Intruz/XLVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W ciąga wieczora poszedłem zobaczyć Rajmunda. Zastałem go na ręku u matki. Wydał mi się cokolwiek bledszym, ale był jeszcze bardzo spokojny, oddychał swobodnie. Nie można było zauważyć żadnego podejrzanego symptomatu.
— Dopiero co się zbudził — powiedziała mi matka.
— I to mamę niepokoi?
— Tak, ponieważ nigdy nie sypiał tak długo.
Wpatrzyłem się uważnie w dziecko. Podczołem posianym drobną wysypką białawą, szare oczy poglądały bez życia. Poruszał bezustannie wargami, jakby coś żuł. Raz nawet zrzucił na kaftanik nieco mleka zwarzonego.
— Och! nie nie, to dziecko nie jest zdrowe — zawołała matka moja, potrząsając głową.
— Ale czy kaszlał?
Jakby w odpowiedzi na moje pytanie Rajmund zakaszlał się.
— Słyszysz!
Był to kaszel chrypliwy, któremu nie towarzyszył żaden szmer organów wewnętrznych. Ustał on natychmiast.
Pomyślałem: „Trzeba czekać“. Ale w miarę, jak budziło się we mnie smutne przeczucie, zmniejszała się moja odraza do intruza, słabło rozdrażnienie. Spostrzegałem, te serce moje pozostało ściśnięte i nędzne, niezdolne do uniesienia radości.
Wspominałem ten wieczór, jak wieczór najsmutniejszy w życiu.
Przypuszczając, że Jan Scordio był gdzieś w pobliżu, wyszedłem z domu i puściłem się aleją, gdzie obaj z bratem spotkaliśmy go poprzednim razem. W blasku półzmroku leżała zapowiedź pierwszego śniegu. Wzdłuż szeregu drzew rozciągał się kobierzec liści. Obnażone i suche gałęzie przerzynały niebo.
Patrzałem przed siebie z nadzieją spostrzeżenia sylwetki starca. Myślałem o przywiązaniu tego starca do chrzestnego syna, o tej miłości sędziwej i zrozpaczonej, o tych rękach namulonych, chropowatych, które drżały podtrzymując dziecię, owinięte w pieluchy. I myślałem: „Jakby on płakał!“ Widziałem drobne zwłoki w powijakach wyciągnięte w trumience, pośród wieńców białych chryzantemów, między czterema płonącemi gromnicami i Jana płaczącego przy nich na kolanach. „Moja matka płakać będzie, rozpaczać. Cały dom pokryje się żałobą. Smutne to będą święta Bożego Narodzenia. A co zrobi Juliana, skoro ukażę się na progu alkowy, u jej łoża i oznajmię: On umarł!“
Doszedłem do końca alei. Obejrzałem się, nie dostrzegłem nikogo. Krajobraz wiejski tonął w ciszy i cieniu; ogień czerwieniał na wzgórzu, gdzieś daleko bardzo. Powracałem ku domowi, sam jeden. Nagłe coś białego zadrgało mi przed oczyma i znikło. Był to pierwszy śnieg.
Tego wieczora, kiedym siedział u wezgłowia Juliany, posłyszałem znowu dźwięki kobz góralskich, towarzyszące odprawianej nowennie, o tej samej godzinie.
