>>> Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Kosiakiewicz
Tytuł Idee pana adjunkta
Pochodzenie Świat R. I Nr. 4, 27 stycznia 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Uwagi opowiadanie ze zbioru Żywe obrazki
Indeks stron
Żywe obrazki.

Idee pana adjunkta.

W tem miejscu potrząsnął łysą błyszczącą głową swoją, zaciągnął się papierosem, dym puścił przez nos i wywnioskował sentencyonalnie:
— Ja panu powiadam. Nie dobrze będzie teraz, nie dobrze. Wspomni pan moje słowa...
Powiedziawszy to umilkł na dłużej. Palił tylko zawzięcie papierosa. Widocznem było, iż przez to milczenie pragnął nadać słowom swoim większą wartość.
Spostrzegłszy, że czeka na to, aby go do mówienia zachęcać, wtrąciłem:
— Nie dobrze? Czyż? panie adjunkcie...
— Mówię panu. Ja jestem człowiek doświadczony. I dziesięć lat już adjunktem. A gdzie, pytam, można nabrać więcej doświadczenia, jak nie w cyrkule? Pan się uśmiecha, widzę...
— Ja tylko potakuję...
— Nie, nie, pan się uśmiechnął. I pan się uśmiechnął ironicznie. Ja to widziałem. Ho! ho! ja mam oczko... Mnie wszyscy komisarze mojego cyrkułu zazdroszczą oczka. A przeżyłem już ich sześciu. Komisarzy. Ja w ludziach na wylot widzę. Ja w całem mieście na wylot widzę. Chce pan, ja panu powiem, co to znaczył ten pański uśmieszek...
— Ależ, panie adjunkcie, ja bez żadnej złej myśli...
— Ja nie powiadam, że pan miał złe myśli. Panu tylko do głowy przyszło, że teraz to złe czasy nastały dla pana adjunkta, bo nikt już nie będzie dla niego taki uprzejmy jak wczoraj. I że za to będą dobre czasy dla tych, co już uprzejmi dla pana adjunkta być wcale nie potrzebują. Czy nie? Tak z ręką na sercu?
— Kiedy pan adjunkt zaraz posądza ludzi o takie brzydkie rzeczy. Pfe!...
— A ja się z panem założę, że wcale nie będzie lepiej. O co pan tylko zechce! Wie pan dlaczego nie będzie dobrze?...
— Nie zupełnie.
— Bo nie będzie łapówki. Ot co! — zawołał prosto z mostu.
Tu znowu dłuższem milczeniem podkreślił moc i wagę odsłoniętej przede mną prawdy. I znowu zaciągnął się parokrotnie, aby po chwili puścić przez dziurki nosa dwa strumienie niebieskawego dymu.
Co do mnie wahałem się, ażali mam uwierzyć w tę prawdę. Gdybym się nie był przed momentem dowiedział, że cyrkuł jest prawdziwą akademią doświadczenia, przyjąłbym tę prawdę raczej za dźwięczny paradoks. Ostrzeżony jednakże, postanowiłem zręcznie spolitykować i powiedziałem:
— To nie jest wykluczone...
Pan adjunkt wtedy podskoczył odrobinkę na krześle i stuknąwszy parę razy wskazującym palcem w stół, zawołał:
— To jest pewnik!...
I zjednany widocznie przez dowody mojej inteligencyi, nie zasklepionej w skorupie szablonowych i banalnych poglądów, począł mnie oświecać:
— Ja chcę panu jedno tylko powiedzieć: że jest ogromna różnica pomiędzy łapownikiem, prostym łapownikiem a pomiędzy człowiekiem, który bierze wziątki. Wziąć coś komuś ot, tak, korzystając z bieżącego ustroju społecznego, to paskudztwo. Ale wzamian za to, co się wzięło dać coś, co także ma swoją wartość, i nieraz dużą wartość, dać w zamian za to, co się wzięło, swoją pracę, swoją kompetencyę, swoje stosunki, swój pośpiech, swój spryt — panie, to jest całkiem co innego. Otóż niech pan zbierze na Mokotowskiem polu tych wszystkich, co mi kiedykolwiek dali łapówkę i niech pan zawoła: „Podnieś rękę ten, któremu adjunkt nie zrobił, wziąwszy łapówkę, co było potrzebne!“ Niech tu mnie, na tem krześle, śmierć nagła zaraz utłucze, jeżeli choć jedna ręka z całego tego ogromnego tłumu wysunie się do góry. Jest, panie, łapownik i łapownik. Znajdzie bo pan i takiego, co nietylko wszystko weźmie, ale jeszcze zażąda dwa razy więcej, dużo przyrzeknie i nic nie zrobi. Albo jeszcze zepsuje. Sam takich znałem. Panie, to jest prawdziwa swołocz, nie warta, żeby ją święta ziemia nosiła. Na tych to ja słów nie mam. I komu myśli pan oni szkodzą? Nie nam, nie mnie, nie tym, co wziąć wezmą, ale zrobić zrobią. Sobie oni tylko samym szkodzą. Oni sobie opinię popsują i tyle. Pójdzie o takim, że on „weźmie i jeszcze zepsuje.“ Więc drugi nie da i tyle. I nikt nie da, ot co.
Pan adjunkt wzruszył ramionami z litością nad tymi, którzy na tyle fałszywą drogę życia zdecydowali się wstąpić.
A ja potwierdziłem ten ruch ramionami:
— Tak.. tak...
Bądź co bądź, pan adjunkt mówił logicznie, — tego mu nie byłem w stanie zaprzeczyć.
— A pan myśli, że ci, co niebiorą łapówki, to są wszystko anioły? Ja takich znałem także w mojej karyerze. I mówię panu, z nimi nie ma życia. On leci na order, on leci na awans, on powiada tylko: „prawo, prawo...“ Ja, panie, ja, który biorę wziątki, to widzę, że prawo jest martwe a do tego martwego prawa przychodzi człowiek, który jest żywy, i czujący, i który ma żonę, dzieci, potrzeby, obowiązki. Potrzebne jemu czy to poświadczenie, czy to kwalifikacya, czy cokolwiek. Ja mu to i robię. A taki, co gada tylko: „prawo... prawo..." to on często człowieka przed sobą wcale nie widzi. Jemu nie pilno, to i nie rozumie, że człowiekowi może być pilno. Pan widzi jak ja szczerze przed panem mówię. Nic nie ukrywam i nic nie przekręcam. Więc i powinien pan mi uwierzyć, gdy się panu przysięgam na co pan chce: nie znałem większych ananasów, jak kilku takich, co wcale nie brali łapówek... I gdyby wszyscy mieli być takiemi ancymonkami jak oni, to, byście dopiero śpiewali... To co krzyczą po pismach jest wręcz nie prawdziwe. Absolutyzm biurokracji!.. Nieprawda! Fałsz! powiadam. Nie ten system u nas panował...
— A jakiż, panie adjunkcie?
— Jaki! Absolutyzm ograniczony.
Pokręciłem głową.
— Ograniczony? Przez co?
— Przez... przez grzeczność...
— Ah!..
— A absolutyzm ograniczony nie jest przecież absolutyzmem. Czy nie tak? Pan jako człowiek nieco piszący powinien to zrozumieć. I w tych krzykach na system wczorajszy jest dużo przesady. Wierz pan człowiekowi doświadczonemu...
Do tej chwili miałem dla pana adjunkta uczucie instynktowego poważania. Od tego momentu jednak począł mi prawdziwie imponować. Nie był to mąż płytki. Sięgał on rzeczom pod skórę. Z wielkiem doświadczeniem, przez długoletnią praktykę w cyrkule nabytem, łączył on, jak spostrzegałem, i pewne teoretyczne wiadomości. Czułem się coraz to gruntowniej uświadomiony.
Pewien punkt kwestji omawianej tonął przecież dotychczas w ciemnościach.
— Wszystko to dobrze — powiedziałem — ale jakże zrobić z biednymi? Biedny nie ma na łapówkę...
Pan adjunkt kiwnął głową. Widocznie sprawa ta nie znalazła go nieprzygotowanym:
— Przecież różnica pomiędzy biednymi a bogatymi być musi — odrzekł. — Zresztą, musi nie musi, ale jest. To fakt. A kto, pytam, robi tę różnicę? Sami biedni.
— W jaki sposób?
— Nie mając pieniędzy. Gdyby biedny postarał się o pieniądze, to nie tylko, że zniknęła by różnica pomiędzy nim a bogatym, ale na tej drodze doszlibyśmy nawet do zupełnego usunięcia proletarjatu. Ale to już inna para mankietów. Wracając do cyrkułu, pan mnie pyta, co ma robić biedny, który doszedł do tak straszliwej nędzy, że go nie stać nawet na łapówkę?
Albo to mnie pierwszyzna?! Niech przyjdzie. Niech przeprosi, niech się wytłomaczy, niech rewirowy poświadczy, jako taki to a taki, zamieszkały tu to, a tu to, łapówki dać nie może. Ja go wtedy zeklnę, zwymyślam, ale zrobię co potrzeba.
— Tylko dlaczego...
— Go zwymyślam? Żeby mu jego niedołęstwo przed oczy przedstawić. Żeby go w ambicję wbić. Żeby mu energji dodać do lepszego ruszania się w życiu. To trzeba znać ludzi, zwłaszcza prostych ludzi. Jemu żona, jemu dzieci, jemu obowiązki — nic. Ale jak jemu w cyrkule nawymyślają, to on spostrzega, że jest nad nim jakaś władza, że ta władza czuwa i że trzeba się starać... Przynajmniej tak bywało do niedawna. A teraz...
Tu pan adjunkt ręce rozłożył.
— Teraz będzie źle. I nam i wam...
— Czy jednak teraz zupełnie łapówki ustały?
Skrzywił się pan adjunkt.
— Nie można tego powiedzieć. Kapie coś tam, kapie. Ukradkiem się daje teraz, ale się daje... Tylko, że jak policzysz w końcu miesiąca, i dziesiątej części nie ma tego, co było... A pensja? Plunąć na nią ledwie że warto.
— Cóż. Popodwyższają pensję. To niezawodne...
Pan adjunkt się żachnął:
— Ot i wtedy dopiero wyjdzie na jaw jak to dawniej wszystko było sprawiedliwe!.
— Doprawdy?
— Posłuchaj pan. Kazna podniesie pensje urzędnikom. Dobrze. Ale zkąd kazna na to weźmie? Podniesie podatki. Więc na moją podwyżkę wszyscy się złożą. I pan, i hrabia, i chłop, i robotnik. Jak jest teraz? Pan chce sobie pojechać za granicę, pobaraszkować w Paryżu, albo w Monte Carlo szczęścia spróbować. Więc panu potrzebny jest paszport. Paszportu panu nie wydadzą bez kwalifikacji z cyrkułu. Po kwalifikację pan do mnie. Moja taksa — rubla. A nie, to „proszę przyjść jutro, bo dziś nie ma czasu.“ I cóż się dzieje? Pan wyjeżdża za granicę, panu potrzebny pasport, więc pan płaci za kwalifikację. Niech zniosą łapówkę, niech zastąpią ją podwyżką — kto wtedy płacić będzie za pański wyjazd za granicę? Wszyscy. A więc — ludinnemi słowy. I ten biedny chłop, bezrolny albo małorolny, który w przednówek głodem przymiera. Takie i ten proletarjusz fabryczny, który siły i zdrowie traci w powietrzu dymem i wędem maszyn zatrutym. Jeszcze i ten nędzarz wyrobnik, który co zimę musi w dobroczynnych instytucjach oparcia szukać, żeby nie zmarnieć na śmierć. I to ma być słuszne?! I to ma być sprawiedliwość?!
W tem miejscu wtrąciłem z uśmiechem:
— Ho! ho! Ale ja spostrzegam że pan adjunkt także jest socjalista...
Pan adjunkt otworzył szeroko powieki i w tył się nagle cofnął całem ciałem.
— Co? ja? socjalista?
— Najwyraźniej...
Było to tak dla pana adjunkta niespodziewane, że widocznie stracił zupełnie swoje oczko, którego mu sześciu komisarzy zazdrościło i nie spostrzegł mojego uśmiechu albo nie zdołał odcyfrować jego znaczenia.
— Ja przecież żartowałem — powiedział.
Miał jednak wyraz twarzy sztuczny i wymuszony.
A spostrzegłszy się, że tą drogą nie cofnie się dość gładko, nachylił się ku mnie z miną proszącą i głosem mięciuchnym szepnął:
— To była przecież konfidencjonalna rozmowa. Pan tego nie będzie rozgadywał...
A jakże?!...

W. Kos.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Kosiakiewicz.