<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
BRACIA.

Parne, wieczorne powietrze zaległo nad chatkami robotników i pasterzy zamku Delmonte. Ciemne chmury rzucając ponure cienie, coraz bardziej zasłaniały niebo.
Lecz w jednej z niskich chatek świeciło słońce miłości.
Piękna Henryka stała przy kolebce słodko uśmiechniętego dziecka, objęta ramieniem młodego, okazałej postawy młodzieńca, którego bogato haftowana odzież zdradzała hiszpańskiego granda ale, Henryka, dziewica ludu, nie widziała ani złota ani aksamitu, a natomiast rozjaśnione oko wpiła w szlachetne, piękne oblicze młodzieńca, który uszczęśliwiony, ręce swoje wyciągał ku miłemu uśmiechającemu się do niego dziecku. Widok ten radował ją — a gdy potem młodzieniec ujął jej rękę, przyciągnął ją ku sobie i na pałających jej ustach wycisnął pocałunek, uczuła, że się poruszyła cała jej dusza, a z oczu jej mimowiednie wytrysły łzy.
— Ty płaczesz Henryko? Zapewne z radości, bo i ja na widok twojej miłości i naszego dziecka, doznaję nieopisanego szczęścia! ku!
— Płaczę z radości i zarazem z obawy, mój Franciszku!
— Z obawy? — Czegoż się obawiasz? Powinnaś być dumną moja ukochana! Alboż nie wiesz, że do ciebie duszą i ciałem należę, że we mnie masz podporę? Biada temu, ktoby ci dokuczyć śmiał! Jesteś dla mnie wszystkiem, w tobie całą moja miłość spoczywa — a Franciszek kosztem krwi i życia oceni i uczci to, co go kocha i co nawzajem on miłuje!
W tej chwili piękny młodzieniec stał dumnie wyprostowany — jego śmiałe, czarne oko błyszczało wyzywająco, zdawało się, że blask bohaterskiej przyszłości już po nim przebiega — w jego przecudnej postaci, wspaniale wyglądającej obok pokornej jakby w jakiego bożka wpatrującej się dziewicy, odbijała się cała duma, słowom. jego groźny nacisk nadająca. Franciszek był piękny! Jego szlachetnie wyrzeźbione, świeżo rumiane usta wzywały do pocałunku, a małą czarna bródka pod niemi, nadawała podłużnej, regularnie ukształconej twarzy ów śmiały, wyzywający wyraz, tyle dziewczętom i kobietom ulubiony. Wysokie czoło i nieco przygarbiony nos, dopełniały poważnego męskiego wrażenia, jakie wywierała pięknie wzrosła, wysmukła, a jednak muskularna postać Franciszka. Zdjął kapelusz, po za którego pstrem opasaniem tkwiło pióro sępa, przed kilku dniami z niezawodnej strzelby w powietrzu ubitego; zsunął również z ramion zarzuconą na nie złotem tkaną kapę, tak, że teraz możną było widzieć ciasno w ciemny aksamit objętą pierś jego, na której wisiał złoty łańcuch z małym obrazkiem świętego. Krótkie, po kolana sięgające spodnie, spięte jedwabnemi wstęgami i złotemi sprzączkami, obcisłe trykoty, odznaczające pięknie rozrosłe golenie młodzieńca, i niskie trzewiki, uzupełniały bogaty strój jego.
Henryka spojrzała mu w oczy.
— Napastuje mnie jakieś złe przeczucie, mój Franciszku! Kiedy jesteś przy mnie, rozpływa się ono jak mgła przed słońca promieniem; ale skoro pozostanę tu sama z moim klejnotem zdaje mi się wtedy, że mi go chcą wydrzeć, że nas rozłączyć mogą! Przebacz mi te słowa — dusza kobiety ze drżeniem przeczuwa częstokroć przyszłe troski — wy mężczyźni, nie wierzycie w nie, aż chyba staną „wam przed” oczami!
— A wówczas wyzywamy je do walki i zwyciężamy! Jesteśmy ludźmi, Henryko, niezważającymi na senne marzenia i domysły; ale umiemy śmiało zajrzeć w oczy niebezpieczeństwu: niech to będzie dla ciebie pociechą! — Porzuć podobne myśli — kocham cię tak gorąco, że łzy twoje bez potrzeby jak żar na serce mi padają! Twoje przeczucie spełźnie na niczem.
— Ciężko mnie ono przytłacza — ale precz z niem, dopóki mój Franciszek jest przy mnie!
Fenryka objęła ulubionego, na którego czole ukazały się fałdy — zdawało się, że słowa pełnej obawy dziewicy w duszy jego utkwiły, i chociaż na szczerą miłość Henryki odpowiadał żarliwemi słowy, nieznacznie jednak wzrastało w nim coraz bardziej udręczające uczucie. Usiłował odeprzeć je od siebie, zapomnieć, ale gdy nakoniec, z powodu nadchodzącej nocy, żegnał ukochaną i ucałowawszy miłe śpiące dziecko, z chatki wychodził, uczuł znowu, że ten tajemny ciężar piersi mu gniecie.
Henryka wyprowadziła go — wskoczył na głośno rżącego andaluzyjskiego ogiera, i ściągnąwszy srebrem nabijane cugle rumaka, ostatni raz pożegnał ukochaną.
Duszno mu było w sercu — duszne także powietrze zalegało przytłoczoną ziemię.
Franciszek długo jeszcze żegnając pośpieszył z powrotem do ojcowskiego zamku. Henryka poglądała za nim, aż znikł jej z przed oczu.
Po drugiej stronie zamku do którego Franciszek wkrótce przybył szczęśliwie, rozciągała się rozległa, bezludna równinach aż ku śniegiem pokrytym wierzchołkom Sierra-Moreny, ograniczającym wzgórza, na których wznosi się Madryt, niby świetny brylant. Stepy te zarastają pastewnem zielem i wysoką trawą, a o kilka mil dalej ciągną się doliny, lasy i niwy, na których rosną zboża, owocowe drzewa, słodkie wina i konopie.
Żyzne te doliny, należące do zamku Delmonte, leżą po drugiej jego stronie, podczas gdy od strony gór rozciąga się nieżyzna płaszczyzna.
Gwałtowny wiatr, zwykle poprzedzający burzę, gwiżdżąc przebiegał po spalonej dziennym żarem wysokiej trawie stepu i z podobnym do grzmotu szumem obijał się o sięgające po obłoki skały, których biało uwieńczone cienie tu i owdzie z dala dostrzegać się dawały, ilekroć księżyc wyjrzał z pomiędzy przesuwającej się masy chmur.
Za dnia było niezmiernie parno — teraz wreszcie długo oczekiwana burza powstała nad spragnioną południową okolicą.
Oparty o jedną z niskich chatek, wzniesionych tu i owdzie przez pasterzy dla ochrony od żaru palącego słońca, stoi w pośród tak burzliwej nocy, nieruchomy jak cień, długim, czarnym płaszczem otulony, młody jeszcze człowiek. Mocno kapelusz na twarz nasunął i pochylony śledzi błyskającym wzrokiem. Podbródek okala mu rudawa broda, a chociaż cień kapelusza pada na długą jego twarz, można jednak dojrzeć bladych, namiętności pełnych jej rysów. Oczy rozwarł szeroko, niecierpliwie chudą ręką ciśnie płaszcz do piersi. Z drżących ust jego wybiega przekleństwo.
— Do pioruna! tego łotra jeszcze nie widać! Za nadejściem nocy miał czekać na mnie przy tej chatce. Prawda, że ja nie znaczę tyle co mój brat Franciszek.
Duże krople deszczu z szelestem spadły z czarnych, ciężkich chmur, a w dali po jasno na niebie zapalających się błyskawicach dały się słyszeć pierwsze głuche grzmoty. Samotnik gibki jak kot wcisnął się pod niski wystający dach słomiany i zgrzytnął zębami.
— Gdyby nie chęć zgubienia jego i jej, wszyscy święci by mnie tu nie utrzymali — ale sza! zmysły moje zwykle nie zawodzą mnie.
Czatujący przyłożył ucha do ziemi. I wyraźniej rozpoznał teraz stąpanie zbliżającego się konia.
— To on, bo inny nie odważyłby się puszczać na step, w tak przeklętą noc, w której piekło wszystkich szatanów rozpuściło — ale mimo to miejmy się na baczności!
Samotnik z pochwy pod płaszczem ukrytej wydobył szpadę, której połysk walczył o pierwszeństwo z błyskawicą; lecz wnet schylił ją ku ziemi, bo sokolim wzrokiem poznał już nadjeżdżającego.
— Czy to ty, Barradasie? — zawołał występując z ukrycia pod chatą i prostując się.
— Tak jest, Don Józefie! to ja, Barradas; dobrze, że tu jesteście, bo mnie coś niemiło!
— Co ci takiego? Wyglądasz blady, rozstrojony i przybywasz późno.
— Patrzcie jak mój kary dysze! Pędziłem aż bryły ziemi z pod kopyt jego wyskakiwały!
— O południu wyjechałeś z zamku mojego ojca, a do Bedoi mamy tylko dwie godziny drogi!
— Prawda, Don Józefie, — odpowiedział Barradas zsiadając z konia i okrywając go swoim płaszczem, tak, że, ukazał na jaw swoją bogato wyszywaną liberję. — Ale pan tak zmokniesz jak ja, chodź pan raczej do chatki!
Rzeczywiście deszcz padał coraz gęstszemi i większemi kroplami, błyskawice i grzmoty ścigały się, szerząc straszne światło i huk, bo uderzenia piorunów w dalekie skały, odbijały się po nich echem tysiącznem a głuchem.
Barradas przywiązał konia do słupa i obaj z Don Józefem weszli do niskiej lepianki.
— Już o południu wyjechałem z Delmonte, nad wieczorem przybyłem do Bedoi, gdzie uskuteczniłem zlecenia dane mi przez Don Miguela, dostojnego ojca pańskiego, i niezwłocznie potem zabrałem się do powrotu, bo mi pan kazałeś za nadejściem nocy być tu przy chatce. Ale w lesie, ciągnącym się od Bedoi aż do połowy drogi ku temu miejscu, napotkałem bandę narzekających cyganów.
— Więc — cóż cię oni obchodzić mogli? Czyż nigdy jeszcze nie widziałeś wyjącej bandy cyganów?
— Posłuchajcie-no tylko, Don Józefie, i pojmijcie moje przerażenie! Upiór znowu się pokazał!
— Dajże pokój, już przed rokiem o tem bajałeś! — z widoczną niechęcią odparł Don Józef.
— To straszydło, którem zapewne jest człowiek z ciała i krwi zeszłej nocy przywabiło do siebie najpiękniejsze, dziesięcioletnie dziewczę z bandy, które grając od matki odeszło — i o zgrozo! aż mi dreszcz po wszystkich członkach przebiega! — wypiło jego gorącą krew! Bladego, zimnego trupa dzisiaj dopiero cyganie znaleźli.
— Milcz! — zawołał Don józef na przerażonego tem widzeniem sługę — milcz o takich rzeczach! Co nas obchodzi banda cyganów!
— Ja wam to tylko mówię aby usprawiedliwić powód mojego opóźnienia się; musiałem przecież przysłuchać się wszystkiemu — musiałem widzieć zabite dziecko! Właśnie nad sercem na drobnej dziecięcej piersi była rana — to mnie zatrzymało, i przyznam się teraz, zatrwożyło i przeraziło!
— Co? zlękłeś się! Ty kościotrupie bez krwi i mięsa, nie smakowałbyś wcale owemu upiorowi!
— Dzięki wszystkim świętym, macie słuszność Don Józefie: było to, jak w zeszłym roku, ładne, pulchne dziecię! Mimo to opanowało mnie uczucie trwogi i przerażenia, uciekałem więc z tamtąd ile mój kary mógł wyskoczyć — a przytem wszędzie było tak ciemno i straszno.
— Nie mamy czasu da stracenia. Wiesz że służąca Henryka woli mojego brata Don Franciszka, — wiesz także, że ja — nie cienpię mojego brata.
— Ale za to Henrykę — o wiem dobrze!
— Tem lepiej. Przyrzekłeś, że mi powiesz coś ważnego, czego nikt słyszeć nie powinien.
— Jak mi miła głowa na karku, macie słuszność Don Józefie! Bo Don Franciszek równie porywczy jak wasz dostojny ojciec.
— To co masz mi powiedzieć dotyczy Henryki — bo inaczej nie byłbym moich jedwabnych poduszek na tę chatkę zamienił i w pośród tak okropnej nocy na ciebie tu czekał.
— To jest miłość, Don Józefie, wiem o tem dobrze, ona wszystko ułatwić powinna! Ale przestań pan na nią liczyć! Don Franciszek tak pana ubiegł, że pan już wcale Henryki pożądać nie powinieneś!
— Mów, co mi miałeś wyjawić — prędzej! Widzisz, jak się niecierpliwię!
— Skoro tak to powiem: że Henryka czuwa i śpiewa u małego łóżeczka w którem. —
— Szaleńcze — co ty mówisz!
— W którem leży milutkie uśmiechnięte dziecię i niebieskiemi oczkami na nią spogląda!
Dom Józef zerwał kapelusz z głowy, a rudawo połyskujące włosy dziko mu aż na czoło spadły — ręce mu drżały, oczy świeciły nienaturalym ogniem, a blade policzki i usta skurczyły się do szatańskiego uśmiechu, który brzęcząc rozległ się po niskiej przestrzeni chatki.
— Barradasie — Barradasie — jeżeli ty mówisz prawdę!
— Nie powinniście wcale myśleć o tej dziewczynie, Don Józefie!
— Szaleńcze! Ja kocham tę kobietę! Miarkuj zatem słowa twoje! Kocham tę kobietę równie gorąco — jak nienawidzę mojego brata! A ten brat, ten nędznik, który od samej młodości ma pierwszeństwo przedemną, ten ulubieniec Don Miguela Serrany, bo jakaś chytra cyganka dla otrzymania bogatego podarku, gdy się urodził, przepowiedziała mojemu ojcu, że kiedyś koronę nosić będzie, umiał także i Henrykę pozyskać dla siebie!
Barradas, nie sądząc, aby wiadomość, której tak skrzęt nie miał udzielić drugiemu synowi swojego pana, tak głębokie na nim wywarła wrażenie, wielką miał ochotę jak najprędzej dostać się do Delmonte, bo dzisiejszej nocy zupełnię mu na odwadze zbywało.
— Ale ty kłamiesz, niegodziwcze! To co mi mówisz jest niepodobieństwem! Jeżeli dbasz o twoje życie, to dowodem potwierdź własne słowa!
— Jutro wieczorem zaprowadzę was do chatki Henryki.
— Nie, jeszcze dzisiejszej nocył
— Zlitujcie się Don Józefie!
— Chatki leżą niedaleko od zamku — muszę mieć pewność!
Namiętny syn Don Miguela Serrany znowu nacisnął kapelusz na najeżone, burzą rozrzucone włosy, otarł z czoła pot wzruszeniem wywołany i ruszył ku drzwiom.
— Dalej, naprzód! Prowadź mnie do chatki Henryki!
— Ona już zapewne śpi, Don Józefie,
— Podły łotrze! Czy się lękasz burzliwej nocy, czy też dziewczyny? Rozkazuję ci, prowadź mnie bo nie znam chatki Henryki!
Barradas postrzegł, że dłużej opierać się niepodobna — przerażała go nietylko straszliwa burza nocna, ciągle jeszcze powtarzające się grzmoty i rzęsisty deszcz, ale nadto przerażało go wzburzenie Don Józefa i cała łatwo w nim budząca się nienawiść. Znano go od samej młodości jako skrytego, pełnego dzikich namiętności człowieka, mającego swoje tajemne drogi i zamiary, a gdy już był starszym, twarz jego częstokroć była tak przerażająca, a później znowu tak podejrzliwa lub wabiąca, że każdy mu chętnie z drogi ustępował. Niezbyt rozwinięta postać, jeszcze mniej piękne rysy prócz tego wiele na to wpłynęły, że nietylko zmarła przed kilku laty szlachetna i ukochana matka, Donna Elwira, wolała starszego i przystojniejszego brata Franciszka, ale nawet i zwykle w podobnych razach sprawiedliwszy ojciec, Don Miguel Serrano, często pozostawiał w tyle młodego Józefa, przedstawiając mu brata za wzór, którego przynajmniej duchowo naśladować mu zalecał, kiedy cieleśnie mu to wzbronione było. I słusznie upominał go Don Miguel, bo Józef już w dzieciństwie uczuwał dziwne pragnienia i miał pociąg do szkodliwych uciech, co ojca często dziwiło i smuciło, gdyż i małżonka jego i on sam powodowali się w życiu jedynie uczciwością i ufnością w Bogu. Częstokroć tenże zamyślony poruszał swą rycerską głową, już w pośród wysokich zaszczytów siwieć poczynającą, i troskliwie zastanawiał się mad przyszłością Józefa.
Przeciwnie, Elwira i Don Miguel z rozkoszą spoglądali na pierworodnego syna. Wysmukłego wzrostu jak cedr, pilny w ćwiczeniach z książką zarówno jak z orężem, śmiałego oka i miłego serca Franciszek przyzwyczaił ich do tego widoku. Kiedy toczył koniem, wesoło przymilał się ojcu, którego radowało także wzięcie się do rzeczy kiedy od starego Dominga brał lekcje fechtunku i strzelania, zachwycał go stan wojskowy, oświadczał, że pomimo wszelkich okoliczności musi być oficerem; kiedy na ostrze szedł z bratem, przyjaźnie zwracał uwagę na wszelkie jego błędy, podczas gdy tem, zdradziecko korzystając z każdego odkrycia się Franciszka, wymierzał trafnie cięcia, po których jednak pozostawały tylko krwią nabiegłe miejsca. Któż więc dziwić się będzie temu, że i stary Domingo, spoglądając na obu braci, uczuł także niechęć dla Don Józefa, chociaż nie śmiał jej okazywać, gdyż ten, zarówno, jak i daleko mu milszy Franciszek był synem jego pana i dobrodzieja.
Po śmierci Donny Elwiry, osamotniał pan zamku Delmonte; przywiązany był prawdziwą miłością do swojej pięknej małżonki i tęsknił za nią wszędzie. Całemi dniami przesiadywał w swoich pokojach, tak, że teraz już dorośli synowie mniej więcej pozostawieni byli sami sobie. Franciszek miał lat dwadzieścia trzy, Józef dwadzieścia; chociaż pierwszy był nadzwyczaj przyjacielski i ostrożny, ale coraz to dziwaczniejszy sposób postępowania brata sprawił, że drogi ich zupełnie się rozeszły. Zamek Delmonte był tak wielki, a przecudny park z pawilonami, domkami dla szermierstwa i jaśminowemi alejami, tak rozległy. Mimo to, obaj bracia, ani się tego domyślając, spotkali się i zjednoczyli w jednym, i tym samym punkcie, ale to spotkanie dało powód do jawnego między nimi zerwania, do nienawiści!
Obaj kochali się w pięknej Henryce!
Donna Elwira przyjęła piętnastoletnią Henrykę da służby, a ta ujmującą powierzchownością i czystą dobrocią, serca tak dalece umiała pozyskać względy swojej pani, że w ostatnich czasach mianowana została jej towarzyszką, i że Don Miguel, po śmierci małżonki, przez pamięć dla niej, oddał w jej zarząd mieszkanie zmarłej, darował chatkę w bliskości zamku położoną i wynagrodził jeszcze za życia żony. Teraz upłynęło od tego czasu prawie trzy lata. Henryka rozwinęła się i dojrzała do zadziwiającej piękności. Ślicznie zbudowana istota, posiadała tak wykończone kształty, że każdy malarz, pożądliwe na nią rzucając spojrzenia, pragnął chętnie, by mu za wzór do obrazów służyć mogła. Piękne kolory jej oblicza promieniejącego dobrocią serca, przy ciemnych okalających je włosach, tem się wybitniej odznaczały. Łagodny, fantastyczny powab, niby słodko wabiące tchnienie, osiadł na jej ślicznie wykrojonych ustach — „ach! niebiosa się otwierały“ jak jej mawiał Franciszek, ilekroć podniosłą długiemi, czarnemi rzęsami przysłonione powieki — cały świat piękna i nieopisany połysk leżał w jej głębokiem, melancholijnem spojrzeniu, jaśniejącem niewinnością. Każdy jej ruch był wdziękiem, tak, że obcy mógłby ją był wziąć za pierwszego rzędu donnę, gdyby skromny ubiór nie przekonywał, że Henryka należy do ludu.
O tej to Henryce opowiadał Don Józefowi jego sługa Barradas — do niej to blady rozkosznik kazał mu się prowadzić,
Barradas, widząc, że Don Józef drży ze wzruszenia, jakkolwiek przelękły i zniechęcony, jednak usłuchał go.
— Przyprowadź mi konia, stoi tam uwiązany za chatką! — rozkazał zniecierpliwiony Don Józef.
Barradas spełnił rozkaz. Gdy Don Józef zgrabnie jak kot na konia skoczył, sługa, aby niejako zabezpieczyć się przeciw niepogodzie, na którą pan zdawał się zgoła nie uważać, ubrał się w swój przemokły płaszcz, i następnie usiłował także wsiąść na swojego za stajnią rżącego karosza.
— Widzę, że ci się już oczy kleją, łotrze! Pamiętaj abym cię trzeźwić nie potrzebował!
Natychmiast nogi Barradasa zelżały, i w jednej chwili siedział prosto na koniu, jakby w jasny poranek, nie zaś wśród strasznej nocy. Wiatr jęczał po stepie jak dawniej, a między skałami odległych gór huczało i szumiało ciągle tak groźnie, jakby burza znowu wracała — przytem ciężkie krople deszczu padały na przemokłe już kapelusze obu pędzących jeźdźców.
Barradas z wielkim trudem dotrzymywał kroku Don Józefowi, który dobrze go wyprzedziwszy, pochylony na szyję konia, przebiegał równinę jak zręczny pikador arenę.
Stary, wysoko położony zaimek Delmonte, wkrótce niby ciemny kolos ukazał się obu jeźdźcom, — którzy przebiegli około niego. Blisko o pół mili za nim postrzegli chatki robotników i pasterzy. Don Józef wstrzymał swego buchającego parą konia, Barradas uczynił to samo i uwiązał zwierzęta w rosnących po nad drogą krzakach.
— Chodźcie za mną, Don Józefie, — szepnął; — wprawdzie ludzie śpią wszyscy, ale jak wam wiadomo, Hiszpanie mają przeklęcie lekki sen!
— I cóżby się stało, gdyby się przebudzili? Jednak chodźmy cicho, abym mógł z nienacka zajść Henrykę! Jeżeli, jak to często bywa, słysząc cudze paplanie, powiedziałeś nieprawdę, to chwila, którą mi przygotowujesz, drogo cię kosztować będzie! jeżeli zaś powiedziałeś prawdę, to cię tak obficie wynagrodzę, jak Don Józef zwykle swoje dobre sługi wynagradzać umie!
Barradas postępował ostrożnie przed swoim powoli zdążającym panem, drogą wiodącą do chatek — serce mu głośno biło, a jeszcze namiętniej, bardziej dziko i gwałtownie biło serce Józefa — zniecierpliwienie wyryło się na jego czatującej twarzy, a czerwonawa broda jeszcze straszniej wyglądała. Nie potrzebowali czaić się, bo nieustanny prawie szum wracającej burzy zagłuszał ich kroki.
Nagle Barradas stanął z wypogodzoną twarzą i skinął na pana, z pewnością zwycięstwa, zwykłą tego rodzaju tchórzliwym kreaturom, gdy szczęśliwem przekonaniem odwrócą od siebie wszelkie groźby.
Daleko wyciągniętą ręką wskazał na jedną niską chatkę, w której oknach jeszcze się świeciło — dostrzegł już był głowę poszukiwanej dziewicy. Józef zaś jako niższy wzrostem, musiał przystąpić bliżej, aby mógł zajrzeć w głąb, chatki.
Lekki okrzyk podziwu wybiegł z ust niby czarownym obrazem przerażonego Józefa. W chatce siedziała piękna, powabnie wyglądająca Henryka, uśmiechając się do dziecka leżącego przed nią na poduszkach — okrycie spadto jej z ramion i wpatrującemu się przedstawiło widok przecudnych kształtów — nieopisana błogość i rozkosz malowała się na twarzy bezwiednie oglądanej — radość, nadzieja i miłość przewyższająca wszelkie uczucia serca ludzkiego, a tak wysoka i wzniosła, że nawet ów szpiegujący potwór na chwilę zamilknąć musiał, wszystko malowało się na zachwycającej, miłej twarzy Henryki...
— Ale Józef uczuł, że po członkach jego przebiega dreszcz rozkoszy — wpił wzrok w piękną, oślepiającą szyję pożądanej kobiety, lecz przekonał się zarazem, że ona należy do innego, ujrzał przed sobą to, co przedtem poczytywał za wynalazek szaleństwa — widział, iż dawno upragniona Henryka uśmiecha się do dziecięcia! Oczy jego zabłysły i wystąpiły z oczodołów — twarz strasznie wykrzywił, tak, że nawet przerażony Barradas odskoczył od niego jak od szatana — nie mógł się dosyć napatrzyć tej, jak się wyraził: „przeklętej scenie“. Z urągająco uśmiechniętą miną, na widok której każdy ze zgrozy mógłby zlodowacieć, skamienieć, zbliżył się do otwartego okna.
Wówczas spostrzegła go Henryka — a ujrzawszy nagle pojawiającą się, straszliwą a znaną twarz, usta jej wydały serce rozdzierający okrzyk — przycisnęła ręce do oczu — usłyszała straszny, szatański śmiech, od którego serce jej zadrżało, i z zapałem rzuciła się na swój klejnot, jakby go obronić chciała od objawiającego się w oknie straszydła.
— Don Józef widział dosyć.
— Jemu przepowiedziana korona — i ona do niego należy! Oboje więc muszą ustąpić mi z drogi! — szepnął, wracając do koni, a groźnym jego słowom towarzyszył straszliwy huk grzmotu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.