Jak za dawnych czasów

>>> Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Kosiakiewicz
Tytuł Jak za dawnych czasów
Pochodzenie Świat R. I Nr. 1, 1 stycznia 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Uwagi opowiadanie ze zbioru Żywe obrazki
Indeks stron
ŻYWE OBRAZKI.

JAK ZA DAWNYCH CZASÓW.

Ilja Płatonowicz, dyrektor pewnego gimnazjum warszawskiego, w ubiegły czwartek był w usposobieniu ducha tak ciemnem i ponurem, że najgorszym wrogom nie należy nic podobnego życzyć. Osądźcie sami...
Z samego rana otrzymał on od pięknej Wasilisy bilecik, w którym zapewniała go równie solennie jak nieortograficznie, że jeżeli nie zapłaci dziś za nią komornego, o które gospodarz już trzeci miesiąc się upomina, to zrzuci go, Ilję Płatonowicza, przy pierwszej sposobności ze schodów.
Zaraz potem weszła do gabinetu Ilji Płatonowicza małżonka jego, żądając pieniędzy.
— Nie mam, nie mam — kręcił się Ilja Płatonowicz — ty zrozum, że teraz przyszły takie czasy, że trzeba żyć z samej pensji. A i tę mogą odebrać lada moment...
Na co dama odrzekła z wielkim gniewem:
— Ty mi to już trzeci miesiąc pod rząd powtarzasz, stary czorcie...
Ledwie dama zdecydowała się opuścić próg gabinetu, ukazała się tam natychmiast panienka. Zadąsana była i gniewna:
— Papasza? kiedyż ja będę mogła krawcową zapłacić?
Ilja Płatonowicz córkę swoją całą duszą kochał, bo była śliczna, postawna, wyniosła, dumna i tylko od niej zależało wyjść za mąż za oficera gwardyi.
— Sonia, duszka, nie mam, nie mam — począł jęczeć głosem o litość błagającym.
— To pożycz — odrzekła Sonia krótko i zimno.
I wyszła, nie obejrzawszy się.
Ilja Płatonowicz powtórzył:
— Pożycz?!... pożycz?!...
On wiedział — on jeden tylko — że to jest już niemożliwe. Albowiem pomimo, że łatwiej byłoby hipopotamowi przecisnąć się przez ucho igły, aniżeli ubogiemu pomieścić syna w pewnem gimnazjum warszawskiem, pan dyrektor prosperującej tej instytucji miał długów powyżej uszu. Co się dało gdzie pożyczyć — już było pożyczone.
Ujął więc Ilja Płatonowicz głowę skołataną swoją w obie ręce — i, po raz pierwszy w życiu, przyszła mu do tej głowy myśl straszliwa, myśl ostateczna — myśl o samobójstwie.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Po pieniądze jeszcze, po pieniądze — pomyślał nieszczęsny.
Ale to nie po pieniądze przychodzono do niego...
Kiedy drzwi się uchyliły, wszedł do gabinetu, grzecznie się kłaniając, p. Hufniakiewicz.


∗             ∗

Kto był pan Hufniakiewicz?
Kamienicznik i kapitalista warszawski. Ojciec jego zrobił pieniądze, przychodząc z pomocą ludziom, będącym w ciężkiej potrzebie materjalnej, a nieposiadającym hipotecznych zabezpieczeń. Sam p. Hufniakiewicz, choć odziedziczył duży majątek, był czas jakiś farysem. Ale nowe prawo o lichwie zniechęciło go do życia czynnego. Używał więc w spokoju darów Bożych i zajmował się edukacją moralną i społeczną swego jedynaka, wpajając weń głównie, że „pieniądze to grunt, a reszta to bajki.“
Gdyby zresztą p. Hufniakiewicz zwątpił kiedy na moment o wartości i pożytku swojej doktryny życiowej, dość byłoby mu spojrzeć na pociechę swoją, na swego jedynaka. Chłopię było niemrawe i tępe. A jednak na drugi rok w tej samej klasie nigdy go nie zostawiono...
I teraz oto...
Ale nie uprzedzajmy wypadków:
Ilja Płatonowicz już miał na ustach płaczliwe słowo swoje:
— Nie mam, jej Bogu, nie mam.
Gdy uprzejmości pełen uśmiech na sympatycznej twarzy p. Hufniakiewicza powstrzymał wszelkie jęki a nawet i złe rozmyślania p. dyrektora gimnazjum.
— Przyszedłem się dowiedzieć, panie dyrektorze, jak się sprawuje mój syn?...
Te proste słowa nie podziałały dziś na Ilję Płatonowicza, jak klaśnięcie działa na rasowego konia: dobra krew dziś się w nim nie poruszyła.
— Nu, nie to, nie to — rzekł, ale rzekł to przez rutynę samą, tonem od prawdziwie dyrektorskiego tonu tak dalekim...
P. Hufniakiewicz odrazu jednak siegnął do pugilaresu.
I kiedy wyjmował z tego pugilaresu piękną, sztywną, lśniącą tęczówkę i bez dalszych omawiań położył ją na stole, półgłosem, słodkości przytłumionej pełnym, szepcząc: „moje kwartalne..." Ilja Płatonowicz patrzył to na osobe p. Hufniakiewicza, to na ową tęczówkę oczami osłupiałemi, a w duszy jego, widać to było, coś się zmagało i coś się łamało. Wreszcie w pedagogu rządowym przebudził się człowiek.
— Pan?... mnie?... teraz?... — zawołał serdecznym głosem, w którym, zdawało się, słychać było szelest kapiących ze wzruszenia łez.
Wstał.
Było to silniejsze od niego.
I schowawszy wprawnym ruchem leżącą tęczówkę, otworzył szeroko ramiona swoje i ujął w nie potężnym gestem niebardzo przygotowanego na taką owację p. Hufniakiewicza:
— Ja teraz, teraz dopiero widzę — wołał — że polaki to szlachetny naród, ze polaki to rycerski naród, że polaki to dusza naród...
I oczy mgłą mu się przesłoniły.


∗             ∗

Ktoby zajrzał po chwili do gabinetu dyrektora, zobaczyłby tam dwóch ludzi, rozmawiających ze sobą z taką szczerością, z taką otwartością, z taką przyjaźnią, jak jeszcze żaden dyrektor gimnazjalny w Polsce z ojcem ucznia nigdy nie rozmawiał.
— Ja, Jlja Płatonowicz najdroższy, taki już jestem — wywnętrzał się p. Hufniakiewicz. — Polskie szkoły, ruskie szkoły — dla mnie wsio rawno. Ty mojemu Marcinkowi maturę dawaj, a ja o resztę nie pytam. Będą w Warszawie polskie szkoły, ja przed panem mówię, jak na spowiedzi, to ja przecież opozycji robić nie będę. Daliby mi po pysku i tylebym zyskał, prawda?
— Nikt nie wymaga...
— Jak będą polskie szkoły, to ja potrafię się i polskiemu dyrektorowi pokłonić, potrafię i jego poprosić o względy dla mojego jedynaka. A jest ruski dyrektor, to trzeba jemu się pokłonić, to trudno... Może przyjdą takie czasy, że wszystkie szkoły będą zniesione, albo ja wiem, a maturę będą wprost wydawali w kancelarji oberpolicmajstra, jak na ten przykład paszport zagraniczny, na podstawie kwalifikacji z cyrkułu, to ja się wtedy w cyrkule pokłonię i u oberpolicmajstra pokłonię... Ja nie jestem socjalista...
— Wiżu... wiżu... — przytakiwał p. dyrektor.


∗             ∗

— Gaspadin Hufniakiewicz, druh ty moj sierdiecznyj — mówił z kolei Ilja Płatonowicz — pan mnie serce reże jak ostrym nożem.
— Co? ja, Ilja Płatonowicz?!... — przestraszył się p. Hufniakiewicz.
— Wy, wy, nie kto inny. Teraz, kiedy ja poznał, że polaki są dobrzy ludzie, kiedy sobie tu druha znalazł, kiedy mnieby tu było dobrze i ciepło, że i raju nie potrzeba, to teraz będą mnie stąd gonić... Takie warwarstwo...
— Pan o tem nie myśl, Ilja Płatonowiczu...
— Jak nie myślić, jak nie myślić... kiedy będą gonić... Przecie i u mnie ludzkie serce jest w piersi. Ja tu dwadzieścia lat przeżył. Młodość stracił. Ja do tutejszego powietrza przywykł.
— Dwadzieścia lat!
— Równo dwadzieścia... Mnie Apuchtin sam sprowadził. Ja przedtem w konnozawodstwie służył. On mnie powiedział: „Pojezżaj w Warszawu, dobrze ci będzie". Wy, polaki, nie lubili Apuchtina. A pan myśli może, że ja jego lubił? Ja jemu parę razy mówił: „Aleksander Lwowicz, wy na niechoroszyj put' powieli dieła...“
— Pan to mu powiedział?!
— Jakże?! żeby to raz! Ale ja jemu to mówił przy każdej okazji. Ostatni podlec jestem, jeżeli ja jemu tego nie mówił. „Aleksander Lwowicz, powiadam, bywało, jak pan tak wszystkie szkoły pozamyka, to potem i pana uprazdnią. Powiedzą: na co kurator, kiedy wcale szkół niema.
— A on?
— On?! Nic. Śmieje się, bywało. „Ty, Ilja Płatonowicz, nie znasz naszej matuszki Rossji. U nas mogą uprazdnić całą armię swoi czy nie swoi, wsio rawno — ale generały zawsze będą; mogą potonąć wszystkie okręty nasze, ale admirałów zostawią; mogą pozamykać wszystkie prisutstwja, ale stołonaczalników nie uwolnią...“ — A jak ich ruszą, Aleksander Lwowicz? — On tylko ułybnułsia. „Nie pasmiejut." I znowu ułybnułsia. Ah! sławny był mały. Taki wesoły...
— Doprawdy?! — dopytywał p. Hufniakiewicz.


∗             ∗

Ilja Płatonowicz miłym głosem zawołał:
— Co wy, gaspadin Hufniakiewicz, już wychodzicie... No, to poczekaj pan chwilkę...
I wybiegł na kurytarz.
— Mitrofan! — krzyknął.
— Zdieś — odezwał się pedel.
— Wołaj mi Tierientia, Gierasima, Agafona...
— Wsiech piedielej?
— Wsiech...
A kiedy przyszli, p. dyrektor tajemniczym głosem odbył z nimi jakąś zagadkową konferencję.
Jakże inaczej teraz Ilja Płatonowicz wyglądał aniżeli rano? Jak inny człowiek. O śmierci myśleć?.. Co za głupstwo!... Życie dla żywych!
I stał oto żegnając p. Hufniakiewicza, uśmiechnięty, ożywiony, wylany, czuły.
— Ja był dziś rano zupełnie upawszy, druh mój — zapewniał na odchodnem p. Hufniakiewicza. — A pan mnie pocieszył. Wszyscy, wszyscy się teraz ode mnie odwrócili. A przecie dyrektor gimnazjum, toć to także człowiek, i jego też nie można od razu licem w błoto. On ma też swój budżet! Sławny z pana czlowiek, jej Bogu. Do śmierci nie zapomnę. A to rozpacz już brała. Nie żartuję. To głównie przyjemno, że polak. Pan wie, co nasz Puszkin powiedział: „Nie to bieda, szto ty paliak — Kastiuszka lach, Mickiewicz lach..."
A kiedy p. Hufniakiewicz wyrwał się z objęć nowego przyjaciela i znalazł na kurytarzu, Ilja Płatonowicz wskazał mu na w rząd wyciągniętych pedlów.
— Pan wie, na co ja ich wezwał? — zapytał Ilja Płatonowicz półgłosem — bo ja przy nich po polsku, zobaczy pan. Ja nie jestem zły. Jak kto ze mną dobrze, to i ja z nim dobrze...
I mury gimnazjalne po raz pierwszy usłyszały, jak p. dyrektor głośno i publicznie (bo wobec pedlów) odezwał się najczyściej po polsku: „Nu, jak się macie, rebiata?"
A potem rzekł słodkim głosem:
— Do zobaczenia się, kochany panie Hufniakiewicz. Bardzo mi miło, bardzo. Do najprzyjemniejszego zobaczenia się, kochany panie Hufniakiewicz.
I kiedy p. Hufniakiewicz był już na schodach, Ilja Płatonowicz w obawie nagłej, czy nie okazał się dostatecznie miły i uprzejmy, dorzucił:
— I do najskorszego zobaczenia się, kochany panie Hufniakiewicz...

W. Kosiakiewicz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Kosiakiewicz.