko ocalić to przynajmniéj życie — życie jego, syna, rodziny!
Biskup westchnął zamyślony, potém rękę podniósł do góry.
— Poza księciem, za Dobkiem, rzekł stoi Agnieszka! Zemsta niewieścia nieubłagana jest i dzika, miary nie zna, nasycić się nie daje. —
— Lecz niemniéj starać się, próbować, kołatać potrzeba — przerwał Opat. — Ojcze nasz kochany! komu właściwiéj jak tobie? Książę jest na jednym z zamków sąsiednich — szukać go, mówić z nim trzeba, upamiętać. —
Biskup cały w sobie stał zamyślony powtarzając: Alea jacta est!
— Nie o Petrka tu samego chodzi! lękam się aby ten sam los nie groził wkrótce królewskim sierotom. — Idzie o państwo to, które chcą zagarnąć! Po drodze napotykałem kupy ludzi zbiegających w lasy — księciu płyną posiłki, jego wysłańcy zajmują grody! Petrek był najgorętszym obrońcą praw małoletnich sierot, dla tego jego pierwszego zemsta spotkała — on im stał na przeszkodzie. Nie Petrka już, siebie ratować nam potrzeba! Dziś oni wydziedziczą książąt, jutro nas to samo spotkać może, odbiorą kościołom nadania, zajadą dobra... Agnieszka chce korony i władzy, duchowieństwo bronić musi sieroty, jutro i ono będzie prześladowaném. —
— Cóż czynić? zawołał Opat łamiąc ręce, mamyż obojętnie patrzéć na zgubę dobroczyńcy naszego, stojąc z rękami założonemi?..
Ks. Janik przeszedł się parę razy zadumany po izbie.
— Cierpliwości, rzekł — niech się okaże jasno czego chcą i do czego dążą. — Dzieła Kaimowego dokonać mu nie damy!
— Pasterzu nasz! zawołał Opat całując go po rękach, powaga wasza wielka, jesteście powinowaci uwięzionego, wy powinniście pierwsi jechać aby się wstawić za nim.
— Właśnie iż powinowaty mu jestem ruszyć się nie mogę — odezwał się ks. Janik. Krokiem teraz od kościoła niepodobna odstąpić. Chcecie wy być posłem moim? wkładam na was sprawę, jedźcie imieniem mém. —
— Dla czegoż nie? odparł Opat. Ta suknia mnie obroni, pojadę choćby w paszczę potwory, nie zlęknę się stanąć ze słowem prawdy!
— Jedźcie! rzekł ks. Janik — bądźcie odemnie posłem. —
Dwaj duchowni usunęli się na poufalszą na radę[14] i rozmowę, Opat Anzelm z gorliwością wielką gotował się stawać w obronie dobroczyńcy swego zakonu.
Tejże chwili posłano na zwiady o pobycie ks. Władysława, o którym mówili jedni że w Lignicy był, drudzy że w Opolu, inni że w Głogowie.
Tymczasem los zdarzył że ks. Marcin proboszcz Miechowski, który z Benedyktynami w ścisłych był stosunkach, bo się za ich wychowańca liczył, znalazł się właśnie w Opactwie Św. Wincentego. Obawiano się aby schronienie pani Petrkowéj nie dosyć było bezpieczne, chciano ją w głąb kraju uprowadzić i skryć gdzieś w miejscu niedostępném. Ks. Marcin będący naradzie przytomnym, z wielkiego politowania nad losem niewiasty nieszczęśliwéj, rzucił tę myśl aby ją wysłać do Komorowa. Inni natychmiast jéj przyklasnęli. Poczęto naglić staruszka, aby na zamek Jaksów towarzyszył niewiastom, był ich przewodnikiem i opiekunem. Ks. Marcin ani chciał ni się mógł opierać.
— Bóg cię natchnął tą myślą szczęśliwą, zawołał Opat ściskając go. — Któżby mógł odmówić przytułku biednym ofiarom nieludzkiéj zemsty? Jedź z niemi, ukryj je! Bóg to nagrodzi! Dopóki się los Palatyna nie rozstrzygnie, niech choć to co on ma najdroższego spocznie w miejscu bezpieczném. Wieźcie je do Komorowa! powierzcie matce Jaksy! W drodze opieka księdza za pułk cały stanie!
— Ja powiodę je drogami na których niema niebezpieczeństwa, odezwał się ks. Marcin — sam téż im będę przodować!
Tak się stało że pani Petrkowa, któréj imię i dostojeństwo zataić musiano, drugiego dnia już, pod przewodnictwem ks. Marcina jechała lasami i drogami bezludnemi tam, gdzie najbardziéj ją widzieć życzyłby był Jaksa. Opatrzność zdawała się opiekować nim i piękną Błogosławą, wiodąc je na stary gród cichy, do którego burze wojny dojść nie mogły. —
Ranek był, gdy wyprzedzając wozy za nim ciągnące, pod zamek w Głogowie podjechał Dobek, wołając zdala ku stróżom, aby mu wrota otwierano.
Czwałem wpadł na podwórze, z rozognioną twarzą, a choć cały był śniegiem i błotem okryty, nie zdejmując z siebie odzieży, pospieszył do izb, w których mu wskazano mieszkanie ks. Agnieszki.
Od rozpoczęcia pierwszych kroków nieprzyjacielskich przeciwko braciom z namowy żony, ks. Władysław był bardzo zmieniony. Kosztowało go postanowienie pierwsze, wahał się nad niem długo, z sumieniem walczył, — teraz już krok uczyniwszy brnął daléj, coraz bardziéj sam się zagrzewając i do serca biorąc czém się brzydził niedawno.
Wpływało na to postępowanie zręczne księżnéj, która począwszy od podżegania go zdala, dorywczo, na chwilę teraz męża nieopuszczała. A była dlań wcale inną niż ostatniemi laty, chętną, przymilającą się, uprzejmą. Pilnowała go na krok nieodstępując, aby mieć nań wpływ nieustający. Władysław ulegał coraz więcéj, chwilami przekonany iż to co czynił było jego własną wolą. Zamiłowany w łowach nie mógł teraz jechać w lasy, bo się lękano zasadzki, znajdowano przeszkody, księżna nie puszczała go od siebie, wyszukiwała zabawy i zajęcia, przyprowadzała mu dzieci, rozrywała rozmową, nieporzucała nawet z myślami własnemi. Książę oswajał się z tą niewolą swoją i zdawał z niéj rad. Od rana do wieczora powtarzano mu jedno, jak wielkim się stanie, gdy opanuje działy braci i koronować się każe w stolicy.
Koronę brat Cesarz miał przysłać pobłogosławioną w Rzymie.
Salomea, któréj wpływu i świątobliwości obawiała się Agnieszka, nie żyła już, sieroty nie miały opieki. Najstarszy z nich ledwie był dwudziestokilkoletnim, najmłodsze — niedorosłém dziecięciem. —
— Niech jadą do Bergu! wołała księżna, tam ich dziedzictwo i panowanie!! Tu dla nich miejsca niema! Dwu może przyjąć klasztor we Zwiefalten, który tak bogato obdarzyła matka, a dwu pójdzie służyć bratu mojemu. Lepsi od nich pod Chorągwią Cesarską chodzą!
Tak codzień prawie mówiła Agnieszka, a książę jéj potakiwał. Bronił się tylko od wydania na nich wyroku śmierci i krwią mazać nie chciał, na wszystko resztę przyzwalał.
Gdy Dobek szukając mieszkania księżnéj, wpadł z wielkim pośpiechem do pierwszéj komnaty, ujrzał księcia Władysława na nizkiem siedzeniu, otoczonego trojgiem dziatek, uśmiechającego się do swoich chłopiąt; Agnieszkę na podwyższeniu siedzącą przy nich, i zdającą królować. Zaledwie ujrzała Dobka wchodzącego, z krzykiem się porwała ku niemu. Wiedziała z czém jechał, niecierpliwą była z czém powraca.
Sama twarz Marszałka już dość o tém mówiła; zdjął hełm z czoła uznojonego, potrząsł włosami długiemi, aby mu się po ramionach rozpostarły i raźno po rycersku przypadł z pokłonem do kolan pana i pani. Władysław patrzał nań zbladły i widocznie pomięszany.
Na naleganie żony nakazał był uwięzić Petrka, ale w duszy, nawykły szanować go, żałował postanowienia, niepokoił się, pocieszając tém że Dobkowi mogło się nie udać.
Z lica Niemcowi patrzało iż wiózł pomyślne dla siebie wieści, uśmiechał się nim przemówił, a gdy nań padło nalegające wejrzenie pani, odezwał się raźno.
— Siedzi Petrek z synem w jamie! Siedzi! Wziąłem go jak lisa w dziurze! Trzymamy go! dzierżym! W naszéj mocy teraz ten co się nam odgrażał!!
Książę zbladł bardziéj jeszcze i głowę spuścił.
Wtém księżna z podnóżka skoczyła klaszcząc w dłonie, dzikim ogniem zaświeciły jéj oczy, zwierzęco jakoś, straszliwie. Nim słowo się z jéj ust dobyło, bić poczęła rękami, podnosić je do góry, śmiać się. — Chwyciła się pod boki, przechyliła na wznak, wyrabiała z sobą dziwy, tak ją rozradowała sama zemsty nadzieja. Książę patrzał na nią niemal przelękły. —
— Ah! Ah! odezwała się wreście głosem pomieszanym ze śmiechem okrutnym. — Nareście! mamy cię złoty ptaszku w klatce! mamy! Odbierzesz teraz na coś zasłużył, ty, coś się to chciał państwem opiekować, ty coś na mnie śmiał bluzgać i zohydzać mnie w oczach pana małżonka mojego? A! nie ujdziesz już mi teraz! nie! Wybiła kary godzina, a kara być powinna tak srogą jak winy twoje.
Książę milczał; Dobek kręcąc wąsa się uśmiechał.
— Jakżeś ty go wziął? spytał ponuro Władysław. — Nie ujął się zań nikt? nie bronili się?
— Oho! nieśmiał nikt! zawołał Dobek, szedłem w imieniu pańskiém, z rozkazem waszym, pod chorągwią waszą! A podszedłem go tak jak on drugich podchodził. — Ho! ho! śmiał się Dobek, któremu wejrzenie księżnéj dodawało odwagi — nie miał czasu drgnąć złoczyńca! Niedomyślał się zbój co go czeka! Nasadziłem zawczasu moich ludzi, wywabiłem bezbronnego, związaliśmy jego, Starostę Rogera i syna. Wszyscy u mnie! Zamknąłem ich na zamku pod dobrą strażą, a sam tu zbiegłem.
— Dobrześ się sprawił — odparła księżna z pośpiechem, nie dając się odezwać mężowi — ale — dodała ciszéj — poco go żywić było mając raz w ręku??
Władysław wtrącił groźno.
— Życia mu brać nie chcę.
— O! zgnieść żmiję! zgnieść! przerwała Agnieszka.
— Dość zęby wybić aby niepuszczała jadu! odrzekł książę. —
— Zęby! nie dość, nie dość! zakrzyczała księżna śmiejąc niby, ale z gniewu gorączką. — Oczy, oczy mu trzeba wykłuć co widzą to czego niema na świecie, język uciąć wszeteczny, a w końcu gardło, gardło! Mój to więzień jest, mnie obraził, przeciwko mnie zawinił, ja mu póki żyw nie przebaczę! Krwi mi jego potrzeba! Wtém obracając się do Dobka i mierząc go iskrzącemi się oczyma, poczęła:
A żona? a córka? a dwór? Coście z niemi zrobili? W perzynę wszystko trzeba było obrócić! w perzynę! z dymem puścić! Księżnę jejmość pyszną dać było żołnierzom dla uciechy, i córkę z nią! Czego było oszczędzać plemię ohydne!
Książę przeląkł się wyrazów żony, niepohamowaną zemstą ziejących i wstał z siedzenia, okazując oburzenie.
Agnieszka zapłoniła się tylko i zawróciła ku ulubieńcowi, który dodał.
— Niewiasty się gdzieś skryły! nie wiem! Pewnie do klasztoru pod opiekę mnichów, bo ich tam pod bokiem miały, a ja do tych klechów iść nie mogłem, bo by mnie wyklęli, i ludby na mnie spędzili. — Dwór splądrowano, a co się znalazło tośmy zabrali z niego.
Nim książę miał czas się odezwać Agnieszka wołała żywo!
— Coś zabrał wszystko twoje! książę pan ci to dał! Nie odwoła! Zasłużyłeś na nagrodę starłszy łeb smokowi temu — najstraszniejszego zbyliśmy się nieprzyjaciela. Teraz pójdzie już raźno wszystko, sieroty bez opiekuna nie wymkną się nam! Połowiemy je po jednemu!
Dobek już się nie księżnie ale Władysławowi pochylił dziękować chcąc za podarek, gdy książę ze wstrętem jakimś cofnął się od niego.
Agnieszka za to zbliżyła doń poufale, szepcząc coś po cichu i okazując radość wielką.
Władysław zadumany w okno patrzał. Przychodziły mu pewnie na pamięć te godziny gdy Petrka widywał przy Ojcu swym, poufałym gościem, druhem jego serdecznym, gdy on sam, jak inne dzieci królewskie, stawał przed nim z poszanowaniem, widząc w Petrku opiekuna swojego. — Teraz gdy zemsta przez żonę wymożona, na pół dokonaną została, gniewał się na nią, na siebie, na Dobka i niemal na Petrka iż wziąć się dopuścił. —
Chciał przynajmniéj ocalić mu życie.
Księżna widząc to męża usposobienie, skinęła Dobkowi aby precz szedł, a sama zbliżyła się do Władysława, rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Cóż cię to za smutek opanował! spytała szydersko. — Więcéj ci tego zbója żal niż mnie, którą on oplwał i znieważył, mnie, matkę twoich dzieci, Cesarską siostrę!! Żal ci tego nikczemnika? Żal?
Nie było na to odpowiedzi. Pierwszy raz od dni wielu, spędzonych w zgodzie, Władysław zszedł jéj z oczów milczący i skrył się w izbie swojéj. —
Gdy się to na zamku działo, Jaksa, który był pobiegł wprost do Krakowa, szukać księcia, aby stanąć przed nim w Petrka obronie, po drodze już się o całém nieszczęściu dowiedział. —
Niewstrzymało go to, że Petrek był prześladowany.
W pierwszém probostwie na które zajechał opowiedziano mu ze szczegółami, jakiéj zdrady padł Petrek ofiarą, jak rodzinę rozproszono, a mienie jego zrabowano; i że śmierć mu groziła. Dowiedział się zarazem że książę z Agnieszką był w Głogowie i czekał tam na wiadomość co się we Wrocławiu stało.
Strachem zemsty na Petrka wywartéj, chciano wszystkie ziemie do poddania się zmusić. —
Jaksa w rozpaczy niewiedział już co miał czynić, bił się z myślami i rwał choćby na największe niebezpieczeństwa. Bodaj sam jeden chciał iść w obronie Palatyna.
Ale jakież miał ujmować się za nim prawo? będąc zaledwie bardzo dalekim powinowatym, młodym, bez znaczenia i niemając od nikogo zlecenia?
Jaksa niemając pozoru nawet przystąpienia do księcia, chwycił się myśli dziwnéj. Towarzyszył on już raz Petrkowi na dwór książęcy, widziano go tam w orszaku Palatyna, u jego boku. Wiedział że Swiatosław zaswatał był właśnie dziewczę wielkiego rodu, które miał wkrótce poślubić. Zmyślił więc sobie poselstwo, choć nie miał żadnego, i postanowił, jakby o niczém niewiedząc, na dwór się dostać, niby wysłany od Petrka zapraszający księcia na wesele. — Dziwna to myśl była, zły pozór aby się na dwór dostać, ale Jaksa, byle stanął przed księciem, resztę zdawał na wolę Bożą. Chciał mówić, zaklinać, błagać. —
Ksiądz, któremu się myśli téj zwierzył, choć sam sprzyjał Petrkowi, jak duchowieństwo całe, potrząsł głową na dziwaczną myśl młodzieńca.
— Czyż tego nie rozumiecie, rzekł, że dziś się za nim wstawiać, mówić, dopraszać o łaskę, znaczy samemu nadaremnie się na więzy albo i na śmierć narazić. Nie uczynisz nic i gardłem przypłacić możesz.
Jaksa się tém wcale nie dał ustraszyć.
— Uczynię co, czy nic! zawołał, ale zrobię com powinien. W sercu naszego pana niezgasło wszelkie ludzkie uczucie; gdy się kto mu postawi śmiało ocknie się w nim litość, oprze się żonie. Ona go prowadzi — ona!
Nic nie mogło Jaksy powstrzymać, tegoż wieczora ruszył do Głogowa i gdy na grodzie stanął, ogarnąwszy się zaraz, samotnie z dwojgiem czeladzi na zamek poszedł.
Tu, choć dobrém okiem witano ziemian co się pod książęce chorągwie garnęli, na niego koso spoglądano, bo go do Petrkowych liczyli. —
Książę z księżną razem, przyjmował właśnie kilku z okolicy ziemian szlązkich, którzy przybyli miłosierdzia prosząc od Połowców, bo o straszliwém ich ciągnieniu słyszeli. — Ci nawet co z księciem trzymali obawiali się téj dziczy, dla któréj na obcéj ziemi nie było różnicy między przyjacielem a wrogiem, łupiono dwory wszystkie, jakie na drodze stały.
Agnieszka z tryumfującym uśmiechem słuchała płaczliwie wynurzanych żalów, obaw i próśb o miłosierdzie.
— Jeżeli się ich obawiacie, mówiła, a niechcecie popaść w ich ręce, skupiajcie się do nas, pod książęce chorągwie, a precz wyganiajcie tych, co są wojny przyczyną. Gdy się poddadzą grody, gdy książęta pójdą precz, pokój powróci, odprawiemy Ruś i Połowców. —
Kłaniali się płacząc Szlązacy, bijąc w piersi a lamentując, gdy Jaksa wszedł, na którego się wszystkie obróciły spojrzenia. — Książę się popatrzał nań, czekając co powie.
Stało się milczenie.
— Z czém przychodzisz! spytał Władysław.
— Miłościwy książę, odezwał się dławiąc tém co mówił i pokłon oddając Jaksa. — Palatyna Petrka syn Światosław, ma poślubić Martę Starzankę, posłano mnie Waszą Miłość prosić o błogosławieństwo i — na wesele!
Niedokończył jeszcze gdy stojący obok niego Żupan Leszczyc, odezwał się.
— Co ci jest? co prawisz! azaż nie wiesz że Petrek z synem już w więzieniu osadzony, ani mu o weselu myśleć!
Jaksa zamilkł spuszczając oczy.
— W więzieniu? odezwał się ze śmiałością wielką podnosząc wzrok na księcia. Palatyn Petrek? — On? Za cóż człowieka tego który tylko dobrze czynił, miałby ten los spotkać?
Książę milczał, ale Agnieszka poruszyła się gniewnie, ręką potrząsając.
— Petrek był zdrajcą! krzyknęła — przeciw panu! przeciw mnie! Łotr jest życia nie godzien.
To mówiąc przechyliła się pięści zaciśnięte podnosząc do góry.
— Nie może to być — odezwał się mężnie Jaksa. Znają go od lat wielu wszyscy, ojcowie duchowni, ziemianie, ziemie naokół całe, — pobożny jest — sprawiedliwy, cnotliwy! Był nieboszczykowi królowi miłym, dobroczyńcą dla wielu, nikomu złym.
Miłościwy panie, takiemu jak on mężowi, choć by obwinionym był, trzeba się dać wywieść i oczyścić!
— Milcz! ty! zawołała Agnieszka coraz gniewniéj. — Nie ty, młokosie jakiś, sędzią jesteś, ale pan twój, który ma prawo życia i śmierci, sądu i wyroku!
Władysław patrzał w ziemię zasępiony.
— Miłościwy książę, ciągnął daléj Jaksa, zwracając się nie do Agnieszki, jakby jéj słuchać nie chciał, ale do księcia samego, miłościwy książę — błaha to jest poręka, ale ja głowę moją stawię ci za niego. Mało lichéj głowy téj, jaką sumę naznaczycie w złocie czy srebrze, aby wolen był i niewinność swą mógł wywodzić, położę u nóg twoich. —
Książę błysnął oczyma ku niemu, nie odpowiadając nic. — Agnieszka, czując się przez niego pogardzoną, bo na nią ani patrzał, ani jéj odpowiadał — zaczęła wołać.
— Miej się, ty młokosie, na baczności, abyś i głowy zuchwałéj i twego złota a srebra nie stracił. Tyś jego wspólnik jeśli go tak chcesz ratować, taki dobry jak i on — i ty powinieneś iść do więzienia gnić, albo i gardło dać!
Jaksa teraz dopiero spokojnie podniósł wejrzenie i wlepił oczy w niewiastę rozjadłą, która blasku źrenic tych znieść nie mogąc, w większy jeszcze gniew wpadła. — Rzucała się i miotała na siedzeniu odgrażając Markowi, który stał bynajmniéj niewzruszony.
— Wiem to, miłościwa pani, rzekł Jaksa, że i głowę i mienie stawię ujmując się za Petrka, ale mnie to najmniéj nie ustrasza. Ażali nielepiéj życie dać niż cnotę i sumienie? Błagam więc za tym którego niewinnym sądzę, błagam ponownie i zaklinam was, nie mażcie się krwią męża cnotliwego!
Panie! zwrócił się ku Władysławowi. Książę się nagle nasrożył.
— Milcz — krzyknął — milcz! niechceszli dzielić losu jego!
— Milczeć nie mogę — zawołał Jaksa, grzesznymbym był.
— Precz! precz! począł szybko mówić Władysław, nie tyle z gniewu co z obawy aby księżna nie uniosła się bardziéj jeszcze i nie chciała mścić się na nim.
— Idź mi ztąd!
Dwóch dworzan na znak dany przez księcia, pochwyciło go pod ręce.
— Miłościwy książę — odezwał się raz jeszcze Jaksa, gwałtem ztąd wyrzuconym być mogę, ale jakem był nieszczęściu wiernym, tak nim zostanę, i com rzekł to głosić będę, póki siły mam. — Petrek jest niewinny! Niewinny!
Agnieszkę gniew owładnął tak wielki iż mówić nie mogła, gdy Jaksę za drzwi komnaty wyrzucono.
Jakiś czas cisza straszna panowała w izbie.
Na wszystkich przytomnych to śmiałe za Petrkiem ujęcie się, wrażenie uczyniło ogromne, oprócz zajadłéj księżnéj. Chciała natychmiast kazać uwięzić Jaksę, obawiając się jego zuchwałéj mowy, ale nim ochłonęła nieco i pomyślała o wydaniu rozkazu, stało się że już obwinionego na zamku nie było.
Wszędzie są litościwe dusze, a nawet słabych wielka moc ducha podnosi. Ci coby nigdy nie zdobyli się na męztwo stawania w obronie potępionego, gdy posłyszeli jak Jaksa go mężnie bronił, poczuli dlań poszanowanie i litość.
Dawny towarzysz Helmut widział niebezpieczeństwo jakie mu groziło, on pierwszy pochwycił się do gorącego spełnienia książęcego rozkazu. Uczyniono z Jaksą, przez miłosierdzie to co się zdawało wyrządzoném ze złości. Helmut obawiając się o niego, udał najokrutniejszy gniew i razem z innemi, począł go co najprędzéj wypychać z komnaty, daléj wyganiać z podwórca i pędzić natychmiast za wrota zamkowe, nie dając mu się słowa odezwać, odwrócić, zagadać. — Wyrzucili jego, ludzi, konie tak pospiesznie, iż gdy zawołany Dobek, wybiegł ażeby zuchwalca pochwycić, odpowiedziano mu iż śladu jego już nie było.
Wiedząc o bogactwie Jaksów, łakomy Niemiec zabierał się iść w pogoń, aby choć okup wymódz na nim, gdy Helmut z innemi dworzanami zapewnili go że czwałem ze strachu w lasy pognał [i] ścigać go już próżném było.
Tak dawnemu towarzyszowi i kilku poczciwym, winien był życie, choć oni mu się zajadłemi wydali wrogami. —
Na zamku, po odprawie danéj Szlązakom, Agnieszka sama pozostawszy z mężem, puściła dopiero wodze gniewom i wyrzutom...
W charakterze niewiast ówczesnych, o których historya dochowała nam wspomnienie, widziemy, nietylko u nas ale po świecie całym, toż samo uderzające zjawisko. Dwojakie są niewiasty tych wieków, albo święte aż do męczeństwa, martwiące ciało swoje aż do kalectwa, poświęcające się bez łzy i jęku, słowem natchnione jakąś nadziemską siłą; lub opętane złością bez granic, namiętnościami bez uzdy, wściekłością niemal zwierzęcą. Pomiędzy tém dwojgiem niema prawie istot pośrednich. To co występuje przed nami w dziejach, jasne jest jak słońce lub jak otchłań czarne. A nie jest to całkiem winą tych co wizerunki malowali, ale obyczajów wieku, który i w męzkiéj połowie podobne charaktery stawi przed oczy nasze...
Są to rycerze pobożni, we włosiennicy biegący walczyć z pogany, boso powracający składać łup u grobów świętych — albo złoczyńcy porywający się przeciw ojcom własnym, tarzający się w rozpuście, która miejsc poświęconych nieszanuje.
Jest to wiek namiętności, które tylko religijny postrach kiełzna powoli, łagodzi i uśmierza. Z pod powłoki chrześcian wyglądają dzicy poganie, a tam gdzie chrześciaństwo do szpiku kości przejęło, są to posłuszne baranki ofiarne. —
Agnieszka należy do tych czarnych charakterów w dziejach, które do nas najczęściéj z Niemiec przychodziły. Z Rusi szły posłuszne i ciche niewiasty, które pod płaszczem tuląc dzieci, modliły się i siedziały zamknięte w teremach, — z Niemiec jechały królowe, które i mężom panować i świata używać żądne były. A jeżeli która z nich, jak żona Władysława Hermana, jak Agnieszka czuły w sobie kroplę krwi cesarskiéj, dumie i szałom ich nie było miary i granic.
Przybycie Jaksy, zuchwalstwo z jakiém śmiał wystąpić, księcia najmocniéj zmięszały, budząc w nim wstyd i żal. Agnieszka jeszcze mocniéj była przeciw Petrkowi rozjątrzoną.
Obawiała się aby nieuszedł jéj zemsty, czuła że potrzeba było jak najrychléj ją dokonać, dopóki mnodzy przyjaciele w pomoc nie nadbiegą. Spostrzegła wahanie się w mężu — nieufała nikomu. Petrkowi sprzyjało wielu, mógł mieć skarby ukryte, przekupić ludzi, znaleść obrońców, ujść pod opiekę młodych książąt i z niemi przeciw Władysławowi wojować. — Chciała co najrychléj dokonać to czego pragnęła. — Gardło! gardło musi dać! wołała.
Tegoż wieczora, gdy Władysław do niéj i do dzieci powrócił, odezwała się doń rozkazująco, że nazajutrz do Wrocławia jechać byli powinni.
Książę posłyszawszy to żachnął się niechętnie.
— Poco? zawołał — co się ma dokonać, stanie się i bez nas!
— Ja, ja tam chcę być — krzyknęła księżna — nie wierzę nikomu — ty, ty jesteś miękki i dobroduszny. Ty, tyś gotów uwolnić go jutro, a on na ciebie, na mnie zbójców naprowadzi. Ty mu darujesz, on ci nieprzebaczy! Nie przeciw niemu mówię ale za tobą, za sobą, za dziećmi — lękam się!
Książę leniwo począł się opierać jeździe do Wrocławia, ona słuchać go nie chciała.
— Wszystko jest już do tego gotowe — wołała — jechać potrzeba, wydałam rozkazy w imieniu twojém, nie ścierpię byś mi kłam zadał. Musisz jechać! tam poznasz sam że inaczéj niemożna zrobić, tylko twoje życie ratując, jemu je wziąć. — Gardło da! gardło! powtarzała.
Książę, jak zwykle nie opierał się długo, na myśli miał może iż w miejscu prędzéj się rozstrzygnie sprawa i on Petrkowi życie ocalić potrafi, gdy bez niego, nie pytając zamordują więźnia, albo go umarłym powiedzą.
Nie rzekł już nic.
Nazajutrz rano stały konie w podworcach, cały orszak książęcy, Dobek na czele, dwór, wozy i ludzie pogotowiu. Niezważano na to nawet że nagle odwilż przyszła, śniegi topniały, drogi się stały prawie nieprzebytemi. Agnieszka gnała nielitościwie, coprędzéj chcąc być we Wrocławiu. —
W podróży znowu zaczęła męża zagadywać o karę jaka zdrajcę Palatyna spotkać miała.
Tak dręcząc go nieustannie, nim do Wrocławia dojechali, wymogła to na księciu, opierającym się długo wyrzeczeniu ostatniego słowa, iż Petrkowi odjąć każe wszystkie ziemie, majątki, skarby i cokolwiek miał, a wyżenie go precz na wygnanie wieczne.
Kara ta za niedowiedzione zbrodnie już i tak aż nadto mogła się wydać srogą, ale gdy książę odkrył się z myślą swoją, Agnieszka parsknęła śmiechem szyderskim i zelżywe rzuciła słowo. Nie mówiła już więcéj nic, jechali do Wrocławia milczący.
Gdy orszak pański wjechał we wrota miejskie, książę i żona jego poznać mogli łatwo że ich tu nie witano jak dawniéj bywało, i jak panu przystało.
Nie wyjechał Biskup na spotkanie, choć mu zawczasu, przodem śląc, znać dano o pańskiém przybyciu, nie wyszły z Opatem mnichy Ś. Wincentego, a gromady ludu stały tak groźne i milczące, jakby rachunku słuchać chciały, co się z ich dobroczyńcą stało. Tak wśród ciszy jechali na gród, na który pilno było Agnieszce, aby pod nogami swojemi poczuła wroga, w mocy swéj i ręku. — Tegoż wieczora, gdy książę od wieczerzy wstawszy, unikając rozmowy szedł do izby swéj osobnéj, drogę mu zastąpiła Agnieszka. Z całéj postawy jéj, wejrzenia, twarzy widać było, iż tu się losy więźnia rozstrzygnąć miały. — Drżała z niecierpliwości, chwytając Władysława za poły sukni.
— Słuchaj — odezwała się — słuchaj! Ty mnie nie zbędziesz milczeniem, chcę wiedzieć coś postanowił. Ja za krzywdę moją pomstę mieć muszę... Mówiłam ci, powtarzam, gardła chcę!
Książę Władysław stanąwszy, walczył z sobą długo, wyroku śmierci dać nie chciał.
— A jam rzekł i powtarzam — odezwał się niewyraźnie — że mu życia nie wezmę. Ojciec mu wiele winien był, rycerz jest możny, zasłużony, choćby dziś winien był litość mu należy. — Nie wezmę życia — nie! —
Ręką rzucił niecierpliwie jakby się chciał uwolnić od niéj.
— Ej! myśl co powiesz, myśl, odparła Agnieszka, bo ty nie na niego ale na siebie wyrok wydajesz, na mnie i na dzieci. Czci żony twéj nawet bronić nie umiesz. Ej! myśl! zaważy twe słowo!
— Rzekłem! Co chcesz! razem to rzekł, nie będzie inaczéj! odezwał się Władysław. —
— A ja ci mówię że inaczéj musi być — zawołała gwałtownie żona, musi! bo ja cię znać nie chcę za męża! Idę precz — zostawię cię. — Zabieram dzieci — nie chcę cię znać!
— Tego nie uczynisz! odezwał się powoli książę — nie!
— Uczynię to! przysięgam! uczynię — krzyknęła Agnieszka, nie chcę za męża znać tego, który czci mojéj nie pomści.
To mówiąc szarpnęła się gwałtownie jakby odchodzić chciała, a książę który już u drzwi stał, zatrzymał się patrząc na nią. Szła tak aż na drugi koniec komnaty włosy puściwszy na ramiona, z głową podniesioną dumnie, obrażona, gniewem dysząca.
— Tak jest! pójdę! Jutro mnie tu nie będzie! Nie chcę żyć z tobą, a jeżeli ty zginiesz marnie, nie ja po niedołężnym, po słabym płakać będę. — Ty! cobyś ty poradził bezemnie? Siedziałbyś na jednym Krakowie, na łasce u braci, trzykroć od ciebie silniejszych. — Giń!!
Odwróciła się.
— Agnieszko, zawołał książę — ty — tego nie uczynisz co mówisz — a ja tego czego chcesz! Krwi jego na sumieniu mieć nie chcę! Cień ojca prosi za nim, sny miałem. —
— Przecie ojciec twój zabić kazał rodzonego brata Zbigniewa, a ten — ten gorszym od niego jest zdrajcą. —
Dysząc padła na ławę księżna. Książę stał pot ocierając z czoła. Zaszeleściało coś u drzwi, na które księżna zwróciła oczy, czuła bowiem i wiedziała kto nadchodził. — Książę cofać się zaczął ku drugiemu wyjściu, wtém Dobek się wsunął i wprost zbliżył do księcia samego; z pewnym rodzajem poufałości i lekceważenia podchodząc ku niemu.
— Przyszły języki z Płocka, rzekł — Biskupi się tam na Miłość Waszą kojarzyli z książętami i rady były wielkie. Jednego im tam tylko Petrka brak było wielki, czekali nań i wyglądali, a że się on nie stawił, wszystko na niczém spełzło...
Teraz go tylko, choć boso, puścić żywcem, da sobie rady! jak kot co zawsze na nogi upada. O tak! jego im tylko brak, możeby go Wasza Miłość puścić dała? Będą młodzi książęta wdzięczni! Za nic i panowie duchowni wszyscy gdy głowy i wodza niema; to jedyny człek dla nich!
Księżna potakując głośno się śmiać zaczęła.
— Mówno, mów, odezwała się, książę pan tak go miłuje, że chce koniecznie, téj żmiji życie ocalić — a póki w bestyi téj tchu stanie, kąsać będzie!
Zerwała się z ławy.
— Mów, mówże, powtórzyła — niechaj go puści! Niechaj razem i mnie puści, bo ja tu dłużéj oplwana mieszkać nie będę — nie. Jutro na Niemcy pojadę, dziś, jak tylko go wypuszczą żywym, mnie tu niema.
Władysław obrócił się nasępiony ku żonie, popatrzał i nie chcąc nic mówić przy Dobku, podniósł zasłonę, drzwi odemknął — wyszedł[15] Powlokła za nim oczyma gniewnemi Agnieszka, podniosła pięści, potém załamawszy ręce, siadła na ławie rozdąsana aż do łez prawie.
Zbliżył się Dobek.
Na widok jego księżna wskazała drzwi, któremi mąż jéj wyszedł.
— Nie mogłam go przemódz! Zacięty jest w tém! życia mu wziąć nie chce. — Groziłam, nadaremnie. — Nie chce!
— Jak go ztąd wypuszczą żywcem, odezwał się Dobek, to my swojego życia nie będziemy pewni. Nie dziś to jutro otworzy mu się gęba, ma przyjaciół dosyć. Mnichy się krzątają i biegają, szepczą, znoszą się. Mnie już ofiarowano okup byle mu ocalić życie!
— Ocalić mu życie! ty! zawołała Agnieszka. — Ty! Ani mi się waż mówić o tém. Bierz okup, ale go bronić?? Nie śmiéj!
Podniosła rękę.
— On musi umrzéć!
Nazajutrz dzień się robił zaledwie, ks. Władysław wstawał z posłania aby rannéj mszy wysłuchać w kaplicy, gdy Dobek nadbiegł oznajmując mu że ks. Janik Biskup zgłosił się, chcąc przybyć do księcia z pokłonem.
Biskupowi nikt drzwi zamknąć nie śmiał. Agnieszka czekała gniewna na przyjazd ks. Janika, postanowiła na krok nie odstępować męża. Poszła z nim razem do kaplicy, a gdy się msza skończyła i do komnat powraca[l]i, dano znać o Biskupie. Książę lubił go dosyć, oba równo myśliwemi byli, z nim się jakoś Władysław lepiéj niż z innemi duchownemi rozumiał i mógł rozmówić. Dawniéj byli z sobą poufale, teraz zmieniło się wielce położenie. Każdy Biskup trwożył księcia, wiedział że wszystkich ich mieć będzie przeciwko sobie.
Według zwyczaju jednak wyszedł do progu przeciw niemu.
Ks. Janik z postawą rycerską, mężnie, z czołem pogodném wszedł ko[16] komnaty, zasiadł obok książęcia, spytał o coś obojętnego, obejrzał się do koła — nie rozpoczynał ważniejszéj rozmowy.
Ks. Agnieszka siedziała na straży, Biskup rachował na to że odejdzie, pytał o małe rzeczy, mówił niewiele, oczyma rzucał ku pani, która odchodzić nie myślała.
Trwało to może pół godziny, ks. Janik wreście, okiem znów na niewiastę rzuciwszy, odezwał się.
— Nie chcę kryć tego dłużéj żem do Miłości Waszéj przybył w sprawie mojego powinowatego. — Niewiem czém Petrek zawinił tak wielce? Wszyscy zdumiewamy się, aby mąż co stał tak wysoko, mógł nagle, bez jawnéj przyczyny i sądu być strąconym tak nizko? Cóż uczynił?
Agnieszka ledwie mogąc powściągnąć się, usta zakąsając, milczała; ks. Władysław począł.
— Czém zawinił? Zuchwałym był! oszczercą był, zdrajcą... Kto ze mną nie idzie i nie trzyma ten mi wrogiem...
— Miłościwy książę — rzekł Biskup. Zawsześmy wiernie trzymali z tobą, póki wy trzymaliście z prawem i wolą nieboszczyka króla.
— Co? co? podchwycił książę burząc się. — Ja tu panem być muszę, ja, nie kto! Ja, sam! Petrek przeciw mnie szedł i zmowy czynił. —
— Miłościwy panie, odparł Janik, nie stanie więzień i stróżów, jeśli zechcecie wszystkich imać co trzymają z wolą nieboszczyka pana, dla własnego dobra waszego...
— Ha! porwała się, nie mogąc wytrzymać księżna, — kaci opróżnią więzienia. Ziemia głęboka jest, znajdzie się gdzie chować zdrajców!!
Ks. Janik wysłuchał, ale nie odpowiedział nic zwrócił się do księcia.
— Nie może to być, dodał, abyście chcieli życie temu wydzierać, którego ziemie nasze miłują i szanują jak ojca!
Wstał Pasterz uroczystą przybierając postawę.
— Miłościwy książę! krwi téj nie bierzcie na sumienie wasze!
Książę podniósł się natychmiast i niepatrząc na żonę, rzekł żywo.
— Nie lękajcie się o to, życia mu nie wezmę, nie, ale karę słuszną domierzoną mieć musi.
Biskup odetchnął lżéj. —
— Bądźcie litościwym, ciągnął daléj, abyście sami litości doznali gdy jéj w życiu potrzebować będziecie. Któż tak mocen jest, aby pewien był iż na nim nie zacięży prawica Boża? Sądy Wszechmocnego zakryte, a miarą tą mierzy Sędzia, jaką mierzył Sądzący... Gdy to mówił z męzkich oczów Biskupa pociekły łzy, których wstrzymać nie mógł. Objaw ten uczucia i słabości razem zmięszał jego samego, popatrzał milczący na ziemię, i, otarłszy oczy, nie mówiąc słowa, nie podniosłszy ręki do błogosławieństwa, wyszedł z izby powolnym krokiem.
Książę idąc za nim ze spuszczoną głową, towarzyszył mu aż do progu, ale Biskup nie odwrócił się już, nie żegnał, nie patrzał i ocierał tylko łzy z oczów płynące. Siadł na konia u drzwi i zawrócił do domu.
Agnieszka przyskoczyła do powracającego męża.
— Coś ty rzekł? coś rzekł? Mówisz że mu życia nie weźmiesz!
— Nie wezmę! nie! nie! zawołał książę głosem silnym — a gdybyś mi stokroć oddaleniem groziła, powtórzę, nie wezmę! gdybyś jechała zaraz — nie wezmę! Nie! Nigdy go tak silnym w sobie nie widziała żona, cofnęła się nieco, bo ją strwożył.
Książę stał poruszony i drżący, jak człek słaby, który się na coś stanowczego odważył.
— Chcesz krwi! wołał. Naposiadłaś się na krew jego! Oczy mu wyłupić — wygnać go! zubożyć go, ale gardła jego kto tknie, przysięgam, sam je da!
Chciwie słuchała Agnieszka i po za księciem u drzwi stojący Dobek. Czekał skinienia tylko.
— Słyszałeś wyrok pański! zawołała ze śmiechem szyderskim — spełnij go. — Reszta potém!!
Dobek za zasłoną zniknął. —
Pod murowaną zamku częścią były ciemnice dla złoczyńców. W dwu izbach zamknięto, w jednéj Petrka osobno, w drugiéj, za grubym murem, tak by o sobie wiedzić[17] nie mogli, Rogera i Światosława.
Garść słomy przegniłéj i zmiętéj możnemu niedawno panu służyła za posłanie. Drżał na niéj z zimna okryty jednym kożuszkiem, który wychodząc z rana przeciw Dobkowi, narzucił na siebie. Lecz był to człek od młodu do wszystkich niewygód i niewczasów nawykły, a gdy potém przyszło szczęście nie zmienił obyczajów, nie polubił wygód, siadał na twardéj ławie, spał na sianie skórą zasłaném. Na łowach często głodu zażywał, a jadło proste czeladzi było mu najmilsze. Gości przyjmował winem, drogiemi korzeniami zaprawném i innemi napojami i jadłem wytworném a obfitém. Sam najczęściéj pił kwas lub wodę i jadł z solą chléb czarny.
Nieraz śmiała się z niego, ramionami ruszając, żona, dziwili mu się ludzie; nie rozprawiał o tém z niemi, lecz obyczaju starego nie zmieniał.
Na dobre mu to wyszło teraz, gdy stróż dzban z wodą i chleb tylko zaschły przed nim stawił. Nie poskarżył się, nie jęknął — modlił się.
Śmierć tylekroć miał przed oczyma, że się jéj teraz wcale nie lękał. — Spodziewał się że mu w ostatniéj godzinie księdza nie odmówią, tego jedynie pragnął, o tém myślał.
Czasem, wspomniawszy syna ukochanego, córkę pieszczotkę, żonę co się nieszczęścia znosić nie uczyła, zaciskał usta, gryzł wargi i było mu na sercu, jakby je kto nożem krajał. Modlił się naówczas, przypominał jak Chrystus Bóg cierpiał w pochodzie krzyżowym, jako bolał na krzyżu, jak znosił urągowiska, plwanie, biczowanie i ostatnie męczarnie, wyrachowane z barbarzyństwem na to, aby jak najdłużéj trwały — i myślał: Czémże boleść ludzka przy boleściach tego co cierpiał za nas dobrowolnie? I lżéj mu się stawało jakby kto z ramion jego ujął brzemienia. Leżał tak całe dnie, noce, mało wiedząc kiedy noc była a kiedy dzień.
W więzieniu tém nic słychać nie było, ani gwaru dnia, ani nocnéj ciszy, przebiegła mysz czasem, zaszeleściało stworzenie jakieś, które dziurą z pod ziemi się dobyło i gdzieś znikło — panowała znów cisza grobowa, ciemności mogilne.
Przez pół okienka nad ziemią, zawiewał wiatr, ciekła woda, wchodziły smrody i stęchlizny, ale światło dnia zaledwie zduszone się wkradało. Drugie takie same okienko, niegdyś wychodzące na podwórze, gdy późniéj obok loch przymurowano, pozostało ciemne i patrzyło w jakieś milczące więzienie. Ale nie była to izba podziemna, w któréj Roger ze Światosławem siedzieli (głosy by ich dosłyszał przynajmniéj Petrek) tylko ciemnica jakaś na pół wodą zalana gdzie gnili winowajcy na śmierć już skazani.
Tam téż panowało milczenie grobów, ale czasami, rzadko dobywał się z głębin jakby ryk dzikiego zwierzęcia i jakby jęk ludzkiéj mowy zdziczałéj, gdy człek oszalały sam się z sobą kłóci i żre z rozpaczy.
Po tym ryku czasem słychać było jakby drzwi otwieranie i ciężkie razy zadawane kołem, po których krzyk się odzywał wściekły, oddech jakiś konającego i — milczenie.
Petrek głosu nie wydawał z początku, aż trzeciego dnia, gdy wzburzoną duszę ukołysała modlitwa, i stała się spokojną jak morze czasu pogody, począł głośno odmawiać modły swe codzienne i pieśni nucić pobożne.
Umiał psalmów kilka, które często słyszał powtarzane przez Benedyktynów w kościele i kilka hymnów świętych; pociechę mu to sprawiało gdy podnosząc głos, samego siebie słyszał na tym barłogu Joba, wielbiącego Pana, a błogosławiącego Mu w boleściach. —
Śpiewał więc, i nikt słuchać ni słyszeć się go nie zdawał. Ale jednego dnia, coś zaszeleściało, zaskrobało. Drapano mur pod oknem czarném, Petrek domyślił się, poczuł jak tam ktoś pazurami rwał kamienie i zsuwał się nie mogąc ich ująć, jak się czepiał i usiłował wspiąć ku górze. —
Ile razy potém śpiewać poczynał, tylekroć powtarzało się to drapanie rozpaczliwe. Aż razu jednego usłyszał jęk dziwny i sapanie jakby dzikiego zwierza, a oczy podniósłszy, zobaczył w kratach okienka, wystającą między dwoma pięściami, które za żelazo trzymały, głowę ogromną, kudłatą, ze ślepiami jak u kota błyszczącemi, z nosem wklęsłym i szerokiemi usty otwartemi, z których jak kły dzika, zęby długie wyglądały.
Głowa ta patrzała nań długo z jakimś wyrazem dziwu i przerażenia, potém mruczenie z niéj dobyło się niewyraźne, jakby słowa z gardła, kłębiąc się w niém, wydobyć nie mogły, nareszcie stłumiony głos, począł wołać ochrypło.
— Kneź! kneź! Bo tak zwykle Petrka lud nazywał.
Petrek przyglądał się spokojnie. Głowa ta nie była mu obcą i nieznaną, w oprawie tego okna wydawała się inną, ale przypomniał sobie że gdzieś w życiu podobną do niéj widywał. I przyszedł mu na myśl miejski stróż, któremu nie jeden raz dawał zboże i szelągi, który się zwał Jarmuchą — przypomniał sobie iż był znikł, a mówiono o nim, jakoby rodzonego zamordował brata.
Trzymając się na rękach uwieszony u kraty, więzień zdyszany powtarzał głośniéj coraz.
— Kneź! kneź!
— Tyś Jarmucha! hę? odparł Petrek wpatrując się w niego. Tyś Jarmucha??
Otwarły się usta szeroko i więzień roześmiał się dziko. —
— Jarmucha! kneź w więzieniu! Jarmucha! kneź? co wy, zabiliście téż brata??
— Ja? nikogo! odparł Petrek, a żem tu — Bóg tak chciał!
Jarmucha razem śmiał się i jęczał, patrzał chciwie i napatrzéć się nie mógł. Pojąć nie umiał jak ten co stał tak wysoko niedawno, mógł spaść aż do tego lochu, obok niego i stać mu się niedolą równym.
— Módl się, Jarmucha! odezwał się Petrek. — Jeżeli kiedy Bóg mnie wyzwoli, będę pamiętał o tobie.
Rozśmiał się Jarmucha.
— Mnie powieszą! zawołał z dzikim szałem — powieszą! Z tych lochów nie wyszedł nikt żywym. Kości mi już połamali kołami gdy zakrzyczę, a jak nie krzyczeć, nie ryczeć. — Dzieci moje! dzieci moje!
I ręce wysilone odpadły od kraty a Jarmucha po murze tłukąc się stoczył na ziemię, jęknął i już go ani widział ni słyszał Petrek dnia tego.
Nazajutrz o téj godzinie, gdy modlitwy swe zwykł był odśpiewywać, znowu drapanie się na mur przeszkodziło mu, zasapany Jarmucha dostał się do okna, ale teraz trzymał już lepiéj, bo kamienie powybijał, aby się za nie mógł uchwycić nogami.
Zawołał — kneź! znowu i głową trząść zaczął, jedną ręką trzymając się za kratę, drugą pokazując na gardło.
Petrek tym razem nie przerywał sobie modlitwy, aż póki jéj nie dokończył. Jarmucha słuchał jéj, czekał, ciekawemi oczyma śledząc każdy ruch Palatyna. Twarz jego zmieniona przyoblekała się jakby litości jakiéjś wyrazem.
Zaczęła się potém rozmowa z tym dzikim człekiem, który prawie mówić nie umiał.
Zapytał go Petrek za co zabił brata, lecz gdy to rzekł i spojrzał nań, zobaczył go tak strasznie przeobrażonym, iż w sercu swém pożałował że mu zbrodnię jego przypomniał.
Jarmucha zbladł, zaczął się trząść oczy mu zagorzały, usta się okryły pianą. Nie powiedział nic więcéjł[18] prócz. —
— Brat! Jam go chował, karmił, odziewał — zdradził, splugawił dom! Krwią zmyć, zmyć krwią trzeba było...
I oczy sobie zakrył ręką, jęcząc.
— Brat — brat!
— Żałujże za grzech twój, aby ci go Bóg łaskaw przebaczył — rzekł Petrek.
Tego niezrozumiał Jarmucha, sapnął z gniewu jak zwierz i wnet, puściwszy kratę na dół się zsunął. Wieczorem powrócił znowu trzymając w ręku kawałek chleba. Zdawało mu się może iż Petrkowi go brakło i że głodnym być musi. Pokazał mu kromkę i cisnął nią do więzienia.
— Jedz, kneź! rzekł — jedz — ja nawykły do głodu — ja nim marł! Ty nie tak! Jedz! Ty mnie karmił. — I prędko spuścił się znowu. —
Podjął z poszanowaniem Petrek ten dar Boży i schował go jako najdroższą ofiarę; łzy mu się w oczach kręciły.
Z duszą męzką znosił swój los Palatyn, a z każdym dniem, zamiast opadać na siłach, zyskiwał nowe, krzepił się na śmierć gotując.
Tego dnia gdy ks. Agnieszka dała znak Dobkowi aby wyrok spełnił, jakiemś przeczuciem pędzony Jaksa, niezważając na niebezpieczeństwo, przybył do Wrocławia, na dwór ks. Janika.
A że wytrwać nie mógł w miejscu, niepokojąc się wielce, poszedł błądzić około grodu, ażali mu się nie da ludzi przekupić i znaleść środek jaki uwolnienia więźnia.
Wprzódy już przyjaciele Petrka i Ojcowie Benedyktyni posyłali na zwiady do grodu. Wiedzieli oni że okno jedno ciemnicy, w któréj Petrek był zamknięty, wychodziło w podwórze na którém straży nie było. Zamierzano nocą okno to wyłamać, mur wybić i sznur spuściwszy, dobyć z głębi uwięzionego.
Na Opactwie dowiedział się téż Jaksa że panią Petrkowę z córką wyprawiono na miejsce bezpieczne, ale, mało go tam znając, i młodym widząc, niepowiedziano dokąd niewiasty posłane zostały, aby się to niewydało.
Gdy Jaksa, okrywszy się lada jaką opończą, aby poznanym nie był łatwo, wszedł z innemi ludźmi na zamek, Dobek właśnie rozogniony, nieprzytomny, rad że dopiął swego, bo się spuścizny po Palatynie spodziewał, leciał z kilku siepaczami do więzienia.
Drzwi jego wychodziły na podworce. Od tych sam Dobek klucze przy sobie chował, raz na dzień tylko je dając, gdy chleb i wodę dla więźniów noszono.
Otwarto wrota, Jaksa, wcisnąwszy się z innemi, u muru zdala przystanął, przewidując z trwogą po liczbie oprawców, których ściągał Dobek, że się tu coś strasznego gotować musiało.
Sam, Niemiec zajadły jak oprawca wyglądał, biegł, spieszył się, chwytał, krzyczał, łajał, lękając się, aby książę danego nieodwołał rozkazu. Chciał go spełnić co najprędzéj.
Pachołkowie, których tu Dobek znalazł pod ręką, nimby się swoich, rozproszonych na podzamczu doczekał, byli wszyscy Szlązacy, na służbie przy zamku zostający, których Marszałek nie znał, a oni tyle tylko o nim wiedzieli, że rozkazywać im miał prawo. Słuchali strwożeni, z niewielką do posłuszeństwa ochotą. Domyślali się może iż szło o los Palatyna Petrka, który tu niedawno władał i rozkazywał, a miłowany był powszechnie, bo szczodrotą sobie serca kupował...
Gdy drzwi otwarto, Dobek począł krzyczeć aby mu wnet wiedziono Petrka i syna jego pod strażą, zostawując w kaźni Rogera.
A że ludzie nie szli tak spiesznie jak chciał, sam ich bijąc do ciemnicy spychał.
Pachołkowie zstąpili natychmiast, Dobek u wyjścia stał niecierpliwy czekając.
Gdy gromada ta oprawców wtargnęła nagle do więzienia, a Petrek ujrzał ich, cisnących się ku sobie, sądził że go już na stracenie prowadzić mają, obejrzał się, ażali księdza nie było.
I pokląkłszy na barłogu, modlitwę począł.
— Chwali dusza moja Pana — —
Lecz długo mu tak na klęczkach nie dali pozostać siepacze, bo z góry wołając, naglił Dobek, aby go natychmiast prowadzili. Jedni więc zeszli po Światosława, drudzy pod ręce wlec zaczęli Petrka, który modlitwę swą pobożnie kończył.
Dopiero gdy w szyi ciemnicy zobaczył syna, wyrwawszy się siłą wielką tym co go trzymali, przypadł doń ściskając dziecię swe. Ale wnet pachołkowie ich, rękami związanych, rozerwali. —
Stary Petrek, choć i na nim widne były ślady więziennych dni i nocy w trwodze ducha spędzonych, nie tyle się odmienił co młode, pieszczone dziecię, wątlejsza istota z któréj zaledwie cień pozostał. — Światosław szedł słaniając się, wycieńczony głodem i zaduchą, pół żywy, jak trup wybladły.
Gdy na światło dnia wywleczono Petrka, oczy rażone blaskiem zamknąć zrazu musiał, bo odwykły od niego, znieść nie mógł, po ciemnościach.
Dobek zobaczywszy go z powiekami zmrużonemi, śmiać się począł okrutnie.
— Nie zamykaj oczów! zawołał; napatrz się na światłość dzienną, rychło nie ujrzysz już jéj, bo ci twe ślepia z rozkazu pana wyrwać każę. —
Jęknął Petrek i rękę mimowolnie przyłożył do czoła, a syn posłyszawszy urąganie to, zaryczawszy z żałości, chciał biedz do ojca — pochwycono go i strzymano.
Dobek niecierpliwie się miotał i wrzeszczéć począł.
— Sam tu, oprawca jaki! Jest który coby mu ślepia wydarł!
Pachołkowie wszyscy stali niemi. Do starszego z nich przypadł Marszałek bijąc go w plecy.
— Zaraz mi spełnić rozkaz pański! Słyszycie —
Oprawca zżymnął ramionami, bo choć nieraz spełniał podobne rozkazy, Petrka się dotknąć nie śmiał. Szanował go. — Mruknął ponuro.
— Nieumiem.
— Który z was? wołał Dobek.
Nie wystąpił żaden. Dobek z gniewu jak wściekły się rzucał tłukąc tych co pobliżu stali. —
— A nuże, psy paskudne!
Jak sobaki was powywieszać każę. — Do czegożeście się zdali, nicponie!
Wtém ponad ziemią, w wązkiém okienku, ukazała się z za kraty głowa kudłata.
Był to bratobójca Jarmucha.
Z gardła dobył mu się głos chrypliwy, niezrozumiały. — Wszyscy spojrzeli na tę poczwarę dobywającą się jak z pod ziemi.
Jarmucha mrugał oczyma i trząsł się. — Głosu z piersi zmęczonych dobyć nie mógł. Po chwili dopiero zaczął wołać krzykliwie.
— Ja! ja!!
Dobek wpatrywał się w niego, oprawcy mierzyli pogardliwym wzrokiem — Jarmucha nalegał coraz głośniéj.
— Ja! ja! panku! ja!
Niemiec zakrzyczał.
— Co za licho? kto on?
— Bratobójca Jarmucha, na stryczek osądzony — odezwał się oprawca spluwając z obrzydzenia. —
— Oślepisz go? wyrwiesz mu oczy! Zapytał podchodząc Dobek. —
— A, ja! ja! tak! powtórzył bełkocząc Jarmucha, który się rwał, cisnął i przylegał do kraty całą twarzą. — Życie mi daj! Oślepię ja!
Dobek w téj chwili dałby mu był więcéj niż to liche życie, które nic już nie było warte.
— Dawaj go tu! Dawaj! zawołał nagląc. —
Światosław zakrywając oczy upadł na ziemię, zbliżała się męczeństwa chwila. Petrek stał nieporuszony, spokojny.
Natychmiast dwu pachołków zbiegło do lochu i wywlekło z niego coś zaledwie do człowieka podobnego.
Jarmucha łachmany miał tylko na sobie, gdy go pochwycono obluzganego krwią i wrzucono do ciemnicy. Pół roku już w niéj gnił, odzież się popadała, ciało potłuczone ślizło od ran, kij oprawcy zostawił ślady straszne na tym pokurczonym nieforemnym szczątku człowieka, który z chciwością i pośpiechem biegł szukając już żelaza.
Jeden z oprawców miał nóż ostry u pasa, oderwał mu go Jarmucha, rzemień szarpnąwszy i przykląkłszy toczyć zaczął na kamieniu z szalonym jakimś pośpiechem.
Kazano przynieść ławę i w tył ręce skrępować Petrkowi, który spokojnie poddał się rozkazom, niekiedy tylko do szlochającego obracając się syna.
Oprawcy nawet podrętwieli litością zdjęci, Dobek cofnął się o kilka kroków, bał się znać aby krew nań nie trysnęła, suknię miał jasną i nową.
— Czego odchodzisz? odezwał się milczący dotąd Petrek. — Przypatrz się dziełu twojemu, niech na ciebie tryśnie krew moja, ażebyś ją poniósł z sobą na sąd Boży.
Marszałek rzucił się w tył gniewny.
— Oczy mu wydrzéć — zagrzmiał — i język ten podły uciąć precz, aby nie bluzgał a milczał, psi syn! Oczy i ozór! powtórzył. —
Straszny Jarmuchu[19], odwrócił się jakby poświadczając że rozkaz zrozumiał, szczękał białemi zębami i głową potrząsał. Petrek u którego nóg klęczał, jeszcze nóż tocząc na kamieniu, popatrzał nań z politowaniem.
Stało się milczenie straszne, które lada chwila, jęk straszniejszy nad nie miał przerwać. Jarmucha podniósł się, spojrzał na oprawców i przybliżył do skazanego.
— Kneź — kneź! — szeptał półgłosem — nie bójta się. — Ja umyślnie, ja się wziął aby inny nie zrobił. — Oczy zakrwawię tylko, nie wyjmę, język skaleczę — kneź — siedź, jęcz, krzycz — niech myślą żem oślepił — krzycz!
W czasie tych przyborów, gdy brudnemi rękami, Jarmucha dotykał już skroni Petrka, Dobek się tyłem odwrócił. — Patrzéć nie chciał. Oprawcy, choć widzieli co się działo, wnet zrozumieli litość kata i przez miłość dla Palatyna — milczeli. Oczyma porozumieli się wszyscy, nikt nie chciał się krwawemu widowisku przyglądać. Jarmucha obejrzawszy się bojaźliwie, ciął nożem w powieki, raz i drugi, zakrwawił skroń jedną i drugą, szybko, z gorączkowym pośpiechem oczy pomazał krwią. — Nogami niby dusił na ziemi wyrzucone źrenice. Potém usta otworzył Petrkowi i w język ciął tak że krew oblałała[20] wargi.
Za każdém cięciem nogami tarł po kamieniach i piasku, i śmiał się z radością dziką. — He! he! —
Petrek nie jęknął nawet.
Gdy Dobek, wyczekawszy dobrą chwilę, odwrócił się.[21] Zdało mu się że wszystko zostało spełnione.
— Puścić ich — niech idą — o żebranym chlebie. — Niemasz tu już ani piędzi ziemi, Palatynie! Sakwy mu dajcie, kij, wyszczuć go za wrota! Syn ślepemu potrzebny, niech prowadzi!
Won ich za wrota! Won!
Ledwie z pośpiechem gorączkowym słów tych domówiwszy, Dobek zawrócił się biegnąc do ks. Agnieszki, aby jéj doniósł że wyrok spełniono.
Księżna w sieniach stała niecierpliwie czekając nań.
— Dokonano! oślepiony! zawołał Dobek rzucając się na ławę bo nogi pod nim drżały. — Język mu ucięto!
Agnieszka uderzyła w dłonie, ale pobladła trupio, chciała biedz, w głowie jéj się zawróciło i musiała oprzéć o ścianę.
Osłabłą ze wzruszenia, Dobek, który sam niespokojny był i przejęty, musiał wprowadzić do komnat.
Niepomyślano już na razie o tém co się z okaleczonym Petrkiem stać miało. Tymczasem u drzwi więziennych, jakby wszyscy byli w zmowie, chwycili bliżéj stojący Petrka, który krwią mając zalane oczy, słaniał się na nogach nie mogąc utrzymać. Światosław objął go rękami, a Jaksa z pod muru przybiegł krzycząc i nalegając.
— Uchodźmy, uchodźmy... na biskupi dwór coprędzéj!!
Nikt im nietamował drogi, owszem miejscowi oprawcy, litościwi i usłużni wskazali im i otworzyli furtę boczną do dróżyny za wałami. Jarmucha rzucił się téż za uchodzącemi aby się wydobyć z niewoli.
Z pośpiechem gorączkowym, prawie niosąc go na ręku, Jaksa popychał Petrka, szepcząc mu do ucha imię swoje. Światosław, choć sam ledwie się mógł na nogach wątłych utrzymać, podążał za ojcem. Uchodzić potrzeba było rączo, aby nowy jaki wybuch zemsty, jeszcze nienasyconéj, nie dogonił ze śmierci wyrokiem.
Nie mówili prawie do siebie, na słowa zebrać się było trudno. Petrek połykając płynącą mu z ran krew własną, modlił się Bogu dziękując. Jarmucha dłuższém więzieniem okaleczały podążyć nie mógł za uciekającemi, padł zaraz u wałów, i musiał w rowie, do którego się stoczył, pozostać.
Szli. Żaden z nich nie wiedział, nie czuł jak długo trwał ten pochód na dwór biskupi, ani dobrze rozumiał instynktem wybranéj drogi. Chwila ta zdała się im wiekiem. Jaksa naglił, tak pilno mu było widzieć co rychléj starego Palatyna bezpiecznym. Raz się dostawszy pod opiekę ks. Janika, był już, choć na czas jakiś pewnym że ztamtąd go nie porwą. Nie powątpiewał że Biskup przyjmie nieszczęśliwego, lub że w Opactwie znajdzie przytułek.
Ani Swiatosław ani Jaksa nie wiedzieli o tém co między katem Jarmuchą a Palatynem zaszło, nie domyślali się że kat ów, co się napraszał tak chciwie do spełnienia wyroku, wzrok mu ocalił i język całym pozostawił. W drodze okrwawiony Petrek ani się odezwał ani dał poznać po sobie co się z nim stało.
Gdy do wrót dworu biskupiego doszli nareście, do których Jaksa natychmiast gwałtownie szturmować począł, powybiegali ludzie biskupi i cofnęli się strwożeni widokiem okrwawionéj ofiary. — Wrzawa powstała w dworcu, sam Biskup, mąż pełen życia i energii usłyszawszy o Petrku, wybiegł jak stał na przedsienie, a ujrzawszy Palatyna, którego ku niemu wiedziono, podniósł ręce do góry, zemsty Bożéj wzywając.
Wprowadzono tak milczącego jeszcze Petrka do izby i złożono go na łożu; bo siły jego wyczerpały się. — Po małéj chwili jednak dźwignął się i milcząc ciągle ukląkł, złożył ręce, modlić się począł.
Do koła stali wszyscy niemi i politowaniem przejęci. Biskup Janik pobożnie złożył ręce i męzkim głosem począł modlitwę dziękczynną za ocalenie życia.
Nie było naówczas innych lekarzy nad mnichów Benedyktynów, uczniów szkoły salernitańskiej i żydów, którzy z arabskich ksiąg, niejakie wiadomości medyczne czerpali. Jaksa pobiegł natychmiast na Opactwo Św. Wincentego z wiadomością o ocalonym, ale tam wyprzedził go już braciszek, który przebrany stał na grodzie i miał zlecenie donosić co się z Petrkiem działo.
OO. Benedyktyni na najgorsze będąc przygotowani, ciało tylko umarłego wyprosić chcieli, aby dobroczyńcę swego uczcić chrześciańskim pogrzebem. Wiedziano już na Opactwie o wyłupieniu oczu i wyrwaniu języka, ale nikt nie mógł odgadnąć gdzie się podział Palatyn. — Wtém Jaksa nadbiegł oznajmując że leży na biskupim dworze. Opat i braciszek Cencio lekarz natychmiast w gotowości byli spieszyć z pomocą religijną i balsamy. Brat Cencio zabierał z sobą bieliznę do okładów, leki do gojenia ran używane i cokolwiek w takich razach potrzebném być mogło. — Wszyscy razem biegli spiesząc na dwór biskupi.
W izbie przyćmionéj znaleźli Petrka już leżącego na łożu, z twarzą chustą przysłoniętą, a Światosława przy nim na ziemi, na pół ze znużenia uśpionego; Biskup siedział zdala na straży przy nich i modlił się po cichu.
Surowo zakazaném było ażeby biskupich wrót nikomu nie otwierano, chociażby nawet z rozkazem książęcym przybywał. Ludziom kazano wziąć oszczepy i kusze a gotować się choćby do odpierania siłą napaści. O téj jednak dotąd nikt nie myślał.
Cudownie ocalony i pokaleczony tylko Petrek, nie wydawał się z tém jeszcze że oprócz krwi nie postradał nic, obawiał się bowiem aby wieść o tém do nowego gwałtu nie stała się powodem. — Milczał.
Dopiero gdy Opat wszedł prowadząc z sobą braciszka Cencio, gdy Biskup się oddalił, a Światosław pozostał tylko, Petrek zbliżającemu się Mnichowi, do ucha go przyciągnąwszy, szepnął.
— Cudem niewymownym łaski Bożéj, ocalony jestem — kat litościwszym był od księcia, skaleczył mnie, ale oślepić nie chciał, a języka ranił mi i przyciął nie wiele.
Brat Cencio przyklęknąwszy opatrywać go począł.
Niestety! drżąca i niewprawna ręka Jarmuchy, jedno oko, nie chcąc zraniła srodze, tak że wypłynięciem groziło. Drugie ranione przez powiekę zaledwie się uratować mogło. Język pozostał całym ale przecięty był głęboko i posieczony. Jednak i za to trzeba było Bogu dziękować. — Petrek, choć z bolem i trudnością mógł widzieć światło dzienne — mógł kilka słów wymówić; podnieść powieki, wyjęknąć modlitwę. —
— Bogu wszechmogącemu niech za to będzie chwała — odezwał się Opat — cud spełnił nad sługą swoim. — Ale dopóki wy tu będziecie, nie jesteście bezpieczni. — Uchodzić ztąd musicie, uchodzić co rychléj, nieczekając uzdrowienia. — Brat Cencio, syn wasz i Jaksa, który o mało życia za was nie postradał, pojadą z wami. — Musicie się dostać tam gdzie są książęta młodzi i do nich schronić. Ziemie te już całe niemal zajmują wojska pana Władysława i pogaństwo okrutne. Uchodźcie lasami, manowcami, Bóg, który was od śmierci ratował, doprowadzi do celu. — Cud stanie się bo jest potrzebny, na upokorzenie zuchwałych. —
Szeptali tak długo, aż brat Cencio nakazał spoczynek choremu. — Jaksa, któremu to zlecono, biegł zaraz konie i ludzi zbierać i sposobić do drogi, bo bez pocztu silnego w te czasy niespokojne uchodzić nie było można. Orszak musiał być i dobrze zbrojny i z żołnierza najlepszego a doświadczonego złożony, jawnie zaś go ściągać, ani ukazywać nie godziło się, aby Władysławowi nie ścigali, domyślając się kogo prowadzono.
Na zamku spełniona zemsta, któréj pragnęła Agnieszka i Dobek, nie sprawiła radości nikomu. —
Księżna oprzytomniawszy z pierwszego wrażenia, znowu się domagała aby Petrkowi życie odjęto.
Dobek dopiero po godzinie może przypomniał sobie iż nieopatrznie wymówiwszy się, oślepionego puścić rozkazał wraz z synem.
Sam Władysław gdy się o oswobodzeniu Petrka dowiedział, stał się niespokojnym. Obawiał się zemsty, wyrzucał Dobkowi i żonie, iż głowy potracili.
Natychmiast wyzwolonych gonić kazano, ale nim rozkazy wydane zostały, do których spełnienia użyć musiano ludzi zamkowych, późno już było do pogoni, a nikt do niéj szczeréj ochoty nie miał.
Cała ludność wiejska za Petrkiem była, pomódz mu każdy był gotowym, chwytać go wszyscy się wzdragali. Wybiegli wysłani wrzekomo w pogoń, w istocie z pragnieniem wielkiém, aby na Petrka natrafić mogli i do ucieczki mu dopomódz.
Bystre oko Dobka teraz już dostrzedz mogło na jak słabych podstawach spoczywała tu władza książęcia, księżnéj i jego. Ziemianie ukrywali się po kątach, gwałtem powołani przychodzili zimni i niechętni, wymawiając się i zwłócząc gdy ich do czego użyć przychodziło. Mieszczanie rozbiegali się i ukrywali, posłuszeństwa nie było i mały orszak książęcy sam musiał starczéć na wszystko, ciągle się rozbijając o ludzi milczących i opornych. —
Przez cały ten dzień słała co chwila księżna Agnieszka po wieści, czy gdzie wypuszczonego nieopatrznie Petrka nie pochwycono. —
Nakoniec gniewać się srodze zaczęła i wyrzuty czynić Dobkowi, a ten téż rozjątrzony wymawiał księżnie że ona wyroku na gardło wyrobić nie umiała. Zamek rozlegał się hałasami i wrzawą, ludzie biegali jak pomięszani.
Domyślano się wprawdzie że Petrek na dwór Biskupi lub do Opactwa swojego mógł się schronić, ale na jedno i drugie, w niepewności czy się tam znajdzie, porywać się nie śmiano. Prawo schronienia winowajcom nawet jawnym, dawał ołtarz i miejsca poświęcone, targnąć się na nie nikt nie śmiał.
Dobek więc, po namyśle, na Opactwo posłał od księżnéj, aby sam Opat stawił się do niéj. Niespodziane to wezwanie Ojca Anzelma wcale nie ustraszyło. — Dwu towarzyszów dobrawszy sobie, suknie odświętne, urzędowe wdziawszy, krzyż na szyi zawiesiwszy, poważny mąż pojechał na zamek. Lud, który go zobaczył jadącego, tłumnie się za nim potoczył. Od bram zamku wprawdzie straż go odegnała, ale tuż pod wrotami zaległ jakby na czatach, bo miejska ludność zakonników kochała i gotową była nawet stawać w ich obronie.
Dobek widział zdala to poruszenie tłumu i łatwo mógł się domyśléć co ono znaczyło, gdy gromady te, jak zburzone fale, o wały i bramy się oparły.
W izbie oczekiwała księżna Agnieszka na Opata, po książęcemu ubrana z przepychem, dwór swój ustawiwszy do koła, bo bez okazałości téj nigdy obcych nie przyjmowała. Księcia w komnacie nie było.
Chociaż czuła w Opacie nieprzyjaciela księżna Agnieszka przyjęła go uprzejmie, posadziła przy sobie, z razu o pobożnych rzeczach rozpoczynając rozmowę, któremi się nie wiele zwykła była zajmować. Opat Anzelm spokojnego udawać musiał, choć nim nie był.
— Wasza Przewielebność, odezwała się w końcu Agnieszka, musieliście słyszeć o losie tego nikczemnego zdrajcy, nad którym małżonek mój miał litość zbyteczną — bo na gorsze męczarnie i na śmierć stokroć zasłużył. Wiadomo że on wasz klasztor wzniósł i uposażył — wyście pewnie zbiegłemu dali przytułek.
— Nie zgłaszał się o to do nas nieszczęśliwy Palatyn — rzekł spokojnie Mnich. — Nierozumem téż byłoby dlań, tam się chcieć ukrywać, gdzie go pewnie naprzód szukać mogli, ci co zguby jego pragną.
— Więc go u was niema? spytała księżna.
Opat rękę położył na krzyżu. —
— Kłamstwa usta moje nie wyrzekną — odezwał się — na ten krzyż święty ręczę, Miłości Waszéj, u nas go niema.
— Ale wiecie gdzie jest pewnie — mówiła księżna z udaną łagodnością, ja mu już zguby nie życzę, nie jest dla nas niebezpiecznym. Chciałam tylko przez miłosierdzie radzić mu aby się ztąd oddalił. Sam książę teraz imać go każe. —
— Któż wie co Palatyn uczynił z sobą? — odparł Opat, ja nie wiem co zamierza. Zapewne sam on czuje, iż uchodzić powinien.
I zamilkł...
Po chwili księżna dodała. —
— Opactwu Waszemu, które książę małżonek mój weźmie w opiekę swoją, jeśli mu sprzyjać i modlić się zań będziecie — nada większe ziemie i dochody niż te któreście od Petrka dostali.
— Modlemy się za wszystkich — odparł Opat schylając głowę, a o łaskę Miłości Waszéj starać się pragniemy. Do spraw ziemskich mięszać się nam nie wolno, jesteśmy biedni i słabi zakonnicy. —
Na tę rozmowę nadszedł książę, który się dosyć chłodno z Opatem przywitał. Widać było że troskę niósł na sobie wielką.
Małżonka wciągnęła go w walkę tę, któréj czuł że nie podoła — na sercu mu ciężyła, chmurą stała na czole. Nie mógł już o niczém mówić, tylko o tém. Jak wszyscy słabi ludzie, Władysław gdy mu na piersi spadło brzemię, dręczył się nieustannie myślą jedną, o niéj tylko prawiąc ciągle, nawet tym co go zrozumieć nie mogli i wiedzieć o sprawie nie byli powinni.
Zaledwie stanąwszy przed Opatem, rozpoczął natychmiast, jakby opanowany troską.
— Księże Opacie — ja tu sam panem być muszę, tak — opór próżny, com rzekł raz, to uczynię.
Opat zdumiony, jeszcze się nie zebrał na odpowiedź, gdy książę pod ciężarem myśli swéj, daléj ciągnął.
— Nie cofnę się, nie odmienię postanowienia, albo się poddadzą lub z kraju muszą iść precz. — Tak — tak!
Mnich patrzał nań milczący — Władysław dodał jeszcze. —
— Ja wiem! wy wszyscy przeciwko mnie jesteście, jawnie lub potajemnie. — Wiem o tém dobrze. Biskupi wszyscy, Pasterz nasz Gnieźnieński, duchowni i wy — mnisi — zbieracie się, naradzacie, knujecie, to nic nie pomoże. Ziemię zwojuję, splądruję, zniszczę i poddać się muszą wszyscy — wszyscy!
Tak, zniszczę — spalę! powtórzył groźno.
— A nad czemże panować będziecie! miłościwy książę? zapytał Opat spokojnie.
— Ludzie się zawsze znajdą — odrzekł książę. — Chcecieli trzymać się tu i mieć dobrze, ze mną iść i przy mnie stać musicie.
— My, miłościwy panie — odezwał się Opat tymże głosem chłodnym — my, przy Bogu i ołtarzu stojemy. — To sprawa nasza. Panu, jakiego Bóg nam da, wierni jesteśmy, ktoby on kolwiek był. Modlemy się nawet za nieprzyjacioły kościoła i nasze.
— O! ja wiem, wy, wy chytrzy bardzo jesteście — odparł książę groźno, chytrzy jesteście i przewrotni, wy i biskupi wasi, jako baranki się odziewacie, a wilcze kły macie w paszczękach. —
Księżna zdumiona tą mową nazbyt otwartą popatrzała na księcia, który się przeszedł kilka kroć po izbie zadumany.
Wstrzymać jego wynurzanie się nie można było, mówił jakby z samym sobą.
— Za młodszemi braćmi wszyscy ciągną, nie chcąc znać głowy, a ja tu głową jestem. Poślę o to do Papieża aby duchowieństwu posłuszeństwo nakazał dla mnie. Słuszna rzecz aby jak jeden Papież jest nad całém chrześciaństwem, jeden Cesarz nad państwem swém, tak i nad temi ziemiami naszemi, jeden król panował.
Opat słuchał milczący ani przecząc ni potwierdzając.
Wtém książę przybliżył się do niego natarczywie.
— A coście zrobili z Petrkiem? odezwał się.
— My, nic, bośmy go od nieszczęsnéj godziny gdy pochwycony został, aż dotąd nie widzieli — rzekł Opat.
— Dlaczegoż godzinę sprawiedliwości nazywacie nieszczęsną? pytał książę.
— Bo to była godzina zemsty, a nie sądu — miłościwy panie — odpowiedział Opat śmiało.
— Daliście mu przytułek? zagadnął książę.
— Gdyby go był od nas żądał, dalibyśmy pewnie — rzekł O. Anzelm, ale się o to do nas nie zgłosił. —
Księżna stojąca przy mężu wtrąciła. —
— Już się go nie boimy wcale. — Oczy mu wyłupiono i paskudny język urznięto — niech się wlecze żebrać i pokutuje za grzechy! Niech ludzie patrzą na sprawiedliwość naszą, i widzą że nie przebaczamy zdrady.
Toż samo i drugich spotka!
Opat, odpowiadał tak skąpo i niechętnie iż się w nim łatwo było domyślać nie bardzo życzliwego słuchacza. Podniósł się wkrótce, obracając do księżnéj Agnieszki, z pytaniem — czyby mu co do rozkazania nie miała, i po co był wzywany?
Agnieszka zmięszana milczała trochę i rzekła dumnie.
— Chciałam wam kilka grzywien kazać dać na ofiarę do ołtarza i relikwij świętych, abyście się za powodzenie oręża pana małżonka mojego modlili.
Skłonił się Opat.
— Modlić się będziemy — odparł krótko. — Pożegnał się już i odchodził gdy Władysław, przeprowadzający go do progu, mruczał ciągle.
— Nie chcę niczyjéj zguby, ale wymagam posłuszeństwa. Nie ulegnę, na swém postawię, a duchownych do Rzymu skarżyć będę — do Rzymu!
Po wyjściu Opata, obrócił się do żony, i na drzwi wskazując rzekł.
— Chytrzy są! Opat się łasi! Znam go! Petrkowa żona milsza mu pewnie od samego Petrka!! Będzie ją teraz miał! Ho! ho! Chytrzy są bardzo — ale mnie nie oszukają. — Ja wszystko wiem!
Stare to, ale święte prawdy słowo, że ludzie się nieszczęściami probują, jako kruszce ogniem. Co próchnem jest błyszczącém to spłonie i w popiół się nikczemny obróci, co złotem było, wypłynie strumieniem złocistym.
Niedarmo Dobek, gdy się na zgubę Petrka zasadzał i pochwycić go zamierzał, wprzódy Starostę Rogiera chciał ująć, wiedząc iż mężem był umysłu nieustraszonego, woli żelaznéj, któréj nic złamać nie zdoła. Niedarmo, gdy oślepionego Petrka puszczono z więzienia, dając mu syna za przewodnika i towarzysza, Rogera Starostę nie uwolniono i trzymano pod kluczem.
W ciemnicy w któréj siedział z synem Petrkowym, Roger cieszył młodzieńca osłabłego i męztwo mu swe wlewał. Od pierwszéj chwili kiedy mu usta zakneblowano, aż do téj ostatniéj, gdy sam jeden pozostał między czterma murami, odwaga w nim rosła i potężniała. Otuchę miał jakąś, któréj źródła sam nie znał, płynęła ona z tajemniczych głębin duszy, a każdy dzień mnożył ją, nie ujmował.
Starostą będąc i Sędzią, Roger znał tu wszystkich i wszyscy go znali do najmniejszego pacholika na grodzie. Nie miłowano go tak jak Petrka, który hojną dłonią jednał sobie ludzi, ale pan był sprawiedliwy, nie okrutny, woli nieugiętéj gdy domierzał zakon, nie dając się kupić ani płaczem, ani groźbą. Szanowano go więc, i litowali mu się ludzie, nawet gdy się do więzienia dostał, i popadł w niełaskę u pana.
Stróż sam nosił mu po cichu wieści o tém co się działo. Wiedział starosta że oślepiono i okaleczono Petrka, rwał włosy z żalu płacząc, ale coś mu mówiło iż straszna pomsta spotka prześladowców.
Siedział tak w ciemnicy, nie wiele dbając o siebie. Winy mu żadnéj nie mogli zadać, krom że był Petrka znienawidzonego przyjacielem.
Drugiego dnia otworzyły się drzwi. — Dobek z dwoma przybocznemi sługami, sam się obawiając do więzienia iść — wszedł powoli i ostrożnie się rozglądając.
Na widok jego Roger, na łożu swém spoczywający, ani się podniósł, ni poruszył.
— No — starosto Rogerze — odezwał się wchodzący — jam tu do was posłany przez Pana — słuchajcie mnie pilno i uważnie. O waszą idzie skórę. Ja tam złego wam nie życzę. — Ocalcie się gdy możecie. Z waszym Petrkiem rzecz na wieki skończona. Wszystko mu zabrano co miał ale nieznaleziono wszystkiego. Skarby przecie miał wielkie, to wiedzą wszyscy. W domu była ich część tylko, reszta zakopana albo skryta. Nikt o tém lepiéj nie może wiedzieć nad was. —
— A wy myślicie, że gdybym wiedział to bym wam wydał? Zapytał Roger.
— Musielibyście to uczynić. —
— Ani pod gardłem! zawołał Starosta. —
— Ja to nie z siebie mówię! rzekł Dobek.
— A choćby mi to i sam książę powiadał, inaczéj mu nie odrzeknę! odezwał się więzień.
— Książę nietylko to rzekł — ciągnął daléj łagodnie Dobek, ale, gdy mnie tu posyłał, mówił mi. Znam Rogera, mąż jest szlachetny i rozumu wielkiego. Powiedźcie mu odemnie, niech już o Petrku myśleć zaprzestanie, bo ten na wieki przepadł, niech mi służy wiernie. — Wyniosę go wysoko i nadam mu ziemie wielkie.
— Tak pan rzekł? odezwał się Roger chłodno, łaskawszy więc jest na mnie niż zasługuję, bo ja komu raz druhem a sługą był temu do zgonu druhem a sługą być nie przestanę. Co jego spotka mnie téż. Szczęścia bez niego nie chcę. Wolę pójść żebrać z Petrkiem niż od księcia wziąć najwyższe dostojeństwa.
Służby żadnéj nie chcę, winy do siebie nie czuję[22] — Puście mnie, nie żądam więcéj nic. —
Dobek się śmiać począł.
— A któż to tak głupi aby molossy na siebie puszczał z łańcucha?
Roger się odwrócił ku ścianie jakby już dłużéj mówić nie chciał. —
— Starosto — dodał posłany — dobrze ci życzę a źle będę zmuszony uczynić. —
— Czyń co chcesz! rzekł krótko Roger. Dobek postał chwilę, zawrócił się i odszedł precz. —
Na zamku czekała nań księżna, a gdy powróciwszy o swéj rozmowie z Rogerem powiadać zaczął, łajała go.
— Niezdarne chłopisko, do niczego! wołała. — Idź mu powiedz że na gardle karany będzie. — Co za człek jest aby się śmiał nam opierać?
Dobek poszedł raz drugi. Władysław który przy tém stał milczący, oburzył się na żonę.
— Dosyć już tych krwawych spraw, rzekł — niemi sobie nieprzyjacioły czyniemy. Roger nie winien nic. — Strzymam go tylko. —
— A skarby Petrkowe? wtrąciła Agnieszka. Mało ci to ich potrzeba na wojnę? Zkądże weźmiesz?
Wszczynał się spór między księżną a mężem, gdy Dobek wrócił, ale z głową opuszczoną, zniechęcony. —
— Cóż ten człek? spytała Agnieszka.
— Co? Mówi aby go wiedziono na stracenie — rzekł Dobek.
— A ja go tracić nie dam! zawołał książę.
— Cóż mówi o skarbach Petrkowych? odezwała się pani.
— Powiada iż o nich nie wié, i dodaje. — Chcecie abym się o nich dowiedział, puśćcie mnie, pójdę szukać. —
— Puścić! nie! wtrącił sam książę — przepadnie i nie wróci. — Życia mu nie wezmę, ale nie puszczę. —
— Niech przynajmniéj okup da! — odezwała się księżna — naznaczyć ile ma dać grzywien, a potém niech z lichem idzie!
Znowu spór się potoczył długi o okup i grzywny. — Władysław uległ. — Agnieszka liczbę naznaczyła. — Posłano Dobka do więzienia po raz trzeci. —
Za każdym razem poseł śmielszym więźnia znajdował, tak że zuchwalstwo jego niepojęte, odejmowało Niemcowi śmiałość i odwagę. Gdy go raz jeszcze wchodzącego zobaczył Roger, podniósł się na łożu, spierając na łokciu. —
— Cóż tam jeszcze? co? zawołał szydersko.
— Macie dać za siebie okup, — pięćset grzywien — rzekł Dobek.
— I pięciu nie mam, śmiejąc się, odezwał Starosta. Com miał toście wy sami we dworku owéj nocy zagrabili. — Ale, dla pieniędzy sobie skóry zdzierać nie dam — przeto postaram się o okup, ino puśćcie mnie. W lochu go nie znajdę. Mam rodzinę i przyjaciół.
— Chyba dziesięciu znajdziecie co za was ręczyć staną — rzekł Dobek.
— Zaręczy i dwudziestu gdy będzie potrzeba — mówił Roger. Dajcie tylko znać ks. Janikowi. —
Tak nareszcie skończyły się układy, bo Starosta dłużéj mówić już nie chciał. Ze wzgardą prawie obchodząc się z posłem, odjął mu téż ochotę i śmiałość; Dobek rad był skończyć z nim co rychléj.
Oboje księstwo pobytem we Wrocławiu znużeni byli, chciano powracać do Krakowa, dla pilnych spraw około wojny, a tu Roger jeden ich trzymał. Książę kapelana swojego wyprawił do ks. Janika.
Spodziewano się rychłéj odpowiedzi, tymczasem drugi już dzień upływał, a Biskup milczał. Niecierpliwiła się księżna, wysyłając coraz na zwiady, gdy oznajmiono że Biskup na zamek jedzie.
Jechał w istocie mężny człek, ale nie sam. Zwołał do siebie przedniejszych ziemian i umiał ich przekonać że obowiązkiem jest stanąć za tym, który bratem ich był, a marnie i niesprawiedliwie miał ginąć.
Sam swoim przykładem ich ośmielał, bo pierwszy poręczyć był gotów. — Gdy na zamku zbliżający się orszak ujrzano, książę i żona jego zafrasowali się. —
Okazywała się znowu moc i władza duchownego, który na jedno zawołanie więcéj ziemian zgromadził niż książę ich widział u siebie przez ciąg pobytu swojego we Wrocławiu. —
Jechali wszyscy na zamek jakby umyślnie z przepychem, gromadnie, zbrojno, postrojeni otaczając Pasterza swojego, dwór dlań świetny tworząc i okazując że go uznawali głową swoją. —
Trzeba było iść u drzwi witać Biskupa, co też ks. Władysław uczynić musiał. Biskup, pół rycerz, zawsze się tak stawił księciu, jakby do równego sobie przybywał, niezlękniony, nie uniżając się, błogosławiąc do koła. Ode drzwi posunął się daléj przodując dumnie, za nim ziemianie liczni, wszyscy w milczeniu uroczystém.
Poczty i ludzie całe podwórza zajmowali. —
— Zezwoliliście, miłościwy książę, odezwał się Biskup wszedłszy do środka — abyśmy za Starostę Rogera złożyli porękę. Otóż, niesiemy ci ją. Daję ja moją, daje nie dziesięciu ale dwudziestu ziemian, za to, że gdy Roger słowo rzecze, na naznaczony czas stawić się będzie. Człowiek jest prawy, a słowo jego nie rdzewieje.
Agnieszka przytomna cofnęła się nie śmiejąc odzywać i mięszać do sprawy, książę który nawykłym był nic bez niéj nie czynić, zwrócił się i teraz ku niéj. Dała mu znak gniewny, aby się jéj nie pytał.
Aż nadto już mówiono o jéj wpływie na męża, zdradzać się z nim nie chciała.
Książę musiał stanowić sam, nie mając znikąd pomocy. Spojrzał po ziemianach, stali jakoś chmurni i nasępieni, czytał niemal z wejrzeń ich że za Petrka nań gniewni byli.
— Otoczony jestem zdrajcami — odezwał się ręce rozpościerając szeroko — nikomu wiary dać nie mogę. Bronię siebie i praw moich. Roger z tym nikczemnym zdrajcą za jedno trzymał. —
— Miłościwy książę, przebaczcie — przerwał Biskup, my Petrka za zdrajcę nie mamy. — Bogu rachunek z tego zdawać przyjdzie. Nie rad z obrotu rozmowy, książę wyzywająco popatrzał na ziemian, aż krewny Starosty Rogera, którego Leszkiem Wdałym zwano, odezwał się.
— Przyszliśmy tu ręczyć za brata naszego Rogera i porękę za niego wszelaką dajemy.
Wszyscy ręce zgodnie podnieśli. —
— Dajemy! dajemy! zawołali.
Biskup téż prawicę wyciągnął. —
— Ja z wami!
Ks. Władysław nie wiedząc co czyni, skinął na Dobka, który stał we drzwiach z tyłu.
— Wezwij go z więzienia i tu przywiedź — rzekł.
Nastało długie milczenie, czekano coraz się na drzwi oglądając. Znali wszyscy starostę jako męża w sile wieku i urody, któremu postawy i oblicza zazdroszczono, — nosił się téż, wiedząc o tém że urodziwym był, zawsze czysto i strojno. Gdy teraz się w progu ukazał, wprawdzie na bucie i postawie nie stracił, lecz — zaledwie go poznać było można, tak niewola brudem go swoim okryła. — W odzieży poszarpanéj gdy go wiązano, z włosami splątanemi, szedł jeszcze tak dumny, jakby złotogłowy na sobie dźwigał.
Obejrzał się w koło, przyszedł naprzód ucałować rękę Biskupa, który go błogosławił, pokłonił się potém księciu, nareszcie oczyma wyszukawszy Agnieszkę, wzrok w nią wlepił tak straszny i groźny, że się przed nim z mimowolnym krzykiem przestrachu, cofnęła.
W wejrzeniu tém co było zemsty, gróźb, gniewu z całego człowieka się zebrało i oczyma wytrysnęło. — Oczów już nie spuszczał z niéj i zabijał ją tym wzrokiem. —
— Daję wam wolność, abyście za siebie okup zebrali — odezwał się książę cicho. — Ręczą za was dostojni ludzie. — Idźcie z niemi, a powracajcie na czas z okupem, bo was znajdę i pod ziemią. —
Roger wysłuchał pańskiego słowa spokojnie, wzrok ciągle topiąc w Agnieszce, która w końcu, nie wytrzymawszy go, za męża się ukryła strwożona.
— Miłościwy książę, rzekł, ja i bez rękojmi dawszy słowo stawiłbym się w słowie, bo je więcéj ważę niż życie.
Pokłonił się. Biskup téż dziękować zaczął, ziemianie za nim, a że do czynienia nic więcéj nie pozostawało, jęli się zaraz żegnać. —
Roger stał przy Biskupie, oczyma jeszcze szukając ofiary swojéj, ale Agnieszka wymknęła się niepostrzeżona.
Zaledwie Biskup odjechał, gdy do izby wróciła niespokojna. Książę ją jeszcze nigdy tak wylękłą nie widział...
— Co ci jest? zapytał.
— Wzrok tego człowieka! téj żmiji! zawołała. — Puściliśmy go na zgubę naszą. Widziałeś jego oczy! ślepie zwierza wściekłego! Żaden człowiek tak nie patrzy, chyba wąż gdy zwierzę chce struchlałe połknąć. —
Książę się przeżegnał.
— Nie mogłam wytrzymać tego wzroku, dodała Agnieszka. — Nieprzyjaciół dosyć mamy! Biskup przyszedł za nim, ziemianie ręczyli. —
Agnieszka, która nie płakała nigdy, chyba z bezsilnego gniewu, poczęła szlochać rękami obiema zakrywając sobie oczy. Książę nie wiedząc jak ją uspokoić wyszedł, rozkazując Dobka jéj słać, który sam moc miał nad nią. Lecz, gdy się ukazał, precz mu iść kazała, wyrzucając to że wszystkim więźniom, gdy w jego mocy byli, życia nie wziął.
— Człek ten nas zgubi, będzie nieszczęścia naszego przyczyną! wołała.
Nie było co już czynić z niewiastą prawie oszalałą, gdyż żadne słowo przeciwko jéj trwodze nie mogło nic.
Nazajutrz sposobiono się jechać do Krakowa. Dwór z rana wyciągnął w drogę, a księżnę wieziono na pół chorą z wielkiego niepokoju i gniewów. — Dawała coraz nowe rozkazy, wołała i odpędzała ludzi, płakała i groziła.
Po drodze z wieściami się złemi spotykano[23] Ks. Władysław, który był pewien iż wszystko mu poddawać się musi, opór znajdował na każdym kroku. — Trwoga o pogan po kraju rozbiegłych i plądrujących, nietylko nie pomogła, ale wszystkich przeciw księciu jednoczyła. Oddziałami całemi ciągnęło rycerstwo do Poznania i Płocka, do młodszéj braci. Jechali do nich zbiegając ziemianie, mocniejsze grody otwierały im bramy, z murów na wezwanie Władysława odpowiadając że mu się nie poddadzą. —
Wojna więc była nieuchronną, wojna straszna, z braćmi własnemi, z duchowieństwem, które przy nich stało, z ziemiany, ze wszystkiemi. Z Czech i z Węgier spodziewali się posiłków uciśnieni. —
Do téj wojny zajadłéj, choćby siły miał w pięści ks. Władysław, w piersiach mu jéj brakło.
Odgrażał się chwilami i miotał, to znów narzekał na Agnieszkę i sam na siebie że podjął walkę. Księżna i Dobek dawali rozkazy, szli z niemi Niemcy, ziemian, nawet krakowskich, przy księciu tak jak nie było. Uchodzili, kryli się wszyscy, Duchowieństwo klątwami groziło. Położenie coraz stawało się niebezpieczniejszém.
Książę wątpił czy mu podoła, ale żona pchała go daléj na zgubę, nie chcąc słyszeć o niczém inném prócz pognębienia opornych.
Z Krakowa miano wysyłać natychmiast do Cesarza, z prośbą nową o pomoc i poparcie.
Przez całą drogę niepokój rosnął, w Krakowie téż nie lepiéj stało. Zamek był prawie bez załogi, na biskupstwie nikogo.
Drugiéj nocy po przybyciu do Krakowa, opowiadają wiarogodne kroniki, królowa w nocy ze snu zerwała się przestraszona.
Wbiegła wprost do męża, który głębokim snem ujęty, odpoczywał. Ks. Władysław uląkł się niemało ujrzawszy ją z włosem rozpuszczonym, łzami zalaną, drżącą. — Chwycił za oręż przy łóżku wiszący i maleńką tarcz, sądząc w pierwszéj chwili że napad jakiś niespodziany zamkowi zagrażał. Księżna przypadła płacząca.
— A! sen, wołała, miałam straszliwy. — Śnił mi się ów z oczyma wilczemi Roger — patrząc na mnie tak jak patrzał na zamku we Wrocławiu.
Stałam we śnie w izbie mojéj, nowe próbując obówie, gdy wpadł człek ten straszny, i nagle obówie mi zdarł z nóg, zostawując bosą.
Stara Regina, którą obudziłam moim krzykiem, zaraz mi sen wykładała i rzekła to, co ja sama czuję, że Roger ten zgubi nas i ze wszystkiego wyzuje. —
Pocoście go wolno puścili! Gonić go, łapać, chwytać trzeba, słać za nim i głowę mu odciąć — głowę! Inaczéj spełni się mój sen straszliwy na mnie, na tobie, na dzieciach naszych. —
Gdy tak płakała i zanosiła się, książę strwożył się mocno, i wstał na ludzi wołając.
Wyprawiono, nie czekając dnia, do Wrocławia, ażeby Roger stawił się na dwór książęcy. — Szczęściem, Starosta przyjaciół miał wszędzie, nim urzędnik Władysława wyruszył po niego, wyprzedzając go, pobiegł już przodem ktoś inny oznajmić Rogerowi aby się stawić nie ważył w Krakowie, gdyż tu na życie jego czyhają.
Dziwnie się bowiem działo na tym dworze Władysława i Agnieszki. — Panowali oni jeszcze i rządzili a rozkazywali, owszem kusili się o panowanie nad wszystkiemi udziałami, a nie widzieli tego iż otoczeni byli niechętnemi, którzy sprzyjali młodszéj braci i gotowi byli jéj pomagać.
Dobek i garstka Niemców składająca otoczenie Agnieszki ślepa była na to co się pod jéj oczyma knowało, nie słyszeli nic albo nie rozumieli. Wierzyli oni w moc swoją, gdy polski dwór Władysława, urzędnicy i ziemianie trzymali z Biskupami, z książęty młodszemi, i temi co z niemi byli. — Petrek i Roger mieli tu przyjaciół gorących, co odzywać się za niemi nie śmiejąc, robili co mogli by im iść w pomoc. Słuchano rozkazów książęcych pozornie, ale ufano w to że wszystkie te wysiłki na nic się nie zdadzą a dumna znienawidzona Niemka precz iść będzie musiała.
Gdy w nocy wielka na zamku wrzawa się wszczęła z powodu snu, o którym mówili wszyscy, zrozumiano zaraz że wykład snu groził Rogerowi, popędził wnet posłaniec tajemny oznajmić mu ażeby się skrył zawczasu.
W kilka godzin dopiero potém, wybrał się opieszale i niechętnie, wyprawiony do Rogera urzędnik, który miał naglić do powrotu, — ale już niebezpieczeństwa nie było, bo musiał być wprzódy ostrzeżonym.
Wszystko tu teraz w ten sposób się działo; bezład panował największy, i zaślepienie razem. — Dwór niemiecki odgrażał się, i już zwycięztwo swe myślał wyzyskiwać, gdy dni jego były policzone. Nie było tajemnicy na zamku, któraby natychmiast wyniesioną z niego nie została, nie było postanowienia książęcego, o któremby wprzód nie wiedziano, nim je ogłoszono.
Roger uwolniony za poręką, bawił na biskupim dworze, nie bardzo pilno zajmując się zbieraniem okupu swojego. Natomiast jątrzył umysły i do zemsty wołał za krzywdę wyrządzoną Petrkowi.
Gdy ks. Janik pytał go, dla czego nie zbiera grzywien?
— Albo to o grzywny idzie? odpowiadał Roger przejęty żalem — ani o mnie, ani o okup mój gra się toczy, ale o to aby niezbożnego Kaina na żywot braci nastającego, wygonić precz! Jakem żyw że się to stać musi, i że się to stanie! A dopóki tego nie uczyniemy, o sobie myśleć się nie godzi.
Bił się w piersi i przysięgał...
— Nic mi się nie stanie, mówił ostrzegającemu go Biskupowi, chodzić będę bezpieczny, a oni padną i pójdą precz. Niewinna krew Petrkowa pomszczoną zostanie.
W kilka dni Roger samotrzeć na koń siadł, nie było go przez dni kilka, a powróciwszy na dwór biskupi rozpowiadać nie chciał dokąd i poco jeździł, gdzie był i co robił. Pytających zbywał nie znaczącemi półsłowami.
Powrócił wieczorem gdy Biskup już spał, nazajutrz rano pojechał, konie zmieniwszy. Nie było go znowu. Przyjechał czasem na godzinę w nocy, wyjeżdżał rano, nie opowiadając się nikomu.
Biskup powiadał wszystkim że jeździ zbierać grzywny, o które niełatwo. —
Gdy znowu się na chwilę ukazał, ks. Janik powołał go do siebie.
— Co ty sobie myślisz, Rogerze? zapytał, upływa dany ci czas, masz ty już potrzebne grzywny, czy jeszcze ci ich do liczby braknie?
— Ojcze mój, gdybym je nawet miał, odparł Roger, nie myślę niemi chciwego ich gardła zapychać, ja nie grzywny ale ludzi zbieram! Nie taił się z tém przed Biskupem że dla młodych książąt ściągał posiłki i ziemian do nich posyłał. Właśnie czasu téj rozmowy, nadbiegł z Krakowa usłużny człek, z powieścią o onym śnie z trzewikami królowéj, dla którego miano Rogera do Krakowa ściągnąć aby mu tam życie odebrać.
Starosta zamiast ustraszyć się, swoim zwyczajem zaczął się śmiać pogardliwie i przedrwiewać. —
— Ale! nic mi nie zdołają uczynić! Bóg nie dopuści.
Biskup się pogniewał nań. —
— Człecze zuchwały, zawołał, ale któż ci tę obietnicę Bożą oznajmił? Zbytek ufności jest téż szaleństwem i grzechem. Masz przykład na Petrku że ostrożnym być potrzeba. —
— Ojcze mój, odparł Roger podnosząc ręce ku niebu z niewymownym zapałem, który i Biskupa zdumiał. — Ja nie wiem kto mi w duszę wlał to bezpieczeństwo które w sobie czuję — aliści taką mam pewność iż mi się nic nie stanie, że w ogień bym skoczył, pewien będąc iż się nie spalę.
Nad wieczorem Szabroń z Krakowa przybiegł od księcia z rozkazem aby Roger natychmiast do dworu się stawił. Komornik ten pański, choć się liczył do Władysławowych sług i zaufanie jego miał, tak jak wszyscy inni prawie, dla Agnieszki i Niemców, niechętnym był księciu.
Posłał go Biskup do siebie wzywając, bo i Roger się tu znajdował. — Opowiedział Szabroń z czém go posłano, ale gdy się obejrzał potém że nikogo, oprócz Biskupa i Rogera nie było natychmiast zmienił mowę. —
— Niechaj was Bóg uchowa, panie Starosto, rzekł, abyście rozkazowi temu zadość uczynili, bo wam niechybnie głowa z karku spadnie. Czekają na was siepacze. Ukryjcie się gdzie dopóki ta plucha nie przeminie, aż nasza pani ochłonie. Długo to nie może trwać. Bóg da.
Roger go uścisnął. —
— Miły Szabroniu, odezwał się wesoło, otom taki głuptaczek iż pojadę, głowy nastawię, a nie zrobią mi nic! Nic!
— A któż was obroni? spytał zadziwiony Szabroń.
— Sam nie wiem — rzekł Roger, tylkom tego pewien, że oni mi nie uczynią nic. — Niedoczekanie ich.
— Dla czego?
— Taka jest wola Boża!
Biskup usłyszawszy to znowu go karcić począł, ten szedł mu ręce całować, zaklinając aby go puścił i powtarzając swoje. —
— Nie uczynią mi nic!
Zdumiewali się wszyscy téj pewności i bezpieczeństwu jego, która się im zaślepieniem wydawała.
Biskup szczególniéj, że był tak surowy i charakteru żywego, karcił go ciągle za grzech mu poczytując tę zabobonną wiarę w siebie. Stanęło wreszcie na tém, po długich targach z ks. Janikiem, że pod błogosławieństwem zakazał Rogerowi aby się z miejsca ruszyć nie śmiał bez Archidyakona Roberta, którego mu od siebie dodać postanowił.
Ks. Robert, któregośmy już widzieli, Włoch rodem, od dawna już w Polsce przebywał; człek spokojny, bystry, przezorny, uczony, wielkiéj powagi. Ten tak chłodnym był i rozważnym jak Starosta gorącym.
Biskup się nim w najcięższych posługiwał sprawach, była to jego prawa ręka, doktor praw, do pióra dzielny, w księgach i dekretach biegły zastępował Biskupa tam gdzie on prędki często, unoszący się, ducha wielkiego, byłby swą żywością sprawę kościoła naraził. Nawzajem dobrego serca ks. Janik goił rany, które zbytnia surowość i ostrość ks. Roberta zadawała. — Kochali się i byli sobie potrzebni.
Ciężko było dnia jednego ks. Janikowi bez tego pomocnika się obejść, bo czy prawo tłumaczyć, czy duchowieństwo powaśnione godzić, czy wiernych karcić przychodziło, ks. Janik sercem to czynił, a głowy szukał u ks. Roberta.
Odpuścić go od siebie źle było Biskupowi, ale tu szło o życie drogiego na ową chwilę człowieka, który, gdy Petrka nie stało, sam był jeden jeszcze, co mógł coś z ziemianami począć i nad niemi miał przewagę. Potrzeba go było ratować. —
Ks. Robert jechać był gotowym, a Szabronia obdarowanego wyprawiono przodem z tém, że Roger w ślad za nim podąży.
Po mszy świętéj, którą ks. Janik sam na tę intencyę odprawił, ruszyli podróżni do Krakowa. Na wyjezdném jeszcze musiał Starosta dać Biskupowi słowo, że bez ks. Roberta nic nie uczyni i posłuszny mu będzie. Dopiero go puścił Biskup.
Gdy się już do stolicy zbliżali, nakazał Archidyakon Staroście, aby twarz kapturem i chustami osłonił tak, aby poznanym być nie mógł. A że na posłuszeństwo słowo dał, choć z wielkim wstrętem uczynić to musiał. Do miasta go téż nie wwiózł ks. Robert, ale do znanéj gospody na przedmieściu u człowieka ubogiego, którego wierności pewni byli. Tu ksiądz, jak w więzieniu zamknął Starostę, zakląwszy go aby bez pozwolenia krokiem nawet w ulicę się nie ruszał. Roger narzekał wielce, wyrywał się, bo miał i męztwo wielkie i ochotę stanąć z księciem oko w oko, ale słowo go wiązało.
Sam więc Archidyakon pojechał ztąd na Biskupi dwór jawnie, i tam stanął, a nazajutrz rano, odziawszy się obrzędowo, jak do księcia wypadało, na zamek jechał. Poznano go tam zaraz że z Wrocławia był, domyślając się już co wiezie i Dobek w progu niemal naglić począł:
— Gdzie Starosta?
Ks. Archidyakon zbywszy go milczeniem, do księcia wprost oznajmić się kazał, nie chcąc z Niemcem wchodzić w rozprawy. — Gdy o nim dano znać Władysławowi, wyszedł z kilku panami swemi na spotkanie. — Księżna, uwiadomiona o przybyciu, nie ukazując się, za zasłoną skryta, przysłuchiwała się rozmowie.
— Przynoszę Miłości Waszéj, odezwał się Archidyakon do księcia — pokorne służby Pasterza naszego, ks. Janika. Przybywam od niego z prośbą za Starostą Rogerem, który okupu jeszcze zebrać nie mógł, ale niebawem już cały mieć będzie i wypłaci.
Pasterz miłości Waszéj o cierpliwość prosi.
— A gdzież się Starosta sam znajduje? spytał książę.
— Za okupem jeżdżąc, po grzywnie od przyjaciół i krewnych ściągając, sam stawić się nie mógł, ale Pasterz nasz ręczył zań, poręczyli panowie — będzie się stawił gdy zbierze.
— Więcéj niż okupu ja tu osoby jego żądam, odezwał się książę. — Nie przestał niespokojny matacz Petrka swego opłakiwać, a mnie nieprzyjaciół robić. — Nowe na nim winy są, powinien się stawić na sąd mój. —
Ks. Robert nie chciał ani uniewinniać, ni o tém rozprawiać.
— Pasterz nasz, rzekł, ręczył zań, więc i za osobę jego że do sądu książęcego stawić się będzie. —
To powiedziawszy począł ks. Robert szeroko, uczenie i wymownie dowodzić jaką rękojmią było słowo dostojnego Pasterza, zapewniając że w nim wiarę nieograniczoną pokładać było można. — Archidyakonowi, jako wielce wymownemu, książę sprostać nie mógł, plątał się nie wiedząc jak miał odpowiadać i w końcu nie dając już się sobie sprzeciwić, wolę objawił stanowczą aby Roger mu się stawił w Krakowie.
Na téj rozmowie spłynęło czasu dosyć, a gdy posłowie jacyś przybyli i oznajmiono o nich, musiał Archidyakon ustąpić, tak jak nic nie sprawiwszy.
W progu już odchodzącemu książę powtórzył że nie okupu chce ale samego człowieka; a zresztą jedno lub drugie natychmiast musi mieć. —
Z tém powróciwszy Archidyakon na Biskupstwo naprzód, nocą, pokryjomu przekradł się do Starosty, który jak niedźwiedź na łańcuchu rwał się niecierpliwy chcąc z niewoli téj wyswobodzić. — Upierał się koniecznie sam stawać i bronić swéj sprawy.
— Ani mi się waż! ani myśl! zawołał ks. Robert. Ja tego nie dopuszczę! Jutro raz jeszcze pójdę na Zamek i spodziewam się u księcia otrzymać ulgę, zwłokę. — Uchowaj Boże obstanie przy okupie raczéj pożyczę i złożę grzywny, niż wam dozwolę iść na pewną zgubę.
Roger ciągle rwał się niespokojny.
— Ojcze miły! ojcze kochany! Na rany Chrystusowe zaklinam was, okupu nie dawajcie. Ja się ani kryć ani uciekać nie potrzebuję, ani płacić, jak mnie tu widzicie żywego, stojącego przed wami. Nic mi nie zrobią! Nie ja będę uciekał, ale on! on! co oślepił i okaleczył biednego Petrka, co czyha na życie braci. —
Archidyakon znowu te zuchwałe słowa usłyszawszy, kazał mu milczeć i zabronił wychodzić, zgromiwszy mocno.
Starosta narzekał, oburzał się, lecz słuchać musiał.
Nazajutrz Archidyakon poszedł na zamek do księcia raz jeszcze. Rzeczy tu przez noc zmieniły się.
Ks. Agnieszka i jéj pomocnicy zrozumieli że zbyt wiele wrzawy ze swym snem i groźbą uczynili, że Roger ukryć się musiał nastraszony i ujść im może. Postanowiono więc dobroć i łagodność udawać, aby trwogę rozproszyć, i Starostę ściągnąć, uspokoiwszy — ks. Robert rozpoczął od wstawiania się za Starostą do księcia, na co mu ten odpowiedział.
— Biskup i ziemianie ręczą więc i nadal za Starostę?
— Najuroczyściéj mi zlecono porękę odnowić, rzekł ks. Robert — ks. Janik ręczy i ziemianie téż, na wszelki sposób.
— Odmawiać więc im nie mogę, i nie chcę — odezwał się książę Władysław, okrutny nie jestem nawet dla winowajców, przedłużę czas. Gdy ten nadejdzie aby mi się z okupem i z pokorą nieodmiennie stawił.
Musiał na wszystko zgodzić się Archidyakon, a że skryptu pod pieczęcią żądano, która Archidyakonowi wraz z kanclerstwem biskupim powierzoną była, dał porękę na piśmie, opisując czas na jaki Starosta stawić się był obowiązany. Książę, okazując się dlań wielce łaskawym, zatrzymał go potém jeszcze, namawiając aby Biskup z panem swym trzymał i był mu pomocnym.
W czasie tego posiedzenia nadeszła i księżna Agnieszka z żalami na duchownych i ziemian, pragnąc sobie widocznie Archidyakona pozyskać. Przedstawiała mu po niewieściemu żywemi malując słowy, iż opór próżny był przeciwko takiéj sile jaką książę miał z Rusi, od Cesarza i z ziem własnych.
Ks. Robert słuchał, nie przeciwił się wcale — milczał.
— Prosicie za Starostą, dodała, który powiernikiem był i przyjacielem serdecznym tego zdrajcy Petrka; a wiecież o tém że ślepiec ten, wprost z synkiem do książąt, do Płocka pociągnął i tam zewsząd na nas siły ściągają, do buntu namawiają. — Starosta taki zdrajca jak oni, trzyma z niemi.
— Nie wiem co się z Panem Petrkiem stało, odpowiedział ksiądz, lecz, gdyby oślepiony i ze wszystkiego ogołocony dostał się tam, nie wiele może szkodzić komu.
— Starosta pewnie téż do niego poszedł lub przedrzeć się myśli, mówiła pani — znamy tych ludzi.
— Biskup nasz ręczył zań — odparł Archidyakon — więc mu się oddalić pewno nie da.
Na zamku krakowskim, gdy go ks. Robert opuszczał, bardzo już wojowniczo wyglądało, stały pułki całe na podzamczu, oddziały wyprawiano na grody, wojska się poruszały, Ruś i Połowcy zajmowali ziemie dalsze i posuwali się dla połączenia z wojskami książęcemi.
Ks. Władysław sam zbierał się iść z ostatniemi i wybranemi swemi ludźmi; ale co było przy nim jeszcze ziemian i rycerstwa, chodzili wszyscy jak obumarli z żałości i wstydu, ręce łamiąc.
Niemcy tylko radowali się że już wkrótce z panią swą państwem całém zawładną.
Starosta, chociaż z dworku, w którym go ukryto nie wychodził, chociaż tu mało widzieć mógł, od gospodarza nasłuchawszy się co się działo, kipiał z gniewu.
Gdy Archidyakon na ostatku, zakapturzonego znowu wydobył z kryjówki, zaraz za Krakowem ze dwojgiem ludzi, pożegnawszy go, ruszył w świat, nie chcąc powiedzieć dokąd ani po co. — Musiał mu tylko słowo dać że nazad do Krakowa nie powróci i zuchwale się nie będzie stawił księciu.
Pilno mu tak było na swobodę się wyrwać, że, rozstawszy się ze swym opiekunem i przewodnikiem, w czwał, bez drogi puścił się na lasy, jakby jednéj chwili do stracenia nie miał.
Całując rękę Archidyakona, rzekł tylko półgłosem.
— Pomszczę Petrka mojego, albo sam żyw nie będę!
Staruszek ks. Marcin, któremu się dostało, biedną niewiastę z córką wieźć do Komorowa, przez lasy i pustynne drogi, nie małą miał z nią i o nią troskę. —
Petrkowa, rodu książęcego pani, o czém nigdy zapomnieć nie mogła, nawykła do tego że jéj długo wszyscy pokornie bili pokłony, od męża począwszy, który ją dla piękności jéj miłował wielce; nieszczęście znosić wcale przygotowaną nie była.
Rozpieszczona od losu, przez męża i obcych, piękna niewiasta stała nadto wysoko aby jéj kiedykolwiek przez myśl przejść mogło że ją podobny los spotka — ubóstwo, wygnanie, trwoga o los męża, dzieci i własny.
To co się z nią stało teraz, długo się jéj snem i zmorą jakąś wydawało, tak że, gdy się z prawdziwego snu budziła, obejrzawszy się do koła, na swą nędzę i sieroctwo, rozmdlewała się we łzach nieustannych i narzekaniu.
Naówczas to, milczące zwykle, słabe dziecię, co same jak powietrzne widmo, jak ze mgły stworzona wyglądało Rusałka, stawało się silniejszém i mężniejszém od matki. — Cieszyło ją, pieściło, tuliło, tak jak samo niegdyś pieszczoném było.
Ks. Marcin, nawykły mieć do czynienia z prostym ludem, na wszystko zahartowanym, co godzina na nowo dziwić się musiał powracającéj słabości matki i sile dziecięcia, a boleć nad niedolą tych istot, które do niéj stworzone nie były.
Dla nich stokroć sama śmierć znośniejsząby była nad te męczarnie przedłużone. Za nią uśmiechało się im niebo, tym bolom nie było ulgi i końca.
Dziwiło pobożnego staruszka i to, że owa niewiasta, która o losie męża nie wiedziała — nie tyle się nim trwożyła, co o siebie i o dzieci. Wspomniała czasem — Petrka, ale zawsze z narzekaniem nań, że on zuchwalstwem swém i zbytnią śmiałością księcia obraził, że upierając się przy swém na niewinną rodzinę ściągnął pomstę i zgubę.
Nie tyle bolała piękna pani nad nim co nad losem własnym, wspominając wciąż złociste teremy, ciche ustronie, w którém się chowała; przeklinając przeznaczenie swe, co ją w te obce rzuciło kraje.
Lecz że zarazem dosyć pobożną była kniehinia Marya, ksiądz Marcin słowem Bożém ją uspokajał, modlitwy odmawiając krzepił, pieśniami świętemi zabawiał.
Z początku chciała koniecznie wiedzieć dokąd ją wieziono, i ks. Marcin nie rad był taić tego przed nią, ale po rozwadze, zbył ogólném upewnieniem, iż na zamku, do którego jadą bezpieczną być może, byle się z sobą nie wydawała nazbyt, kim była — aby ztąd po ludziach głosy o niéj nie poszły. Nie taił i tego że gród był choć zamożny, niewytworny, a życie w niém proste.
Nie w smak to było, nawykłéj do życia wygodnego pani, iż w tém schronieniu, jak je opisywano, nie znajdzie komnat jasnych, ani przepychu domowego, pocieszała się tém tylko że wprędce wszystko to złe skończyć się musi. —
Gdy się już do Komorowa zbliżali, a w okolicy żadnego niebezpieczeństwa dla podróżnych nie było, i samych ich z ludźmi mógł ks. Marcin pozostawić, na godzinę wprzódy pojechał na zamek do Jaksowéj, oznajmić jéj o gościach.
Człeka zostawiwszy pewnego przy wozach, sam starowina, jak był nawykł różnie się włóczyć po świecie, chabet'a z wozu wyprzągłszy, pomimo nóg nabrzękłych i bolących, siadł nań i przodem pokłusował.
Tu go tak znano że, gdy się tylko u wrót pokazał, wnet mu je otworzono, a stara Jaksowa, odziana tak jak zwykle, na pół po męzku, pół po niewieściemu, wyszła sama na spotkanie.
Zdala się już, a naprzód o swojego jedynaka pytała, bo go miała na myśli.
— Nie wiecie, nie wiecie, co się z nim dzieje?
— Złego mu się nie stało nic, rzekł ks. Marcin, a próżnować nie może, kiedy wszystkie ziemie goreją. — Swoich braci w ogniu odstąpić mu się nie godzi.
— A zkąd jedziecie? pytała stara.
— Ze świata dalekiego, rzekł ksiądz Marcin — co pytacie? dość wam wiedzieć żem nie sam, że ocaloną od dziczy i pogan, którzy wszędzie plądrują i w niewolę biorą, niewiastę znacznego rodu z córką prowadzę Wam. Musicie ją tu przyjąć dla miłości Chrystusowéj.
Skrzywiła się stara pani. —
— A! zawołała — zaprawdę wolałabym dziesięciu mężczyzn hodować i karmić, niż jedną niewiastę!
Rozśmiał się na to ks. Marcin. —
— Daremna rzecz — rzekł, wyboru nie macie, co Bóg dał przyjąć potrzeba. Pani jest wielkiego rodu, książęcego, trochę z nią zachodu mieć będziecie, to prawda, bom ja w podróży próbował że niełatwą jest, ale co się nie czyni dla miłości Chrystusa Pana?
Jaksowa załamała ręce i zafrasowała się mocno, sposępniała.
— A któż ona jest? kto? poczęła dopytywać.
— Nie pomoże wam nic wiedzieć o tém i nie potrzeba — odparł ks. Marcin. Tyle mi tylko powiedzieć polecono iż ksiądz Pasterz nasz, Janik żąda od was abyście jéj przytułek dali, czuwali, doglądali, a swego czasu sowicie się to nagrodzi. (Tak mu zlecili mówić Benedyktyni, choć ks. Janik o schronieniu tém nie wiedział.) Obraziła się Jaksowa niezręczném słowem.
— Jakbym to ja za miłosierdzie nagrody potrzebowała? zawołała. Ciężar to będzie wielki, bo cudzy w domu, to swój z nim już jakby obcym był. A — co robić? izbę jéj dam, chleba nie pożałuję, zresztą niech się sobie cieszą jak mogą. — Ja mam i tak na głowie dużo, do snu im śpiewać nie będę.
Rozmawiali jeszcze w podworcu, gdy wozy i ludzie z Petrkową, na gród wjeżdżać zaczęli. Nawykła do wygód, do gmachów jasnych i przestronnych Petrkowa, gdy z wozu przypatrując się dokąd ją przywieziono, postrzegła nędzne na pozór zabudowania, a przede drzwiami niewiastę dziwną, na pół po męzku odzianą z twarzą surową i niemiłą, zdało się jéj jakby ją do więzienia wtrącić miano i szlochając oczy sobie zakryła.
Stara Jaksowa wzrokiem bystrym cisnęła na dwie przybyłe i oko jéj napotkało piękną Błogosławę, nie mogąc się od niéj oderwać.
Co się w niéj zbudziło na widok tego dziecięcia, które się około matki rozpadało, tuląc ją i starając uspokoić. — Bóg jeden wie — lecz serce się poruszyło, litość ją zdjęła i, zawahawszy się nieco, poszła sama do wozu pomagać, aby z niego na pół omdlałą wysadzono.
Nie rzekła i słowa na powitanie, ale silną rękę przyłożyć się nie wahała, gdzie jéj było potrzeba. W milczeniu poprowadzono ją do najlepszéj izby, tu trzeba było pokładać zaraz na pościeli, bo z sił opadała od wielkiego płaczu i żałości. Córka kląkłszy przy niéj, zimne jéj ręce ogrzewała, przytulała do siebie, kołysała jak dziecinę.
Postała nad niemi chwilę stara Jaksowa, popatrzała nie mówiąc nic, a, choć nic dla nich czynić nie obiecywała księdzu, zakrzątnęła się z pomocą i posługą, nie tyle może dla słabéj niewiasty, co dla dzieweczki biednéj, któréj żal jéj było.
Tak pięknie wyhodowanego kwiatka dawno nie widziała stara, oczy jéj nawykłe były do prostych dziewek wiejskich, nie do takich zjawisk z drugiego świata. Dziwiła się, bolała, mówiąc w sobie. — Jakto źdźbło tak słabiuchne burze życia przetrwać potrafi, jak się w ciężkiéj walce nie zmarnuje?
Na co to Bóg stworzył tak wątłém, aby ludzie bezbronną istotę, nogami zgnietli?
Petrkowa zaledwie na gospodynię spojrzała, biorąc ją za sługę może, nie spytała o nic, nie dowiadywała się o nikogo, nie żądała ni witać ni widzieć, zapragnęła tylko wszelkich wygód do jakich była nawykła, a których tu znaleźć nie było podobna.
Płacz więc nowy był i narzekanie.
Do wieczora spoczywał ksiądz Marcin na grodzie, choć mu, po długiéj niebytności pilno było do Miechowa. Został dłużéj nieco aby biednym niewiastom zapewnić tu życie znośne i udobruchać nachmurzoną Jaksowę.
Litowała się ona nad wygnanką, ale zarazem zżymała i gniewała na nią że tak dziecinnie słabą była i zrozpaczoną. Więcéj spółczucia budziło w niéj śliczne dziewczę, o które uparcie dowiedzieć się chciała, czyjem było?
Ks. Marcin wolał odkrycie zostawić późniejszemu czasowi, i nie powiedział nic.
— Kto one są, to się tam późniéj od nich dowiecie — rzekł. — Ja tam coś słyszałem, nie dosłuchałem, ot — nie wiem. Dla mnie kto nieszczęśliwy, pomocy potrzebujący, o nazwisko się go nie pytam. Czyńcie i wy tak, miłościwa pani, na co wam ta ciekawość?
— To nie pusta ciekawość — odparła stara potrząsając głową. — Jam matka, mój ojcze, — kto wie? Lada godzina, mój Marek przybiedz tu może i zobaczyć dziewczynę — kiedy ona mnie za serce tak wzięła — co dopiero chłopca? Będzie mi jeszcze szalał za nią!
Rozśmiał się ks. Marcin.
— No, to co? odezwał się — jak poszaleją, ja pobłogosławię, szał odejdzie a szczęście Pan Bóg da. —
— A! nie! nie — poczęła stara, co mi tam z tego że taka piękna? To pajęczyna, ja z niéj pociechy nie będę miała, bo to siły niema, lada wiatr ją we mgłę rozwieje. Ja takiéj dla mojego nie chcę.
— E! e! rzekł ksiądz — przecie ta słaba dziewczyna, przez całą drogę matkę piastowała — a miała więcéj mocy niż ona!
— A takiéj żony krasawicy dla Marka nie chcę — rzekła stara uparcie. Co to warto? będzie się za nią rozpadał, przylgnie do niéj, rozleniwieje! Dzieci mi z niéj przyjdą słabe, co je trzeba będzie powijać w jedwabie. — Ja mojego w śniegum kąpała! Nie — nie!
Zadumała się stara macierz. —
— Chyba ją przed nim schowam, dodała — a jak? Oko chłopca piękną dziewkę przez ścianę dojrzy.
Ksiądz nie chciał mówić więcéj, i choć Jaksowa coś z niego dobyć usiłowała, zbył ją ni tém ni owém. — Została niespokojną i jak na straży.
Życie na starym gródku zaraz się dla tych gości całkiem zmienić musiało. Co dawniéj szło porządnie wedle koguciego piania i słońca, niczém nigdy niezmącone, teraz rwało się, wlokło, spóźniało, łatało niewiedzieć po jakiemu. Petrkowéj często trzeba było jadła gdy wszyscy spali, a snu gdy największa wrzawa była na grodzie.
Zresztą zamknięte siedziały same z sobą, matka i córka, bo Jaksowa służbę im posyłając, sama nie miała ochoty zbliżać się do nich. — Petrkowa, którą raz tylko widziała, jakiś wstręt w niéj budziła. Wzdragała się do niéj iść, potém ciekawość niewieścia ją brała, i pociąg czuła do pięknego dziewczęcia. Chętnieby ją nieraz wezwała do siebie — wstydziła się i obawiała.
Ile razy ją spotkała, pomyślała o niéj, zaraz jéj syn na pamięć przychodził — nuż zobaczy? nuż rozgorzeje?
Zdarzyło się któregoś dnia że Błogosławie, do jéj sukienek zszarzanych i podartych igły i nici było potrzeba. A że służby na ten czas przy nich nie było, wyszło dziewczę same szukać staréj pani, choć z trwogą wielką, bo pomarszczona twarz była jéj straszną. Jaksowa w swojéj świetlicy siedziała nad robotnicami, gdy bojaźliwe dziewczę ukazało się na progu z rumieńcem na twarzyczce. Stara uśmiechnęła mu się, wabiąc je ku sobie i zawiodła do bocznéj komory. — Posadziła strwożoną na ławie, a co miała pod ręką, plastr miodu, chleb biały, orzechy, postawiła przed nią i przysiadła się do niéj sama.
— Rybko ty moja — odezwała się — jak ci na imię? Zapytała grubym swym zwykłym głosem, który starała się napróżno łagodniejszym uczynić.
— Imię mam Błogosława — cicho szepnęło dziewczę.
— Dajże cię Bóg twém imieniem błogosławił — rzekła stara. Musiałaś się chować za kratą i bez słońca boś biała jak śnieg i wątła. —
Dziewczę spuściło oczy, łzy jéj się z pod powiek toczyły ciche, bo dawne, lepsze przypomniała czasy.
— Tak odezwała się — pani matka i ja, nie znałyśmy ani zimna, ani skwaru, ani słoty, dopóki... I łzy jéj mówić daléj nie dały.
Jaksowa zlekka śliczną jéj główkę do piersi przytuliła. Obudziło się w niéj uczucie dziwne. Stęsknioną była za macierzyństwem, spragnioną wnucząt, zdało się jéj że jakieś dziecię własne przytulała do siebie.
— Nie płacz — odezwała się, łzy nie pomogą, a oczu twoich szkoda, jeszcze one lepsze czasy zobaczą. Nie śmiała już pytać o więcéj i dziewczę mówić nie śmiało, poprosiła o to co mieć chciała i uciekła.
Ale dobra znajomość była zrobiona między staruszką a dziewczęciem. Gdy matka jéj spała, Błogosława wyrywała się czasami do Jaksowéj, bo się polubiły bardzo. Pod opieką téj mężnéj niewiasty, dziewczę czuło się bezpieczniejszém, zdrętwiałéj staruszce oddech świeży tego kwiatka, życie i czucie przywracał.
Rozmowy ich były urywane, bo jedna nie umiała mówić wiele, druga nie miała odwagi. Dopiero gdy się tak zwolna, trwożliwie, ostrożnie zbliżyły do siebie, Błogosława więcéj ośmielać się zaczęła.
I jednego wieczora, ot tak, w rozmowie — wypowiedziało dziewczę że było córką Petrkową. — Usłyszawszy to Jaksowa ręce załamała w milczeniu, nie powiedziała nic, ale nie nabrała przez to wstrętu do biednéj.
O losie ojca nic jeszcze nie wiedziała córka, a tu już wieści były doszły o oślepieniu, okaleczeniu okrutném i wygnaniu. Jaksowa jéj o tém nie powiedziała, tylko gdy dziewczę płakało bolejąc nad zgonem ojca, bo go za zabitego miano — odzywała się.
— A może téż nie umarł ojciec wasz. — Czekajcie aż nieszczęście przyjdzie, nie wyprzedzajcie go, gdy o niém nie wiecie. — Ludzie mówią że mu żywot wyproszono — i na wygnanie skazano tylko.
Zaczęła się o te pogłoski rozpytywać Błogosława, ale Jaksowa sama ich nie będąc pewną, nie chciała próżną karmić nadzieją. —
Gdy po téj rozmowie wyszło dziewczę, stara przed ogniskiem stanęła jak słup zadumana, z usty zaciętemi i pytać się zdawała losu jak zrządził i dla czego jéj rzucił w dom tę właśnie, któréj dla syna nie chciała? Miałoż to być przeznaczeniem?
Wprawdzie teraz gdy Petrek być przestał onym wielmożą i panem, nie tyle się go już lękała Jaksowa, ani doń wstręt miała tak wielki, boć za grzech odpokutował, a jednak zawsze dla syna pragnęła innéj, czegoś co sama oznaczyć nie umiała, nie téj dziewczyny z mgły i promieni utkanéj, wątłéj i słabéj...
Troskała się już wielce, a nuż Jaksa przybędzie? gdy ją zobaczy? gdy się miłość rozbudzi, co uczyni z nim? będzieli miała siłę się oprzéć?
Gdy się to działo, Jaksa tymczasem wiódł Petrka do bezpiecznego schronienia. W drodze wierny ten towarzysz niedoli dla ojca i syna stał się jakby dzieckiem i bratem. — Los ich zrównał, Jaksa teraz był dla nich dobroczyńcą i podporą. Przedzierając się przez puszcze, w obawie aby ich gdzie nie poznano i nie pochwycono, błąkali się długo, omijając gościńce wielkie i nierychło w Płocku stanęli. — Tu Jaksa mógł go już zdać książętom młodym w opiekę, bezpiecznym będąc o niego. Ale wnet niepokój go ogarnął o Petrkowę i Błogosławę, o których losie nie wiedziano. — Sam Palatyn codzień, co godzina niemal miał imiona ich na ustach. —
Jednego dnia sam Jaksa odezwał się słysząc bolejącego Petrka.
— Pozwólcież mi, ruszę za jéj miłością i za dzieckiem waszém, ażeby się choć dowiedzieć co się z niemi stało. Pewien jestem że wam o nich dobre przyniosę wieści.
Petrek, który teraz, dla skaleczonego języka, mowę miał bełkoczącą i mało jéj używał, na ramiona mu się rzucił z radości. —
— Tyś dziecko moje, drugim mi jesteś synem, zawołał. — Radbym abyś to uczynił i lękam się o ciebie, chcę byś jechał i boję się. — Czyń jak sam osądzisz — jedź, ratuj ich. — Bóg ci zapłaci i ja nie zapomnę. — Odetchnę lżéj gdy się dowiem co się z niemi dzieje.
Jaksa natychmiast usposobił się do podróży, a gdy żegnać się przyszło, Petrek go z uścisku długo nie puszczał. Żal mu go było, bo się do niego przyzwyczaił, pokochał i dla Światosława téż miał w nim najlepszego towarzysza... Więc się żegnali a rozstać nie mogli, a gdy już jechał, patrzali nań z wrót długo, dając znaki. —
Na dworze młodych książąt, miał tę pociechę okaleczony, który dla nich cierpiał, że go tu szanowano jak ojca, a opiekowano się nim troskliwie. Młodzi książęta go nie odstępowali, starsi doń przychodzili po radę, obie księżne czuwały nad starcem, by mu na niczém nie zbywało. Petrek, jeżeli dawniéj nie potrzebował wiele dla siebie i żył po prostu, teraz, gdy go dotknęło to co za karę przez Boga domierzoną uważał, za pokutnika się mając, surowszy jeszcze żywot prowadził.
Znaczną część dnia spędzał w kościele, do którego z oczyma chustą zawiązanemi, szedł przez syna wiedziony, surowe odprawiał posty a powtarzał że łaskę Bóg uczynił mu wielką, zasłużoną karą na tym go dotknąwszy świecie.
Los Palatyna zgrozą przejął wszystkich i przyczynił się głównie do tego że duchowni wszyscy z młodemi książęty przeciwko ks. Władysławowi głośno się oświadczyli.
Arcybiskup sam zbierał ludzi, aby z niemi iść w pomoc uciśnionym.
Wojska z obu stron ściągały się ku Pilicy, gdy Jaksa z Płocka wyruszył, zkąd młodzi książęta i księżne dwie, w obawie aby ich tu Władysław nie pochwycił, do warowniejszego ciągnąć mieli Poznania. Bliżéj téż tu byli Arcybiskupa Gnieźnieńskiego, na którego pomoc duchowną i orężną rachowali. —
Jaksa spieszył, jak zawsze przedzierając się na oślep lasami a bacząc tylko aby się w ręce nieprzyjaciela nie dostać. Dobił się tak naprzód szczęśliwie do Wrocławia, gdzie się języka dostać spodziewał. Lecz tu trafiło się właśnie że i Biskupa nie znalazł i Opata nie było, a inni lub nie wiedzieli, albo mu o schronieniu Petrkowéj mówić się nie ważyli. Czekać nie chciał, a spuszczając się na własną przebiegłość, gdy pochwycił ślad którędy Petrkowę wieziono, ruszył przepytując, dowiadując się, idąc szlakami jakie mu ludzie wskazywali. Zadziwiony był w ostatku mocno, gdy go przepytywanie to wprost na jego własny Komorow wywiodło. Nie wierzył jednak jeszcze żeby się to w istocie stać mogło czego najmocniéj pragnął. Na mil kilka od zamku rodzinnego ślady niewiast znikły zupełnie. Jaksa zniechęcony i znużony, widząc się już tak blizko matki, nie mógł się wstrzymać aby nie dojechać do niéj. Potrzeba téż była wielka i gród ubezpieczyć w te czasy niespokojne i ludzi swych pościągać, aby z niemi potém w pomoc iść młodym książętom.
Na grodzie stara matka, choć wzdychała za nim, nie śmiała się syna spodziewać, gdy jednego wieczora u wrót Jaksa zatrąbił po swojemu, i po głosie natychmiast go wszyscy poznali. Rzuciło się co żyło naprzeciw niemu, a najpierwsza matka, zapomniawszy o wszystkiém byle go coprędzéj uścisnąć.
Mrok już padał, Jaksa znużony był, zdziwił się gdy matka, zamiast go wprowadzić do świetlicy, którą on dawniéj zajmował, powiodła go do siebie. Chciał do zwykłego kąta swojego zawrócić, ale rzekła mu zakłopotana nieco aby tam nie szedł, bo gości ma.
— A jacyż oni są? zapytał Jaksa. —
— Niewiasty dwie biedne uciekające przyjąć musiałam — odparła matka.
Tknęło to Jaksę, że mu imienia ich nie powiedziała.
— Niewiasty? a zkądże one przybyły?
Stara smutnie zmierzyła go oczyma, jakaś zazdrość obudziła się w jéj sercu.
— Co ci tam do obcych niewiast! zawołała chmurno. —
Młodemu już się roić zaczynało że Petrkowa być tu mogła, ta myśl jak ukropem go oblała. Stanął drżący cały.
— Darujcie mi, kochana matko moja, rzekł, życie moje stawiłem ratując Petrka, odprowadzałem go okaleczonego do Płocka, a teraz gonię za żoną jego i córką, abym go o ich losie uwiadomił. — One to u was być muszą, nie kto inny !
Rozgniewała się stara i poruszyła groźno. —
— To są! są! odparła, ale tobie dziś nie o nich myśleć, tylko o matce, bo ta ci pierwszą być powinna.
Jaksa zamilkł i poszedł za nią zmieniony zupełnie, pokorny ale milczący. Matka nie wytrzymała długo, sama rozpoczęła rozmowę o niewiastach i żaliła się.
— Tak, rzekła, przywieźli mi je tu, te pieszczone kukiełki, na które zdala chuchać trzeba. Nieszczęśliwemu dachu odmówić się nie godzi, a baby te ciężą mi. — Dziewczyna piękna a wątła i słaba, tylko ty mi nie patrz na nią.
— Matusiu serdeczna — przerwał Jaksa, późna twa rada, widziałem ja ją nie raz ale sto razy, a co się ze mną stać miało, to się stało[24] Miłuję ją bardzo, miłuję strasznie, teraz gdy Petrek wygnańcem jest, spodziewam się ją dostać.
Wyrzekł to śmiało i stanowczo, matka odwróciła się nagle zagniewana, ale nie odpowiedziała nic. — Jaksa podszedł ku niéj, odepchnęła go od siebie. Odstąpił i przysiadł na ławie smutny, gdy stara po chwilce przystąpiła doń, głowę rękami objęła i poczęła całować. Staréj nieznane łzy kręciły się pod powieką. — To odpychała syna, to przyciągała go ku sobie — naostatek odtrąciła i poszła do ognia zadumana.
W téjże chwili nie wiedząc może o niczém, czy téż domyślając się, wbiegła do izby Błogosława. — Stara chciała jéj zastąpić drogę, zapóźno. — Wbiegła wewnątrz i zobaczywszy siedzącego Marka, krzyknęła.
Jaksa się zerwał ku niéj — stanęli naprzeciw siebie w niemém zachwyceniu, któremu słów zabrakło.
Staruszka spoglądała na nich z boku, aż gniewna wpadła między nich, aby ich z tego osłupienia wyprowadzić. —
— Pozdrowienie wam od ojca waszego przywożę! odezwał się Jaksa. Dziewczę usłyszawszy ojcowskie imię, przebojem rzuciło się ku Jaksie.
— Ojciec! żyje więc ojciec! zawołała — a! chodźcież coprędzéj do matki, poświadczcie to żywém słowem, pocieszcie ją! Żyje Ojciec. Bóg niech będzie błogosławiony.
Ze złożonemi rękami padła pośród izby na kolana.
Jaksa, który w prostocie swéj, nawet dla pocieszenia tych których kochał, kłamać nie umiał, dodał wnet.
— Żyje ojciec wasz okaleczony okrutnie, ale żywota już bezpieczny. — Ze Światosławem oba odprowadziliśmy go do młodych książąt do Płocka.
Zakrzyknęło znowu z radości dziewczę, posłyszawszy o bracie. Stara Jaksowa już teraz nie mogła nic, bo zapominając na wstyd wszelki, Błogosława chwyciła Marka za suknię u ramienia, i ciągnęła go gwałtem do matki.
— Chodźcie! zlitujcie się! chodźcie! Nie sprzeciwiając się odstąpiła Jaksowa, ale z brwiami namarszczonemi, mrucząc groźno — że jéj syna zabierano. Szła wieczerzę sposobić dla dziecka, łając dziewczęta i rozpędzając je gniewnie.
Przez sień tylko przejść było potrzeba do komnaty, w któréj Petrkowa, cały ten czas więcéj leżała niż siedziała. Złamana niedolą swoją, bezwładna większą część dnia spoczywała z głową osłonioną chustami, jęcząc i wyrzekając.
Gdy na próg wpadła Błogosława ciągnąc Jaksę za sobą i wołając.
— Żyje ojciec! żyje! Porwała się z posłania Marya, odrzuciła chusty, spojrzała na Jaksę, którego nie bardzo lubiła, jakby przeczuciem że jéj miał córkę odebrać i pytać zaczęła szybko. —
— Gdzie? co się z nim stało!
Jaksa nie zataił nic, opowiadając wszystko czego był sam świadkiem. Płakała znowu Petrkowa słuchając, a wtrącając pytania o syna, o ludzi, o skarby, potém wołać zaczęła rwąc się z pościeli jak nieprzytomna że natychmiast ztąd chce jechać do męża.
Córka objąwszy ją rękami, zaledwie mogła uspokoić.
— Miłościwa pani, rzekł Jaksa, nie może to być abyście teraz z zamku ruszyli. Ja sam ledwie się tu żyw dostałem, poganie dzicy i wojska Władysławowe wszystkie ziemie zalewają. Życia ani wolności nie bylibyście pewni. — Czekać tu potrzeba aż się wojna uśmierzy. W oblężonym grodzie, Płocku czy Poznaniu lepiéjby wam nie było, ani bezpieczniéj niż tu gdzie my, gdyby i dzicz nadpłynęła, zawsze się obronić potrafiemy. —
Z mowy jego dopiero, gdy się szerzéj począł tłumaczyć, dowiedziała się Petrkowa iż jest u matki Jaksowéj, i — zamilkła zaraz zdziwiona a prawie przelękła.
W owych czasach obyczaje były inne — lękała się o córkę, aby ją siłą jéj nie wzięto. Złagodniała więc dla Jaksy.
Po długich pytaniach, na które Marek odpowiadał, coraz nowemi szczegółami, puszczono go nareszcie do matki. Wyszedł smutny i znękany, i widokiem Błogosławy tak przejęty, że sobie rzekł — iż gdy mu ją sam Bóg dał i do grodu przyprowadził, nie odda jéj już nigdy i nikomu, choćby za nią i wojnę toczyć przyszło.
Z tą myślą w duszy do izby powrócił, i myśl tę pewnie Petrkowa odgadła, gdy się strwożyła, dowiadując gdzie się znajduje.
Jaksowa chodziła chmurna jak noc, krzątając się niby koło wieczerzy. Gdy wszedł nie odezwała się do syna — usiadła na ławie naprzeciw niego, sparła na łokciu i patrzała w twarz swojego dziecięcia.
— Hej! odezwała się długo przemilczawszy, myślałam że ci się zatęskniło do staréj matki, a tyś gnał na złamanie karku, nie do mnie do tych kukieł białych! Nie kłam przede mną, wiedziałeś że one tu są, nie dla mnieś tu jechał a do nich!!
Jaksa poczuł się mężem i odrzekł śmiało.
— Usta się moje nigdy łżą nie zmazały — nigdy! nigdy! Szukałem Petrkowéj, nie taję, alem nie wiedział że tu jest. Do ciebie mi serce tęskniło jak zawsze. Matka wskazała ręką w stronę izb naprzeciwko.
— A do tamtéj, do tamtéj, to ci się nie tęskniło??
— Nie skłamię, tęskniłem i za nią, tak już musi być, bo w tém wola Boża.—
Stara wstała od stołu. Milczeli oboje. — Nie mówiąc nic puściła syna spać.
Gdy w komorze legł sam Jaksa, nim mógł pomyśleć co ma czynić — z sobą, ze znużenia wielkiego sen go ogarnął. A że kilkoro nocy spędził drzemiąc tylko na siodle lub pod drzewem, gdy raz padł na posłanie, objęła go żelazna moc snu i trzymała do rana.
Matka już budziła prządki i ogień rozpalać kazała, a on jeszcze jak legł na jednym boku, ciągle kamiennym snem odpoczywał.
Dzień dopiero biały powieki mu otworzył. — Nim ruszył się z posłania rozmyślać począł[25] — Co tu pocznę? Nie godzi mi się zostać a nie chce się jechać? Co pocznę? Tak dumając a przewracając się doczekał aż mu matka sama polewkę przyniosła, spojrzał na nią z obawą. Twarz miała smutną a uśmiechniętą.
— Pij i jedz — rzekła — nie dąsaj się — jam ci nie wrogiem, tyś dziecko moje...
Pocałowała go w czoło. —
— Niech się dzieje wola Boża!
— Matuś rodzona! rzucając się jéj na szyję, zawołał Jaksa — ty mnie kochasz, ty mi tego nie wzbronisz!
— Albo ja ci bronić mogę? poczęła stara. — Ja? Tyś mężczyzna nie dziecko, ani się pytać powinieneś o cudzą wolę, tylko swoją mieć. Plunęłabym na ciebie! Jedno wiedz. Weźmiesz słabą łątkę, tylko łzy z nią, bo to sił do życia ani do szczęścia niema! Nie daj Boże! A no — Bóg z wami!
Nie mówili więcéj, odeszła prędko. Jaksa dumał chodząc dzień cały. Błogosława nie pokazywała się do południa.
Żyć tak z nią na zamku, stać na straży, łapać wejrzenia, zapominać o wszystkiém nie myśląc jeno o sobie, błogo było, ale się nie godziło rycerskiemu dziecku.
Z południa poszedł Marek do Petrkowéj i rzekł.
— Muszę ztąd z mojemi ludźmi ciągnąć do książąt i do pana Petrka — może mi co do niego nakażecie? Pomyślcie, abym miał co odnieść. —
Błogosława spojrzała nań rumieniąc się.
— A kiedyż w tę drogę? zapytała Petrkowa.
— Bylem ludzi moich zgromadził, dziś po nich wyślę zawołanie, za kilka dni pewno pociągnę, rzekł Jaksa wzdychając.
Od Petrkowéj poszedł do matki mówiąc.
— Ciągnąć mi trzeba — nie może być inaczéj.
— Wiedziałam ja że trzeba, odparła. — Wojna, čto darmo, wojakowi za piecem siedzieć srom, — kisnąć tu z babami niezdrowo. Jedź — wypędziłabym cię sama. Nie czas się tu miłować kiedy drudzy giną.
Tegoż dnia po włościach Jaksy do Miechowa i za Miechów biegli dziesiętnicy i sotnicy na wojnę wywołując lud zdatny i pędząc do Komorowa. Kupami przychodzili z siół młodsi zbrojni, ale jak to czasu takiéj wojny być musiało, licho i po domowemu, w siekiery i oszczepy. Z leśnych osad mieli niektórzy łuki, niektórzy tarcze lipowe, kaftany skórzane, reszta kożuchy proste, pałki nasiekiwane. Więc co było na zamku broni z dawnych czasów, zaczęto lepszym rozdawać, stanowiąc starszyznę, dziesiętników i obozowe straże. Stara Jaksowa sama szła patrzeć i gromadom piwo wytaczać kazała. Rada teraz była z syna i dumna nim.
Dopiero gdy sami się z sobą znaleźli wieczorem, a opowiedział jéj Jaksa, bez przechwałek ale szczerze, jak się mężnie księciu stawił aby Petrka ratować, jak się ważył wszędzie, życia nieszczędząc gdzie powinność kazała; całować go poczęła w głowę, ściskać i twarz jéj chmurna rozjaśniła się radością.
— Idź tak dalej! zawołała — ojciec twój takim był — tobie innym się nie godzi być.
Ostatniego dnia, gdy już z zebranemi ludźmi ciągnąć przychodziło, nadjechał ks. Marcin. — Słyszał on już o tém co się działo w Komorowie, chciał się przypatrzeć oczyma własnemi.
Stara zobaczywszy go poszła na przywitanie z uśmiechem dwuznacznym, wskazując na drzwi za któremi siedziała zamknięta Petrkowa.
— Wyście to mnie, ojcze, biedy téj naprowadzili!
— Ja się tego nie wypieram — rzekł ks. Marcin, wyście się nadąsali, a może się już i cieszycie?
— Co mam robić — odezwała się Jaksowa po swojemu — muszę syna słuchać gdy męża nie mam! Ale ani on ani ja długiéj z tego pociechy mieć nie będziemy!
— Jam tu przybył nie o tém z wami rozprawiać, odezwał się ksiądz, ale radzić kędy ciągnąć. Książęce Władysławowe wojska są wszędy, dzicz po gościńcach potokami płynie. Bić się z niemi samemu nic potém, trzeba do kupy się zbierać, a jak się nasz dostanie do gromady?
Nadszedł właśnie Jaksa i księdza w rękę pocałowawszy.
— A — lasami! rzekł krótko.
— Byle wam ich starczyło — odparł ks. Marcin, i byleście w porę nadążyli, bo siły się pościągały nad Pilicą i bitwa za pasem.
— Więc dniem i nocą ku Pilicy pociągniemy, rzekł Jaksa, Bóg da że w porę staniemy, aby Władysława bić i gnać!
Ks. Marcin pokiwał głową.
Któż wie kogo pobiją? rzekł cicho. Pogan wam życzę przeciw sobie mieć nie Władysławowych ludzi; a nuż Jaksa na Jaksę następować będzie musiał, i brat się potykać z bratem? Niedobra to wojna, odwróć Panie. Prosty lud i w dwu siołach sąsiednich nie czuje się do jednego rodu, ale wy, rycerscy ludzie jednego zawołania — co poczniecie?
— Bóg łaskaw, odezwał się Jaksa, my może nic poczynać nie będziemy potrzebowali, bo co jest poczciwych staną po stronie książąt, a Władysław zostanie z najemnikami swojemi. —
— Amen! zamknął ks. Marcin. —
Gdy wsiadać na koń przyszło, poszedł Jaksa raz jeszcze do Petrkowéj żegnać się. — Stara matka oczyma tylko powiodła za nim, mrucząc — niech już czyni jako chce!
A było to żegnanie osobliwe, bo w niém narzekania więcéj niż dobrych słów Jaksa posłyszał. Pieszczonéj niewieście wszystko tu w niesmak szło, czém ją karmiono, jak cieszono, przez co los jéj osładzać chciano — za każdą więc sposobnością skarżyła się tylko i bolała nad sobą. — I teraz zamiast poleceń do męża, rozwodziła żale nad dolą własną.
Płakała za utraconą wielkością swą, po życiu przeszłém, i wszystkiém co je przypominało. Nie lubiła szorstkiéj męzkiego ducha gospodyni, nie podobał się i syn, ni ten stary dwór w którym znalazła przytułek. Wszystko dla niéj szło na opak, a że córka była z nią zawsze, na Błogosławę spadały łzy, żale i kwasy nieszczęśliwéj, — Błogosława milcząca znosiła wszystko, a, żeby nie pokazać że cierpiała, gdy obcy patrzali na nią uśmiechała się im smutnie.
Gdy Jaksa przyszedł opowiedzieć się że jedzie, a dodał że może do pana Petrka przedrzeć się potrafi i zaniesie mu, co poleconém zostanie; zapłakała kniahinia, podniosła głowę, białemi ramionami ruszyła pogardliwie. Zdawało się że nic nie miała do nakazania biednemu ślepcowi, na którego narzekała ciągle, że z winy jego w to nieszczęście popadła. —
Błogosława widząc że matka milczy, odezwała się cicho.
— Powiedzcie ojcu niech nas do siebie zabierze, radaby matka i ja z nim i Światosławem być.
— Dziś to niemożliwe — rzekł Jaksa, wiecie że przez zwojowane ziemie przedrzeć się trudno[26] Da Bóg lepszy czas — uczynicie jak wola. Przebaczcie jeśli wam tu u nas niewesoło i niezaciszno i niemiło może — cóż robić? myśmy z matką do prostego życia nawykli.
Petrkowa nic nie odpowiedziała, poruszyła głową, rozpłakała się, rzuciła ręką, zakryła oczy i pochyliła się na poduszkę. Jaksa spojrzał na dziewczę oczyma błagającemi — zarumieniło się. —
Matka widzieć nie mogła, wyciągnęła mu rękę i ścisnęły się ich dłonie, bez słowa, w milczeniu.
— Wracajcie! wracajcie zdrowi! szepnęła po chwili Błogosława. Niech was Bóg prowadzi i odprowadza. — Modlić się będziemy. — Głos zamarł jéj w piersiach, zakryła oczy, Jaksa wysunął się z izby...
A gdy siadał na koń, obejrzał się jeszcze ku dworowi, i w okienku mignęły mu włosy złote... Ludzie już wrotami tłumnie ciągnęli w pole za chorągwią białą. — —
W gospodzie pod Wrocławiem letniego wieczora pełno było, gwarno i szumno. Po nawałnicy wielkiéj deszcz padał od godzin dwu, więc ktokolwiek tędy jechał z miasta czy do miasta zajeżdżał się schronić pod szopę, bo się rychło rozpogodzenia spodziewano.
Po skwarze długim ulewa ta przyszła na ludzi jak błogosławieństwo, przynosząc z sobą woń drzew i traw odświeżonych, odżywione powietrze, trochę chłodu i jakby wiosenne tchnienie.
Cieszyli się nią wszyscy, ci nawet co od niéj przemokli i ci których siano na pokosach leżało, a najwięcéj ci którym w podróży dokuczył upał i pył gościńca.
Stary Mikuł, żona jego Samicha, stary gęślarz wędrowny znowu się tu znaleźli, jak przed rokiem, tylko nie tak milczący i zaspani. Był i kmieć ów Tychon powracający znowu z Wrocławia, nie z przewodu ale z targowicy, było innych ludzi wielu, rycerskiego zawołania kilku, czeladzi różnéj dość, kupca tylko żadnego, bo od tego czasu jak książę Władysław wziął się do wojny przeciw braciom, Rusi i Połowców naściągawszy, nie ważyli się z żadną kupią do Wrocławia bezbronni handlarze, których siła po drogach Połowcy pozabijali i z mienia poodzierali. —
Gościnny dwór we Wrocławiu przy rynku pustował dawno, a w bramach stróże spali nie mając od czego brać opłaty.
Wśród tego tłumu, podzielonego na gromadki, dawny nasz znajomy otyły, rumiany, rubaszny Ojciec Maur znajdował się także, przyczekując rychłoli deszcz ustanie, wyglądając coraz przeze drzwi, bo mu ciżba ta niesmakowała, i nie miał się z kim rozgadać, gdyż po większéj części w gospodzie prości ludzie byli.
Ten i ów przyszedł go milczący pocałować w rękaw i odchodził odebrawszy błogosławieństwo.
Wtém od słoty obmokły jezdny jakiś, opończą okryty, zbrojny dobrze, na koniu podbiegł do drzwi i począł wołać gwałtownie, aby mu parobcy konia wzięli, bo sam już z niego zsiadał. — Widać po nim było podróż długą i pospieszną. Na koniu i na nim pyłu było dosyć osiadło, który deszcz zmienił w błoto. Suknie miał poszarpane, a wpatrzywszy się dostrzedz było można na odzieży jego ślady strzał i cięć, jakby z niedawnéj walki wyniesionych.
Młoda twarz acz zmęczona, ożywiona była jakąś radością promienistą, w głosie jego brzmiała wewnętrzna pociecha.
Wszedł na próg, okiem rzucił w głąb na ludzi, a tuż mu się i Ojciec Maur nawinął. Ten się z ciekawością prawie natrętną zbliżył do niego.
Podróżny go witał a mnich przypatrując mu się wołał.
— Ale na Boga wielkiego — ja was znam! Gdzieżeśmy się to widzieli? bo, nie pamiętam!
— I ja nie wiem! odparł podróżny — może we Wrocławiu za innych czasów, gdy tam nasz Palatyn Petrek tak jak panował. — Wszak pewnie od Świętego Wincentego jesteście, ojcze?
— Pewnie! Zkądżebym był? To zgadnąć łatwo! Jeśliśmy się gdzie widzieli na tym świecie, to nie gdzieindziéj tylko około Opactwa, koło którego my jak pszczoły koło ula brzęczemy.
W tém uderzył się Ojciec Maur w czoło.
— Ale! czekajcież! Nie pamiętacie? Tu w téj gospodzie, zjechaliśmy się ze starym Zaprzańcem jednego wieczora! Nie wy to byliście?
— Jam był — przypominam sobie, odezwał się podróżny.
— Od tego czasu wody dużo upłynęło! zawołał ksiądz.
— O! i krwi! dodał podróżny.
To mówiąc obejrzał się do koła i w głąb gospody, kędy ludzie stali zbrojni, trochę nieufném mierząc ich okiem. Mnich przypatrywał mu się, badał go wzrokiem pilnym i coś poszeptywał.
W tém na gospodzie, gdzie ciżba była narodu wszelkiego, wszczął się gwar wielki, zaczęli mu się przysłuchiwać oba.
Tychon kmieć głośno prawił, ręce powkładawszy w kieszenie.
— A mnie tam co do tego kto nad nami będzie panował? Ten czy drugi zawsze ze skóry drzéć będzie, bo nasza kmiecia skóra na to jest. Im mniéj tych co jéj potrzebują, tém ona calsza. Jak nam książę Władysław jeden królować będzie, a resztę wyżenie precz, tém ci lepiéj. — Choć odetchniemy, póki małe książątka nie podrosną.
Drudzy patrzali na kmiecia koso, ten prawił śmiało.
— Jakby i tych Biskupów, klechów i mnichów, dodał wskazując na Ojca Maura, przetrzebili trochę, a mniéj się ich zostało, nie szkodziłoby to kmieciom nic. — Mruknął ktoś z kąta, wszyscy słuchali w milczeniu, ale ramionami ruszano.
— Ino na Ojców nie mówcie nic — odezwał się jeden, jest z nich korzyść bo rozumu i Pana Boga uczą, drzewa i zioła sadzą, sieją zboże nowe, i rzemiosła zaprowadzają.
— Jakby my wprzódy za dziadów naszych — odezwał się rozochocony kmieć ani Boga ani rozumu nie mieli. A im i za Pana Boga i za to co uczą płacić trzeba, dziesięcinę dać, służby odprawiać, stróże posyłać, ba i —
Tu głową dziwnie pokręciwszy, rozśmiał się i nie dokończył.
Niektórzy mu, zrozumiawszy go głośnym śmiechem odpowiedzieli.
— E! e! zawołał drugi od stołu, prawcie wy sobie co chcecie. — Pogany nam kraj zalały, zjedli nas i stratowali, te chrząszcze czarne, co ledwie ludzką twarz mają. Wojna! niechby nasz pan wojował ze swojemi, a to — wszelkiego paskudztwa nawiódł, że się nam trupami i popieliskami ziemia zasłała. Niemcy gdy najadą, złe i dzikie, Węgry gdy przyjdą, okrutne, Czechy, choć naszą mowę mają, jak zwierz nas żrą i szarpią, ale ci co ich tu teraz licho nagnało, gorsi od tamtych wszystkich — stado wilków wściekłych i głodnych. —
— Wszyscy oni jednakowi, odparł Tychon, tylko że oto dziś tego plugawstwa więcéj, gorzéj nam dojada. — A kiedy się to skończy!
— Hę! Nie bójta się, odezwał się jeden ze zbrojnych, skończy się to rychło, da Bóg. Nasz książę Władysław dopiero rozpoczął, jeszczeście nie kosztowali co on wam gotuje. — Połowy tego nie było co będzie, — ale potém — odpoczniecie!
— A! Chryste broń! zawołał Mikuł ręce podnosząc do góry.
— A toć was stłukli na miazgę pod Pilicą — odezwał się ktoś z tłumu, uciekaliście wy i książę jak myszy przed kotem, nie bądźcież butni!
— Co za dziw że nas pobili pod Pilicą? krzyknął jeden ze zbrojnych. Ziemianie księcia zdradzili, ich ile jest wszyscy zdrajcy, z książęty trzymają. — A czemu? Bo książątka młode jak zechcą za nosy wodzić będą, a naszego starszego księcia i Agnieszki nie potrafią. Toć młodych wolą; zamiast coby oni panowali, ziemianie im będą przewodzić!
— No, a godziż się to, przerwał jeden z gromady, mieszczanin z Wrocławia, ażeby po królu nieboszczyku jeden zabierał wszystko, a drugim nie dał nic? Gdzie to kto widział aby starszy brat młodszych ograbiał i wypędzał?
— Albo co? przerwał Tychon — a małoż się tego widziało? Kto siłę ma ten dusi, swat czy brat, choćby rodzony ojciec, jak się nie obroni won iść musi!
Niechby małe książątka sobie jechali za siostrunią do Niemców — nam tuk[27] i jednego dosyć. — Wojnaby się skończyła.
— Pewnie że skończyłaby się — dodał jeden ze zbrojnych. Nasz pan jéj nie winien, opuścili go wszyscy i obcemi musi własne dziedzictwo zdobywać. —
— Ani on je będzie widział! zawołał ten co wprzódy mówił o porażce pod Pilicą. — Pobili was raz, pobiją dziesięć razy. Nie zawojujecie tych ziem! Któż z wami? Sami obcy, — księża Biskupi i ojcowie na was, bij, zabij, juści oni wiedzą gdzie sprawiedliwość!
— Eh! zawołał żołnierz. — Biskupy i mnichy pójdą z tym kto zwycięży. Oni do wojny niezdatni, my się ich nie bojemy.
— Na! na! przerwał towarzysz pierwszego, zbrojny także — to nieprawda. — Ho! ho! mają oni czary wielkie i siły w rękach — więcéj mogą niż pułki całe. Czyżeście to nie słyszeli, co było niedawno, ksiądz wyszedł na pagórek, ino ręką machnął, sotnie się powaliły na ziemię jak kosą podciął.
— Że oni coś znają, to pewna — potwierdził Tychon, który między rozprawiającemi rej wodził. Znają wiele i są czarnoksiężnicy. — Z niemi się zadawać niezdrowo!!
W tém z ciżby ktoś zawołał.
— A jakże tam było pod Pilicą? dużo natłukli?
— Natłukli dosyć — rzekł żołnierz — i rozbiegło się i porozchodziło dużo. A co to ma do tego? Teraz już wszystko naprawione. Było kilka tysięcy tych czarnomazów, teraz jest ich chyba kilkadziesiąt. Ćma niepoliczona.
Gród za grodem się poddają — ino jeden jeszcze podobno został. Jak ten weźmiemy, wojna skończona, książąt niestanie, a Ojcowie księża nam się pokłonią.
— Jakiż to tam gród się trzyma? zapytał inny?
— Poznań! rzekł zbrojny.
Gdy się tam rozmowa toczyła przerywana śmiechami i wykrzyknikami, Ojciec Maur słuchając jéj po troszé, że mało rozumiał, odciągnął na bok przybyłego.
— Prawdaż to co ci ludzie tam plotą? zapytał.
I widząc że podróżny się zawahał, dodał zaraz.
— Przedemną wy mówić możecie, wiecie że my wszyscy Petrkowi jesteśmy słudzy, z księciem Władysławem nie trzymaliśmy nigdy i — da Bóg, trzymać nie będziemy. Prawdaż to że pogaństwa ćmy płyną znowu?
— A, prawda! odparł młody spokojnie, ale one płyną i rozpłyną się. Rozbiją się o Poznań jak fale o skałę!
— Gród że to tak mocny? zapytał Mnich.
— Mocen ci jest! — dodał młody, ale tém że ma w sobie ludzi mocnych. Arcybiskup Gnieźnieński i wszyscy panowie Biskupi z nami. Jadę po ks. Janika.
— A u nas prawią, że Władysław już wszystkie ziemie opanował, i że nadziei wybawienia od niego niema.
Podróżny wzgardliwie ruszył ramionami.
— Tak to wygląda dla tych, co bliżéj rzeczy nie baczą — rzekł. Książę Władysław, prawda, owładnął wielą zamkami, a że mu bracia ustępowali na Poznań ciągnie, ale tam go koniec czeka.
Mnich spojrzał niedowierzająco.
— Hej? hej? czyżby tak było? pewnali?
— A cóż w życiu ludzkiém pewnego? odparł wzdychając młody. Mówię wam co ludzie rozumni i poważni twierdzą — więcéj nie wiem. Co Bóg da, on jeden świadom.
— A wy? jedziecie po ks. Janika?
— Tak jest.
W izbie zaczynali się ścierać, ci co byli za księciem Władysławem, z temi co za młodszemi książęty ciągnęli, kłócić się już gotowali, a Tychon się śmiał.
— Dajcież pokój, trutnie — wołał ze swą butą kmiecą — a co wam potém czy jeden czy dwu panować będzie? byle wam kury niosły i pszczoły miód dawały, krowy się cieliły i na owcach wełna rosła? Nie wasza sprawa ani ich kochać, ni ich nienawidzieć? Byle wojna ustała, kto z niéj wyjdzie cały, mnie wszystko jedno. Książę Władysław zostanie? pokłon mu biję, będzie Bolko, padam na twarz przed nim, dadzą mi Mieszka? i ten dobry. Żaden poradlnego nie daruje. Co innego gdyby żadnego nie stało!! Hej! hej!
Potakiwało mu wielu, bo im się najrozumniejszym wydawał. — Ojciec Maur słuchał usiłując zrozumieć i niecierpliwiąc że nie wszystko pojmował.
Tymczasem deszcz nie ustawał jeszcze.
— Nie wiecie tam, ojcze, zapytał młody podróżny, co słychać o pani Petrkowéj?
— Tylko tyle że gdzieś bezpieczna siedzi w mysiéj jamie — rzekł ksiądz. Nasz Opat, który wielkim jéj przyjacielem jest, spokojny o nią, pewnie jéj dobrze być musi. A wy, o Petrku nie wiecie?
— Owszem, z książęty jest razem, a, choć mu oczy wydarto, widzi, choć język urzezano, mówi!
Ojciec Maur ręce złożył.
— Cud Matki Boskiéj! zawołał. — Cud prawy! A nie dla czego innego Bóg nad nim miłosierdzie miał, tylko że naszego Ojca Benedykta reguły klasztorów tyle fundował... Za to mu płaci niebo. Ale jestże tak istotnie? Mówcie? Widzieliście go sami?
— Jako was widzę, ojcze mój — rzekł podróżny. Wypłynęło oko jedno, drugie cudem ocalało, język ucięty służy mu, mówi nim. —
O. Maur stał w zachwyceniu.
— Relikwie miał przy sobie tak szacowne, dodał — jakich nikt nie posiada! One mu wyjednały opiekę i ocalenie cudowne.
— I jak on cudem ocalał — odezwał się młody podróżny, tak my cudem nad Władysławem [i] jego sprosnemi tłumami zwycięztwo odniesiemy wielkie.
— Amen! Amen! dokończył Mnich. Wojna ta i nas już kosztuje dużo. Klasztorów kilka złupili poganie, kościołów popalili niemało, braci naszych brodatych poginęło wielu!
Deszcz powoli ustawać zaczynał. Do stojących we drzwiach zbliżył się ciekawy gęślarz, przypatrując się im, podsłuchując i dopominając jałmużny. Poznawszy księdza po sukni wnet się cofnął, bo między śpiewakami ludowemi, sprawiającemi jeszcze jakby rodzaj potajemnego kapłaństwa, a duchowieństwem nigdy zgody nie było. Gnano tych ludzi, podejrzanych o gusła i czary precz, pozbywano się ich zewsząd. Mimo to żadne wesele, chrzest, pogrzeb nie obszedł się bez tego, aby się tam nie wkradł choć jeden guślarz, i nie odprawił cicho jakiegoś obrzędu, nie odśpiewał pieśni, nie wziął należnéj daniny.
Od czarnéj sukni Mnicha, gęślarz jak przestraszony, pierzchnął zaraz na stronę i usiadłszy na ławie zdala, brzdąkać nawet po strunach przestał.
Gwar się wzmagał w gospodzie, po piwie rozgrzani wszyscy prawili i opowiadali o tém co kogo bolało. —
Jeden gromadzie opisywał, jak z sioła nad gościńcem uchodził.
— Widziałem ich sam na własne oczy moje — prawił, tych pogan z za morza. Lud mały, ogorzały, śniady, włosa czarnego, ślepia wpadłe jak u kreta, nosa mało co, gęby dużo, zęby ostre białe, a choć to szataństwo drobne i wątłe się zdaje, mocne jak żelazo. Kożuch ma ledwie wytarty na grzbiecie, łuk i strzały, kawał noża krągłego, konie małe jak żaby — ale sunie się tego jak mrowia, jak gąsienicy i gdzie to przejdzie zje, spali, stratuje że źdźbła po sobie nie zostawi. A żrą bestyje nawet padło. Jak naszli Osowiec, z którego kto żwawszy uszedł na błota i lasy, jak tam pół dnia postali, nie było i kołka w płocie. Kościół złupili, księdza obwiesili, dzieci z kolebek powyrzucali i pognietli — a gdy odciągnęli nikt swéj chaty miejsca nie odszukał. — Czego zabrać nie mogli to spalili... i poszli daléj. —
Milczeli słuchający, grozą przejęci.
— A dobrze wam tak! zamknął zbrojny człek. Po co ziemianie panu naszemu Władysławowi opór stawią? Po co? Albo pan zły?
— Taki jak i drudzy, wtrącił Tychon, bo oni wszyscy do siebie podobni, ta tylko między niemi różnica, że jeden co się objadł odpoczywa, a ci co głodni więcéj jedzą. — Ja sytych zawsze wolę!
Mikuł rozdając piwo ciągle powtarzał:
— Aby już temu raz koniec był!
Słota się nareszcie kończyła, deszcz coraz drobniejszy przekrapiał, niebo miejscami odsłaniać zaczynało, strzepnął opończę swą młody, zabierając się na koń wsiadać, mnich téż wyjrzawszy, do odjazdu się sposobił.
Ten i ów z gromady szedł do koni, gospoda się wypróżniała. Na młodego podróżnego, rycerskiéj postawy, którym, jak się czytelnicy domyślą łatwo, był Jaksa nasz, dwaj zbrojni książęcy ludzie, zaczęli spoglądać ciekawie, szepcząc coś pomiędzy sobą. Odzież i broń wydawała się im snadź podejrzaną.
Ten już się wybierał jechać, gdy oni téż za nim wyszli do swych koni, i, co rychléj na nie powsiadali. Jaksa właśnie na siodło skoczył.
— A wy to zkąd? zapytał jeden z żołnierzy.
— A wam to na co? odparł Jaksa.
— Bo my jesteśmy ludzie książęcy, którzy straż sprawiamy wedle grodu.
— Toć, ja go wam przecie sam jeden nie opanuję! odparł szydersko Jaksa.
— A cóż tu robicie? badał natrętnie się podsuwając, starszy.
— Czyż to już ziemianinowi swobodnie po gościńcu jechać niewolno? spytał Jaksa.
— A no! a no! wołał żołnierz, musi się przecie przed strażą wywieść, kto i co jest. Jam tu dziesiętnikiem. Teraz ziemianie różnie trzymają, oko na nich trzeba mieć.
Jaksa się już nie oglądając na nich i nie odpowiadając, ruszył z miejsca — ale, oba żołnierze tuż przy nim jechać zaczęli.
— Nie powiecie coś zacz? pytał dziesiętnik do konia się przysuwając.
— Jadę do miasta, w mieście się opowiem, nie na gościńcu — zawołał Jaksa gniewnie.
Popatrzał na ich konie, jakby chciał obrachować czy od nich ujść potrafi. Szkapy mieli dość liche i pomęczone. Koń Marka był téż drogą podbity, ale silnych nóg i bardzo skorych chodów.
Nagle więc wśród rozhoworu wyprzedzać ich zaczął nieznacznie. Skoczyli za nim truchta nawołując.
— Stój tam! Słysz! Stój!
— Stójcie sobie, ja wam nie broni — zawołał Jaksa. Ja uczynię co mi się zda, bo słuchać was nie potrzebuję.
W tém konia ostrogą spiął i popędził. Żołnierze za nim. Ale znać było od razu że oni mu nie podołają.
Słysząc tę żwawą rozmowę, co było w gospodzie patrzeć się wytoczyło. Jaksa kłusował już bardzo spiesznie, dwaj zbrojni gonili go, konie ćwicząc napróżno. Jednemu z nich szkapa nad miarę chłostana znarowiła się, ogonem merdać poczęła ze złości, stuliwszy tylne nogi, a przedniemi hece wyprawiać i dęba stawać.
A im ją zajadléj siekł, tém uporniéj stała; drugi tymczasem na towarzysza nie zważając, wysworował się naprzód i pędził. Pogoń była osobliwego rodzaju, bo koń żołnierza zmęczony ledwie się na trucht mógł zebrać. Jaksa zaś swego nie puszczając czwałem, na siodle się zwrócił twarzą do goniącego, kłusował powoli śmiejąc się i odsadzał się od niego coraz daléj, choć nie bardzo spieszył. Tamten zaś klął a klął i swojego podjezdka i uparte zwierzę, które towarzysza jego w miejscu trzymało.
Zebrał się nareszcie na tęższego kłusa, gałęź ułamawszy aby konia nią okładać, ale na wyciągniętego jak Jaksie niestać go było, i Marek coraz się bardziéj oddalać począł. Wóz téż Ojca Maura, wyjechawszy z pod gospody, rączo ruszył gościńcem, bo miał spasłe konie klasztorne.
Tychon, którego żołnierze do pogoni chcieli zabrać, ani myślał się ruszać.
— Albom głupi! wołał — wolę powracać do domu! Na gościńcu mnie do pogoni brać nikt nie śmie, okrom księcia samego. Co mi tam!
Jaksa w dali coraz znikał, nareszcie za wierzby nade drogą się skrył. Tyle go widzieli.
W gospodzie śmiechu było pełno. Guślarz wyszedłszy na próg, stał i brząkał coś a mruczał jakby podśpiewywał sobie.
Zbliżył się do niego jeden podpiły, i klepiąc go po ramieniu, rzekł śmiejąc się.
— No — a wy, starowino, co myślicie, kto u nas będzie na wierzchu?
Guślarz począł wahać głową, palce po strunach biegały mu coraz żywiéj.
— Sokół i sokolicha długo wróble jedli — począł podśpiewywać sobie, nie patrząc na pytającego, — jedli i latali górą! Aż się wróble zbiorą kupą, za sokołem lecą, to ten dziubnie, to ów dłubnie, pióra z niego miecą. A gonią a gnają. — Co się sokół zwróci, to wróbel upada, ale cztery stada, gromada nielada. Już i kruki z niemi, pędzi cała chmara! Sokół mdleje, siada, wróbli, kruków mnogość leci, dziubią oczy, skubią skrzydła. — Wróble poczęły, skończyły kruki, rozerwały na sztuki, na sztuki! Krucy lecą, kości świecą. — —
Ludzie słuchając pokiwali głowami, guślarz pobrzdąkał jeszcze, na ławę siadł, głowę spuścił. Szeptano cicho. —
— Byłby Sokół cały, gdyby nie Sokolicha!
Na drodze nie widać już było Jaksy, dojeżdżał do wrót grodowych, stróże w nich stali. Zwolnił sobie kroku, wlókł się pomaluteńku noga za nogą. Dojechawszy do bramy, gdy stróże przepytywać wstali, konia spiął nagle, przez wrota skoczył i minął ich. Zerwali się za nim wołając, ale już przepadł kędyś między chałupami, ani śladu! Kie licho! Kie licho! Pokiwali głowami i usiedli!
Jeden drugiego łajać począł.
— Tyś winien. — Tyś się zagapił. — W tém nadjechali społem już oba zmęczeni pogońce.
— Jechał tędy konny?
— A juściż. —
— Kimże się opowiadał?
— Końskim ogonem — odparł jeden ze stróżów z gniewem, tyleśmy widzieli go co nam pod nos zamiótł chwostem.
Cóż robić było? Ziewnęli u wrót stojący, zaklęli i siedli.
Jaksa tymczasem już do biskupiego dworu się zbliżał, a tu, nie czekając aż mu otworzą, z konia zsiadłszy do furty walił. Co trzy razy uderzył, to stanie i czeka. Za drugą trójką otwarto wrotka, wpadł przez nie, konia ciągnąc za sobą. — Zamykać! zawołał — a spyta kto? mówić, nikogo nie widzieliście. —
Opasły stryjaszek witał już w podworcu synowca i ściskał go ciesząc się. Razem coprędzéj szli do ks. Janika.
Biskupowi wojna już srodze była dojadła. Księży mu wybijała jak muchy, dziesięciny zagrabiała, mnożyła niepokój, zły téż był na nią, bo i na łowy trudno się było wychylić.
Zobaczywszy tu Jaksę znowu, uląkł się ks. Janik.
— A pocóżeś tu głowę przyniósł? zawołał.
— Musiałem! odparł Jaksa, was ztąd wyciągnąć mi kazano.
— A jaż tam po co? odezwał się ręce składając ks. Janik. Mało ich tam jest i nie wiedzą sami co czynić? jeszczem ja im potrzebny, który od nich nie więcéj wiem!
— Jako ono jest to jest, odezwał się Jaksa, ks. Pasterz Gnieźnieński pilno was do siebie do Poznania powołuje. Z tem jadę.
— A ja mu tam do czego?
— Biskupów potrzeba jak najwięcéj, odezwał się Jaksa, aby ich powaga siły nasze poparła. Sam ks. Arcybiskup wybiera się do obozu. —
Biskup podniósł oczy do góry. —
— Daj Bóg abyśmy mu cokolwiek pomogli — westchnął. Wojna to z ludźmi co ani Boga ani sług jego nie szanują. Myśleliśmy gdy się nam poszczęściło pod Pilicą, że temu już będzie koniec. Niezbożni dwakroć większe siły zebrali i poszli brać grody, i pobrali jedne po drugich. — A nas szczupła gromadka!
— Nas dużo, ojcze kochany, począł Jaksa ręce jego całując. Wszystko się tak składa że gdzie oni tryumfu się spodziewali, tam zgubę znaleść muszą. Odbiegną Władysława wszyscy, gdy ujrzą że Bóg go opuścił, gdy Arcybiskup klątwę nań rzuci uroczystą.
— Gdzie? jak? kiedy! spytał ks. Janik.
— We własnym jego obozie, wobec jego ludzi — mówił Jaksa — tak jest postanowiono.
Ks. Janik zadumany, milczał.
— Więc mnie tam żądają? rzekł po chwili.
— Z tém tu przybyłem, począł Jaksa wesoło. Do samego Wrocławia chwytali mnie po drodze, nie mogąc pochwycić. — Oto dzięki Bogu stoję u celu, a teraz gdy suknię waszego sługi przywdzieję i z wami nazad jechać będę, już mi się nic stać nie może.
Ks. Janikowi twarz się powoli rozjaśniała.
— Powiedz mi co o naszym Petrku? Jak mu jest?
— Mężny jako żaden, cierpliwy jakom nie widział nikogo — odpowiedział Jaksa. — Wszyscy go tam jako męczennika czczą, albowiem się nim stał i odmienił a stał prawie innym, świętym człowiekiem. Modli się i w duszy pogodę ma, jak gdyby z tego co mu się przygodziło, cieszył. —
Mówili jeszcze, gdy po rączym chodzie i jasnym głosie, poznał Biskup nadchodzącego Starostę Rogera. Zwrócili się ku drzwiom wszyscy. Wszedł raźno, wesół i śmiejący się jakby walną bitwę wygrał. Biskup patrzał nań gdy mu ręce całował, nie pytając a czując że sam zaraz spowiadać się zacznie.
Jakoż Starosta głowę podniosłszy, wnet mówił.
— Wasza Miłość jużeście i nieciekawi i zkąd jadę?
— Owszem, czekam abyście mi waszą wesołą twarz tłumaczyli.
— Jadę od Mikowa i od Jerzego z Głogowa — zawołał Roger. Prawda żem się im i kłaniać i modlić i nogi całować musiał, alem naostatek ich obu pozyskał. Jerzy zamku nie poda! nie! Mików będzie trzymać z nami i ta dzicz pogańska padnie, rozlezie się jako gąsienice po ulewie w błoto wsiąkając. — Będziemy górą!
A obejrzawszy się na Jaksę. —
— Ty zkąd tu! Jakso? zawołał.
— Ztamtąd gdzie, maluczko a wszystko się rozstrzygnie — rzekł uśmiechnięty Marek.
— I widziałeś kochanego pana mojego?
— Jak was widzę!
Roger skoczył ku niemu. —
— A mówże, mów, jak on jest? Padłli? znękan? przybity? Zwątpił? Chory czy zdrów?
— Tak jak wy w miłosierdzie Boże ufa — mówił Jaksa, i wesół jest jak wy, i powiada że cały wzrok odzyska, gdy Kaima z ziemi wyżeniemy. —
— A że bezbożnik wygnany być musi! okrzyknął Roger wielkim głosem, to tak pewne jest jak że Bóg na niebie! Jam na jedno okamgnienie ani zwątpił ni się uląkł! W powrozach ich, w więzieniu, pod groźbami śmierci, śmiałem się i radowałem zwycięztwu! Jak ono przyjdzie? zkąd? Spadnieli z niebios, wyrośnie z ziemi, nie wiem; ale wierzę w nie jak w Boga wierzę.
Biskup Janik przejęty, uściskał go.
— Mówi pismo iż wiara góry przenosi, nie wiem, może ta twoja wiara uparta, którą ja naganiałem nieraz, zwycięztwo przeniesie na stronę naszą. — Ale prawdaż to że Mikowa zyskałeś, że Jerzy z tobą!
Roger palce złożył jak do przysięgi.
— Opierał się Juraś, rzekł — bał się Mików, pókim ich nie poruszył wstydem, nie ubłagał prośbami; nie pokazał że sromemby się okryli gdyby nie pomścili zbrodni na Petrku dokonanéj, na tym panu, który w sercu nieboszczyka króla pierwsze miał miejsce, który ziemie nasze wielekroć wybawił, który je kościołami okrył, klasztorami zasiał, murami odział, a bronił sprawiedliwości przeciw bezprawiu. —
Jaksa z poszanowaniem ujął Rogera za długo wiszący rękaw zwierzchniéj sukni i kraj jego pocałował w milczeniu. —
— Bóg niech wam nagrodzi! szepnął cicho.
— Nie mnie nagrodzi on, przerwał Starosta, ale tego pana, męczennika, którego tryumf oglądać będą oczy nasze! Sprawa Petrkowa sprawą Bożą, a Władysławowa szatańską.
Zapalił się tak Roger, aż Biskup znak mu dał ażeby się miarkował.
Mówić zaczęto o innych grodach, do których książę Władysław rozesłał gońców, aby się na gwałt mu poddawały. Radzono jak je obronić. Biskup mniéj miał odwagi, wiedząc jak ogromną przestrzeń ziem zalewały posiłki Władysławowe. Jeden prawie Poznań pozostał już w rękach młodszéj braci.
Roger się tém nie trwożył. —
— Co odpadło powróci! mówił — dosyć mieliśmy panowania krwi i ognia — ostatnie to konanie jego!
Biskup, który się zrazu zdał wahać z podróżą, teraz gdy pomyślał, że na koń siąść będzie mógł, a ciągnąc kawał drogi lasami, może i zwierza zobaczyć i sokoła gdzie spróbować — odżył nieco i naglić począł sam. —
Jaksa rad był zbiedz jeszcze do Komorowa, ale mu na to czasu dać nie chciał ks. Janik, zaraz nazajutrz wybierając się do Gniezna, rozkazując aby konie miano w pogotowiu, ludzi mu dobrano i dwór, sakwy, psy i ptaki.
Z małym bardzo orszakiem puścić się w drogę nie było można, bo, choć od wszelakiéj napaści duchownego suknia i krzyż bronił, Połowcy dzicy na nie nie zważali. Trzeba było gotować się aby w razie napaści jednéj z kup, które się po kraju wałęsały samopas, skutecznie się jéj obronić. Dla Biskupa taka przygoda wstrętliwą nie była, rycerski duch jego, który suknia przygniatała, rad był być zmuszonym do życia obrony i dobycia bodaj oręża, którego mu, zwykłego czasu nosić nie było wolno.
Sprawy Biskupstwa zostawały przy Archidyakonie Robercie, reszta psów i sokołów na opiece pana brata, któremu opasłość z miejsca się ruszać nie dozwalała. Co miał żwawszego ludu ks. Janik, wszystkim nazajutrz hasło dano, aby z końmi gotowi byli do pochodu. Wszyscy téż długo między parkanami zamknięci, rozkazowi byli radzi. —
Na zaraniu odprawiło się nabożeństwo, konie pod kościołem już prychały gotowe, czeladź mnoga kręciła się około progu. Dzień był piękny i świeży po deszczu wczorajszym.
Jaksa wdziawszy dworską barwę, wmieszał się do biskupiego orszaku. Wyjeżdżającego Biskupa, żegnał Opat z Benedyktynami, przeprowadzał Starosta Roger, który na Szlązku pozostać musiał, aby tę ziemię dla młodych książąt zachować.
Jechali tak do wrót miasta, u których straż stała jak wczora. Przed Biskupem pokłonili się pokornie, ale jeden z nich podniósłszy nieco głowę, Jaksę zobaczył i poznał. Potrącili się łokciami.
— Ten sam jest! szepnęli — Biskupi sługa!
Letnia podróż na dziarskim koniu, komuby nie była do smaku? Biskupowi téż czoło się zaraz wyjaśniało, gdy powietrzem wolném odetchnął i okiem sięgnął ku sinym lasom. Chwalił Boga w cudownych dziełach jego, w krasie letniego poranku pełnego wonności świątecznych i blasków tęczowych.
Lecz daléj jadąc zasępiało się czoło. Przerzynali okolice któremi przeszła już wojna, a po niéj naówczas nie pozostawało nic — popiół tylko i kości!
Wśród lasów zabiegły im drogę gromady ludzi głodnych, na wpół nagich, wycieńczonych, żyjących grzyby i jagodami leśnemi lub pochwyconém zwierzem — prosząc o chleba okruchy. Gromady te trupów żywych płakały po spustoszonych siołach swoich, a gdy je minęli, długo jeszcze jęk ich gonił za niemi i w uszach się odzywał...
Gdzie przepłynął ów strumień śmierci, tam i liści na drzewie nie pozostało; w wielu miejscach gorzały lasy, płonęły wyschłe łąki, świeciły dogorywające stogi, chmurą czarną dym się nad puszczami kłębił, płowemi płomieniami poroździerany.
I gdy ciągnęli drogą padały podpalone sosny obsypując ich iskrami, zwierz spłoszony wybiegał stadami przelękły, zmięszany pospołu, żubry, łosie, sarny, wilcy, — bo płomię gnało za niemi.
Drugiego dnia już tylko czarne, zwęglone przebywali zgliszcza, z których kruki się zrywały, ogryzujące kości białe, zwierza i ludzi. —
W dali czasem mignął im mały oddział jakichś ludzi, i chował się w gęstwinę.
Poobalane leżały krzyże, pospalane i poryte cmentarze, na rzekach mosty były powywracane, pustynia smętna wszędzie, a nad nią to niebo wiekuiście pogodne, jasne, wesołe, które straszy jak nielitościwy wyrok, nawet łzą nieskropiony.
Jak gród grodem stał nad Cybiną i Główną, nigdy tu jeszcze takiego zbiegowiska ludu nie było jak teraz, gdy Poznań ks. Władysław oblegał. —
Jak okiem sięgnąć rozkładał się do koła obóz Władysławowy, albo raczéj kilka obozowisk połączonych z sobą.
Stały jedne przy drugich szałasy, jak grzyby z ziemi wyrosłe, ciasno zbite, daléj namioty białe, szare i pasiaste, i szopy naprędce poklecone, a wpośrodku na pagórku widać było, niby dwór ogromny namiot pański, nad którym wysoko czerwona wiała chorągiew. — Wiała wysoko, dumnie, zdając się urągać wieżycy na zamku oblężonym, która téż czoło podnosiła do góry, a na niéj tkwiło także czerwone znamię królewskich dzieci. —
Niewielki gród, choć warowny, wśród téj okolicy gęsto, szeroko ludem nabitéj, zdawał się jakby orzechem w potężnéj dłoni, co go ścisnąć mogła i na miazgę zgruchotać.
To téż na zamek ów patrzano z obozu księcia Władysława, jako na łatwą zdobycz, którą każdéj godziny pochwycić było można.
I książę Władysław teraz inaczéj myślał, innego się spodziewał, niż gdy z pod Pilicy sromotnie uchodzić musiał. Coraz wychodził z namiotu swojego, i w boki się ująwszy, spoglądał na gród, bo w nim zebrani byli wszyscy, których ująć chciał aby wojnę zakończyć. Bracia młodsi czterej, Petrek zdrajcą mianowany, Wszebór zdrajca drugi, a mnodzy inni, których zdrajcami zwano.
Na grodzie oblężonym tak cicho było, tak się wydawało pusto, jakby go już rozpacz ogarnęła, i oniemiła, albo nadzieja karmiła niepojęta.
Czasem z wieżyczki nad tumem słychać było dzwonek wołający na modlitwę, niekiedy trąby zwoływały ludzi, potém na wałach, za ostrokołami i przymurkami ledwie się gdzie głowa z hełmem pokazała i znikła.
Na wieży tylko grodowéj czasem widać było wchodzących kilku zbrojnych, co się po okolicy rozglądali. Widok jaki się z niéj rozpościerał, najmężniejsze mógł strwożyć serce.
Tysiące koni pasło się po łąkach, tysiące ludzi obsiadało ogniska, gwar, jak z kipiącego kotła, dzień i noc nad obozem się unosił; gwar zmięszany dzikich pieśni, krzyków ludzi, rżenia koni, beczenia i ryku stad na rzeź pędzonych, niezrozumiałe brzęki i szczęki broni i ruchów tłumu.
Osobną ławą leżeli Połowce, prawie bez namiotów i osłony, na gołéj ziemi u kotłów swoich. Kupa ich każda kocioł swój miała i do niego się garnęła, a na tykach pozatykane były znaki ich dziwne, ogony końskie i pierze a skrzydła jakichś ptaków.
Czasem na małym koniu, przytulony do niego, jakby z nim zrosły, człeczek mały, nogami brzuch jego obejmując, zwieszony nad grzywą, przesuwał się między namiotami, schylał się ku ziemi, chwytając z niéj co chciał, zsuwał ze szkapy, wskakiwał na nią, nie wstrzymując w pędzie. —
Czasem dwu się ich uganiało z oszczepy, podrzucali je w górę i łapali, wiskiem dzikim napełniając powietrze. U ognisk gdzie niegdzie odprawiały się jakieś obrzędy, zwlekali ludzie w milczeniu, nagle jeden z nich padał, wił się pieniąc i wrzeszcząc, a drudzy jak szaleni latali w koło, póki nie popadali znużeni, i nie nastała cisza grobowa.
Indziéj związanych trzymano jeńców na powrozach, owdzie ryhocząc dzielono pobrane łupy, ucinano łby wołom, odzierano ze skór barany i pieczono je na ogniach i kamieniach. — Tu [i] ówdzie stały kadzie i beczki, a gromady leżały przy nich. Górą po nad tém nosiły się kruki i gałki, jakby już sobie ludzi na żer znaczyły, i na ich trupy zmawiały.
Namiot pański zdala poznać było można, bo był ogromny płatami szkarłatu okryty, a pobudowany tak, aby książęcia, jego dwór, kuchnie i czeladź mnogą pomieścił.
W pośrodku namiotu wrota na przestrzał stały otworem, tak by mógł wóz zajechać w pośrodek, i stać pod płócienną od słoty osłoną. W prawo poprzedzielane ściankami i opłotki, były izby pańskie, księżnéj, starszyzny kilku. U wnijścia straże chodziły, psy się wylegiwały na słońcu. — Było przed południem, wojsko wszystkie odpoczywało — nie miano się czego spieszyć, gród był w ręku. Osaczali go do koła, nie siłą to głodem wziąć mogli, lada chwilę strwożony musiał się poddać. Czy dziś wieczór czy jutro rano szturm doń przypuścić, wszystko już było jedno, nie mógł mieć znikąd ratunku.
Książę Władysław siedział na pniu pokrytym suknem, a dumał sobie roztargniony. Księżna się na siedzeniu miękkiém naprzeciw niego rozpościerała. Patrzali na się, Agnieszka tryumfowała — błogo jéj było.
— A cóż? mruczała spoglądając na męża z wyrzutem jakimś i pogardą — a cóż? nie stałoż się jakom mówiła? Tyś się chciał układać po Pilicy, a oto ich wszystkich w garści mamy, i już nie ujdą nam!
Władysław patrzał w ziemię. —
— Cóż z niemi uczyniemy? co? zapytał.
Agnieszka wstrząsnęła się z odrazą i niecierpliwością. —
— Cóż? czy jeszcze pytać trzeba? Czy się to żywi co szkodliwe?
— Na wygnanie ich wszystkich — odezwał się jakby nie słysząc Władysław. — Pójdą za siostrą Gertrudą — pójdą!
— Ażeby ztamtąd wrócili ze sprzymierzeńcami? zaśmiała się Agnieszka. — Albo to niema zamków i lochów dla nich, gdzie bezpiecznie siedzieć mogą, dopóki nie wyzdychają!
Książę ciągle był z myślami swemi, i kończył nie zważając na żonę.
— Jeden Petrek głowę da. — Temu nie przebaczę, a i Wszebor wart pod topor, ale stary człek... stary człek!
— Hm! Petrek! śmiała się księżna — a co nam po jego głowie! Gdy niestanie książąt, co nam ten robak szkodzi? Starszych oślepić trzeba, młodsi. — — Nie dokończyła, bo Dobek podniósłszy ściankę wszedł do nich.
— Na grodzie się coś ruszać zaczyna, rzekł — ludzie się kręcą. — Pewnie posły wyprawią o łaskę prosząc. Co czynić, gdyby zażądali rozmowy?
— Przede mnie ich prowadzić — odezwał się Władysław. — Tu.
— Nie potrzeba słuchać żadnych posłów — przerwała Agnieszka. — Niech książęta przyjdą sami, i co przedniejsi z niemi, topór się rozmówi, i koniec będzie!
Na wykrzyknik ten Dobek nawet nie rzekł nic, i kończył swoje.
— Mówią, że u nich już wody nie ma, studnie powypijali, reszta wyschła, pragnienie panuje straszne, lud mrze.
Zaśmiał się Dobek.
— Poddadzą się, nie dziś to jutro — dokończył z obojętnością Władysław.
— Nie ma wątpliwości — dodał Niemiec. — Byle nie pozakopywali wprzódy skarbów swych, które książęta zewsząd tam pościągali, łup będzie ogromny.
Cudzym ludziom do grodu nie trzeba się dać ani zbliżyć.
Książę Władysław głową to potwierdził, wstał i wyszedł się znowu cieszyć widokiem milczącego grodu, który, jak skała ruchomem morzem głów ludzkich stał otoczony.
W istocie na zamku w téj chwili ruch większy widać było, bieganie za murami, zbrojnych więcéj u wałów. Tu i owdzie stożkowaty szyszak błyszczący wytknął się do góry i zniknął.
— Sposobią się już do poddania, niechybnie — rzekł w duchu książę.
Wtem konny człek dopadł do książęcego namiotu. Książę i Dobek, który za nim wyszedł, popatrzyli nań. Twarz jakąś miał pomięszaną, jakby przelękłą.
Wskazał ręką daleko, niby po za obozowe szranki.
— Tam! het — począł zdyszany — jest ich dość, walą a walą się.
— Kto? gdzie? — spytał Dobek.
— A woje! woje!
— Nasz lud?
— Nie, mówią, że dla oblężonych gromady ciągną.
Książę się rozśmiał pogardliwie.
— W matnią sami idą — odezwał się — a niech idą! Spóźnili się pewnie na odsiecz zamkowi, a chcieliby się teraz do niego dostać!! Ha! ha! niech przybywają!
Nadbiegł drugi z tém samém.
Pytano: — Dużo ich tam?
— Kto policzy? hej! kupy się suną! dużo tego.
Kazał książę słać na zwiady, ale się nie strwożył nikt.
Co znaczyły nędzne kupki przeciw nagromadzonym tysiącom? Śmieli się niektórzy. — W porę się zebrali na nas!
Już miał książę nazad wnijść do namiotu, gdy z drugiéj strony nadbiegł Sotnik stary.
— Drogą ode Gniezna orszak tu jakiś ciągnie — rzekł. — Krzyż przed wozem niosą. Wóz czerwono wysłany na nim siedzi mąż wiekowy, w sukni szkarłatnéj.
Książę Władysław zatrząsł się.
— Arcybiskup z Gniezna! — zawołał. — Hej! Dobek! na koń i drogę mu przetorować do mnie, aby go nie śmiał tknąć, ani nie poszanować lud. Pasterz jest!
Z tém wszedł niespokojny trochę do namiotu, gdzie siedziała Agnieszka.
— Z Gniezna arcybiskup jedzie! zawołał.
— Można się go było spodziewać — odparła księżna. — Jedzie za książętami prosić, bo oni wszyscy z niemi trzymają. Czują, że dla nich nie ma ratunku. Nie ich to sprawa ale nasza, litości nie trzeba mieć. Pokłonem się go odprawi. Co mu do tego?
Ludzie na wzgórzu kupili się i patrzyli, bo na gościńcu widać już było poczet niemały. Krzyż srebrny, który świecił cały od słońca, wiózł na koniu siedzący krucyfer. Za nim jechał dwór konny i liczny orszak zbrojny, a w pośrodku na wozie krytym jechał sędziwy Jakub ze Znina. Co było ludzi chrześcijańskich po drodze padali przed nim na kolana, a on ich w prawo i lewo palcami złożonemi błogosławił. Cisza się stała w obozie uroczysta.
Wóz ten szkarłatny, ciągnący powoli, straszny był, jakby na sobie dźwigał potęgę wielką.
Patrzano za nim jak się posuwał zwolna, toczył poważnie zmierzając wprost ku namiotowi książęcemu. Kto bliżéj mógł spojrzeć w twarz starca, dojrzał w obliczu tém, jakiegoś oburzenia i gniewu, który przerażał.
Starzec oczyma wodząc po obozie, wstrząsał się ze zgrozy.
Za nim w komżach, ze świecami zapalonemi postępowali duchowni, a na czele ich Rupert biskup krakowski, i ks. Janik wrocławski, w sukniach obrzędowych, kościelnych, z laskami i świecami w ręku.
Ten występ duchowieństwa tak odświętny, uroczysty jakiś, patrzącym z namiotu wydał się dziwnym, strasznym prawie. Coś w nim było pogrzebowego. Książę Władysław stał blady i pomięszany, Agnieszka zarumieniła się niespokojna.
Orszak jakby naumyślnie ciągnął noga za nogą, zatoczył się na wzgórze aż pod sam namiot książęcy, i na dany znak przez arcybiskupa, zamiast stanąć u wnijścia jego, zawrócił w samą namiotu bramę i wjechał w nią. Duchowni wszyscy weszli za nim ze świecami w rękach, i do koła patrząc stanęli.
Arcybiskup nie powstał, na wysokiém siedzeniu, jak na tronie siedząc, czekać się zdawał. Panowało milczenie, ludzie się gromadzili, wyszedł zwolna książę odkrywszy głowę, wysunęła się za nim Agnieszka.
Stanęli jak winowajcy przed tym starcem, który ponad niemi rozsiadłszy się, z góry spoglądał chmurno.
Władysław po krótkim namyśle, do wozu się zbliżył, zdało mu się, że arcybiskup wysiądzie.
Nie ruszył się starzec.
— Nie gościem ja tu do was przybyłem, ale mścicielem — odezwał się powoli, głosem poważnym. — Pogwałciliście bozkie i ludzkie prawa, ziemie nasze zaleliście pogaństwem, obalone kościoły, pomordowani słudzy boży, trupami usłane pola!! To sprawa wasza! Idziecie nastając nielitościwie na gardła braci waszych! nieopamiętani niczem.
Wstrzymał się, wzruszenie mu głos w piersi zatamowało. Władysław blady milczał. Patrzał na żonę, któréj oczy krwią zabiegały, rękami trzymała płótno namiotu, gniotąc je jakby poszarpać chciała.
— Nie kajacie się, Kainy! nie kajacie się, niezbożni. Niech więc spadnie na was grom Boży!
Wstrzymał się raz drugi, czekając. Władysław milczał dumnie, groźba obudziła w nim nie postrach, ale gniew uporny. Zwolna kołpak, który trzymał w ręku, nałożył na głowę i spojrzał na biskupa zuchwale i wyzywająco.
Czuł się tu panem.
W starcu gniew urósł jeszcze.
— Nie kajacie się? — powtórzył — niech spadnie na was grom Boży!
I podniósłszy się z siedzenia, ręce do góry rozpostarł wołając.
— Anathema na ciebie Władysławie, anathema na żonę twą i wspólniczkę, na cały ród twój, do dziesiątego pokolenia. Bądźcie przeklęci na ziemi, w życiu i po zgonie, bądźcie przeklęci z Kaimem i Lucyperem! Anathema na was! anathema!
Biskup cisnął świecę podaną mu przez księdza, a za nim inni wszyscy poczęli rzucać i gasić światła, powtarzając chórem, głosami wielkiemi.
— Anathema! anathema!
Ks. Władysław drżący stał słupem, ci co go otaczali słuchali odrętwieni. Agnieszka padła na kolana, potém porwawszy się wnet, za ścianę namiotu ukryła.
Rozlegało się — Anathema, a po nim groźne milczenie.
Arcybiskup usiadł twarz odwracając, na dany znak wóz z pod namiotu, w którym stał, zwolna wyciągać zaczął na plac, gdzie mnóstwo żołnierzy i ciurów zbiegło się patrzeć na przybyłych duchownych jak na widowisko jakieś dziwne, którego znaczenia nie rozumiało.
Lecz tłum ten, do którego nie dochodziły wyrazy strasznéj klątwy, drżał od trwogi przeczuciem.
Wtém woźnica arcybiskupi, gdy już z pod namiotu wyjeżdżał, jakby umyślnie kołem zawadził o słup utrzymujący płócienne okrycie, i zaledwie się wóz wytoczył, gdy one drzewce zachwiało się i namiot cały runął na głowy stojących pod nim, księcia Władysława, żony jego i dworu. [28].
Krzyk przerażenia dobył się z pod płócien, pod któremi poruszali się, dobywając przygnieceni.
Nie można było posądzać, że się to stało umyślnie, ale że Bóg uczynił znak, zgubę przepowiadający Władysławowi.
Stojący dokoła ludzie rzucili się wnet odgarniać płótna i wydobywać z pod nich przygniecionych niemi. Tymczasem wóz arcybiskupi, który otaczało duchowieństwo, zwolna ciągnąc obozowemi uliczkami, witany po drodze przez strwożonych żołnierzy, bez przeszkody oddalił się, zostawując za sobą przerażenie i grozę.
Z pod namiotu pierwszy wydostał się książę Władysław z ruskim swym sprzymierzeńcem kniaziem Wsewołodem, który wypadkiem tym, więcéj był przerażony od niego. Chłodny, obojętny prawie już, ostygłszy z pierwszéj trwogi, Władysław nie rzekłszy nic, patrzał na odjeżdżającego arcybiskupa.
Ani narzekania, ani jeden wyraz gniewny nie dobył się z ust jego.
Takie było nawyknienie do posłuszeństwa dla duchownych, takie poszanowanie tego stanu, wrażone przez pierwszych panujących, u których oni stali na równi z królami i mocarzami, iż porwanie się przeciw kapłanowi, niesłychaném, niemożliwém było.
Klątwa, która strąciła z tronu Szczodrego, stała jeszcze w pamięci wszystkich.
Taką samą teraz cisnął arcybiskup na księcia, na żonę jego i na wszystkich wspólników, dopomagających mu przeciw braci.
Książę stał zadumany, upokorzony, a jednak mało nią poruszony, gdy Agnieszka z płaczliwym gniewem doń przybiegła.
— Słać potrzeba natychmiast do Rzymu! do Papieża, do Cesarza! ze skargami, z żałobą — wołała targając suknie na sobie. Niepierwsza to niesprawiedliwa klątwa, któréj Pan Bóg nie wysłucha! Zważać na nią byłoby tchórzowstwem, zgubą, podłością! Nie mieli już innego ratunku, to ostatnia ich strzała. Gdy ta nie poskutkuje poddać się muszą.
Tak mówiła księżna, a zbiegający się Niemcy gorąco ją popierali, śmiejąc się z księży, którzy mieli nic nie sprawiwszy, okryci hańbą, prosić sami późniéj o przebaczenie.
Ruski kniaź patrzył i słuchał niewiele rozumiejąc; wszelako jemu się to nie podobało i dawało do myślenia. Gdy Władysław do niego z pytaniem się zwrócił, począł mu szeptać.
— Ej, brat ty mój! Zgodzićby się z niemi może! Ze świaszczennikami niedobra sprawa. U was oni wielką wolę mają, musicie ich słuchać! Zgoda lepsza! A toż bracia wasi.
— Nie bracia są, wrogi, nieprzyjaciele — wtrąciła gwałtownie Agnieszka — z niemi zgody być nie może. Jeżeli im życie darujemy, niech i za to dziękują Bogu! Z klątwy nas starszy nad nich Biskup Rzymski rozwiąże, a my postaramy się, aby ją rzucił na tych, co śmieli prawego pana swojego znieważyć!
Wśród żwawych rozmów o tém całego dworu, Władysław stał zimny i niemal obojętny. Z dziwnie chłodną jakąś krwią spoglądał na gród oblężony i jakby nie słuchając co mówiono dokoła, odezwał się po przestanku.
— Poddać się muszą! muszą.
Namiot tymczasem coprędzéj podnoszono i umocowywano, słudzy nawet ślady kół wozu arcybiskupiego zamiatali, aby zatrzeć znaki i pamięć wypadku, który dwór, żołnierzy i wszystkich przejął straszną trwogą.
Około książąt kręcący się Niemcy pokrywali śmiechem wewnętrzny niepokój, powtarzali za księżną odgrażanie się Rzymem i udawali, że lekce to sobie ważą. W wojsku przybycie biskupów, uroczyste ich wystąpienie w obronie młodych książąt obudziło obawę o własne bezpieczeństwo. Wiedziano co klątwa znaczy.
Nad wieczór przybywający dowódzcy twarze przynosili posępne, Dobek postrzegł, że wojsku odwaga i ochota od boju odpadła. Rozpowiadano sobie w obozie, jak na jedno skinienie ręki starego arcykapłana sam z siebie, nietknięty namiot runął na głowę książęcia. Tłumaczono to jako znak i przepowiednię zguby.
Wieczorem gdy się wieści coraz bardziéj trwożące szerzyły, Dobek, nie wiedząc czém w wojsku męztwo odżywić, kazał beczki powytaczać, aby się ludzie napojem raczyli jako chcieli.
Mimo to milczenie znaczące, cichemi przerywane szeptami panowało w dolinie nad Cybiną i Główną.
Cicha noc letnia pokryła ją swym płaszczem gwiaździstym.
Do powiększenia obawy wzbudzonéj klątwą, przyczyniało się i to, że na tyłach od rana pułki jakieś pokazywać się zaczynały, które poza obozem na nocleg legły, postawiwszy straże na przodzie.
Dwa wojska dzielił niewielki rozdół tylko, którym ciekł na pół wyschły strumień, gdzieniegdzie się jeszcze sączący. Tu z obu stron ciągnęli żołnierze, przypatrując się sobie, wyzywając, zaczepiając i łając, odgrażając i przedrwiewając.
Poznawano w sobie przeciwników. Z tamtéj strony ludzi pana Władysławowych nazywano poganami; z téj wywdzięczano łając przybyłych jako kleszych ciurów.
Tu i owdzie począwszy od łajania, przechodzono potém do rozmów spokojniejszych, do rozpytywania i utyskiwania. Śmielsi niektórzy z za strumienia podchodzili namawiając Władysławowych, aby do nich zawrócili, rzuciwszy spółkę z wyklętym; lękając się gniewu Bożego i pomsty. Gdy noc czarna nastała, kupki z obu stron nad Główną stojące, połączyły się powoli, szeptały zgodne, porozumiewano się, biegano i ciemność pokryła wszystko. Do żadnych zaczepek i starcia nie przyszło.
Nazajutrz rano rozpocząć się miał napad na zamek.
Nie spieszono z tém bardzo, nie chcąc nadaremnie tracić ludzi, gdy i tak poddanie się grodu było nieuchronném. Ten i ów podsuwał się pod mury i wały, śmielsze kupki ochotników rzucały się samopas, spinały pod ostrokoły, wtém nagle spadała belka, toczyły się kamienie, zębate koła, i garść wystraszona, zostawiwszy kilka ofiar w miejscu, cofała się z przekleństwy.
Lada chwila oczekiwano poddania się zamku.
— Ufają w siły swojego arcybiskupa — powtarzała Agnieszka mężowi — gdy się przekonają, że na jego klątwę nie zważamy, będą prosić o łaskę.
Czekano więc cierpliwie.
Około południa wszystko w obozie szło na spoczynek. Książę Władysław pod namiotem, którego ściany podniesiono dla upału, aby wiatr przewiewał, siadł razem z księżną i kniaziem Wsewołodem za stół. Ztąd jak na dłoni widać było gród oblężony, wieżę za kościołem Ś. Mikołaja i ciągle na nią występujących ludzi, którzy się ztamtąd obozowi przypatrywali.
Przy kotłach i kadziach zasiadło wojsko nieco rozweselone, posilać się i spoczywać. Upał był srogi. Sam on już ludzi nękał, choć się walką nie zmęczyli.
Z obozu w grodzie, z grodu w obozie ludzi i twarze niemal rozpoznać było można. Niekiedy ku murom śmielszy ktoś się podkradłszy wypuszczał strzałę i śmiech z siebie czynił, gdy ta w powietrze świsnąwszy spadała napróżno, a natomiast z za parkanu bełt raził śmiałka, który z guzem lub raną uciekał.
W wielkich misach i na szerokich deskach liśćmi podesłanych, noszono na stół książęcy naprzód polewki, potém mięsiwa pieczone, których było dostatek, potém kasze różnie przyprawne. Podczaszowie nalewali w złote kubki, a dokoła psy książęce siedząc, stojąc, skomląc na rzucane im kości czekały.
Ks. Władysław patrzał ogryzając kość sarnią ku grodowi, gdy kniaź Wsewołod siedzący przy nim ręką mu wskazał na wieżę za kościołem Ś. Mikołaja.
Na wieży téj ciągle widać było kręcących się ludzi, których głowy oknami wyglądały, ale ich tam żaden pocisk nie mógł dosięgnąć. W chwili téj właśnie kilku ludzi stanęło na murze u samego wieży wierzchołka i podnieśli do góry ogromną tarczę czerwoną, jakby świeżo we krwi zbroczoną.
Znak to był jakiś. Kniaź Wsewołod potrącił Władysława, ukazał mu godło krwawe i zapytał.
— Co to jest?
Władysław popatrzał chłodno i głową strząsnął.
— Co ma być? Widzą, że nieżarty, dają nam znak, że się chcą poddawać.
Wtém tarcza znikła za murem. Oczy wszystkich na wieżę były zwrócone.
Zwolna tarcza czerwona poczęła się raz drugi podnosić ku górze i zawisła w powietrzu długo.
Kniaź Wsewołod zapytał znowu.
— Patrzajcie no, bracie miły, tarcza się wychyla raz wtóry?
— Proszą o łaskę i rękawicę — odparł uśmiechając się książę — ale rękawicy dać nie mogę.
Nastało milczenie, kazano kubki nalewać nowe, księżnéj oczy połyskiwały radością dziką.
— Juściż nie może to być znak inny, tylko że się poddać pragną — wołała rękami bijąc i spoglądając na męża. — A cóż? a co? nie zdało się męztwo nasze, nie miałam słuszności, gdym żądała, aby trwać przy swém i nie dawać się zastraszyć? A co? a co?
Gdy cześnicy nowe kubki naleli, kniaź Wsewołod, który z oka wieży nie spuszczał, trącił księcia Władysława.
— Patrzajno, bracie, tarcz spuścili.
— Toć znaczy pokorę — rzekł Władysław — i łby ugną do ziemi tak samo.
Znikło całkiem krwawe znamię.
W obozie zaczynano téż sobie wieżę pokazywać palcami a szydzić z oblężonych. Już się radowano łatwym łupem.
— A szczeniaki przeklęte! a! przyszła na was godzina — wołali Niemcy otaczający namiot, którzy wywabieni tarczą powybiegali i na głos się śmieli.
Wtém tarcza krwawa dźwignęła się po raz trzeci, ale teraz jakby ją jakaś siła potężna uniosła, nad mur, wysoko wzbiła się w powietrze, zawisła długo, a potém jak piorun na dół runęła.
Kniaź Wsewołod pokazał ją Władysławowi, niedowierzając znaczeniu tego godła. Książę Władysław śmiał się [29].
— Jawna rzecz, o łaskę proszą!
— Nie bądźże nadto surowym dla nich — odpowiedział Wsewołod — gdy ci Bóg dał bezkrwawe zwycięztwo... Pokaż się im bratem, przyjmij ich pokorę.
Agnieszka nie dała odpowiedzieć mężowi.
— Los ich postanowiony! ten się już zmienić nie może.
Książę potwierdził głową i dodał dumnie.
— Nie proście już darmo za niemi, zdrajcy są i zdrady nie zaniechają dopóki żywi.
Domawiał tych wyrazów, gdy ogromny wrzask powstał w obozie, widać było nagle od kotłów zrywających się ludzi, bieżących ku koniom i broni.
Pierwsza wrzawa powstała od strony grodu, zkąd już biegł komornik książęcy wołając, że z zamku wypadła garść zbrojnych ludzi i na obóz uderzyła.
Władysław dopijał kubka, gdy kniaź Wsewołod baczniejszy zerwał się z siedzenia prędko i do swojego namiotu pobiegł co żywiéj, zbroję i hełm przywdziać. Wołał za nim książę, aby pił jeszcze pospołu, ale go słuchać nie chciał.
Wtém i na tyłach obozu rozruch się stał także. I tam ludzie napadnięci u kotłów i kadzi bezbronni, porzuciwszy napój i jadło, lecieli do szałasów po pałki, siekiery i tarcze, które do kupy poustawiane były.
Na wieży Ś. Mikołaja wiała teraz ogromna chorągiew szkarłatna, pysznie jakoś i zwycięzko, ponad gród i dolinę.
W całym obozie już ruszało się co żyło; Dobek napół uzbrojony wpadł do namiotu.
— Zdrajcy! — zawołał — z dwóch stron napadli nas razem! Z grodu wyskoczyli jedni, wypatrzywszy, że nasi nie pogotowiu, zgnietli ich, na tyłach walka, cisną naszych...
Wstał książę i jeszcze nie zatrwożył się, gdy i Agnieszka przypadła ręce łamiąc. Dopiero teraz przyszedł jéj na pamięć ten namiot, co runął na ich głowy, przeczucie złowrogie ogarnęło ją nagle.
— Koni! koni! — poczęła wołać głosem przelękłym — dwór do pana! Kto żyw, do nas!
Teraz już i książę się poruszył.
— Zbroi — zawołał do komorników — kaftan mi tu dać! Hełm! miecz! Nie może to być aby ta garść śmiała i mogła na nas się porwać!
Kniaź Wsewołod w téj chwili już zbrojny na koniu, z drużyną swoją ruszał tam, gdzie walka się rozpoczęła, mijając namiot oszczepem ukazał na bijących się, a z twarzy mu widać było, że niezbyt ufał zwycięztwu.
Pod namiotem książęcym, na dany znak przez Agnieszkę, któréj słuchać więcéj niż pana ludzie byli przywykli, wszystko się ruszało z pośpiechem wielkim, trwoga ogarniała, bo krzyki i szczęk walki aż tu dochodził.
Zewsząd rozlegało się wołanie rozpaczliwe — koni! koni!
Księżna to ręce łamała, to zakrywała oczy, to krzyczała na głos cały tupiąc nogami z gniewu.
Na tyłach obozu z małego szumu stał się téż wkrótce zamęt i wrzask wielki.
I tam latali ludzie potraciwszy głowy, chwytając ladajaki oręż, który im wpadł pod rękę, drudzy koły wyrywali z szałasów, do broni się nie docisnąwszy.
Dwór z pośpiechem już zwijał namioty książęce, rzucano na wozy naczynia, suknie, oręże, co kto pochwycił. Konie wystraszone wrzawą rwały się woźnicom z rąk, że je ledwie piesi pachołkowie, za łby chwytając utrzymać mogli.
W obozie kurzawa powstała jak chmura płowa, która widzieć nie dozwalając, co się za nią działo, przestrach jeszcze pomnażała.
Ks. Władysław siadł na koń, księżnę wsadzono na wóz, i nie na pole walki spieszyli, ale wydobyć się z niéj chcieli, bo ich zewsząd ogarniała. Z obu stron nadbiegali ludzie popłoszeni, których bezmówne, blade twarze donosiły już, z któréj strony było zwycięztwo.
Dobek, który przy księciu stał, nie wiedział sam, kędy zawrócić, bo z tyłu sunęła się wielka ława ludu i gniotła a rozpraszała Władysławowych, którzy w bezładzie uciekali tarcze rzucając, broń gubiąc, padając pod konie, i waląc się jedni na drugich.
Gdy kniaź Wsewołod, cofając się już od grodu, odepchnięty od niego z innemi, dobił się do tego miejsca, kędy przed chwilą stał namiot książęcy, znalazł tu tylko poobalane koły, kupy słomy i siana, ogniska wygasające i powywracane ławy, które naprędce sklecono. Księcia i księżnéj śladu już nie było, a na pytanie kędy uszli, wskazano mu drożynę, którą uciekający ludzie biegli ku lasom.
Z wieży kościoła Ś. Mikołaja, jak na modlitwę uroczystą we święto odzywał się dzwon, w którego głosie wczorajsza klątwa arcybiskupa jeszcze się odzywać zdawała.
Walka trwała ciągle, jeżeli nią mordowanie bezbronnych prawie nazwać było można. Władysławowi ludzie uchodzili i tylko naciśnięci przez rycerzy książęcych rozpaczliwie się bronili.
Z przeciwnéj strony zajadłość była straszliwa.
Z dwóch boków pochwycono wojsko księcia Władysława, choć liczniejsze, na miazgę starte zostało. Ludzie się nie spodziewali napadu, a opiłych postrach gnał bezumny. Kupami leżały trupy, konie jak oszalałe rżąc i wierzgając miotały się na pobojowisku. Z zamku wybiegła garść wybranych, która bój rozpoczęła, coraz teraz rosła, wychodzili z murów wszyscy, wrota zostawując otworem, bo się już obawiać nie było kogo. Na wałach widać tylko było niewiasty w bieli podnoszące ręce do góry, i mnichów w czerni błogosławiących krzyżami walczącym.
Wieczór spuszczał się powoli na krwawe brzegi Cybiny i Głównéj, bój był już tak jak skończony.
Odzierano trupy, wiązano pochwytanych, okrzyki dzikiego upojenia zwycięztwem unosiły się nad pobojowiskiem, a dzwon od Ś. Mikołaja brzmiał teraz jakby Bogu na chwałę za tryumf uciśnionych.
Wśród zajadłéj walki nikt nie pomyślał o pogoni za księciem Władysławem i Agnieszką, którzy z małą garścią dworu i straży swéj zdołali dopaść do lasów i niemi ujść przed nieprzyjacielem.
W milczeniu ponurém wlekli się wszyscy. Na wozie, Agnieszka głowę na rękach sparłszy płakała, ale łzy jéj gniewu i żółci były pełne. Niekiedy pięśćmi uderzała po kolanach, i z piersi jéj dobywał się głos stłumiony.
— Nigdy!
Władysław, z głową na piersi zwisłą, jechał niemy.
— Zwyciężyli nas u Pilicy — wołała niewiasta — rozproszyli i tu, ale wojna nieskończona jeszcze! Cesarz mój brat w pomoc przyjść musi! jego rycerstwa nie pokonają tak łatwo jak téj gawiedzi. O! nigdy! Do Krakowa! na gród. Zamkniemy się tam, nie będą śmieli przystąpić! Tam jesteśmy bezpieczni, aż cesarscy nadciągną.
Niemiec z tyłu się wlókł nie słysząc nic, nie wiedząc co się z nim działo. Czasem go rozbudzał głos pani, to znów wpadał w osłupienie. Klątwa arcybiskupia leciała za niemi.
Wieczór i noc ciszę przyniosły z sobą na polu krwią oblaném. W tumie rozlegały się pieśni, na wałach brzmiało wesele, walka była wywalczona, Władysław uszedł.
Późną już nocą wszyscy książęta zeszli się do dolnéj izby zamkowéj. Dwu z nich było w walce i z niéj wracało, Bolko i Mieszek, dwu młodszych patrzali na nią z wieży i drżeli jeszcze grozą tego widoku przejęci.
Z zawiązaną głową w pośrodku nich stał palatyn Petrek, szepcząc modlitwę dziękczynną.
— Dałeś mi panie dożyć téj chwili sprawiedliwości twéj, odpuść mnie teraz w pokoju. Amen.
I uściskał stojącego obok Światosława.
Radość wielka była na zamku, ale obawy resztka mięszała się z nią jeszcze. Wtém z pola walki wracający dopiero, we zbroi cały, wszedł hełm zdejmując Wszebor palatyn, wołając od samego progu.
— Przy nas zwycięztwo! Radujcie się miłościwi panowie nasi. Niewiele uszło! Rozbite ich pułki i rozproszone, ścigają nasi po lasach. Cybina i Główna potokami krwawemi do Warty płyną. Chwała Bogu na wysokościach, który nam dał zwycięztwo! Bądźcie pozdrowione sieroty pana mojego, którym powrócone jest dziedzictwo ojca waszego!
Petrek ręce podnosił do góry.
— Nie koniec to, początek tylko — wołał — ale mocen Bóg i ten kto Bogu ufa!
Okna izby, w któréj wszyscy stali, wychodziły ku wałom i pobojowisku, na którém zwijały się światła mnogie i smolne pochodnie. Wszystek lud z zamku wybiegał odzierać trupy. Widok był straszny i smutny. W pętach pędzono jeńców pokrwawionych, do sznura poczepianych, wozy pełne łupów huczały na zamkowym moście.
Dwaj starsi bracia, Bolko i Mieszek milcząc rzucili się ściskać z sobą, jakby oba drużbę i pokój na przyszłość sobie poręczali. Kaźmierz i Henryk w oknach wywieszeni napół, zabawiali się światłami migającymi na pobojowisku...
Wiatr zrywający się niekiedy niósł woń spalenizny i krwi, głosy jakieś rozpaczliwe a stłumione, niekiedy okrzyk wesoły, który dreszczem przejmował.
W Komorowie siedziały niewiasty karmiąc się wieściami, które im ludzie przynosili jak noszą z lasu grzyby i jagody, takie jakie znaleźli po drodze, świeżo urosłe po deszczu, zwiędłe od skwaru, stare i nowe.
Czasami trwoga na gródek padała, naówczas stara Jaksowa macierz, szła do swoich ludzi, stawiła straże, sposobiła się jak do obrony. I gdy jednego dnia wieść przychodziła straszna, groźna przerażająca o poganach już już ciągnących tutaj, drugiego ktoś przynosił pociechę wielką, która we trzy dni rozwiała się w powietrzu niczém.
Ludzie mówili, że tam widziano już dzicz w pochodzie, ówdzie, że ją ścigano w ucieczce bezładnéj, jedni głosili Władysława zwycięzcą, drudzy pobitym na głowę i wygnanym.
Jednego dnia na wozie przybył ks. Marcin, aby odprawić w kapliczce mszą świętą i wszedłszy do sieni zapowiedział, że będzie im zwiastował pociechę wielką. Jemu już wiarę dać było można. Powiadał, że książę Władysław na głowę został pobity, po klątwie rzuconéj nań przez arcybiskupa. — Prawica Boża — rzekł — dotknęła Kaima!
Uchodzić musiał z pola walki nad Cybiną i znikł, niewiadomo było, gdzie. Jedni mówili, że do Niemiec zbiegł do Cesarza, o posiłki go prosić, ziemie mu swoje poddając, drudzy, że na Ruś uszedł z kniaziem Wsewołodem. O Agnieszce i dzieciach jéj słuchu nie było.
Tyle już razy zwiedziona Jaksowa, słuchała głową potrząsając, a w końcu rzekła do starego.
— Póki téj prawdy nie zobaczę, nie uwierzę!
— Rychło i to nastąpi — odparł ks. Marcin — bo Petrek na swój dwór powraca, gotują się już na jego przyjęcie, książę Bolko Kraków obejmuje i zwierzchnie panowanie.
Błogosława, która wybiegła była, aby się od przybywającego o czémś dowiedzieć, wróciła do matki przynosząc jéj wesołą nowinę. Poszedł za nią i ksiądz, upewniając sam, że to co mówił miał z ust ludzi, którzy na klęskę nad Cybiną sami patrzyli.
Ożywiła się twarz kniehini Maryi, ale tego jéj nie było dosyć!
— Jeżeli tak jest — poczęła — dla czegóż Petrek nie śle zaraz po mnie, aby ztąd wyzwolił? bym na swój dwór powróciła i tułać się przestała po obcych kątach?
Czemuż zaraz nie przybył tu syn mój? sługi moje? Więc już tak zapomnieli o mnie, jakbym ja niczém nie była?
Rozpieszczona pani i teraz jeszcze nie była rada, bo myślała tylko o sobie.
Choć jéj w Komorowie dogadzano, miasto miłości dla gospodyni, powzięła do niéj odrazę i nienawiść prawie. Dwie téż to były istoty, co nigdy by z sobą pogodzić się nie mogły. Stara Jaksowa żyła miłością dziecka, pracą, milczeniem i wielką duszą, którą w piersi nosiła; Petrkowa kochała siebie tylko, a resztę świata jakby za stworzoną dla siebie trzymała. Całemi dniami bolała i płakała nad sobą zawsze, narzekając na męża, za którego cierpieć musiała.
Błogosława napróżno się ją ukoić starała, zyskując tylko wymówki od matki, że jéj nie kochała. Znosiła to w pokorze. Dla niéj ta matki niedola była jakby chorobą jakąś, budzącą litość niezmierną i miłość coraz gorętszą. Znękane jednak czuwaniem i jękami dziewczę więdło w oczach i usychało.
Jaksowa, która na nią teraz jak na synowę patrzała, stękała i bolała, że swojemu dziecku, kwiatka tego jasnego wychuchać nie umiała! Pieściła ją za matkę, żywiła, przytulała, tchem własnym rada ją wzmocnić. Napróżno! Dziewczę w oczach więdło powoli, nie czując nawet że słabło, nikło, rozpływało się jak mgła w powietrzu.
A była coraz piękniejszą, rosły jéj oczy błyszczące, twarzyczka smętnego nabierała wdzięku. Gdy stara Jaksowa dopytywała, czy ją co nie boli, zaręczała że jest zdrową, że jéj boło[30] dobrze, że się czuje szczęśliwą.
Czasem wychodziła na wały puste i z góry rozpatrywała się po okolicy, po lasach, po polach, słuchała jak śpiewało ptastwo, jak na zamku gwarzyli ludzie, jak piosnki się przez okna otwarte z izby dziewcząt rozlegały. Słuchała, patrzała, wracała potém do złotéj kądziołki przy łóżku matki i karmiła się jéj narzekaniami.
Z twarzyczki jéj znikły rumieńce, na ustach tylko trochę krwi zostało, a oczy, oczy coraz jaśniéj świeciły, jakby gdzieś za światy przejrzeć chciały.
Jednego ranka zatętniało, Błogosława rzuciła kądziel i wybiegła. Podwórca pełne były ludzi, konnych, wozów, a w pośrodku na koniu stał Światosław i w koło oczyma rzucał. Zoczywszy siostrę skoczył z siodła i padli sobie na szyję płacząc z radości. Ona wiodła go do matki.
Na widok dziecięcia ukochanego, zerwała się kniehinia Marya, krzyknęła i napół omdlała upadła na posłanie. Syn nogi jéj całował. Słowa mu się w ustach plątały.
Zrozumiała Petrkowa, że po nią przybył syn, że ją z téj nienawistnéj dobędzie jamy, że dawna wielkość powróciła do ich domu i że we dworze pod Sobótką czeka na nią pół ślepy mąż, który sam jechać nie mógł, bo siły postradał.
Jednéj godziny tu dłużéj pozostać nie chciała, powiedziała sobie, że nic ją tu powstrzymać nie potrafi. Znalazła siły, aby zerwać się z łóżka, zaczęła odziewać coprędzéj, wołając, że choćby zaraz wyruszy w drogę. Płakała i śmiała się razem. O staréj gospodyni swéj nie wspomniała nawet.
Ale Światosław jechać nie mógł, dopókiby drużyna jego nie spoczęła, miał téż podarki do oddania od ojca i z Błogosławą poszedł do Jaksowéj.
Ta stała w izbie swéj u stołu, sposobiąc jadło dla przybyłych gości, poważna a smutna.
Uścisnęła Błogosławę tak, jakby córkę ściskała własną, a gdy Światosław przemówił, że ojciec jéj posyła dzięki i podarki, odezwała się.
— Najlepszy dar byłbyś mi tu przywiózł, syna mojego biorąc z sobą; za resztę wdzięcznam, odrzucać się nie godzi, ale mi potém nic. Dajecie wy, no, to weźmiecie téż odemnie, mam i ja czém się dzielić i obdarzyć.
Chociaż Petrek odarty był ze wszystkiego, lecz, skoro Władysław upadł, a on powracał do majętności, we mgnieniu oka znalazło się co utracił. Roger starosta, Jerzy Żupan z Głogowa, Mikow, Wszebor złożyli się nań szatami, sukniami, sprzętem srebrnym i złotym, futrami, końmi i groszem. Dali królewice swojemu obrońcy obfite dary i Petrek miał się już czém dzielić. A że dla siebie nie potrzebował wiele, dla drugich zawsze będąc szczodrym, nie wyprawił Światosława z próżnemi rękami po żonę.
Wiózł Światosław kubki złocone, misy srebrne, jedwabiów sztuk kilka, kun worów dziesiątek.
Gdy dary te złożył, stara podziękowała i rzekła.
— Tak ci jest, darzyć się i obdarzać trzeba, ja téż was upominkami dla ojca obciążę, kto bierze, ten dawać musi.
Chodźcie no ze mną.
Uśmiechała się starucha chytrze. Zawróciła się do Błogosławy i rzekła do niéj.
— Chodź i ty, abyś wiedziała, gdzie co leży, bo to ci się kiedyś przyda.
Zarumieniwszy się dziewczę szło w milczeniu.
W komorze zamczystéj, do któréj sama ona tylko chadzała, staruszka silną dłonią podniosła drzwi na ziemi leżące, które skórami przykryte były. Ogarek zapalony w glinianéj miseczce niosła w ręku.
— Zchodźcie — mówiła — a nie bójcie się, choć stromo jest, po bokach sznury wiszą.
Pode drzwiami loch był w ziemi i kamieniu kuty, czarny, otchłanny, straszny jak więzienie. Przodem śmiało kroczyła stara, niekiedy oglądając się na Światosława, który siostrę prowadził. Zawrócili się w lewo, poszli w prawo potém, spuścili w dół, pięli się do góry, aż doszli do drzwi zamkniętych. Jaksowa z pod fartucha dobyła klucz i odsunęła rygle.
Sklepiona izbica szeroka, długa, nizka ciągnęła się gdzieś w głąb, że końca jéj było nie dojrzeć. Zaduch w niéj panował, bo powietrze tylko kędyś z góry szparami jakiemiś przez błony wpadało.
Dziwy tu ujrzeli.
W prawo i lewo pod ścianami na podkładach dębowych stały skrzynie ogromne, wisiały wory, leżały kupami odzieże i całe sukna wały. W rogu srebra i złota świeciła się kupa ogromna aż do sklepienia. Co kosztowniejsze stało na skrzyniach.
Oręża i zbroi pospolitéj było téż podostatkiem. Stara z dumą się zwróciła do Światosława do góry podnosząc ogarek. Nie mówiła nic, ale twarz jéj powiadała.
— Co myślicie? jest tego dość?
Światosław, choć u ojca nawykły był skarby oglądać, zdziwił się mnogości nagromadzonego mienia i rzekł do niéj.
— Daj nam Boże nie mieć takiego jak wy wroga, coby skarby te rozgrabił!
Jaksowa już ogarek postawiwszy wybierała co godném Petrka sądziła, cztery drogie pierścienie na sznur związała, dwa złote wzięła kubki, sztukę szkarłatu odłożyła na stronę.
— Wybieraj sobie ty, co ci lubo! — rzekła do chłopca — abyś mi ztąd z próżnemi nie wyszedł rękami.
To mówiąc pierścień jeden na palec włożyła Błogosławie, dała Światosławowi jeden, dwa dla rodziców.
Zmuszony wybierać młody gość wziął tarczę małą wyrabianą wzorzysto, bo niczém ostrém obdarzać się nie godziło. Sztukę szkarłatu na plecy mu zarzuciła stara, sama misy i kubki wzięła w silną rękę i dawszy im po skarbcu popatrzeć, szła z powrotem.
A gdy znowu szli, nietylko ów skarbiec podziwiał Światosław, ale drogę, którą doń niewiadomemu trafić było trudno, bo pod zamkiem, jakby krety ryły, wązkiemi szyjami i chodniki się rozbiegały do góry, w dół, porozgałęziane na wsze strony.
Gdy powrócili nazad do izby, już znaleźli od Petrkowéj sługę, która do wyjazdu nagliła, a stara nie wstrzymywała, choć na Błogosławę patrząc, łzy jéj w oczach stawały.
W ostatniéj chwili kniehini się przywlokła żegnając i dziękując.
— Nie ma tam za co! — odparła dumna niewiasta obojętnie.
Dziewczę ze łzami rzuciło się jéj w objęcia.
— Powracaj do mnie! — szepnęła jéj do ucha — wracaj, gołąbko moja, źle ci nie będzie!
A tu już do wozów i koni naglono, kniehini na swoim siedziała, córkę wywołując niecierpliwie do siebie.
I jak stała w progu stara Jaksowa, tak wkuta, nieprzytomna, zapatrzona została długo, zapomniawszy o bożym świecie. Z oczów łzy ocierała.
O synu wiedziała, że przy Petrku pozostał, któremu jak rodzonemu służył ojcu, jako dziecko własne ukochany. Nie mógł przybyć ze Światosławem razem, bo jeden z nich przy na w pół oślepłym zostawać musiał.
Powrót Palatyna do dworu pod Sobotkę, tak uroczystym był, jak okrutne z niego porwanie. Gdy się o zbliżającym dowiedzieli starzy druhowie, jechał naprzód starosta Roger z ziemiany o mil dziesięć, aby go poczestnie wprowadzili na dworzec, już na przyjęcie jego przysposobiony. A gdy miał do domu wjeżdżać, zaszli mu drogę OO. Benedyktyni z opatem na czele i mieszczanie, wyjechał ks. Janik z archidyakonem Rogerem, zebrał się wszelakiego ludu tłum ogromny, uderzono we dzwony na kościele.
I była chwila uroczysta, która ludziom z oczów łzy wyciskała, gdy go ujrzeli z oczyma chustą białą zawiązanemi, pieszo naprzód idącego do kościoła, na podziękowanie Bogu. Kościół cały światłem płonął, pieśniami się rozlegał. Tu kląkłszy Petrek u ołtarza, upadł na twarz, a ludzie płakali, a mnisi śpiewali.
Do kruchty, choć go popychano i odpędzano, wcisnął się odarty, straszny, z głową kudłatą Jarmucha. Szedł a krył się i bał się aby go nie poznano, a choć uczynił co mógł, lękał się aby się na nim za krew nie mszczono. Widzieć chciał Petrka, choć zbliżyć się doń nie śmiał. Śmiał się, drżał, popłakiwał, do słupa tulił, a gdy napowrót lud wypływał z kościoła, jakaś siła nieznana nade drogę go popchnęła.
Ujrzał Petrka, jako teraz szedł chustę z oczów zrzuciwszy przed ołtarzem, jedną źrenicą całą, drugą krwawą, patrzącego wesoło na świat Boży.
Gdy tak szedł Palatyn a spoglądał dokoła, zobaczył Jarmuchę, który się za czyjeś plecy chował — i stanął.
Ponieważ ręką skinął ku niemu, wnet czeladź rzuciła się na obszarpanego biedaka, precz go chcąc odegnać, ale Petrek stał, wołał go ku sobie i przykazał, aby go za nim do dworu wiedziono.
Tu go przyobleczono w suknie nowe, i dano mu izbę przy straży, aby we dworze mieszkał.
Na dworcu swym, choć mu go przystroili druhowie, nie zastał palatyn wspaniałości dawnéj, ale w tych izbach, które zajmował sam, gdzie nie było co odzierać, powitał ławy swe i ogniska i stół, i wszystko co tu zostawił, a to go najwięcéj rozradowało.
Zapełnił się dwór znowu biesiadnikami, gośćmi i wrzawą jak za dobrych czasów. Petrek na żonę i córkę czekał, dni rachując, Jaksę pytając — kiedy przybędą?
Rachowali dnie oba.
Aż jednego ranka dano znać, że jedzie Marya, wyszedł Petrek naprzeciw, a wstyd mu było prawie stawić się przed piękną niewiastą z krwawemi oczyma, twarzą wybladłą i zestarzałą.
Gdy wóz się zatoczył przed dwór, Petrkowa spojrzała na męża, krzyknęła i zakryła swe piękne oczy. Ocucono ją i wiedziono do domu. Biedna niewiasta szła ręce łamiąc izbami, których nie poznawała, za nią córka wiodąc ojca, łzawemi oczyma wpatrzonego w młodą jéj twarzyczkę, przekwitłą niedolą, zwiędłą od smutku, co się uśmiechać musiała.
I Jaksa szedł za niemi nie spuszczając z niéj wzroku, nie wiedząc czy się cieszyć, że wracała, czy smucić, że cień jéj widział tylko...
Nim się biedna Petrkowa oswoiła z nową dolą swoją, z mężem kaleką, z życiem, z ludźmi, których brakło wielu i nim wylała żale i bole, powtarzane każdemu z kolei, trochę upłynęło czasu. Jaksie już dawno Petrek powiedział, ściskając go[31] — Córkę ci dam, choćby mimowoli macierzy, bom ci dłużen wiele, a no, bądź cierpliwy, kwiatek to nierozwity...
Nierychło, raz wieczorem siedzieli we dwoje Petrek na ławie w kącie, pani na wezgłowiach, i jak zwykle, rozwodziła żale, jako jéj w Komorowie było, iż w więzieniu nie mogło być gorzéj.
— A toć będzie gniazdko córki naszéj! — odezwał się Petrek.
Rzuciła się na to kniehini.
— Ja, dać im córkę moją? na to wygnanie i pustynię? Téj niewieście za dziecko, która prostą chłopką jest?
— Nie jéj, ale Jaksie ją dam, bo mi on drugim synem był — odezwał się Petrek — i miłuje mnie i ją, a naszym będzie.
W płaczu długo utulić się nie mogła Petrkowa, nie chcąc córki dawać, męża starając odwieść, w końcu niezdoławszy tego uczynić, ani go przekonać, wpadła w gniew wielki. Nie pomogło nic. Jechały swaty, przyjął Petrek Jaksę za zięcia.
Gdy księżna Agnieszka uciekać potém musiała z Krakowa z Niemcami swemi, a Bolko objął stolicę i w kraju na czas ucichło, bo Niemcy się tylko zdala odgrażali i burczeli, — sprawiono wesele wielkie, jakiego Wrocław nie widział jeszcze.
Szła panna młoda do ołtarza, że się ludzie dziwili, czy niewiastą była żywą, czy cieniem a duchem, bo w niéj już krwi nie stało na rumieniec i siły do uśmiechu.
Potém jechali młodzi do Komorowa, i Światosław ich jako brat prowadził, a przyjmowała matka stara i gromady na zamku okrzykiwały, jakby gniazdo słali na długie szczęście i życie.
Było to jesienią.
Na wiosnę z zamku szedł pochód wielki, przed nim w kapie czarnéj ks. Marcin, który im ślub dawał, za trumną mąż w rozdartych szatach, i brat i ojciec. Matki nie było.
— Zabili mi ją! — mówiła płacząc.
A kto ją zabił, Bóg osądzi.
Jaksa w strapieniu wielkiém po żonie, gdy książę Henryk szedł do Ziemi Świętéj, walcząc o odzyskanie grobu Chrystusowego, pociągnął z nim razem, zginąć chcąc, aby życia nie dźwigać, które srodze ciężyło tęsknotą.
Nie wzięła go przecie ani strzała, ani miecz niewiernych, i wrócił cały do staréj matki do Komorowa. I on był, co mnichów Stróżów Grobu Chrystusowego przywiózłszy z sobą, pierwszy zakon ich na ziemi polskiéj, w Miechowie osadził.
Przepisano
we Florencyi.
1878. Marzec.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Krzywousta.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Włos) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Wszebór.
- ↑ Błąd w druku; zbędna kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Wszebór.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Wszebór.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – książe długie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Kto) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Co) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – skończyło.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Miarą) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – naradę.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – do.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wiedzieć.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – więcéj.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Jarmucha.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – oblała.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek i następny wyraz (Zdało) małą literą.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – tu.
- ↑ Historyczne.
- ↑ Historyczne.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – było.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Córkę) winien być małą literą.