Hrabina Cosel/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Kosel |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Redakcya Biblioteki Warszawskiéj |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Józef Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Berlin w pierwszéj ćwierci XVIII wieku był zaledwie słabym zarysem téj stolicy, jaką został od niedawna. Wzniósł się on i zabudował właśnie w téj porze i był niemal nowym; a miał już charakter właściwy miasta, koszar, wojska, klasztornego porządku i ciszy... Tu nic już naówczas nie szło jak samo chciało, ale jak z góry rozporządzono; wzrost, upięknienie, handel były nakazane, zaprowadzone i wzięte w kluby odrazu. Nic smutniéj nie mogło po Dreźnie wyglądać nad ową nad-Sprejską stolicę. W ulicach widać było więcéj żołnierzy niż ludu, a bębny i piszczałki głośniéj się słyszéć dawały niż dzwony, i koszar więcéj było niż kościołów. Po większych ulicach sterczały regularnie ustawione domy, które tam stanęły nie że chciały, ale że musiały... Pusto było dosyć... Jednakże Berlin już miał pięć kwartałów i przedmieścia rozsypane szeroko a nędzne, dokoła... Gdzieniegdzie wśród domków i domów, pałace familii królewskiéj odznaczały się wymuszonym wdziękiem, który wydawał się zkąd inąd zapożyczony. Na Spandawskiém przedmieściu świecił tak Montbijou królowéj, na Stralauskiém belweder króla...
Wszystko tu było nowe, jak samo państwo: najstarsze gmachy liczyły wiek swój na lat dziesiątki. Parę posągów nudziło się w téj pustyni, para szerokich placów czekała życia i mieszkańców. Tak na Molcke-markt stał już Fryderyk I, przeznaczony pierwotnie do arsenału.
Jeden most na Sprei był już murowany, a zwano go mostem nowym, i zamiast Henryka IV wstawiono nań elektora Fryderyka-Wilhelma.
Pałac królewski z początkiem wieku budować zaczęto... gasił inne wspaniałością... a Schluter tak go obwieszał wieńcami, iż z pod nich ścian widać nie było; że zaś po nim dwóch innych go kończyło, każdy swym smakiem, trzy smaki zrodziły rzecz niesmaczną. Berlin miał już naówczas nasiona wszystkiego co wielkie miasta stanowi, brakło mu tylko życia i ludzi. Teatr, galeryą, bibliotekę, muzea zakładano spiesznie, napełniano jak było można; jednakże tu, jak w Dreznie bywało, nie poświęcano wojska porcelanie, ale zato na wagę złota kupowano żołnierzy. I to co Berlin w istocie miał najciekawszego, a w czém spoczywała przyszłość jego i monarchii, to było wojsko wymustrowane jak machina, regularne jak zegarek, poruszające się jak jeden człowiek.
Tu stał ów sławny piérwszy batalion grenadyerów największych na świecie, złożony z ludzi z całego świata zbieranych, mogący być wzorem tego co z człowieka zrobić można w tym rodzaju, i do jakiéj doskonałości dochodzi mechanizm militarny. Grenadyerów tych olbrzymów płacono olbrzymio, choć na inne rzeczy wielka była oszczędność. Niektórzy z nich mieli domy własne i oprócz mustry zajmowali się handlami. Najdorodniejszy z olbrzymów tych, Jonasz Norwegczyk, którego przywieziono zgarbionym i krzywym, tu się dopiéro wyprostował i stał owym ideałem żołnierza, jakim późniéj słynął.
Berlin po Dreznie był to klasztór po teatrze. Gdy powóz zapylony i zbłocony pani Cosel wtoczył się szczęśliwie w ulice téj stolicy, a piękna hrabina wyjrzała oknem w te piaszczyste puste aleje... na te jakby wymarłe domy, ścisnęło się jéj serce; ale tu spodziewała się bezpieczeństwa, spokoju, opieki: tu chciała czekać aż się może w losie jéj cóś odmienić.
Z Frankfurtu już wysłany przodem sługa, najął jéj przy jednéj z większych ulic mieszkanie, które po pałacach jakie nie dawno zajmowała wydało jéj się nędzném i biedném, choć było tylko zimném, niezamieszkaném i pustém.
Ale dla niéj była to tylko gospoda... Zaklika siadł drugiego dnia na straży, urządzono co było potrzeba do życia. Cosel zajęła ciemny kąt, w którymby o niedoli swojéj marzyć mogła i nowe gospodarstwo się rozpoczęło. Smutne dni długie a jednostajne.
W Berlinie wszakże incognito nikomu pozostać nie było wolno. Trzeciego dnia Cosel oznajmiono odwiedziny marszałka Wartesleben gubernatora Berlina, a drugi marszałek Natzmer dowódzca żandarmów często przejeżdżając się ulicą domowi się przypatrywał.
Wszyscy byli bardzo grzeczni.
Z wysokich sfer doleciała wiadomość że tam przybycie hrabinéj, a nadewszystko przekazu na znaczne summy do Liebmana bankiera, widziano okiem bardzo przyjazném. Z Drezna pomimo ścisłych stosunków trzech Fryderyków, nie zdawało się grozić nic, i Cosel spodziewać się nie mogła, aby ją tu jeszcze prześladować chciano.
Tu dopiéro wśród téj samotności milczącéj, w pośród tego miasta głuchego, które zasypiało o mroku, wśród téj ciszy złowrogiéj, cały ogrom nieszczęścia stanął przed oczyma téj, która nań była skazaną.
Goryczą zapłynęło serce. Całe dnie siadywała nieruchoma, nie mówiąc słowa z oczyma czarnemi wlepionemi w ścianę, lub na ulicę, duchem i sercem uciekając w czasy ubiegłe.
Serce jéj zadawało sobie pytanie, czy tak łatwo przestać kochać, czy tak łatwo można zapomniéć, czy za szczęście doznane tak prędko można niewdzięcznością płacić?
Charakter króla wydawał się jéj poczwarną zagadką! Przypominała sobie czułość jego, dowody przywiązania, nie dawne jeszcze tryumfy swoje a jego przysięgi, i nie mogła pojąć upadku.
Nie zwątpiła o królu, wątpiła o człowieku. Mężczyzna cały jak go Bóg stworzył zdawał się jéj dzikiém szyderstwem. Nie rozumiała życia, nie pojmowała przysięgi, naigrawania się ze świętości, oplwania przeszłości i zadania jéj kłamu. Świat wydawał jéj się czémś nie zrozumiałém. Pytała własnego życia i szukała w niém winy czując karę: nie mogła znaleźć tak wielkiego grzéchu jak była boleść.
W kilka dni kazała sobie przynieść Biblią.
W kilka dni także wszedł około południa Zaklika, który przychodził zwykle tylko gdy był zawołany, lub gdy musiał cóś oznajmić. Stanął w progu ze spuszczonemi rękami: Cosel podniosła głowę ku niemu.
Milczał długo.
— Co powiesz panie Zakliko? cóś nie dobrego?
— A gdzież na świecie dobre! — rzekł — chodzą już koło domu szpiegi, pytają; chciałem tylko powiedziéć abyś się pani ich strzegła. Nie mylę się, prędzéj czy późniéj zjawi się tu pewnie któś z oświadczeniami przyjaźni: zamknij pani usta.
Hrabina się zmarszczyła.
— Musisz mnie już znać — rzekła — że ja i milczeniem kłamać nie umiem. Miałam odwagę jemu i jéj rzucić obelgą w oczy, będę miéć męztwo powtórzenia to każdemu co słuchać zechce.
— Pani — odważył się dodać Zaklika, choć spuszczeniem głowy dała mu znak że rozmowa ma być skończoną — pani, na cóż ich jątrzyć i zemstę wywoływać? I tak kłamać będą.
Nie odpowiedziała już nic uparta Cosel, z oczów spuszczonych potoczyły się dwie łzy gorzkie. Zaklika wyszedł.
We trzy dni potém młody, ładny mężczyzna kazał się zameldować do hrabinéj.
Był to van Tinen.
Hrabina znała go z tego, iż raz już był do niéj wysyłany dla układów, do których chciał przyjść jak Watzdorf niewczesnemi oświadczeniami gorącéj miłości. Te obelżywe oświadczenie musiała ona znosić cierpliwie, choć ją obrzydzeniem dla nikczemników napełniały.
Przyjęto van Tinena.
Oświadczył najprzód iż się niezmiernie zdziwił, gdy będąc w Berlinie dowiedział się o pobycie jéj tutaj, o którym jakoby wcale nie wiedział wprzódy.
Cosel spojrzała mu w oczy z szyderstwem.
— A gdzieżeś pan był gdym opuszczała Saksonią?
— Ja? — rzekł van Tinen — byłem w Dreznie nawet tego wieczora, gdyś pani pono o mdłości przyprawiła nieszczęśliwą Denhoffowę, ale gdy się to raz uciszyło, nie dowiadywałem się dokąd się pani udać podobało.
— Tak więc się bardzo cieszę — odpowiedziała Cosel — iż mogliście o mnie zapomniéć: nic więcéj teraz nad to nie życzę.
— Ja sądzę — odparł van Tinen — że i tam radziby być pewni, iż pani wyrządzonych sobie krzywd zapomniałaś także.
Milczeli chwilę, van Tinen szepnął:
— Mógłbym pani wiele ciekawych opowiedziéć rzeczy...
Zakrawało to na chęć wkradania się w łaski u Cosel, na zyskanie zaufania.
— Jam nie ciekawa — smutnie rozśmiała się Cosel — myślisz pan że mnie cokolwiek dziś jeszcze obchodzić to może? Wierzyłam dawniéj w tych szałów szczerość, myśląc że z serca się rodzą: dziś wiem że je tworzy pycha i pustota...
— Bawimy się nadzwyczajnie — rzekł jakby nierozumiejąc van Tinen... Nie są to rzeczy nowe dla pani, która w tylu świetniejszych zabawach byłaś królową; jednakże...
Znać chciał wyznania, Cosel milczała; van Tinen śmiejąc się po dobréj woli opowiadać zaczął:
— Miejsca te dobrze pani znane, bo niegdyś w Laubegast pono...
— Mieszkałam tam szczęśliwa — szepnęła Cosel — a! to prawda.
— Flemming na równinie pod Laubegast prawie na przeciwko Pillnitz, dawał wielką fetę dla króla i Denhoffowéj.
— A! a! — zawołała Cosel.
— Sześć najprzód pułków wyszło w pole — mówił przybyły — cała królewska lejb-gwardya konna użytą była. Na wyżynach ustawiono działa i wojska tak rozporządzono, ażeby dwór miał widowisko prawdziwéj wojny. Jakoż udało się wszystko przepysznie. Rozdzielone pułki postępowały dając ognia, nacierając, a choć oprócz kilku wywróconych i podeptanych, nikomu się nic nie stało, można było przysiądz zdala, że bitwa była najzaciętsza i przeléw krwi okrutny.
Król przypatrywał się temu igrzysku, z jednéj strony mając przy sobie Denhoffowę, z drugiéj hetmanowę Pociejowę, obie konno jako amazonki. Otaczał go cały dwór na pysznych rumakach... Reszta dam w poszóstnych powozach patrzała nie wysiadając z nich, a był cały świat niewieści.
Cosel uśmiechnęła się szydersko.
— Teraz mu dwie towarzyszy — rzekła — widoczny postęp, a w odwodzie ta arier-garda w powozach. O! rzeczywiście, to wspaniale i po królewsku.
Van Tinen zniżył głos.
— W istocie te dwie — dodał — nie są wcale o siebie ani o nikogo zazdrosne.
Ale wracam do mojego opisu — począł znowu: — nieopodal rozbite były wspaniałe namioty. Pod jednym z nich król obiadował, mając przy sobie: Denhoffowę, Pociejowę, Bielińską i co najprzedniejsze osoby z towarzystwa.
— I pan tam byłeś? — spytała szydersko Cosel.
Van Tinen się zarumienił.
— Nie, jam był w drugim namiocie, ale widziałem doskonale wszystko. W czasie obiadu muzyki nam przygrywały, a na vivat biły działa i tak na przemiany grzmot armat i trąby towarzyszyły wesołym okrzykom.
— Prześlicznie — rzekła Cosel — i koniec?
— Nie, to dopiéro początek. Po obiedzie nastąpiła zabawa, ze stołów nie zbierano, Flemming chciał resztkami nakarmić żołnierzy; ale że chleba brakło, w każdy kawałek chleba wetknięto po guldenie i użyto ich przeszło tysiąc. Zatrąbiono wtedy do szturmu... Żołnierze stojący w bojowym porządku posunęli się mężnie ku półmiskom, ale ci co ich dochwycili się piérwsi, pod naciskiem drugich zostali złamani; padli: trzeci szereg pchał drugi. Stoły się wywracały, ludzie dusili, kupy żołnierza wiły się po ziemi; widowisko było przepyszne: pękaliśmy od śmiechu! Trwało to póty, póki resztek potraw stało i nie zatrąbiono do odwrotu. Król zdala odpoczywał na pagórku z damami...
Gdy wieczór nadszedł, w królewskim namiocie rozciągnięto kobierce; stanęły muzyki, zaczęły się tańce i trwały ochoczo do siódméj wieczorem.
Flemming przez cały czas chodził z kielichem od gościa do gościa; zaklinał, całował, prosił, lał, przepijał i sam pono się najpiérwszy upił. Król także zdawał się w nadto dobrym humorze, ale majestat pański umiał utrzymać, tak że nikt tego nie poznał. Przypatrywałem się z politowaniem służbowemu szambelanowi J. K. Mości, który stał za nim godzinę, trzymając na tacy szklankę wody, a że wprzód sam coś innego znać pił, niedobrze się mógł na nogach utrzymać, i gdyby go kto wówczas palcem trącił, byłby się niechybnie wywrócił.
Nigdym Flemminga w takim nie widział humorze.
— Nie dziw — rzekła Cosel — obchodził swoje tryumfy, a mój upadek.
— Nareszcie król się zabierał wychodzić — kończył van Tinen — gdy pijany Flemming rzucił mu się na szyję z poufałością braterską, nie zważając że tyle oczów na nich patrzało i ozwał się głośno, tak żeśmy to wszyscy słyszéć mogli: „Bracie! kochany bracie, kwita z przyjaźni naszéj, jeżeli mnie opuścisz[1].“
Pani Denhoff, która króla na krok nie opuszcza, zaczęła hamować Flemminga, ale to przychodziło z trudnością; Flemming był tak szczęśliwie pijany, iż nic już nie widział przed sobą, oprócz ludzi równie jak on napiłych. Gdy go Denhoffowa za rękę chwyciła, on ją o mało nie przycisnął oburącz. Wydała mu się ładną i powiedział jéj to tak wyraziście, że aż krzyknęła z oburzenia i gniéwu; ale w téjże chwili zaczęła się do rozpuku śmiać.
Pomimo tych zaklęć, król i Denhoffowa dostali się na konie i pojechali. Szczęściem że zręczny laufer ścigał króla krok za krokiem, inaczéj już leciał z konia. Chciano go koniecznie do powozu posadzić... rozgniewał się; koniuszego Backnitza, który cokolwiek za ostro się brał, król pchnął precz, a na Denhoffową krzyknął: „Dajże mi pani pokój, znam się z moim koniem: proszę się o mnie nie troszczyć“. Jakoż w galop się puścił, co koń wyskoczy, a kawalergardy, dwór i co żyło za nim. Hrabina spadła z konia, ale ją otaczający kawalerowie pochwycili... to ją jakoś opamiętało i choć konno jeździ śmiało, zajęła miejsce w powozie.
— Powinni jéj byli pozwolić kark skręcić — odezwała się Cosel.
— Najzabawniejszy był Flemming — dodał van Tinen — bo po odjeździe dam i króla, jeszcze mu nie dosyć było. Okrutną miał do tańca ochotę, więc brał pozostałe służące i kręcił się z niemi raźnie, aż póki nadchodzący ranek nie przerwał téj pięknéj zabawy.
I Flemmingowi nic nie było.
— Przecież — odezwała się hrabina — nie piérwszy to raz w ten sposób się z królem obchodził. Sam król mi opowiadał, jak po pijanemu nadokazywawszy, nazajutrz do niego na zamek przyszedł i rzekł: „Słyszę, że Flemming wczoraj trochę się niedorzeczy znajdował, ale W. Kr. M. tego mu za złe nie weźmiesz. „Król do czasu śmieje się i przepuszcza — dodała — lecz któż ręczy, że się nie dostanie kiedyś do Königsteinu, gdy mu się jego przyjaciele, tak jak on mnie przysłużą.
Król łagodnym jest jak baranek — rzekła śmiejąc się szydersko — nieprawdaż panie szambelanie, a wiecie dlaczego? dlatego że gniewając się, popsułby sobie zabawę? Potém gdy mu się znuży człowiek, skinie i każe, aby go więcéj nie widział. Na tém komedya skończona!!
Cosel zaczęła się przechadzać, van Tinen zmilkł przestraszony wyrzeczonemi przez nią wyrazami.
— Nie dziwię się téj goryczy, jaka płynie z ust pani — rzekł jednakże.
— Tak, masz słuszność... — przerwała — gdybym i ja nie miała serca, nie miała czucia, nie bolała na krzywdę, a targowała się tylko o jéj zapłatę, mogłabym mówić inaczéj. Mogłabym powiedziéć, że August ma najlepsze serce, że nie on winien ale okoliczności; piérwsza zmarszczka na méj twarzy, znudzenie po tylu latach pożycia, moje gniéwy i gwałtowności tak bezprzyczynne!! Boć powinnam była śmiać się z Duval, cieszyć gdy Dupare przyjechała i nie wiele więcéj wartą Denhoffową wziąść za przyjaciółkę?
Nieprawdaż kochany szambelanie. Nie korzystałam z dobrych przykładów, jakie mi dawały pani Haugwitz, Aurora, Esterle i Teschen, chodzące z sobą pod ręce na lipskim jarmarku!! w takiéj zgodzie serdecznéj!!
Śmiała się spazmatycznie.
— Ja widocznie stworzoną nie byłam do tak dobrego towarzystwa... — dodała — nie umiałam się znaleźć, nie rozumiałam świata ani ludzi: winnam sama sobie. Sądziłam, że w piersiach są serca, że w duszy są sumienia, że miłość nie jest rozpustą, że przyrzeczenia są święte, i że królowie słowa dotrzymują. Wszystko to były złudzenia moje, winy moje i grzechy. Dlatego gdy tamte szczęśliwe... ja umieram z upokorzenia, z tęsknoty, ze wstydu.
Van Tinen słuchając tych wyrzekań, które z ust cudnie pięknéj kobiety wychodząc, wrażenie na nim czyniły mimowolne, przejmujące, uczuł się poruszonym, zmięszanym, zawstydzonym. Spojrzała nań Cosel z politowaniem.
— Słuchaj — rzekła zbliżając się do niego — wiem, czuję, żeś ty tu nie przybył przez litość dla mnie, przez ciekawość dla siebie, ale z rozkazu.
— Pani!
— Nie przerywaj mi: słuchaj! Ja ci to przebaczam — kończyła — wam wszystkim idzie o to więcéj, abyście zrobili karyerę, niż byście ludźmi byli. Powtórz im to coś słyszał, odemnie, niech znają głąb mojéj duszy: między niemi a mną wszystko zerwane. A jeśli chcesz się zasłużyć, dodaj, żeś słyszał odemnie, z żywych ust hrabinéj Anny Cosel, iż tak jak niegdyś zapowiedziała królowi, że mu niewierność i zdradę zapłaci śmiercią, tak jeszcze dziś powtarza. Za rok, za dwa, za dziesięć, piérwszy raz gdy napotkam Augusta, w łeb mu strzelę. Noszę pistolet przy sobie, nie rzucę go nigdy, aż nabój dla niego przeznaczony wyleci.
Powiedz im i to panie van Tinen...
Van Tinen pobladł śmiertelnie.
— Pani hrabino — zawołał — jest to w istocie zmuszać uczciwego człowieka do zdrady. Posądzasz mnie pani niesłusznie, ale ja zostaję w służbie króla polskiego, jestem jego szambelanem, przysięgłem mu na wierność. Tego, co słyszę z ust pani, nie mogę już nie powtórzyć! Muszę! pani to powtórzysz sama innym, pochwalisz się tém, żeś mi także w oczy rzuciła tę groźbę.
To nie dworactwo już, ale obowiązek każe wyznać.
— Alboż ja ci bronię? — zapytała Cosel — ja cię o to proszę. Nie będzie to rzeczą nową, August to pamięta.
— Ale to posłuży nieprzyjaciołom, na których pani nie zbywa do nowego spiknięcia się na jéj zgubę, to da im oręż w ręce!
— Alboż im na orężach zbywa — przerwała — jeden mniéj, jeden więcéj, nic nie znaczy. Kłamstwo, potwarz, zdrada, im wszystko dobre. Czyż, gdybym nawet była pokorną, uszłabym prześladowania? Podli czują we mnie istotę, co ich podłości nie znosi, nikczemni mają we mnie wroga... moja uczciwość jest dla nich wiecznym wyrzutem ich podłości. Jakże mogą przebaczyć kobiecie, co się tak jak oni skalać i zbezcześcić nie chciała?
Śmiéch spazmatyczny towarzyszył tym wyrazom, van Tinen stał jak na mękach.
— Widzisz, dodała, taką jestem dziś, jaką byłam w szczęściu. Nie zmieniła mnie niedola, roztworzyła tylko duszę skrwawioną.[2] nic więcéj.
W czasie rozmowy, oczy jéj piękne to szkliły się łzami, to osychały od ognia, co się w nich palił; van Tinen patrzał w końcu, zapomniawszy swéj roli, jakby na niezrównaną artystkę, ze starożytnéj tragedyi greckiéj. Miała w sobie Cosel wszystko, co stanowi Medeę, co ideał święty wcielić może w rzeczywistość. Współcześni ze zdumieniem, jak van Tinen nieraz wychodzili poruszeni jéj wymową i pięknością promieniejącą.
Gdy zamilkła, szambelan długo nie mógł się także oderwać z wlepionemi w nią oczyma, zdawał się walczyć z sobą.
— Nie mogłaś mnie pani boleśniéj upokorzyć niczém nad to wyznanie — rzekł — wystawiłaś mnie na próbę. Nacóż mam to kryć przed nią: jestem królewskim sługą, gdy powrócę z Berlina spytanym będę; na pytanie kłamstwem odpowiedziéć nie mogę: rzecz jest zbyt wielkiéj wagi. Słowa moje pochwycone zostaną i w sumieniu mém będę cierpiał, żem się do jéj nieszczęść przyłożył.
Van Tinen w téj chwili był szczérym.
— Nikt w świecie do mojego nieszczęścia nie może już nic dodać — odezwała się Cosel. Myślisz że boleję nad utratą pałaców, znaczenia i łaski? nie!! nie! mnie boli to, że w żadne serce ludzkie uwierzyć już nie mogę, że widzę podłość wszędzie, że sama sobą się brzydzę i sobie nie wierzę sama! Daj mi jego serce — napowrót... zrzeknę się korony świata. Jam go kochała! całe życie moje w nim było... on mi był bohatérem, on mi był bogiem na ziemi: bohatér stał się polyszynellem, bóstwo zmazało się kałem... a więc plugawy świat! i życie ohydne.
Szambelan starał się ją pohamować: płakała.
— O moje sny złote! o moje marzenia dziewicze, gdzieście się rozwiały!! nie ma was... nie ma!
— Racz się pani uspokoić — przerwał coraz mocniéj wzruszony i pomięszany posłaniec — nie uwierzysz pani, jak mnie boli, żem był powodem rozżalenia jéj; że moje przybycie...
— Niceś nie winien — odparła Cosel — pokazałam ci rany, ale dawno je noszę, a każdy dzień je powiększa. Jeśli cię pytać będą, nie szczędź téj niepoczciwéj Cosel.
Van Tinen nie mógł powstrzymać się dłużéj, litość wzięła nad nim górę.
— Zaklinam panią — odezwał się — uchodź ztąd... więcéj powiedziéć nie mogę.
— Jakto? — spytała Cosel — czy i tu mi jeszcze co zagraża? czy król Fryderyk pruski wydałby tak kobietę na męczarnią, jak król polski Patkula? Powinien przecież pamiętać, że jemu odmówiono Böttigera, gdy się o niego domagał?
Van Tinen stał milczący: zacięte usta świadczyły, że więcéj powiedziéć nie mógł.
— Dokąd uciekać? szepnęła sama do siebie: ziemi braknie... ja daleko żyćbym nie potrafiła, tam mnie jeszcze serce ciągnie... niech zresztą zrobią już ze mną co zechcą. Życie mi zbrzydło. Odebrali mi dzieci... nie mam nic prócz żółci, którą się karmię.
Szambelan chcąc zakończyć tę scenę, któréj nie przewidywał, pochwycił za kapelusz.
— Żal mi pani szczerze — rzekł — lecz zdaje się, że dopóki trwać będziesz w tych usposobieniach... nikt w świecie ani uratować, ani na los jéj wpłynąć nie może: wszyscy przyjaciele hrabinéj.
To wyrażenie ją rozśmieszyło.
— Moi przyjaciele? a policzże mi ich kochany panie van Tinen — odezwała się żartobliwie.
— Masz ich pani więcéj niż sądzisz — rzekł gość — ja pierwszy!
— A! pan pierwszy! prawda — dodała — takich, jak pan, wielubym naliczyć mogła. Przynajmniéj trzech czy czterech, co mi się ofiarowali pocieszać nieszczęśliwą wdowę, aby z nią podzielić swe ogromne łupy, z których mi wkrótce nic nie pozostanie. A! takich! takich!! — rzekła wzgardliwie.
Van Tinen był tak zmięszany, iż nie umiejąc nic odpowiedziéć już, ukłonił się z lekka i ścigany czarnemi oczyma Cosel, wyszedł powoli z pokoju.