Horsztyński/Całość
OSOBY:
KSAWERY HORSZTYŃSKI — dawny konfederat barski
SALOMEA — jego żona
SWIĘTOSZ — sługa domu Horsztyńskich
OJCIEC PROKOP — kapucyn
SZYMON KOSSAKOWSKI — hetman litewski
SZCZĘSNY
synowie hetmana
MICHAŚ
AMELIA — jego, córka
KSIŃSKI — szlachcic
KARZEŁ — błazen
SFORKA — stary sługa dworzanie hetmana
MAŁGORZATA — żona Sforki
SŁUGA
HAJDUK
MARYNA — dziewczyna wiejska
NIEZNAJOMY
WYRWIK
SKOWICZ
GARNOSZ — trombonista
Rzecz dzieje się na Litwie w roku 1794
Akt I
edytujScena I
edytuj[W pałacu Hetmana na wsi.]
[Szczęsny, Amelia]
SZCZĘSNY
- Piosenki świata zaczynają się od fałszywych akordów — a kończą się gwałtownym zerwaniem strun — stłuczeniem harfy...
AMELIA
- Smutny jesteś... zdziwaczałeś...
SZCZĘSNY
- Nudzę się.
AMELIA
- Szukaj zabaw.
SZCZĘSNY
- O!... nie potrzeba daleko szukać... Ojciec mój sprowadził mi dziesięciu arlekinów ewolucyjnych — otoczył mię płatnymi trefnisiami... i prawdziwie, że nieraz dziecinniejąc śmieję się do rozpuku, powiązawszy te wszystkie karciane figury jedną nitką, która pociągniona, nadaje skoczne ruchy i zwroty całej psiarni darmojadów.
AMELIA
- Ojciec nasz nie może pojąć nagłej zmiany twojego charakteru i dlatego używa wszelkich sposobów, aby ciebie z nieczynnego życia obudzić, wyrwać i między ludźmi postawić na wysokim szczeblu...
SZCZĘSNY
- Ojciec ma dla mnie wysoki ojcowski szacunek...
AMELIA
- Jak to?...
SZCZĘSNY
- Szacuje mnie jak Holender rzadkiego tulipana... szanuje mnie jako rzadką osobę, której nie płaci — a która go kochać musi
AMELIA
- To więc ja powinna bym droższą jeszcze być dla ojca osobą, bo mnie nie kocha, a ja mu płacę miłością. Zdaje się, że wszelkie uczucia moje zamykają się w miłości dla ojca... Nieprawdaż, Szczęsny, że on dobry i wielki człowiek?
SZCZĘSNY
- Tak... hetman... wielki, jak hetman...
AMELIA
- Pomyśl, bracie mój, że on podpiera spróchniały tron Stanisława Augusta.
SZCZĘSNY
- Tak, on podpiera tron Stanisława...
AMELIA
- Jakie ty dziwne echo masz w ustach...
SZCZĘSNY
- Trzy razy tylko powtarza twoje pochwały, a na pochwały i uwielbienie obcych ludzi ani razu.
AMELIA
- Dlaczego?
SZCZĘSNY
- Śmiesznie jest, kiedy syn ojca chwali... a potem, raz pochwaliłem ojca przy ludziach, to ml zaraz zapłacił... tureckim koniem...
AMELIA
- Cóż powiedziałeś ludziom o naszym ojcu?
SZCZĘSNY
- Co? Oto mówiłem, że lepszy od brata swego, a nam stryja, biskupa, bo nie włożył fioletowej sukni —
AMELIA
- Stój! stój!... gorzki jesteś — i obrażasz dziewiczą i czystą wiarę siostry twojej... Także nieszczęśliwy jest biedny starzec, że w sercu syna nie ma dla niego poważnego uczucia, miłości, sprawiedliwego sądu?... Patrz na te siwe głowy starców, które się przed nim schylają — patrz na oznaki zasług błyszczące na jego piersiach... a potem rzuć okiem na twoją samotność — na nieczynność życia...
SZCZĘSNY
- Jestem niczym.
AMELIA
- Dlaczego nie starasz się zostać użytecznym?...
SZCZĘSNY
- Nie mogę — nie mogę... nie chcę...
AMELIA
- Ty masz jakąś tajemnicę... może miłość...
SZCZĘSNY
- Może miłość...
AMELIA
- Wyznaj mi wszystko, bracie miły... Ach! jak musi być szczęśliwa ta dziewica, którą ty kochasz... Ty nie odpowiesz jej nigdy z gorzką ironią... ty musisz być przy niej wzniosły i piękny. Ja znam duszę twoją, znam ją aż do najgłębszych uczuć i tajemnic... Gdybym nie była twoją siostrą, to musiałabym zostać twoją narzeczoną... albo... mniszką.
SZCZĘSNY
- Co ty mówisz?... Jestem taki roztargniony, że nie słyszałem ani słowa... Już późno... powoje błękitne w twoim wieńcu otwierają się na księżyc... Idź, siostro, i czytaj biblią, moja świętoszko...
AMELIA
- Dobrej nocy!... Zawołaj maleńkiego Michasia, braciszka, muszę go rozebrać — i zmówić z nim pacierz. Czy ty mnie nie pocałujesz za to, że twojego braciszka uczę modlić się za ciebie?...
SZCZĘSNY
- Dobrze robisz, że przez usta dziecka posyłasz modlitwy do nieba. Błogosławieni maluczcy...
AMELIA
- Czy mnie nie pocałujesz, bracie?...
SZCZĘSNY
- Nie...
AMELIA
- Dobrej nocy!
Odchodzi smutna.
SZCZĘSNY
- Jak oświecone prawe skrzydło pałacu! Ojciec ucztuje w gronie pochlebników — i płaci za śmiech i żarty; bo żarty i śmiech stały się prawdziwie rzadkim towarem w Polszcze... O smutek! smutek! Czasem jakaś błyskawica pokazuje mi nicość wszystkiego, a nawet nicość samej myśli marzącej o nicości... Czasem zdaje mi się, że świat wart małpiarskich przymileń się twarzy...
MICHAŚ
wpada
- Cha! cha! cha! braciszku!...
SZCZĘSNY
- Z czego się śmiejesz, chłopcze?...
MICHAŚ
- Przez dziurkę od klucza patrzałem do jadalnej sali... Tata nasz z piórem brylantowym, piękny jak w książce obrazek Pana Boga...
SZCZĘSNY
- Gdzie twoja piastunka?
MICHAŚ
- W kuchni; a ja wolny jak ptaszek.
SZCZĘSNY
- Amelka czeka na ciebie — idź, zmów pacierz.
MICHAŚ
- Ale posłuchaj no, braciszku, co ja widziałem. Papa nasz nalał wielką dudkę szklaną — i zawołał: „Zdrowie naszej Kasi!” — Otóż kiedy zawołał: „Zdrowie naszej Kasi”, wszyscy wstali jak świeczki — a jeden staruszek, biały jak gołąb, siedział na końcu stoła... i nie wstał. Nasz tata zamalował go w papę... paf!... i staruszek wywrócił się jak moja drewniana lalka...
SZCZĘSNY
- Okropność! okropność!...
Chce wybiec z sali.
- Michasiu! gdyby twoja mama żyła, płakałaby nad tobą!
MICHAŚ
- Za co?
SZCZĘSNY
- Idź mi zaraz, chłopcze, do siostry! To, co widziałeś przez dziurkę od klucza, był to obrazek, taki jak ten...
MICHAŚ
- A dlaczego ludzie się ruszali?
SZCZĘSNY
- Ja ci powiadam, że tata śpi — a to był obrazek... idź i nie mów nic Amelce, bo się będzie śmiać z ciebie, że ty się śmiejesz z obrazka. Pocałuj Amelkę w czoło.
Wtrąca go do pokoju Amelii.
- Ach, te ściany — to prawdziwa Sodoma! Starca, że nie pił zdrowia północnej nierządnicy, uderzyć w policzek? A gdybym ja ojca napiętnował znakiem?... Cicho!... Trzeba jednak tego starca ratować...
KSIŃSKI
[wchodzi]
- Ojciec twój każe, abyś przyszedł na ucztę...
SZCZĘSNY
- A ten starzec? Co się stało ze starcem?! Ksiński, idź, powiedz zhańbionemu, niech tu przyjdzie — ja mu dam karabelę... i zemstę!
KSIŃSKI
- Nad ojcem!
SZCZĘSNY
- Syn za ojca stanie. Powiedz mu: zrobię się starym jak on — że będę miał drżącą rękę jak starzec... że... idź, powiedz mu, jeżeli ma dzieci, niech się o dzieci nie lęka.
KSIŃSKI
- Daj mi rękę...
SZCZĘSNY
- Czy ty myślisz, że gram komedią?
KSIŃSKI
- Nie! bądź spokojny o tego starca. Skoro twój ojciec uderzył go w policzek, zwalił się pod stół — a potem nagle skoczył na nogi i zaczerwieniony
SZCZĘSNY
- Co?... Zarąbał... mego...
KSIŃSKI
- Nie!... nie!... ukłonił się nisko — i rzekł: „Dziękuję jaśnie oświeconemu panu memu hetmanowi, że mnie przebudził bom był zasnął”...
SZCZĘSNY
- Ha!... tak powiedział?!... Czy śmieli się?...
KSIŃSKI
- Śmieli się jak wariaty...
SZCZĘSNY
- A ty?
KSIŃSKI
- Pomyślałem sobie, że czytał Ewangelią... i śpiąc śniło mu się, że był świętym Piotrem...
SZCZĘSNY
- Wróć na ucztę... i pij za mnie i za siebie...
[TU BRAK W RĘKOPISIE KARTY]
KARZEŁ
- ...wyskoczy ci na połach munduru Adama krzyż albo klucz szambelański. Uręczam, że zezwoliłbyś na zieloną kuracją...
KSIŃSKI
- Błaźnie, obiję!
KARZEŁ
- Bij — ale słuchaj! Będziesz, panie Ksiński, posłem z Mediolanu?...
KSIŃSKI
- Ale mię Sforka pozna...
KARZEŁ
- Ugalonujemy ciebie jak zebrę, panie Ksiński. Zje diabła, nim odkryje, że zebra jest Ksiński... On ciebie zawsze widział bez galonów i brał za Chrystusowego konia...
KSIŃSKI
- Wysmagam, psie!...
KARZEŁ
- Będę wysmugłym... a ty, panie Ksiński, będziesz posłem z Mediolanu. Tylko jeżeli ciebie zaprosi pan Sforka na obiad, to nie jedz nic prócz sałaty — bo pan Sforka przekonany, że Włochy żyją liściami...
KSIŃSKI
- Powiedz mi, karle, coś odkrył w postępowaniu pana Szczęsnego; a może pohandlujemy z tobą słowem dobrze...
KARZEŁ
- Odkryłem, że pan Szczęsny kocha się.
KSIŃSKI
- W kim?
KARZEŁ
- Wróciwszy tu z Warszawy pan Szczęsny przepędzał dnie całe w łódce na stawie, wywrócony twarzą do nieba. Otóż razu jednego na staw nasz przyleciało parę białych łabędzi. Pan Sforka zagrabił je, jako należące do pana Horsztyńskiego z pobliskiej wioski, z którym pan hetman ma jakieś zatargi. Pani Horsztyńska przyjechała sama nad staw nasz kolaską — i pan Szczęsny oddał na prośbę jej białe ptaszki. Ale tak długo rozmawiali o łabędziach, że... eta, etc...
KSIŃSKI
- Któż jest ten pan Horsztyński?
KARZEŁ
- Stary konfederat barski. Wpadł niegdyś w r,ęce Drewicza i Moskale zaprowadzili go do kościoła — położyli krzyżem na wznak i gromnicami zapalonymi kapali na oczy. Dziś nie potrzebuje okularów.
KSIŃSKI
- I pan Szczęsny przypawił mu to, czego w zwierciedle mężom nawet nieślepym widzieć nie można... Jakże? Ten stary ma młodą żonę? Bo młoda być musi...
KARZEŁ
- Była to biedna dziewczyna, wychowana w klasztorze. Matka jej zwariowała i znaleziono ją utopioną w rowie błotnistym. Doktor przepowiedział, że młoda panna Salomea wzięła dziedziczne usposobienie do melancholii, i dlatego panienka, mająca za posag ekspektatywę wariacji, nie mogła się spodziewać męża młodego — ani bogatego. Pan Horsztyński, ani młody, ani bogaty, ofiarował jej swoją rękę... i dziś... żałuje może danego pierścionka więcej niż wykapanych gromnicami oczu. Ale sądzę, że starzec nie wie o niczym, bo pan Szczęsny zgrabny chłopak w takich rzeczach.
KSIŃSKI
- Powiedzże mi, moja beczułko śledzi holenderskich, co to ma obchodzić pana hetmana, że pan hetmanowicz zbałamucił żonę ślepego człowieka?
KARZEŁ
- Panie Ksiński, zgódź się naprzód na to, że ja mam więcej rozumu od ciebie.
Rzecz nie dowiedziona!
KARZEŁ
- Wszakże nie jesteś zupełnie, panie Ksiński, pozbawiony zdrowego rozsądku. Mów zatem, że szukasz rozumu, gdziekolwiek bądź sądzisz, że się znajduje.
KSIŃSKI
- Z czego to wnosisz?
KARZEŁ
- Kiedy wczoraj dano kurczęta, uważałem, że z wielką rozwagą wyjadałeś móżdżki w główkach kurczęcych...
KSIŃSKI
- Dalibóg, że ten błazen kpi ze mnie...
KARZEŁ
- Panie Ksiński, jakże można tak posądzać? A, wstydź się!
KSIŃSKI
- Pamiętaj, że ze mną niebezpiecznie...
KARZEŁ
- Boję się ciebie, bo jak się wyciągniesz, to podobny jesteś do pamfila.
KSIŃSKI
- A ty krótki! ty niźniku — ty kulko!...
Wybiega za uciekającym Karłem
Scena II
edytujSkromny pokój szlachecki w domu Horsztyńsklego. Ksiądz Kapucyn i Horsztyński.
HORSZTYŃSKI
- To powiadasz, że moja szkółka owocowa dobrze podrosła?
KSIĄDZ
- Renety i bery szare już kwitną.
HORSZTYŃSKI
- Jesienią, mości księże, będziemy z sobą dzielić czerwone jabłuszka.
KSIĄDZ
- Jeśli Bóg da doczekać.
HORSZTYŃSKI
- Tak, jeśli Bóg da doczekać! Czy nie widziałeś gdzie Salusi?
KSIĄDZ
- Żona twoja chodzi sama jedna po lipowej alei.
HORSZTYŃSKI
- Księże, straciłem oczy i widziećnie mogę jej anielskiej twarzy. Czy ona zawsze tak piękna, jak była?
KSIĄDZ
- Zdaje mi się, że zawsze piękna.
HORSZTYŃSKI
- Ale nie tak wesoła, jak niegdyś...
KSIĄDZ
- Dosyć zawsze wesoła. — Czy chcesz, panie Horsztyński, to ci przeczytam jaki rozdział z „Pamiętników Janczara”.
HORSZTYŃSKI
- Dziękuję, księże... już późno. Słuchaj, zdaje mi się, że żona moja nie tak wesoła jak dawniej...
Chwila długa milczenia.
KSIĄDZ
- Mówią, że wielka jest niespokojność między wileńskim ludem. Coś nowego gotuje się w garnku.
HORSZTYŃSKI
- Nie mów mi o tym, księże —
KSIĄDZ
- A gdyby też Wilno powstało...
HORSZTYŃSKI
- To mu gromnicami wykąpią oczy.
KSIĄDZ
- Może się uda...
HORSZTYŃSKI
- Księże, nie masz nadziei, że będziemy jedli czerwone renety z mojej szkółki — a spodziewasz się owoców na spróchniałym drzewie!... Słyszysz, ktoś nadjeżdża konno...
KSIĄDZ
- Młody hrabia.
HORSZTYIŃSKI
- Dobrze, pogawędzimy sobie.
KSIĄDZ
- Lubisz tego młodzieńca?
HORSZTYŃSKI
- Głos jego przypomina mi... Potem ci powiem, księże, dlaczego lubię dźwięk głosu Szczęsnego... Jutro będę się komunikował.
KSIĄDZ
- Ten młodzieniec jest wielkim, ale niedokończonym tworem Opatrzności.
SZCZĘSNY
wchodząc
- Witam cię, panie Horsztyński! Jak się miewasz, ojcze Prokopie?
HORSZTYŃSKI
- Siadaj, mój sowizdrzale! Cóż? Nic nie przynosisz nowego?
SZCZĘSNY
- Nic.
HORSZTYŃSKI
- Powiedz mi, jakże tak żyć na świecie nie wiedząc o niczym?
SZCZĘSNY
- Tak, jak gdybym spytał ciebie, panie Horsztyński, jak ty żyjesz nie patrząc na nic?
KSIĄDZ
- Młodzieńcze! źle, że przypominasz kalectwo...
SZCZĘSNY
- Przez zazdrość — przez zazdrość...
HORSZTYŃSKI
- Widzisz, księże, że mi ktoś jeszcze na świecie zazdrości.
SZCZĘSNY
- Ten, komu wypalono gromnica rai wielkości oczy rozumu, oczy nadziei... który w krainie myśli błądzi jak ślepy... Ty musisz mieć piękne, słońcem oświecone wspomnienia, panie Horsztyński...
HORSZTYŃSKI
- Tak, mani miłe wspomnienie... Raz koło Baru, na wielkim polu, przychodziło do walki z Drewiczem. Piękny był ranek — tak cicho. Skowronki tylko śpiewały — na prawo był lasek brzozowy — za nami...
Wchodzi Salomea i staje cicho — Szczęsny słucha starca i oczy ma zakryte dłonią.
- ...mości panie, było miasteczko z blaszanymi wieżami. Dowodziłem całą jazdą... Marsz, marsz!... Pomyślałem sobie: Co teraz robi moja żona?... Spojrzałem na zegarek, bo jeszcze miałem oczy, na zegarku była piąta godzina... Ha! żona moja śpi, spokojna jak dziecko, ani wie, że tu jej stary mąż, jak młody chłopiec, z rozwianymi włosami, z dobytym pałaszem krzyczy: „Marsz! marsz!...” Myślałem, że zginę, a żona moja będzie spała spokojnie w godzinę śmierci mojej... Było mi smutnie i miło... Jeszcze mi wtenczas przyszło do głowy jakieś dziwne zachcenie; chciałem był mieć przy sobie białego gołębia z mojej wioski. Nie, prawda! to po wygranej bójce, kiedy odpoczywałem w lasku brzozowym, przyszło mi takie zachcenie, żeby to wysłać gołąbka z listkiem, ołówkiem napisać: „Buzi, moja Sally!... Mości panie, zbiliśmy wtenczas dwa kara-bataliony na miazgę...
SZCZĘSNY
- Muszę ciebie pożegnać, panie Horsztyński. Przypomniałem, że mnie w domu czekają dwa kara-bataliony przyjaciół z szampanem.
Wstaje i spotyka się z Salomeą.
- Ha! Pani...
HORSZTYŃSKI
- Co? Żona moja słyszała?... Jak ty cicho weszłaś, moja Salusiu... Będziesz się śmiała z męża gaduły, co chciał wysłać gołąbka...
KSIĄDZ
- Jak ona zbladła..
SALOMEA
- Nigdy mi o tym nie opowiadałeś, mój... mężu...
HORSZTYŃSKI
- A kiedy, a kiedy... Słuchajcie mnie, bo i to wspomnienie nie może zawsze leżeć w sercu moim... Kiedy mię wzięto w niewolę... wieczorem, wieczorem to było... dwóch Moskalów prowadzili mię do kaplicy — pamiętam... cmentarz cały ocieniony lipami... na cmentarzu — okropnie!... dwudziestu moich żołnierzy, zakopani w mogiłach po szyję. Moskale kosili głowy... skoszone głowy toczyły się czasem pod moje nogi... Jedna spojrzała na mnie, przysięgam wam, że spojrzała na mnie!... A pod wielką lipą ujrzałem jakiegoś białego człowieka... nagi — stary. — Na piersiach miał wycięte mieczem wyłogi — w ciele wycięte wyłogi ułańskiego munduru. Spojrzał na mnie i rzekł: „Żegnaj mi, panie Horsztyński”... Nic mu nie odpowiedziałem. Bóg mię skarze w godzinę śmierci mojej za to, że nic nie odpowiedziałem temu człowiekowi w godzinę męki... Ale bo też ja nie mogłem rozpłakać się jak dziecko... Był to Grzegorz, stary rybak z pobliskiej wioski... musiałeś go znać, panie Szczęsny, to twój chłop...
SZCZĘSNY
- Rybak... Grzegorz...
KSIĄDZ
- Co tobie, młodzieńcze?
HORSZTYŃSKI
- Bądź tam dobry dla jego dzieci... jeżeli ma dzieci...
SZCZĘSNY
- Rybak... Grzegorz...
HORSZTYŃSKI
- Wszak musisz wiedzieć, jego chata naprzeciwko pałacu, na drugim brzegu Wilii; musisz wiedzieć... czy on ma dzieci...
SZCZĘSNY
- Ma... córkę...
HORSZTYŃSKI
- Czy hoża dziewczyna?... Wydaj ją za mąż, dam ze sto złotych na krówkę.
SZCZĘSNY
- Powiedz mi, panie Horsztyński — jakiego uczucia doznawałeś, kiedy ci gromnicami oczy wysmalano?
HORSZTYŃSKI
- Zrazu ból wielki — potem niby kłucie szpilek... a kiedy zdzierano z rzęsami skorupę zastygłego wosku, aby... Czy żona moja jest w pokoju?
KSIĄDZ
- Niech kobieta wycierpi słuchem, co inni wycierpieli ciałem... Mów, panie Horsztyński...
HORSZTYŃSKI
- Wy, księża, zawsze chcecie, aby ludzie cierpieli dla niczego... dosyć, niech umieją cierpieć, kiedy potrzeba... Sally!... dalibóg myślałem wtenczas o tobie... myślałem, że już nigdy nie zobaczę ciebie oczyma — że głosek twój będzie jak spiew niedojrzanego w niebie skowronka...
SALOMEA
- O anieli niebiescy! czemużeście wy nie bronili?
HORSZTYŃSKI
- Czy ty myślisz, Salusiu, że ten świat podobny do moskiewskiego obrazu w cerkwi, gdzie Abraham ze strzelby mierzy do syna Izaaka, a zaś anioł z nieba leje dzbankiem wody na panewkę, aby nie spaliło?
SZCZĘSNY
- Bóg się nie mięsza do wypadków światowych... Słuchajcie — kiedy byłem paziem króla Stanisława, raz zrobiłem okropny występek... oto na Bielanach w ptaszkami księżny Sapieżyny zacząłem rąbać pawie i papugi — podchmieliłem był sobie solennie... Dalibóg, żaden anioł z palmą nie stanął w obronie biednych ptaszków... okropna była rzeź. — Nazajutrz sławny byłem w Warszawie jak książę Józef... Cha! cha! cha!... nie śmiejcie się, państwo... chciałem wam pokazać, żem wielki człowiek... Wszak, księże, miałeś o mnie wielkie i zarozumiałe wyobrażenie... Chciałem, żebyś dziś uwierzył, że ja jestem... czym jestem... Jakiś Francuz w napisanej podróży o Polszcze czyn mój umieścił... będę żyć na wieki wieków... cha! cha!... nieprawdaż?... Dodajcie jeszcze, że miałem taki faeton jak książę Józef Poniatowski, i Francuz umieścił opis faetonu w swojej podróży...
SALOMEA
- Pan żartuje z nas smutnie...
SZCZĘSNY
- Na Boga... to wszystko prawda... przyniosę pani książkę, będziesz łaskawa przeczytać mężowi kart kilka o moich dziełach...
SALOMEA
- Pan hrabia był dzieckiem...
SZCZĘSNY
- Byłem rozumniejszy od wielu starych... Sława to piękna rzecz... warto na nią pracować... Czyny ludzi dają blask krajowi.
HORSZTYŃSKI
- Młodzieńcze, rozumiem ciebie... Dajesz mi wieniec laurowy na moje siwe włosy...
SZCZĘSNY
- Ja? ja? ja?... Powiem ci szczerze, że gdybym nie był mną, chciałbym być tobą, panie Horsztyński. — Ludzie tak dziwnie stworzeni są od Boga, że zawsze przywiązują się do tego słowa ja — oprócz kobiet, które przywiązują się czasem do słowa mój... Ale źle robią — źle robią...
KSIĄDZ
- Salomeo, idź przygotuj dla męża szarą polewką.
SALOMEA
- Zaraz... o! nie teraz...
SZCZĘSNY
- Kobiety biorą nas za aniołów, a potem musiemy z największym wysileniem grać komedią, aby się utrzymać na jednej nodze na wysokiej kolumnie, na której nas postawiły... każde słowo rzucamy z bojaźnią, aż nareszcie znudzeni rzucamy się z kolumny w błoto... Od razu trzeba zakończyć z miłością własną... i być sobą... niczym...
HORSZTYŃSKI
- Do czego zmierzasz ironiją taką?
SZCZĘSNY
- Nie! Zamiast kobiety położę słowo księdza. Mości Prokopie, wiele nocy nie spałem myśląc o tym, coś mi powiedział... a powiedziałeś: „Widzę w tobie wielkiego człowieka”. Zrazu postanowiłem dążyć ciągle do tej wielkości, nareszcie znudziło mnie napięcie niezgrabne przyrodzonych władz — przerabianie ciągłe nicości na wielkość olbrzyma. Na Boga, powiedz mi, że zmieniłeś swoje zdanie, bo chcę spać spokojnie... Znudzony jestem starając się myśleć tak, jak ludzie sądzą, że ja myślę... Dusi mię maska, którą mi na twarz włożono... Ludzie krępują nas nitkami pochwał i człowiek mija się z drogą swego przeznaczenia, nie śmiejąc rozerwać słabych węzłów. Pan Horsztyński opowiadał o wielkich cierpieniach; słuchałem wtenczas uderzeń mego serca... i na Boga! — co uczułem w sercu, powiedzieć nie mogę... Coś okropnego urodziło się we wnętrznościach mojej myśli... jakaś szalona duma...
HORSZTYŃSKI
- Obróć ją ku dobremu celowi!
SZCZĘSNY
- Trzeba mieć charakter, panie Horsztyński... Trzeba się naprzód nauczyć ludziom nie zazdrościć, a ja czasem zazdroszczę pastuchowi, co grzeje swoje ręce przy ognisku rozpalonym w głębi lasu. A czasem zazdroszczę królowi Stanisławowi, że w teatralnym ubiorze siedzi na tronie izby poselskiej. Pokażcie mi jaki cel, co by zaspokoił te dwie dziwne zazdrości!... Trzeba być aktorem krotofili i tragedii.
SALOMEA
- Pan dziś jesteś jak moja biedna harfa. Muzyk z Wilna nie przyjechał i nie naciągnął strun... Chciałam grać wesołą piosenkę mężowi, a z rozstrojonej harfy wychodziły takie dzikie tony, że nie mogłam dokończyć.
SZCZĘSNY
- I rozpłakałaś się może pani, że harfa tak dziko grała...
HORSZTYŃSKI
- Widzisz, jak pan Szczęsny zna ciebie, Sally...
SZCZĘSNY
- Biada kobietom, które słuchają nadto długo szumu płaczącej brzozy albo śpiewu słowika!... Czasy świeże mają dziwne lekarstwo na chorobę smutku, poezją.
SALOMEA
- Chciałabym znać naszych słowików...
SZCZĘSNY
- Zimna woda — letnia woda... rymowana!... Przyniosę pani bajki Krasickiego i strofę: „Święta miłości kochanej ojczyzny, Czują cię tylko...”
- Panie Horsztyński, zapomniałem, że ty nie umiesz smakować w poezji, nie umiesz czuć wdzięku...
HORSZTYŃSKI
- Lubię hymn: Święty Boże — Święty mocny!...
SZCZĘSNY
- Nie ma rymów, nie ma rymów! — Ja wolę słuchać rymowanego galopu mego konia niż poezji bez rymów!... Żegnaj mi, sąsiedzie!
SALOMEA
- Pan siostrze zawiezie bukiet naszych kwiatów.
SZCZĘSNY
- Moja siostra lubi tylko belles-de-nuit, dlatego że się po francusku nazywają.
SALOMEA
zdejmuje z warkocza jedną
- Więc niech jej pan ten kwiatek zawiezie — chciałabym kiedy widzieć moją klasztorną przyjaciółkę...
SZCZĘSNY
- Bardzo zatrudniona! Wyszywa na kanwie historią mego ojca czerwonym jedwabiem i uczy pacierza mojego maleńkiego braciszka... Dobrej nocy!
Odchodzi.
HORSZTYŃSKI
- Księże, co mówisz o tym młodzieńcu?
KSIĄDZ
- Widzę, że w jego sercu jest jakaś okropna walka.
HORSZTYŃSKI
- Sądzisz, że ojciec nakłania go do jakiego przestępku przeciw sumnienia i dobrej sławy?
KSIĄDZ
- Słyszałem, że hetman zbiera silną partią; dom jego pełny płatnej namówionej zgrai...
HORSZTYŃSKI
- Czas, księże, użyć tych papierów.
KSIĄDZ
- Jutro... Sam pojadę do Wilna...
HORSZTYŃSKI
- Salomeo, odprowadź mnie do mego pokoju.
SALOMEA
- Księże, oto jest twoja latarnia, zapalona... Chodź, mężu! — Dobrej nocy, ojcze!
Odchodzi z Horsztyńskim.
KSIĄDZ
- Ta kobieta zgubiona...
Wychodzi.
Scena III
edytujSala w pałacu Hetmana.
Wchodzi Hetman, Ksiński.
HETMAN
- Więc to pewnym jest, co mi acan powiadasz o moim synie?
KSlŃSKI
- Niestety...
HETMAN
- Czy przypadkiem waszmość nie jesteś żonaty?
KSIŃSKI
- Nie, jaśnie wielmożny panie.
HETMAN
- Ha, bo widzi mi się, że bardzo ubolewasz nad losem małżonka. Nie zapomnę o tobie, mości Ksiński. — Zawołaj mi mego karła albo Sforkę. Muszę niektóre z nimi załatwić interesa.
KSIŃSKI
- Nie mogęż ja usłużyć hrabiemu?
HETMAN
- A to właśnie każę acanu zawołać moich ludzi.
[Ksiński wychodzi.]
- Ha, panie Horsztyński! jeszcze jedna broń przeciwko tobie! Gdzie twoje stare serce, panie Horsztyński? Nauczę ciebie cierpieć. — Pójdź tu!
Wchodzi Sforka.
- Sforka, posłałeś ludzi do miasta?
SFORKA
- Szpiegują, jaśnie wielmożny panie.
HETMAN
- Trzeba zająć szewców i krawców wileńskich. Sprowadź tu ze dwieście tych pijaków i każ im szyć w zamku liberią nową dla ludzi.
SFORKA
- Jutro poszlę pięć ławek zaprzężonych po tę hołotę.
HETMAN
- Wybierać najśmielszych — i najburzliwszych!
SFORKA
- Prochy sprowadzone.
HETMAN
- Wiele?
SFORKA
- Dziewięć beczek i dwa jaszczyki ruskie.
HETMAN
- Gdzie je złożono?
SFORKA
- Na tej wieży.
HETMAN
- Kto musztruje moją legią?
SFORKA
- Pan Horda.
HETMAN
- Nakaż mu, niech zawsze zamyka bramy w tylnym dziedzińcu, gdzie się odbywa musztra. Nikt teraz nie zaziera do tego dziedzińca? — Czy dobrze pilnujesz acan?
SFORKA
- Od czasu, jak jaśnie wielmożny hetman zastrzelił tego kuchtę, co przez ciekawość wysunął głowę z bocznej strzelnicy...
HETMAN
- Myślałem, że to był kot.
SFORKA
- Prawda, jaśnie wielmożny panie! w kociej chodził czapce nieboszczyk kuchta... Otóż ja znów wrócę do dawnej piosenki: życzyłbym panu hrabiemu wykorczować las koniecznie... i zbudować osadę braci morawskich — poczciwi ludzie!... sto chat przyniesie czynszu na rok dwadzieścia tysięcy złotych polskich... Drzewa handlowego...
HETMAN
- Potem, potem o tym!... Czy nie widzisz, panie Sforka, że ja coś mam ważniejszego w głowie?
SFORKA
- Polityka, jaśnie wielmożny panie!... Znam się i ja cokolwiek na polityźmie. Życzyłbym panu hrabiemu...
HETMAN
- Dobrej nocy... co?
SFORKA
- Nie! jest ważna rzecz w zamku, która może obrazić najjaśniejszą panią carową, jeśli się dowie.
HETMAN
- Co takiego w zamku moim?
SFORKA
- Oto jaśnie wielmożny pan wie, że na tej wieży jest zegar tak mechanicznie ukształcony, że po uderzeniu godziny dwunastej w południe lub w nocy wyskakuje Pogoń litewska i pałaszem rąbie Orła rosyjskiego. To może właśnie obrazić najjaśniejszą panią.
HETMAN
- Cha! cha! cha!... stary polityku! — Dziękuję ci bardzo, że tak ułatwiasz mi drogę wielkości... Prawdziwie, że rozsądny jesteś i przezorny.
SFORKA
- To ja każę, najjaśniejszy panie, zegar wygrzebać z muru.
HETMAN
- Ani się waż, głupcze! Ten zegar bawił mnie, kiedy byłem dzieckiem. Pilnuj kur, mości Sforka. I ty, stary, bawiłeś mnie, kiedy byłem dzieckiem — dlatego siedzisz w murze pod zegarem.
SFORKA
- To już, kiedy pan hetman łaskawie mię traktuje, muszę mu udzielić jednej wiadomości. Oto spada na mnie fortunka.
HETMAN
- Skąd... po jakim siwoszu?
SFORKA
- Jak z nieba.
HETMAN
- Winszuję... idź spać!
SFORKA
- Czy jaśnie wielmożny pan zastanowił się kiedy nad moim nazwiskiem?
HETMAN
- Wdzięczne.
SFORKA
- Ale czy jaśnie wielmożny pan zastanowił się kiedy nad moim nazwiskiem — jak mówi jeden uczony mój przyjaciel — estymologicznie?
HETMAN
- Estymuję...
SFORKA
- Jaśnie wielmożny pan słucha tak łaskawie, że mi się usta zamknąć nie mogą... Oto nazwisko moje pochodzi...
HETMAN
- Od — od?....
SFORKA
- Od Sforcji...
HETMAN
- Głupi siwoszu! Ojciec twój czy dziad był pisarzem w domu mojego ojca czy dziada i psy wiązał na sfory i od tego nazwano ciebie Sforką. — Idź, bo mię już nudzisz. Niech tam karzeł przyjdzie do mego sypialnego pokoju odmówić ze mną litanią.
SFORKA
- Natychmiast, jaśnie wielmożny panie!
Odchodzi.
HETMAN
- Za kilka dni wszystko się rozwiąże... Bogdaj tylko syn mój chciał stanąć na czele... Za kilka dni wszystko się rozwiąże... Dlaczego te psy tak wyją smutnie na moim dworcu?... Te psy wypędzą mię do mojego pałacu w Wilnie... Czyny wielkie zawsze są ponure barwą... i smutne nastręczają myśli... Chodź, karle...
Karzeł wchodzi.
KARZEŁ
- Czy śmieszyć pana, czy cicho siedzieć i w pięty skrobać?
HETMAN
- Chodź mówić litaniją...
Odchodzą.
Scena IV
edytujNoc. Ogród nad Wilią... na górze widać biały wielki pałac, na drugiej stronie Wilii — chatę rybacką.
SZCZĘSNY
sam
- Patrząc na te gwiazdy dusza moja wyrywa się do nieba. Gdyby rozszerzenie i wzniosłość myśli, jaka przelatuje błyskawicami przez moję duszę, były naturalnym stanem człowieka — i nie znikały ze słońcem: człowiek ten byłby wielkim bohatyrem... a przynajmniej byłby szczęśliwy uczuciem wewnętrznym wielkości i dumy...
GŁOS DALEKI
- O! ho!...
SZCZĘSNY
świszcze
- To on... Nie spóźnił się o kwadrans...
Przypływa łódka — Nieznajomy człowiek w szerokim płaszczu wysiada na brzeg.
NIEZNAJOMY
- Czekałeś na mnie?
SZCZĘSNY
- Krótko...
NIEZNAJOMY
- Namyśliłeś się?
SZCZĘSNY
- Głęboko — i płasko...
NIEZNAJOMY
- Czy możemy liczyć na ciebie?
SZCZĘSNY
- Nie...
NIEZNAJOMY
- Ale ja ci uręczam, że nasza sprawa pewna...
SZCZĘSNY
- Więc ja waru niepotrzebny...
NIEZNAJOMY
- Niepotrzebni są przeciwko nam!
SZCZĘSNY
- Niepotrzebni jednak muszą żyć, bo nie wiedzą, jak być na świecie, a nie zajmować dwóch stop ziemi... Człowiek, póki żyje — dwie tylko, jak umrze — sześć stop potrzebuje miejsca... Pokaż mi jakie Eldorado dla niepotrzebnych ludzi, a będę ci bardzo wdzięczny... wystaram się o obywatelstwo w kraju niepotrzebnych...
NIEZNAJOMY
- Nie wiem, co mam o tobie myśleć, panie kollego...
SZCZĘSNY
- Myśl o mnie tak, jak ja o sobie myślę... Raz zdaje mi się, że jestem zanadto wielki, abym mógł skonać na bruku między bijącą się zgrają — i przeciąć niewiadomą śmiercią życie przeznaczone do wielkich czynów... drugi raz zdaje mi się, że jestem tak mały — tak mały... że nie ma czym nabić harmaty...
NIEZNAJOMY
- Poświęć się wielkiej sprawie, a urośniesz z wypadkami...
SZCZĘSNY
- Otoż tu nieszczęście, że wypadki wydają, mi się raz tak wielkie, że nie smiem stanąć przy posągu olbrzyma, bojąc się, aby mnie ludzie nie wzięli za karła... drugi raz wypadki wasze zdają mi się tak małe, że boję się rozgnieść ludzi chodząc nieuważnie...
NIEZNAJOMY
- Bądź zdrów... szkoda mi ciebie...
SZCZĘSNY
- Gdybym co zaczął — skończyłbym... To bieda, że nic zacząć nie mogę... Gdybym był Rzymianinem, zacząłbym od okropnej rzeczy... Wczoraj śniło mi się o niej... a oczy miałem otwarte...
NIEZNAJOMY
- Masz teraz twarz zabójcy!
SZCZĘSNY
- Okropniejszą... Znów mi się śni... Bądź zdrów... bądź zdrów... Mam tutaj rendez-vouz miłośne...
NIEZNAJOMY
- Żal mi ciebie, Szczęsny...
SZCZĘSNY
- Nie żałuj... nie żałuj! Ja używani życia...
NIEZNAJOMY
- Więc nie chcesz być z nami?
SZCZĘSNY
- Nie chcę... nie mogę...
NIEZNAJOMY
- Koledzy moi [osądzą] ciebie tchórzem...
SZCZĘSNY
- Będzie to bardzo zasmucać mego ojca...
NIEZNAJOMY
- Sądzę, że jeszcze się zobaczemy razem... masz czas do jutra... Bądź zdrów!
Odchodzi.
SZCZĘSNY
- To jest przecie — to się nazwać może postanowieniem... Odrzucam dziś od siebie mary... Ty, kwiatku błękitny, zwiędły we włosach Sally... rzucam ciebie także na fale... to się nazywa także postanowieniem... Jak się te rybki pluszczą wesoło na błękicie rzeki!...
[Woła.]
- Maryno!
Światełko pokazuje się w chacie rybaka...
Słychać głos.
- Płynę...
SZCZĘSNY
- Jak Nereida...
Akt II
edytujScena I
edytujPokój w domu Horsztyńskiego.
Horsztyński i stary sługa Świętosz
HORSZTYŃSKI
- Gdzie moja żona?...
ŚWIĘTOSZ
- Pani wyszła o wschodzie słońca do celi księdza Prokopa — zapewne komunikować się.
HORSZTYŃSKI
- Świętoszu, nabij moją dubeltówkę!...
ŚWIĘTOSZ
- Pan dawniej lubił z ptaszynki strzelać...
HORSZTYŃSKI
- Jakże ty chcesz, mój stary, żebym ja strzelał teraz ślepy? Dubeltówka nie na ptaszki!... nabij ją kulami...
ŚWIĘTOSZ
- Cóż pan zamyśla?
HORSZTYŃSKI
- Pan hetman ma przyjechać do mnie w odwiedziny...
ŚWIĘTOSZ
- Co? Jaśnie wielmożny hetman w naszym domu? A weźże pan przecie pas złoty...
HORSZTYŃSKI
- Nie trzeba, nie trzeba... Słuchaj! nabijesz dubeltówkę i staniesz tam za ścianą w ciemnej alkowie. Jeśli zaświszczę barską piosenkę — pal!
ŚWIĘTOSZ
- Jezus! Maria! Józefie!
HORSZTYŃSKI
- Pal mu w łeb z dwu rur!...
ŚWIĘTOSZ
- Jak pan zaświszcze barską piosenkę?
HORSZTYŃSKI
- Tak.
ŚWIĘTOSZ
- A może pan i chrześcijańską rzecz radzi!... Mówią ludzie, że ten złotowielmożny pan coś zwąchał się z Moskalami.
HORSZTYŃSKI
- Idź, idź! bo zdaje mi się, że słyszę turkot powozu... Cicho!... i nie pokazuj się!... W imię Ojca i Syna, i Ducha świętego!... Czyńmy, jak należy...
Świętosz odchodzi.
- Śmierć będzie między mną a twoją wściekłą ręką, hetmanie! Nie przyszedłem jeszcze na to, aby mię hańbiono w moim własnym domu...
Hetman wchodzi bogato ubrany.
HETMAN
- Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony!
HORSZTYŃSKI
- Na wieki wieków, amen.
HETMAN
- Sam jeden, jak tego wymagałeś po mnie, przyjeżdżam do ciebie, mości Horsztyński, gotów ofiarować ci moją rękę.
HORSZTYŃSKI
- Ślepy jestem; nie wiem, czy mam ja moją dłoń na wschód, czy na północ wyciągać, aby się spotkała z twoją dłonią...
HETMAN
- Więc sądzisz, mój Horsztyniu, że ja zawsze trzymam z północą...
HORSZTYŃSKI
- Niech ciebie Bóg sądzi, panie hetmanie.
HETMAN
- Horsztyński, wiem, że masz powierzchowne dowody...
HORSZTYŃSKI
- Na piśmie!...
HETMAN
- Tak! zabrawszy obóz Moskali znalazłeś między gratami jakieś pismo, napisane może umyślnie na to, aby mnie oszkalować w oczach ziomków. Może umyślnie nawet dali sobie Moskale zabrać wojenne sprzęty, aby to pismo wpadło w ręce Polaków...
HORSZTYŃSKI
- Straciłem dwustu ludzi, mości hetmanie, biorąc ten obóz umyślnie porzucony.
HETMAN
- Być może! być może!... Ale ja ci przysięgnę, Horsztyński, że nic nie wiedziałem o tym szelmowskim papierze... Chcieli mnie zgubić! — A ty pomyśl... Wiedząc, że pismo takie jest w rękach mojego wroga, muszę się. rzucać w przepaść, bo najczystsze moje zamiary, najświętsze postępowanie może nie przydać się na nic, skoro siwy starzec, nie przy zdrowym rozumie, zechce zwalić mnie tą oszczerczą bronią...
HORSZTYŃSKI
- Łagodniej, panie hetmanie, z wrogiem twoim!... wiesz, że nie jest przy zdrowym rozumie...
HETMAN
- Horsztyński! niech nasze dawne zatargi pójdą w zapomnienie! Wszak tyś mnie pierwszy obraził!...
HORSZTYŃSKI
- Wydarłeś mi ją...
HETMAN
- Ty mi wydarłeś jej miłość! Słuchaj, hańba mojej małżonki żyje w moim domu i nazywa się moją córką...
HORSZTYŃSKI
- Hetmanie! gotów jestem na kolanach błagać ciebie, abyś nie rzucał przekleństw na jej mogiłę... Śmierć jej była okropna...
HETMAN
- Ha! okropna!... Widzisz, że nasze dwa serca połączone są okropną tajemnicą. Oddaj mi papiery! Daj! niech moje ręce mają co rwać i targać, bo kiedy patrzę na ciebie —
HORSZTYŃSKI
- Ciszej — na Boga!
HETMAN
- Jutro nie przyjdę do ciebie, stary — po co dziś przychodzę...
HORSZTYŃSKI
- Choćbyś umarł, cień twój będzie klęczał na progu mojego domu co północy, błagając mnie o ten dowód okropnej — okropnej zdrady.
HETMAN
- Tak myślisz?... Są wysokie góry, na które człowiek może wejść i być niedosięgnionym przez pociski ludzkie...
HORSZTYŃSKI
- Tak myślisz, panie hetmanie?
HETMAN
- Panie Horsztyński, ostatni raz mówię do ciebie: oddaj mi papiery! Spalę je na twoim ognisku i będę żył spokojny w moim zamku.
HORSZTYŃSKI
- Ale ja nie będę żył spokojnie w mojej chacie. Te papiery są oczyma, którymi patrzę na ciebie, panie mój miłościwy — i spokojny jestem, bo zdaje mi się, że ciebie otrętwiłem jak wąż, kiedy z biednej ptaszyny oka nie zwraca.
HETMAN
- Podły szlachciuro!
HORSZTYŃSKI
- Co?... Jesteś w moim domu, miłościwy panie!
HETMAN
- I syn bywa w domu twoim... dlaczego?
HORSZTYŃSKI
- Bo... bo mi przypomina głos twojej żony, miłościwy panie!
HETMAN
dobywając szabli
- Ha!... powtórz...
HORSZTYŃSKI
- Nie dobywaj szabli, mości hetmanie, bo ja ci ją wyświszczę zVęku!...
Hetman tnie pałaszem na zwierciadło.
HORSZTYŃSKI
- Co to za brzęk?
HETMAN
- Zabiłem twego zdrajcę, Horsztyński... zwierciadło...
HORSZTYŃSKI
- [Nie] rozumiem —
HETMAN
- W tym zwierciedle stał człowiek z dubeltówką.
HORSZTYŃSKI
- O! mój Boże!
HETMAN
[do Świętosza]
- Chodź tu... chodź! Stań za krzesłem twego pana — niech się nie boi!
Świętosz wychodzi żołnierskim krokiem.
- Ludzie, jak ja, wchodzą sami do jaskini zdrady i nie boją się. — O hańbo! Nie można ufać szlacheckiemu słowu. Nie chcę twoich papierów, Horsztyński, tyś je może sam sfałszował. Ludzie będą wiedzieli, co mają o tobie myśleć, panie Horsztyński. Jutro... zatraduję ci majątek, panie. Horsztyński; boś był winien Żydom pięć tysięcy dukatów, a ja od Żydów skupiłem weksle za połowę ceny, bo nikt nie wierzył twojemu obligowi, tylko na pół, panie Horsztyński! A wyrok sądu ziemskiego gotowy leży u jurysty. A kiedy ci hetman Kossakowski zabierze majątek, to pójdziesz z żoną pod próg sali jakiej konfederacji i przedasz za kilka groszy papiery zdradzieckie, i będzie to chleb ostatni kupiony — a nie wyżebrany, bo ty będziesz żebrakiem, panie Horsztyński.
HORSZTYŃSKI
- I moja żona!...
HETMAN
- Żona twoja? — Żonie twojej mój syn da pieniędzy, panie Horsztyński.
HORSZTYŃSKI
- Syn... dlaczego twój syn?
HETMAN
- Głupi stary, jak but! — Każ strzelać za mną!
Odchodzi.
ŚWIĘTOSZ
- Panie mój...
HORSZTYŃSKI
- Precz, precz! — czy on odszedł?
ŚWIĘTOSZ
- Odjechał.
HORSZTYŃSKI
- Idź, Świętoszu, idź! Ja sam zostanę z hańbą. Co ten starzec mówił o mojej żonie? Myślę, myślę głęboko i nie mogę nic rozwidnić w głowie. Ludzie wlepiając oczy w jedno miejsce dopomagają głębokiej pracy umysłu; moje oczy w ciemnościach utopione — a nie rozumiem! dalibóg, nie rozumiem...
po chwili gwałtownie
- Cudzołożnica!...
Wstaje i pada na krzesło.
- Ja zwariuję!... Dlaczego ja mu nie oddałem papierów? Nie wiedziałbym... Więc to jeszcze okropniej nie wiedzieć i całować ją w czoło. Brr! O, jak mi zimno! I ksiądz — i ksiądz — i ksiądz — wszak on ma oczy! Gdyby co widział... stary przyjaciel! Ha! ja odzyskałem jakiś wzrok sięgający w przeszłość — okropne widzę obrazy: oszukują starca i śmieją się, i czekają śmierci starca. Nie, ja nie mogę spytać mojej żony! Czuję, że jakaś wstydliwość zamknie mi usta. A jeśli powie „Nie” — nie będę wierzył... a ona nic innego odpowiedzieć nie może, tylko: „Nie — nie! ja niewinna!” A twarz jej, której ja widzieć nie będę, może się odwróci ode mnie z wyrazem... O! Boże mój, Boże! niech się ziemia zapadnie pode mną!
- Sally! Sally! ty taka byłaś biedna i nieszczęśliwa, kiedym ciebie prowadził do ołtarza. Matka twoja obłąkana krzyczała mi nad uchem: „Kto weźmie moją Sally, weźmie wariatkę, bo Sally — to ja!”... I biedna dziewczyna płakała, a ja przysięgałem, że będą ją prowadził kwiecistą drogą życia — że będę jej ojcem... I... byłem jej ojcem. Zastanów się, starcze, co ty jej na ziemi zostawisz po sobie — zgryzotę i żebractwo?... Biedna ona! biedna ona! Trzeba czynić, jak Jezus Chrystus nakazał. — Co mi po tym błahym świecie? Zostawmy ludzi w pokoju, niech jęczą — śmieją się — szaleją — skaczą! niechaj szukają szczęścia w nieszczęściu drugich — ale niech nie przeklinają umarłych! Ja umarłem... Spokojność! spokojność, spokojność...
- Mam jakąś dziwną wizją przeznaczenia ludzkiego — spokojność.
Salomea wchodzi w słomianym kapeluszu.
SALOMEA
- Czy on śpi? Trzeba przejść cicho i zamknąć okienice — słońce pada na jego siwe włosy.
HORSZTYŃSKI
- Siwe włosy... ha!...
SALOMEA
- Myślałam, żeś usnął. Idę przygotować pod lipą ogrodową śniadanie, zbiorę tobie sama świeżą śmietankę, sama nazbierałam poziomek.
HORSZTYŃSKI
- Gdzieś była, Sally?
SALOMEA
- U księdza Prokopa.
HORSZTYŃSKI
- Czy ty poziomki dla mnie zbierałaś na mogiłach cmentarza pod kościółkiem?
SALOMEA
- Nie, mój Ksawery, wracając zbierałam je po lesie.
HORSZTYŃSKI
- Spowiadałaś się dziś?
SALOMEA
- Poszłam do celi z tą myślą, bo byłam smutna, i nie znalazłam księdza u siebie. Może był we wsi u starego Grzegorza; mówią, że ten starzec bardzo chory. Usiadłam w celi czekając na księdza — i znudziłam się. Jak ta cela cicha, oświecona wschodzącym słońcem, piękna i miła! — las sosnowy pod oknami kołysał się z szumem — wilgi smutno śpiewały. I zaczęłam dumać, potem chcąc się nieco rozerwać, zaczęłam przebierać książki na zapylonych policach szafy. Widać, że nasz księżulo nieczęsto do szafy zaziera — a takie dziwne w tych książkach obrazki. Jakaś święta uderza białą lilią lwa po nosie, a w drugiej książce znalazłam piekło — jeden czarny diabeł pali czarną lulkę, a w lulce zamiast tytoniu palą i skwarzą, i dymią biedne duszeczki.
HORSZTYŃSKI
- Ale czy się spowiadałaś?
SALOMEA
- Nie spowiadałam się, bo te obrazki tak mnie dziecinnie rozweseliły.
HORSZTYŃSKI
- Nie spowiadałaś się? Dlaczego?
SALOMEA
- Mówiłam ci, mężu, że te obrazki... Jaki ty dziś roztargniony, mój Ksawery. Czy tu był kto?
HORSZTYŃSKI
- Żono! powiedz mi...
SALOMEA
- Co, mężu?...
HORSZTYŃSKI
- Ale tak, bijąc się w piersi, powiedz mi...
SALOMEA
- Bijąc się w piersi...
HORSZTYŃSKI
- Powiedz!... Prawdziwie zapomniałem, o czym się chciałem pytać... jaki ja stary!
SALOMEA
- Może ja tobie przypomnę, mężu?
HORSZTYŃSKI
- Nie — nie — nie!.., ty nie możesz wiedzieć o tym, o czym ja myślę. Podaj mi papier i pióro, napisz ode mnie list kilka słów.
SALOMEA
[siada do pisania]
- Dyktuj!
HORSZTYŃSKI
- „Wielmożny mości dobrodzieju” —
SALOMEA
pisząc
- Dobrodzieju...
HORSZTYŃSKI
- Prawdziwie, że to śmieszne słowo!
SALOMEA
- Cóż dalej?
- Poczekaj — pomyślę... Pisz: „Jeżeli acan jesteś honorowym człowiekiem, to czekam na ciebie dziś wieczór w moim domu”.
SALOMEA
- Do kogo ten list?
HORSZTYŃSKI
- Daj! podpiszę —
SALOMEA
- Ale na miłość Boga, do kogo?
HORSZTYŃSKI
- Co mi acani!
SALOMEA
- O! to okropne słowo!
HORSZTYŃSKI
- Sally! bo ty mnie drażnisz jak dziecko. Daj mi ten list — gdzie podpisać?
SALOMEA
- Tu.
HORSZTYŃSKI
- Idź teraz, przygotuj mi śniadanie i zawołaj mi Świętosza!
SALOMEA
- Dobrze! ale pocałuj mnie w czoło i przeproś za to słowo „Acani!”
HORSZTYŃSKI
- Dobrze! Pocałuję ciebie, jeżeli mi będą smakować twoje poziomki.
SALOMEA
bierze dzbanek i tłucze
- Mężu, rozbiłam dzbanek.
HORSZTYŃSKI
- Umyślnie?
SALOMEA
- Umyślnie, żebyś mnie pocałował w czoło nie za poziomki.
HORSZTYŃSKI
- Źle zrobiłaś, Sally... Świętoszu!
Świętosz wbiega
ŚWIĘTOSZ
- Słucham...
HORSZTYŃSKI
- Po śniadaniu odprowadzisz mnie do mojego pokoju. Mam ci coś ważnego zalecić. — Daj mi rękę, żono! pójdziemy pod lipę.
Wychodzą.
Scena II
edytujChata rybacka.
Szczęsny i Maryna, ubrana w długiej przewiązanej koszuli z szarawego płótna, z wiankiem bławatków na głowie.
SZCZĘSNY
- Gdzież ty chodziłaś, Maryno?
MARYNA
- Zbierałam w życie bławatki, żeby się paniczowi ustroić. Czy ja ładna?
SZCZĘSNY
- Tak sobie.
MARYNA
- Wczoraj panicz mówił, że ja ładna.
SZCZĘSNY
- Wczoraj, kiedyś wypłynęła z Wilii na brzeg ogrodowy — do jaśminowej altany — słowiki śpiewały, księżyc świecił — wczoraj byłaś ładna.
MARYNA
- A dziś?... To paniczowi nigdy wierzyć nie trzeba.
SZCZĘSNY
- Jak chcesz sobie.
MARYNA
- Panicz był kiedyś lepszy... przychodził do chaty, uczył mnie czytać jak bakałarz — i śmiał się — i żartował...
SZCZĘSNY
- Cóż to czytasz?
MARYNA
- Książkę, co panicz dał.
SZCZĘSNY
- Ojciec twój podobno umarł?
MARYNA
- Zabili Moskale.
SZCZĘSNY
- Modlisz ty się za niego?
MARYNA
- Jak pomyślę, to się modlę... jak nie pomyślę, to nie.
SZCZĘSNY
- Ojciec twój, gdyby żył, może by się bardzo smucił z ciebie, Maryno.
MARYNA
- Dlaczego?
SZCZĘSNY
- Wszak ty wiesz, że ja się z tobą nie ożenię.
MARYNA
- Właśnie ja nie znajdę sobie chłopca?!
SZCZĘSNY
- To ty myślisz, Maryno, pójść za mąż... za poczciwego człowieka?
MARYNA
- Za poczciwego i przystojnego jeszcze.
SZCZĘSNY
- Więc ty mnie nie kochasz?
MARYNA
- Czegoż panicz chce ode mnie więcej?
SZCZĘSNY
- Prawda! Ja szalony... ty dobra dziewczyna. — Co to za zgiełk? Zobacz, kto to nadchodzi.
Maryna wychodzi.
- O dziwne serce ludzkie!... Zmysły moje rozigrane do dziś nie spostrzegły, że to kamień... Zdawała mi się Nereidą Wilii — serca nasze biły razem — usta płonęły — cała altana wydawała mi się mitologicznym kościołem miłości. Słowiki, księżyc były częścią tej kobiety... Ja się muszę już starzeć...
MARYNA
wbiegając
- Paniczu! jacyś panowie tu biegną!
SZCZĘSNY
- Cóż to? na ciebie polują?
MARYNA
- Za co mnie panicz bierze?
Ksiński — Wyrwik — Skowicz wpadają.
KSIŃSKI
- Ha! dalibóg, pan Szczęsny, przy ładnej dziewczynie...
SZCZĘSNY
- Podoba ci się, mości Ksiński?
KSIŃSKI
- Na honor, ładna!
MARYNA
- Niech panicz mnie broni!... ci panowie śmieją się ze mnie.
WYRWIK
- A któż by zaś śmiał śmiać się? i śmiejąc się śmiał śmiać się?
SZCZĘSNY
- Czy ten jegomość pijany?
KSIŃSKI
- Biedny Wyrwik, chce sobie wyłamać język, bo się jąkał. To Demostenes naszej partii teraz.
WYRWIK
- [Pozwól] mi, zwolennico wdzięków — całopalenie całusem zhołdować.
SKOWICZ
- Stój! czy nie widzisz, że pan hrabia krzywo patrzy na ciebie?
WYRWIK
- Krzywda krzywopatrzeniem nie konstytuuje obrazy.
KSIŃSKI
- Panie Szczęsny, czy doprawdy ta dziewoja trzyma w dłoni twoje serce?
SZCZĘSNY
- Abym dowiódł, że nie, daję tej dziewczynie tysiąc dukatów posagu; niech ją który z was weźmie za żonę.
- Panie Skowiczu?
SKOWICZ
- Chłopka!
SZCZĘSNY
- Bywajcie zdrowi, respublikanie!
Odchodzi.
KSIŃSKI
- Czy pan Szczęsny kocha ciebie, dziewczyno?
MARYNA
- Co panom do tego?
KSIŃSKI
- Wiecie, panowie, że ta dziewczyna posłuży nam w naszych widokach. Trzeba działać na imaginację pana Szczęsnego, aby go posadzić na koń, jak tego żąda pan hetman. — Słuchaj, jak się nazywasz?
MARYNA
- Maryna.
KSIŃSKI
- Moja piękna Maryno, umiesz ty jeździć konno?
MARYNA
- Odwagi nie brakuje.
KSIŃSKI
- Słuchaj! dziś wieczorem ubierzemy ciebie w piękny ułański mundur — nauczymy, co masz mówić, i pójdziesz z nami do zamku.
MARYNA
- Ja się lękam pana hetmana... taki straszny — czerwony! on strzela w ludzi!
KSIŃSKI
- Nie bój się! Pan hetman da ci owszem piękny posag, jeżeli zrobisz to, czego żądamy.
MARYNA
- A czy panicz się nie będzie gniewał?
KSIŃSKI
- I owszem, i owszem! — Panicz ciebie bardzo pokocha w twoim ładnym mundurze.
MARYNA
- Namyślę się...
KSIŃSKI
- Mości panowie, otóż to głowa Ksińskiego! Stworzył Jeanne d'Arc... targowiczańskiej partii! Do tego szampan — wymowa twoja, panie Demostenesie Wyrwiku...
WSZYSCY
- Brawo! brawo! brawo!
KSIŃSKI
[do Maryny]
- Do wieczora...
MARYNA
- Namyślę się.
KSIŃSKI
- Ale tu nie ma czasu myśleć...
MARYNA
- Kiedy ja nie rozumiem, o co chodzi...
KSIŃSKI
- No, widzę, że się zgodzisz... Chodźmy! chodźmy!
[Odchodzą.]
MARYNA
- Czego oni chcą ode mnie? Żartują... Pójdę zobaczyć, gdzie ci panowie pojadą.
Odchodzi.
Scena III
edytujGabinet Hetmana. — Karzeł układa papiery.
KARZEŁ
- Co to jest wielkość?... Ludzie wchodzą do tego gabinetu skurczeni we dwoje... Uważani często, z jakim przerażeniem patrzą na mnie, kiedy śmiem dotknąć koperty zapieczętowanego listu — albo hetmańskiego szlafroka... Głupcy! Ja widziałem, jak temu hetmanowi stawiał Żyd pijawki: szlachcianki kałuży cięły za uchem pompując krew z czerwonego nosa. Od tego czasu zacząłem być filozofem — i śmiać się z karłów.
SFORKA
odsłaniając zasłonę
- Czy pan hetman jeszcze nie wrócił?
KARZEŁ
- A czego chcesz, panie intendencie?
[do siebie]
- Nic nie odpowiedział... zły na mnie od czasu, jak go nazwałem ekonomem...
SFORKA
- Co wolno karłowi, to wolno jest panu Sforce...
Wchodzi i siada.
KARZEŁ
- Słyszałem, panie Sforka, że miałeś odwiedziny ważnej jakiejś figury.
SFORKA
- Co? czy ty wiesz o tym, Stynko?
KARZEŁ
- Poznałem pana po mundurze.
SFORKA
- Żebyś ty wiedział, jak to trudno z Włochami rozmawiać!...
KARZEŁ
- Zwłaszcza temu, kto nie umie geografii...
SFORKA
- Ja umiem geografią przecie.
KARZEŁ
- A sprzeczałeś się ze mną, że Wezuwiusz był cesarzem rzymskim.
SFORKA
- Kłamiesz jak pies, moja sielawo. Wezuwiusz to góra — zawsze mówiłem, że Wezuwiusz to góra...
KARZEŁ
- A ja ci powiadam, że Wezuwiusz to dziura.
SFORKA
- A ja ci powiadam, że to wulkan.
KARZEŁ
- A ja ci powiadam, że Wulkan to bożek mitologiczny.
SFORKA
- Ja wiem bardzo dobrze, że to bożek mitologiczny.
KARZEŁ
- A dlaczegoż mówiłeś, że to góra?
SFORKA
- Chciałem z ciebie pożartować, błaźnie.
KARZEŁ
- Jak będziesz panem, to będziesz miał błazna.
SFORKA
- Skądże ty wiesz, że ja będę panem?
KARZEŁ
- Świat — to loteria, panie Sforka. Często głupi wygrywa los wielki — ogromne sumy...
SFORKA
- Ale ja nie głupi...
KARZEŁ
- Ja bardzo dobrze wiem o tym; ale kiedy głupi często wygrywa, to rozumny jak ty, panie Sforka, człowiek jeszcze częściej...
SFORKA
- I ty myślisz, że na mnie spadną ogromne sumy?
KARZEŁ
- Prawda, że to być nie może...
SFORKA
- Być bardzo może, panie karle! Mam coś w kieszeni — kilka słówek — położyć kilka słówek odpowiedzi — a rozmnożone przez B dziesięć pytań plus dziesięć odpowiedzi — algebraicznie i arytmetycznie dadzą...
KARZEŁ
- Dadzą X.
SFORKA
- A wiesz ty, co to X?
KARZEŁ
- Przed nazwiskiem napisane znaczy Xiążę...
SFORKA
- Dalibóg, że ten karzeł nie głupi! Ja sam o tym nie pomyślałem...
Wchodzi Hetman, Karzeł i Sforka — wstają nagle.
HETMAN
- Co wy tu, gałgany, w moim gabinecie, w czapkach?
SFORKA
- Czekaliśmy na jaśnie oświeconego...
HETMAN
- Mogłeś zdjąć czapkę przed moim stołkiem — nawet przed synonimem tronu.
SFORKA
- Co to znaczy synonim tronu, karle?
KARZEŁ
- Znaczy, że syn O nie ma tronu —
SFORKA
- Syn jaśnie oświeconego pana będzie zapewne na tronie, jeśli się nam uda...
HETMAN
- Słuchaj! jutro, jak świt, wyjeżdżam do Wilna.
SFORKA
- Sam najjaśniejszy hetman?
HETMAN
- Sam. Zmieniły się rzeczy — trzeba działać... Syn mój zostanie w zamku i wieczorem przyprowadzi mi moją legią...
SFORKA
- Czy zgodził się już hrabia Szczęsny?
HETMAN
- Zgodził się? Dziesięciu darmojadów odpowiedzą mi głową za jego zgodę! Wszak mi odpowiadali zawsze, że niepodobna, aby syn twój nie zechciał... nasza to rzecz, panie hetmanie. — Niech więc dziś dopną swego albo — na Boga powywieszam jak wędzonki w kominach. Syn mój byle się raz skompromitował, już będzie mi niepotrzebny. Teraz ludzie uważają go za hak, na którym ojca powiesić trzeba... Wiesz ty, że sam Jasiński widział się z nim przeszłej nocy? Ale nic nie zyskał...
SFORKA
- Jasiński? ten wisielec?
HETMAN
- Ksiński widział go przeszłej nocy w ogrodzie. Gdyby miał był kilku ludzi, schwytałby ptaszka... Mówią, że się kryje koło Ponar.
SFORKA
- Może napaść na Wilno...
HETMAN
- Ja wyjeżdżam do Wilna... słyszałeś?
SFORKA
- Zapewne, że jaśnie wielmożny hetman...
KARZEŁ
- I Najświętsza Panna Ostrobramska...
SFORKA
- I Najświętsza Panna Ostrobramska... nie dopuszczą...
HETMAN
- Masz listę szlachty, co tu ma zjechać wieczorem?
SFORKA
- Oto jest.
Dobywa papieru.
HETMAN
- Daj mi okulary.
Wkłada okulary.
- Czytajmy... jakie imiona?
[Czyta.]
- Łatwe do zadania,
- Ale trudne do rozwiązania
- Zapytania...
SFORKA
pada na kolana
- Jaśnie wielmożny panie! to nie ten papier...
HETMAN
nogą bije go w piersi
- Psie!
Sforka wywraca się omdlały.
- Co? czy zdechł? Karle, zobacz!
KARZEŁ
- Oddycha.
HETMAN
- Ten stary nie wie, że każde uderzenie mego serca jest zamkniętym w piersiach piorunem... Zawołaj hajduków!... Czaszka tego starca z okropnym dźwiękiem uderzyła o podłogę... Sforka! Sforka! Sforka!
Karzeł z hajdukami.
- Wynieście go i zawołajcie doktora... Ty, bracie, masz jedną rękę wolną — weź ten znosek pokazując na Karła i daj mu dziesięć bizunów!
KARZEŁ
- Panie!!!
HETMAN
- Dwadzieścia bizunów!
KARZEŁ
- Za co?
HETMAN
- Trzydzieści bizunów!
Wynoszą Karła i Sforkę.
- Czy zgodzi się syn mój?... Pytają mnie o serce mego syna... Co to za zgiełk? Hej!...
Hajduk [wchodzi.]
- Co to za zgiełk?
HAJDUK
- To wypuszczono psów na zamkowego niedźwiedzia.
HETMAN
- Zawołać karła! Poszedłem z nim w zakład, że niedźwiedź rozedrze sroczkę czarną — hej! zawołać mi karła!
Wychodzi.
Scena IV
edytujPokój inny w zamku. — Ksiński sam.
KSIŃSKI
- Zbliża się godzina działania. Przyrzekłem panu hetmanowi, że syn jego siądzie na koń — i dotychczas nie mogłem ani słowa prawdy wygrzebać z ust tego młodzieńca. Trzeba nareszcie, żeby się zdeklarował. Gdybym to ja był synem hetmana!... Ha! ha! pani natura nie wie sama, co robi. Taka głupia jak człowiek, co by szampana zlewał do porterowej butelki... Pani natura dała mi długą szyję, nogi i ręce — i właśnie uczyniła mnie człowiekiem pokłonnym, kłaniającym się... Rzecz to jeszcze do rozwiązania, czy krótkiemu, czy długiemu człowiekowi łatwiej zgiąć się we dwoje. Nie! natura — rozumna pani! Zamiast grubego brzucha dała mi w miejscu pasa coś na kształt pargaminowych zawiasów tekturowego pudełka, brzuch, mości dobrodzieju, podobny do pustej teki, zmarszczony — wpadły i nie skrzypiący w chwili ukłonu.
Szczęsny wchodzi z książką.
- Witam, panie hrabio.
SZCZĘSNY
- Jak się miewasz, przyjacielu?
KSIŃSKI
- Pan hrabia bawi się lekturą...
SZCZĘSNY
- Tak.
KSIŃSKI
- To zatrudnienie wielkich ludzi.
SZCZĘSNY
- Czytasz często?
KSIŃSKI
- Ja, panie hrabio? Od czasu szkół...
SZCZĘSNY
- Rozumiem. Czemu nie idziesz patrzeć na walkę niedźwiedziów?
KSIŃSKI
- Ważny interes dobra pospolitego zajmuje mnie całego. Mości hrabio! dziś ważny dzień dla naszej sprawy — cała Polska czeka ukazania się nowego słońca na horyzoncie politycznym.
SZCZĘSNY
- Czy przygotowała zaczernione dymem szkiełka?
KSIŃSKI
- Jak to, panie hrabio?
SZCZĘSNY
- Inaczej oślepnie patrząc gołym okiem na słońce.
KSIŃSKI
- Twoi przyjaciele będą jako chmura koło ciebie, Szczęsny.
SZCZĘSNY
- Ha! to ja mam być tym słońcem?...
Czyta.
KSIŃSKI
- Nie zechcesz zapewne, panie hrabio, zasmucić ojca twego haniebną opieszałością. Literatura dobra jest, panie. Szczęsny, w spokojnych czasach; ale wtenczas, kiedy działać potrzeba, co znaczy alembikowanie druków na esencją myśli?
SZCZĘSNY
- Czytałeś ty kiedy Platona o nieśmiertelności duszy?
KSIŃSKI
- Zdaje mi się, że czytałem.
SZCZĘSNY
- Cóż sądzisz?
KSIŃSKI
- Sądzę, panie hrabio, że potrzeba zdecydować się.
SZCZĘSNY
- Na co?
KSIŃSKI
- Ale uważaj, panie hrabio, że kraj potrzebuje sprężystej pomocy, inaczej... inaczej... Co mi tam nieśmiertelność duszy! Gdyby Platon żył w tych czasach, byłby republikaninem, jak ja.
SZCZĘSNY
- Śmierć nie jest śmiercią...
KSIŃSKI
- Ale jeżeli kraj umrze...
SZCZĘSNY
- Dusza jest nieśmiertelna, panie Ksiński... Słuchaj! rzecz wielka — a nawet błahy odłam wielkiej rzeczy umrzeć nie może. Oto po przeciągu lat 2000 wiem, że Sokrates z Fedonem rozmawiał o piękności, jak ja z tobą. Może trochę inaczej, bo obaj byli bez butów...
KSIŃSKI
- Fatałachy!
SZCZĘSNY
- Coś jest dziwnego w tych fatałachach, porównanych z wielkimi rzeczami tego wieku! Sokrates powiedział do Fedona: „Gorąco dziś; jeżeli chcesz, to pójdziemy nad błękitny strumień — rozmawiając nogi nasze zanurzymy w chłodnej wodzie”. Poszli nad strumień... Widzę ich... siedzieli na lekkiej pochyłości okrytej bujną murawą; fale żywe łaskotały nagie ich stopy, platan rozłożysty dawał cień przyjemny i słychać było śpiewanie polnych koników, które się kryły w murawie przed upałem południowym...
KSIŃSKI
- Powiedz mi, panie hrabio, cóż jest w tym wielkiego?
SZCZĘSNY
- Nic.
KSIŃSKI
- Czegoż to uczy?
SZCZĘSNY
- Abyśmy poszli obadwa na trawę, bo gorąco. Jeżeli jesteś Platonem, ty albo kto z ludzi tutaj przytomnych, choćby karzeł mego ojca, to będą ludzie wiedzieli po upływie 2000 lat, żeśmy z tobą leżeli na trawie — nad Wilią.
KSIŃSKI
- To metafizyka!... nie rozumiem.
SZCZĘSNY
- Mówiąc o piękności Sokrates przyrównał naturę człowieka! do woza zaprzężonego dwoma końmi. Jeden, czarny, rwie się i pieni; drugi, biały jak mleko, opiera się zapałowi towarzysza; woźnica złotymi lejcami kieruje sprzeczne zapędy obu. Czarny koń — to zmysły, biały — to dusza, woźnica — to rozum.
KSIŃSKI
- Nie rozumiem, dalibóg nie rozumiem!
SZCZĘSNY
- Umiesz ty powozić z kozła?
KSIŃSKI
- Umiem.
SZCZĘSNY
- Na cudzym wozie, nie znając koni?
KSIŃSKI
- Na honor, powiozę.
SZCZĘSNY
- Zepchnij woźnicę i bądź sam woźnicą.
Odchodzi — staje.
KSIŃSKI
- Ale na Boga! gdyby cię kto słyszał, panie hrabio, powiedziałby...
SZCZĘSNY
- Co?
KSIŃSKI
- Żeś zwariował.
SZCZĘSNY
- Rozgłoś to po zamku...
Odchodzi.
KSIŃSKI
- Wywinął się... Czy on głupi, czy ja głupi?... Czy Szczęsny gada od rzeczy? — Tak być musi, bo gada o niczym.
Amelia wchodzi.
AMELIA
- Słyszałam tu głos mego brata.
KSlŃSKI
- Pani, przyjmij ode mnie uniżony respekt!
AMELIA
- Słyszałam tu głos mego brata, chciałabym z nim pomówić.
KSIŃSKI
- Niech go pani raczy różanymi ustami skłonić do działania. Ciągle zajęty fatałachami.
AMELIA
- Właśnie mam polecenie od ojca, abym go namawiała do czynniejszego życia.
KSIŃSKI
- Niech pani wymoże na nim, aby był przytomnym uczcie dzisiejszej, a my go szampanem i wymową wyegzaltujemy.
AMELIA
- Szampanem? Wstydź się, panie Ksiński!... Ty myślisz jego wielką duszę podstępem skłonić do wielkiego dzieła? O! zaczynam wątpić o czystości waszych zamiarów, jeżeli sposoby do dopięcia celu macie tak błahe i podłe. Ja mego brata ochronię od waszej namowy. Niech pan będzie tak dobry, poszuka go w ogrodzie i przyszle go tutaj.
KSIŃSKI
- Rozkaz, pani...
Odchodzi.
AMELIA
- Jaka różnica między tymi ludźmi a moim bratem... nieraz rozmyślam głęboko, dlaczego Szczęsny wydaje mi się tak pięknym i wyniosłym — zwłaszcza kiedy spokojny — bo jak uleci w niebo myślami, nie mogę za nim ścigać i myśl moja gubi się w chmurach... O, jakbym go chciała zobaczyć na scenie czynnego świata — wyższego nad ludzi...”
SZCZĘSNY
wchodząc
- Siostro, dobry dzień...
AMELIA
- Szczęsny, ojciec mię prosił, abym pomówiła z tobą.
SZCZĘSNY
- Wolałbym rozmawiać z tobą niż z moim ojcem.
AMELIA
- Otóż będę mówiła słowami mego serca... Ty taki dobry dla twojej siostry; pamiętam te chwile, kiedy dziećmi będąc, razem biegaliśmy po nadwilejskich łąkach... za motylami wiosny — kiedy jesienią w zasypanych liściem alejach lubiliśmy chodzić razem i dumać... Ja się nie odmieniłam, ale tyś się bardzo odmienił, Szczęsny...
SZCZĘSNY
- Czy ty myślałaś, że ja nigdy nie urosnę?
AMELIA
- Powiedz mi, czy ty mnie masz za tak błahe stworzenie, że niewarta jestem jednego smutnego słowa z twojej duszy?
SZCZĘSNY
- Ja bardzo smutnie mówię do ciebie...
AMELIA
- Widzę, że straciłam twoje zaufanie...
SZCZĘSNY
- Czy ci mówił Ksiński, że zwariowałem?
AMELIA
- Zostaw tych ludzi w pokoju, Szczęsny — i bądź ze mną jak z twoją przyjaciółką, raz tylko... przez kwadrans... Powiedz mi, dlaczego nie chcesz wypełnić woli twego ojca... ojciec nic niegodnego żądać nie może. Czyż mógłby chcieć wtrącić ciebie w przepaść?... Powiedz mi, bracie, coż widzisz w ojca zamiarach, że nie chcesz im pomagać...
SZCZĘSNY
- Nic nie widzę i dlatego właśnie, że nic nie widzę...
AMELIA
- Dlatego?
SZCZĘSNY
- Jestem ślepy...
AMELIA
- Czytałam o królu Janie bez Ziemi, że będąc ślepy kazał się przywiązać między dwóch śmiałych żołnierzy i z pałaszem dobytym wpadł na wrogów i poległ... Bądź więc między twoją siostrą a ojcem... niech ciebie prowadzą na pole
sławy...
SZCZĘSNY
- Jaka ty uczona!
Chodzi po sali zamyślony.
AMELIA
- Widzę, mój bracie, mój najdroższy — mój najmilszy, że ty się zaczynasz nawracać na siostry twojej mowę... widzę myśl wzniosłą w zmarszczkach twego czoła...
SZCZĘSNY
- Wzniosła?... dziecinna!
AMELIA
- O! nie wracaj do ironii...
SZCZĘSNY
- Dalibóg, że miałem myśl dziecinną. Masz w bukiecie twoim białą margeritkę... oberwij ją mówiąc: tak, nie — za każdym listkiem; jeżeli wypadnie tak, to będę z moim ojcem...
AMELIA
- Jakże ty rzecz ważną możesz kłaść na te marne listki kwiatu? Więc los ci może rozkazać, a siostra twoja nie może?
SZCZĘSNY
- Tak — los może mi rozkazać rzecz obojętną... bo prawdziwie, że teraz to rzecz obojętna dla mnie... a nawet wyznam ci, że tak zabrnąłem w zawikłanych sidłach tego świata, że będę się cieszył, jeżeli margeritka powie t a k... Obroni mnie od wyrzutów sumnienia — rozwiąże z nienawistnych węzłów —
AMELIA
- Co ty masz na sumnieniu? Bracie luby, nieraz patrząc na, twoje zamyślone czoło nie mogę znaleźć innego porównania, jak do pochylonej białej i nieskalanej lilii... Prawda, że twoja dusza czysta...
SZCZĘSNY
- Oberwij margeritkę...
AMELIA
obrywa kwiat
- Tak, nie... tak, nie...
SZCZĘSNY
- Patrzę na te upadające listki z okropnym przerażeniem... O! błahość ludzkich zamiarów!
AMELIA
- Tak.
SZCZĘSNY
- Szatani! wypadło tak!... Idź, powiedz mojemu ojcu, że jestem z nim na wieki — na wieki!... i będę z nim aż w tamtym życiu odpowiadał za krew i jęki...
AMELIA
- O Boże! o Boże!
SZCZĘSNY
- Proś za mnie Boga, bo ja ci powiadani, że lepiej by dla mnie było, gdybym był umarł w żywocie matki... bo teraz spałbym, odpoczywałbym... a tak... a tak... czym ja będę?...
AMELIA
- Bracie, przebacz mi!
SZCZĘSNY
- Tobie?... co przebaczyć?... Ja sobie tylko przebaczyć nie mogę, że w tajemnicy serca żądałem... O! wielkość! sława!... Ale na Boga! ja nie takiej chciałem sławy — nie takiej wielkości... Stało się...
AMELIA
- Bracie, ja skłamałam — wypadło nie.
SZCZĘSNY
- Teraz skłamałaś, Amelio... wypadło t a k... Ja wiem, że mię los miał rzucić na taką drogę... wahałem się — o włosek... włosek się zerwał — a teraz będą się urywać wszystkie skały zawieszone nad moją głową.
SŁUGA
wchodzi
- List do pana hrabiego.
SZCZĘSNY
- Kto przyniósł?
SŁUGA
- Jakiś siwy starzec... w szarej czamarze.
SZCZĘSNY
- Ale ten list. bez adresu...
SŁUGA
- Powiedział, że od ślepego człowieka...
SZCZĘSNY
- Ha!
Odpieczętowywa, czyta.
AMELIA
- Szczęsny! jaką ty masz twarz! To jakaś zła nowina!
SZCZĘSNY
- I owszem... bardzo dobra... Zaczynam być, czym jestem... ludzie mnie poznają... Powiedz temu człowiekowi, że przyjdę... O! gdyby się cofnąć o rok życia — nie przyszedłbym na taką godzinę!... Amelio!... Amelio!... Amelio!...
AMELIA
- O, jaki jęk!
SZCZĘSNY
- Nic... Siadaj... Prawda; że ja nie jestem złego serca człowiekiem — ty wierzysz we mnie; prawda, Amelio?
AMELIA
- Bracie, jakie ja nieznane nieszczęście ściągnęłam na twoją głowę niewinnym, jak sądziłam, kłamstwem? Przysięgam ci na duszę matki mojej, że ostatni listek kwiatu powiedział nie.
SZCZĘSNY
- Amelio moja, teraz wcale mnie nie obchodzi przyszłość... ani przeszłość... Chciałbym ci wyznać wszystko, ale nie mogę... Jest okropna tajemnica, która by nas oboje zabiła... a bez wydania tej tajemnicy nie mogę usprawiedliwić najmniejszego wypadku w moim życiu... Amelio — błagam ciebie na imię matki twojej, nie sądź o mnie podług sądu innych ludzi — i zachowaj mi w sercu jedno długie wspomnienie... takie wspomnienia smutne i jednobrzmienne wznoszą serca ludzkie do Boga...
AMELIA
- Ale ty się gotujesz na coś okropnego...
SZCZĘSNY
- Ja ciebie bardzo kochałem... więcej niż...
Wstaje gwałtownie.
- Bądź zdrowa! Kochałem ciebie jak brat... Słuchaj... ty kiedyś będziesz miała męża i dzieci, ale przyjdą godziny, że miłość ich nie wystarczy tobie... i porównasz ją z miłością twego brata — i będzie ci czegoś niedostawać... i będziesz płakać... O! jak my kiedyś byliśmy szczęśliwi dziećmi!
AMELIA
- Co ci jest, bracie?
SZCZĘSNY
- Mam wielkie długi do zapłacenia.
AMELIA
- Długi?... Ale mój ojciec... mój ojciec zapłaci wszystko... ja ci przysięgam.
SZCZĘSNY
- Tak! i mój ojciec może zapłaci... ale ja... Ty nie możesz rozumieć, siostro, zawiłych tego świata zdarzeń... To gorzej niż w najokropniejszych przepowiedzeniach świętego Jana... Są serca rozdarte na cztery części... jak zapisane głupim poematem karty papieru w ręku rozsądnego człowieka... Bądź zdrowa!... życzę ci. wstąpić do klasztoru...
AMELIA
- Do klasztoru?
SZCZĘSNY
- Wszak ty nie masz męża... ani kochanka... Nie chciałbym, aby ciebie kto oszukał... Ha! ale co ty powiesz ojcu ode mnie?... Czekaj... powiesz... że — pojechałem płacić długi... Ja może powrócę wieczorem. Jeżeli powrócę, to będę łachmanem, z którego nie można zrobić chorągwi dla żadnej partii... więc niech ze mnie zrobi, co mu się podoba...
AMELIA
- Zrozumiałam... Mój Boże! teraz zrozumiałam... Szczęsny! Szczęsny!
Wybiega.
Akt III
edytujScena I
edytujPokój Horsztyńskiego jak w pierwszym akcie. Horsztyński i Szczęsny.
HORSZTYŃSKI
- Panie hrabio, czy jesteśmy sami?
SZCZĘSNY
- Nikogo nie ma w pokoju.
HORSZTYŃSKI
- Był to pokój ulubiony ojca mojego... tam, na prawo, musi być jego portret... Cichą i łagodną miał twarz ten starzec — białe włosy jak śnieg i nie splamione... Nad drzwiami musi wisieć krucyfiks ze słoniowej kości na hebanowej desce.
SZCZĘSNY
- Tak.
HORSZTYŃSKI
- Pod krucyfiksem para pistoletów.
SZCZĘSNY
zdejmuje ze ściany
- Oto są.
HORSZTYŃSKI
- Nie nabite... W stoliku na prawo rożek z prochem i kule.
SZCZĘSNY
wyjmuje ze stolika
- Znalazłem.
HORSZTYŃSKI
- To pan wiesz, że potrzeba jeden z pistoletów nabić... sądzę, że umiesz nabijać... jeden pistolet w sandał, drugi w jabłeczne drzewo oprawny... [...] Nabij pan... czuję zapach lip kwitnących pod oknami — myślałem, że będę spokojny na starość... Czy już pistolet nabity?
SZCZĘSNY
- Wybierz pan jeden z pistoletów.
HORSZTYŃSKI
- Ja ślepy... daj mi pan obiedwie bronie.
SZCZĘSNY
- Oto są.
HORSZTYŃSKI
- Proszę wybrać.
SZCZĘSNY
- Ja wiem, który nabity.
HORSZTYŃSKI
- Proszę wybrać.
SZCZĘSNY
bierze jeden z pistoletów
- Wybrałem.
HORSZTYŃSKI
- Siadaj pan i daj mi lewą rękę.
SZCZĘSNY
- Strzelajmy.
HORSZTYNSKI
- Jeżeli mnie zabijesz, będziesz synem ojca twojego — jeżeli ja ciebie zabiję, będziesz samobójcą.
SZCZĘSNY
- Wiem o tym — strzelajmy.
HORSZTYŃSKI
- Młodzieńcze! Nieraz punkt honoru — duma tak jest silna w człowieku, że wystawiony na wybieranie między życiem a śmiercią, wstydzi się wybrać życie myśląc, że się tym wyborem upodli — i myśli, że się poświęca. — Hrabio, ja się poświęcałem dla kraju mego i widzę teraz nicość mego poświęcenia się. Jeżeliś niewinny, upamiętaj się i nie idź, do grobu z taką obojętnością. Przypominam ci słowami starca, że Bóg nie na próżno wlał w serca nasze bojaźń śmierci. Śmierć jest coś okropnego — bardzo okropnego. Ślepy, nie mając co robić, myślałem po całych dniach o tajemnicy grobu — i prawdziwie śmierć jest okropnością nieopisaną — cieniem wszystkiej myśli — sprężyną każdego wahania się. — Jeżeliś niewinny, upamiętaj się, nie kładź na moje siwe włosy ciężaru zbrodni — złóżmy pistolety — wybierzesz je po raz drugi.
SZCZĘSNY
- Wolałbym prędko ukończyć tę scenę.
HORSZTYŃSKI
- Ale wiesz, że ja nie mogę jeszcze wierzyć, abyś ty był winny. Szanowałem ciebie, ufałem tobie — a choć mi oddasz życie twoje, będę pogardzał tobą — przysięgam, że nie wyleję łzy nad tobą, kiedy będziesz leżał u nóg zhańbionego starca. Słuchaj! Między mną a ojcem twoim jest wielka nienawiść — i wiele do nienawiści powodów. Zdaje mi się, że Bóg wybrał rodzinę twoją, aby była ogniem strzechy mojej — trucizną studeń moich — wichrem obrywającym sady moje.... Walczyłem — teraz upadam jak robak rozciśniony nogami — szczęśliwy, ilekroć sobie powiem na pociechę: „Oto kraj wali się: niedziw, że gruzy zasypały dom starego szlachcica”... W ogromie takiego upadku gubię pamięć nieszczęścia; lecz kiedy pomyślę, że upadek mój, hańba domu mojego jest darem zdrajcy —
SZCZĘSNY
- Panie Horsztyński!...
HORSZTYŃSKI
- Przysięgam, że to upodlenie nieszczęśliwym zostać przez panów Kossakowskich. Nie oparłem chaty mojej o mury zamku waszego — przyszliście sami szukać mojej dziedziny. Ojciec bierze mi i wydziera chleb, ostatni kawał chleba na starość — a ty, ty może gorszy od ojca. Zdaje mi się, że wy bardzo podli — muszę zostawić tobie życie, panie Szczęsny. —
SZCZĘSNY
- Panie Horsztyński, wybierajmy pistolety...
HORSZTYŃSKI
- Słuchaj... tak pogardzam waszą rodziną — że jeżeli ona... kochała ciebie, to lituję się nad nią... bo to nieszczęście i hańba, i kara boska, i plaga mojżeszowa kochać podłego człowieka — ale może ty niewinny tej ostatniej zbrodni... W takim razie... czy wiesz, że zhańbiłem ciebie śmiertelnie słowami — a mam broń, którą zabiję ciebie — ojca twojego — i wasz honor — i pamięć waszego życia... zabiję na wieki... Wybieraj acan pistolety...
SZCZĘSNY
- Poczekaj... chcę obaczyć jeszcze raz... myśl jedne...
HORSZTYŃSKI
- Wybieraj, zdrajco!
SZCZĘSNY
- Wybrałem...
HORSZTYŃSKI
- Boże! czuję w ręku ten sam pistolet, co pierwej...
Odwraca się i strzela w ścianę.
- O Boże!
Słychać głos Salomei za drzwiami.
[SALOMEA]
- Puszczajcie! Jezus! Maria! umrę... puszczajcie!
HORSZTYŃSKI
- Otwórz, Szczęsny!
Szczęsny otwiera, SaIomea pada omdlała w jego ręce krzycząc.
[SALOMEA]
- Zabiłeś go!...
HORSZTYŃSKI
- Żono... Dlaczego tak cicho?
SZCZĘSNY
- Omdlała...
HORSZTYŃSKI
- Ocuć ją... Czy tylko omdlała?... Chodź tu, młodzieńcze... wybierz drogę, jaką sądzisz, że należy ci wybrać... Ja wybrałem...
SZCZĘSNY
- O! zabiłeś mnie wzgardą... teraz gotów jestem na wszelkie niegodne postępki... będę z nimi...
HORSZTYŃSKI
- Z kim?
SZCZĘSNY
- Z tymi, co pogardą wszystkich ludzi mszczą się za p[ogardę siebie].
HORSZTYŃSKI
- To mi bardzo obojętne, czym ty będziesz...
SZCZĘSNY
- I dla mnie to bardzo obojętne... Bądź z[drów, panie Horsztyński!]
HORSZTYŃSKI
- Zostań — niech ona zobaczy, że ty żyjesz... [.........]
- a ja lituję się nad nią... Szkoda tej k[obiety!]
SALOMEA
- Gdzie mój mąż? mój mąż?
HORSZTYNSKI
- Przyprowadź ją do mnie!... Co ci jest, moja [żono?] Skąd tobie taki przestrach? Próbowaliśmy pistoletów...
SALOMEA
- Mężu, to ty strzeliłeś... twój pistolet gorący...
HORSZTYŃSKI
- Prochem był nabity... wszakże i prochu szkoda na wróble...
SALOMEA
- Mężu, strzaskałeś krucyfiks, co wisi nade drzwiami.
HORSZTYŃSKI
- Krucyfiks...
SALOMEA
- Czemu pan masz broń w ręku?
SZCZĘSNY
- Nie nabita.
Skrzesza.
HORSZTYŃSKI
- Panie Szczęsny, to mówiłeś, że gotów jesteś dać mi swój. turecki kindżał za te dwa francuskie pistolety — namyśl się... a jeżeli chcesz takiej zamiany, to ja zgodzę się nareszcie zyskać na tobie...
SZCZĘSNY
- Co do mnie... to rzecz skończona...
HORSZTYŃSKI
- Bardzo się cieszę — będę miał po tobie pamiątkę... miłą...
SZCZĘSNY
- Zapiszę ci jeszcze w testamencie pochwę mojego kindżała...
HORSZTYŃSKI
- Starzy pierwej umierają... ale się jeszcze może zobaczemy... bo podobno masz wyjechać... walczyć za... ojczyznę...
SZCZĘSNY
- O! to jeszcze nieprędko... mam ojca...
HORSZTYŃSKI
- Ha! kiedy tak, to się będziemy widywali — często...
SZCZĘSNY
- Życzę ci dobrego wieczora. — Niech pani patrzy, jak piękny zachód słońca — kwiaty jej ogródka ożywają... i będą płakać rosą — tego wieczora. —
SALOMEA
- Gdzie pan jedzie?
SZCZĘSNY
- Do domu... idę do ojca mojego...
SALOMEA
- Ale czy pan wie, co znaczą te słowa w Piśmie świętym?
SZCZĘSNY
- Słowa mają różne znaczenia — podług księgi, na której je znajdują. Te same słowa, które są świętymi w Piśmie świętym, są bezbożne w księdze bezbożnej — a nieszczęścia mają dźwięk — w księdze pełnej nieszczęśliwych wypadków... Bądźcie zdrowi!
Szczęsny odchodzi.
[HORSZTYŃSKI]
- [Co tobie, Sa]lly? Wpadłaś do pokoju jak wariatka...
SALOMEA
- [. . . . . .].
[HORSZTYŃSKI]
- [......]ko... przestraszyłaś mnie bardzo...
SALOMEA
- [O mój Ksawery!] czy ty mnie jeszcze kochasz?
HORSZTYŃSKI
- [Czemuż nie miałbym] kochać — Sally? Byłaś dla mnie dobrą... długo [. . . . . . . pam]iętam jak wyjeżdżałem z moimi ludźmi na barską wyprawę — sama piekłaś nam chleby — widziałem ciebie, jak z zakasanymi po łokieć rękoma miesiłaś czarne ciasto... a kiedy wszedłem do kuchni — schowałaś ręce i podałaś się cała ku mnie różaną i lilijową twarzyczką, abym ciebie pocałował... zawsze pamiętam tę scenę... Dlaczego ty klękasz przede mną?... Nie lubię tych oznak teatralnych, Sally... dlaczego ty klękasz przede mną?... Czuję głową twoją na moich rękach... Wstań, moje dziecię... i wyjdź na dziedziniec — jak będą żeńce wracali z pola spiewając tę piosenkę, którą ja tak lubię, to każ im wytoczyć na dziedziniec beczkę piwa i daj żniwiarce czerwoną wstążkę. Proszę ciebie, Sally, niech się chłopi rozhulają i będą weseli...
SALOMEA
- Dobrze, mój Ksawery... Gdybyś ty wiedział, jak jestem szczęśliwa, kiedy mi dajesz jakie polecenia...
Wychodzi.
HORSZTYŃSKI
- Czy wyszłaś? Wyszła... Czuję, że mi Bóg policzy tę godzinę w niebie na zmazanie grzechów moich... Tak, niech będzie spokojna — a ja... wszak uczyniłem stałe przedsięwzięcie — jakie? — usunąć się z tej drogi, po której idą szumiący ludzie wielkimi tłumami... Nędza... albo śmierć... Nigdy tak blisko nie widziałem nędzy i śmierci... Co robić na świecie? — Siąść przy drodze pod krzyżem i spiewać kantyczkową piosenkę: Dajcie grosz ślepemu! — Żebrak przynajmniej ma psa wiernego, co go zaprowadzi pod krzyż, do karczmy — i odwiedzie do wsi wieczorem... a ja... Jutro sąd tradycyjny w tym domu... Ha! postawię im nowy sprzęt do zagrabienia — trumnę starca... Konfederat barski!... jak ja lubiłem, kiedy mnie tak nazywano. — Muszę siebie sam nazywać przed śmiercią sławą życia mojego... Nie trzeba krwią plamić tych podłóg, po których raczkowałem niegdyś... nie trzeba... Ha! gdyby staremu konfederatowi trucizny... może w domu jest trucizna... spróbujmy...
Klaszcze.
- Świętoszu! Świętoszu!
[Świętosz wchodzi.]
ŚWIĘTOSZ
- Jestem, panie...
HORSZTYŃSKI
- Powiedz mi, co tam się dzieje w polu?
ŚWiĘTOSZ
- At — pszenica niezła i żyta dzięki Bogu dosyć.
HORSZTYŃSKI
- Dziś żną?
ŚWIĘTOSZ
- Tak, panie, od chaty Szewruka aż do Nagolickiego kopca. Nie rozumiem, czemu się też pan konno nie wybierze na pole zobaczyć żyta.
HORSZTYŃSKI
- Głupi! — a czy nie pamiętasz, jak mi gromnicami oczy wykapali?
ŚWIĘTOSZ
- Niech ich jasny Bóg piorunuje...
HORSZTYŃSKI
- Słuchaj no, Świętoszu! Czy nie mógłbyś ty pojechać do miasteczka — w ulicy Liwskiej wisi ogromny szyld, gdzie Żyd Josiel trzyma aptekę; kup za parę złotych u Żyda acidum prussicum.
ŚWIĘTOSZ
- Cóż to, panie? Lekarstwo na prusaki?... A gdzież to znowu zagnieździły się u nas tarakany? — A to ja ogniem spalę...
HORSZTYŃSKI
- A to może ty w domu masz truciznę?
ŚWIĘTOSZ
- A juźci: — muchomory na muchy — i coś zostało jeszcze arszeniku we flaszeczce od gomułek na szczury.
HORSZTYŃSKI
- Ha! masz arszenik? — Właśnie szczury za obiciem mego sypialnego pokoju porobiły gniazda — i całą noc szeleszczą
obdartymi papierami.
ŚWIĘTOSZ
- To ja przyniosę gotowy pączek w maśle usmażony...
HORSZTYŃSKI
- Nie, przynieś mi flaszeczkę z proszkiem — ja sam przyrządzę.
ŚWIĘTOSZ
- Ale to, panie, jak na oczy upadnie, to człowiek oślepnie.
HORSZTYŃSKI
- No, mój Świętoszu, nie lękaj się — włożę okulary.
ŚWIĘTOSZ
- O, głupi ja — głupi...
HORSZTYŃSKI
- Co? czy ty myślisz... że ja mam jakie zamiary?...
ŚWIĘTOSZ
- Co?! Jakie zamiary?... O co mię pan posądza?...
HORSZTYŃSKI
- O nic... Idź... przynieś mi arszenik...
Odchodzi
ŚWIĘTOSZ.
- Już byłem pewny, że się ten człowiek domyślił i narobi hałasu... Ha, jeszcze trzeba będzie do księdza Prokopa napisać list... będzie to moja spowiedź pośmiertna — z grzechu śmierci...
ŚWIĘTOSZ
[wraca]
- Oto, panie, flaszczyna z proszkiem...
HORSZTYŃSKI
- Daj! Czy daleko jeszcze do wieczora?
- Świętosz Słońce zachodzi za Nagolickim kopcem...
HORSZTYŃSKI
- Gdzie to ten kopiec?
ŚWIĘTOSZ
- A tam, gdzie panisko woził kiedyś kolaską naszą panie — a pani przejeżdżając koło kopca zawołała: „Świętoszu, — zatrzymaj no konie, bo widzę mnóstwo konwalii — zeżnę sobie bukiecika”...
HORSZTYŃSKI
- Pamiętam... Przysuń mi tu stolik, podaj papier i pióro... Jeżeliby kto wszedł, kiedy pisać będę — to mię ostrzeż... Czy moja ręka na papierze? czy pióro umoczone? — Jak dojdę pismem do końca papieru — to mi powiedz.
ŚWIĘTOSZ
- Niech panisko jedzie... stąd... do góry... zawróć pan!... Dalibóg, pan cudownie pisze, dwie ryguły, jedna przy drugiej, by kolej od kałamaszki... — Noga w tył... nie zjeżdżaj... To mi się widzi, że pan by mógł jeszcze szablą pisać po wąsach Moskalom, gdyby te biesy nocą nie napadali... jak to było...
HORSZTYŃSKI
- Umiesz ty czytać?
ŚWIĘTOSZ
- Nie.
HORSZTYŃSKI
- Jutro jak świt, zaniesiesz ten list do celi księdza kapucyna Prokopa... jak świt... nie zapomnij, bo to rzecz bardzo
ważna...
ŚWIĘTOSZ
- Dobrze, panie...
[Wychodzi.]
HORSZTYŃSKI
- Chciałem rzucić się na szyję temu człowiekowi — i lękałem się, aby się nie domyślił, że go pan żegna jak umierający... Człowiek najsamotniejszy — a ktoż samotniejszy nade mnie — tyle ma nitek do zerwania?, nim wyjdzie z tego świata... Już wieczór — świerszcze zaczynają śpiewać w szczelinach mojej chaty... Co będzie jutro ze mną o tej godzinie?... Mój Boże! Mój Boże!... Chryste Panie! sądź mię tak, jak sądzisz ludzi nieszczęśliwych... miej litość nade mną... Boże, wszak Ty bez cudu mógłbyś mię zatrzymać na ziemi... powiedz sercu mojemu, niech mi powie, że jestem jeszcze potrzebny na ziemi — rzeczom, wypadkom albo ludziom — powiedz mi sercem moim: „Żyj!”, a żyć będę. Żyłbym, gdyby była choć [nadzieja] odzyskania oczu... Jak zażyć tę truciznę? — muszę zawinąć w opłatek.
Idzie omackiem i dobywa z szafy opłatki.
- Ślepy, a przecież znalazłem opłatek — kto rękę moją prowadził?... Czuję te drżące listki chleba w moich dłoniach. — Jak ja lubiłem niegdyś dzień Bożego Narodzenia! — W tym samym pokoju z opłatków kleiłem różnokolorowe słońca — kołyski... jakaś świętość i wesele napełniały moje dziecinne serce.
Łamie opłatek i sypie truciznę, potem skleja.
- Dziś jeszcze nie rozumiem, co znaczą te litery święte, wyciśnione na opłatkach. Będąc dzieckiem myślałem, że to jakieś słowa z pieśni anielskiej i z błękitnego języka... Gorąco mi — chciałbym się przejść po pokoju — i lękam się uderzyć czołem o zimne ściany...
Słychać pieśń wracających żeńców... daleko.
- Cicho... pieśń żniwiarzy. — O! moja wiosko... moja wiosko!... Jutro w tym domu trumna — księża — sąd — jutro ta pieśń... jutro inny pan — i nikt się nie zlituje nade mną... Ja przecięż wszystko poświęciłem krajowi — ten dług strwoniłem prochem i kulami... a jutro, gdybym żył, byłbym głodny jak pies... i nikt się nie zlituje nade mną... Stary i siwy — i sam — bez dzieci. — Oni mię nie pogrzebią w święconej ziemi... Mój ojciec musiał okropnie zawinić — bo ją cierpię...
PIEŚŃ ŻNIWIARZY
wyraźnie
- Pożęli żyto, pożęli jarkę,
- Niechaj nam pan da na wódki czarkę.
- Plon żyta plon Ze wszystkich stron...
HORSZTYŃSKI
- Plon żyta... pochlebiają mi ci ludzie... plon żyta... Widać, że żona moja kazała im beczkę piwa wytoczyć... jaki gwar na dziedzińcu...
PIEŚŃ
- Pożęli żyto, wygnali zajca,
- Nie żałuj, pani, wstążki okrajca.
- Plon żyta plon
- Ze wszystkich stron...
HORSZTYŃSKI
- W tej pieśni widzę moje żółte łany — i zielone lasy... z początku ta pieśń rozdrażniła serce moje... a teraz uciszyła je jak pieśń mojej mamki... jak pieśń kiedyś mojej Izabeli... niech jej światło wiekuiste świeci na wieki wieków... amen... I mnie także niech będzie tak ci[cho] po śmierci jak kiedyś przy niej, kiedy spiewała... Cyt!... ktoś idzie [to] ona... słyszę i poznaję szelest jej sukni... w jedwabnej sukni ub[rana...].
SALOMEA
- Mężu, wyjdź na dziedziniec do ludzi.
HORSZTYŃSKI
- O nie — nie mogę, żono...
SALOMEA
- Kilku starych chłopów weszło aż na ganek i kłaniali mi się do nóg prosząc, abym im pana łaskawcę wyprowadziła...
HORSZTYŃSKI
- Żono, nie wyjdę...
SALOMEA
- Dlaczego zasmucać tych ludzi?...
HORSZTYŃSKI
- Dlaczego?... Bo świat smutny, a ja świata rozweselić nie mogę jak arlekin — bo jestem — ślepy i stary... Powiedz mi, Sally, czy nigdy tu podczas mojej niebytności nie przyniesiono jakich sądowych papierów?
SALOMEA
- Nieraz na drzwiach przybijano mi różne manifesta barskie, targowiczańskie. Z początku odczytywałam je pilnie — potem rzucałam wszystkie do wielkiej szafy w śpichlerzu.
HORSZTYŃSKI
- To dobrze. Czy ty mówisz zawsze wieczorną modlitwę z czeladką?
SALOMEA
- Zawsze modlimy się razem.
HORSZTYŃSKI
- Dzisiaj nie zapomnij, moja żono, modlitwy... za tych, co cierpieli — i żyli...
SALOMEA
- Mężu, módl się z nami.
HORSZTYŃSKI
- Niezdrów jestem — muszę się położyć do łóżka.
SALOMEA
- Zaraz?
HORSZTYŃSKI
- Sally, przechodząc do twego pokoju stąpaj cicho... Nie, tego ci nie trzeba zalecać... Ale idź bez świecy, bo światło... O! ja szalony! — widzisz, że tak jak mój Świętosz nie mogę czasem zapomnieć o moich oczach... Nie obudź mię, żono, bo czuję, że mi snu potrzeba. Chciałbym spać tej nocy. Ty sama bądź przy wieczerzy.
SALOMEA
- Mężu, chcesz, bym czuwała przy tobie?
HORSZTYŃSKI
- Cóż ty, moja gołąbko? Już ci się zdaje, że ja śmiertelnie chory. Czyś ty zapomniała, że kilka miesięcy temu sypiałem na zimnej rosie, pod koniem moim? Jaki to był koń!... Czułem często, jak nogą z wolna poruszył i dotknął moich piersi — tak ostrożnie jak Świętosz, kiedy szklankę kryształową stawia na stół. Ten koń w kopytach miał czucie: nie rozdarł nigdy moich piersi — nawet przez sen...
Salomea zakrywa oczy dłońmi.
- Sally, pomóż mi pas odwinąć.
Salomea bierze za jeden kutas pasa, Horsztyński odkręca się jak w walcu, ale z wolna, tak że odchodzi aż na koniec pokoju; pas zostaje w rękach Salomei.
- Widzisz, Sally moja, pas ci został w ręku, a mąż się odwinął — i na wieki... Oto historia życia. Rano trzymałaś za koniec pasa, a ja zbliżałem się do ciebie; wieczorem... Co? ty klęczysz przede mną?... Córko moja, kochana moja Sally, ty mię nigdy nie będziesz przeklinać — prawda, że nie będziesz przeklinać pamięci mojej, co bądź przyjdzie na ciebie — z mojej winy?... Daj mi rękę — zaprowadź mię ku drzwiom sypialnego pokoju i przechodź sama cicho — bo wiesz, że ślepi słyszą, najmniejszy szelest... Dobrej nocy, Sally.
SALOMEA
- Do jutra...
HORSZTYŃSKI
- Co?...
SALOMEA
- Jutro może będziesz, mężu, spokojniejszy.
HORSZTYŃSKI
- Tak — spokojniejszy...
Wchodzi do sypialnego pokoju.
SALOMEA
- Muszę kazać, żeby się ci chłopi uciszyli na dziedzińcu, aby ten starzec biedny mógł zasnąć...
Odchodzi.
Scena II
edytujPrzedpokój Hetmana. Słychać mocne dzwonienie. — Hetman wpada.
HETMAN
- Cóż to, na miłość Boga! Nikogo? nikogo?
Ksiński wbiega.
KSIŃSKI
- Cóż to, jaśnie wielmożny panie?
HETMAN
- Gdzie moi ludzie? — Ten człowiek musiał rozpaplać przed zgrają o rewolucji w Warszawie... Każ mu wypalić w łeb jak psu!... To nieprawda! Warszawa nie powstała... w Warszawie spokojniej niż w moim łbie siwym!... Na miłość Boga, zawołaj tu ludzi — zaprzęgać karetę — i wróć tu. — Gdzie jest mój syn?
KSIŃSKI
- Wyjechał konno.
HETMAN
- Kazałem acanu, abyś kazał zaprząc karetę. — Przykuć łańcuchem do koła tego posłańca z Warszawy; zaciągnę go do gubernatora wileńskiego.
Ksiński odchodzi.
- Rwie się, rwie się skała — ale ja zatrzymam ją. Szewcy się burzą... Gdybym chciał, mógłbym się przyczaić w moim zamku i siedzieć jak mysz — ale te papiery... Ha! panie Horsztyński, papiery twoje zgubią Polskę... Pozajutro Moskale nadciągną...
KSIŃSKI
[wraca]
- Wydałem rozkazy.
HETMAN
- Panie Ksiński, ponieważ mam ciebie pod ręką, muszę cię użyć. Oto skoro szlachta zjedzie się do zamku, syn mój powinien stanąć na czele i natychmiast jechać zbrojno pod Wilno od bramy Ostrobramskiej. — Są wieści, że jutrzejszej nocy Jasiński tamtą stroną chce się wkraść do Wilna. — Schwytać i natychmiast powiesić go jak szpiega, bez sądu — rozumiesz — nie wierzyć mu, że się nazywa Jasiński.
KSIŃSKI
- Tak, jaśnie wielmożny panie.
HETMAN
- Ale wiesz ty, że mój syn... choć to niepodobna — może nie zechce stanąć...
KSIŃSKI
- Tak, choć to niepodobna, jaśnie wielmożny panie... może nie zechce.
HETMAN
- Ty staniesz.
KSIŃSKI
- Będę się starał dowieść hetmanowi, że...
HETMAN
- Milcz! milcz! milcz! — Słowa — to śmiecie... Otóż jeżeli syn nie zechce, zawołasz do sali moich żołnierzy, co zamknięci w tylnym dziedzińcu — i zaaresztujesz ptaszka. Rozumiesz?
KSIŃSKI
- Rozumiem.
HETMAN
- Wsadzisz go do jakiej ciupy — i sam na koń, pod Wilno! Pan Horda przyprowadzi mi 50 ludzi zbrojnych do mego zamku w Wilnie, a ty z resztą będziesz się uwijał koło Ostrej Bramy.
KSIŃSKI
- Wszystko się stanie podług jego woli.
HETMAN
- Sforka pokaże ci zapas prochu na wieży. Oto mój pierścień — rozumiesz, mości panie! Wszyscy ciebie mają słuchać jak mego maleńkiego palca u ręki...
KSIŃSKI
- Dumny jestem zaufaniem...
HETMAN
- Ale mój syn... ja chcę, aby mój syn był na czele — rozumiesz?
KSIŃSKI
- Tak...
Amelia wchodzi.
HETMAN
- Co to za kobieta? — Amelio, czego acanna?
AMELIA
- Ojcze, chciej mnie posłuchać.
HETMAN
- Jutro! — jutro!
AMELIA
- Dziś, ojcze. — Panie Ksiński, oddal się pan.
[Ksiński wychodzi.]
HETMAN
- Co to znaczy? — Ufasz zanadto w moją łaskawość.
AMELIA
- Ojcze drogi, gdzie ty jedziesz?
HETMAN
- Do Wilna.
AMELIA
- Zaklinam ciebie, ojcze, zostań w zamku... Jakieś ogromne grozi tobie nieszczęście.
HETMAN
- Śniło ci się.
AMELIA
- Ojcze, byłam sama w moim. pokoju i patrzałam, jak wschodził księżyc czerwony. Psy zaczęły wyć głucho i okropnie — odwróciłam się — i wierz mi, ojcze, nie uważaj mnie za jasnowidzącą wariatkę: matka moja była ze mną...
HETMAN
- Nieboszczka?...
AMELIA
- Ojcze, jaki ty dobry, że wierzysz mi. — Myślałam, że ty, mnie odrzucisz ze wzgardą, a widzę mgłę zamyślenia na czole twoim. Spodziewałam się zawsze, że kiedyś będziesz kochał twoją córkę.
HETMAN
- Czy mówiła co do ciebie?
AMELIA
- Milczała długo... struny arfy mojej zaczęły grać same smutnie i powietrzną jakąś pieśń — potem zdawało mi się, że jakiś głos kobiety jęknął — i z płaczem mówił: „Ojciec twój kona...”
HETMAN
- Ojciec twój?...
AMELIA
- W okropnym poruszeniu leciałam do twego sypialnego pokoju — otworzyłam drzwi — i znów cień biały był przede mną... Zdawało się, że go przyniosłam z sobą w oczach...
[TU BRAK W RĘKOPISIE CZTERECH KART]
Akt IV
edytujScena I
edytujPokój intendenta w pałacu. Sforka — Małgorzata.
SFORKA
- Idź, acani, i nie przeszkadzaj mi.
MAŁGORZATA
- Ale mój mężu, dalibóg wbijają acanu jakieś duby w głowę, a ty wierzysz. Szkoda, że złożyłam czerepy twojej głowy, którą pan hetman rozbił wczoraj jak zgniłe jaje.
SFORKA
- Idź, acani, pilnuj kur i gęsi! Ja czekam na kogoś...
MAŁGORZATA
- Zamknę acana na klucz i nie puszczę tych sowizdrzałów, co ci mózgi mieszają jak rumianek w filiżance łyżeczką.
SFORKA
- To nie żaden sowizdrzał, moja duszko. Tu przyjdzie najrozumniejszy człowiek między muzykantami pana hetmana, człowiek z imaginacją, pierwszy trombon.
MAŁGORZATA
- Jeżeli chcesz grać na trombonie, to za drzwi!
SFORKA
- Ale ja nie będę grać na trombonie. Czy ty mnie masz za takiego głupca, moja żono?
MAŁGORZATA
- Cóż acan będziesz robić z muzykantem?
SFORKA
- Pracować.
MAŁGORZATA
- Zmyję ci głowę, panie siwoszu, jeżeli mi jeszcze będziesz gadał o tych napolitańskich sumach. Miej to w zanadrzu i basta — a nie pijcie z tym trombonem jak bibuły. Pójdę na mszę wyprosić u Boga trochę rozumu dla ciebie, bo już mi dziecinniejesz. ?le musiałeś prowadzić się w młodości, panie mężu, jeżeli w sześćdziesiątym roku przychodzi na ciebie grzybowa starość. Piaseczku tobie i kamyczków — baw się, lubko!
Wychodzi.
SFORKA
- Głupia, głupia! To szczęście, że w księdze rachunków przepisałem na dwie ręce pytania pana Nuncjusza... Ha, pan trombonista!
Ksiądz wchodzi.
- Do diabła, to ksiądz Prokop. — Witam, ojcze wielebny. Czy po barana?
KSIĄDZ
- Niech mi jegomość wybaczy, że przerywani jakieś zatrudnienie, może rachunki. Chciałem widzieć pana Szczęsnego — mówiono mi, że całą noc nie wiadomo gdzie przepędził i nie wrócił jeszcze do pałacu. Ważną mam rzecz do zakomunikowania panu hrabiemu, rzecz, która obchodzi zdrowie i szczęście drogiej mu osoby. Udaję się do ciebie, panie Sforko, abyś był pośrednikiem między nami. Daj mi kawałek papieru i pióro — napiszę kilka słów do pana Szczęsnego, a ty, mój stary przyjacielu, zechcesz mu je jak najprędzej wręczyć.
SFORKA
- To mówiłeś, ojcze...
KSIĄDZ
- Prosiłem o kawałek papieru i pióro...
SFORKA
- Natychmiast... proszę siadać — może kieliszeczek wódeczki?
KSIĄDZ
- Na miłość Boga, panie Sforko! nie zatrzymuj mnie grzecznościami, bo muszę wrócić jak najśpieszniej czuwać nad nieszczęśliwą sierotą. Pić nie mogę z tobą, panie Sforka, albowiem mam odprawić mszę żałobną.
SFORKA
- W czymże mogę usłużyć?
KSIĄDZ
- Proszę o kawałek papieru i pióro.
do siebie
- Czy ten starzec ogłuchł?
SFORKA
- A! kawałek papieru. Oto jest... siadaj i pisz, mości księże wybacz mi, że cię nie mogę zabawić rozmową — bo praw dziwie ważną mam rzecz do rozwiązania.
Ksiądz pisze przy biurku.
SFORKA
- To dziwne! Wieczorem zdaje mi się, że ta fortuna nie jest niepodobną — a rano zdaje mi się, że to wszystko głupstwo. — Czy ja rozumny rano, a głupi wieczorem? — czy też rozumny wieczorem, a głupi rano?
Wchodzi Trombonista.
- Ha! witaj, mości Garnoszu.
TROMBONISTA
- Sługa. — Co tu robi ten ksiądz?
SFORKA
- Wyprawię go natychmiast, mości Garnoszu. Bardzo obowiązany ci jestem, żeś raczył przyjść i dopomóc mnie biednemu... Natychmiast zbędziemy się tego księdza —
KSIĄDZ
- Panie Sforko, zaklinam ciebie na starą naszą zażyłość, aby oddał ten list panu Szczęsnemu, skoro tylko powróci. To rzecz bardzo ważna! Los wielu osób zależy od tego kawałki papieru...
SFORKA
- Bardzo dobrze, przyrzekam. Los zależy od kawałka papieru — zdarza się to często. Czy ten ksiądz wie o mojej historii?
KSIĄDZ
- Pokój temu domowi!
SFORKA
- Uniżam się do nóg, ojcze wielebny.
Ksiądz odchodzi.
TROMBONISTA
- Cóż będziemy poczynać?
SFORKA
- Panie Garnoszu, zdarza się często na świecie, że ludzie grają w loterią. Otóż jeżeli los wielki wygrają, to są wielkimi panami... otóż... Cóż to jest los, mości trombonisto, co to jest los? — Głupstwo — i nie głupstwo! Bo jeżeli kładziesz na loterią, a nie wygrasz, to mówią ludzie, żeś głupi. A jeżeli wygrasz, to mówią ludzie, żeś rozumny. Cóż to więc jest rozum, panie trombonisto? — Rozum — to los.
TROMBONISTA
- Postaw, panie Sforka, kufel — i daj ten papier, o którym bajałeś... Obaczymy.
SFORKA
- Do acana!
Pije.
- Otóż choćby te pytania do niczego nie prowadziły, to wszelako pij, panie trombonisto! Zdaje się, że łatwo będzie rozwiązać... Czytaj!
TROMBONISTA
- Ja czytam nuty na trombon pisane — ale skoropisu nie łaska.
SFORKA
- Słuchaj!... Łatwe do zadania,
- Ale trudne do rozwiązania Zapytania...
TROMBONISTA
- Mówią, że trudne do rozwiązania?
SFORKA
- Chcą nas przestraszyć!... Odczytajmy i zaczniemy od najłatwiejszych...
Czyta.
- Primo: Dlaczego kij ma dwa końce?
- Secundo: Co ja myślę?
TROMBONISTA
- Kto myśli, panie Sforka?
SFORKA
- Nic... Napisano: Co ja myślę... i basta... i punkt Ale posłuchaj dalej!
- Tertio: Jak najprędzej świat objechać?
- Quarto: Co Bóg pierwej stworzył, czy jajko, czy kurę?
- Quinto: Co to — ja?
TROMBONISTA
- To, mości Sforka, głupie pytanie!... to głupie pytanie!
SFORKA
- Sexto: Co więcej waży, czy funt piasku, czy funt żelaza?
- Septimo: Czym byłby człowiek, gdyby nie był człowiekiem?
- Octavo...
TROMBONISTA
- Zacznijmy odpisywać na pierwsze pytanie, to drugie same się odpiszą.
SFORKA
- Trzeba przeczytać do końca.
- Octavo: Dlaczego mówią: ma ćwieka we łbie?
- Nono: Dlaczego dziewięć pytań, a nie więcej zadano do rozwiązania? W poskrypcie jeszcze dodano wierszem:
- „Jeśli rozwiąże
- Quaestio[nes], quae pendent,
- Sforka intendent:
- To będzie książę”.
- „Prosimy jeszcze, aby wynalazł sposób puszczania baniek kwadratowych z mydła i przysłał nam próbkę jedną bańki do Mediolanu na próbę, pocztą albo balonem”. Cóż sądzisz, acan?
TROMBONISTA
- Sądzę, że bańkę z mydła trzeba wydmuchać. Inaczej wszystko będzie jak bańka z mydła..
SFORKA
- Nie, ja sądzę, że ostatek na ostatek... Na przykład powiedz, acan, dlaczego kij ma dwa końce?
TROMBONISTA
- Dlaczego? Jak to dlaczego?
SFORKA
- Mnie się to wszystko takim głupstwem wydaje, że przyznam ci się, mam ochotę plunąć... i basta.
TROMBONISTA
- Otóż ja przeciwnie... Radzę acanu nie zrażać się trudnościami. — Ale pójdźmy do drugiego zapytania... czytaj pan!
SFORKA
- A z pierwszym co zrobić?
TROMBONISTA
- Pst!... pierwsze to głupstwo!... Co tam dalej?...
SFORKA
- Secundo: Co ja myślę?
TROMBONISTA
- To bardzo łatwe do rozwiązania, co ja myślę...
SFORKA
- Ale co ja myślę?
TROMBONISTA
- Jak to co acan myślisz? — Czy ja wiem, co acan myśli?
SFORKA
- Ale kto to ten ja? —
TROMBONISTA
- Ten, co pyta acana... To jasne jak słońce.
SFORKA
- Może się to jakoś rozwiąże. Idźmy dalej... Jak najprędzej świat objechać?
TROMBONISTA
- To, mości Sforko, rzecz najłatwiejsza. Gdyby na świecie nie było morza, to pocztą... Gdyby nie było ziemi, tylko morze to okrętem. Ponieważ jest i ziemia, i morze na świecie, więc objechać pocztą i okrętem! Pisz, panie Sforka: pocztą i okrętem.
SFORKA
- No, niech tak będzie! Choć mi się to nie bardzo podoba, pocztą i okrętem... Ujdzie!... ujdzie!...
TROMBONISTA
- A ja mówię acanu, że to nawet bardzo ujdzie...
SFORKA
- Winien ci będę, panie trombonista... No, basta!... dalej!... Pij, przyjacielu...
TROMBONISTA
- Widzisz, że nie tak straszny wilk, jak się wydaje.
SFORKA
- Hum! hum!... Ale ty wiesz, że to trzeba wszystko wygotować przed wieczorem; bo jeżeli nie... to finfa...
TROMBONISTA
- Więc śpieszmy się, panie Sforcja!
SFORKA
- To już mnie acan nazywasz: panie Sforcja?
TROMBONISTA
- Ha, wszystko idzie jak z płatka. Czytaj, mości Sforko!
SFORKA
- Co pierwej Bóg stworzył, czy jajko, czy kurę?
TROMBONISTA
- Jak się acnau wydaje?
SFORKA
- Kurę.
TROMBONISTA
- Mógł wprawdzie stworzyć kurę, ale mógł stworzyć i jajko. Trzeba odpisać z pewnością.
SFORKA
- Ale gdyby stworzył jajko — któż by je wysiedział?
TROMBONISTA
- Kura.
SFORKA
- Omyliłem się na acana imaginacji, mości trombonisto! Jakżeż kura?... To głupia odpowiedź.
TROMBONISTA
- A ja dowiodę acanu, że nie głupia. Ja pewny jestem, że jajko stworzył. A na przykład, gdyby kury nie było, to wiesz acan, że ciepło człowieka może... albo w piecu...
SFORKA
- Ale kiedy pieców nie było, mości dobrodzieju!
TROMBONISTA
- To Ewa mogła wysiedzieć. Więc to rzecz najłatwiejsza do rozwiązania. — Każ acan żonie swojej spróbować. A jeżeli wysiedzi jajko, to Bóg stworzył jajko.
SFORKA
- Ja nie chcę zaczepiać mojej żony.
TROMBONISTA
- Więc odpisz prosto: jajko — odpisz: jajko. Ja ci uręczam, że jajko.
SFORKA
- Zdaje mi się, że ja to wszystko przemienię namyśliwszy się głęboko. A teraz, do czasu, niech tak będzie! — Czytajmy... Quinto: Co to ja?
TROMBONISTA
- Ale to już było to pytanie.
SFORKA
- Gdzie?
TROMBONISTA
- Wyżej!... Już rozwiązałem i zapomniałem dawno...
FORKA Ale ja ci uręczam, że nie było... Co to ja?
TROMBONISTA
- Głupie pytanie, co to ja!
SFORKA
- Ty — trombonista.
TROMBONISTA
- Ha! więc pisz: trombonista.
SFORKA
- Za pozwoleniem! Któż wie, że acan byłeś ze mną i pytałeś się mnie, co to ja? Owszem, nie trzeba aby się domyślili ludzie, że acan
pomagałeś mi w skrypturze.
TROMBONISTA
- Ładu z acanem dojść nie można!
SFORKA
- O! gdyby tu karła hetmańskiego! Ma więcej rozumu w garnku niż cała muzyka hetmana.
TROMBONISTA
- Karzeł by tobie inaczej nie odpowiedział, mości Sforko! Spytaj go: co to ja? — a powie: trombonista. A karzeł spyta mnie to mu powiem: jesteś karzeł. A spytaj mnie, panie Sforko, co to ja?
SFORKA
- Dalibóg od godziny pytam, co to ja?
TROMBONISTA
- Ty — intendent Sforka.
SFORKA
- Ja wiem, że ja intendent Sforka.
TROMBONISTA
- A dlaczegoż pytasz acan o takie głupstwo?
SFORKA
- Ale kiedy to nie ja pytam acana, ale ten papier pyta.
TROMBONISTA
- Jak to papier?
SFORKA
- Żegnam ciebie, panie trombonisto. Bałamucisz mnie i potem kłócisz się ze mną jak z dzieckiem. Odczytam acanu te pytania, jak sam na nie odpiszę.
TROMBONISTA
- Nie odpiszesz, panie Sforka — dalibóg nie odpiszesz!
SFORKA
- Pęknę, a odpiszę.
TROMBONISTA
- Do dziś wieczora?
SFORKA
- Do dziś wieczora!
TROMBONISTA
- Na wszystkie?
SFORKA
- Co do joty!
TROMBONISTA
- I na bańkę z mydła odpiszesz?
SFORKA
- Bańka!... Dalibóg nie pomyślałem o bańce.
TROMBONISTA
- Otóż jeszcze przez przyjaźń poradzę tobie, panie Sforko, względem bańki. Wszak powinna być kwadratowa?
SFORKA
- Tak.
TROMBONISTA
- Otóż trzeba wynaleźć kwadratową słomkę...
SFORKA
- I ja wiem o tym... ja wiem o tym... Ale jak posłać próbkę pocztą?
TROMBONISTA
- Posłać mydło i kwadratową słomkę, to rzecz jasna. Niech sami Mediolańczycy puszczają bańki.
SFORKA
- Prawdziwie! Pójdę na pole szukać słomki... a ty gdzie idziesz?
TROMBONISTA
- Grać na trombonie.
SFORKA
- Przyjdź, acan, zajrzyć wieczorem w pytania.
TROMBONISTA
- Uniżam się do nóg.
SFORKA
- Wyjdziemy razem.
Zapomina listu na stoliku — wychodzą.
Scena II
edytujOdkrywa się głąb teatru — ogromna sala zegarowa — wieża w głębi — stoliki nakryte zielonym suknem... Młodzież gra w karty, pije i pali lulki. Ksiński, Wyrwicz, Skrzewski, wielu innych. Jedni grają, drudzy tłumami chodzą i rozmawiają: ciągły gwar i śmiech.
PIERWSZA GRUPA
- — O dwie butelki szampana!
- — Na honor...
- — Ale kiedy ja się zakładam z tobą...
- — Dajcie pokój!... Zakładacie się o rzecz bardzo jasną dla drugich.
- — Cha! cha! cha!... Widziałeś ty kiedyś Kościuszkę?
- — Gdyby mu był szlachcic dał córkę, siedziałby teraz spokojnie i siał grykę. A tak — bruździ i hałasuje.
- — Acan także podobno w konkurach nieszczęśliwy?
- — Wygrał, wygrał Wschowski — płać szampana!
- — O co zakład?
- — Mówiłem wam, że gdyby się był ożenił Kościuszko z córką tego szlachcica, który pogardził biednym inżynierem, nie byłby pojechał do Ameryki i nie byłby dziś strasznym człowiek...
- — To tak jak Kromwel, co już był wsiadł na okręt płynąc do kolonii jako majtek. Aż tu rozkaz królewski przyszedł, aby okręt nie odpływał. Kromwel został — i z nudy zaczaj być wielkim republikaninem.
- — Co? Ty Kościuszkę równasz do Kromwela?
- — Słuchajcie — założył się Wschowski i nie może kupić szampana, bo tu darmo dają!
- — Szampan taki, to nie szampan zakładowy!
- — Do Wilna — kupi w Wilnie...
Ksiński włazi na stół.
KSIŃSKI
- Panowie! uciszcie się na chwilę! Panowie! proszę o chwilę milczenia!... Panowie! Oto całą noc przepędziliśmy wesoło na kartach czekając na pana hetmanowicza, który miał nam dowodzić — który się nie pokazał w zamku... Więc...
GŁOSY W TŁUMIE
- — Więc i który! — Brawo, Ksiński! — więc!...
KSIŃSKI
- Panowie! Oto pierścień hetmana — uszanowanie! Otóż ja obowiązany jestem wziąć nad wami dowództwo i prowadzić na wskazane mi miejsce.
GŁOSY W TŁUMIE
- Czekać na pana hrabiego!... Czekać, czekać!
KSIŃSKI
- Poczekamy nań jeszcze kwadrans. Dłuższa zwłoka ściągnie na mnie wielką odpowiedzialność. Skończyłem.
Złazi ze stołu.
GŁOSY W TŁUMIE
- — Brawo mówca! podrzucać go — podrzucać go!
Chwytają Ksińskiego i podrzucają w górę.
- — Hej! zdjąć firanki i na firankach podrzucać!
KSIŃSKI
- Ale ja mam ostrogi — zaczepię się i rozedrę firanki. Dosyć, mości panowie! to za wysoko! dosyć! Bardzo proszę — bo się będę gniewał!
GŁOSY W TŁUMIE
- — Przestańcie już grać w pęcherzowy balon!
- — Gdzie poeta? Niech improwizuje!
- — Albo niech pan Słucki śpiewa piosenkę swojej kochanki, która kiedy gra na gitarze, to zdaje się, że woda leje się ciurkiem w cynowe naczynie...
- — Jaka woda?
- — Z czego?
- — Śpiewaj, Słucki, piosenkę panny Anieli!
- — Poszła Filis do ogrodu,
- Nie mówiąc matce powodu...
Wchodzi Szczęsny czarno ubrany. Gwar, z początku głośny, ucicha stopniami. Niektórzy ściskają Szczęsnego za rękę, inni kłaniają się z daleka.
KSIŃSKI
- Mamy ciebie, panie hrabio. — Bardzo się cieszę, że przecie... Chcesz? zapoznam ciebie z głowami...
SZCZĘSNY
- Jak to z głowami?
KSIŃSKI
- Koledzy! widzę, że nasz hetman w różowym humorze.... Wszak hetmanisz nam, panie Szczęsny? Gdzie to noc przepędziłeś? Widzę kwiatki polne, poczepiane na twoim kontuszu i we włosach...
[po cichu]
- Cyt! u Maryny?
[głośno]
- Sentymentalnie z gwiazdami pan Szczęsny noc przepędził, moi mości koledzy szlachta, ale uręczam, że na koniu nie zaśnie.
[JEDEN Z OBECNYCH]
- Ale patrzaj, on dalibóg jak śpiący. Co jemu dolega?
SZCZĘSNY
- Proszę panów bawić się — i być jak we własnym domu... Panie Ksiński, bardzo mi smutno, że zamroziłem tak nagle wesołość...
KSIŃSKI
- Panie hrabio, zaklinam ciebie: obudź się i bądź przecie człowiekiem! — Tak nie pojedziesz z nami!
SZCZĘSNY
- To rzecz obojętna.
KSIŃSKI
- Jak to obojętna?
SZCZĘSNY
- Obojętna dla mnie... Panowie grają w karty?
GŁOS Z TŁUMU
- Faraonik... Panie hrabio, spróbuj szczęścia!
SZCZĘSNY
- Szczęścia?
KSIŃSKI
- Dajcie pokój z faraonem, na Boga!
SZCZĘSNY
- I owszem, będę grać.
Zbliża się do stołu.
JEDEN Z GOŚCI
- Co pan hrabia stawi?
SZCZĘSNY
- Moją osobę — to jest moje przedsięwzięcie. Jeżeli wygracie, będę z wami; jeżeli ja wygram, zrobię, co mi się podoba.
KSIŃSKI
- Szczęsny, to śmiesznie!
SZCZĘSNY
- Wcale nie! Mówię z wielkim zastanowieniem się... Król!
Ciągną faraona.
[GOŚĆ]
- Król!... Wygrałeś, panie hrabio.
SZCZĘSNY
- Karta bankiera?
[GOSĆ]
- Król... to rzecz dziwna!...
SZCZĘSNY
- W takim razie...
[GOŚĆ]
- Połowa sumy dla bankiera.
SZCZĘSNY
- Połowa mojej woli do was należy. — Cóż wy zrobicie z połową mojej woli?
KSIŃSKI
- Połowę twojej woli mamy, panie hrabio! to już wiele!... Musisz nam drugą darować!...
SZCZĘSNY
- Ha!... zapomniałem spytać o cel wyprawy.
KSIŃSKI
- Jak to?... Żartujesz, panie Szczęsny!... Sprawa twojego ojca — sprawa narodu...
SZCZĘSNY
- Wy myślicie o sprawie narodu? Czy państwo wszyscy jesteście szlachtą?
[GŁOSY]
- Wszyscy! wszyscy! wszyscy!
[JEDEN GŁOS]
- Oprócz mnie.
SZCZĘSNY
- Kto to krzyknął: oprócz mnie?
KSIŃSKI
- Któryś z panów chciał pożartować.
SZCZĘSNY
- Niech ten, kto się nie zaparł, stanie przy mnie. Jak to? Żaden z panów?
[INNY GŁOS]
- Pan hrabia jak Diogenes z latarnią szuka człowieka.
SZCZĘSNY
- Jak dziwnie ten głos zabrzmiał w sercu moim!... Ja go muszę odkryć, tego człowieka. — Słuchajcie mnie, panowie! Jest coś w atmosferze rewolucyjnej tego zamku, co zapala moje zmysły i duszę. Konia i lancę!... Dajcie mi konia i lancę!... — będę z wami. Ludzie — mrówki — robaki — kamienie — mijam w przelocie konnym. Nic, z którego nic zrobić nie można, a co się nazywa narodem, to wszystko w moich oczach przybrało dziwną błahość. Jeżeli wy nie macie dosyć ognia na topienie koron, dosyć brylantów na tworzenie innych: — to ja wam wleję cały ogień, wysypię na was wszystkie skarby duszy mojej. Bo ja wam przysięgam, że wasza myśl nigdy nie ogarniała takich przestrzeni jak moja powszednia kraina marzeń!
[GŁOSY]
- Vivat Szczęsny! vivat! vivat!...
SZCZĘSNY
- Cicho! — Wiecie wy, że my stworzymy kraj z brązową twarzą dawnych narodów? — Miecz będzie dłutem... Serce kraju ukształcimy na wzór żelaznego wołu Dionizjusza. — Będzie ryczeć okropnie paszczą ognistą na cztery końce świata — jękiem zamkniętych i palonych we wnętrzu nędzarzy i męczenników... Czy serce wasze bije litością?... Ojcowie nasi mieli prawo zabijania, a my nie możemy wystawić teatru gladiatorów na zahartowanie serca dzieci naszych. Powiedzcież, żaden z was nie doznał niebieskiej rozkoszy? nie czuł się wyższą istotą, kiedy go chłopi wioski jego czcili jak Boga i przyznawali zwierzęcym instynktem wyższość natury? — Szaleńcy i przeklęci, co chcą pozbawić następne pokolenie tego uroku, tej spuścizny dawanej przez los szczęścia, zaczętego w kołysce, a skończonego wspaniałością marmurowych grobowców!...
NIEZNAJOMY
- Szczęsny!...
SZCZĘSNY
- Wszystkie wasze dumy pomieszczą się w moim sercu. Starałem się długo otruć żywotną myśl wielkości błahymi napojami uczuć miłości. I nie mogłem!... Myśleliście, że wy mnie będziecie prowadzić... Ja was wtrącę w taki wir, że będziecie jak ludzie pijani albo lunatycy chodzić po gzymsach ogromnej budowy. Biada temu, co się przebudzi — któremu nad uchem zawołają: Zdrajca!... Zbudzi się — i upadnie w przepaść. Macie wy czoła tak blade, że na oczy świata blednąc nie będą? — albo policzki tak rumiane, że napiętnowane uderzeniem całego ludu płonąć nie będą? Jeżeli utworzeni jesteście z żelaza, to mówię wam, że będę z wami. — Bo ja szukałem czegoś twardego i wielkiego na ziemi — będę zgrzytał i giął w ręku żelazne sztaby, a raz zasnąwszy snem okropnym upojenia — nie obudzę się, póki ostatni z was nie skona za moją wielkość i dumę. Duma jest duszą duszy mojej. Będę szczęśliwy wywracając przesądy i prawa — jak byłem szczęśliwy nieraz wygrywając partią kościanych szachów. Duma jest to harfa, która ma tysiąc strun — tysiąc wielkich i cienkich tonów, tysiąc wzniosłych i błahych triumfów. — Stańcie wy na szachownicy świata.
[TU BRAK W RĘKOPISIE DWÓCH KART]
- ...pismu, które ja sam podpisałem...
- Pan hrabia odpowiesz przed ojcem...
SZCZĘSNY
- Podpisałeś, panie Ksiński?
KSIŃSKI
- Podpisałem...
SZCZĘSNY
- Koszta podjęte przez panów zapewne zwrócone będą przez mego ojca... Żegnam was, panowie...
KSIŃSKI
- Dalibóg, tęgi z ciebie chłopiec panie Szczęsny! zadrwiłeś z nas...
SZCZĘSNY
- Nie... to mi wcale obojętne... Bywaj zdrów, sąsiedzie...
KSIŃSKI
- Zarekomenduj mnie twojemu przyjacielowi...
SZCZĘSNY
- Poznam was kiedyś... to bardzo godny człowiek — ale nie wiem jego nazwiska...
KSIŃSKI
- Upadam do nóg...
SZCZĘSNY
do Nieznajomego
- Chodź tu... Jakiś mam ciężar na sercu... Przyrzecz mi, że nikomu nie powiesz o tej dziecinnej scenie... Dziecinną mi się wydaje... Marzyliśmy kiedyś z tobą w szkołach o wielkiej sławie... Widzisz, że ja teraz pokazuję marionetki... zabity jestem na sercu, jak inni ludzie zabici na duszy... jutro może będę i na duszy zabity...
MARYNA
- Panie Szczęsny, pan się gniewa na Marynę...
SZCZĘSNY
- Co ty płaczesz, dziewczyno?... Dalibóg, ładna jak aniołek... chodź...
Całuje ją w czoło.
- Gdyby widok tej dziewczyny nie obudził w sercu moim nikczemnych pamiątek, kto wie, czym byłbym teraz.
MARYNA
- To już ja paniczowi niepotrzebna...
SZCZĘSNY
- Idź do chaty — weź twoję płócienną spodnicę i wianek bławatkowy i siedź w oknie uśmiechając się do młodych chłopców... Przyszlę ci posag...
MARYNA
- Ale panicz mnie będzie zawsze kochał...
SZCZĘSNY
- Idź, kochaj męża... i potem kochaj dzieci twoje... niech twoje życie będzie spokojne i szczęśliwe...
MARYNA
- Jak panicz mówi, to mi się chce płakać... Mnie tak dobrze było, kiedy się panicz do mnie uśmiechał...
SZCZĘSNY
- Zapomnisz o mnie...
MARYNA
- Kto wie?... A może zawsze, jak pomyślę o panu... jak pomyślę o panu... kochaj mnie, panicz, bo ja biedna dziewczyna...
SZCZĘSNY
- Słuchaj... czy jak umre. posadzisz mi garstkę rozmarynu na mogile?
MARYNA
- Panicz nie umrze... Panicz nie umrze... Jak panicz mówi takie rzeczy — bo już panicz raz mówił, że chce umrzeć, to ja płakałam przędąc na kołowrotku...
SZCZĘSNY
- Posadzisz mi garstkę rozmarynu... ale nie rwij tego rozmarynu potem do ślubnego wianka, bo to mnie bardzo zasmuci... Idź do chaty.
MARYNA
- Ale pan przyjdzie...
SZCZĘSNY
- Może... jutro... przyszlę ci posag...
MARYNA
- Ale pan przyjdzie?
Odchodzi.
NIEZNAJOMY
- Szczęsny, ty marzysz o jakiejś smutnej rzeczy.
SZCZĘSNY
- Nie wiem, dlaczego — ale jestem senny... Czy sądzisz, że mój ojciec...
NIEZNAJOMY
- Na ojca twego padają podejrzenia — ale nie lękaj się o jego życie — lud nasz przywykł szanować wielką władzę — i blaskiem bogactw odepchnięty jest daleko od możnych ludzi...
SZCZĘSNY
- Ale są jakie podejrzenia na moim ojcu?
NIEZNAJOMY
- Tak! Oskarżają go o dumę — i ambicją... mówią nawet... ale to tylko między wyższymi osobami...
SZCZĘSNY
- Gdyby mnie nazwano zdrajcą — zdrajcy... Ty jedziesz do Wilna?
NIEZNAJOMY
- Tak.
SZCZĘSNY
- Czuwaj nad nim!... Weź arabskiego konia z mojej stajni... Jeżeliby co się zdarzyło tego wieczora, znajdziesz mnie jeszcze...
NIEZNAJOMY
- Co to znaczy: jeszcze?
SZCZĘSNY
- Ojciec mój nie doczekawszy się swoich ludzi zapewne jutro rano wróci do zamku...
NIEZNAJOMY
- Coż zamyślasz robić?
SZCZĘSNY
- Nic... w bramie będzie sosnowy próg — z czterech desek...
NIEZNAJOMY
- Szczęsny, czyliż ja ciebie widzę wyniszczonym przez pierwszy czyn twojego życia?... Wysiliłeś się rzucając pierwszy pocisk na świat
spróchniały...
SZCZĘSNY
- Nie pytaj, co się dzieje w sercu moim... Słyszałeś, jakem gadał do tych ludzi, kiedy byłem w zapale...
NIEZNAJOMY
- Kłamałeś sam sobie i tym ludziom.
SZCZĘSNY
- Kto wie?... Może w tych wyrazach była część najprawdziwsza myśli mojej —
NIEZNAJOMY
- Nie wierzę... nie wierzę, na Boga!
SZCZĘSNY
- Jedź do Wilna... I zostaw mnie samotności... Przebyłem wiele smutnych wypadków... a mam przeczucie, że to nie koniec wszystkiego...
Akt V
edytujScena I
edytuj[SCENY I W AUTOGRAFIE BRAK]
Scena II
edytujSala w pałacu jak w akcie I.
Amelia prowadzi maleńkiego Michasia. za rękę.
AMELIA
- Nie wiesz ty, gdzie braciszek Szczęsny?
MICHAŚ
- Widziałem go, siostrzyczko. Spał na sofie zielonej.
AMELIA
- Spał? — Od nikogo dowiedzieć się nie mogę, co się stało w tym zamku. Taki był gwar — teraz tak cicho i spokojnie.
MICHAŚ
- Czy ty, Ameleczko, powiesz mi dziś jaką śmieszną bajeczkę?
AMELIA
- Wczoraj zapomnieliśmy zmówić pacierz, Michasiu.
MICHAŚ
- Cóż to szkodzi, Amelko?
AMELIA
- Bozio może się będzie gniewał na ciebie.
MICHAŚ
- Nie będzie gniewał się, nie będzie — ja mu dam bębenek.
AMELIA
- Mój kochany wróbelku, chodź, pocałuj mnie, mocno — mocno...
MICHAŚ
- O tak!
Rzuca się jej na szyję. Szczęsny wchodzi zadumany.
[SZCZĘSNY]
- Co to? Już noc?... Jakiś sen ciężki spadł na moje powieki Śpię od południa.
[Spostrzega Amelię.]
- Ha! — Amelio, dobry wieczór. Spałem jak przed burzą ciężko i głęboko... Czy pogodny czas?
AMELIA
- Księżyc świeci, wieczór bardzo spokojny i chłodny.
SZCZĘSNY
- Pogodny?
Otwiera okno.
- Czy nie przyjechał ojciec?
AMELIA
- Nie. — Chodź, Michasiu, spać, już późno.
MICHAŚ
- Nie późno — nie późno... Braciszku, pohojdaj mnie na nodze!
SZCZĘSNY
- No — trzymaj się, chłopcze.
MICHAŚ
- Jeszcze — jeszcze!
SZCZĘSNY
- Dosyć... jutro pojedziemy na koniku.
AMELIA
- Jeżeli grzecznie zmówisz paciorek.
MICHAŚ
- To ja przed braciszkiem zmówię paciorek.
AMELIA
- Dobrze. Klęknij tu na dywanie i złóż rączki. Mów za mną: — Boże...
MICHAŚ
- Bozio...
AMELIA
- Daj zdrowie...
MICHAŚ
- Daj zdrowie...
AMELIA
- I szczęście...
MICHAŚ
- I szczęście...
AMELIA
- Mojemu papie...
MICHAŚ
- Mojemu papie...
AMELIA
- Bratu Szczęsnemu — siostrze Amelce...
MICHAŚ
- Bratu Szczęsnemu i siostrzyczce Amelce...
AMELIA
- I wszystkim ludziom.
MICHAŚ
- I wszystkim ludziom.
AMELIA
- Zmiłuj się, Boże, i weź do nieba...
MICHAŚ
- Zmiłuj się, Boże, i weź do nieba...
AMELIA
- Mamę moją...
MICHAŚ
- Mamę moją...
AMELIA
- I miej litość...
MICHAŚ
- I miej litość...
AMELIA
- Nad mamą Amelki...
MICHAŚ
- Nad mamą Amelki...
AMELIA
- Boże...
MICHAŚ
- Boże...
AMELIA
- Daj Michasiowi rozum...
MICHAŚ
- Daj Michasiowi rozum...
AMELIA
- I kochaj mnie, jak będę grzeczny...
MICHAŚ
- I kochaj mnie, jak będę grzeczny...
AMELIA
- Amen.
MICHAŚ
- Amen.
AMELIA
- Szczęsny, jak daleko od nas czas, kiedy mówiliśmy tak cichy pacierz!
SZCZĘSNY
- Bardzo daleko!.
AMELIA
- Wiesz ty, jaki smutny wypadek w zamku? Biedny staruszek Sforka zwariował — żona powiozła go do Wilna, do szpitala bonifratrów.
SZCZĘSNY
- Jak to, do szpitalu?
AMELIA
- Mówi, że tam bardzo dobry doktor — i dlatego woli męża oddać pod dozór dobrych księży niż go wystawiać w zamku na śmiech lokai.
SZCZĘSNY
- Cóż za przyczyna wariacji?
AMELIA
- Żona pana Sforki wróciła z kościoła i zastała męża puszczającego bańki z mydła. Puszczał je i śmiał się — dmuchał i płakał. Rozgniewana i zadziwiona staruszka rozbiła spodek filiżanki z mydlaną wodą — i połamała słomki. Starzec rzucił się na nią jak wściekły — aż nareszcie musiano go związać. Widziałam, jak go związanego wynieśli ludzie i posadzili w kałamaszce. Pytał wszystkich: „Co to ja? Co ja myślę?” — Hajduki śmiali się — a żona biedaczka tak płakała, że aż litość była patrzeć...
SZCZĘSNY
- Wariacja — to rzecz okropna!... Idź, połóż spać Michasia... Przyjdę potem pomówić z tobą... Wiele mam smutnych myśli, które dawno leżą na sercu. Przyjdę do ciebie, siostro, może się wyspowiadani z całego życia.
AMELIA
- Mój najmilszy, będę ciebie czekać i nastroję moją harfę... Pocałuj braciszka, Michasiu, pójdziemy spać...
MICHAŚ
- A jutro na koniku...
AMELIA
- Będę ciebie czekać, Szczęsny...
Odchodzi z dzieckiem.
SZCZĘSNY
- Jak sen dziwnie odświeża i hartuje myśli. Zdaje mi się, że gotów jestem” zacząć drogę czynnego życia. — Myślałem o śmierci jak o ostatnim schronieniu. Nie! Zacznę jeszcze walczyć z wypadkami i z ludźmi — wytrzymam spojrzenie ojca i pokonam go spokojnością czoła...
Wchodzi Sługa.
SŁUGA
- Panie! dziwne biegają wieści. — Żydzi mówią we wsi, że rewolucja w Wilnie.
SZCZĘSNY
- Rewolucja?... dzisiaj?...
SŁUGA
- Powiadają, że zaczęła się o siódmej godzinie wieczorem. Wzięto arsenał... lud cały uzbrojony...
SZCZĘSNY
- Każ osiodłać konie! zbierz, co jest ludzi w zamku, niech' się uzbroją natychmiast! natychmiast!
SŁUGA
- Żyd arendarz, rozsądny człowiek, radził, aby uiluminować zamek; to płyty idące do Wilna zaniosą wieść o tym, że się nasz pan zdeklarował...
SZCZĘSNY
- Nie trzeba!... Nasz pan w Wilnie... Nie lubię tych świateł, co spoza szyb rzucają jakieś blade światła na pokoje. Osiodłać konie!
SŁUGA
- Mówią jeszcze Żydzi, że kilka dni temu była rewolucja w Warszawie...
SZCZĘSNY
- Osiodłać konie!
Sługa odchodzi.
- Warszawa — Wilno — Polska cała — naród — ja. — Orszak ogromnych wypadków przesuwa się przed moimi oczyma. Jak się weń wmieszać — jak stanąć — gdzie?... Czym być?... Czym będzie mój ojciec?... O! ja mu się rzucę do nóg i będę płakał jak dziecię prosząc za biednymi ludźmi, co się miotają w ogromnej sieci wypadków. Zdaje się, że słyszę krzyk rewolucyjny ożywających gruzów... Boże wielki! ja się dawno nie modliłem do Ciebie, a teraz czuję serce moje, wołające z głębi wnętrzności o litość nad nami!... Nad nami? Czym ja jestem? Ja nie powstałem!... Krzyczę między czterema murami wtenczas, kiedy inni umierają w milczeniu... Będę spokojnie patrzał na walkę ludu jak na rzeź gladiatorów... W imię Boga idę skonać!
Wstaje i chce wychodzić. Cień Hetmana wchodzi — przez drzwi przedpokoju, staje na środku i macha ręką na Szczęsnego, aby został.
SZCZĘSNY
- Ojcze... ty wracasz?... Co mamy robić?...
Cień pokazuje ręką, aby został.
- Ojcze... ale mów!... Przecie ty będziesz z narodem?
- O! o! o!...
Przechodzi przez salę i wchodzi do gabinetu.
SZCZĘSNY
- Na Boga!... Taki cichy i biały... Włosy mi powstają na głowie...
Dzwoni — wchodzi sługa.
- Co to? Pan przyjechał?... Co wam rozkazał?... Czy mówił do was?
- Pan?!
SZCZĘSNY
- Czy byli ludzie w przedpokoju?
SŁUGA
- Było nas czterech.
SZCZĘSNY
- To spaliście pewnie! Idź do gabinetu i zapytaj pana, czy nie chce czego.
SŁUGA
- Ale ja przysięgam panu hrabiemu, że pan hetman nie wrócił. — Słyszelibyśmy zajeżdżający powóz.
SZCZĘSNY
- Musiał konno przyjechać... Jest teraz w tym gabinecie — zobacz...
Sługa otwiera drzwi do gabinetu.
SŁUGA
- Panie hrabio — tu nie ma żywej duszy!
SZCZĘSNY
- Kłamiesz!... Mój ojcze!...
Patrzy do gabinetu.
- O!... czy ja dostałem pomieszania zmysłów?... Szklankę wody!
GŁOS HETMANA
- Szklankę wody!
SZCZĘSNY
- Czy słyszałeś?... Wszak to głos mojego ojca — prosi o szklankę wody.
SŁUGA
- Ja nic nie słyszałem, panie.
SZCZĘSNY
- Ale ja przysięgam, że słyszałem głos mego ojca....
SŁUGA
- Gdzie?
SZCZĘSNY
- Tu!
Uderza nogą.
- Może wszedł do pokojów na pierwszym piętrze — szukajcie ze światłami, może jest na pierwszym piętrze...
SŁUGA
- Ale pan mówiłeś, że wszedł do tego gabinetu... Z gabinetu; nie ma wyjścia.
SZCZĘSNY
- Logika sługi... to rzecz dziwna!... Idź, bo ja muszę być chory... Nie mów nikomu w zamku... Na Boga, nie mów nikomu!... bo ja muszę być chory...
SŁUGA
- Czy zawołać doktora?...
SZCZĘSNY
- Nie — nie!... Co to za tętent?... Ktoś jedzie konno w mojej głowie.
GŁOS
w przedpokoju
- Gdzie pan Szczęsny? gdzie Szczęsny?
Wpada Nieznajomy.
NIEZNAJOMY
- Szczęsny! Szczęsny!...
do Sługi
- Odejdź!
Sługa odchodzi.
SZCZĘSNY
odpycha Nieznajomego, patrzy na niego długo
- Ojciec mój — musiał umrzeć... Ja widziałem cień mojego ojca... Ojciec mój musiał umrzeć...
NIEZNAJOMY
- Umarł...
SZCZĘSNY
- Ha!...
Pada na krzesło.
NIEZNAJOMY
[do siebie]
- Nie wiem, co ma powiedzieć...
SZCZĘSNY
- Daj mi rękę... pomóż mi wstać... trzeba wiedzieć o wszystkim... Wiesz... a przynajmniej dowiedź mi w godzinie nieszczęścia, że mnie masz za człowieka. Opowiedz wszystko... jak tam było... w Wilnie... Patrz mi ciągle w oczy i trzymaj oczyma myśl moją, bo mi się głowa zawraca... Ale powiedz wszystko... bo jeżeli moja imaginacja będzie musiała kończyć obrazy — to gotów jestem — rozumiesz?... Co widziałeś?...
NIEZNAJOMY
- Siądź...
SZCZĘSNY
- Nie... stać będę... lżej... opowiadaj...
NIEZNAJOMY
- Otóż... w nocy o godzinie siódmej Jasiński z trzystu ludźmi przeszedł wyłomem muru koło Ostrej Bramy... księżyca jeszcze nie było... przed Ostrą Bramą świeciła lampa... spiskowi idąc przed nią żegnali się... I cicho podsunęli się wszyscy pod obdwacht naprzeciw ratusza... Jasiński poskoczył szybko i zabił szyldwacha, tak że Moskal nie jęknął... Chwycił za karabin... Spiskowi rozebrali broń z kozłów i tarabany... Jasiński rozesłał barabańszczyków na wszystkie ulice — i rozkazał, aby skoro uderzy ósma godzina, wszyscy zaczęli bębnić. — Sam ulicą Zamkową z dwiestu pięćdziesięciu ludźmi poszedł na Arsenał... Uderzyła ósma... we wszystkich ulicach ozwały się bębny. — Moskale w popłochu sądzili, że na każdej ulicy stoi oddział żołnierzy — i uciekali od bębna do bębna... Jasiński wziął Arsenał — i kazał bić we dzwony... Okropny rozgłos dzwonów obudził lud — zaczął w Arsenale zbierać się — broń rozebrał — i mordował Moskali... Byłem przy Jasińskim... wszyscy polscy panowie będący w Wilnie nie mieli się czego lękać — bo lud zajęty był Moskalami... Wtem jakiś stary przedziera się do Jasińskiego i podaje mu plikę papierów... Jasiński kazał podać pochodnie i przeczytawszy papiery plunął i rzucił je ze wzgardą — lud rozerwał między siebie listy... zaczął się zbierać koło tych, którzy umieli czytać, i długo nie mogłem pojąć tej sceny — myślałem, że to były proklamacje i manifesta... Nagle słyszę krzyk z tysiącznych ust: „Kossakowski zdrajca!...” potem... jeszcze okropne słowo...
SZCZĘSNY
- Mów...
NIEZNAJOMY
- „Wieszać!”
Szczęsny chwieje się cały i daje znak ręką.
- Przedzierając się, a raczej niesiony z falą ludu, oparłem się aż o sztachety pałacu twego — hetmana... Lud zapchał całe schody — i wył jak hiena... Nagle coś zleciało z otwartego okna i przebiło się na pół na żelaznych sztachetach... to był karzeł. — Skonał wijąc się jak robak na ostrzu żelaznym...
Szczęsny trzęsie się.
- W kilka chwil potem wyprowadzono... blady był, ale spokojny...
SZCZĘSNY
- Ubrany...
NIEZNAJOMY
- W szlafroku... W ręku coś ściskał — tak mocno, że nikt mu nie mógł ręki otworzyć...
SZCZĘSNY
- Mówił co?
NIEZNAJOMY
- Mówił: „Szklankę wody”.
SZCZĘSNY
- Dali mu?
NIEZNAJOMY
- Jeden w tłumie chciał lud odwrócić namową od zapędu... chciał, aby sądowi oddano nieszczęśliwego...
Szczęsny ściska za rękę.
- Potem jakiś ksiądz zbliżył się i słuchał spowiedzi... spowiadający się był nieco roztargniony i patrzał często...
SZCZĘSNY
- Nie dręcz mnie... patrzał w stronę zamku... czekał... jeszcze czekał...
NIEZNAJOMY
- Spokojny był... i uśmiechnął się... potem otworzył dłoń ściśnioną — w dłoni była papierowa tabakierka — zażył i jednemu człowiekowi, co nic nie mówił i patrzał na niego, oddał tabakierkę...
Szczęsny wyciąga rękę, ale nagle ją odsuwa machinalnie.
- Krótko cierpiał...
SZCZĘSNY
- Jak krótko?
NIEZNAJOMY
- Pół minuty... nie więcej...
Szczęsny dobywa zegarka i patrzy.
SZCZĘSNY
- Ale to długo... patrz, jak to długo... Widzisz, że ja spokojny... Bądź zdrów...
Chce iść.
NIEZNAJOMY
- Szczęsny! na miłość Boga, gdzie idziesz?
SZCZĘSNY
- Ale... idę odczepić ojca z szubienicy...
NIEZNAJOMY
- Spokojności — rozwagi, mój przyjacielu!
SZCZĘSNY
- Ja nie zabiłem ojca mego — ale gdybym był pojechał z ludźmi przed kilką godzinami, to mój ojciec jeszcze by żył... Ale ja nie zabiłem mego ojca — czy sądzisz, że ja mógłbym był go obronić?
NIEZNAJOMY
- Nie, na Boga nie!
SZCZĘSNY
- Tak! — przysięgam, tak, mogłem go był obronić... Przekonaj mnie, że nie — bo padnę trupem na podłogę...
NIEZNAJOMY
- On nie może płakać... Szczęsny... daj rękę...
Kładzie mu w rękę tabakierkę.
SZCZĘSNY
- O!... tabakierka...
Zakrywa oczy i słychać łkanie.
NIEZNAJOMY
- Biada! biada!
SZCZĘSNY
- Patrz — na tabakierce mój portret, kiedy byłem dzieckiem... Widzisz, miałem taką różową twarz... taki uśmiech... ojciec mnie takim całował i pieścił na kolanach... Biedny mój ojcze! biedny mój ojcze!... Idź, bo ty płakać nie możesz... zaklinam ciebie, nie patrzaj na mnie — ja chcę być dzieckiem...
[Przychodzi] Sługa.
SŁUGA
- Panie, przyjechałem, co koń miał ducha, z Wilna. — Lud wściekły wali się tłumem z miasta rabować ten zamek — za półtory godziny będzie w bramie... Ojciec pana zamordowany...
SZCZĘSNY
- Ha!... lud się wali rabować zamek...
NIEZNAJOMY
- Szczęsny, zaklinam ciebie, nie bierz przedsięwzięcia oporu!... Trzeba mieć Rzymianina serce, Szczęsny... trzeba lud wyjący zostawić, aby się wysilał na ścianach i zwierciadłach... trzeba się poświęcić, Szczęsny...
SZCZĘSNY
- Ha! chcesz, abym ja był latarnią zamku mojego...
NIEZNAJOMY
- O! na Boga, nie mów tak okropnie...
SZCZĘSNY
- Czy on mnie zna, ten motłoch?... Czy nie zechce rzucić mi w oczy skrwawioną w sercu ojca mego chustką? Dzwoni — wchodzi Sługa.
- Wszyscy!
Dzwoni. Wiele sług.
- Rozbierzcie między siebie wszystkie złoto, które się znajduje w skarbcu — i idźcie spokojnie czekać mnie na górze o pół mili stąd. — Nie ruszać sprzętów — a tak sprawiać się spokojnie, aby siostra moja nie posłyszała najmniejszego szelestu... Będę z wami o godzinie pierwszej w nocy — ale rozkazuję — ja teraz pan wasz, aby przed dwunastą godziną żadnego już w zaniku nie było...
SŁUDZY
- Słuchamy...
SZCZĘSNY
- Dziękuję wam za wierne usługi... Czy są między wami tacy, co od dzieciństwa znają ojca mojego?
Kilku sług wychodzi.
- Módlcie się za duszę pana waszego!
Ściska za rękę, daje znak, aby odeszli. Odchodzą. Szczęsny chodzi po pokoju.
NIEZNAJOMY
- Cóż zamyślasz robić?
SZCZĘSNY
- Powiedziałeś że mam serce Rzymianina... Wysadzę zamek w powietrze... żadna ręka nie dotknie... na wieży są prochy...
NIEZNAJOMY
- Jak to?... Więc chcesz zginąć?... Słuchaj: ja jestem silny — wyniosę ciebie jak dziecko z zamku...
SZCZĘSNY
- Nie! Wszak można zamek wysadzić na powietrze i żyć... mam sposób — sam mi dopomożesz... Wiesz, że nawet nie chciałbym zginąć — muszę oczyścić w oczach narodów dwie i pamiątki, zmazać dwie plamy... Słuchaj... na wieży są prochy — włożysz ten pistolet nabity rurą do jaszczyka — cyngiel pistoletu połączysz długim sznurkiem z mechaniką zegara na wieży — przywiążesz go do pałasza Pogoni litewskiej — po wybiciu godziny dwunastej w nocy ta Pogoń podnosi pałasz i uderza w orła rosyjskiego — podnosząc! pałasza pociągnie sznurkiem za cyngiel pistoletu i wszystko będzie... popiołem... błyskawicą... niczym... Uczyń to...
NIEZNAJOMY
- Ale ty nie zostaniesz w zamku...
SZCZĘSNY
- Słuchaj... oto biorę na siebie zbawienie siostry mojej i braciszka, którzy nie wiedzą o niczym i śpią w tym pokoju. — jakże chcesz, abym ja z nimi skonał... Zostanę chwilę po tobie w zamku — aby moję siostrę przygotować i nie przestraszyć boleścią mojej twarzy... muszę dlatego przez chwilę samotnie pomyśleć i uspokoić się, aby uspokoić drugich... Czekaj mnie na drugiej stronie Wilii, ale przyrządź pierwej wszystko, jak mówiłem... przysięgnij...
NIEZNAJOMY
- Przysięgam...
SZCZĘSNY
- Chodź, uściśnij mnie!... Prawda, że to noc okropna?
NIEZNAJOMY
- Będzie mi się śniła w grobie nawet...
SZCZĘSNY
- Czekaj... w grobie się nic nie śni... Czy sądzisz, że myśl jest tak silna, że ją nie mogą całkiem stargać wypadki okropne życia?... Czy dusza jest niewypaloną nigdy lampą?... Czy ziemia grobowa może dać jej nowe kolory i siły wilgocią jak kwiatowi?... Czy dlatego niszczy ciało, aby dusza śnić mogła?... Więc niszczy coś — dla niczego... Zastanów się i postaw się na moim miejscu, i myśl... Gdybyś ty mógł teraz rozwiązać tę zagadkę wszystkich religii na świecie... Ja nie mogę do nieba zanieść pamiątkę tej nocy... A jeżeli nie będę pamiętać o tym, czym byłem... coż znaczy to słowo: będę?
NIEZNAJOMY
- O, jakże ty złamany nieszczęściem!...
SZCZĘSNY
- I owszem, myślę... więc żyję...
NIEZNAJOMY
- Czekam ciebie z drugiej strony rzeki...
SZCZĘSNY
- Nie żegnamy się...
Odchodzi [Nieznajomy.]
- Nie widzę żadnej drogi przed sobą... zdaje się, że chodzę na gzymsach zamku... Ja... i siostra... i to dziecię... dziecię, co się modliło dziś jeszcze: „Boże, daj zdrowie”... Jak głos tego dziecka stał się piosenką duszy mojej... Boże, daj zdrowie! Ale co robić?... powiedz, wahająca się myśli, co robić...
KSIĄDZ
wchodzi
[DOKOŃCZENIA DRAMATU NIE MA]