January/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JANUARY.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
przez
Waleryę Marrené.
(Morzkowską).
TOM I.
KRAKÓW.
NAKŁAD REDAKCYI »ŚWIATA«.
1891.


Kraków. — Druk WŁ. L. Anczyca i Sp. pod zarządem Jana Gadowskiego.






W pokoju, zarzuconym książkami, przed wielkim stołem, suknem zasłanym, wśród roztwartych infolio notat i papierów, siedział młody człowiek z piórem w ręku i pisał.
Z pod pióra jego występowały na papier litery proste, ostre, śpiczaste, nie związane z sobą żadnym zaokrąglonym rysem; ale za to rękopism był czytelny, bez śladu poprawek i przekreślań, świadczących zawsze o wahaniu się myśli.
Chwilami podnosił spuszczoną głowę i patrzał przed siebie z brwią ściągniętą, ze sztywnym wzrokiem, jak gdyby szukał właściwego wyrazu, lub sięgał do głębin pamięci. Wówczas można było spostrzedz twarz bladą o wielkich, wybitnych rysach i jasne oczy niepewnego koloru.
Włosy ciemne, niedbale odgarnięte z czoła, okrywały jego potężne kontury, podobne do paryjskiego marmuru, rzeźbionego ręką mistrza. Czoło to było jakby przewiędłe i, choć gładkie, nie miało świeżości młodzieńczej. Znać było, że paliły się pod niem myśli, czy żądze, i nadały mu dojrzałość przedwczesną.
Pod łukiem brwi gęstych i śmiało narysowanych, były oczy jasne, o bystrem spojrzeniu, badawcze oczy myśliciela, które, w chwilach skupienia, miały stalowe odbłyski. Delikatne zagięcia ruchliwych nozdrzy świadczyły o sile i subtelności wrażeń. Zresztą, w twarzy tej pełno było mrocznych głębin, pełno kontrastów i rysów, zwykle wykluczających się wzajemnie.
Głównym charakterem jej jednak była nieugiętość. Nieugiętemi były przycięte, bezbarwne wargi, jakby z nałogu panowania nad słowem, a nadewszystko nieugiętą była lekka zmarszczka, idąca od nozdrzy do kątów ust, nieco w dół podanych, nawyknieniem dumy lub szyderstwa. Dolne zarysy twarzy, wyrazem swoim, spokrewnione były z biustami Juliusza Cezara i świadczyły o silnie rozwiniętej praktycznej energii czynu, gdy jasne czoło przywodziło na myśl głowy myślicieli starożytnych i, pod względem abstrakcyjnych zdolności, nic nie zostawiało do życzenia.
Chwile namysłu jego były zwykle krótkie, nie potrzebował tworzyć pracowicie, pióro biegło po papierze, jakby trudno mu było wydążyć myślom.
Trwało to czas jakiś. Na dworze był dzień majowy, pełny słońca i woni wiosennych; gałęzie akacyi, rosnącej w miejskim ogrodzie, tuż pod oknem, trącały o szyby poruszane lekkim wiatrem, gdzieniegdzie wpuszczając do pokoju promień słoneczny, który je przebić zdołał. Jednak blaski rozbudzonej natury nie zdawały się przemawiać do pracownika, ani nęcić go do porzucenia pracy, — przeciwnie, — był on zupełnie nieczuły na świat zewnętrzny. Nawet w chwilach zamyślenia i przerwy, wzrok jego nie zwracał się ku zieleni drzew, ni ku złocistemu błękitowi nieba.
Tak mijała godzina jedna za drugą, uderzając na blizkiej kościelnej wieży; promienie słoneczne, zabłąkane tutaj, odbywały cichą wędrówkę po pokoju, wywołując kolejno z pomroki sprzęt jakiś lub księgę i darząc ją chwilowym blaskiem.
Sprzęty tego pokoju były skromne bardzo, surowe nieledwie, właściciel nie mógł pozwolić sobie na żaden zbytek, lub też nie dbał o niego, bo widniał tu raczej nieład, niż ubóstwo, negacya miększych nawyknień raczej, niż niemożność uczynienia im zadość.
Okno było bez firanek, obicie rzadkich mebli wypełzło, ale pokój ten był obszerny, drzwi w głębi prowadziły do drugiego, gdzie widać było żelazne łóżko. Nie brakło tu więc przestrzeni; nad stołem do pracy zwieszała się lampa, starannie dobrana, by światło jak najmniej wzrok raziło, a stosy książek, zalegające krzesła, kanapę, stoły i leżące kupami na ziemi reprezentowały znaczny kapitał.
Były to książki rozmaitego rodzaju; promień słoneczny przechodził od świeżej okładki paryzkich, lipskich lub londyńskich wydań do starych pergaminów i kosztownych safianowych opraw, igrając gdzieniegdzie w szczerniałem zlocie wybitych liter, odświeżając spłowiałe barwy i darząc je ruchomym blaskiem.
Snadź okno wychodziło na zachód, bo zakres słoneczny coraz się dalej posuwał i światło coraz większemi płatami przebijało ruchomą zasłonę liści, słało się na szarej podłodze, tworząc na niej złociste plamy i rozświetlało ponure wnętrze tego pokoju, aż wreszcie niedyskretnie zaigrało na karcie papieru, po której biegło pióro jego mieszkańca, jakby nęcąc go do odpoczynku, przypominając, że tam na świecie królowała wiosna, śpiewały ptaki, pachniały kwiaty, i że on także był młodym.
Ale on tylko usunął się niecierpliwie i pisał dalej, nieczuły na żaden wpływ zewnętrzny.
Dopiero, po niejakim czasie, sam dobrowolnie odrzucił pióro, które przez czas jakiś kreśliło coś z podwojoną szybkością i odsunąwszy nieco krzesło, na którem siedział, oparł głowę na poręczy i, jakby po dokonanem dziele, odetchnął głęboko; przez chwilę oczy jego jaśniały chłodnym blaskiem, zdawał się przebywać jeszcze w abstrakcyjnych krainach.
Powstał wkońcu, wyciągnął członki zmordowane długiem pozostawaniem w jednem położeniu i okazał, że postać jego odpowiadała w zupełności charakterystyce głowy; jak twarz była wyrazistą i przewiedłą, tak postać była wysoką, szczupłą, nieco na przód podaną od książkowej pracy.
Patrząc na niego, można było zapytać o wiek i nie módz na to pytanie odpowiedzieć dokładnie, bo, pomimo zewnętrznych cech znużenia i gorączkowej pracy, młodość ma piętno i uroki sobie właściwe; daremnie czoło jego było blade, daremnie myśli, uczucia, czy cierpienia, wyżłobiły bruzdy na twarzy; było coś nieokreślonego w uśmiechu, spojrzeniu, ruchach, co świadczyło, że jakkolwiek twarde, gorączkowe, lub namiętne życie jego było dotąd krótkie, że choć może nadużywał skarbów bytu, nie zużył ich jeszcze, i że po za abstrakcyjną energią tej natury, mogły trwać ukryte inne pierwiastki.
Teraz ukończywszy pracę swoją, spojrzał na zegarek, który wskazywał już blizko piątą godzinę, a uczyniwszy to, rzucił okiem wokoło z pewnem zdziwieniem, jakby brakło mu jednego ze zwykłych sprzętów lub czynników życia. Przeszedł się parę razy po pokoju.
Nie przyszło mu jednak na myśl zbliżyć się do tych słonecznych świateł, cisnących się koło okna, roztworzyć je całe falom powietrza, odetchnąć woniami wiosny.
Tak przeszło minut parę, w ciągu których znów obejrzał się z wzrastającem zdziwieniem, a teraz nawet zdziwienie jego zmieniło się w niecierpliwość.
Wskutek tego zapewne wziął kapelusz i rękawiczki, leżące w kącie pokoju, narzucił na siebie letnie palto i zabierał się do wyjścia, kiedy szybkie kroki dały się słyszeć na schodach i odezwał się dzwonek, pociągnięty pośpiesznie.
— Przecież! — wyrzekł wówczas sam do siebie, otwierając drzwi. Słowa tego jednak nie powtórzył głośno, tylko, widząc wchodzącego, odezwał się z cierpkim wyrazem, nie rozjaśnionym wcale widokiem zakłopotania, jakie malowało się na twarzy nowoprzybyłego:
— A, to ty Ignasiu!
— Czekałeś na mnie, January — zawołał ten ostatni.
Zamiast odpowiedzi, January wzruszył ramionami.
— Dlaczegoż miałem czekać? — odparł oschle — widzisz przecie, że wychodzę.
— Daruj mi, spóźniłem się, wiem o tem, biegłem jak mogłem najprędzej.
Rzeczywiście krople potu wystąpiły na czoło Ignasia, policzki były zarumienione, a niebieskie oczy jaśniały tak serdecznym blaskiem, wyrażały tak szczery żal za mimowolną przykrość wyrządzoną towarzyszowi, iż trzeba było mieć bardzo twardą naturę, by nie być rozbrojonym od razu.
January nie zwrócił jednak na to najmniejszej uwagi.
— Idę na obiad — wyrzekł — jest to moja godzina, czasu tracić nie mogę.
— Wiem, wiem, ale widzisz, miałem niespodzianą przeszkodę, spotkałem pannę Jadwigę...
— Zawsze pannę Jadwigę! mogłem się tego spodziewać.
— Panna Jadwiga miała małe sprawunki, prosiła, bym jej dopomógł...
— A ty, Ignasiu, naturalnie poszedłeś z panną Jadwigą; ma się rozumieć, nie powinienem się temu dziwić; nie dziwię się bynajmniej.. panna Jadwiga przedewszystkiem... Wszakże chcesz się nawet z nią ożenić.
Wymawiając te słowa, roześmiał się szyderczo.
Ignaś spojrzał na niego z wyraźnym żalem.
— Wiesz, że się kochamy — wyrzekł łagodnie.
— A, tak, kochacie się, ale pomimo to, ja powtarzać ci będę, że robisz największe szaleństwo. Człowiekowi pracującemu, człowiekowi, nie mającemu zapewnionego jutra, żenić się!... lepiej sobie kamień uwiesić u szyi i rzucić się do Wisły.
— Przecież to, co zarabiam, wystarczy na utrzymanie rodziny; zresztą, mówiliśmy o tem tyle razy.
— Widać, że mówiliśmy za mało... skoro trwasz w swoich zamiarach i rozumujesz jak dziecko...
— Dlaczego jak dziecko?
— Utrzymanie masz dzisiaj, jutro zbraknąć ci go może, a cóż będzie wówczas?
— To już zbytnia ostrożność! przyjaźń twoja jest nadto przewidującą; tym sposobem nikt nie tworzyłby planów przyszłości.
— A przytem — ciągnął dalej nieubłagany January, — robić takie szaleństwo dla panny Jadwigi, która nie jest ani piękną, ani młodą nawet... bo ona nie jest wcale młodą, Ignasiu; wydaje się starszą od ciebie.
— To już moja rzecz, a skoro panna Jadwiga mi się podoba...
— Naturalnie, o gustach rozumować nie można, ja znajduję tylko, że twój jest najgorszy. Ale ta dysputa do niczego nie doprowadzi; chodźmy na obiad, jestem piekielnie głodny.
I nie zważając na przykrość, jaką temi słowami wyrządzał Ignasiowi, wyszedł pierwszy z mieszkania, pogwizdując jakąś nieokreśloną nutę. Ignaś szedł za nim. Przez chwilę trwało pomiędzy nimi milczenie, którego January przerywać nie myślał. Ciążyło ono jednak Ignasiowi, czuł w niem jawny dowód niezadowolenia towarzysza, i usiłował znów zawiązać rozmowę.
— Pisałeś dzisiaj? — zapytał.
Zamiast odpowiedzi, odebrał tylko skinienie potakujące.
— Ty tak pracujesz! — zawołał znowu.
— Ma się rozumieć, to jedyny sposób, żeby cośkolwiek zrobić.
— January! — pochwycił gorąco Ignaś — ja się z tobą nie równam, ja podziwiam cię tylko; mnie potrzeba, widzisz, trochę słońca, trochę szczęścia, trochę miłości; jabym nie wytrwał tak, jak ty, w abstrakcyjnych sferach.
— O, ty jesteś dziecko prawdziwe — odparł wpół pogardliwie, wpół pobłażająco January.
— Ja także nie próżnowałem dzisiaj — wtrącił z pewną nieśmiałością Ignaś.
— No i cóżeś ty tam napisał?
— Skończyłem moją rozprawę.
— Rozprawę? o czemże to?
— Jakto! nie pamiętasz, rozprawę o dzisiejszej poezyi...
— A! tak, o dzisiejszej poezyi; przypominam coś sobie, mówiłeś mi o niej.
— Mówiłem nieraz; skończyłem ją właśnie... gdybyś miał czas, chciałbym ci przeczytać...
— I owszem, i owszem, tylko wiesz, że jestem surowym krytykiem.
— Ty masz prawo nim być — zawołał Ignaś z zapałem, — któż z nas tobie dorówna?!
January nie przerywał mu wcale, a nawet nie zwracał uwagi wielkiej na ten admiracyjny wykrzyknik, uważał widać szczere hołdy Ignasia za rzecz zwyczajną, a przynajmniej za rzecz należną sobie.
— Trzeba pracować — odparł tylko, machając w takt laską, trzymaną w ręku, suchym, urywanym ruchem — trzeba pracować... i nie nabijać sobie głowy niepotrzebnemi rzeczami.
— January! — zawołał nagle Ignaś — czy nikt nie był dzisiaj u ciebie?
Zagadniony spojrzał bystro na mówiącego.
— Dlaczego się pytasz? — wyrzekł oględnie.
— Słyszałem, że „Hasło“ ma cię wezwać na współredaktora.
— Współredaktora? mnie! wiesz dobrze, iżbym nie przyjął. Potrzebuję mieć swój organ wyłączny, a nie zasiadać w jakimś komitecie i poddawać mu może jeszcze moje artykuły.
— „Hasło“ przecież wyznaje jedne z tobą przekonania.
— I cóż ztąd? są tam figury, których znosić nie mogę. A najprzód, ten Karol ze swoją wieczną opozycyą... Gdybym miał wyłączną redakcyę „Hasła“... to co innego. To też chcę go trochę przetrzymać, zanim postawię moje warunki. Jeśli przyjmie, dobrze, jeśli nie, mam przecież koncesyę w kieszeni. Zobaczymy, jak „Hasło“ wyglądać będzie, gdy ja założę mój dziennik.
Ignaś znowu spojrzał z admiracyą na Januarego. Mowa jego świadczyła, iż negocyacye, o których wspominał Ignaś, jako o rzeczy, mającej dopiero nastąpić, były już rozpoczęte, tylko on nie uznał za stosowne uwiadomić o tem przyjaciela.
January z Ignasiem doszli do celu swojej wędrówki: była nią restauracya nie zbyt kosztowna, w której schodziła się od niejakiego czasu pewna frakcya literackiego i artystycznego świata. January z Ignasiem przychodzili tu zwyczajnie pomiędzy czwartą i piątą godziną, i mieli swoje wyznaczone miejsca.
Znali się tu niemal wszyscy, do tego stopnia, iż restauracya przybierała w pewnych godzinach charakter prywatnego mieszkania, gdzie zebrani rozmawiali swobodnie o wszystkiem, co ich zajmowało. Wszyscy tu byli pomiędzy swymi, — do tego stopnia, że jeżeli pojawił się tu jaki intruz zwabiony szyldem z ulicy, wprost dla spożycia obiadu, dostawał zawsze najgorsze kęsy i nie mógł się niczego doprosić, bo służba troszczyła się tylko o codziennych gości.
W chwili, gdy wszedł tam January z Ignasiem, nakształt świetnej planety ze swoim satelitą, restauracya była pełną. January przeszedł pierwszy i drugi pokój, przyjmując i rozdając powitania, mniej więcej przyjazne, i zatrzymał się dopiero w trzecim niewielkim pokoju, gdzie zbierało się najpoufalsze kółko jego szczególnych wielbicieli.
Do tego pokoju to już żaden intruz dostać się nie mógł. January bowiem, w podobnym razie, gniewał się na służbę, a nawet na właściciela, grożąc, że natychmiast przeniesie się do innego gastronomicznego zakładu, jeśli tu nie będzie miał spokojności, a że służba i właściciel umieli cenić gościa, za którym zapewnie przeniosłaby się poważna część zwykłego towarzystwa, starali się usuwać od niego wszelkie powody niezadowolenia i pokój był nietykalny.
January zabrał swoje zwykłe miejsce. Ignaś usiadł przy nim, a w koło skupiła się grupa ludzi najrozmaitszych barw i przekonań, których jednak punktem łącznym był January. Wszyscy zdawali się na niego oczekiwać, wszyscy powitali go hucznym okrzykiem.
Najgłośniejszym ze wszystkich był Ewaryst, krytyk z powołania, wietrzący wiecznie cudze zdania, polujący na cudze myśli, dla tej prostej przyczyny, że własnych miał bardzo niewiele. Ewaryst głębokość sądu zastępował zawiłością stylu, dowcip złośliwością, bystrość imponującym tonem, i widać, wystarczyło to i jemu samemu i czytelnikom, bo Ewaryst uchodził za literacką powagę.
Dziwić się temu nie można. Krytyki jego nie płynęły wprawdzie z żadnej etycznej, ani estetycznej zasady, ale za to były powtórzeniem, mniej więcej trafnem, mniej więcej szczęśliwem zdań cudzych; nie było też w sądach jego jednolitości, cechującej zwykle zdanie, oparte na gruntownych podstawach; jednak ostatecznie kto się o to troszczy tak bardzo? Odzywały się tu i owdzie potępiające głosy, głosy te jednak były bardzo odosobnione; pan Ewaryst był poczytny, o resztę zwykle nie troszczą się wydawcy. A jeśli krytyka jego była fantazyjna, nieco chwiejna, nieco napiętnowana stronnością, to przecie nie stanowi, jak wiadomo, grzechu głównego, i co najwięcej dowodzi tylko, że Ewaryst miał gorących przyjaciół i nieprzyjaciół, i że na usługi pierwszych i drugich oddawał to, co posiadał: swoje pióro i łamy dzienników, których był współpracownikiem.
Jeśli z jednej strony dowodziło to szczerości jego uczuć, z drugiej podawało w pewną wątpliwość sumienność literacką. Ale wszakże najświeższe badania naukowe dowiodły, że sumienie, jak wszystkie inne umysłowe władze, jest wyrobem pewnych prądów i wpływów, z tego powodu dziwić się nie można, że sumienie jego było tego a nie innego rodzaju... Zresztą, każdy na tym biednym świecie zasługuje się, broni, wojuje orężem, jakim obdarzyła go matka natura, lub macocha cywilizacya; krytyk więc, używając pióra na własną korzyść, jak wilk zębów, buhaj rogów, żmija jadu, jest zarówno w swoim prawie, jak wilk, buhaj, żmija, lub, jeśli kto pragnie szlachetniejszego porównania, jak lew, król zwierząt, swej potężnej paszczęki... Czyżby też było warto dzierżyć berło krytyczne, żeby nie pozwolić sobie nigdy pewnych nadużyć, takich naprzykład, jakich pozwalają sobie nawet konstytucyjni królowie... Z tem wszystkiem, pomimo tych różnorodnych usterków, których ja osobiście bynajmniej za usterki nie mam, Ewaryst sterował wcale nieźle łodzią swoją wśród trudności życiowych. Przyznawano mu ogólnie nie tylko przymioty, jakie posiadał, ale i te, których nie miał zgoła, może dla tego, że umiał zająć takie stanowisko, że stokroć lepiej było mieć go za sobą, niż przeciw sobie.
Drugim z kolei, hucznie witającym Januarego, był Emil, trochę poeta, trochę powieściopisarz, trochę dramaturg, a najwięcej fejletonista, mistrz słowa, któremu do mistrzostwa brakowało jednej tylko rzeczy maleńkiej, lecz widać niekoniecznie potrzebnej — myśli.
Ale czyż to myśl ma być w każdym utworze? Powodzenie, jakiego używał, dowodziło, że jest to naddatek, bez którego doskonale obywać się można ... Poezye Emila odznaczały się tak wykwintną formą, taką harmonią rytmu, iż doprawdy nie potrzebowały wcale treści żadnej, ażeby zachwycać... A przytem był on wiekuiście natchniony, nawet bez żadnego przedmiotu, — natchnienie było u niego stanem chronicznym; jeśli więc poezye jego nie miały treści, komedye charakterów, a powieści sytuacyj, on za to miał zwyczaj czytać je tak pięknie w dobranych kółkach, mianowicie wielbiących go dam, głos jego był tak dźwięczny, deklamacya tak świetna, oczy tak szafirowe, spojrzenie tak magnetyczne, iż nawet tak złośliwy krytyk, jak Ewaryst, nie podawał w wątpliwość doskonałości jego utworów. Zresztą Emil miał zwyczaj w fejletonach, które podpisywał pseudonimem, wynosić pod niebiosa swoje utwory, mieszając z błotem nie tylko swoich współzawodników, lecz i wszystkich tych, którzy śmieli kiedykolwiek cośkolwiek przeciw niemu napisać lub powiedzieć, ztąd rzadko kto miał cywilną odwagę odezwać się z czemś podobnem.
Sprzeczność i dopełnienie tego mistrza o brylantowem słowie, nie mającego nic do powiedzenia, stanowił Konrad, także powieściopisarz, także poeta, człowiek gwałtownych wrażeń, bogatej myśli, z głową pełną pomysłów, ale który nie umiał rozwikłać, ich zharmonizować i urobić w artystyczną całość... Sceny, charaktery, sytuacye roiły mu się w mózgu, pełne potęgi, a wychodziły tylko blado i nieudolnie. Z powodu nieustannych rwań wewnętrznych, panował w nim rozstrój ciągły, odbijający się w powierzchowności, w urywanych słowach, w zasadach nawet. Oczy bystre i niespokojne biegały z przedmiotu na przedmiot, nadając mu pozór dziwaczny.
Był to umysłowy kaleka, dotknięty niemocą. To, co tworzył, nie odpowiadało nigdy temu, co chciał uczynić. Miał dość bystrości, by widzieć niedobory dzieł swoich, nie dość, by sięgnąć przyczyny i zrozumieć ich powód. Niecierpliwość ciągła wytrącała go z kolei. Nie mogąc radzić sobie ze zwyczajnemi warunkami życia, gonił za niepodobieństwem, szukał wyrafinowanych efektów, ale, za ich pomocą nawet, nie mógł otrzymać pożądanego wrażenia, które dają tak łatwo najpowszedniejsze sytuacye i charaktery, umiejętnie wyzyskane. Był to olbrzym spętany, szukający napróżno drogi swojej.
Przekonania jego były skrajne pod wszystkiemi względami. Był to radykalista najczystszej krwi; jak w rzeczach sztuki odrzucał wszelkie prawidła, tak sprzeczał się na każdym punkcie z zasadami przyjętemi. Według niego, ustawa społeczna była zawsze nadużyciem, a Proudhon nawet zdawał mu się nieśmiałym w swoich teoryach.
Słysząc go, można było truchleć, albowiem nie cofał się przed najbardziej przerażającemi wynikami swoich doktryn. Umysł jego, logiczny zkądinąd, posuwał się zawsze do ostateczności i nie mógł nigdy utrzymać miary: spoglądając na punkt jeden, tracił zawsze z oczu wszystkie inne punkta; zkąd wypływał konieczny brak harmonii w życiu i dziełach... Utopje jego były straszne, a przynajmniej mogły być strasznemi w następstwach, gdyby kto brał je na seryo, chciał w czyn wprowadzić, lub gdyby to jemu samemu było możliwe. W codziennych warunkach jednakże był to najłagodniejszy z ludzi, każdemu gotów był zrobić przysługę, nikt nie pamiętał, by zwierzęciu nawet uczynił jaką szkodę. Natura to była złożona z samych kontrastów; bujna i bezpłodna natura umysłowego rzezańca, mającego okrucieństwo i miękkość, cechujące zwykle rzezańców.
Był tam jeszcze Leon, chemik, analityk, któremu wszystko w oczach rozkładało się na pierwiastki, tak dalece, iż nigdy żadnej całości pochwycić nie był zdolen; Seweryn, rzeźbiarz, szukający klasycznych kształtów. Grek, zabłąkany wśród dziewiętnastego stulecia, — i parę mniej wybitnych indywidualności.
Kółko to widocznie oczekiwało Januarego, przywykło zwracać się ku niemu, zapożyczać od niego myśli — wiedzy — czasem nawet szczęśliwego wyrażenia, które zawsze przychodziło mu naturalnie na usta.
Byli to może duchowi pasorzyci, ale January o to nie dbał, — posiadał wspaniałą rozrzutność prawdziwych bogaczy i chętnie karmił rzeszę okruszynami własnych uczt intellektualnych, wiedząc dobrze, iż skarbów myśli nie zbraknie mu nigdy.
Są natury, prawem wyższości własnej skazane na królowanie, które wszędzie w kole rówiesnem zajmują pierwsze miejsce, jak ogniska skupiające w sobie wszystkie promienie. January widocznie był tutaj ogniskiem, — do niego należał ster rozmowy, on panował bezsprzecznie pomiędzy zgromadzeniem.
Dzisiaj jednak był w dość milczącem usposobieniu. Powitał wszystkich, usiadł na zwykłem miejscu, kazał sobie dać obiad i, nie mieszając się bynajmniej do drugich, jadł potrawę po potrawie. Czy myślał o „Haśle“, o propozycyi odebranej, czy o małżeństwie Ignasia, — trudno było odgadnąć...
W koło tymczasem toczyła się rozprawa o stosunkach literackich, a zwłaszcza o „Haśle“, świeżo założonym dzienniku, którego wszyscy byli współpracownikami.
January do rozpraw się nie mieszał.
Ignaś zauważył ten dalszy symptomat niezadowolenia z pewnym niepokojem i spoglądał w oblicze towarzysza, jakby oblicze to było słońcem, z którego on czerpał promienie.
— January — szepnął błagalnie — ty jeszcze gniewasz się na mnie.
January ściągnął ramiona, w sposób świadczący, iż żadne sprawy przyjaciela nie mogły go zaprzątać tak długo.
— Jestem zmęczony i głodny — odparł głośno, przysuwając sobie talerz, tylko co postawiony przed nim przez służbę.
— Zmęczony, — pochwycił Konrad swoim basowym głosem — tak, to nasz powszechny los, nas pracowników: zmęczenie, zmęczenie i jeszcze raz zmęczenie bez pożytku.
January spojrzał na mówiącego z rodzajem szyderczej litości.
— Nie myślałem się skarżyć — wyrzekł spokojnie — lubię pracę, praca idzie mi łatwo... a co do materyalnego wynagrodzenia...
Skinął ręką niedbale, jakby na świadectwo, że nie dbał o nie, że to, co posiadał, wystarcza mu aż nadto.
— Jednakże, — wtrącił sentymentalny Emil, u którego sentymentalizm bynajmniej nie wykluczał rachunku, — gdybyś się chciał ożenić...
Na te słowa January rozśmiał się na całe gardło.
— Gdybym ja się chciał ożenić? — powtórzył — dlaczegóż jabym się miał chcieć ożenić?...
— Dlaczego? Nieoszacowane pytanie! — wołał Emil — gdybyś się zakochał!
— O! o to możecie być spokojni; nie zakocham się!
— Hm! zdarzyło się to tylu innym — wtrącił Ewaryst powątpiewająco.
— Zapewne zdarzyło się tobie, Ewaryście, i tobie, Emilu, niejednokrotnie nawet, i tobie, Leonie, skoro ożeniłeś się; ale mnie... Ot, lepiej podajcie mi dzisiejszy numer „Hasła“.
— Jakto! alboż ci go nie przynoszą?
— Nie miałem czasu go przejrzeć.
Wziął go i uśmiechnął się pogardliwie, przerzucając rozmaite artykuły.
— Niedołęztwo! — wyrzekł po chwili, ciągle mając w niego wzrok wlepiony.
— Mówią, że redakcya się zmienia — wtrącił Konrad.
January milczał, nie uznawał za stosowne udzielić specyalnych wiadomości, jakie posiadał, ani ultimatum, jakie postawił właścicielom.
— A ostrożnie — zaśmiał się Ewaryst — jest tam fejleton Emila.
— O czem?
— O miłości.
— O miłości? — zaczął znów January — osobliwy temat! temat godny autora; ale o jakiejże to piszesz, Emilu? o tej, jaka była, jaka jest, czy też jaką byćby mogła?
— Miłość się nie zmienia! — zawołał fejletonista.
— Ba, ba, aforyzm, jak każdy inny. Nasi dziadowie bawili się w Korydonów, byli tkliwi, jak Adolf i Julia, Malwina i Ludomir; posiadali domyślność serca. Gdy tymczasem my...
— Cóż my? — pytał wiecznie zakochany Emil.
— Oni kochali się z urzędu, że tak powiem, a my wypadkowo tylko. U nich miłość należała do obowiązków dobrze wychowanego człowieka, u nas do wybryków. U nich była ona na porządku dziennym; my strąciliśmy ją z tego stanowiska... chociaż w gruncie...
Wzruszył ramionami i znowu wziął się do dziennika.
— Powiedz-że nam, czem dzisiaj uczyniono miłość? — pytał dalej Emil, któremu brakowało jeszcze parę szpalt do następnego fejletonu.
January odwrócił oczy od dziennika, oparł się na łokciu i wyrzekł:
— I owszem. Chcecie wiedzieć, czem jest dzisiaj miłość? Jest to poprostu chorobliwy objaw odbitych wrażeń, jeden więcej dowód wpływu na jednostki ogólnie kursujących doktryn, któremi wszyscy mniej więcej nasiąknięci jesteśmy, a wreszcie... potęgi dziedziczności, której ulegamy.
— Tylko tyle? — wtrącił Emil.
— Ty, bo jesteś sentymentalny, również jak Ignaś, choć na inny, mniej szkodliwy, sposób; kochasz się we wszystkich ładnych kobietach, jakie spotkasz, i to przyznaję, jest dla mnie daleko zrozumialsze, bo ostatecznie ta lub inna...
Mówiąc to, January zrobił ruch tak pełny lekceważenia, iż nawet radykalny Konrad czuł się w obowiązku protestować.
— Ależ ty tego pierwiastku w życiu negować nie możesz; miłość jest to najbardziej ludzkie, a przez to samo najdoskonalsze ze wszystkich uczuć.
— O! porozumiejmy się; ja nic nie neguję, wierzę najzupełniej w atrakcyę wzajemną płci, tylko razi mnie sentymentalna forma, jaką ta atrakcya przybiera w dzisiejszych warunkach. Nie pojmuję, jak można świat swój lub szczęście zamknąć w jednej kobiecie? Nie pojmuję nawet, jak podobna istota może stanowić choćby o szczęściu jednego momentu? Powtarzam: ta lub inna... zresztą rozumiem różnicę materyalną koloru włosów, cery, kształtów.
— Jakto! — oburzył się Konrad — ty, czciciel I. Stuarta Mill’a, ty, co zawsze uważasz kobietę jako pokrzywdzoną przez nasze ustawy i obyczaje, ty twierdzisz coś podobnego!
— Właśnie dlatego, iż kobietę tak pokrzywdzono przez szereg wieków, spaczono nie tylko jej działalność, ale wyobrażenia, ale siły umysłu. Jest ona teraz, jak ci niewolnicy, w których zdołano wpoić miłość jarzma i przekonanie, że są do niego stworzeni jedynie. Kobietę skarłowacono duchem, zarówno jak ciałem; wmówiono w nią, że słabość dla niej jest zasługą, niedołęztwo wdziękiem, nierozsądek prawem. Uczyniono z niej ślepą kapłankę przesądu. Wszystko to nie jest jej winą, jestem o tem przekonany; nie mniej taka, jaką wyrobiono ją dzisiaj, budzić może jedynie litość, litość tem głębszą, im więcej oddalano ją od postulatu, jaki dla niej stawiamy. Ale dzisiaj szalony chyba może brać na seryo istotę zdenerwowaną fizycznie błędną hygieną, której umysł (nb. jeśli myśli), wskutek równie błędnej hygieny moralnej, trzymać się może jedynie rutyny, lub wpadać w najdziksze abstrakcye.
— Gdzieżeś ty tak poznał kobiety? — wtrącił Emil, podchwytując filipikę Januarego i notując w myśli, co mógłby z niej wybrać do swego feljetonu.
— Gdzie? — odparł zagadniony, który nie zwykł był oszczędzać słów, kiedy te cisnęły mu się na usta, — alboż to trzeba studyować głęboko lub patrzeć bardzo uważnie, by dojść do wniosków, które same wpadają w oczy. By stwierdzić prawdę słów moich, dość spojrzeć na kobietę, bądź to na ulicy, bądź na scenie, bądź na kartkach książki... Wszędzie przedstawia się ona z całą sumą śmieszności i niedoborów, jakie wyrobiły w niej wieki faktycznego niewolnictwa i haremowego życia.
— O! haremowego życia! zapał unosi cię zbyt daleko — zawołał Ewaryst, który z kolei chciał także skorzystać coś z podnieconej werwy Januarego i usłyszeć dalszy rozwój tej idei, bo właśnie zabierał się pisać krytykę jakiegoś niewieściego dzieła, i chciał je zrąbać tym argumentem.
Konrad nie mówił nic, tylko gładził powoli długą brodę, potakując mu po cichu.
— Tak jest, haremowego — ciągnął dalej January, — nie cofam wcale słów moich; haremy są rozmaitego rodzaju, a te, których strzegą, zamiast rzezańców istotnych, rzezańcy umysłowi, te, których progi pod klątwą przestąpić nie wolno, są stokroć gorsze od zamkniętych na klucze i rygle, bo klucze i rygle łatwiej wyłamać, niż się od przesądów oswobodzić.
— Przez miłosierdzie — zawołał Konrad — January gotów zakochać się w odalisce.
— Odaliska, to jego ideał — wtrącił Emil, który bez wyrazu ideał obejść się nie mógł, jak nie mógł żyć bez natchnienia.
— January nie ma żadnego ideału — przerwał Konrad, z którego słownika znów wyraz ten był zupełnie wykluczony.
— Mylisz się — przerwał Ewaryst, — ideałem jego jest właśnie nie mieć żadnego ideału. Nieprawdaż, Ignasiu?
— Nie cierpię słów, które nic nie znaczą — wyrzekł znowu January — ale jeśli wam chodzi o mój gust, to przyznaję, że wolę stokroć kobietę wschodnią, niż tę, jaką wytworzyła nasza cywilizacya, wolę zasłonę narzuconą na twarz, niż na myśli; pierwszą można podnieść dowolnie, gdy druga przyrasta do substancyi mózgowej.
— A więc dobrze — zawołał Konrad — wyobrażam sobie Januarego u stóp zakwefiowanej odaliski. Pyszny materyał powieściowy! Koloryt wschodni: niebo ogniste, w głębi kilka palm, kilka garbatych wielbłądów i białe łono namiotów. January wśród zaczarowanego ogrodu, którego opisu zbyt uboga wyobraźnia pożyczyć może z tysiąca i jednej nocy. January przemawia do swojej tajemniczej piękności tym językiem, tak pełnym dosadności i logiki, który jednak, na mocy prawa, iż sprzeczności stykają się z sobą, graniczy niekiedy z paradoksem, a którym, jak widzimy, włada po mistrzowsku. Nie można ręczyć, czy odaliska zrozumie go dokładnie. On powtarza jej, naprzykład, owo pyszne porównanie o rzezańcach istotnych i rzezańcach umysłowych, o zasłonie na twarzy i na duszy. Odaliska, co nigdy w życiu nie słyszała ani o ideach, ani o duszy, nie może pojąć, co to ma znaczyć. Ale natomiast rozumie, iż wzbudza miłość i ciekawość, i bądź to z powodu usposobień dziedzicznych, bądź nabytych, wie, że ciekawość, a nawet miłość, będąca także rodzajem ciekawości, podżeganą bywa oporem. Upiera się więc zachowywać zasłonę, z po za której błyszczą tylko źrenice namiętne, pełne słodkich obietnic... January prosi, błaga, aż wreszcie z łagodną przemocą zdziera zasłonę i... o nieba! staje osłupiały. Niestety! ujrzał tę twarz, którą marzył niebiańską, pomalowaną wszystkiemi kolorami tęczy.
— Oh! — wtrącił January, słuchający dotąd z uśmiechem tej improwizacyi o sobie, — ażeby zobaczyć coś podobnego, nie potrzebuję puszczać się aż na daleki Wschód; dość mi będzie zajrzeć do Saskiego ogrodu, do teatru, lub jakiegobądź salonu. Na Wschodzie przynajmniej rzecz ta ani dziwi, ani oburza. Kobieta nie posiada nic, prócz piękności; religia pozbawia ją duszy, obyczaj indywidualności. Ale tu... tu wszystkie kobiety odzywać się będą, jak pozytywki: o inteligencyi, myśli, nauce, co nie przeszkadza im poświęcić życia na stroje, prześcigać dzikich dziwacznością ozdób.
— Oh! prześcigać dzikich — powtórzył zgorszony Emil, faworyt i wielbiciel płci pięknej, pomiędzy którą uchodził za pierwszorzędnego poetę i pierwszego powieściopisarza swego wieku — January! przez litość szanujmy nieco prawdopodobieństwo.
— Ja wcale nie przesadzam. Przebiegnijmy tylko szereg potworności, jakim kolejno poddają się kobiety. Jest to niejako barometr, wskazujący moralny poziom społeczeństwa lub pewnej jego części. Forma zewnętrzna jest odbiciem wnętrza. Dawniej mężczyźni prześcigali się z kobietami w tym względzie; dzisiaj przy demokratycznym nastroju dziewiętnastego wieku atrybut ten pozostał jedynie przy kobiecie. Jest to najlepsza wskazówka, iż nic nie korzystała, iż nie postąpiła ani kroku na drodze moralnego rozwoju.
— Prawdę mówiąc, nie one są temu winne — wyrzekł Konrad.
— Alboż ja temu przeczę. Stwierdzam jedynie fakt, i z faktu tego wyciągam naprzód praktyczne następstwo dla siebie, iż podobnej istoty nie można traktować na seryo, a powtóre, jeśli chcesz, bynajmniej nie zaszczytne dla mężczyzn w ogóle. Kobieta wprowadza do rodziny nielogiczne i kapryśne żywioły, z jakich składa się sama; obyczajami, strojem, mową i uczynkiem urąga logice. Wychowuje dzieci na obraz i podobieństwo swoje, staje się zbyt często powodem ruiny lub nieszczęścia, plagą domowego ogniska. A jednak wpływ panujących idei jest tak silny, że, chociaż społeczeństwo widzi te groźne niedobory, czuje je i cierpi; woli raczej szukać ich powodu w indywidualnych przyczynach niż w ogólnych, tak łatwych przecież do zaznaczenia. Ale tych idei panujących nie możemy pozbyć się zarówno w wypadkach codziennych, jak w ważnych chwilach. Życie człowieka upływa nieraz na daremnej walce z niemi, i na łożu śmierci przekonywa on się dopiero, iż jeszcze nie zmógł ich sam w sobie, iż cierpiał i zmarnował byt z ich przyczyny. Gdybym miał pióro w ręku, zdaje mi się, iż napisałbym w tej chwili palący rozdział o wpływie przesądów dziedzicznych.
— A może podarłbyś go jutro — wtrącił złośliwie Ewaryst.
— Gdzie tam! — zawołał Ignaś — January wpadł na swój ulubiony przedmiot.
— Tak jest, nie waham się twierdzić, że jedną z kardynalnych trudności naszego wieku jest wzrastająca dysharmonia pomiędzy umysłowym poziomem dwóch płci, pomiędzy ich zasadami, wiarą, rozwojem. Ja dowodzić tego będę, póki tchu stanie.
— Nie będzie to w żadnym razie prosta droga do sławy, do powodzenia, — ostrzegał Ewaryst, który na tych rzeczach znał się dobrze.
— Mniejsza o to — odparł dumnie — gdy widzę, z jakiej gliny jest ulepione powodzenie, gotowem je znienawidzieć. Któż może myśleć, że dbam o rozgłos, o pochwały dzienników, o reklamy reporterów, o szmer publiczności lub nawet o uznanie krytyki?
— Więc czegóż chcesz? — wtrącił zawsze trochę naiwny Emil.
— Ja chcę, żeby ideje moje przesiąkły w życie i krew narodu; chcę obalać i budować według myśli mojej gmachy, w których jednostki będą cegłami, ideje cementem... gmachy ku przyszłemu szczęściu ludzkości. Ja chcę panować nad duchami, chcę, by w przyszłości zaklinano się na mnie, przysięgano na mnie.
Oparł głowę na ręku i spoglądał na zgromadzonych, a w oczach mu połyskiwały nie iskry zapału i miłości, ale chłodne, przeszywające, jak stal blaski dumy.
Przez chwilę siedział zatopiony w myślach, z dumnie przyciętą wargą, z wzrokiem zgubionym w przestrzeni. Potem powstał, wyprostował się, jak atleta, gotujący się do walki.
— Ha! — wyrzekł — tracimy tylko czas na próżne słowa.
— Dokądże się tak śpieszysz? — zapytano.
— Gdzie? do pracy, do pióra. Oto broń moja; a jakkolwiek broń to dzisiaj zużyta i stępiona, nie wynaleziono jeszcze na jej miejsce żadnej innej. Chodźmy, Ignasiu.
Słowo to rzucił z rodzajem rozkazu satelicie swemu.
Ignaś powstał natychmiast, przywykły snadź spełniać zawsze wolę Januarego, po chwili jednak zawahał się, przypomniawszy sobie jakieś inne zobowiązanie.
— Daruj — wyrzekł nieśmiało — mam rozmaite interesa do załatwienia.
— Aa — odparł przeciągle — pewno znowu zlecenie panny Jadwigi. Ustępuję jej pierwszeństwa, ma się rozumieć... Tylko pamiętaj Ignasiu, że tym sposobem nigdy nic nie napiszesz i nie postąpisz na krok jeden; gdyby panna Jadwiga kochała cię, powinnaby przynajmniej choć to zrozumieć.
Wzruszył ramionami z najwyższym gniewem, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł. Miał zwyczaj po obiedzie dysputować z Ignasiem, a raczej przed Ignasiem, bo ten nie sprzeciwiał mu się nigdy, i nigdy nic nie przeciwstawiał jego zdaniu. Była to więc po prostu mała oratorska przyjemność, sposób wyjaśnienia i uszykowania własnych myśli, zanim je przeniósł na papier. A nikt nie słuchał go z tak religijną czcią, jak Ignaś. Stanowił on nie osobę, ale rodzaj echa, które powtarzało z akcentem admiracyi jego własne rozumowania.
Wyszedł więc z restauracyi równie zły, jak przyszedł, kiedy na schodach dopędził go Konrad.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
— Gdziekolwiek... przejść się trochę, zanim znowu zasiądę do pracy.
— To ja pójdę z tobą.
January przystał chętnie; przyzwyczaił się do obecności Ignasia, ale w gruncie Konrad lub Ignaś było mu to dość obojętne.
— Ty, przynajmniej — wyrzekł z przekąsem — nie masz żadnej panny Jadwigi.
— Cóż chcesz — wtrącił pobłażliwie Konrad — ja kochałem się także, Ignaś jest młody.
— Cóż ztąd! a ja czy młodym nie jestem?
— Ty January, ty stanowisz wyjątek.
Jakaś błyskawica mignęła po twarzy Januarego, nadając świeżość przewiędłemu czołu, rozjaśniając spojrzenie i uśmiech.
— Być może — wyrzekł po chwili — być może. Tylko nie zrozumieliście mnie dobrze; nie potępiam bynajmniej miłości... nie jestem tak szalony, by stawać nawspak wiekuistym prawom natury... potępiam tylko niepewne formy miłości, niestosowne dla niektórych położeń, dla niektórych natur.
— Rozumiem — zawołał radykalny Konrad — jesteś antagonistą małżeństwa.
— Nawet i to nie; nierozerwalność małżeństwa jest to formuła zużyta może, ale, jak każda formuła, elastyczna; przeciwko niej jednostka broni się niewiernością; tolerancya, jaką dla niej myśliciel mieć musi, jest koniecznem następstwem moralnego przymusu. Chociaż znowu dla wielu natur, małżeństwo, nawet nieobwarowane warunkiem nierozerwalności, pozostałoby takiem.
— Więc dlaczegóż tak się oburzasz na biednego Ignasia?
— Dlaczego! dlaczego? bo małżeństwo to nie ma sensu, bo ta jego panna Jadwiga jest nieznośna i działa mi na nerwy.
Nie chciał dłużej mówić o tym przedmiocie, wpadł na temat zwykłych swoich filozoficznych doktryn i zaczął je rozwijać długo i szeroko. Nie lubił w ogóle, gdy mu zadawano pytania.
Gdy powrócił do siebie, słońce było blizkie zachodu, a zniżając się coraz bardziej na skraj horyzontu, napełniło rumianym blaskiem jego mieszkanie. Stół, przy którym pisał, zalany był promieniami tak, iż białość papieru raziła jego oczy, a po tej białości migały na wszystkie strony delikatne cienie akacyowych liści, drżących pod oknem od lekkich powiewów wiatru i, przesuwając się, kołysząc, tańczyły jak cienie, lub żywe istoty, wśród ciszy i samotności tego pokoju, po ścianach, podłodze i sprzętach, nadając mu jakieś tajemnicze życie.
— Nieznośne słońce! — odezwał się January — pisać niepodobna, muszę się raz zdecydować na zawieszenie ciemnych stor w oknach. Żeby był Ignaś, posłałbym go zaraz po ten sprawunek.
Obejrzał się, nierad z tego, że nie miał nikogo pod ręką, kimby się mógł posłużyć, i poszedł do okna, próbując je czemś zasłonić.
Okno wychodziło na ogród, a raczej ogródek szczupły, mały, jak zwykle ogrody warszawskie, ale tak pełny kwiatów i woni, iż podobny był raczej cały do różnobarwnego dywanu, na którym, nakształt bukietów, wznosiły się strojne głowy róż.
January mieszkał na pierwszem piętrze; dość było otworzyć okno, by cała ich woń zapanowała w pokoju. Naprzeciwko okna, zaledwie oddzielona od niego szczupłą przestrzenią ogrodu, wznosiła się werenda, po której lekkich żelaznych filarach obwijały się ciemne bluszcze, tworząc girlandy zieleni, nakształt wdzięcznych ram dla rodzajowego obrazka, godnego pędzla artysty.
Na werendzie siedziała młoda kobieta, pochylona lekko nad dywanem, na którym bawiło się dwoje dzieci. Kobieta była piękna i uśmiechnięta; fałdy białej, lekkiej sukni rysowały kształty wytworne i wdzięczne; a głowa, której cały strój stanowiły ciężkie warkocze lśniących włosów, miała charakter powagi i słodyczy, niewinności i dumy, jaką arcymistrz niewieściego piękna, Rafael, nadać umiał niektórym Madonnom swoim.
Siedziała w niedbałej postawie, nie domyślając się, by kto na nią patrzał, pełna prostoty i spokoju, śledząc wzrokiem miłości ruchy chłopczyka, o czarnych, ognistych oczach, i znacznie młodszej dziewczynki, pełzającej po dywanie, której ptasi świergot i śmiechy urywane odbijały się na twarzy matczynej.
Chłopczyk mógł mieć lat pięć zaledwie i opiekował się wyraźnie młodszą siostrzyczką, poddając się dobrotliwie jej dziecinnym fantazyom, wspierając niepewne ruchy; ona czepiała go się, zapuszczała w pukle jego włosów tłuste białoróżowe rączki, pełne rozkosznych dołeczków i fałdów, targała je z okrzykami radości, stanowiącemi dźwięki bez słów wyraźnych. Dziewczynka nie miała południowego typu, tak widnego w twarzy matki i brata, — przeciwnie — jasne włosy, jasne błękitne oczy czyniły z niej przy tych czarnych głowach i aksamitnych źrenicach, przypominających obrazy zrodzone pod innem niebem, istotę różną, chociaż równie piękną.
Te dwoje dzieci i ta młoda matka, tak wyłącznie zajęte sobą, iż reszta świata zdawała się dla nich nie istnieć, był to jeden z tych, pospolitych wprawdzie, ale pięknych widoków, na których oko każde z przyjemnością zatrzymać się musi.
January był wrażliwy na piękno; obraz ten, przypadkiem ujrzany z okna, uderzył go; zaczął przypatrywać mu się z zajęciem, a był tak blizko, iż każda linia rysowała się dla niego wyraźnie, każdy dźwięk dochodził niezmącony.
Liście akacyi tworzyły przed nim przezroczystą i ruchomą zasłonę, pozwalającą mu swobodnie spoglądać w ogród, samemu nie będąc widzianym. Patrzał ciągle, słuchał cichych gwarów dziecinnych i głośnych pocałunków, których odgłos dochodził do niego.
O czem myślał?... pytania tego nie zadał mu nikt, ale gdy wreszcie cienie wieczoru zapadać zaczęły i młoda kobieta zeszła z werendy w głąb mieszkania, on dopiero wówczas powstał ze swego miejsca przy oknie, i obejrzał się ze zdziwieniem, jak człowiek senny.
Noc nadchodziła, a on od obiadu nie napisał nic, nie zrobił nic. Była to rzecz nie do darowania. Zapalił lampę, usiadł na zwykłem miejscu, umoczył pióro, ale robota mu nie szła. Powstał znowu i wielkiemi krokami zaczął przechadzać się po pokoju. Wreszcie zbliżył się do okna. Drzwi szklane, otwierające się na werendę, były oświecone i mógł widzieć salon, gustownie urządzony, a w nim migające cienie. Pierwszy raz w życiu przyszło mu do głowy pytanie: kto tam mieszka? Nie panował nad myślami, — one cisnęły mu się nie wiedzieć zkąd niesforne.
Cóż wkońcu obchodziła go ta kobieta, chociaż była tak piękna? czyż mało pięknych spotykał w życiu? Czyż nie była to zresztą jedna z tych bezrozumnych istot, na które tak wymownie piorunował przed kilku godzinami.
Może też pioruny jego nie były wszystkie sprawiedliwe, może istniały na świecie wyjątki? Myśl ta nie wiedzieć czemu przesunęła mu się przez głowę. Twarz, którą obserwował, miała wszystkie cechy rozwiniętej inteligencyi. I cóż ztąd? Czyż miał szukać na świecie podobnego wyjątku, jak błędny rycerz zbroi cudownej? marzyć jak kochanek? Czyż to było jego zadaniem?
A jednak January marzył przez noc całą. Pomimo pracy, woli i panowania nad sobą, młodość ma swoje prawa niezwalczone. January wiódł życie surowe, oddane studyom naukowym, zaabsorbowane badaniami filozoficznemi. A jednak była to natura namiętna; z wiedzą uczonego łączył usposobienie poety. Dwoistość ta stanowiła bogactwo i niebezpieczeństwo zarazem. Nie każda pokusa była dla niego groźną, ale za to, gdy raz wkradła się do jego serca lub wyobraźni miała niepohamowaną siłę.
Zbyt poważny na miłostkę, zbyt dumny na rozpustę, tem łatwiej, tem gwałtowniej mógł podledz miłości; mogła ona pochwycić go z nienacka i zwalczyć tem łatwiej, że zawsze w subtelnej argumentacyi swojej mógł znaleźć w myśli gotowe rozumowanie na usprawiedliwienie namiętności.
Jedno spojrzenie, rzucone na kobietę, która bynajmniej nie domyślała się nawet, że widzianą była, nie była to jeszcze namiętność, nie była to miłość nawet. Wystarczyło to przecież do zachwiania na chwilę moralnej jego równowagi.
Nazajutrz za to, z nowym zapałem zabrał się do pracy.
Pisał dzieło, na jakie zdobyć się tylko mogła niepohamowana śmiałość: dzieło, mające prawdopodobnie obruszyć przeciw niemu wszystkie warstwy społeczne, dzieło wojownicze i reformatorskie, jak było usposobienie jego: „O stanie naszego społeczeństwa wobec wiedzy i prądów obecnych“.
Dzieło to miało już wiele rozdziałów, skreślonych ostrem, gryzącem piórem, natchnionych młodzieńczą wzgardą dla wszystkiego, co trąci lenistwem, tchórzostwem lub chociażby tylko ostrożnością; burzyło tradycye, łamało wszelkie zapory, postawione swobodnej myśli, i rzucało się naprzód, naprzód koniecznie, choćby tam miało przepaść otwartą napotkać.
Teraz właśnie miał nastąpić rozdział o kobietach. Przedmiot był trudny dla Januarego. Sierota, nie miał sióstr, ani bliższych rodzinnych związków; kochanki nie posiadał, do świata nie należał. Kobietę więc znał teoretycznie tylko i, prócz wyroków potępienia, które na nią wpośród towarzyszy wygłaszał, nie mógł o niej nic więcej powiedzieć.
Przyszło mu to na myśl, gdy znowu zasiadł do pracy. W dziele, jakie przedsięwziął, książkowa wiedza mniej była mu pomocną; dzieło podobne studyuje się w życiu, nie w ciszy gabinetu; trzeba mu było poznać to życie trochę głębiej, wszechstronniej, niż dotąd; zbadać inne sfery i inne społeczne warstwy, niż koło ludzi, związanych z nim, mniej więcej myślą jedną.
I znowu z gniewem położył pióro, zatrzymany tą niespodzianą trudnością, o której nie pomyślał dotąd. Zrozumiał jej całą doniosłość. Życia i ludzi nikt nie poznaje na zawołanie; są to studya w najwyższym stopniu bezwiedne, robią się wówczas tylko, gdy się najmniej o nich myśli. Miał-że szukać towarzystwa panny Jadwigi, lub jej podobnych? poddawać się konwencyonalnym zwyczajom świata, którego nie cierpiał z zasady? marnować czas drogi na wizyty i wieczory?
Wszystkie te problemata tłoczyły mu się do myśli, a jednocześnie w piersi budziły się pragnienia i żądze niewyraźne, nieokreślone, przecież potężne.
Pokój ten zdawał mu się dusznym. Poszedł do okna i otworzył je. Werenda była pusta.
Pochwycił kapelusz i wybiegł na miasto.
Był to dzień świąteczny. Tłumy strojne powracały z kościołów i śpieszyły ku Saskiemu Ogrodowi lub zamiejskim spacerom. Ludzie łączyli się w grupy, spotykali, tworzyli wesołe gromadki, szukając rozrywki po tygodniowych zatrudnieniach.
January spotkał Ignasia, który szedł obok panny Jadwigi i jej siostry, niosąc ich książki do nabożeństwa. Spotkał Konrada, ale ten był tak zajęty jakąś młodziutką blondynką, idącą pod opieką matki, że nie spostrzegł go nawet. Spotkał Ewarysta, — Ewaryst dzień ten zwykle przepędzał z matką, Leon z żoną, Seweryn także znajdował się w jakiemś liczniejszem zgromadzeniu niewieściem.
January był sam wśród tego całego miejskiego ruchu, którego nie podzielał, z którym nie łączyło go nic. Błąkał się bez celu po ulicach, gdy ujrzał Emila, idącego naprzeciw siebie.
Ale fejletonista, zamiast skwapliwie skorzystać ze spotkania, pozdrowił tylko Januarego i chciał iść dalej.
— Gdzież się tak śpieszysz ty także? — zagadnął go niecierpliwie ten ostatni.
Emil miał minę tajemniczą, dyskretnie tryumfującą, przechadzał się po trotoarze Krakowskiego Przedmieścia z różą herbacianą w dziurce od guzika, i z tego trotoaru nic go odciągnąć nie mogło.
Dawał tylko do zrozumienia, że czekał na jakieś spotkanie lub sygnał, który tak łatwo odebrać w pośród tłumu, i uparcie wlepiał wzrok we wszystkie przeciwległe balkony, potrząsając, jak lew, długiemi włosami i wydobywając z piersi sentymentalne westchnienia.
January pożegnał go czemprędzej i powrócił do siebie.
Znów powitały go te same ściany, pełne słońca i drżących cieni.
Dziś mu te ściany wydały się smutnemi; wrażliwa natura jego przywykła do pracy, a napotykając w niej nieprzezwyciężoną trudność, była wytrącona z kolei, czuła jakieś zachwianie równowagi moralnej.
Usiadł w oknie.

∗             ∗

Na werendzie siedziała piękna kobieta o czarnych, lśniących splotach włosów i czarnych, palących, a spokojnych oczach. Oprócz dzieci, była z nią dnia tego druga kobieta.
Obie były piękne, obie młode, przecież przedstawiały tak zupełny kontrast, iż przez to samo zatrzymać musiały wzrok i rozbudzić głębszą uwagę.
Na twarzy jednej z nich jaśniała wewnętrzna harmonia, harmonia niczem dotąd nie zmącona wśród bogactwa różnorodnych żywiołów, które przejawiały się w delikatnych rysach, w spokojnym blasku źrenicy, w subtelnym wdzięku uśmiechu. Niezawodnie na dnie tego ducha tkwiły palące pierwiastki, jak w upalnym dniu lata pierwiastki burzy, ale one były dotąd uśpione, nieświadome siebie i czyniły twarz jej podobną do spokojnej toni, rozlanej nad głębią przepaści. Kazały się domyślać, że gdy zawieją wichry namiętności, wtedy i ta spokojna, plastyczna twarz przetworzyć się może; że te oczy łagodne cisną płomienie, uśmiechnięte usta zadrgają, rysy ożywią się; że wówczas stanie się ona podobną do bolejącej Niobe, do ponurej Medei lub rozkochanej Psyche.
Na teraz jednak twarz ta była spokojną.
Druga kobieta miała daleko kapryśniejsze rysy, daleko bardziej składany i nieokreślony wyraz.
Jeśli pierwsza przywodziła na myśl wzory starożytne, druga była czystym produktem dzisiejszej epoki. Nosiła ślady jej niedoborów i sprzeczności. Subtelne rysy nadawały się zupełnie do zmiennych, lekkich, nieujętych wrażeń; zarówno blizkie były sceptycznego uśmiechu, jak rozmarzenia; zarówno zdolne odbić obojętne znudzenie, jak gorący poryw chwili. Na twarzy znać było i dumę, i przebiegłość, i chłód, i smutek, a może nawet szczerość i serdeczność. Te siwe, wielkie oczy, przysłonięte długą rzęsą, umiały z pewnością być niezbadane, patrzyć szyderczo i patrzyć czule. Usta potrafiły zdobyć się na kłamstwo, ale może także nie cofnęły się przed prawdą.
Słowem, kobieta owa, strojna umiejętnie i kunsztownie, mogła zaciekawiać jak Proteusz, nęcić jak kameleon.
— Doprawdy Heleno — mówiła, zbierając zręcznie i układając fałdy sukni — nigdzie cię spotkać nie można, ani w Saskim, ani w Botanicznym Ogrodzie, ani w Łazienkach, ani w Letnim Teatrze, ani na spacerach, ani na koncertach, nigdzie... słowem nigdzie.
I mówiąc to, z wyrazem ubolewania i ciekawości potrząsała głową, ubraną w najfantastyczniejszy kapelusz, jaki kiedykolwiek wyszedł z rąk modniarki, migocący złotemi piórkami i wszystkiemi kolorami tęczy, skombinowanemi w śliczną harmonię.
— Nigdzie, nigdzie — powtarzała, oglądając się wokoło, — ty doprawdy nigdzie nie bywasz, nigdzie.
— Prawda, mało wychodzę — odparła zagadniona — jednak na koncertach bywam czasami.
— A! tak; na koncertach... ty lubisz same poważne rzeczy. Lubisz muzykę. Ja także lubię ją, nawet bardzo, tylko zawsze brak mi czasu.
Mówiła to niedbale, jakby z przyzwyczajenia, a oczy jej świadczyły, że myślała o czem innem.
— Żartujesz chyba, Oktawio? — zawołała Helena — ty nie masz czasu?... czemże się tak zajmujesz?
— Ja nie wiem sama — tłumaczyła się strojna kobieta — doprawdy, nie wiem; jednak zawsze mam coś pilniejszego do zrobienia lub zobaczenia.
Zresztą nie zatrzymywała długo myśli, ni słów nad jedną rzeczą; przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, jak ptaszek przefruwa z gałęzi na gałęź.
— Ślicznie tu u ciebie! — wyrzekła znowu — zacisznie, tajemniczo; jednak smutno. Wolę swoje mieszkanie na Krakowskiem Przedmieściu.
Helena wzruszyła tylko ramionami.
— Miałyśmy zawsze odmienne gusta — wyrzekła.
— Prawda! znamy się tak dawno, od pensyonarskich czasów, a nie zrozumiałyśmy się nigdy; może dlatego kochałyśmy się właśnie. Ty podobno byłaś zawsze stokroć więcej warta ode mnie.
— Oh! więcej warta?
— Nie zaprzeczaj mi, bo to się na nic nie zda; byłaś więcej warta i taką zostałaś. Nie mówię tego głośno, ma się rozumieć, bo cóżby mi z tego przyszło? Nie wyznaję bynajmniej tak wielkiego uwielbienia dla prawdy, by ją zawsze i wszędzie głosić. Ale teraz jesteśmy same, więc, chociaż mówię, co myślę, nie mam w tem wielkiej zasługi.
Rozśmiała się, serdecznie ściskając przyjaciółkę.
— Miałaś zawsze najlepsze serce — przerwała pani domu — byłaś też zawsze znamienitym trzpiotem i widzę, że ani pod jednym, ani pod drugim względem nie odmieniłaś się wcale.
— Trzpiotostwo... hm! — mówiła nowo przybyła z dowcipnym uśmiechem — trzpiotostwo, gdyby ono nie pochodziło z natury, byłaby to może najlepsza polityka: trzpiotowi wszystko uchodzi, u trzpiota nic nie zwraca uwagi. A co do serca...
Wstrząsnęła głową z wyrazem powątpiewania.
— Wszyscy powtarzają, że kobieta bez serca jest potworem, a jednak, Heleno, co z tem sercem robi świat, życie? trzeba je mieć, by było sponiewierane lub skazane na wieczne milczenie.
Mówiła to z namysłem, który mógł się wydawać dziwnym przy jej stroju, ruchach, uśmiechu.
— Ty za to, Heleno, — wyrzekła znowu — byłaś zawsze tak poważną, tak rozsądną, jakby w żyłach twoich nie płynęła krew południowa, jakby matka twoja nie pochodziła z cudnej, rozkosznej Florencyi, jakbyś nie przypominała głów Tycyana lub Rafaela; i dlatego tem bardziej dziwi mnie twoja powaga, twój spokój, twój chłód.
— Mój chłód? mylisz się, przynajmniej pod tym ostatnim względem...
— O! wiem, wiem; kochasz wszystko, co cię otacza: męża, dzieci, pracę, samotność.
— A! ty tego nie rozumiesz, Oktawio, ty, co masz zupełnie odmienne życie.
— Ja się nie skarżę — odparła Oktawia z lekkim akcentem wymuszenia w głosie, — byłaby to zresztą najgorsza polityka; tylko wzięłam życie z innego końca, niż ty, i jest mi z tem dobrze. Nie my wybieramy swój los... musimy się do niego przykroić.
— Ty musiałaś to uczynić?
— Cóż chcesz? szaleni chyba tego nie czynią. Nie mam powołania do męczeństwa. Zdaje mi się, iż poznałam ludzi i obrachowałam, jak z nimi postępować należy. Nie jest to rzeczą zbyt trudną; można okupić sobie łatwo spokojność pewną liczbą niewinnych frazesów, demonstracyj, formuł. Świat wierzy im, czy nie wierzy... mniejsza o to... wymaga, aby były wypowiedziane i spełnione, chociażby nawet każdy krok nasz stawiał im oczywiste zaprzeczenie.
Mówiła to z pewną lekceważącą goryczą, niezwykłą u niej.
— Ty, Heleno — wyrzekła, dostrzegłszy jej zdziwienie — ty nie jesteś taką, jak inni, i dlatego też ja mówię ci wszystko.
— Wszystko? czy doprawdy wszystko, Oktawio?
— Dlaczego mnie o to pytasz?
— Bo zdaje mi się, że życie twoje ma dwie strony: jednę wesołą, płochą, uśmiechniętą, widną dla wszystkich; drugą...
— Jakąż drugą mieć może? — zapytała skwapliwie.
— Może smutną, może namiętną... ja nie wiem.
Oktawia pochwyciła ją za rękę.
— Kto ci to mówił? — zawołała, patrząc jej w oczy.
— Nikt, przysięgam ci; tylko ja odgadłam, że zabawy, stroje, błahostki, starczyć ci nie mogą.
— A jednak to starczyć powinno; kobieta bez serca jest potworem, ale mnie to starczyć powinno. Niech przy ognisku rodzinnem zasiądzie obojętność, zdrada, lekceważenie... kobiecie po za nie spojrzeć nie wolno. Cóż ty sądzisz o tem, Heleno?
— Ja nie sądzę, wiesz, że cię kocham; że wszystko twoje mnie obchodzi, i że ty powinnaś mówić mi wszystko.
— Nie wątpiłam o tem — zawołała, ściskając jej ręce i odzyskując zachwianą przez chwilę wesołość, — tylko widzisz, wszystko, to bardzo wiele, spowiednik nawet żądać więcej nie może. Ja będę szczerą, wolę nie mówić ci wszystkiego; niech ci za mnie plotki światowe resztę wypowiedzą.
Te ostatnie słowa wyrzekła z odcieniem smutku, czy dumy, który nadał jej powab dziwny.
— Ależ świat cię uwielbia.
— Tem lepiej, tem lepiej — powtórzyła Oktawia z nieokreślonym uśmiechem — zasługuję na to najzupełniej; ze światem, jak z mężem, staram się zawsze zostawać w najlepszych stosunkach.
Mówiąc to, poprawiła koronkę u mankietów i ułożyła fałdy okrycia tak, iżby powierzchowność jej, zarówno jak moralna strona, była gładką i bez zarzutu.
— Ale dlaczego ty nie mówisz mi o sobie, Heleno?
— O mnie? o mnie właściwie nie ma nic do powiedzenia; wiesz, że ludzie tak, jak narody szczęśliwe, wcale nie mają historyi.
Oktawia wzięła ją za ręce i przez chwilę patrzała w jej oczy uważnie, badawczo.
— I ty na prawdę nie masz historyi, Heleno?... to dziwne! bardzo dziwne!
— Dlaczego dziwne?
— Nie odwracaj oczu — mówiła dalej Oktawia — ile ty masz lat? dwadzieścia pięć, czy sześć najwyżej, nie prawdaż? jesteśmy niemal w jednym wieku. Historya twego życia nie jest skończoną, nie jest zaczętą może.
W głosie jej było przekonanie, któremu próżno Helena zaprzeczyć chciała.
— Nie mów mi, że masz męża; nie mów mi, że masz dzieci. Ty sama nie znasz siebie. Spojrzyj w głąb oczu swoich, w głąb serca... tam się palą namiętności nie wcielone może, pragnienia nie sformułowane jeszcze.
Helena wyrwała jej ręce i odwróciła głowę.
— Jesteś złą wróżką, Oktawio — zawołała gwałtownie — przepowiednie twoje nie sprawdzą się nigdy... przysięgam.
Oktawia uśmiechnęła się tajemniczo.
— Na co przysięgać? — wyrzekła tylko.
— Bo dlaczegoż ty mi mówisz takie rzeczy?
— Dlaczego? Dlaczego? — powtórzyła z namysłem Oktawia. — Rzucasz mi to wielkie słowo życia... wiekuiście bez odpowiedzi. Spytaj raczej, dlaczego słońce świeci? ptak śpiewa, a serce bije?
— Moje przynajmniej bije prawidłowo, nie goni próżnych mar, poprzestaje na tem, co posiada, jak wzrok mój nie wybiega po za horyzont, jaki mi jest zakreślony.
Oktawia wstrząsnęła głową.
— Jesteś dumną! wiem o tem.
— Nie, jestem umiarkowaną tylko i nie przestanę nią być nigdy.
— Nie ręcz za przyszłość; co ty wiesz o jutrze? czy zgadniesz, w jakich barwach pojawi się ono na twoim horyzoncie? co zbudzi w tobie samej? o czem każe zapomnieć?
Helena chciała przeczyć, ale zaprzeczenie nie przyszło jej na usta. A towarzyszka jej mówiła dalej:
— Jesteś praktyczną. Wiem o tem. Urządziłaś sobie życie, masz pewną sumę obowiązków i uczuć, po za które postanowiłaś nie wykraczać. Powiedziałaś sobie, iż rzeczywistość nigdy nie sprosta marzeniom, iż trzeba zastanawiać się nad tem, co posiadamy, nie nad tem, czego nam braknie... i odrzuciłaś wszystko, co za tę normę przechodzi. Czy nie tak?
— Tak jest. Tylko to, co posiadam, stanowi bardzo wiele, a to, czego mi brak, nic prawie.
— Nie będę sprzeczać się o słowa. „Nic prawie“ znaczy tak wiele, jak... wszystko, skoro chodzi o rzecz nieposiadaną. Nie sądź, bym cię nie rozumiała, bym ujmowała ci rozsądku, siły, panowania nad sobą. Tylko...
— Tylko co? nieznośną jesteś z temi półsłówkami! wszak widzisz, że cię słucham, i że twoje straszne przepowiednie nie przejmują mnie bynajmniej trwogą.
— Tem gorzej. Nie mówię na wiatr. Chciałabym ci być użyteczną; twój spokój przeraża mnie zawsze. Zdaje mi się, że ze wszystkich nieziszczonych marzeń zbiera się fala codzień groźniejsza, codzień podsycana, która w końcu porwie cię i uniesie, jak zwrotnikowy huragan.
— Nie lękaj się, jestem opatrzona dostatecznie balastem rozsądku i szczęścia.
— Gdyby szczęścia, Heleno, gdybyż szczęścia!
— Więc czegoż mi brakuje?! Czy nie mam ślicznych dzieci, ciszy domowej, męża wreszcie?...
— O! twój mąż! twój mąż kocha cię bezwątpienia! rzeczywiście, byłby trochę trudnym, gdyby ciebie nie kochał.
— Ja kocham go także, Oktawio!
— Bezwątpienia, bezwątpienia; ale widzisz, miłość bywa rozmaitej miary: ludzie mogą dawać całe mienie swoje, a jednego mienie będzie stanowić złoty pieniądz, drugiego miedziak, i jeśli się za złoto odbiera miedziaka...
— Ja nie jestem tak chciwa, nie badam wartości, bo ta względną być może; ot, po prostu, poprzestaję na tem, gdy mi kto daje wszystko, co dać może.
Ale Oktawia nie zdawała się przekonaną tym argumentem.
— Ha! — szepnęła wreszcie — byleś była szczęśliwą, byleś była nią długo i zawsze. Powtarzam to sobie nieraz i wierzyłabym może. Ale przyszłość...
— Oh! przyszłość! — zawołała Helena — o nią jestem równie spokojną, jak o obecność.
Chciała przerwać rozmowę. Oktawia nie nalegała więcej.
Wiedziała, iż każdy rozumie szczęście po swojemu, każdy życie inaczej urządza. Pomiędzy nią a Heleną była przyjaźń szkolna, była sympatya i ciekawość, pobudzona różnicą charakterów. Te dwie kobiety wzajem dla siebie stanowiły problemat, nęciły i odpychały mocą kontrastów jawnych i analogij ukrytych. Przecież widywały się rzadko, i życiowa fala unosiła każdą z nich w inną stronę; myślały tylko niekiedy o sobie i rachowały na siebie zdaleka.
Po odejściu Oktawii, Helena pozostała zamyślona. Czyż rzeczywiście groziło jej niebezpieczeństwo jakie? czyż to życie, płynące tak jednostajnem, błogiem korytem, miało być zmącone gwoli szalonych marzeń lub nieokiełznanych namiętności?...
Położyła rękę na sercu, — serce to biło równo, spokojnie. Uśmiechnęła się sama z obaw własnych i z tego, że przed chwilą Oktawia potrafiła ją zatrwożyć. Ona, Helena, wzorowa matka i żona, ona, co stała tak wysoko w szacunku ludzkim, ona miałaby zboczyć z prostej drogi, poświęcić spokój, szczęście, dumę swoją wreszcie, dla jednej z tych płochych awantur, których odgłos, dochodząc do niej, budził wstręt i litość jedynie!
Znała świat i wartość tego, co ludzie pospolicie nazywają miłością; z tej strony przynajmniej niebezpieczeństwo nie istniało dla niej. Bo jeśli tam w głębi kryły się jakie marzenia utajone w zakątach serca, marzenia te bynajmniej nie były do rzeczywistości podobne, — zdawały jej się tak niedościgłemi, jak gwiazdy na niebie. Wszak gwiazd nikt nie pożąda, chyba dziecko, które nie wie, że one są niedościgłe.
Helena jeszcze raz wzruszyła ramionami, spojrzała za odchodzącą z pogodnym uśmiechem, jakby uśmiechała się z jej domysłów i przepowiedni, osnutych na tle osobistem. Potem powstała. Nie poświęcała zwykle czasu swego próżnym marzeniom; natura jej energiczna nie przywykła do bezczynności. Obowiązki pani domu nie miały dla niej nic przykrego. Z przyjemnością rzuciła okiem na salon, urządzony z tą wymyślną wygodą, stosującą się do wszystkich wymagań rozwiniętego gustu.
Dobór kolorów mile wpadał w oko; ani zbyt ciemne, ani zbyt jaskrawe, czyniły wrażenie pełne wykwintnej harmonii. Światło, w godzinach południowych przyćmione szaremi storami, dyskretne i złotawe, padało na przedmioty w rogach ustawione; kwiaty nie odznaczały się gwałtownemi zapachami, przeciwnie, wonie, zarówno jak światło, były przyćmione, nie raziły, nie narzucały się zmysłom.
Siedzenia rozmaitych kształtów, ażeby każdy mógł wybrać sobie takie, jakie mu najbardziej dogodnem było, otaczały stoły, zarzucone nie tuzinkowemi albumami, ale rycinami prawdziwej wartości artystycznej.
Słowem, salon ten odcinał się od ogólnej normy, zdradzał wykwintny umysł i staranną rękę. Nie można było się dziwić, iż kobieta obejrzała się po nim z uśmiechem; to było jej królestwo.
Z salonu rzuciła okiem do mniejszego gabinetu, pełnego książek, gdzie stało biurko, obciążone przyborami piśmiennemi, a na sztaludze zaczęty portret pastelowy pokazywał już wyraźną podobiznę chłopczyka, bawiącego się w ogrodzie. Przy nim, na małym stoliku stało pudełko z farbami.
Portret ten tłumaczył niejako artystyczne gusta pani domu, jej odsunięcie się od bezmyślnych rozrywek i poważne zamiłowania.
Za salonem był pokój jadalny, wielki, widny, wygodny. Wokoło ścian stały rzeźbione kredensy, pełne porcelany, kryształów, rozmaitych zastaw stołowych.
Nakrywano właśnie do obiadu.
Helena wydobyła jakieś kosztowniejsze przybory ze starosaskiej porcelany; kazała stół ustroić; dnia tego spodziewała się gości; potem weszła do kuchni. Było to także jej państwo.
Tutaj dała ostatnie instrukcye; przypomniała gust pana domu, skosztowała nawet jakiejś potrawy, którą on lubił wyłącznie, i sama dodała przypraw, jakie mu smakowały.
Widząc ją tak zajętą codziennemi obowiązkami życia, rozmiłowaną w tem, co ją otaczało, można było uśmiechnąć się z przepowiedni i ostrzeżeń Oktawii; Helena była to rzeczywiście jedna z tych szczęśliwych istot, zadowolonych z własnego losu, które nie mają historyi.
Dotąd, jedyną fazę w jej exystencyi stanowiły wypadki rodzinne lub intellektualne; bogato rozwinięta, zdolną była czuć umysłowe i artystyczne rozkosze, niedostępne dla ogółu.
Powróciła do werendy. Dziewczynka zasnęła na dywanie, chłopczyk bawił się po cichu. Pochyliła się, wzięła dziecko uśpione na ręce, i nie uginając się pod tym ciężarem, silna i ostrożna, zaniosła je do dziecinnego pokoju, położyła w białem łóżeczku i przyglądała się przez chwilę z macierzyńskim zachwytem, złotym, ciężkim puklom, spuszczającym się na jasne czoło, delikatnym powiekom, po których biegły drobne żyłki i przebijał błękit źrenic, różowym ustom, rozchylonym sennym uśmiechem. I byłaby zapewne patrzała na nie długo bardzo, gdyby nie usłyszała nadchodzących kroków.
Kroki te skierowały się wprost ku dziecinnemu pokojowi. Wszedł mężczyzna średniego wzrostu, średnich lat, średniej tuszy i jednej z tych fizyognomij, trzymających środek pomiędzy pięknością i brzydotą, którym, pod każdym względem, ten wyraz średni przystaje. Był to pan domu, mąż Heleny, pan Tytus Halski, jeden ze znanych przemysłowców warszawskich.
Pierwszy rzut oka usprawiedliwiał poniekąd zdanie Oktawii, która, nie mówiąc tego wyraźnie, była jednak głęboko przekonaną, że on nie mógł w zupełności zapełnić serca i życia żony. Pan Tytus nie miał widocznie ani fizycznego, ani moralnego podobieństwa z bohaterami powieści, poematów lub romansowych marzeń, jakie snują głowy kobiece. Był to jeden z tych ludzi, nie odznaczających się niczem, jeden z wielu, jeden z tysiąca, który, pomimo to, mógł być najlepszym ojcem i mężem, ale który najzupełniej usprawiedliwiał twierdzenie Heleny, iż należała do rzędu ludzi niemających zgoła historyi.
Nie przeszkadzało jej to jednak być szczęśliwą, bo widząc go wchodzącym, uśmiechnęła się prześlicznym uśmiechem i położyła palec na ustach, wskazując mu uśpione dziecko.
Znak ten zrozumianym został. Pan Tytus stąpał na palcach, usiłując stłumić szelest swoich kroków, co nie udawało mu się w zupełności; za każdem głośniejszem stąpnięciem, występowały na jego fizyognomię charakterystyczne zmarszczki niezadowolenia i trwogi, ażeby nie przebudzić dziecka. Kiedy zaś doszedł do celu swej wędrówki i dostał się na dywan, rozesłany koło łóżeczka, uściskał żonę, objął ją wpół i oddał się swobodnie kontemplacyi śpiącej Anielki.
Widok ten nie wydał mu się mniej zachwycającym, niż Helenie, bo wyrzekł po chwili:
— Powinnabyś ją tak odmalować.
Ale kontemplacya pana Tytusa długą nie była; nie miał on bynajmniej marzącej natury, i powrócił do zwykłych spraw życia.
— Każ dodać jedno nakrycie — wyrzekł, zwracając się do żony — zaprosiłem jeszcze jednego gościa.
Gotowała się spełnić jego rozkaz, ale mąż ją zatrzymał.
— Z tego gościa nie będziesz może zadowoloną; spotkałem pana Karola, i tak jakoś się stało, że przyjdzie tu dzisiaj.
Rzeczywiście chmura przesunęła się po czole Heleny, ale tak lekka, że ledwie nazwać ją było można chmurą.
— O! — rzekła — to najmniejsza. Skoro ty go zapraszasz, skoro podoba się tobie...
— Cóż znowu! gdybym miał drzwi zamykać przed każdym twoim wielbicielem, dom nasz stałby pustkami. Alboż ja mogę być zazdrosnym, znając ciebie?
Uśmiechnęła się jasnym, prześlicznym uśmiechem, pochodzącym z głębi serca, harmonizującym ze spojrzeniem i pogodą twarzy.
— Masz słuszność — wyrzekła tylko z prostotą, opierając się na jego ramieniu.
W tej chwili rozmowę ich przerwał odgłos dzwonka, odzywającego się w przedpokoju.
Helena zawołała piastunki, pozostawiła ją przy śpiącem dziecku i razem z mężem wyszła do salonu, gdzie gwar i kroki kilku przybyłych mężczyzn słyszeć się dawały.
Widocznie ta kobieta miała słuszność, znajdując się zupełnie szczęśliwą. Życie jej biegło w dostatkach, w zadowoleniu serca, wśród artystycznej ciszy domowej, wśród szacunku i przyjaźni powszechnej, w zgodzie z duchową potrzebą i pragnieniami, oddane obowiązkom, które umiała ukochać, i przyjemnościom szlachetnym.

∗             ∗

Redakcya „Hasła“ mieściła się w antresoli, w głębi dziedzińca wielkiego domu przy jednej z głównych ulic. Jak we wszystkich niemal redakcyach pełno tam było:
1) Plik papierów, porozrzucanych po stołach, krzesłach i kątach.
2) Ludzi nadzwyczaj zajętych, tak zajętych, że ile razy wchodził ktoś nieznajomy, wszystkie głowy pochylały się nad papierem i wszystkie pióra skrzypiały, tak szybko, iż obliczywszy ilość wierszy wyprodukowanych w ten sposób przez współpracowników „Hasła“, pismo to mogło dziesięć razy przewyższać objętość, jaką miało obecnie.
„Hasło“ jednak trwało niezmiennie, dając co dnia, z wyjątkiem niedziel, świąt, dni galowych, dwanaście kolumn druku wraz z fejletonami, a cztery kolumny ogłoszeń. Co się więc robiło ze zbywającą liczbą produkowanych wierszy? Było to małe zagadnienie arytmetyczne, które złośliwi rozwiązywali, twierdząc, iż wiersze owe produkowane były zwykle tak pilnie, tylko dla zbudowania profanów, gdy tymczasem, po za oczami tych profanów, redakcya, oprócz wyż wzmiankowanych wierszy, produkowała także nieskończoną ilość tytoniowego dymu, w kształcie kłębów i kółek, i że współpracownicy „Hasła“ nie tylko ubiegali się o lepsze w zawodzie literackim, ale i o to, kto regularniejsze kółka puszczać potrafi, nie mówiąc już o wesołych gawędkach, a nawet o niektórych grach towarzyskich, które w redaktorskim pokoju kwitły prawie nieustannie, zapewne na tej zasadzie, że zmiana zatrudnień pokrzepia siły umysłowe.
Lokal redakcyi pełen więc był nietylko stosów papieru i pilnie zajętych pracowników, ale i dymu, a nawet gwaru i śmiechu, który cichł zwykle, jak to powiedzieliśmy już wyżej, za wejściem jakiegobądź intruza.
Intruz oglądał się zwykle z poszanowaniem po tem sanktuaryum duchowego życia, gdzie elaboruje się codziennie pokarm umysłowy dla ogółu, gdzie drukują się codzień owe wiadomości, przez to samo już dla wielu ludzi nie podpadające wątpliwości żadnej, że są drukowane, i po chwili, widząc te wszystkie głowy pochylone, te wszystkie pióra skrzypiące, czuł się przerażony, iż on, dla marnych interesów swoich, przerywa skupienie ducha tych przodowników wiedzy, tych kapłanów opinii publicznej; więc po długiem milczeniu, przyciszonym głosem, jakby to czynił w kościele, wypowiadał, co go tu przywiodło. Interesa były dwojakiego rodzaju: (prenumeraty bowiem i ogłoszenia odbywały się wprost w kantorze, który służył za wstęp do właściwej redakcyi); — albo interesant chciał się zobaczyć z kimś należącym do redakcyi, albo też porozumieć się względem jakiejś literackiej pracy, a w tym wypadku, był on nie tylko intruzem, był i suplikantem, który płody swego talentu oddawał z drżeniem pod światły sąd mężów znakomitych.
Zwykle, jeśli był w tym ostatnim wypadku, interesant mógł bezpiecznie sądzić, że głos jego przebrzmiał bez echa, albowiem wszystkie głowy pochylały się jeszcze bardziej, wszystkie pióra skrzypiały coraz szybciej, a żadna para oczu nie podnosiła się na niego; on zaś coraz bardziej przerażony swoją śmiałością, stał już nie jako suplikant, ale jako delikwent.
Dopiero po pewnej chwili, gdy intruz miał czas przejąć się ważnością ludzi, do których się zbliżał, jeden z piszących, nie zmieniając postawy, odzywał się przez zęby.
— Przepraszam... proszę o chwilkę cierpliwości... jestem nadzwyczajnie zajęty.
Słowa te dodawały otuchy suplikantowi, uszczęśliwionemu, że zaczynał istnieć dla tych ludzi. Jeśli był śmiałej natury, jeśli przyjęcie rękopisu, który przed niejakim czasem, naprzykład przed trzema miesiącami, zostawił w redakcyi, nie stanowiło dla niego kwestyi życia i śmierci, to oglądał się, szukając krzesła, — ale ponieważ wszystkie krzesła były zajęte przez ruchomości (ludzi), lub nieruchomości (pliki papierów), śmiałość ta zwykle kończyła się na zamiarze.
Po niejakim czasie, ten grzeczny śmiertelnik, który raczył go prosić o cierpliwość, posuwał o tyle swoją łaskawość, że podnosił głowę i — o szczęście! — spoglądał na interesanta. A chociaż nie przemawiał, wzrok jego równał się zapytaniu:
— Co waćpan sobie życzysz? lub też: czego chcesz od nas?
W takim razie interesant przypominał, że przed pewnym czasem, naprzykład przed trzema miesiącami zostawił tutaj rękopism, że zgłaszał się po niego kilka razy, że zawsze kazano mu przyjść za parę tygodni, gdyż nadzwyczajne zajęcia redakcyi nie pozwoliły jej dotąd przepatrzeć tej pracy.
— Aa! rękopism — powtarzał dobrotliwie współpracownik, którego wdzięczne serce autorskie już protektorem nazywało — zaraz zapytam redaktora.
I wychodził do trzeciego pokoju, w którym, przez drzwi uchylone, widać było snujące się postacie i dochodził gwar głosów.
Ten trzeci pokój różnił się od poprzedniego wielkiem biurkiem, wygodnym fotelem, obitym zielonym safianem z takimże szezlongiem, na którym rozsiadały się, tak samo, jak po wszystkich kątach, stosy papierów i książek, zostawiając tyle tylko miejsca na krawędzi, by niezbyt wybredny gość, usiąść mógł na niej od biedy.
Pokój ten zamykał arkana redakcyjne. Tutaj także, za wejściem intruza, odbywała się ceremonia pochylania głowy nad papierem i skrzypienia piórem, tylko odbywała się nierównie rzadziej, albowiem taki tylko intruz dostawał się tutaj, który przeszedł szczęśliwie przez pierwszy i drugi pokój.
Przed biurkiem, zawalonem jak cała redakcya, siedział młody człowiek, akcyonaryusz i naczelny redaktor „Hasła“, pan Karol.
Pan Karol nie miał zbyt wielkich literackich zasług, tak dalece, iż mało kto pamiętał artykuł podpisany grecką Kapą, który kiedyś wyszedł w pewnem piśmie i w niektórych kołach narobił nie małego hałasu, jak twierdził autor jego, pan Karol; ale za to pan Karol był wcale przystojnym, a nawet dystyngowanym człowiekiem, posiadał trochę majątku, więcej zręczności, i z tego powodu został głównym redaktorem „Hasła“. A gdy już raz został głównym redaktorem, nie potrzebował więcej powoływać się na artykuł podpisany grecką Kapą, — nikt nie poważył się kwestyonować jego talentu. Jako przyboczna gwardya, znajdowali się przy Karolu: Ewaryst i Emil. Na ich to głowach leżał cały ciężar redakcyi, oni zwykle odczytywali rękopisy oddawane do „Hasła“ i wydawali na nie wyroki.
Ale, ponieważ ci panowie byli zwykle bardzo zajęci, rękopisy najczęściej spoczywały nietknięte na stole, szezlongu, fotelu, a w najlepszym razie w szufladzie biurka.
Literaci, oddający swoje prace redakcyom, muszą być z konieczności cierpliwi, a przynajmniej cierpliwość ich bywa próbowaną i ćwiczoną w rozmaity sposób. Jednakże ponieważ wszystko ma swoje granice, ma ją i cierpliwość literatów, zwłaszcza początkujących. Otóż, gdy który z nich zgłaszał się w wyż wzmiankowany sposób do redakcyi, i jeden z pomniejszych pracowników dał o tem znać do samego redakcyjnego sanktuaryum, odbywała się tam znowu mniej więcej taka scena:
— Proszę pana — mówił współpracownik — pan X przyszedł zapytać o swoją nowellę.
Pan Karol, któremu ta interpelacya przerywała jakie przyjemne zajęcie, spoglądał wówczas koleją na pana Emila, co za jego przykładem uskuteczniali także pan Ewaryst i pan Emil, spoglądając koleją po sobie i po redaktorze głównym, przyczem wzruszali wszyscy trzej ramionami i wracali do przerwanego zatrudnienia, puszczania kółek z cygarowego dymu lub gawędki. Wszystko to miało znaczyć, że żaden z nich o nowelli pana X. nie miał najmniejszego pojęcia, a dalej, że bez ceremonii posyłał do djabła pana X. i jego nowellę.
Że jednak podobna odpowiedź nie przystawała redakcyi, jako zbyt mało parlamentarna, panu X. dawano inną. Jeśli ci panowie byli w dobrym humorze, lub jeśli brakowało materyałów fejletonowych, proszono pana X. jeszcze o parę tygodni zwłoki, bo do tej pory redakcya, mimo najszczerszej chęci, tak była zarzucona nawałem pracy, iż niepodobna jej było odczytać; jeśli zaś który ze współpracowników przyniósł jaką elukubracyę własną lub któregokolwiek z przyjaciół, odpowiadano bez ceremonii panu X. że jego nowella nie kwalifikowała się do druku.
Tę jednak odpowiedź dawano rzadko, a to z powodu, iż po takiej odpowiedzi należało zwrócić rękopis, co zwykle przedstawiało niemałą trudność; bo jakkolwiek stało na czele pisma, iż artykuły niedrukowane zwracane nie będą, jednakowoż to nie tyczyło się większych prac. Rozpoczynało się więc przerzucanie z góry do dołu wszystkich rękopisów i wszystkich plik papierów, spoczywających po stołach, kanapach, kątach, przy akompaniamencie rozmaitych żartów lub klątw, stosownie do osobistego usposobienia, dopóki poszukiwania nie zostały uwieńczone skutkiem, a w takim razie, nowella, w dziewiczym stanie, obwinięta w tenże sam arkusz białego papieru, związana taż samą różową lub błękitną wstążeczką, wracała do swego autora.
W ten rozkoszny sposób „Hasło“ wiodło blizko od roku swój dziennikarski żywot, i zapewne wiodłoby go dalej, gdyby nie pewne przykrości finansowej natury, które zachmurzały coraz bardziej czoło pana Karola, i ztamtąd zasępiały reflexem czoła innych członków redakcyi.
Pan Karol był człowiekiem zręcznym i przewidującym, zaczął więc przemyśliwać o przyszłości. Siedział on w sanktuaryum redakcyjnem i jakkolwiek nie było tu żadnego intruza, głowa jego była pochylona nad papierem, a pióro skrzypiało, kreśląc nie artykuł żaden, ale kolumny cyfr, których rezultat widny był w przedłużonej fizyognomii redaktora.
— Źle idzie — odezwał się wreszcie, rzucając pióro z prawdziwym gniewem — zamiast przybywać, co kwartał mniej prenumeratorów.
Emil, który jeden w tej chwili był w redakcyi, zrobił dość obojętną minę.
— To się poprawi — twierdził — poprawić się musi. „Hasło“ ma tak świetną redakcyę, porusza wszystkie kwestye żywotne, wyrobiło już sobie uznanie...
— Djabła tam wyrobiło! coraz gorzej stoi.
— To nic! trzeba dalej łamać lody.
Pan Karol nie zdawał się o tem bardzo przekonany.
— Łatwo to mówić — wyrzekł zwolna — ale to łamanie piekielnie kosztuje.
— Jest to obywatelski uczynek — mówił dalej, zapalając się natchniony fejletonista — obowiązek ciążący na wyższych intelligencyach, które ty Karolu spełniasz i spełniać nie przestaniesz.
— Tak! spełniam, spełniam — przerwał niecierpliwie — zaawanturowałem w ten interes cały majątek, a jak tak dłużej potrwa, będę zupełnie zrujnowany.
— Wytrwałości! wytrwałością tylko rzeczy się poprawia.
— Trzebaby się gruntownie zastanowić nad sposobami poprawienia ich.
— Poczekaj! mam w tece cudowną nowellę, tylko trzeba ją wykończyć.
Pan Karol nie miał żadnego powodu powątpiewania o cudności nowelli Emila, zrobił jednak uwagę, iż pismo takie, jak „Hasło“, nowellą podnieść się nie może; że trzebaby artykułów jędrniejszych w kwestyach żywotnych. Dodał nawet, że pisałby je sam, gdyby nie brak czasu. A w końcu zapytał niby od niechcenia:
— Czy widziałeś się z Januarym?
— Widziałem.
— I nie mówił ci nic?
— Nic wcale.
— Chciałbym zyskać jego współpracownictwo; robiłem mu propozycye. Czy nie wspominał o nich?
— Bynajmniej; śmiał się, przerzucając „Hasło“ i krytykował je ostro.
Karol poczerwieniał.
— O! już to on krytykować umie!
— Ale czy wiesz, co głoszą jego przyjaciele? — spytał Emil, zniżając głos.
— Cóż takiego?
— Oto, że January ma w kieszeni koncesyę na pismo, że chce na własną rękę założyć dziennik.
Karol aż podskoczył na fotelu, z czerwonego zrobił się nagle blady, w końcu zerwał się z miejsca.
— Tegoby tylko brakowało! — zawołał, załamując ręce.
Pomiędzy współpracownikami a redaktorem, przy najlepszej nawet harmonii, istnieje pewien antagonizm, spowodowany sprzecznością interesów. Interesem redaktora jest, by pism było jak najmniej; współpracowników, by wychodziło ich najwięcej. Emil więc zapewne nie w zupełności podzielał rozpacz Karola.
— I on na seryo myśli o założeniu dziennika? — zapytał ten ostatni zmienionym głosem.
— Co January myśli, tego nigdy wiedzieć nie można; tak mówi przynajmniej.
Wyraz niechęci odmalował się wyraźnie na twarzy Karola.
— Nieznośny człowiek! — wyrzekł przez zęby. — Nie może w spokoju zostawić żadnej idei, żadnego problematu. Nie mogę przecież pozwolić, by burzycielskie teorye swoje rozpościerał bez kontroli w łamach „Hasła“. To byłoby ze szkodą społeczeństwa.
— W takim razie rozpościerać je będzie we własnym dzienniku i dziennik ten odbierze „Hasłu“ i tę trochę prenumeratorów, jaką posiada.
Emil wypowiedział rzecz bardzo logiczną, a alternatywa ta zarysowała się w całej grozie w umyśle nieszczęśliwego redaktora. Więc też w interesie ludzkości, czy też swoim własnym, zawołał:
— To trudno! ja się z nim porozumieć muszę.
Było to istotnie heroiczne postanowienie.
— Prawdę mówiąc — wyrzekł Emil, który posiadał dość dziennikarskiej praktyki, — on jeden zdołałby nadać pismu naszemu ten charakter, tę siłę, co to zdobywa sobie czytelników.
Karol słuchał go, przygryzając wargi.
— Ha! — wyrzekł z podwojoną determinacyą — trzeba się z nim porozumieć. Idź Emilu, przygotuj grunt, powiedz mu, że pragnę jego współpracownictwa, że... słowem... rozumiesz.
— Rozumiem, rozumiem — mówił uszczęśliwiony tą delikatną negocyacyą fejletonista.
I naglony przez redaktora, wyszedł czem prędzej, ażeby natychmiast rozpocząć stosowne rokowania.

∗             ∗

— Gdzie January?...
— Czy nie widzieliście Januarego?
— Czy go niema tutaj?
— Czy nie był jeszcze?
— Co się z nim dzieje?
— Szukano go wszędzie z redakcyi „Hasła“.
— Sam Karol dowiadywał się o niego.
Pytania te rozlegały się nieustannie w restauracyi, w której codziennie jadał obiad z Ignasiem; powtarzali je na przemian: Ewaryst, Konrad, Emil, Seweryn i całe kółko ściślej z Januarym związane, gdy przez dwa dni nie pokazał się wcale na zwykłem miejscu.
— Gdzie January? Ignaś powinien to wiedzieć najlepiej — dorzucił ktoś z boku.
Ignaś przyszedł po niejakim czasie; pokazało się jednak, że nie wiedział więcej od innych. Mieszkanie Januarego od dwóch dni było zamknięte; napróżno pukał i dzwonił, — drzwi pozostały nieubłaganemi, żaden głos z wewnątrz słyszeć się nie dał.
— Może gdzie wyjechał?
— Może chory?
— Może zapracowany?
Domysły te, wychodzące z rozmaitych ust, były tylko domysłami. Ignaś zbijał je zwycięzko jedne po drugich, bo naprzód: gdyby January wyjechał, wiedziałby o tem prawdopodobnie stróż domu, w którym mieszkał, tembardziej, że usługiwał mu często. Gdyby był chory, z pewnością posłałby po przyjaciela. Pozostał więc tylko trzeci domysł, czyniący zaszczyt pracowitości młodego uczonego. Jednakże January pracował zawsze, a pomimo to nie zapominał o tej logicznej konsekwencyi, iż pożywienie jest niezbędnym warunkiem życia, a życie znów koniecznym warunkiem pracy; można więc było stawić sto przeciw jednemu, że nie omieszkiwał podtrzymywać sił swego organizmu... tylko może podtrzymywał je w innej restauracyi.
Przypuszczenie to przywiodłoby niezawodnie do rozpaczy nie tylko właściciela gastronomicznego zakładu, ale i wszystkich gości bez wyjątku, i z tego zapewne powodu nikt go nie sformułował.
Tymczasem ten mały wypadek mocno zajmował wszystkich, i naturalnie był tematem rozmów i rozmyślań zebranego kółka; ale, pomimo to, nie było gwaru i ruchu dowcipów i dysput, jakie krzyżowały się zwykle wkoło Januarego, i to wprawiało w niemały kłopot zgromadzonych. Ewaryst czuł, iż krytyce, którą pisał obecnie, brakować będzie soli attyckiej; Emil biedził się z tematem do fejletonu; Konrad potrzebował zasięgnąć jakiejś wiadomości i rachował w tem na Januarego i jego encyklopedyczną wiedzę; Seweryn nawet chciał się go poradzić w jakimś artystycznym szczególe.
Ignaś na wszystkie interpelacye kolegów odpowiadał monosylabami. Kazał sobie dać obiad, ale widocznie uczynił to tylko z przyzwyczajenia. Apetytu nie miał żadnego. Zupa stała przed nim zapomniana, a on sam, z czołem opartem na ręku, patrzał na puste miejsce swego przyjaciela, rozbierając po raz setny wszystkie możliwe przypuszczenia o powodach jego nieobecności.
— Żeby mnie też był choć słówkiem uwiadomił! — odezwał się wreszcie głośno, jakby potrzebując podzielić się z kim swoim niepokojem.
— Ba! — odparł złośliwie Ewaryst — nie masz się o co troskać. Podobnie żywa zguba zawsze się znajdzie. A zresztą...
— A zresztą co? — przerwał Ignaś z pałającem okiem, bo słusznie lub niesłusznie upatrywał w tych słowach jakąś nieprzychylnią dla Januarego alluzyę.
Nie wiadomo, co właściwie krytyk chciał powiedzieć, ale, zainterpelowany w tak groźny sposób, dodał pośpiesznie:
— No! nie gniewaj się; January był zawsze trochę dziwnym.
Ignaś zmarszczył brwi.
— Dziwnym? jak to rozumiesz? — zapytał — ja tego nie znajdowałem.
— To przecie nie znaczy nic złego; January, jeśli wolisz, był ekscentrycznym, jak każdy wielki umysł.
Ignaś musiał być zadowolony z takiego tłumaczenia.
— Czy czytałeś mu swoją rozprawę o poezyi? — spytał Emil.
— Co tam moja rozprawa! — odparł smutno — niech sobie leży do sądnego dnia.
— Zdaje mi się, że ją miał zacząć drukować jutro „Dziennik Wieczorny“?
— Jutro, czy kiedykolwiek... niema nic pilnego.
— Możebyś nam ją odczytał? — zaproponował Konrad.
Ale Ignaś dał znak przeczący, widocznie wszystkie pochwały i wszystkie krytyki niczem mu były. Dbał jedynie o zdanie Januarego.
Rozmowa, chociaż rwąc się dość często, przeciągała się jednak dłużej niż zwykle, wszyscy pragnęli doczekać się jakiejś wiadomości. Aż w tem najniespodziewaniej w świecie drzwi otworzyły się i wszedł January.
Powitano go jednogłośnym okrzykiem. Ignaś porwał się z miejsca i pobiegł ku niemu; nowo przybyły jednak bynajmniej nie zdawał się zadowolonym z tych powitań i okrzyków.
Powoli zdjął kapelusz, rękawiczki, spojrzał na zegarek i wyrzekł:
— Myślałem, żeście już dawno po obiedzie.
Widocznie nawet rachował na to, — można to było odgadnąć po chmurnym wyrazie twarzy.
Nie zważając przecież na to, zbliżył się do stołu, i kazał sobie podać obiad.
— No! i cóż tak patrzysz na mnie, Ignasiu? — zapytał, zwracając się do niego.
— Cóż się z tobą działo? — zagadnął Ignaś.
— Cóż się miało dziać?... nie działo się nic wcale, nic bynajmniej. Czy myślałeś przypadkiem, żem się utopił? albo że mię ziemia połknęła?
Wzruszył ramionami z widocznemi oznakami złego humoru i zaczął wołać o obiad.
— Wczoraj i dziś — wtrącił Ignaś nieśmiało — zachodziłem do ciebie... nie mogłem się dodzwonić.
— Musiałem być zajęty.
— Gdybyś się był choć odezwał.
— Nie wiedziałem, że to ty; a zresztą przecież i bezemnie trafiłeś tutaj. Nie cierpię przeszkadzać drugim, nie cierpię też, by mi przeszkadzano.
— Dotąd nie przeszkadzałem ci nigdy, — wyrzekł pokornie Ignaś.
Ta pokora rozbroiła trochę Januarego.
— Nie uważałem nawet, że ktoś dzwonił; a wreszcie, nie stało się nic strasznego; jutro nie będę tak zaabsorbowany. Ale cóż, czy tego obiadu nie dadzą?
Zwracał się gniewnie do służby. Troskliwość, jakiej był przedmiotem, zamiast rozczulać, niecierpliwiła go widocznie. Spostrzegłszy to, obecni rozeszli się po jednemu, rozumiejąc, że nic nie skorzystają dzisiaj z jego obecności. Ignaś jeden pozostał.
Przez czas jakiś January jadł w milczeniu i nie zważał bynajmniej na towarzysza, który przyglądał mu się z serdeczną troskliwością, usiłując odgadnąć powód zmiany nawyknień i złego humoru, objawiającego się w nim tak widocznie.
Dopiero skończywszy obiad, January raczył podnieść wzrok na Ignasia.
— No! i cóż przez ten czas zaszło nowego?
— Podobno „Hasło“ szukało cię na wszystkie strony.
Uśmiech zadowolenia przebiegł po ustach Januarego.
— Trafiono do mnie — wyrzekł tajemniczo.
— Był Emil z propozycyami Karola?... A ty?
— Ja czekam; niewczesna niecierpliwość może wszystko popsuć. Karol musi przyjąć moje warunki. To rzecz czasu. Sprawa dojrzewa. Na teraz możem bezpiecznie mówić o czem innem.
— Wszakże marzeniem twojego życia było mieć swój wyłączny organ.
Oczy Januarego zapałały.
— To też, widzisz, dochodzę do celu... dochodzę do celu — szepnął namiętnie. — Ja nigdy nie tracę z oczu tego, czego pożądam; ale kto umie chcieć, musi umieć czekać... pamiętaj o tem.
Zamyślił się; jasne oczy jego błyszczały, jak stal w słońcu.
Ignaś spoglądał na niego z uwielbieniem.
Po chwili January obejrzał się w koło.
— Dobrze, że oni sobie poszli — wyrzekł znowu — nudzą mnie. Wiesz co, prowadzimy życie zbyt jednostajne, zbyt szczelnie zamknięte. To wieczne schodzenie się w jedno kółko jednakich ludzi jest czystem marnowaniem czasu. Ewaryst, Emil i Konrad, i znowu Konrad, Emil, Ewaryst, są to indywidualności, które znam na pamięć. Próbowałem nawet wczoraj pójść do innej restauracyi; ale otruli mnie haniebnie i musiałem tu powrócić.
Tym powodem tłumaczyła się w najprostszy sposób niebytność Januarego, wbrew wszelkim przyczynom, jakich szukano, jakie sam podawał. Ale to bynajmniej nie zachwiało bezwzględnej admiracyi Ignasia; January miał zawsze prawo postępować, jak chciał; wszak on nie działał dla własnej przyjemności lub pożytku, ale dla dobra ogółu, dla przeprowadzenia wielkich planów, wielkich idei, w imię których umiał chcieć i czekać.
To też kiedy January skończył obiad i powstał, z prawdziwą nieśmiałością przypomniał mu rozprawę, którą mu przeczytać pragnął. Ale rozprawa Ignasia zajmowała tak mało Januarego, iż znowu nie mógł sobie przypomnieć, o co mu chodziło.
— Wiesz, ta rozprawa o poezyi, — tłumaczył się biedny chłopiec — jutro zacząłbym ją drukować w „Dzienniku Wieczornym“.
— Ten twój „Dziennik Wieczorny“ wyzyskuje cię bez miłosierdzia — zawołał January. — Poczekaj! niechno ja będę redaktorem, zobaczysz!
— Tymczasem może byś posłuchał?
— Kiedy chcesz koniecznie, to i owszem, posłucham; chodźmy do mnie.
Widocznie przystając na to czytanie, robił wielką łaskę Ignasiowi; świadczyła o tem pogardliwa bruzda, ściągająca na dół końce wązkich warg i znudzony wyraz, jaki osiadł na czole, zanim jeszcze rozpoczęło się czytanie. Myślał wcale o czem innem i miał zupełnie inne zamiary.
Ignaś, znający dobrze zmiany twarzy Januarego, spostrzegł te mało obiecujące symptomata, bo zapytał:
— Może masz co innego do roboty?
— Ależ nie! powiedziałbym ci to bez ceremonii.
Ignaś miał rękopis w kieszeni. Zaledwie więc przybyli do mieszkania Januarego, wydobył go i szukał sobie miejsca.
— Siadaj przed biurkiem — odezwał się gospodarz ustępując mu swego zwykłego fotelu.
Otworzył okno, usiadł przy niem i oparł głowę na ręku w ten sposób, że mógł widzieć wszystko, co się działo w ogrodzie i na werendzie. Dzisiaj tylko róże sztamowe podnosiły strojne głowy, pachło kapryfolium i akacya, — werenda była pusta. To wprawiło go w najgorszy humor.
Ignaś zaczął czytać.
Zły humor Januarego nie mógł utaić się długo, — musiał spaść na kogoś i naturalnie spadł na nieszczęśliwego autora, poddającego dzieło swoje jego krytyce.
Zaledwie wysłuchawszy wstępu, dał znaki niecierpliwości.
— Zmiłuj się! ależ to bawełna; nic, tylko bawełna! — zawołał January.
— Bawełna! — powtórzył Ignaś, przerażony tem technicznem wyrażeniem, będącem w ustach Januarego ostatniem słowem krytyki.
— Ma się rozumieć, czysta bawełna. Widzisz, mówię ci, co myślę, ostrzegałem cię przecież, że jestem surowym w podobnych materyach.
— Wiem, January; ty napisałbyś to tysiąc razy lepiej — wyrzekł smutno biedny chłopiec.
— Głupstwo! Nie napisałbym tego wcale, bo najprzód, to nie temat do rozprawy.
W tej chwili drzwi prowadzące na werendę otworzyły się.
— No! czytaj dalej, czytaj — wyrzekł January — zobaczymy.
Ignaś czytał, jednak, przyznać trzeba, werwa jego i pewność siebie upadły od razu. Zapewne rozprawa ta nie miała najmniejszej wartości, skoro on ją podciągnął pod ten wyraz bawełna, który w jego języku oznaczał zbiór próżnych frazesów, bez siły i znaczenia; pisał ją przecież z przekonaniem, z zamiłowaniem przedmiotu i był pewnym aż do tej chwili, że utwór jego nie był bez wartości.
Tymczasem, w głębi ogrodu, drzwi otwarły się wprawdzie na werendę, ale wyszły tylko dzieci z piastunką. Czy to z tego powodu, czy też, że rozprawa Ignasia niecierpliwiła go, January plasnął ustami, w sposób świadczący wyraźnie o niezadowoleniu.
— Czy i ten ustęp także wydaje ci się równie słabym? — spytał zniechęcony do reszty autor.
January spojrzał na niego, jakby się budził ze snu.
— Rzeczywiście — mruknął — komunały... No, ale czytaj dalej.
— To nie warto, — wyrzekł Ignaś, składając rękopis.
W tej chwili po za piastunką na werendzie ukazała się Helena. Była ubrana jak do wyjścia — dawała jakieś rozkazy piastunce.
— No czytaj, czytaj! — zawołał nagle January, — w ostatnim ustępie była myśl wcale dobra; przeczytaj ją jeszcze raz.
— Doprawdy? — zawołał Ignaś, — doprawdy ta myśl ci się podoba?
— Teraz idzie lepiej; ale czytaj, czytaj prędko.
Pokazało się na końcu, że cała rozprawa nie znalazła łaski u Januarego. Pojedyncze ustępy nie były złe zupełnie, całość jednak — całość zostawiała wiele bardzo do życzenia. Zaledwie zdołał jej wysłuchać; to wcale nie było tak, jak napisane być powinno. Był jakiś niespokojny, gorączkowy; zdania i słowa plątały mu się na ustach w ten sposób, że Ignaś nie mógł z nich wyciągnąć jasnego pojęcia, w czem chybił i co mu poprawić należało.
Gdy skończył, January pochwycił za kapelusz.
— Chodźmy się przejść — zawołał — postanowiłem teraz więcej wychodzić.
Ignaś za jego przykładem wziął kapelusz.
— Więc jak sądzisz? — zapytał — czy się ta moja rozprawa zupełnie na nic nie zda?
Teraz dopiero January zwrócił uwagę na jego zafrasowaną twarz.
— No, tego znowu nie powiedziałem — wyrzekł, wymawiając sobie, iż może jego roztargnienie i zły humor miały tak fatalne dla biednego Ignasia następstwo.
Obadwaj zeszli na ulicę; tu Ignaś chciał się pożegnać.
— I gdzież idziesz? — zapytał January, z despotyzmem człowieka, przywykłego, by wszystko i wszyscy spełniali jego wolę.
— Trzeba zabrać się do innej roboty, skoro ta jest nic warta.
— Zaczekaj-że, nic tak pilnego.
— Obiecałem mojej redakcyi artykuł na jutro, artykuł być musi, — odparł Ignaś zdobywając się na tyle odwagi, by stawić czoło wszechwładztwu jego.
— No, no, nie uciekaj; pójdziemy razem, pogadamy o rozprawie, może się z niej da co zrobić. Nie ma nic nieznośniejszego, jak samemu iść na spacer.
Ignaś nie opierał się więcej.
— Jak chcesz — wyrzekł tylko — jeśli tego będzie potrzeba, to napiszę w nocy.
January nie zwrócił uwagi na te ostatnie słowa; może obchodziło go to nie wiele, czy Ignaś pisać będzie noc całą, może po prostu nie dosłyszał, co mówił, bo szedł naprzód dziwnie ożywiony, patrząc przed siebie wzrokiem człowieka, który nie jest pewny, gdzie się ma skierować.
— Gdzież pójdziemy? — zapytał Ignasia.
— Ja nie wiem; gdzie chcesz?
— Alboż ja wiem?... gdzie chodzi się zwykle w piękny wieczór letni.
— Oh! idzie się do tylu miejsc.
— No, przecież gdzie się zbierają piękne kobiety... świat... wreszcie modne redakcye... chciałbym to raz zobaczyć.
— Gdybyś lubił muzykę, moglibyśmy pójść do Doliny Szwajcarskiej. Gra tam Bilse.
— Czyż ja nie lubię muzyki?... kto ci to powiedział, przeciwnie, lubię ją, lubię szalenie. Chodźmy do Szwajcarskiej Doliny.
Skierowali się więc obaj ku alejom.
Nie oni jedni dążyli w tę stronę. Po alejach, jak zwykle o tej godzinie, przesuwało się mnóstwo powozów pełnych kobiet, których letnie stroje przywodziły na myśl kwiaty różnobarwne; tłum pieszych, obwiany kurzem, potrącany i potrącający, cisnął się chodnikami, śpiesząc ku zieleni drzew ogrodów zamiejskich. Część powozów i pieszych zatrzymywała się w dolinie.
Letni salon Warszawy był przepełniony dnia tego; bezchmurne niebo zdawało się sprzyjać bezpiecznej zabawie. Harmonijne akordy rozbrzmiewały z orkiestrowej altany, gdy January z Ignasiem stanęli na tarasie i z po za kamiennej balustrady spojrzeli w dolinę, napełnioną słuchaczami.
Z każdą chwilą tłum się zwiększał, nowe gromadki ludzi zstępowały po wschodach i szukały sobie dogodnego miejsca. Stoliki wszystkie były zajęte, nawet miejsca bliższe orkiestrze, zajmowane tylko przez znawców i melomanów, nie przedstawiały zwykłej pustki. Koncert dnia tego interesował wyjątkowo.
Młodzi ludzie zeszli wreszcie i zmieszali się z tłumem. Bliżej wejścia przy stolikach panował gwar i ruch; tu gromadzili się bezmyślni słuchacze, szukający jedynie rozrywki, ludzie, którzy przyszli tutaj, jak przyszliby w każde inne miejsce, byle widzieć i być widzianymi.
Tu były piękne panie, rozglądające się na wszystkie strony, panny pragnące się pokazać, mężczyźni robiący przegląd kobiet i strojów, ci wreszcie, co do boskiej melodyi Mendelsohna, Webera, Wagnera mieszali chętnie brzęk talerzy i kieliszków.
Bliżej orkiestry była odmienna publiczność: tutaj wkoło altany, w rzędach krzeseł, ustawionych tak blizko, by żadne pianissimo nie uszło słuchaczowi, zbierali się ci, których przywiodło pragnienie muzyki — nie świata; harmonii — nie szczebiotu ludzkiego. Tutaj widać było koleją skupienie uwagi, rozmarzenie, cichy zachwyt, i tę niezmąconą pogodę, jaką rzucają czasem na myśli fale dźwięków, ułożonych potężnym geniuszem mistrza w pieśń ciszy lub miłości. W przerwach koncertu mrowisko ludzkie wrzało ruchem; w całej przestrzeni ogrodu widać było tylko snujące się grupy, spotykające się, witające i rozchodzące ciągle.
— Gdzież usiądziemy? — zapytał Ignaś.
January milczał, i wsparty na ramieniu towarzysza przebiegał dolinę na wszystkie strony, a bystry wzrok jego wciskał się pomiędzy gromady ludzkie, jakby czegoś szukał. Parę razy okrążył stoliki, usiłując dotrzeć do najbardziej oddalonych, i, jakby niezadowolony z tego, co widział, zwrócił się w inną stronę.
Potem przeszedł się wokoło orkiestrowej altany, badając twarze ku niej zwrócone; aż tutaj wreszcie zatrzymał się nagle, i gdyby Ignaś patrzył na niego w tej chwili, byłby dostrzegł nagłą błyskawicę w jego spojrzeniu, nagłą bladość, świadczącą o doznanem wrażeniu.
Ale Ignaś o tem nie myślał; on upatrywał znajomych, zamieniał ukłony, a wreszcie używał muzyki, powietrza i pięknego widoku, jak człowiek, który nie codzień spotyka się z niemi.
January upatrywał niezajętego miejsca, wreszcie ujrzał jedno puste krzesło, i rzuciwszy Ignasia, wsunął się pomiędzy słuchaczy.
Zmrok zapadał powoli, gazowe światła dopiero zapalano gdzieniegdzie, dla muzyki. W ogrodzie panował cień zupełny. Orkiestra grała cichą, rozmarzoną a namiętną pieśń z „Okrętu-widma“ Wagnera, jednę z tych pieśni, które tak rozkołyszą serce, że wydobędą z niego utajone myśli, zapomniane pragnienia, uczucia niewyznane; jednę z tych pieśni, co cisną tęsknotę do duszy, łzy do oczu, wyznanie na usta.
O kilka kroków od Januarego, kobieta, o południowych rysach, o lśniących czarnych warkoczach, siedziała zasłuchana, pochylona naprzód, jakby chwytała uchem dźwięki zaledwie słyszane, wiążące się w tak dziwaczną a cudną melodyę. Zrazu pogodne jej rysy, spojrzenie spokojne, zdradzały tylko wzrastające wzruszenie. Ale pieśń dźwięczała ciągle, targała nerwami i wpijała się w duszę, grała po sercu, i powoli rysy młodej kobiety traciły plastykę wyrazu. Harmonia wstrząsała nią, jak burza, wydobywając na jaw ukryte pierwiastki. Purpurowe usta rozchyliły się, jakby spragnione wrażeń, jakby chłonęła w piersi atmosferę burzliwą i nasycić się nią nie mogła. Różowe nozdrza drgały, jak u rasowego rumaka, gdy poczuje wszechwładne tchnienie samumu pustyni. Ciemna obwódka oczu nabiegła krwią; źrenice, zamiast spokojnego blasku, płonęły jak karbunkuły gorącem światłem, skąpane łzami, a pomimo łez gwałtowne, nieugaszone, podobne do greckiego ognia, palącego się pod wodą.
Orkiestra grała ciągle; smyczki przesuwały się po strunach lekko, namiętnie, łaskotliwie; melodya stawała się tak nikłą, jak zaledwie słyszane drżenie powietrza; a jednak wszystkie fibry nerwowe, w ruch wprawione, odpowiadały jej chórem, niby naciągnięte struny, odzywające się same, gdy je potrąci dźwięk pokrewny.
Kobieta słuchała, pierś jej podnosiła się coraz szybszym oddechem. Aż wreszcie zakryła twarz rękoma i przez palce zaciśnięte kroplami przeciekały łzy, torując sobie drogę, jak strumień wezbrany.
January spoglądał na to nieruchomy, tylko pochylał się coraz bardziej, jakby te łzy pociągały go magnetycznie, lub jak gdyby ta kobieta nie była dla niego nieznajomą, jakby miał prawo jakie do jej łez, do jej uczuć.
Nigdy jeszcze muzyka żadna nie uczyniła na nim podobnego wrażenia. Zarówno jak do niej, Wagner przemawiał do niego; zdawało mu się, że on czuje to samo, co ona; że jemu także wzbierały na usta wszystkie żądze i pragnienia życia, skarżyły się, że je skazał na milczenie, i domagały się gwałtem wcielenia. Zdawało mu się, że mu pierś pęknie pod naciskiem wrażeń.
W tej chwili nie poznawał on sam siebie. Nieraz przecież słyszał muzykę, nieraz był pod jej wrażeniem; nigdy jednak wrażenia jego nie były tego rodzaju, nie dochodziły takiej miary, nie formułowały się w tak namiętne pragnienia.
Byłaż to wina usposobienia chwili, potęgi twórczej Wagnera lub też zewnętrznych okoliczności?
Dlaczego ta pieśń o dawnych czasach z „Okrętu widma“, zdawała mu się pieśnią własnego ducha? dlaczego dźwięki były tak zrozumiałe dla niego, jak wyrazy? wpływały mu wprost do serca i podniecały w nim gwałtowne bicie? A nadewszystko, dlaczego budziły w tej kobiecie też same wrażenia?
Czy uczucia te były uczuciem wszystkich? Analityczny zmysł, nie opuszczający go nigdy, kazał mu spojrzeć po innych twarzach i spotkał na nich najsprzeczniejsze wyrazy. Na jednych widać było znudzenie lub zajęcie się zupełnie czem innem; na drugich — uwagę, podziw, niesmak nawet, jak gdyby słuchając dźwięków, nie mogli pojąć ich znaczenia. A jednak znaczenie to było tak jasne dla niego — i dla tej kobiety, iż pod światłem nagle zapalonego gazu spotkały się ich oczy, zrozumieli się wzajem.
Była to chwila przelotna a niezapomniana. Orkiestra umilkła wśród zciszającego się pianissima, które skonało dźwiękiem zaledwie pochwytnym, rozpłynęło się w ciszy i w mgle wieczoru, jak głos ukochany, kiedy pomiędzy nim staje przestrzeń — oddalenie — czas, kiedy dźwięczy on tylko w głębi pamięci. Przez moment jeszcze te żałosne echa drgały, przeniesione ze strun słuchowych do strun serca; — słuchało ich się, chociaż trwać przestały.
Wówczas to January i Helena spojrzeli na siebie, a spojrzenia ich, goniące jednako to, co nie istniało, spotkały się i odbiły spotęgowane wrażenie, odnalezione w drugich źrenicach, w drugiej myśli, w drugiem sercu. To wspólne wrażenie spokrewniło ich sobie, jakby wyczytali wzajem i wypowiedzieli sobie wszystkie marzenia, jakie kiedykolwiek wzruszyły ich piersią, wszystkie gwałtowne pragnienia, drzemiące, zgłuszone w głębi serc. Była to chwila krótka, przecież niepowrotna. Ani on, ani ona, nie zdali sobie sprawy z jej trwania; a kiedy odezwały się skoczne tony jakiegoś tańca i rozerwały niemiłosiernie przędzę marzeń, snującą się pomiędzy nimi, oczy ich rozbiegły się nagle, jakby przysłonił je obcy przedmiot.
Helena powstała z krzesła. Chciała odejść; ta muzyka wesoła i skoczna, sprawiała jej nieokreśloną przykrość.
Zatrzymał ją obok siedzący pan Tytus.
— Jakto? — zapytał dobrodusznie — chcesz już odejść. Poczekaj trochę, jeszcze wcześnie.
Polka, grana teraz, daleko więcej zajmowała go od Wagnera; była to muzyka, zastosowana do jego inteligencyi i duchowej skali, — muzyka takiej miary, jak on sam.
To też uśmiechał się, słuchając jej z upodobaniem i wybijał łatwy do pochwycenia takt, przechylając rytmicznie głowę. Helena pozostała z niechęcią; szukała oczyma, z kimby przynajmniej oddalić się mogła od jej hucznych dźwięków. Ujrzała Oktawię, siedzącą niedaleko wraz z całem towarzystwem, w którem był Emil; podeszła do niej i pociągnęła ją z sobą w głąb ogrodu. Może chciała ujść przed drażniącemi dźwiękami polki, a może przed potęgą tego spojrzenia, które znów spoczywało na niej badawczo i paląco.
— A! szukam cię, January! — zawołał Ignaś, zbliżając się do towarzysza.
January milczał, tylko zwolna przesunął ręką po czole, jakby porządkując myśli.
Helena z Oktawią odeszły; widział zdaleka te dwa kształty niewieście, snujące się pod światłem gazu.
— January! — powtórzył Ignaś, zdziwiony jego milczeniem — chodź, przejdziemy się trochę.
Ale January nie chciał ztąd odejść. Ignaś musiał go zostawić w spokoju, coraz mniej pojmując zmianę nawyknień, fantazye, nagłe milczenie i nagłe wybuchy przyjaciela, zadziwiające go dziś na każdym kroku.
Byłby stokroć więcej zdziwiony, gdyby mógł widzieć go po powrocie do domu.
Skoro January znalazł się u siebie, rzucił się na zwykłe miejsce przy oknie. Noc była parna i gorąca, zduszone powietrze przesycone było woniami kwiatów. Chwilami zrywał się wiatr burzliwy, gorący, zadął gwałtownie, skręcił wierzchołki drzew i opadał nagle, jakby nabierając siły do tchnień coraz gwałtowniejszych. Po niebie, czystem zrazu, pokazywały się coraz gęstsze gromady chmur czarnych, i nakształt stada dzikich koni przebiegały horyzont, rozdzielając się i plącząc na przemian w dziwaczne kształty, zbijając się w masy lub rozpierzchając daleko, przysłaniając chwilami księżyc w pełni, którego światło bardziej złowrogiemi czyniło ciemności, i zdawało się drżeć w przestrzeni, obrębiając srebrem czarne łona obłoków.
Noc to była fantastyczna i niespokojna, miesięczna i ponura na przemian, noc burzliwa, namiętna, harmonizująca z gwałtownemi biciami jego serca, z myślami, które zrywały się w mózgu niepohamowane. Liście akacyi drżały pod jego oknem; kwiat zwiędły, zwilżony rosą, wpadał mu do pokoju i słał się po ziemi, pędzony wiatrem.
Kontury drzew ogrodu, werendy, chwilami rysowały się wyraźnie w blasku miesiąca, chwilami znów zapadały w ciemności, i wówczas ogród zdawał się jak czarna otchłań.
W otchłani tej jednak błyszczało przyćmione światło w jednem oknie, otwartem na werendę. January wychylał się ku temu światłu, jakby pragnął zmniejszyć oddalającą go odległość, przebić wzrokiem ciemności i dostrzedz w głębi salonu kobietę, którą miał ciągle przed oczyma.
On znał tę kobietę od trzech dni, śledził jej życie, słyszał dźwięk głosu, słyszał nawet to, co mówiła. I ta jasna, pogodna postać, tak różna od kobiet, jakie znał i wyobrażał sobie, zapanowała w myśli jego samowładnie. Teraz widział ją przed oczyma wyobraźni, z piersią wzdętą, podnoszącą się szybkim oddechem, z nozdrzami drgającemi, z rozchylonemi usty, z wzrokiem płomiennym, taką, jaką ukazała mu się przetworzona cała pod wpływem tej czarodziejskiej muzyki, co zdawała się śpiewać głośno pieśń, zaklętą w niektórych piersiach ludzkich.
Nagle doleciały go dźwięki ciche, niepewne, stłumione. Zatrzymał oddech na ustach. Ktoś grał na fortepianie pieśń o dawnych czasach z „Okrętu widma“.
Widocznie ktoś wygrywał ją z pamięci, bo nieraz melodya urywała się, błąkała — trzeba było powtarzać ją, i z fragmentów wspomnień odtwarzać całość pierwotną. Ale pamięć wykonawcy była wierną; żaden ton nie chybił i wkrótce z pod palców jego pieśń Wagnera zadźwięczała w całości.
Wzruszenie ogarnęło znowu Januarego, spotęgowane jeszcze powtórzeniem tych samych wrażeń.
Była to rzeczywiście pieśń o dawnych czasach; wypowiadała to wszystko, czego kiedykolwiek pożądał, wypowiadała tak wyraźnie, jakby tego słowa nawet uczynić nie potrafiły. Zdawało mu się, że te wszystkie dźwięki łączyły się w jeden akord wszechwładny, wszechpotężny, i że akord ten grzmiał w głębi jego jestestwa słowem życia, którego nie miał dotąd na ustach. Zdawało mu się, że słowo to powtarzała natura, rozkwitła barwami, rozmarzona wonią; że szeptały je róże, pochylone na kolczatych łodygach, śnieg białych płatków, spadający z akacyi, gorące podmuchy burzliwego wiatru, i promienie księżyca, przebijające łona chmur czarnych. Zdawało mu się, że słowo to dźwięczało w nim i w koło niego, i płynęło falą harmonii z drugiego serca, które biło unisono z jego sercem i szeptało razem z niem każdem przyśpieszonem tętnem: kochać... kochać... kochać.
Tak; on wiedział, z pod czyich rąk płynęły te namiętne dźwięki, i brała go szalona chęć odpowiedzieć jakimbądź sposobem, dać poznać: że był tak blizko; że on tak samo, jak ona, powtarzał i rozumiał, że to on stał naprzeciwko niej tego wieczoru, że to ich spojrzenia zbiegły się zwilżone łzami, opromienione zachwytem, ogarnione wzruszeniem nieprzepartem; że przez tę jedną chwilę zrozumieli się wzajemnie, zajrzeli wzajemnie do najtajniejszej głębi uczuć swoich, i że uczucia te były jednolite.
Ale tego on nie miał żadnego sposobu jej powiedzieć; skazany na milczenie, skazany na to, by nawet obecność jego tutaj była tajemnicą, śledził płomiennym wzrokiem drżące światło w jej salonie. Rodziły się w nim szalone pragnienia. Dlaczego nie miał prawa stanąć przed tą kobietą i powiedzieć jej tego, co czuł? dlaczego świat istniał pomiędzy nimi?
January lekceważył zawsze przyjęte formy, jako dobrowolne więzy, pętające indywidualności. Natura jego, swobodna i rzutna, wszędzie i zawsze odtrącała jaki bądź przymus. Próbował żyć według własnej fantazyi i wytworzyć formy, swojej fantazyi właściwe.
Teraz pierwszy raz może przyszło mu na myśl, że jeśli w pewnych razach uwalniało go od drobnych przykrości, odosobnienie miało także swoje złe strony, stawiało pomiędzy nim a resztą świata zapory, które przekroczyć mu było trudno, nawet gdy tego pragnął, na przykład teraz, kiedy przyszła mu fantazya zbliżyć się do tej kobiety. Fantazya ta snuła mu się po głowie od chwili, gdy był świadkiem rozmowy między Heleną i Oktawią, a teraz stawała się gwałtowną i niepohamowaną. Była to rzecz bardzo łatwa; wszakże widział na jej werendzie Karola i Emila, wszakże Emil dziś jeszcze przechadzał się z Oktawią po Dolinie, a nazwisko, które nosił, pod którem się wsławił, otwierało przed nim drzwi wszystkie.
Jednak, ażeby to czynić, trzeba było zerwać z przywyknieniami i doktrynami swemi, wytworzyć sobie inne i zwrócić tym sposobem uwagę na czyny, wychodzące po za normę przyjętą.
Nie pytał o to, co dalej będzie lub być może; on chciał tylko zajrzeć w te oczy, tak spokojne i łagodne z pozoru, i dopatrzyć w nich znów owych namiętnych błyskawic, wydobytych z głębi jej istności potęgą harmonii.
Werenda ta i salon były tak blizko. Okno jego było na pierwszem piętrze; pod niem wspinał się na drewnianych szczeblach winograd i kapryfolium, rosła akacya, pochylając ku niemu gałęzie; trzeba było trochę zręczności, ażeby dostać się do ogrodu, do werendy i do tego salonu, co nęcił go spokojnym blaskiem wśród nocy burzliwej. January był śmiały i zręczny; cóżby się stało, gdyby, idąc za popędem fantazyi, spuścił się do ogrodu?...
Być może, iż nawet przyszła mu myśl złożenia pierwszej wizyty w ten arcy pierwotny sposób.
Ale jakkolwiekby człowiek wyłamywał się z pod form światowych, musi pozostawać zawsze ich niewolnikiem, jeśli nie przez to, co robi, to przez to, czego zrobić nie podobna. Może po raz pierwszy zrozumiał to January. Praktyka stanęła naprzeciw teoryi jego i pokazała mu tak dowodnie ich nicość w tej drobnej z pozoru rzeczy, iż nie próbował poddać jej doświadczeniu. Doświadczenie okazałoby się z pewnością dla niego fatalnem.
Fakt ten powinien był dać mu do myślenia, poddać równej analizie inne konieczności społecznego życia, nad któremi nie zastanawiał się dotąd.

∗             ∗
— Wszystko to jest szaleństwo! — pomyślał na drugi dzień rano January, gdy odsunąwszy wysiłkiem woli gorączkowe marzenia nocy, i wytrzeźwiony niejako białem światłem poranku, idąc za potęgą przyzwyczajenia, usiadł przed biurkiem.

Nie miał jednak czasu rozpocząć żadnej pracy, bo stąpanie rozległo się na wschodach, kroki zatrzymały się przy drzwiach jego, ktoś zadzwonił i razem odezwały się słowa.
— To ja; przychodzę z ważnym interesem.
Głos był dobrze znany Januaremu, głos redaktora „Hasła“. Spodziewał się tych odwiedzin i poszedł otworzyć bez wahania.
— Czy mam powtórzyć przypowieść o górze i o Mahomecie — rzekł po pierwszem przywitaniu Karol, śmiejąc się trochę z przymusem.
— Ha! — odparł zagadniony — potrzebujesz mnie, ja potrzebuje ciebie, lub potrzebujemy się wzajemnie; przyszedłeś rozstrzygnąć tę kwestyą? nieprawdaż!
Stawiał ją jasno swoim zwyczajem, tak, bez omówień żadnych, iż Karol, pomimo, że go znał od dawna, zawahał się w odpowiedzi.
Ci dwaj ludzie stanowili kontrast zupełny. January konsekwentny, namiętny, nieugięty; Karol chłodny, rozważny, skory do ustępstw.
— A więc tak jest — wyrzekł po chwili, siadając przy biurku i uśmiechając się przyjaźnie.
Czekał dalszych słów Januarego, chcąc do nich stosować swoje propozycye; ale January milczał, — poprzestał na scharakteryzowaniu położenia i przybrał także postawę oczekującą.
— Wiesz zapewne — mówił uprzejmie Karol — iż pragnąłbym, abyś wszedł stale do naszej redakcyi; twoja nauka, talent...
— Jednem słowem: potrzebujesz mnie...
— Za pozwoleniem! potrzeba jest zobopólną; ty znów potrzebujesz organu...
— Mam koncesyę na założenie go na własną rękę.
Karol przygryzł wargi, pod wąsikiem starannie wymuskanym.
— Cóż znaczy koncesya? tu trzeba kapitału, a o kapitał na podobnie ryzykowne przedsięwzięcie trudno. Masz majątek, wiem o tem; ale nie masz go w gotowiźnie pod ręką. Zresztą, jest tu cała materyalna część przedsiębiorstwa, tak zwane gospodarstwo pisma, rzecz nudna i drobiazgowa, do której, daruj mi, nie jesteś bynajmniej stworzony. A przy tem dwa organa podobnych tendencyj utrzymać się nie są w stanie.
— Nie przeczę temu; są trudności, ale ja się ich nie lękam i pójdę na przebój, skoro tak postanowię.
— A od czegoż zależy to postanowienie?
— Od tego, czy przyjmiesz lub nie, moje warunki współpracownictwa.
Dotąd zdawało się Karolowi, że to on przynosił warunki, teraz przekonał się, że one mu będą podyktowane. — W położeniu jednak, w jakiem się znajdował, nie uważał za stosowną sprzeczki o słowa.
— Ha! — szepnął, usiłując ocalić jeszcze cośkolwiek, — nie będę ukrywał przed tobą, że „Hasło“ nie stoi tak świetnie, jak się tego można było spodziewać; przecież współpracownikom swoim zapewnia warunki materyalne, lepsze od innych pism.
January skinął ręką niedbale; osobisty majątek, jaki posiadał, chociaż szczupły, starczył zupełnie jego skromnym potrzebom; ubóztwo jego było dobrowolne, twardość nawyknień nie pochodziła z konieczności. Szczycił się tem, że nie był zmuszony pracować, że mógł oddawać się studyom poważnym i wytknąć sobie kierunek, nie troszcząc się zbytecznie o powodzenie niezbędne dla tych tylko, dla których powodzenie jest kwestyą chleba powszedniego.
Okoliczności te wpłynęły zapewne na niepodległość charakteru, na absolutyzm doktryn jego. Dotąd nic nie zmusiło go do żadnego kompromisu z zasadami, do ustępstw, którym poddać się muszą ci, co pracowicie torują sobie drogę i zdobywają położenie.
January nosił głowę wysoko, jak ten, co nie potrzebował nigdy pochylić jej wbrew woli, i patrzał wprost w oczy bliźniego z dumą tych, co nie tylko nie upadli nigdy, ale nawet nie rozumieją upadku.
— Wiesz, że mi o to najmniej chodzi — odparł.
— Tak, tak, ponad materyalne zyski stawiasz zasady, ale pod tym względem, zdaje mi się, że jesteśmy sobie blizcy.
Jasne oczy Januarego zabłysnęły.
— Mylisz się — wyrzekł krótko — albo też znasz mnie mało; nie solidaryzuję się bynajmniej z waszem bladem, oględnem, słabem i doprawdy niedołężnem „Hasłem“.
Karol poczerwieniał. „Hasło“, była to jego słaba strona; każdą naganę swego dziennika brał za osobistą obrazę.
— Jednakże — zawołał, hamując się z trudnością — sądzę, iż pojmujesz doskonale, że stosować się należy do społeczeństwa, wśród którego żyjemy, do warunków chwili.
— Jest to argument półwiar, półprzekonań, wiekuista polityka półśrodków, która do niczego nie prowadzi.
— Wiesz, że w gruncie... — zaczął znów Karol.
— Tu nie chodzi o sam grunt, lecz i o pozór także — przerwał January. — Dość mamy tych prawd, kryjących się wstydliwie pod maskę fałszu, dość tych sił, marnujących się w bezczynności, dość niedołęztwa, schlebiającego duchowej apatyi. Nadewszystko zaś, dość tych podwójnych miar i wag, któremi posługujemy się wszyscy. Jeśli ludzie skrajnych przekonań nie wypowiedzą ich nigdy, będzie to tak zupełnie, jakby nie istnieli. W takim razie złóżmy pióro, zamknijmy „Hasło“, ono się na nic nie przyda.
— Mylisz się; szorstkiem wystąpieniem tylko zrazić i odepchnąć można.
— Prawda nie potrzebuje mizdrzyć się, jak zalotnica.
— Prawda jest to abstrakcya; nie chodzi o nią, ale o ludzi, których chcemy oświecić, nawrócić ku niej, o ludzi, których kochamy, o społeczeństwo, któremu chcemy przecież być użyteczni. Czynami naszemi rządzić powinna miłość, a miłość jest pokorną i cichą.
— Pokorną i cichą? — powtórzył szyderczo — oto wasze wielkie słowo. Tutaj stajemy u rozdźwięku: ja nie pojmuję, ani pokory, ani ciszy, ani takiej miłości. To dobre dla dzieci, dla kobiet, dla wszelkiego rodzaju niedorostków umysłowych. Ja wierzę, iż prawidłowy rozkwit indywidualności osiągnąć tylko można w swobodnym rozwoju wszystkich władz, wszystkich uczuć, a tych nie rozwinie cisza i pokora, odwieczni sprzymierzeńcy rutyny.
Karol wstrząsnął głową.
— Słowa twoje są świetne — wyrzekł — ale w praktyce... pomyśl, że w dzisiejszym czasie żadne słowo marnie nie ulata z wiatrem; cóżby się stało, gdyby one weszły w praktykę?
— Nie rozdzielam nigdy słów i czynów — odparł dumnie — nie mam zwyczaju zastanawiać się nad mniej lub więcej utylitarnem znaczeniem prawdy, nie przykrawam jej z góry do pewnych kursujących doktryn. Skoro uznaję fakt, nie troszczę się o jego wyniki, jak matematyk, szeregując cyfry, nie troszczy się, jaki będzie ostateczny wypadek zadania, które rozwiązuje. Inaczej, ziemia do tej pory stałaby w miejscu, a słońce kręciłoby się koło niej.
— Było to od wieków hasło wszystkich doktrynerów; niech przepada świat, byle utrzymała się zasada. A czyż oni kiedy zbudowali co trwałego? My chcemy budować! January, pamiętaj o tem.
— W budynku społecznym nic bez burzenia budować się nie może; stoimy wobec gmachów, chylących się do upadku.
— Więc tem ostrożniej obchodzić się z niemi należy, ażeby nie zawaliły się nam na głowę. Nie można lekceważyć warunków czasu i okoliczności, jeśli chcemy, by praca nasza nie poszła na marne.
— Na marne idą zawsze połowiczne usiłowania. Ludzie bezwzględnych zasad są ludźmi przyszłości, świat zawsze szedł naprzód za sprawą ich usiłowań. Jest to moje przekonanie, od którego nie odstąpię ani w piśmie, ani w czynie.
— Czy to ma być twoje ostatnie słowo względnie do „Hasła“?
— Znasz mnie, wiesz, że przekonań nie zmieniam.
— Ależ ja tego nie żądam, January; ja chciałbym tylko trochę oględności, trochę liczenia się z czynnikami, jakie nas otaczają. Jeśli ich nie zechcesz nigdy wziąć w rachubę, przygotuj się na to, że wywołasz następstwa, o których ci się nie śniło; że staniesz się sprawcą nieszczęścia; że na każdym kroku twoje myśli i czyny obrócą się przeciwko tobie.
Karol mówił to z gorącem przekonaniem; nieudolny publicysta zniknął w nim, wobec człowieka, pragnącego dobra ogółu, wyszukującego argumentów na przekonanie tego talentu, który mógł stać się zarówno pożytecznym, jak szkodliwym.
Ale Januarego podobno nikt dotąd nie przekonał nigdy.
Uśmiechnął się pogardliwie.
— Musi ci już piekielnie brakować argumentów, skoro uciekasz się do tych gróźb nieokreślonych;... czy myślisz, że ich się ulęknę, i schylę głowę przed jakiemkolwiek bożyszczem konieczności? Stać mnie przynajmniej na odwagę moich przekonań i cokolwiek mnie spotkać może, potrafię dźwigać odpowiedzialność za czyny, bez trwogi i nikczemności.
— Jesteś odważny i dumny; nie wątpiłem o tem nigdy. Tylko tu nie chodzi o ciebie jednego.
— Nie można żądać od człowieka, by uczynił więcej dla drugich, niż dla samego siebie, lub rządził się względem nich odmiennemi prawami.
Miał słuszność w tych ostatnich słowach. Karol zrozumiał to, i przez długi czas milczał. Wreszcie próbował zwrócić kwestyę na praktyczną drogę.
— Powiedz mi jednak — wyrzekł znowu — jakie postawiłbyś mi warunki współpracownictwa?
— Nieograniczoną swobodę wypowiadania moich przekonań, — odparł bez namysłu — i kierunek główny pisma, tak, by ono stało się przedewszystkiem moim organem.
— A cóż mnieby się zostało?
— Dwóch głów i dwóch kierunków być nie może.
Miał znowu słuszność, tylko to uniemożebniało wszelkie układy.
— Ha! — wyrzekł Karol — chciałem się z tobą porozumieć; uczyniłbym wiele ustępstw; artykuły podpisane przez ciebie, nie przechodziłyby przez sesyę, drukowałyby się natychmiast bez zmian żadnych.
— I cóż ztąd, skoro spotkałyby się z innemi, któreby im zaprzeczały; skoro nie miałbym prawa wyrzucić tego, coby się mnie nie podobało. Dziennik powinien być jednolity. „Hasło“ nie może służyć, ani dwom panom, ani dwom ideom.
— I zamierzasz utworzyć własne pismo?
— Tak jest! staniemy naprzeciwko siebie z piórem w ręku i będziemy walczyć na zabój... Ostrzegam cię!
— Wiem, że jesteś strasznym przeciwnikiem, ale nie zostawiasz mi wyboru.
— Przeciwnie! Moje warunki są następujące: Będę miał główne kierownictwo pisma, ale pozostawię twoich współpracowników na miejscu, i wzajem twoje artykuły przyjmować mogę bez kontroli, byle były opatrzone podpisem. Jak widzisz, ja także robię wszystkie możliwe ustępstwa.
Karol namyślał się chwilę.
— Nie, to być nie może! — wyrzekł wreszcie stanowczo. — Ja nie mogę pozwolić, by mój dziennik obrócił się przeciwko idei, której służę.
— Ha! w takim razie układy zerwane i możem bez metafory postawić między siebie kwestyę wszechludzką, według pesymisty Carlyle’a: czy możesz zabić mój dziennik, lub też, czy mój dziennik zabije „Hasło“?
I po tych słowach, w których mieściło się więcej jeszcze prawdy, niż w zwykłych żartach ludzkich, rozeszli się, zamieniwszy zaledwie pożegnanie.
Dotąd myśl ta założenia dziennika leżała u Januarego w dziedzinie abstrakcyi; teraz on, przekonawszy się, że układy, jakie zamierzał przeprowadzić z „Hasłem“, do skutku dojść nie mogły, nie łudząc się więcej pod tym względem, postanowił działać na własną rękę i działać szybko i stanowczo.
January był tylko wówczas marzycielem, gdy nie raczył wstępować w szranki rzeczywistości. Ale gdy w nie wstąpił, umiał przenieść w dziedzinę czynów konsekwentność i logikę, jaką rozwijał w rozumowaniu. Widział cel swój jasno i dążył do niego najkrótszą drogą. W sferze życiowej, jak i w sferze myśli, miał absolutyzm i bezwzględność, cechujące ludzi stronnictw, zarówno, jak ludzi czynu.
Pod wrażeniem rozmowy z Karolem, zaczął snuć dziennikarskie plany, układał listę współpracowników, robił rozmaite wyrachowania. Wszystko to miało jednak jakąś gwałtowną, niemal gorączkową cechę, jakby chciał dać nowy kierunek myśli, wymykającej się chwilami jego woli.
Pomiędzy współpracownikami „Hasła“ było kilku takich, którzyby z pewnością przeszli do niego; jednym z takich był Emil, fejletonista, — ten ze swoją łatwością pióra, mógł być pożytecznym Januaremu, jak pozytywka, co nakręcana przez niego, wygrywałaby najrozmaitsze arye.
Zresztą, od wczoraj, January miał ciągle Emila na myśli, może dlatego, że go widział wieczorem w Dolinie, i nie czekając, aż go spotka na obiedzie, udał się do jego mieszkania, tem bardziej, że miał mówić z nim o rzeczach poufniejszych.
Fejletonista rzadko bardzo odbierał wizyty w swojem mieszkaniu i mieszkanie to nie było urządzone w sposób, mogący zaspokoić wymagania towarzyskiego życia, chociażby zredukowane do minimum. W porównaniu z izdebką, zajmowaną przez Emila, na jednej z mniej uczęszczanych ulic Warszawy, mieszkanie Januarego wyglądało jak wspaniały apartament.
Wprawdzie miejsca nie brakowało tu wcale, ale za to wszystkie meble ograniczały się do łóżka, jedynego stolika i krzesła, które to sprzęty, służyły koleją za umywalnię, tualetę, stół jadalny, biurko i honorowe miejsce.
Nie było tu wcale owego bogactwa ksiąg, ani nawet uszanowania koniecznych potrzeb pracownika, jak u Januarego. Co najwięcej, kilka świeżych broszur, walających się po kątach, i arkusze zapisanego papieru świadczyły o zajęciach pana domu.
Skarbów, mogących znęcić złodzieja, było tu nie wiele; pomimo to, drzwi Emila były szczelnie zamknięte, i żaden dzwonek nie ułatwiał komunikacyi z wnętrzem mieszkania. Trzeba było stukać lub poruszać klamką.
Tak też uczynił January, ale zrazu usiłowania jego nie odnosiły żadnego skutku. Mieszkanie nie dawało innego znaku życia, prócz jakiegoś niezrozumiałego mruczenia, które można było bezpiecznie wziąć za chrapanie, gdyby nie południowa godzina.
Gdy jednak stukanie ponawiało się w sposób świadczący, iż oblegający nie myślał odstępować od swoich zamiarów, forteca, alias mieszkanie, zdecydowało się rozpocząć kroki obronne.
— Któż tam znów u djabła! — odezwał się głos, którego niezbyt czyste brzmienie, zdradzało jeszcze panowanie Morfeusza.
Mimo najlepszych chęci, nie można było wziąć tych słów za rozpoczęcie parlamentarnych układów. To też January z podwojoną energią dobijać się zaczął.
— Mówię ci, durniu, nie przeszkadzaj mi! — odezwał się głos z wewnątrz.
January, niezrażony tą apostrofą, kołatał.
— Cichoż bądź, u kroć sto tysięcy djabłów! — klął głos.
Ale ponieważ, pomimo tak głośne napomnienie, kołatanie nie ustawało, dało się słyszeć poruszenie ciała, przechodzącego z położenia horyzontalnego do pionowego i jakieś niewyraźne mruczenie.
— Cóż to, czyś tak zapracowany? — spytał January.
Emil bynajmniej nie poznał swego gościa, bo odparł:
— Djabła tam można pracować! zawsze licho kogo przyniesie.
— Zawsze przyjemny.
— No! któż tam?
— Nie myślę pode drzwiami odbywać kwarantanny; odchodzę.
— No, no, poczekajże, poczekaj!
Tym razem słychać było kroki, posuwające się ku drzwiom, wreszcie klucz obrócił się w zamku, klamka skrzypnęła i rozczochrana głowa Emila ukazała się na progu.
Widząc gościa swego, nie dowierzał oczom.
— To ty, January? — zawołał, ustępując, by mu zrobić miejsce.
— A cóżeś ty myślał?
— Myślałem, że chłopiec z drukarni, albo krawiec, albo praczka; ale, na honor, nie przyszło mi na myśl, żebyś to był ty.
— No! siadaj-że, siadaj, — powtarzał coraz bardziej zdziwiony, usiłując przywrócić jaki taki porządek w mieszkaniu; a wreszcie, widząc, że to mozół daremny, zrzucił z krzesła wszystko, co na niem leżało, i podał je tryumfująco gościowi swemu.
— Cóżeś ty robił — spytał January — żeś się zamknął tak szczelnie?
Wesołe oczy Emila zatoczyły się wkoło z wyrazem niepokoju; widocznie, nie chciał się przyznać, jakiego-to rodzaju było zatrudnienie, czyniące go głuchym na tylokrotne stukanie.
— Pracowałem, pracowałem — powtórzył pośpiesznie, jakby nie chcąc pozostawić żadnej wątpliwości po tym względem, i poprawił jednocześnie zbyt widoczny nieład swego ubrania.
— Pracowałeś nad czem? pracowałeś gdzie? — zapytał ciekawie January, oglądając się wkoło. Bo jak na złość, nie było nigdzie nawet zaczętego arkusza, któryby zdradzał twórczą myśl Emila; — przyznaj się raczej, że spałeś w najlepsze.
— Ależ nie, nie!... to jest... pisałem dość późno w noc i zdrzemnąłem się teraz trochę.
— Powtarzam ci: spałeś, spałeś; znać to doskonale, a co do wczorajszej pracy...
— Doprawdy, pracowałem; ja nie wiem, zkąd jesteś taki podejrzliwy.
Miał na prawdę minę zafrasowaną; wstydził się Januarego, którego surowe zasady i niezmordowana czynność znane były powszechnie.
— Nie udawaj! widziano cię wczoraj w Szwajcarskiej Dolinie.
— Bywam tam przecież jako fejletonista, z obowiązku.
— Z obowiązku także zapewne towarzyszysz pewnej pięknej pani.
Emil przetarł oczy, jakby chciał samego siebie przekonać, że nie śpi. Potem spojrzał znowu na Januarego. Odwiedziny jego, pytania jakie zadawał, wreszcie sam wyraz twarzy złagodzony, zbudziły w nim podejrzenie zmiany jakiejś.
Usiadł na łóżku i zaczął się śmiać.
— Odkądże to ciebie piękne panie zajmują?
Pytanie było wyraźne, ale spojrzenie i śmiech wyraźniejsze jeszcze.
January zmarszczył brwi; nie lubił, żeby go badano, nie pozwalał na to zwyczajnie.
Nie zdobył się jednak na zaprzeczenie, któreby przecięło od razu wątek podejrzeń.
Zmienił rozmowę.
— Widziałem się dzisiaj z Karolem — wyrzekł.
— I cóż? — zawołał zaciekawiony fejletonista — porozumieliście się?
— Nie! zakładam własne pismo. Przyszedłem o tem pomówić z tobą.
Tego rodzaju rozmowy nie były w obyczaju Januarego. Działał on zwykle, nikogo się nie radząc.
Uderzyło to Emila, który miał swoją przenikliwość.
— Ze mną?... jestem na twoje rozkazy! tylko, znasz mnie... byłbym ci lepszym przewodnikiem w serdecznych, niż dziennikarskich sprawach. W tych dasz sobie radę bezemnie. Co innego, gdyby chodziło o poznanie jakiej pięknej pani.
— Zawsze żartujesz — zawołał January, rad jednak z obrotu, jaki brała rozmowa.
— Gdzież tu widzisz żarty! Widziałeś mnie w Szwajcarskiej Dolinie, i ja ciebie. Patrzyłeś, jak w tęczę, w jedną piękną brunetkę. Teraz jestem pewny swego i obowiązuję się solennie pomagać ci we wszystkiem. Kto wie, czy nie po to nawet przyszedłeś tutaj i dobijałeś się tak zawzięcie. No! mów, mów, czego żądasz?
January milczał.
— Nie mam ci nic do powiedzenia — odparł po chwili, odzyskując powoli dawny chłodny ton — robisz przypuszczenia, które czynią daleko więcej zaszczytu twojej wyobraźni, niż znajomości ludzi, to pewno.
— Jakto! jakto? — zawołał stropiony Emil, patrząc mu w oczy z niedowierzaniem — więc ja się omyliłem? Na nic ci się nie przydam?
— Owszem! przydasz mi się, raz, jako fejletonista do mego dziennika, a powtóre, potrzebuję poznać trochę szersze koło społeczne, niż dotąd; możesz mi być przewodnikiem.
Emil popatrzał przez chwilę badawczo na Januarego, jakby pytając: „Czyżbym się omylił?“ Potem machnął ręką.
— Kto tam ciebie obrachuje! — zawołał z wszelkiemi oznakami złego humoru.
— Nie potrzebujesz bynajmniej mnie obrachowywać — odparł z chłodną dumą zagadniony.
— Ha! więc ty chcesz poznać tę cząstkę społeczeństwa, którego nie znasz?
— Czy cię to dziwi?
— Z twojej strony nie zdziwiłoby mnie nic... nawet. . . Ale nie chcesz, bym o tem mówił. Chcesz poznać pewną cząstkę społeczeństwa... Jużcić nie chodzi ci o świat książkowy, — przewertowałeś go cały tak, że największa biblioteka niczem jest wobec twego mózgu; ani o świat studentów, burszów, molów, hołyszów — bo, z przeproszeniem nas wszystkich, jesteśmy w nim po uszy; ani o świat uczonych, — masz przecież wstęp do niego, gabinety mędrców otwierają się przed tobą, korespondujesz z niejedną potęgą intelligencyi. Chodzi ci więc o ten świat, który sam siebie nazywa światem poprostu, nie uznając wobec siebie żadnego innego, czyli o świat par excellence. Czy nie tak?
— Być może.
— Otóż ten świat, January, nie jest dla ciebie stworzony, ani ty do niego. Ten świat jest wyłączny, określony, pełny formuł, nieubłagany w ich spełnianiu; daruje ci niewiadomość najelementarniejszych rzeczy, lecz nie daruje źle zawiązanego krawata. Należy się do niego lub nie należy, — środka nie ma.
— Ja przecież o tym świecie nie mówię.
— A o jakimże? Czy sądzisz, że są w nim stopniowania jakie? Każde większe miasto ma tyle światów, ile ma ulic i pięter, a żaden z tych światów nie chce być gorszym od innych, więc wszystkie mają jednaką sumę wymagań, odmiennych może trochę na pozór, ale w gruncie jednoznacznych. Tutaj, mój biedny January, służyć ci nie może, ani twój szeroki umysł, ani głęboka wiedza, ani geniusz. Rzuć-no, proszę, wszechstronne światło na plotkę towarzyską, nie wartą w gruncie szczypty popiołu; cała mądrość starożytności nie pomoże ci do ocenienia kroju sukni lub kapelusza; geniusz nie będzie ci służył za przewodnika w rozmowie, w której za grosz nie ma sensu; a samodzielność... samodzielność uchodzi tylko półgłówkom.
— Emilu! nie piszesz fejletonu, a ja nie jestem publicznością.
— Gdyby publiczność podobną była do ciebie, dawnobym już umarł z głodu; nie potrzebnie mi to przypominasz, wiem o tem dobrze. Otóż widzisz, świat a publiczność, są to dwie manifestacye jednejże siły, lub, jeśli chcesz, dwa stany jednego ciała.
— Zapewne tą siłą lub tem ciałem będzie głupstwo.
— Jak chcesz, o słowo spierać się nie myślę; a nawet chętnie przystanę na twoje zdanie, jeśli tylko zdefiniujesz mi głupstwo.
— To bardzo łatwo: głupstwo nie istnieje.
— Głupstwo nie istnieje! — zawołał Emil, zrywając się na równe nogi. — Jeżeli zrobiłeś podobne odkrycie, lub znalazłeś receptę na jego zniszczenie, kłaniam uniżenie. Nie wiem wprawdzie, czy wzniosą ci pomnik, jako dobroczyńcy ludzkości, bo przyznam się, że ludzkość bez głupstwa jest abstraktem, do pojęcia którego wznieść się nie jestem zdolen.
— Przerwałeś mi! — mówił dalej January, uśmiechając się mimowoli z werwy swego towarzysza; — nie myślę przecież negować głupstwa, ale zdefiniować go inaczej nie mogę; głupstwo jest to rzecz ujemna, jak próżnia, jak kolor czarny.
— Hm! jest to pomysł, jak inny, nawet bardzo dowcipny; chociaż dałoby się może nie jedno w tym względzie powiedzieć — mówił Emil, notując widocznie w myśli porównanie, żeby go użyć w swoim fejletonie. — Ale, mówiliśmy o świecie.
— A ty na ten temat układałeś świetne waryacye i parafrazy.
— Waryacye? parafrazy? — pochwycił Emił, który nie odstępował od swoich podejrzeń — jakież masz dziś porównania muzyczne? odkądże to stałeś się melomanem?
Struna pamiątek zadźwięczała gwałtownie w duszy Januarego; wczorajszy wieczór stanął mu w myśli.
Pochylił czoło, ogarnione bladością nagłą, i milczał. Zapomniał, po co tu przyszedł; zapomniał, o czem mówili.
— Odkądże-to zostałeś melomanem?
Słowa te drażniły Januarego, jak profanacya; powstał, miał ochotę pochwycić za kapelusz i uciec bez odpowiedzi, bo odpowiedzi dać nie był zdolen.
— Kiedy tak — mówił Emil, jakby bezwiedny ruch jego brał za wyraźne słowa, — to zapewne spotykać się będziemy w Dolinie. Nie prawdaż?
— Tak! spotykać się będziemy — odparł trochę gorączkowo January. — Kiedy? Czy będziesz tam dzisiaj?
— Zapewne! bywam prawie codziennie, a dzisiaj tem bardziej, skoro się umawiamy.
January zdawał się chcieć jeszcze zrobić jakieś pytanie.
— Czy będziesz sam, Emilu? — wyrzekł wreszcie, wracając się od progu.
Emil parsknął śmiechem.
— Alboż nie widzę, jak krążysz od kwadransa około tego pytania. No! przyznaj się, że cię ktoś obchodzi.
January milczał; był wściekły na Emila, a może więcej jeszcze na samego siebie.
— Ah! jakiż jesteś skryty. Przyznaj tylko, że obchodzi.
Ale January nie słuchał go więcej; pochwycił za kapelusz i wybiegł prawie bez pożegnania. Była to najgorsza taktyka, — zostawiała szerokie pole domysłów fejletoniście.
Powiedział to sobie wszystko za późno, na ulicy już, kiedy rozważać zaczął całą nielogiczność swego postępowania. Po co on był u Emila? po co mówił mu nie to, co chciał, tylko to, co cisnęło mu się na usta? Ten człowiek budził w nim wspomnienia, trącał struny tajemnicze, — nie mógł ani na chwilę zapomnieć, że on znał tę kobietę, co zawładnęła pomimowoli jego całą myślą.
Fejletonista zaś, zostawszy sam, zaczął przechadzać się wśród nieładu swojego mieszkania, zacierając ręce i uśmiechając się sam do siebie. Był uszczęśliwiony; nie wątpił, że miał w ręku najbardziej zajmującą intrygę, z której mógł wyciągnąć nieobliczone korzyści. Co za pyszna kanwa do powieści, komedyi, a przynajmniej co za sposobność podchwycenia znakomitych aforyzmów i zdań Januarego, gdyby udało mu się zostać jego powiernikiem! Obok tej sensacyjnej wiadomości, bladła druga, spodziewana już, o zakładaniu nowego pisma.
Kiedy wkrótce potem Emil wychodził ze swego mieszkania, tak mało przypominał rozczochranego i nie zbyt ubranego człowieka — jakiego widok nieestetyczny przedstawił dziś rano Januaremu, wśród mieszkania przywodzącego na myśl spartańskie, lub dyogenesowskie tradycye — jak świetny motyl przypomina chryzalidę: twarz jego, biała i rumiana, straciła ślady zbyt długiego snu; włosy starannie rozdzielone na dwie połowy od czoła do karku, zwijały się w misterne loczki koło skroni, świadcząc, że nie brakło fejletoniście tego filuternego sprytu, który w praktycznych warunkach życia okazuje się nieraz stokroć pożyteczniejszym od rozumu.
Zresztą był on co się zowie ładnym chłopcem, a uśmiech jego malinowych ust, wykrojonych w kształcie serca, był szczególniej przyjemny płci pięknej, i posiadał wdzięk pieszczony a naiwny razem, harmonizujący tak ślicznie z wesołem wejrzeniem błękitnych oczu, iż doprawdy, dziwić się nie było można, że Emil miał szczęście do kobiet. Kokieteryą też — właściwą pewnemu rodzajowi ładnych chłopców — umiał on doskonale podnosić przymioty swojej osoby; nie zaniedbywał żadnej broni, nie zapominał o żadnym, by najbłahszym z pozoru, środku powodzenia; na ulicy, w towarzystwie, lub gdziekolwiek mógł być widzianym, był zawsze pod bronią, gotów odpowiedzieć na każde spojrzenie, uśmiech lub słówko, stosownie do położenia. Ma się rozumieć, Emil szczycił się dokładną znajomością tej tajemniczej, niepochwytnej, zagadkowej istoty, przyprowadzającej do rozpaczy powieściopisarzy, mężów, a nawet kochanków... kobiety. I trzeba przyznać, że rozumiał pewną przeciętną indywidualność niewieścią, nie sięgającą zbyt wysokiej moralnej sfery. Rozumiał ładne kokietki, wesołe strojnisie, lekkie salonowe laleczki, i pozostawał w tem błogiem przekonaniu, że po za temi waryantami jednego gatunku istnieją tylko zapracowane gospodynie i poświęcone matki rodziny, które, szanując bardzo, omijał jednak zdaleka, jako nie mogące przynieść mu korzyści żadnego rodzaju.
O cnocie niewieściej Emil nigdy nie powątpiewał, przynajmniej głośno, tak mu bowiem kazała postępować dyskrecya dobrego wychowania; co jednak myślał o niej po cichu, tego znowu nie trudno było domyślić się z uśmiechu, z jakim zbliżał się do płci pięknej. Uśmiech ten zdawał się mówić bez słów: „Gdybym chciał tylko“. Więc jeżeli kobieta nie zakochała się w nim na zabój, to jedynie dlatego, że on raczył ją oszczędzić, że nie zadał sobie pracy podbicia jej serca i osoby.
Wszakże podboje owe uskuteczniały się w sposób lekki i wesoły: fejletonista nie przywiązywał do nich głębszego znaczenia; uznawał się sam tak ładnym, miłym, dowcipnym, iż w jego przekonaniu było rzeczą naturalną, by się wszyscy, a raczej wszystkie na nim poznały.
Ze swojej strony nie był zbyt wybrednym i każda kobieta wydawała mu się, jeżeli nie zupełnie piękną, to przynajmniej przystojną, w każdej upatrywał coś ładnego.
Jak widzimy, co do swojej piękności, co do swego dowcipu i daru podobania się, Emil pozostawał w stanie błogiej pewności. Czy miał toż samo przekonanie o swoim talencie?.. trudno rozstrzygnąć. Jako sprytny chłopiec, wiedział z doświadczenia, iż chcąc, by drudzy nie wątpili o naszej wartości, potrzeba samemu być o niej silnie przekonanym, a przynajmniej przekonanie to jawnie pokazywać, — i tak też czynił.
Przyznać przecież trzeba, iż lubił szczycić się poufałą przyjaźnią ludzi znakomitych, ludzi posiadających powszechne uznanie, jak gdyby czuł, że go to podnosi w oczach ogółu i kolegów literatów, i że on tego odbitego blasku potrzebuje, bo mu własny nie zupełnie wystarcza.
To też łatwo zrozumieć, że po odwiedzinach Januarego Emil urósł przynajmniej na parę cali. Wprawdzie January nic mu nie powiedział, ale to bynajmniej nie przeszkadzało mu postępować, jak gdyby pomiędzy nimi nie było tajemnicy żadnej. Od czegóż była bujna wyobraźnia i ten talent upiększania i przetwarzania przedmiotów, będący właściwością i literackiem nawyknieniem tylu fejletonistów?
Stosownie więc do okoliczności, przybrał wyraz pełny tajemniczości, i nawet strojowi swemu nadał pewne, jak sądził, tajemnicze piętno: zawiązał na szyi krawat niepewnego koloru, wziął w rękę laseczkę z popiersiem Sfinxa, wpiął w mankiety guziczki z tajemniczemi arabskiemi literami i, przystrojony w ten sposób, kroczył po ulicach, oglądając się z wyraźną bacznością, jak gdyby pragnął wlać przekonanie w przechodniów, że nie jest wcale zwyczajnym śmiertelnikiem, lecz przeciwnie, piastuje w łonie swem coś, co wprawiłoby w zdumienie wszystkich, gdyby tylko zechciał przemówić. Ale on nie przemówi, nie; jest nadto szlachetnym, nadto poświęconym, a nadewszystko — nadto dyskretnym.
Pomimo jednak szlachetności, poświęcenia i dyskrecyi, Emil, skoro tylko spotkał kogo znajomego, a znał świat cały, — zatrzymywał się i tak znacząco poruszał brwiami, spoglądał w sposób tak koniecznie zatrzymujący uwagę, iż niechybnie odbierał zapytanie:
— Cóż się to stało?
Wówczas Emil, udając bardzo zmieszanego, badał, czemu rzucają mu podobne pytanie? Co widzą w nim nadzwyczajnego? aż wreszcie, jakby zniewolony coraz natarczywszemi pytaniami, przed któremi bronił się z umysłu niezręcznie, odpowiadał z wrastającą tajemniczością:
— Nic, nic, tylko widziałem dzisiaj kogoś!...
— Kogóż widziałeś?
— Doprawdy — odpowiadał — wołałbym tego nie mówić.
Aż wreszcie, po kwadransie omówień i certacyj, potęgujących ciekawość, pozwalał sobie wydrzeć te słowa:
— Był dzisiaj u mnie January!
Widocznie więc tajemnica tyczyła się Januarego. Ponieważ wielu współpracowników „Hasła“ wiedziało o zamiarze jego założenia nowego organu, nie miał pokoju, dopóki ich nie przekonał, że wiadomość, jaką o Januarym posiada, nie należy bynajmniej do dziedziny literackiej.
Skoro jednak to wyrwało mu się niby przypadkiem, zdawał się tego mocno żałować; prosił, by uważano to, co powiedział, za niebyłe; a wreszcie dawał do zrozumienia, że stał się fakt niesłychany, że zimny, surowy, szyderczy January zakochał się, jak pierwszy lepszy śmiertelnik, a on, Emil, trzyma w ręku nić bardzo zajmującej intrygi.
Właściwie nie trzymał w ręku nic wcale, i z tego powodu musiał być dyskretnym; więc na wszystkie badania, prośby i zaklęcia, okazywał się twardy, jak skała, i stawiał rzeczywiście niezbadane czoło obudzonym w koło ciekawościom; ale zawsze to, co powiedział, czyniło zaszczyt jego przenikliwości i stanowiło bardzo sensacyjną wiadomość dla pewnego towarzyskiego kółka.
Ma się rozumieć, prosił o tajemnicę, względem osoby interesowanej przynajmniej, sam zaś uchylał się od wszelkich zaprosin i koleżeńskich zebrań, nadmieniając, że jakieś ważne zobowiązania pochłaniają czas jego. Rodzaj zaś tych zobowiązań zostawiał domyślności słuchaczów, tak, iż wszyscy rozstawali się z nim z tem przekonaniem, iż fejletonista oddał się duszą całą sercowej sprawie przyjaciela, i że sprawa ta była trudną, ważną i zawikłaną.
Plotka ta więc, wydęta miłością własną Emila, rozniosła się, właśnie dzięki omówieniom i tajemniczości, z jaką ją rozpowiadał, z podwojoną szybkością po mieście, a już w parę godzin przybrała olbrzymie kształty. January przetworzony został bujną i łaskawą wyobraźnią bliźnich w fantastyczną postać, bądź-to bezczelnego uwodziciela, bądź melancholijnego kochanka; opowiadano rozmaite szczegóły nigdy niebywałe, wyliczano drobiazgowe okoliczności, a tajemnicza pani jego serca zajmowała naprzemian najwyższe i najniższe położenie społeczne, tak, iż jedni zazdrościli mu wysokiego podboju, drudzy litować się musieli nad zaślepieniem jego serca. Skoro zaś do tego dodamy drugą, nie mniej sensacyjną wieść o zerwaniu z „Hasłem“, o projektach nowego pisma; to nic dziwnego, że pewne koterye i stronnictwa były nadzwyczaj wzburzone. Mieszano te dwa fakta, nie mające z sobą nic wspólnego, wyciągano z nich wyniki rozmaite, stosownie do osobistego położenia lub fantazyi.

∗             ∗

Tak poetycznie używszy dnia całego, Emil z lekkiem i czystem sumieniem poszedł według zwyczaju do Doliny Szwajcarskiej.
Było to dla niego rozkoszne miejsce: miał pełno znajomych, kręcił się około pięknych pań, miał swoje własne sercowe sprawy, a zresztą wyobrażał sobie, że się poświęca dla Januarego.
Oktawia siedziała przy jednym z bocznych stolików, w gronie znajomych, jak zawsze strojna, piękna, ożywiona. Emil wkrótce, za pomocą zręcznego manewru, zdobył sobie przy niej miejsce, i korzystając z tego, że muzyka głuszyła rozmowę, rozpoczął ją półgłosem.
— Czy nie ma tu pani Halskiej? — zapytał.
Pytanie to było więcej poufałe niż zręczne; świadczyło, iż Emil brał tak do serca interesa Januarego, że gotów był dla niego swoje własne poświęcić.
Oktawia spojrzała na niego pół seryo, pół szyderczo.
— Dlaczego mnie pan o to pytasz?
Te słowa przywołały Emila do porządku; zrobił ten nieokreślony ruch ramion i piersi, znamionujący zadowolenie miłości własnej, a wspólny, niestety, zarówno mężczyznom, jak niektórym okazom domowego ptactwa.
— Patrząc na panią – odparł, modelując głos i spojrzenie — nie powinienbym pytać o nikogo...
— Czy sądzisz pan przypadkiem, że jestem zazdrosną.
— Pani! Byłbym najszczęśliwszy...
— Nie jesteś pan bynajmniej najszczęśliwszy.
— Więc z kolei pozwól mi pani zapytać: czemu nie raczyłaś mi odpowiedzieć?
Oktawia spojrzała na niego poważnie.
— Bo ta kobieta obchodzi mnie bardzo.
— Strzeż się pani! gotówbym pomyśleć, że lękasz się ją narazić na...
— Na złośliwość pańskiego języka!.. to prawda.
— Dziękuję pani.
— Za co? złośliwość wcale dowcipem nie jest; nie miałam bynajmniej zamiaru powiedzieć panu komplementu.
— Wiem, że gdybyś to pani uczyniła, to jedynie przypadkiem.
— Nie rachuj pan na podobny przypadek.
— Szalony chyba rachuje na szczęście; niezasłużony przecież czasem z niego korzysta.
Słowa te wyrzekł tajemniczo z namiętnym odcieniem w głosie, który pokryty został hucznym akordem orkiestry. Przez chwilę nie można było schwytać żadnego dźwięku z ich rozmowy.
Gdy znowu ciche piano pozwoliło dosłyszeć zamieniane wyrazy, Oktawia pytała Emila:
— Dlaczego pytałeś pan o moją wczorajszą towarzyszkę?
— Mógłbym powiedzieć, że wszystko, co obchodzi panią, obchodzi i mnie także. Ale widzę, że się już śmiejesz.
Rzeczywiście białe ząbki Oktawii, ukazywały się pomiędzy różowemi wargami.
— Więc nacóż to mówić? Bądź pan szczerym, jeśli to być może.
— A więc dobrze: przyjaciółka pani dokazała cudu...
— Miałeś pan być szczerym.
— Jestem nim, przysięgam. Przyjaciółka pani podbiła najdumniejsze serce, jakie uderzało kiedykolwiek.
Oktawia śmiać się przestała.
— O pani Halskiej — wyrzekła stanowczo — wołałabym nie mówić w ten sposób; nie ma ona nic wspólnego z podbijaniem serc i t. p.
— Dlaczego jesteś pani więcej niedowierzającą dla drugich, niżeli...
Nie domówił zaczętego zdania, ale łatwo je było doczytać w wesołem, prawie figlarnem spojrzeniu, jakiem obrzucał młodą kobietę.
— Tak impertyrtenckie pytanie — wyrzekła — nie zasługuje na odpowiedź; jednakże okażę się wspaniałomyślną.
— Jak zawsze — zawołał.
I znać było, że miał ochotę złożyć pocałunek na białej ręce, która, uzbrojona wachlarzem, przesuwała się przed nim.
— Jak czasem — poprawiła go z uśmiechem. — A więc słuchaj pan. Są kobiety ostrożne i obrachowane, które znają grę życia i nie rzucają w nią lekkomyślnie stawki, większej niż ta, jaką wygrać mogą, słowem: posiadają monetę obiegową, równą tej, jaką mają wszyscy. Są inne, rozrzutne i wspaniałomyślne, co słowom zachowują pierwotne znaczenie. Takie pozostawione powinny być w spokoju. Nie macie ich czem zdobyć, ani opłacić.
— Czy jesteś pani tego pewną? — wyrzekł.
Stawiał jej zuchwałe pytanie. Nie zastanowiła się nad niem i mówiła dalej:
— Szczęściem także, takie są niedostępne pokusom.
— W takim razie możesz być pani o nie spokojna; jeżeli są niedostępne pokusom, nie lękają się napaści, nie potrzebują też obrony.
— Zresztą — wyrzekła — są kobiety szczęśliwe, których życie zamknąć się może w domowych ścianach, które znajdują przy własnem ognisku wszystko to, czego pragnąć mogą.
— Czy to ma znaczyć, że przyjaciółka pani jest szczęśliwą?
— Tak... jest szczęśliwą; a gdyby nią nie była nawet, nie rzuciłaby nigdy swego losu na hazardy sercowych zawikłań.
— Dodatek nie potrzebny. Czyż pani nie wiesz, iż w dobrej logice jedna przyczyna jest lepszą od dwóch.
Nie podniosła tego argumentu, którego widać rozumiała znaczenie.
— Zachodzi tylko pytanie — mówił po chwili fejletonista, nie odbierając odpowiedzi — czy można być kiedy tak pewnym szczęścia kobiety, by zaręczyć, że w szczęściu jej nie ma tak maleńkiej szpary, by się nią mógł wślizgnąć wąż kusiciel.
Oktawia wzruszyła ramionami.
— Kusiciel coś pana bardzo obchodzi. Ostrzegam, że to napróżno.
— Gdybym był na jego miejscu, to zaręczenie nie zraziłoby mnie bynajmniej.
— Czemu?
— Jestem ze szkoły sceptyków; wątpię o wszystkich i o wszystkiem.
— Tylko nie o sobie.
— Dobre wyobrażenie o sobie jest elementarną zasadą polityki...
— Zarozumialców — dorzuciła szybko.
— Zgoda na zarozumialców, jeżeli tylko potrafi pani oznaczyć linię graniczną, dzielącą zarozumienie od tej pewności siebie, będącej, jak twierdzą, znamieniem wyższości. Co do mnie, przyznaję z pokorą, nie mogłem odnaleźć jej nigdy.
— Jakto? nie wynalazłeś pan jeszcze tak prostej rzeczy? Wiadomo, że linię demarkacyjną, o której pan mówisz, stanowi powodzenie.
— Masz pani słuszność — wyrzekł — muszę przyznać, że znasz pani grę życia.
Spojrzała mu w oczy. Wzrok jej był poważny, choć usta uśmiechały się, może z nawyknienia, może z innej jakiej przyczyny. Uśmiech ten zdawał się mówić: Czemżebym była, gdybym jej nie znała.
Ale nie zformułował się on wyraźniejszem słowem. Oktawia wiedziała, iż milczenie bywa także potęgą i że szalony jedynie pokazuje jawnie grę swoją.
I znowu słychać było dźwięki muzyki, głuszące szmery rozmów, wznoszące się zewsząd.
— Doprawdy — zaczęła znowu Oktawia — ciekawość mnie bierze, kto jest ten uprzywilejowany?
— Więc przyznajesz pani przynajmniej, że jesteś ciekawą.
— Naturalnie, do przymiotów przyznaję się zawsze; bo wszakże świat dzisiejszy zdjął z ciekawości wiekową klątwę; nie jest to już ów brzydki szczebel do piekła, ale matka wiedzy, początek mądrości.
Patrzała na niego wyzywającemi oczyma, w których migotały iskierki dowcipu, na tle głębszych, nieokreślonych uczuć.
— Odmalowałaś mi pani swoją przyjaciółkę; pozwól mi z kolei mówić o moim przyjacielu.
— Ależ ja nie broniłam panu tego nigdy; przeciwnie, pański przyjaciel dał niezaprzeczony dowód wykwintnego smaku.
— Tego ja przyznać nie mogę — wyrzekł z czułą galanteryą fejletonista.
— Mówmy lepiej o pańskim przyjacielu.
Emil podniósł w górę brwi, jak to miał zwyczaj czynić, ile razy zabierał się coś osobliwie znaczącego powiedzieć, przesunął ręką po czole, zatopił ją w kędzierzawych włosach, jakby tym ruchem skupiał rozpierzchłe myśli, i po tym teatralnym wstępie, dobrze znanym przez całe literackie kółko, wśród którego żył, wyrzekł, wlepiając oczy w Oktawię.
— Ten, o którym mówię, nie jest zwyczajnym człowiekiem: młody jeszcze, zasłużył wiedzą, pracą, talentem na uznanie ogólne; imię jego wszyscy bez wyjątku wymawiają z poszanowaniem; nosi głowę wysoko i ma do tego prawo, a serce jego jest tak dumne, że nigdy nie uderzyło dotąd dla żadnej kobiety.
Oczekiwał wrażenia, jakie sądził, iż przemowa jego uczynić powinna. Ale Oktawia nie oceniła jej należycie i pozwoliła sobie zrobić uwagę:
— Dumne serca są często zimnemi sercami.
— Widzę, że nie znasz pani Januarego.
— January! więc to on! — zawołała, uderzona imieniem, którego rozgłos przechodził po za literackie koła.
— Tak pani, to on — odparł z należytem namaszczeniem fejletonista.
Oktawia namyślała się chwilkę, potem spojrzała na Emila poważnym wzrokiem.
— Czy wiesz pan? — wyrzekła — ja sądzę, iż największem nieszczęściem kobiety byłoby spotkać na drodze swojego życia podobną indywidualność i pokochać ją.
— Dlaczego? — zawołał Emil gorąco — January jest prawy, szlachetny.
— Alboż ja temu przeczę — przerwała, kiwając głową z właściwym sobie przenikliwym uśmiechem. — Tylko cnoty ludzkie, niestety... tylko cnoty ludzkie bywają częstokroć w życiu daleko szkodliwsze od wad. Dla kobiety, któraby miała nieszczęście kochać Januarego, lękałabym się właśnie tych cnót nieszczęsnych.
— Prawdziwie oryginalne zdanie — szepnął fejletonista, notując je w myśli. — Ale, przez litość dla mego przyjaciela, wytłumacz je pani.
— Czyż pan nie rozumiesz, że prawość przeszkadza pewnym ustępstwom i ugodom pomiędzy sumieniem własnem a sumieniem ogólnem... kiedy te znajdują się w rozdźwięku; że duma broni od popełniania tych codziennych fałszów, tych podłostek powszednich, za pomocą których jedynie utrzymać się można w pewnych nienormalnych położeniach; a wreszcie, że szlachetność jest to najzbytkowniejszy z przymiotów ludzkich i uchodzi tylko tym, co pod każdym względem panują nad światem? Szlachetnym nie może być byle kto, szlachetnym nie można być byle kiedy. Jest to jeden z najniebezpieczniejszych szkopułów życia. I dlatego, gdyby moja przyjaciółka mogła być dostępną pokusie i gdyby pytała mnie o radę, stanęłabym na waszej drodze. Możecie być tego pewni.
Powstała, mówiąc to, jak gdyby pilno jej było zamiary w czyn wprowadzić. Orkiestra kończyła właśnie jakiś numer programatu.
— O pani! — szepnął fejletonista — czy sama dla siebie byłabyś tak ostrożną?
— Powiedziałam panu, co trzymam o przymiotach ludzkich — odparła z uśmiechem — jeśli uważasz pan moje zasady za niezaszczytne dla siebie, to trudno. Zmienić ich nie mogę.
— Uważam, że jesteś pani równie złośliwą, jak dowcipną, równie zręczną jak piękną, i że kocham cię do szaleństwa.
Te ostatnie słowa rzucił jej w ucho, korzystając z zamieszania, sprawionego pożegnaniem. Oktawia wraz z towarzystwem swojem opuszczała Dolinę.

∗             ∗

Plotka Emila z nadzwyczajną szybkością rozniosła się po mieście tak dalece, że w kilku cukierniach, gdzie rozmaitych odcieni literaci schodzili się na czarną kawę, nie poruszono dnia tego innej kwestyi. Imię Januarego było na wszystkich ustach. Dysputy, wrzące tu co dnia, umilkły nagle; wszyscy badali jedni drugich; nasłuchiwali ciekawie rozmaitych szczegółów; niektórzy czatowali przy drzwiach na rzadkie osobniki, nie uwiadomione dotąd o plotce chwili, a skoro udało im się pochwycić podobne, używali naprzód przyjemności powtarzania po kilkakroć:
— Jakto? ty nie wiesz?... doprawdy nic nie wiesz?... Słuchajcie! on nic nie wie!
A potem opowiadali ważne wypadki dnia, dodając naturalnie rozmaite waryanty, dla wyrobienia sobie wyobraźni i stylu.
Ignaś, wszedłszy do miejsca, gdzie współpracownicy i przyjaciele „Hasła“ zbierali się zwykle, dosłyszał imię Januarego, rozlegające się we wszystkich grupach, i stanął zdziwiony.
— A! Ignaś, Ignaś! — wołano ze wszystkich stron — on powie nam coś nowego.
Okrążono go z milczeniem ciekawości, a tylko niektóre niecierpliwsze głosy odezwały się:
— No, mówże, mów!
Ale Ignaś nie rozumiał, czego żądano od niego. Od rana nie widział się z Januarym i szukał go też właśnie.
Niewiadomości jego nie wierzono.
— Oh! nie udawaj; to się na nic nie zda — odezwał się Ewaryst, którego zarówno niepokoiło zerwanie Januarego z „Hasłem“, jak sercowe jego podboje — wiemy wszystko.
Jednak te magiczne zazwyczaj słowa nie wywarły tutaj żadnego skutku. Ignaś niecierpliwie wzruszył ramionami.
— W takim razie objaśnijcie mnie, bo ja nic nie wiem.
— Nic nie wiesz?
— Kłamiesz.
— To być nie może.
— Popatrz no mi tylko w oczy.
Te i tem podobne wykrzykniki odzywały się ze stron wszystkich.
Daremnie Ignaś wypierał się i patrzał w oczy każdemu po kolei, kto chciał tego; długi czas upłynął, zanim uwierzono jego niewiadomości.
Wreszcie Ewaryst, zwyciężony oczywistością, zawołać musiał:
— On naprawdę nic nie wie!
Niewiadomość Ignasia stawała się dla wszystkich faktem nadzwyczajnym, faktem tak niezrozumiałym nawet, iż podkopywała wiarogodność różnorodnych romansów, jakich bohaterem stał się nagle January. Rozsądniejsi zaczynali wątpić.
— Wytłumaczcież mi w końcu, co to wszystko znaczy? — zawołał zaciekawiony z kolei Ignaś.
— To znaczy chyba, że Orest przeniewierzył się Pyladesowi — mruknął złośliwie Ewaryst.
Ignaś wzruszył ramionami.
— Gdybyśmy porzucili starożytność.
— Kiedy widzisz, po dzisiejszemu brzmi to trochę nieładnie; gotówbyś się obrazić, czego sobie nie życzę — mówił dalej Ewaryst.
— Jesteś nieznośny! Odkądże to boisz się ludzi obrażać?
— Odkąd obrażeni biorą się do pięści — wtrącił ktoś, złośliwszy od Ewarysta.
Ale złośliwość ta zginęła wśród ogólnego szmeru.
— Ot po prostu — zaczął znowu Ewaryst, którego nic nie mogło powstrzymać od przyjemności powiedzenia czegoś przykrego: — skoro nic nie wiesz, twój socyusz January zrobił dwa głupstwa... odmówił współpracownictwa w „Haśle“ i zakochał się.
Krew uderzyła do twarzy Ignasia; January — była to słaba strona jego serca.
— January — odparł stanowczo — nie jest moim socyuszem, jak wam się podoba go nazywać, i doskonale wie, co robi. Przewidywałem, że się nie porozumie z Karolem; a co do miłości...
Roześmiał się szczerze, nie zadając sobie nawet pracy inaczej zaprzeczyć podobnie nieprawdopodobnej rzeczy, i spoglądał po obecnych, jakby wzywając ich do przytoczenia jakiegobądź szczegółu w tym względzie.
Szczegółów jednak nie brakowało, i Konrad, który pijąc czarną kawę, słuchał z filozoficznym spokojem całej rozmowy, podjął się ich dostarczyć.
— Otóż rozpowiadają — odezwał się — że January rozkochał jakąś księżniczkę, która z tego powodu zerwała z narzeczonym; że January go wyzwał i ranił śmiertelnie; że panna przepadła, rodzina jej szuka, i że lada dzień młoda para ucieknie za granicę, jeśli dotąd nie uciekła...
— Ale gdzież tam! — przerwał Ewaryst, który skwapliwie pochwycił przerwę w tem misternie spokojnem opowiadaniu. — Tu nie chodzi o żadną księżniczkę, cóż znowu! January ma zawsze demokratyczne gusta; pokochał się po prostu w jednej z figurantek baletu, mającej pulchne kształty, szerokie pryncypia, licznych wielbicieli i możnego protektora. Z tym protektorem January obszedł się trochę niegrzecznie, dziewczynę wykradł i chce odegrać z nią wiekuisty dramat podniesienia upadłej kobiety. Wiecie, że to jeden z jego ulubionych tematów.
— Otóż nie! ja wam powiem najlepiej, jak to było — wtrącił ktoś trzeci. — January ma do czynienia z jakimś mężem tyranem, Otellem; każdej chwili jej i jemu grozi sztylet, rewolwer, albo trucizna. Straszne rzeczy!
Ignaś słuchał tych wszystkich wieści z prawdziwem zdumieniem.
— I cóż ty na to Ignasiu?
— Ależ to nie ma odrobiny sensu! — zawołał wreszcie.
— Co? czy miłość Januarego?... on się nigdy zbytnim sensem nie odznaczał.
— Nie mówię wcale o Januarym; ta cała historya nie ma najmniejszego sensu. Któż to wam mówił?
Przytomni nie mieli powodu czynić z tego tajemnicy; to też nie trudno było dowiedzieć się Ignasiowi, zkąd powstały te różnorodne wieści. Przytaczano słowa, półsłówka, uśmiechy, miny fejletonisty.
Zrazu te wszystkie sprzeczne wersye wydały się Ignasiowi tylko potworną bajką, wychodzącą w pełnym rynsztunku z bruku miejskiego, jak Minerwa z głowy Jowisza.
— Emil — wyrzekł — widocznie zażartował sobie z was wszystkich.
Przekonanie młodego człowieka wywarło pewny wpływ na obecnych. Spojrzeli po sobie. Coś podobnego przychodziło już na myśl niektórym; ale, że przykro jest zawsze rozstawać się ze skandalicznym fakcikiem, który miał się przytrafić bliźniemu, więc przykrość ta podpierała nieco zachwianą wiarę.
— To oczywista bajka — ciągnął dalej Ignaś z zapałem, utwierdzony w tem mniemaniu samą różnicą wersyj, a wreszcie i tą prostą przyczyną, wystarczającą tylu ludziom, że nigdy nic podobnego nie przyszło mu na myśl. — I wy wszyscy, co znacie Januarego, mogliście uwierzyć takiej mistyfikacyi!
Zaprzeczenie było zbyt ostre i jako takie wywołało opozycyę.
— Za pozwoleniem! — zawołał Ewaryst — czy możesz zaręczyć, że w tych wszystkich powieściach nie ma cienia prawdy? Być może, że zachodzi pomyłka co do okoliczności; ale fakt sam jest prawdopodobny. Od jakiegoś czasu January stracił zegarkową systematyczność, zmienił się w wielu rzeczach... czy możesz zaręczyć, że się nie zakochał?
Za to Ignaś zaręczyć nie mógł. Teraz on także zaczął przypominać sobie rozmaite drobne okoliczności dni ostatnich. I pewność jego się zachwiała.
— Ha! — szepnął ze szczerością sobie właściwą — któż to odgadnie?...
Myśl ta jednak przejęła go smutkiem i niepokojem. Bolesno mu było być wykluczonym z najserdeczniejszego koła myśli Januarego; lękał się wrażliwości, absolutyzmu i nieoględności jego; lękał się o jego szczęście i talent. Nie wiedział, jaka owieje go atmosfera? która z obiegających baśni najbliższą była prawdy? ale, raz popchnięty na trop, uwierzył, iż baśnie te snuć się musiały na tle jakiejbądź rzeczywistości. January był zmienny, January przebywał duchowe kryzys, — o tem przynajmniej wątpić nie mógł.
Zresztą nie przyszło mu na myśl walczyć o jego ufność z Emilem, lub dopominać się tej cząstki duchowej, na którą sądził, że ma prawo rachować. Pragnął tylko widzieć tego Emila, zapytać go... dowiedzieć się czegoś.
Z tą myślą opuścił czemprędzej literacką cukiernię.
Jednak widzieć fejletonistę o pewnych godzinach było bardzo trudno. Mieszkanie jego wiekuiście było zamknięte, a nawet mało kto znał jego adres. Bywał rano w kilku redakcyach. Obiadował w restauracyi i pił kawę w cukierni, w której zbierali się jego dobrzy znajomi; w te miejsca zazwyczaj adresowano do niego korespondencye, tam załatwiał interesa, przynosił artykuły lub odbierał za nie pieniądze. Resztę czasu ulatniał się. A gdy kto niedyskretny spytał o użytek tej lub owej godziny, uśmiechał się wesoło i pokręcał jedwabniste wąsiki.
Ignaś więc wyszedł po to raczej, by oddalić się od całego towarzystwa, które drażniło go w tej chwili, niż w nadziei spotkania Emila. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeszedł się raz i drugi Nowym Światem ku Alejom i zamierzał mierzał pójść zwyczajem swoim do panny Jadwigi, kiedy najniespodziewaniej spotkał się z Januarym.
— To ty! — zawołał gwałtownie Ignaś pod wrażeniem całej wysłuchanej sceny, i pochwycił rękę przyjaciela gorącym uściskiem, patrząc mu w oczy z wyrazem nieograniczonego przywiązania.
January nie cierpiał wszelkich widocznych oznak uczucia. W zwyczajnych chwilach byłby zapewne odpowiedział na ten wykrzyknik szyderstwem, teraz jednak drgały w nim miększe uczucia: cała istność jego przetwarzała się pod wpływem tego potężnego czynnika, który ogarniał go coraz samowładniej.
— I czegoż się tak dziwisz? — wyrzekł przecież z przywyknienia.
Ale nie było ironii ani w głosie jego, ani w spojrzeniu.
Ignaś nie odpowiadał z razu; nie czuł potrzeby tłumaczenia się, tylko pragnął wiedzieć, co było prawdą, co kłamstwem w słyszanych powieściach; tutaj jednak nie można było myśleć o żadnej poufnej rozmowie. Wziął go więc pod ramię i odprowadził w jednę z bocznych ulic, przecinających Aleje Ujazdowskie.
January nie opierał mu się dłużej; był zmordowany, czuł z niczem nieporównane znużenie, ogarniające zwykle czynne natury, gdy nie znajdują właściwej drogi działania.
— January — wyrzekł wreszcie Ignaś, zatrzymując się — mówią o tobie tyle rzeczy...
— A tak; rozmówiłem się dziś ostatecznie z Karolem. Zrobiłem krok stanowczy. Wyzwaliśmy się na pióra z „Hasłem“; zobaczymy, kto zwycięży. Jestem zdecydowany, pomimo wszystkich trudności, założyć swój organ; zaryzykuję wszystko.
Było coś gorączkowego w tych słowach, jakby się chciał niemi ogłuszyć.
— Ja nie tylko o to zapytać się chciałem — wyrzekł znowu Ignaś.
Mówił tak cicho, jakby lękał się obrazić towarzysza samem brzmieniem słów; była w nich taka troskliwość, iż January odczuł coś niedopowiedzianego.
— O czem chcesz mówić? — zapytał, zwracając na niego wzrok badawczy.
— O tem, o czem wiedzą wszyscy: o tej wielkiej przemianie, zaszłej w twoim losie, o której przecież zawiadomić mnie nie chciałeś.
Płomień rumieńca przebiegł po twarzy Januarego.
— Cóż to wiedzą wszyscy? — wyrzekł, zatrzymując się nagle.
Ignaś powtórzył mu wszystko, co słyszał przed chwilą.
January słuchał go z przyciętemi wargami, nieruchomy z pozoru, pogardliwy i hardy; nie raczył przeczyć.
— A ty Ignasiu? — spytał wreszcie po długiem milczeniu — powiedziałeś mi wszystko, co sądzą drudzy; teraz powiedz mi, co ty myślisz?
— Ja widzę, że się zmieniłeś, January; ja lękam się, byś nie cierpiał.
Uśmiechnął się z nieskończoną wzgardą.
— Ja nie wiem, czy ja cierpię; ja nie pomyślałem, że cierpieć mogę; a gdybym i pomyślał nawet, to wiesz dobrze, iż to nie powstrzymałoby mnie nigdy. Cóż znaczy cierpienie, wobec pełni sił i życia?
— January! więc to, co mówią, jest prawdą! — zawołał Ignaś niepewnym głosem.
— Prawdą? — wyrzekł, jakby sam do siebie, zasłuchany w abstrakcyjny dźwięk tego wyrazu więcej, niż odpowiadając na uczynione zapytanie, — ja nie wiem sam. Słowa mają znaczenie konwencyonalne, odpowiadają z konieczności pewnej przeciętnej normie uczuć i pojęć, i dlatego przeniewierzają się zawsze niektórym ludziom, niektórym chwilom i niektórym wrażeniom. Poeta nasz powiedział słusznie: „język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie!“; nigdym tego tak nie rozumiał, jak w tej chwili! Dlaczego tak jest, Ignasiu? dlaczego tak jest?
Otwierały się przed nim światy nowe, wiele rzeczy niepojętych dawniej, obojętnych, nie zwracających uwagi, teraz stawało mu w myśli.
— Czuję się bogatszym o całą gammę uczuć i myśli; martwe przedmioty przemawiają do mnie. Wczoraj muzyka była dla mnie zrozumiałą, jak słowa; teraz blaski zachodu olśniewają mnie, jak gdybym widział je po raz pierwszy. Natura cała, jak obudzona ze snu głębokiego legendowa księżniczka, odkrywa mi jakieś wdzięki nieznane, wprawia w drżenie nieznane struny, których istnienia nie domyślałem się wcale. Ignasiu, jaki ten świat piękny, jak błogo jest żyć! Pierwszy raz puszczam wodze fantazyi. Przechodzą godziny całe, a ja nie wiem, nad czem myślałem. Jednak godziny te stracone nie są; te marne godziny wzbogacają mnie więcej, niż gdybym je strawił nad księgami, pełnemi mądrości; one przynoszą mi tajemnicze skarby. Horyzonty moje rozszerzają się, jak piersi głębszym oddechem; siły nowe, władze nowe drgają i pulsują we mnie, łącząc się z aspiracyami wszechświata. Nigdy intelligencya moja nie była tak jasną, a wola tak potężną. Nie pojmuję trudności, nie pojmuję oporu, nie pojmuję niepodobieństwa. Wiem, że ono istnieje, ale wiem to pamięcią tylko, bo czuję, że dla mnie go nie ma.
Mówił to wszystko z wyrazem tłumionego zapału, który przeświecał przez szare źrenice, rzucając w nie płomienne iskry, i występował rumieńcem na blade zwykle policzki, nadając tej przedwcześnie zmęczonej twarzy młodzieńcze, nieprzeparte uroki.
Ignaś patrzał na niego, porwany głębią uczuć, widną w każdem słowie. Przez chwil parę nie śmiał przerwać ciszy, która po tych słowach zapanowała pomiędzy nimi. Pytania, jakie zadać pragnął, nie harmonizowały z abstrakcyjną sferą, do której January podnosił swoje uczucia.
Zmrok zapadł, ulica była bezludna, tylko chwilami dolatywał turkot daleki, tylko jaskółki zataczały wielkie koło, kapiąc się w różowych blaskach zachodu i słychać było szmer ich skrzydeł i świegot urywany.
— January, — wyrzekł nareszcie Ignaś — a któż jest ona?
January odwrócił oczy, wlepione w purpurową dal płonącego nieba, na którem rysowały się, owiane mgłą fioletową, wysokie kopuły i wieżyce miasta.
— Ona... — powtórzył, jakby ze snu zbudzony.
— Ja pytam się o tę, co stała się sprawczynią tych wszystkich cudów — mówił dalej Ignaś — czy jest to na prawdę zaklęta księżniczka, czy też królewna, ukryta na jakiem poddaszu?
— Ja nie wiem, ja nie wiem jeszcze.
— Jakto, January!
— Przysięgam ci, nie znam jej imienia nawet, nie zamieniłem z nią nigdy słowa jednego.
Ignaś spoglądał z niedowierzaniem. Przywykł był do tego, iż czyny i uczucia przyjaciela nie dawały się nigdy podciągnąć pod ogólną normę; teraz przecież excentryczność jego przechodziła wszelkie pojęcie.
— Widzę ją codzień, co chwila, z okna mego mieszkania; słyszę co mówi — wyrzekł January z wielką prostotą — i zdaje mi się, że znam ją lepiej, niżeli tysiące ludzi, z którymi zamieniłem miliony słów.
Było to arcy naiwne wyznanie; wyznanie, godne poetycznego studenta, rozmiłowanego w pierwszym ładnym buziaku, jaki mu zabłysnął w przeciwległem oknie.
W każdej innej chwili, wobec każdego innego człowieka, Ignaś sam, jakkolwiek zakochany w pannie Jadwidze, byłby rozśmiał się głośno, szczególniej też, gdyby przypomniał sobie ową gwałtowną filipikę przeciw kobiecie dzisiejszej, jaką wypowiedział January, nie dawniej, jak dni temu kilka. Teraz jednak zawołał tylko:
— I to wszystko!... I ty ją kochasz?
— Ja nie wiem, czy ją kocham; wiem tylko, jakie wrażenie na mnie robi: czytam w jej twarzy, w jej spojrzeniu, odbicie wszystkich uczuć, jakie są we mnie; dostrzegam pod powagą wyrazu ukryte płomienie i burze, wstrząsające tą posągową istotę. Jest to coś nakształt ciszy morza wobec wulkanicznego wybuchu, którego odblaski drżą, odbite w błękitnej fali, tem cudniejsze, że mieszają się ze spokojem, że łączą w sobie dwie najsprzeczniejsze i najwyższe ponęty życia: burzę i ciszę. Wściekłe ognie buchają chwilami z roztwartej czeluści, a chłodna fala spowija je, otula i moruje zaledwie dostrzegalnem drżeniem ich obraz w łonie swojem. Dlaczegoż fala drży pod odbłyskiem płomienia? Czy siła namiętności unosi wszelkie refleksyjne pierwiastki, czy też pierwiastki te wyrywają się z jej gwałtownego uścisku? To walka, walka dwóch wrogich potęg, walka na śmierć i życie. Walka, najcudniejszy wyraz rozkipiałego życia. Ale prędzej, czy później, burza zwyciężyć musi: wulkan rozkołysze łożysko morza, ogień i fala zawrzą w szalonym uścisku...
— Ty marzysz, January! — przerwał Ignaś.
— Być może; ta kobieta budzi we mnie jakieś siły i uczucia nieznane: kiedy na nią spojrzę, kiedy o niej myślę, przychodzą mi do głowy niewiedzieć jakie obrazy.
— Ależ z marzeń trzeba się obudzić... Któż ona jest, January? czyż nie wiesz tego nawet?
— Powtarzam ci: nie zamieniłem z nią dotąd jednego słowa, ale tak dłużej być nie może. Tak dłużej być nie może — powtórzył, podnosząc głowę z pewną determinacyą. — Ja muszę raz przejrzeć jasno, wiedzieć, co się ze mną dzieje, i uczucia swoje nazywać po imieniu. Chodź ze mną.
I położywszy rękę na jego ramieniu, poprowadził go do siebie. Szli w milczeniu; dopiero kiedy znaleźli się w pokoju, oświeconym jedynie promieniami księżyca, January. obejrzał się wokoło.
— Jak tu smutno! jak tu duszno! — wyrzekł, otwierając okno falom powietrza.
Gorący letni wieczór ciężył na ziemi, wydobywając z kwiatów odurzające wonie, odbierając energię woli, rozemdlewając myśli. Na werendzie było zgromadzone całe domowe towarzystwo, około herbacianego stołu. Helena siedziała tak, iż postać jej i twarz rysowały się wprost naprzeciwko; światło lamp padało na nią w pełni i pozwalało widzieć spokojną matową twarz pod ciemną koroną włosów.
January stał, jak wryty, przy oknie; nie odwrócił więcej głowy, jakby zapomniał zupełnie o towarzyszu. Zrazu była pomiędzy nimi zupełna cisza. Aż Ignaś, za jego przykładem, poszedł także do okna.
I przez czas jakiś, poprzez wązkie listki akacyi, biegły dwa spojrzenia ludzkie i obejmowały rodzinę, zgromadzoną spokojnie przy wieczornym posiłku.
Wśród ciszy nocy, dolatywały ich dźwięki swobodnej rozmowy, szczebiot dziecinny, wesoły głos męzki i rzadziej nierównie metaliczne brzmienie niewieściego głosu. A gdy brzmienie to słyszeć się dało, January pochylał się bezwiednie, jak dąb pod podmuchem wiatru, wstrzymując tchnienie, prosząc wzrokiem dalekich gwarów miejskich, i świegocących ptasząt, i nocnych motyli szeleszczących skrzydłami, o ciszę.
— January! — odezwał się Ignaś.
Zagadniony skinął niecierpliwie ręką na znak, by mu nie przerywał, nie przeszkadzał, słuchać czy patrzeć.
Ale Ignaś, nie zważając na to, powtórzył z akcentem niepokoju, niemal przestrachu:
— January!
I znowu nie odebrał odpowiedzi.
— January! — zawołał jeszcze raz, nie mogąc pohamować się dłużej, — to nie jest przecież kobieta, o której mi mówiłeś?
January zwrócił głowę ku niemu i, przy niepewnem świetle letniej nocy, dał mu ujrzeć na swojej twarzy wyraz, niewidziany dotąd. Rysy jego, zwykle twarde, ostre, napiętnowane szyderstwem, teraz były miękkie, łagodne; wzrok przymglony i błyszczący razem zdawał się otwierać głębie jego własnej istoty, i istotę drugich nawskróś przenikać.
— Dlaczego mnie o to pytasz? — wyrzekł tylko. — Jeśli kiedykolwiek twarz ludzka była zwierciadłem czystych, dumnych, nieskalanych uczuć, to twarz, którą mamy przed sobą. Jeśli kiedykolwiek wzrok był niezdolen do fałszu, usta do kłamstwa, to te oczy, te usta. A zresztą, gdyby nawet było inaczej, to i cóż ztąd? Ta kobieta budzi we mnie uczucia niepojęte. Owładnęła istnością moją całą, myślą, wolą. Świat mój zamknął się w tem oknie; wszędzie czuje się wygnany, wszędzie mi duszno, ciasno, obco. Zewsząd śpieszno mi tu powrócić. A gdy tu jestem, gdy ją widzę, gdy słyszę jej głos, czuję znowu, żem od niej tak daleki, iż ona nie wie nawet o mem istnieniu!
— January, January! ty marzysz! ta miłość jest szaleństwem.
— Szaleństwem być może; w takim razie chcę być szalonym. Dzisiejszy świat wykluczył czynnik serca, nie wierzy w miłość. Czy nie to chcesz mi powiedzieć. Ja ci mówię, że to fałsz; że kto żyje, kochać musi; a im wyższa indywidualność, tem i miłość będzie silniejszą.
— Ja nie to chciałem powiedzieć.
— A więc cóż? mów wyraźniej. Nienawidzę półsłówek. Ignasiu, ty przecież powinieneś mnie zrozumieć.
— Tak...
— Ale widzisz, ty nie możesz kochać tak, jak ja kocham.
— Tu nie chodzi o żadne porównanie — przerwał Ignaś.
— Więc cóż?... wyglądasz tak poważnie!
— Ja znam tę kobietę, January.
Błyskawica mignęła w oczach Januarego.
— Znasz ją? znasz?... i czemuż nie powiedziałeś mi tego odrazu? dlaczego patrzysz na mnie tak smutno?
— Bo twoja miłość jest daremną, daremną być musi.
January wstrząsnął głową i powtórzył znowu.
— Ty ją znasz, ty mówisz, że ją znasz. Jesteś szcześliwy, Ignasiu! Ja czuję, że szczęśliwem jest wszystko, objęte promieniem jej wzroku.
Ignaś pochwycił obie jego ręce i próbował odciągnąć go od okna.
— January! — zawołał — ty żyłeś zawsze w abstrakcyach, zawsze urabiałeś świat rzeczywisty na podobieństwo marzeń swoich. Dotąd jednak ograniczałeś się na dziedzinie myśli; dziś wchodzisz w krainę uczuć. Uczucie nie osamotnia się, jak myśl... ogarnia drugich.
— Więc cóż ztąd?
— Wiem, że o niczem nie wątpisz. Ale tutaj indywidualność twoja spotyka się z drugą indywidualnością, ze światem, z ustawami jego.
— Alboż cofnąłem się kiedykolwiek przed wypowiedzeniem myśli? Alboż nie kamienowano mnie za to?
— Dotąd walka zamykała się na polu abstrakcyi, a to wcale co innego.
— Czyż wątpiłeś kiedykolwiek, że to co piszę, gotów jestem stwierdzić czynem?
Wzrok jego pałał, po za namiętnemi wybuchami przeświecał teraz człowiek namiętnych przekonań.
— Nie, nie wątpiłem nigdy — mówił Ignaś — tylko okoliczności rządzą ludźmi... mogły minąć lata, zanim nadarzyłaby ci się sposobność do podobnie niebezpiecznej próby. Ja w to ufałem.
— Ufność twoja była przedwczesną — odparł z odcieniem niecierpliwości, który jak zwykle u niego, przemienił się w szyderstwo. — Zapomniałeś, że okoliczności rządzą jedynie tymi, co nad niemi zapanować nie potrafią. Zapomniałeś, że sposobność zrealizowania myśli moich powitam z otwartemi ramionami; że kocham walkę, że pragnę zwycięztwa. Ty nie zrozumiesz mnie nigdy, Ignasiu.
— January! January! ty zawsze stawiasz kwestyę na niepraktycznem polu. Któż to mówi o walce? Kto mówi o zwycięztwie?
— Zdaje mi się, że ty pierwszy.
— Ale spójrz na tę kobietę, spójrz na nią trzeźwem okiem, jeśli to być może. Ta kobieta nie może być przedmiotem walki i zwycięztwa; ta kobieta przedewszystkiem nie jest do zdobycia.
Teraz on z kolei wychylał się z okna, on wskazywał Januaremu cichą scenę domowego życia.
— Patrzaj-że na to, co masz przed oczyma: ta kobieta ma świat, który jej wystarcza; ma obowiązki, które spełnia; ma rodzinę, którą kocha. Ta kobieta jest szczęśliwą. Ja ją znam, ja bywam w jej domu.
Z całego dowodzenia Ignasia, January pochwycił tylko ostatnie słowo. Być może, iż czuł, że o szczęściu i sercu tej kobiety ma prawo lepiej sądzić od niego.
— A więc mów mi o niej, mów o niej! — zawołał gwałtownie.
— Cóż ci powiem?
— Co!.. wszystko, co jej dotycze. Jej nawyknienia, zabawy, zwyczaje, drobiazgi, szczegóły życia, słowem wszystko. Albo nie!... nie mów mi nic; zdaje mi się, że nic mi nie powiesz, czegobym ja nie wiedział, nie wyczytał z jej oczu, z jej czoła.
Ignaś milczał.
— No, mówże mi o niej! Któż ona jest?
— Żona pana Tytusa Halskiego.
— Nie pytam się o niego, tylko o nią; lecz któż to jest ten pan Tytus? któż to być może?
— Pan Tytus jest najzacniejszy z ludzi, jak twierdzi głos ogólny.
— Alboż ja temu zaprzeczam?... i cóż więcej?
— Jako przemysłowiec, używa najlepszej sławy.
— Tem lepiej dla niego. Zresztą, gdyby był innym, ona nie mogłaby go poślubić. Jej mąż innym być nie może; nie ma w tem nawet zasługi. I cóż dalej? Cóż dalej?
— Wreszcie pod względem majątkowym...
— Alboż ja się pytam o inwentarz majątku!
— Doprawdy, January, nie wiem czego ty chcesz.
— Czego ja chcę?... Ha, gdyby mi kto odpowiedział na to pytanie! Wiem, że pragnienia moje rozrastają się w nieskończoność; że istota moja rozpada się na dwoje; że połowa zrywa się do tytanicznych walk, gdy drugą ogarnia senność marzenia. Chcę burzy i ciszy, cieniów nocy i promieni słonecznych.
Milczał przez chwilę, jakby zasłuchany w sprzeczce chóru uczuć własnych. Powoli jednak pogoda schodziła mu z twarzy, powracał na nią dawny szyderczy wyraz.
— Cóż ty zamierzasz? — spytał wreszcie Ignaś, nie pojmując przyjaciela.
January uśmiechnął się pogardliwie.
— Nieoszacowane pytanie! — odparł po chwili — zupełnie na porządku dziennym konwencyonalnej przyjaźni. Prawdziwie zamierzam tyle rzeczy, nieobjętych zwykłemi programatami życia, że... za długo byłoby o tem mówić.
— Przecież, January... — próbował tłumaczyć się Ignaś.
Ale January nie zostawił mu czasu na tłumaczenie; był wzburzony, wrzały w nim spotęgowane uczucia, przerwał gwałtownie:
— Wiesz co, Ignasiu, idź lepiej do panny Jadwigi; kochaj się w niej przykładnie i spokojnie, ile ci na to czas pozwoli, od siódmej po południu do dziesiątej wieczorem; posyłaj do niej sentymentalne westchnienia bez szkody codziennych zatrudnień; myśl o niej pomiędzy peryodami pisanych artykułów, lub robiąc korektę wieczornego dziennika; bądź dalej wzorem porządnego narzeczonego, który rozrachował sobie, że za rok, siedm miesięcy i dni dwadzieścia cztery, zbierze dostateczny fundusz na założenie własnego gospodarstwa, i znosi z wzorową cierpliwością dnie, które go jeszcze od tej chwili dzielą. Jesteś dobry, zacny, poczciwy człowiek, tak samo jak twój pan Tytus. Niewątpliwie będziesz wzorowym mężem, a panna Jadwiga wzorową żoną. Oby na szczęście ludzkości było wśród niej wielu do ciebie podobnych! Tylko, widzisz, nie mów nic o miłości, nie mów mi o niej nigdy, bo ty razem z twoim panem Tytusem nie znacie nawet jej pierwszego słowa. Ja ci to mówię.
— January! — zawołał Ignaś, dotknięty do żywego — nie zasłużyłem na to u ciebie.
January milczał, nie zmiękczony wcale tem odwołaniem się do swego serca, a ręka jego nerwowym ruchem uderzała rytmicznie o poręcz krzesła, wydobywając z niej twarde, suche brzmienie. Obecność Ignasia zdawała mu się ciążyć.
— Jesteś rozdrażniony dzisiaj; widzę to.
— Być może, więc przez litość, nie drażnij mię więcej.
— I czegóż ty chcesz! cóż mam robić?
— Jeśli nie potrafisz nic zrobić z tego, cobym pragnął, to oszczędź sobie przynajmniej daremnej pracy wyliczania trudności, o których nie wątpię, i oklepanek, których wartość znam lepiej od ciebie.
— Więc ty chcesz koniecznie poznać tę kobietę?
— Wszakże to jedno mówię ci od godziny.
— Ha! więc dobrze. Jutro jest dzień, w którym przyjmuje; przedstawić cię mogę. Należysz do ludzi, którzy wszędzie są upragnieni. Namyśl się jednak...
— Znowu próżne słowa! wiesz przecie, że należę do rzędu tych ludzi, co namyślają się odrazu.
— Ale to szaleństwo! to czyste szaleństwo! Zrobię, co chcesz, ale powtarzać będę, że to szaleństwo.
— Ignasiu, czy nigdy nie zadałeś sobie pytania, co to jest szaleństwo? Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że jest to konwencyonalny wyraz, bez określonego znaczenia, który ludzie przykładają do wszystkiego, co przenosi ich miarę.
Ignaś nie czuł się na sile prowadzić z Januarym walki słów; na przekór jednak dyalektyce jego, czuł, iż miał przyłożyć rękę do jakiegoś czynu, pełnego groźnych następstw, przeciw któremu buntowało się jego sumienie. W tej chwili żałował, iż kiedykolwiek dotknął tego przedmiotu z Januarym; czuł instyktowne pragnienie wydobycia się z pod jego moralnej przemocy.
— A więc do zobaczenia — wyrzekł, szukając pociemku kapelusza, bo przez cały ciąg tej rozmowy nie przyszło na myśl żadnemu z nich zapalić światło.
— Do jutra — odparł January z despotyzmem człowieka, nawykłego do rozkazywania. — Będę cię czekał; o którejże przyjdziesz?
Przypomnienie jutrzejszego projektu nie było przyjemne Ignasiowi, cofać się jednak nie mógł. Naznaczył zwykłą godzinę ceremonialnych odwiedzin, i wyszedł, niespokojny, zły na samego siebie, a może nawet na Januarego, z pod którego władzy jednak wyłamać się nie śmiał, czy nie mógł.

∗             ∗

January nie zatrzymywał Ignasia. Ludzie, którzy nie mogli się dostroić do miary jego, nużyli go szybko. Czuł niepokój i wyczerpanie, właściwe pewnym chwilom i stanom umysłu.
Dziś już nie próbował nawet pracować, nie próbował wziąć książki do ręki; wiedział, że byłoby to napróżno. Dramat, rozgrywający się w głębi jego istoty, zajmował go zbyt wyłącznie.
Pomimo wszystkiego, co mówił do Ignasia, czuł, iż przestał być panem swego losu, iż porywały go prądy, którym oprzeć się nie mógł, i prądy te niosły go nieubłaganie. Gdzie? Pytał daremnie. Chwilami zdawało mu się jeszcze, że trzyma ster swojej łodzi, ale było to tylko złudzenie, — miał dość inteligencyi, by to zrozumieć.
Na werendzie pogasły światła, zamknięto okiennice, cisza i ciemność zaległa ogród. Nie odezwała się namiętna pieśń Wagnera, ani żaden dźwięk, zdradzający, że drugie serce ludzkie biło niespokojne, otwierało się pragnieniom, czy żalom.
Przyszło mu na myśl, że to wszystko, co wyobrażał sobie, co słyszał wczoraj w tonach jej muzyki, mogło być złudzeniem tylko, i ogarnęło go zniechęcenie i smutek niewypowiedziany; a martwe przedmioty, jakby powolne fantazyi jego, zdawały się przybierać równie ponure kształty i harmonizować z usposobieniem.
Wśród bezksiężycowej i bezgwiazdnej nocy, wnętrze ogrodu stało się podobne do czarnej przepaści. Na niebie dusznem, zasnutem burzliwemi chmurami, rysowały się gdzieniegdzie ciemniejsze jeszcze sylwetki drzew, szumiących głucho, jakby wstrząsanych tajemniczym dreszczem.
January leniwo podniósł się ze swego miejsca i przeszedł parę razy po pokoju; godzina była bardzo późna, czuł jednak dobrze, iż napróżno szukałby spoczynku. Wszystkie jego tętna drgały, rozszalałe myśli wirowały w mózgu, niespokojne serce uderzało gwałtownie.
Powrócił do okna; czarne wnętrze ogrodu nęciło go, jak otchłań; spoglądał na ten dom, wznoszący się w głębi czarnej, także cichy i uśpiony.
Ostre szczyty dachu odrzynały się czarniejszym kolorem na burzliwem tle horyzontu, a chorągiewka, obsadzona na nim, skrzypiała żałośnie, obracając się gwoli wiatru na żelaznym pręcie.
Nagle w jednem z okien, przez szpary zamkniętych okiennic, mignęło blade światło i przyćmiło się; po chwili mignęło znowu silniejsze, czerwonawe; tak przygasając i podnosząc się, nakształt pulsujących fal krwistych, nabierało sił, jaskrawości, i rosnąc w potęgę z każdą chwilą, rzucało odblaski na ogród, przerzynając jego grubą ciemnotę i rysując coraz wyraźniejszemi liniami kontury okna i okiennic wewnętrznych, które odrzynały się na tle płomienistem.
Jednocześnie kłąb dymu wydobył się z okna, a podmuch wiatru zaniósł do Januarego duszącą woń, jaką wydają spalone przedmioty.
— Pali się!
Ten okrzyk wydobył się z jego piersi, gwałtowny, przerażony, ale skonał bez echa. Dom cały pogrążony był we śnie; trzeba było stokroć donośniejszego głosu, by obudzić tych, którzy nie poczuli dymu, nie słyszeli wzmagającego się trzasku płomienia.
Co czynić? Pytanie to mignęło mu przez myśl, i nie pozostało bez odpowiedzi.
Chwila była stanowcza, ale January był człowiekiem prędkich postanowień i nie potrzebował bynajmniej namyślać się długo. Skoczyć na okno, pochwycić gałęzie drzewa, podające się ku niemu, i spuścić się do ogrodu, wszystko to było dziełem jednej chwili. Wykonał dzisiaj naglony koniecznością to, o czem marzył wczoraj.
Dla wielu byłaby to rzecz trudna i niebezpieczna, ale ciało Januarego było zarówno rozwinięte, jak umysł: nawykły do ćwiczeń gimnastycznych, zręczny i odważny, miał na usługi woli wyrobione muskuły.
Znalazłszy się w ogrodzie, przez trawniki i klomby biegł ku temu oknu, zkąd wydobywały się już fale światła, a trzask pękających szyb mieszał się z trzaskiem i potężnem tchnieniem płomienia.
Przez okno to niepodobieństwem było dostać się do wnętrza domu, a inne rozwidniały się także. Widocznie pożar się rozszerzał.
Jakże strasznym, kamiennym był sen ludzi, ogarnionych zewsząd płomieniem, którzy nie dawali żadnego znaku życia!
Wprawdzie dom był parterowy, ratunek łatwy; przecież drzwi i okna mogły zająć się płomieniem, zanimby się oni obudzili, dach mógł zwalić im się na głowę.
January wbiegł na werendę. Światło, wydobywające się z salonu, było słabsze. Pchnął okno z całej siły; zawiasy i haki ustąpiły; znalazł się w pokoju. Pożar zaczynał ogarniać ten cichy, strojny, artystyczny salon; czerwone języki płomieni dopiero pożerały portyerę, zawieszoną naprzeciw okien, i wysuwając się coraz bardziej, poczynały lizać obicie i dosięgać bliższych sprzętów. Skry padały na kosztowne albumy, na ryciny, książki, nuty, rozrzucone po całym pokoju i zwiększały niebezpieczeństwo, a przeciąg, spowodowany rozwartem oknem, podniecał jeszcze działanie ognia. Kłęby gorącego dymu zapełniały powietrze duszącemi wyziewami, a pokój przyboczny podobnym był do piekielnej czeluści, buchającej żarem.
January nie miał pojęcia o rozkładzie pokoi. Jeśli kto tam spał, wszelki ratunek był za późny. Na tę myśl włosy stanęły mu na głowie.
W salonie było kilkoro drzwi: jedne prowadziły do samego jądra pożaru, drugie obok były uchylone. Był to gabinet Heleny. Dalej znów dwoje drzwi prowadziło w głąb’ apartamentu. Na chybił trafił rzucił się w te, co bliżej były niebezpieczeństwa.
Z razu rozejrzał się z trudnością w pokoju, do którego się dostał: paliły się drzwi, paliły się firanki; gryzący dym tłumił oddech i zamykał powieki. Czyż tu była ona?
Był to pokój dziecinny; ujrzał to i, powodowany inną troską, o mało się nie cofnął. Ale to instynktowe uczucie miało zaledwie trwanie sekundy. Zrozumiał, że los dawał mu w rękę sposobność, o której śmiał marzyć zaledwie. Rzucił się ku drzwiom. Dzieci spały w białych łóżeczkach, obwieszonych muślinowemi draperyami, a na nich ogień haftował już płomieniste girlandy.
Stara piastunka, pod której opieką zostawały, obudzona dopiero w tym momencie, przecierała oczy, napróżno widać chcąc zdać sobie sprawę z tego, co się działo. Przerażenie odbierało jej przytomność.
Skulona w rogu pokoju, spoglądała błędnie na szerzący się żywioł zniszczenia, niezdolna do udzielenia jakiejbądź pomocy.
— Gdzie Pani wasza? — wołał January — gdzie Pani?
W głosie jego była taka trwoga i taki rozkaz, że kobieta, słysząc go, oprzytomniała nagle i wskazała drzwi sypialnego pokoju. Pokój ten był dotąd nietknięty pożarem.
Odetchnął z głębi piersi i drżącemi rękoma obrywał palące się firanki, nie czując obrażeń ognia, gasząc go gwałtownym uściskiem. Potem pochwycił dzieci, przycisnął je do siebie, obwinął z troskliwością dziwną. On musiał oddać je matce nietknięte ogniem, i zwrócił się do drzwi, chcąc prędzej wynieść je z tej piekielnej atmosfery.
Dziewczynka nie zbudziła się nawet: senna jej główka, oderwana od poduszki, opadła na ramię Januarego; atłasowa rączka obwinęła się około jego szyi z miękiem poddaniem się niewiadomości; z uśmiechem na ustach kończyła marzenie jakieś. Chłopczyk obudził się, zrozumiał zapewne niebezpieczeństwo i, drżący, przytulił się do swego zbawcy tak, że January czuł serce jego mocno uderzające na swojej piersi, szybko, jak serce schwytanego ptaka.
Tymczasem dom cały zaczynał się budzić. Szmery i krzyki dochodziły od dziedzińca, wśród trzasku sprzętów i szmeru płomieni.
January ze swoim ciężarem szedł szybko do ogrodu, gdy w gabinecie drugie drzwi roztwarły się, targnione gorączkową ręką i przed nim stanęła Helena. Obwinięta białą nocną szatą, nieprzytomna trwogą, biegła do dzieci, gotowa rzucić się w ogień, by ich szukać.
Ujrzała je w jego objęciu i znowu przez jedno mgnienie powiek, przy jaskrawym blasku ognia, co wdzierał się już do tego pokoju i ogarniał ich ze wszystkich stron, spojrzenia ich spotkały się.
W jej oczach były modlitwy dziękczynne, niebo blasków i wszystko, co wypowiedzieć może przepełnione serce. Te wielkie, spokojne oczy, płonęły teraz jak karbunkuły, ciskały iskry i tryskały łzami, które płynęły zwolna dwoma kryształowemi strumieniami po twarzy, bladej jeszcze przerażeniem.
January jedną ręką przyciskał dzieci do siebie, drugą wyciągnął ku niej namiętnym, niepohamowanym ruchem, pochwycił ją i prowadził przez palący się salon do ogrodu. Torował jej drogę wśród dymu i płonących sprzętów, gotów zasłonić ją ciałem własnem od niebezpieczeństwa, i nie czuć ran ani bólu. Byłby chciał, by chwila ta trwała wiecznie.
Ogród teraz nie był w niczem podobny do czarnej otchłani, — było w nim widno, jak w dzień biały przy blasku słonecznym. Tutaj dopiero, w najbardziej oddalonym zakątku jego, na ławce, obwieszonej kaprifolium i powojem, January położył śpiącą Anielkę i posadził przy niej Lucyana.
Helena rzuciła się do dzieci, objęła je ramionami, przyciskała do piersi z szalonem uczuciem radości i trwogi, jak dobro ocalone. January mógł sądzić przez chwilę, że zapomniała o nim; chciał się oddalić; ale, wśród zamięszania i trwogi tej chwili, uczynić to było trudno. Wszyscy zajęci byli pożarem, ona mogła potrzebować czegośkolwiek. Został, gotowy na jej usługi, patrząc, jak dotykała miękich ciał dzieci i drżała, by nie znaleźć na nich śladów płomienia.
— Nie lękaj się, pani; — szepnął — przyszedłem w samą porę; dopiero zaczynały się palić firanki łóżeczek.
Szczegół ten wydał jej się strasznym; przebiegł ją dreszcz od stóp do głowy, jakby uczuła dotknięcie ognia. Teraz już spokojniej spojrzała na Januarego. Ten człowiek wydał jej się aniołem z nieba; gotowa była paść przed nim na kolana, całować kraj szaty. Być może, iż twarz jego nie była dla niej obcą zupełnie; być może, iż przypominała sobie niewyraźnie, że widziała ją już kiedyś. Ale cóż ją to obchodziło. Ten człowiek teraz zwał się dla niej zbawcą.
Teraz dopiero dostrzegła, że ubranie było na nim popalone, a ręce nawet nosiły ślady ognia.
— Pan jesteś zraniony! — zawołała, chwytając ostrożnie jego ręce i szukając, czemby opatrzyć je mogła.
Rzeczywiście, gasząc firanki, poparzył sobie ręce; to podnosiło jego heroizm, pasowało go na bohatera.
— Jest to tak małe sparzenie, iż nie warto o niem wspominać — odparł, bo w tej chwili te lekkie rany nie zdawały mu się zasługiwać na uwagę.
Ta drobna okoliczność przepełniła miarę jej uczuć, — January urósł w jej oczach na męczennika.
— Powiedz mi pan — zawołała z wybuchem — czy jest jakiś słowo, którem-bym wdzięczność moją wyrazić mogła?!
Mógł jej powiedzieć, że nie winna mu wdzięczności żadnej; że chwila ta była dla niego pełną nie marzonej nawet słodyczy; że błogosławiony ten niszczący żywioł, jakbv na skinienie czarodziejskiej potęgi, zbudował pomiędzy niedościgłemi chęciami jego a rzeczywistością pomost płomienny. Mógł powiedzieć, że rzuciłby się bez wahania pomiędzy nią a każde niebezpieczeństwo; że broniłby jej z narażeniem życia i nie miałby w tem zasługi. A słowa te nie zawierałyby cienia przesady.
Ale to wszystko konało mu na ustach. Zdawało mu się, że ona powinna wyczytać te niewypowiedziane wyrazy na jego twarzy; że dźwięczały one w atmosferze, która ich otaczała, biły z jego spojrzenia.
A ona powtarzała ze złożonemi rękoma:
— Powiedz mi pan, jak mogę ci wyrazić wdzięczność moją? bo ja na to słów nie znajduję. Życia nie stanie na spłacenie ci tego długu!
Słowa te brzmiały rozkosznie, a jednak drażniły go; wdzięczność, był to dla niego chłodny wyraz, żądał wiele więcej i dlatego zawołał:
— Ja nie mam żadnej zasługi, wierz mi pani, wierz.
Nie zrozumiała tych słów. Wolno mu było odrzucać dar jej wdzięczności. Ona wiedziała przecież, że z tą chwilą weszło do jej serca uczucie nowe a wielkie, które miało w niem gościć do ostatniego uderzenia.
Spoglądała na niego, przejęta czcią i uwielbieniem.
— Ja nie mam żadnej zasługi — powtórzył January — okna moje wychodzą na ten ogród. — I wskazywał je, zaledwie widne za gałęziami drzew. — Szczęście chciało, żem nie spał, że pierwszy ujrzałem pożar i zrozumiałem niebezpieczeństwo. Przyznaję to, nawet w pośpiechu użyłem nie legalnej drogi; spuściłem się oknem. Nie było czasu obiegać dziedziniec i kołatać do drzwi zamkniętych.
Mówił tylko prawdę, ale prawda ta była dziwnie zręcznie użytą, podnosiła jego heroizm do potęgi.
Helena zmierzyła z przestrachem przestrzeń, oddzielającą to okno od ziemi, i z równym przestrachem spoglądała na człowieka, który nie wahał się użyć napowietrznej drogi, właściwej złodziejom i... kochankom z melodramatu, a który przyznawał to tak spokojnie.
— Ależ pan mogłeś się zabić! — zawołała, blednąc na samą myśl o jego niebezpieczeństwie.
Zrobił niedbały ruch, mogący świadczyć zarówno, iż nie troskał się o niebezpieczeństwo, jak i to, że ono nie istniało dla niego.
— Nie miałem czasu myśleć o tem — odparł zwolna — stałem w oknie, w pamięci mojej dźwięczała jeszcze pieśń Wagnera, którą grałaś pani wczoraj, ujrzałem ogień, wyobraziłem sobie panią uśpioną w pośród płomieni...
Nie dokończył frazesu, przecież te niedopowiedziane słowa były dość wyraźne: streszczały jego uczucie, mówiły coś więcej jeszcze, przypominały dzień wczorajszy, wspólne wrażenia, które ich zjednoczyły i na jedno mgnienie oka pozwoliły zajrzeć wzajem w głąb istoty. Podniosła wzrok na niego, jakby chcąc sobie przypomnieć fakt jakiś, który ważność obecnej chwili zepchnęła w dal mglistą.
I odnalazła w pamięci wczorajsze spotkanie w Dolinie. Człowiek ten już raz stanął na jej drodze... Przecież teraz nie była zdolną rozróżnić uczucia, zwrócić uwagi na odcienia, lub zrozumieć ukryte znaczenie słów.
Patrzała na niego w upojeniu wdzięczności, która czyniła ją głuchą i ślepą na wszystko. Widziała, że był blady; widziała, że był wzruszony, i kładła to na karb niebezpieczeństwa lub cierpienia, sprawionego lekką raną, przybierającą w jej wyobraźni ogromne rozmiary.
Rozmowa ich toczyła się przy migotliwym blasku płomienia, wśród trzasku pożaru i krzyku ratujących, urywana, gwałtowna.
Tymczasem zdołano opanować pożar. Kilka pokoi było zupełnie zniszczonych, ale dalsze, położone w głębi dziedzińca, przy energicznej pomocy ocalały. Pan Tytus, który do tej pory zajęty był obroną swego mienia i domu, wówczas dopiero pomyślał o tymczasowem pomieszczeniu rodziny i skierował się ku niej.
January wyzyskał chwilę, jaką mu los zesłał; na teraz nie mogła mu ona dać nic więcej, czekał tylko sposobności usunięcia się. Pomimo całej determinacyi charakteru, nie pragnął w tym momencie spotkać się i zapoznać z tym człowiekiem. Kiedyś, później.. Wiedział, że spotkanie to było nieuniknione; ale dziś nie chciał tego, dziś pragnął unieść z sobą niezmącone wspomnienie, a przynajmniej uniknąć wdzięczności, która od niego byłaby mu nieznośną.
— A teraz, pani, — wyrzekł, żegnając pośpiesznie Helenę, — zdaje mi się, iż więcej potrzebny tu nie jestem. Powinnaś pani spocząć. Może jutro pozwolisz mi pani zapytać, jak spędziłaś tę resztę nocy.
Oddalił się, nie czekając odpowiedzi, pewny jutra, pewny przyszłości. Nie powiedział swego nazwiska, nie przez zapomnienie, ale rozmyślnie. Dziś w jej pamięci chciał pozostać jedynie bezimiennym zbawcą, tym, który wyniósł jej dzieci z płomienia, który czuwał nad nią zdaleka i z niebezpieczeństwem własnem pośpieszył jej na pomoc.
Kiedy po chwili zbliżył się pan Tytus, Helena z namiętnym płaczem rzuciła mu się na szyję. Zdawało jej się, że od chwili, w której widziała go, wybiegającego z objętego płomieniami domu, oddzielała ją jakaś przepaść, że niebezpieczeństwo zagrażało jeszcze jej samej i wszystkim tym, których kochała, że szukała przed niem obrony, i znaleźć nie mogła.

∗             ∗

Nazajutrz January spoglądał z okna swojego na ogród który był widownią scen nocnych. Wzruszenia i wypadki nie zostawiły na jego twarzy widocznego śladu, przeciwnie, zdawało się, że odzyskał zupełnie panowanie nad sobą. Jakie bądź określone położenie — akcya — działanie, przywracały mu pogodę. Siny dym jego cygara unosił się w górę, a on patrzał na ten cichy ogród, dziś przepełniony wonią spalenizny. Kwiaty były połamane, zdeptane trawniki, sprzęty powynoszone na prędce i zwalone na kupy, przedstawiały smutny obraz zniszczenia. Około zczernionej dymem werendy zwieszały się zwęglone łodygi dzikiego wina, co chwila za podmuchem wiatru rozlatujące się w popiół, a zamiast strojnych okien eleganckiego mieszkania, widniały popękane szyby i spalone ramy.
Ten smutny obraz przecież nie zdawał się bynajmniej czynić takiego wrażenia na Januarym; spoglądał nań ze spokojnością człowieka, przypatrującego się normalnemu biegowi wypadków, który się nie dziwi i nie smuci niemi, bo wie, iż one iść muszą wedle praw niezmiennych.
Wprawdzie, przypadek niejednokrotnie niweczy najlepiej osnute zamiary, ale w zamian też nieraz przynosi niespodzianą pomoc. January na przypadek żalić się nie mógł, okazał się on najdzielniejszym jego sprzymierzeńcem, tak dalece, iż pomimo wszystkich pesymistycznych teoryj, jakie wygłaszał zwykle, świat wydawał mu się dzisiaj wcale nieźle urządzonym.
Umysł jego kreślił, z właściwą sobie śmiałością, najrozmaitsze plany przyszłości, kiedy zadzwoniono do drzwi jego.
Pan Tytus, zaledwie obudziwszy się, przybiegł wyrazić mu swą wdzięczność.
January znał ludzi, wiedział, że odwiedziny te i podzięka nastąpić musiały. Przygotował się na nie i przyjął, jak przyjąć należało, ze skromnością człowieka, który, chociaż zasług swoich przyznać nie chce, nie może przeszkodzić uznaniu drugich. Wyrozumował sobie nawet, iż miał wszelkie prawo do jego osobistej wdzięczności, bo, koniec końców, gdyby nie jego pomoc, kto wie, co byłoby się stało.
A jeśli stanowczo odrzucał wdzięczność Heleny, i żądał stokroć więcej, powody te nie istniały względem pana Tytusa.
Zaledwie się on oddalił, jak bomba wpadł do pokoju Emil. Fejletonista nie myślał wypuszczać z ręki szacownej szansy wyzyskiwania Januarego i jego domniemanych sentymentów, chociażby przez czas krótki.
— No i cóż? — zawołał poufale, — czekałem na ciebie w Dolinie, upatrywałem na wszystkie strony, i nie ja jeden... doprawdy nie ja jeden.
Sprytne oczy jego szukały wzroku Januarego, uśmiechał się, jakby chciał wzajem wywołać uśmiech na jego ustach; ale manewra te były zupełnie daremne. January, rozgniewany plotkami, jakie on rozsiewał, pozostał zupełnie chłodny. Niezrażony Emil, dodał tajemniczo, jakby pewny swego tryumfu:
— Była i pewna piękna pani; rozmawialiśmy o tobie.
W tej chwili sprzymierzeniec ten i poufałość jego wydały się nieznośnemi Januaremu. Cała duma powróciła mu na usta i błysnęła w oczach.
— Jeśli sądzisz, — spytał szyderczo — że, jak tylu innych, dostarczę ci tematu do powieści, lub skandalicznego epizodu do fejletonu, to się mylisz. Wyprowadziłeś ze słów moich wczorajszych, rzuconych na wiatr, wnioski nie ratyfikowane bynajmniej; a wieści, jakieś rozpuścił, jakkolwiek mało mnie obchodzi to, co podoba się gawiedzi o mnie rozpowiadać, wyleczyłyby mnie z chętki poznania bliżej jakiegobądź świata, gdybym ją miał kiedykolwiek na seryo.
Mówił to suchym tonem, nie zostawiającym żadnej wątpliwości, co do znaczenia wyrazów, którym posługiwał się w wyjątkowych chwilach.
Emil ugryzł się w język.
— Widzę to — zawołał — gniewasz się na mnie za te plotki, którym ja w gruncie najmniej jestem winien.
— Wiesz, iż nie cierpię rzeczy bezpożytecznych, dlatego też nigdy nie gniewam się na nikogo. Słowo podobne nie istnieje w moim słowniku. Co najmniej, zostawiam je lichym pedagogom względem krnąbrnych uczni. Pomiędzy ludźmi nie mogą mieć one znaczenia.
Fejletonista, słuchając tej mowy, rzeczywiście podobnym był do skarconego ucznia, bo nawet, korzystając z chwili, w której January odwrócił oczy, zrobił po za plecami jego wymowny grymas. Nie tracąc jednak humoru i nie biorąc do siebie przymówki, zmienił temat rozmowy, jak to także czynią niekiedy dzieci w podobnych warunkach.
— Ale cóż to? pożar był w domu?
— Czy z fejletonisty zdegradował cię Karol na reportera — spytał uszczypliwie January — że cię to obchodzi?
Emil skrzywił się.
— Jesteś dzisiaj w złym humorze — wyrzekł kwaśno. Gotówem cię posądzić, że winna temu jedna z tych pięknych pań, o której mówiłeś wczoraj.
— Posądzaj mnie o co chcesz, nawet o ból głowy, spowodowany dymem i hałasem pożaru.
Tłumaczenie, zwłaszcza dane w tej formie, wydało się racyonalnem fejletoniście; nie nalegał więc, i widząc, że dnia tego nie usłyszy nawet żadnego paradoxu, usunął się czemprędzej.
January nawet nie obejrzał się za nim.
Nieco później nadszedł Ignaś, punktualny, jak zegarek. Pośrednictwa jego przestał potrzebować January, a teraz nie myślał zwierzać mu się z wypadków nocnych; odzyskał samego siebie; rozmarzenie, tęsknota, wszystkie te niezwykłe uczucia ustąpiły pod pozorami zwykłego szyderstwa i chłodu. Co myślał, co czuł lub zamierzał, zamknął w samym sobie.
Poczciwa i pogodna zwykle twarz Ignasia była zasępioną; pod letnim, narzuconym paltotem, widać było staranne wizytowe ubranie.
— I cóż? — wyrzekł — kazałeś mi przyjść, przyszedłem.
January wstrząsnął głową i wskazał mu przez okno ślady pożaru, zamykając się w dyplomatycznem milczeniu.
Twarz Ignasia wypogodziła się nagle.
— Ha! — wyrzekł, siadając naprzeciw Januarego, — chciałeś, żebym cię tam zaprowadził, nie mogłem ci odmówić; ale doprawdy, że to szczęśliwie się stało.
Nieokreślony uśmiech zarysował się na twarzy Januarego.
— Odkądże to nauczyłeś się tej groszowej moralności? Zapewne wykłada ci ją panna Jadwiga, we własnym interesie.
Ignaś wstrząsnął niechętnie głową.
— Choćbyś miał nie wiem jak śmiać się ze mnie — mówił dalej Ignaś — ja nie mogę obronić się od tej myśli, że, wprowadzając cię tam, przykładałbym rękę do złego uczynku.
January wpatrzył się w niego przenikliwemi oczyma.
— Masz oryginalne pomysły — wyrzekł z lekceważeniem. — W każdym razie sumienie twoje może być spokojne. Samo fatum stanęło w jego obronie, pod postacią zapałki, papierosa, wywróconej lampy, lub jakiejbądź innej przyczyny pożaru, (bo istotnie nie mam pojęcia, zkąd wyniknął). Masz wszelkie prawo umyć ręce i stanąć pomiędzy niewinnymi.
— Mów sobie co chcesz — pochwycił Ignaś — żartuj ile chcesz, ale widzisz, ta kobieta jest szczęśliwą, wszyscy są szczęśliwi koło niej. Szczęście jest rzadkim darem na ziemi, uszanować je trzeba. Ale czegóż się śmiejesz?
— Bo przygotowałeś oracyę, którą koniecznie wypowiedzieć musisz, chociaż okoliczności się zmieniły. Coś niby mówkę pogrzebową, gdy tymczasem nieboszczyk wstał z letargu. Powtarzam: delikatne sumienie twoje może zasypiać w spokoju; nie przykładasz ręki do żadnego zbrodniczego czynu.
Ignaś przypatrywał się z zakłopotaniem końcom lakierowanych bucików, obracając przytem na wszystkie strony laskę, trzymaną w ręku, jak gdyby miał jeszcze coś do powiedzenia, pomimo, iż szyderstwa Januarego zamykały mu usta.
— Widzisz — wyrzekł znowu — są ludzie, obdarzeni potęgą, których woli oprzeć się niepodobna; wiesz dobrze, iż ty do takich należysz.
— Masz o mnie nie lada wyobrażenie; gdybym był zarozumiałym...
— Mówię ci prawdę jedynie; pomyśl o tem, January, pomyśl, że silny powinien być oględnym także, i powiedz, czy ja nie mam słuszności.
— Powiem ci, że wraz z wizytowym strojem przywdziałeś kaznodziejską togę, w której ci wcale nie do twarzy. Idźże raz i zdejm je czemprędzej, bo wszakże widzisz, że jedno i drugie równie niepotrzebne. Ale lepiej siadaj; muszę ułożyć prospekt mego pisma; myślałem o tem właśnie; chcę, i potrzebuję wziąść się na seryo do tej pracy. „Hasło“ poczuje, co straciło, odrzucając przymierze ze mną.
Powstał, mówiąc to, i zaczął przechadzać się po pokoju, dyktując Ignasiowi prospekt gwałtowny i namiętny, jak były jego przekonania. Czyniąc to, zapalał się coraz więcej, jakby pragnął zwrócić w tę stronę myśl swoją i działalność, dać zajęcie wyobraźni, lub skrócić jakiś czas oczekiwania.
Za każdym peryodem, ożywiała się radością twarz Ignasia. Gdy skończył wreszcie, zerwał się, pełny zapału.
— Zabijemy „Hasło“! Jak oni mogą przypuścić, że się bez ciebie obejdą? Ukazanie się twego dziennika, January, stanowić będzie epokę!
Zwracał się ku niemu z góry już dumny jego sławą, pewny, że spotka na jego twarzy, uczucia jakie się w nim budziły. Ale wzrok jego był zamyślony, zdawał się zwracać do głębi własnego ducha, jakby tam tonął we wspomnieniach, lub szukał jakich obrazów.
— Ale o czemże ty myślisz? — zapytał nagle Ignaś, zmrożony w swoim zapale.
January wzruszył ramionami niecierpliwie.
— Naturalnie myślę o „Gazecie porannej.“ Mam piekielnie wiele zajęcia, chcę ją rozpocząć od kwartału, a mam przed sobą tylko sześć tygodni czasu. Trzeba wybrać lokal na redakcyę, zgodzić drukarnię, rozpisać listy, przygotować materyały.
— To za mało czasu — westchnął Ignaś.
— Czasu jest dość, tylko trzeba umieć go użyć; nie znoszę bezczynności. Dziś zaraz poczynię potrzebne kroki. Ty, Ignasiu, idź, oddaj prospekt do cenzury; będzie to najlepsza odpowiedź na wczorajszą rozmowę z Karolem.
Pożegnał go temi słowy; Ignaś podobnego zlecenia nie dał sobie powtórzyć.
Gdy wyszedł, January zamknął drzwi na klucz, odgraniczając się tym sposobem od natrętów wszelkiego rodzaju. Znajdował się w dziwnem usposobieniu, potrzebował jakiegoś gwałtownego zajęcia, w któremby namiętności jego były zainteresowane; pomimo to, co chwila zapadał w marzenia.
Rzeczywiście, wydawnictwo, jakie prowadzić zamierzał, potrzebowało energicznej działalności. Ignaś mógł mu być pomocnym, ale zastąpić go nie był zdolen. Zaczął się wybierać do wyjścia, a czynił to ze starannością, nieznaną mu dawniej, przywiązując do drobiazgów wartość, jakiej nigdy nie miały dla niego; a wychodząc, (rzecz niesłychana), szukał oczyma lustra, w któremby się mógł przejrzeć. Ale w mieszkaniu jego nie było tego zbytkownego sprzętu. Wzruszył ramionami nad własną fantazyą, i wyszedł.
Gdyby się był przejrzał przecież, byłby niezawodnie zadowolony ze swego obrazu. Noc bez snu i wrażenia doznane wyryły mu się bladością na twarzy, tą bladością wrażliwą, namiętną, świadczącą, że krew zbiegła się do serca i co chwila zapala spojrzenie, gorącą falą oblewa czoło. Na czole tem, dumnem i jakby odświeżonem marzeniami, tkwiła ta potęga myśli, ta nieugiętość woli, nadająca mu wpośród ludzi tak wydatne piętno, iż wszystkie oczy zwracały się na niego. Strój nawet, staranniejszy niż zwykle, uwydatniał wykwintność powierzchności, będącej wrodzonym przymiotem pewnych bogato obdarzonych natur.
Wychodząc, ażeby załatwić ważne sprawy swego przedsiębiorstwa, miał prawo dowiedzieć się, chociażby u drzwi pani Halskiej, o jej zdrowie. Myśl ta sprawiała mu wzruszenie, nad którem trudno mu było zapanować. W milczeniu schodził ze schodów, miarkując krok swój, ale nie mogąc wstrzymać gwałtownych uderzeń serca.
Nie tracił, pomimo to, ani na chwilę władzy analizowania swoich wrażeń. Zatrzymał się nawet i uśmiechnął nad sobą z politowaniem.
— Doprawdy, jestem dziecinny — szepnął z odcieniem niecierpliwości — gotówem wyjść na arkadyjskiego pasterza.
Siła uczuć świadczyła o sile indywidualności; nie oburzał się na nie, chciał tylko być więcej panem siebie; oburzał się na niedołęztwo własnej woli, z pod kontroli której wyłamywały się te uczucia.
Z mieszkania, które zajmowała Helena, zaledwie parę pokoi ocalało; tutaj umieściła się tymczasowo; służba była zdezorganizowana, drzwi otwarte, przedpokój pusty. Dzieci tylko, uszczęśliwione, według zwyczaju dzieci, zmianą każdą, obiegały radośnie nowe kąty.
Widząc Januarego, zatrzymały się oboje, zmieszane spoglądając na niego.
Ale chłopczyk poznał go widać, bo po chwili podskoczył ku niemu z wyciągniętemi rączkami; a potem pobiegł do drugiego pokoju, i January słyszał, jak wołał:
— Ten pan, co mnie i Anielkę wyniósł z ognia!
Uśmiechnął się w duchu; był przyjmowany tak, jak tego pragnął; zdobył sobie w tym domu stanowisko, jakie zamierzał.
Helena wybiegła ku niemu z okrzykiem, z wyciągniętemi rękoma. Widocznie pilno jej było zobaczyć go znowu, wypowiedzieć to wszystko, czego niewypowiedziała wczoraj, lub wypowiedzieć raz jeszcze. Serce jej przepełnione wzbierało na usta.
Wiedziała już, kto on jest; spoglądała ze zwilżonemi oczyma na tego człowieka o tak rozgłośnej sławie, który ukazał się wśród płomieni, jak anioł zbawczy.
January był bardzo blady, ręka, którą przesuwał po głowie Lucyana, drżała lekko; głos jego, gdy się odezwał, był także drżącym.
Ale Helena nie mniej od niego była zmieszana. Utraciła zupełnie ten dumny spokój, przyprowadzający go do rozpaczy. Patrzała na niego, jakby niedowierzała samej sobie, zmysłom własnym. I wówczas spotkała ten wzrok, pełny nieprzepartej, narzucającej się siły, przejmujący ją tajemniczą zgrozą, którego potęgi doświadczyła już dwa razy, z którego wspomnieniem walczyła.
Zabawił tylko chwil kilka, chciał tylko dowiedzieć się o jej zdrowie, odnowić wrażenia, jakie ich łączyły, zdobyć sobie prawo obywatelstwa w jej domu. Na teraz wiedział dobrze, iż było to wszystko, czego mógł żądać.

∗             ∗

Odtąd życie jego zmieniło się zupełnie. Odrzucił samotną pracę, do której był w tej chwili niezdolny i rzucił się gorączkowo w wir zajęć i trudności, jakich wymagało założenie nowego dziennika. Wszędzie był czynny, załatwiał osobiście wszystkie sprawy, jak gdyby pragnął omylić wyobraźnię, i zagłuszyć niezmordowaną działalnością namiętne pragnienia serca.
O pani Halskiej nie mówił z nikim, nawet z Ignasiem. {Nie było jednak tak zajętego dnia, w którymby choć godziny nie poświęcił jej wyłącznie, nie był u niej, lub w ciszy swego pokoju, nie spoglądał na nią zdaleka.
Wizyty jego powtarzały się coraz częściej, aż wreszcie stał się jej codziennym gościem.
Stosunek był pomiędzy nimi jawny, otwarty, przyjazny, January nie wybierał godzin, w których była sama. Nie przypomniał jej też żadnem słowem gwałtownych uczuć, jakie w nim rozbudzała, o jakich natrącił może nie chcący w gorączkowej chwili pierwszego spotkania. Starał się niemal o to, żeby o nich zapomniała, lub mogła przypisać je wrażeniom i niebezpieczeństwu chwili, jakby pojmował najsubtelniejsze odcienia uczuć niewieścich.
Rozmowa między nimi trzymała się abstrakcyjnych sfer, lub spraw miejscowych, często jego dziennikarskich zajęć, jak gdyby nie było pomiędzy nimi wyjątkowych okoliczności i wyjątkowych uczuć. On mierzył niejako jej duchową skalę, potrącał o rozmaite przedmioty, badając puls uczucia, zapytując myśli, dokąd sięgała.
Spotykał się z wyrobieniem intellektualnem, o wiele szerszem i głębszem, niż je ogół kobiet posiada; spotykał nawet to, na co nie rachował wcale, konsekwentność i logikę pojęć, tłumaczące po części ten wielki i dumny spokój, jaki leżał na jej czole.
Wbrew zwyczajowi kobiet, Helena zdawała sobie sprawę ze swego położenia, widziała do czego dąży, jaki cel postawiła sobie w życiu. Podobne istoty nie upadają w chwili zapomnienia, nie dają się pochwycić przez rozigrane nerwy, ani przez nieokiełzaną fantazyę; nie są ofiarą pierwszej lepszej woli, ale bronić się umieją. Ażeby je zdobyć, trzeba naprzód zdobyć ich przekonanie.
Było to stokroć więcej niż January wyobrażał sobie w najśmielszych marzeniach; było to jednak właśnie to, co odgadywał z jej rysów, pełnych energii, myśli i postanowienia, w chwilach jasnowidzenia, jakie daje miłość. Była to kobieta, o jakiej marzył, usprawiedliwiająca niejako, w oczach jego własnej chłodnej rozwagi, namiętność, jaką w nim wzbudziła.
Czasami jednak rozmowa dotykała punktów, których oboje uniknąć pragnęli, które wprawiały w drżenie najtajniejsze fibry uczuć; wówczas wrażenia ich potęgowały się wspólnem poczuciem, podziałem i odbiciem; wówczas, zamiast słowami, odpowiadali sobie wzajemnie milczeniem, i jakby wykonywając umowę, nigdy nie zawartą, ale instynktownie przyjętą, zwracali ją na tory inne, i zaczynali snuć ją z innego wątka.
Nie on jeden był tutaj badaczem. Ona także zapuszczała się w głębie tego potężnego umysłu, próbowała iść z nim na wyżyny myśli, nie lękając się zawrotów i olśnień. Była to dla niej rozkosz nowa, zbyt rzadko spotykana w życiu. Czuła się naprzemian zachwyconą i zdumioną. Nie przywykła była do tych śmiałych, niczem nie wstrzymanych polotów myśli, nie cofającej się przed najostateczniejszemi wynikami, jeśli tylko te leżały w jej zakresie.
A gdy jej wyraziste oczy przywtarzały mu spojrzeniem, January rozumiał, iż znalazł w niej umysł równy sobie, jeśli nie siłą i rozwojem, to konsekwencyą i zdolnością.
Był to dla niego najwyższy, nieprzeparty urok.
— Pani posiadasz rodzaj odwagi najrzadszej w kobiecie, odwagę myśli — wyrzekł raz, gdy wykładał jej jakąś filozoficzną teoryę.
— Jest to może — odparła — odwaga nieświadomości tylko.
— Nie mów pani tego! — zawołał gorąco — nie próbuj odebrać mi wiary, jaką wzbudziłaś.
— Jakiej wiary? — spytała zmięszana.
— Wiary w wysokość twej umysłowej skali. Pani nie cofnęłabyś się przed ostatecznym wynikiem rozumowania, choćby nawet tak chciała wola twoja; ona nie byłaby dość silną, by zmusić myśl do popełnienia niekonsekwencyi, po za którą najczęściej kryje się tchórzostwo ducha.
— Masz pan słuszność — zawołała — nie byłabym nigdy zdolna zatrzymać się w pół drogi.
Było to więcej, niż śmiał marzyć. Z nieopatrznością dziecka, oddawała temi słowy klucz swojej moralnej istoty; nie czuła, iż było to niebezpieczne ustępstwo, że słowa te mogły jej być przypomniane w danej chwili i nabrać doniosłości, o jakiej nie myślała.
— A więc nie mów pani, że to jest odwaga nieświadomości — mówił dalej January — nie masz prawa umniejszać swej wartości. Tylko niedołężni oddzielają myśl od czynu, cofają się przed spełnieniem faktu przyjętego w teoryi. Pani do tego byłabyś niezdolną.
W innej chwili, może konsekwencya ta, wyprowadzona z jej słów, to brutalne wkroczenie faktów w dziedzinę abstrakcyi byłoby jej dało do myślenia; ale w głosie jego były tony, wprawiające w drżenie najtajniejsze fibry jej istoty, w źrenicach połyski, które udzielały jej się, wchodziły w krew, zakradały do serca. Myśli jej były podniecone.
— Zkąd pan to wiesz? — zapytała przecież, wiedziona raczej instynktem obronnym przed tą zagarniającą ją indywidualnością, niżeli trzeźwem objęciem położenia.
— Jeśli się mylę, niech mi pani zaprzeczy.
Uczynić tego nie mogła; nie mogła uciekać się do kłamstwa: wiedziała dobrze, iż miał słuszność.
A on powtarzał uparcie:
— Niechaj mi pani zaprzeczy.
Była szalona pewność siebie w tych słowach, i budziła w niej chęć ukarania go za nią.
Ale on dodał, przechodząc nagle z gwałtownych do miękich tonów:
— Pani tego nie uczynisz, uczynić nie możesz, chociaż gniewasz się, żem cię śmiał odgadnąć.
— Jakim sposobem czytasz pan myśli moje?! — zawołała nagle, przerażona trafnością, z jaką formułował to, czego sama sobie nie wypowiedziała dokładnie.
Uśmiechnął się z łagodnością, nadającą uśmiechowi temu wdzięk nieprzeparty.
— Mógłbym odpowiedzieć, że myśli i uczucia pani łatwe są do odgadnięcia, byłby to przecież komunał bez żadnego znaczenia. Wolę powiedzieć, że ludzie są jedni dla drugich zrozumiali lub niepojęci, w miarę swych powinowactw moralnych, w miarę tego, czy spotykają się, lub nie, promienie ich myśli, i że pani moje równie odgadnąć możesz.
Tłumaczenie było proste. Nie wywierał na nią moralnego gwałtu, przyznawał jej prawo odwetu.
— A jeśli tak jest pomiędzy nami — mówił dalej January z łagodnym naciskiem — to przecież pani obrażać nie powinno.
— Powiedz mi pani, żem cię nie obraził — dodał po chwili — nie mógłbym rozstać się z panią, unosząc z sobą podobną trwogę.
Domagał się odpowiedzi dźwiękiem głosu, spojrzeniem, postawą całą, z tą pokorą pełną burz, która lada chwila w groźbę przemienić się może.
— Skoro pan odgadujesz, co ja myślę, nie potrzebujesz odpowiedzi — odparła, zdobywając się na uśmiech, kryjąc po za nim pomieszanie swoje.
— Pani wiesz dobrze, iż są rzeczy, które zbyt miło jest usłyszeć, ażeby je odgadywać.
Dalej idąc tą drogą, mogła wydawać się zalotną. Z tym człowiekiem każda taktyka była równie niebezpieczną. Zrozumiała to szybko i porzuciła ton żartobliwy.
— Jest to z pańskiej strony żart tylko — wyrzekła — nie obraziłeś mnie pan, nie mogłeś obrazić, mówiliśmy o kwestyach oderwanych, nie mieszając do nich osobistości.
— Niestety, pani, są osobistości absorbujące nas tak silnie, iż, chcąc nie chcąc mieszamy je do każdej kwestyi i zrezygnować się na to musimy.
Dumna natura jego niezdolną była cofnąć się kiedykolwiek. Miałaż okazać się mniej dumną od niego?
— Ja nie należę do zrezygnowanych — odparła, próbując skrzyżować z nim wzrok i wytrzymać jego spojrzenie.
— Ma się rozumieć; niepotrzebnie uprzedzasz mię o tem pani; rezygnacya, ta cnota bezsilnych i beznamiętnych nie może iść w parze z usposobieniem twojem, wiem o tem.
— Więc dla czegóż mówiłeś pan o rezygnacyi?
— Mówiłem może o samym sobie — odparł zwolna.
— Pan przecież także do zrezygnowanych nie należysz.
— Jak kiedy, pani; są wypadki, w których rezygnacya jest bardzo łatwą. Być może, iż wyraziłem się nie dość jasno. Nie moja wina; wyrazy stosują się z konieczności do ogólnego poziomu, nie starczą często wyjątkowym chwilom.
Nie tłumaczył się wyraźniej i ona tego nie żądała. Być może, iż rozumieli się oboje; być może, iż ona zrozumieć nie chciała.
Nie była zdolną zdać sobie sprawy z czasu trwania tej rozmowy; minęła szybko, jak błyskawica, a jednak zostawiła w niej tak wielkie przemiany, iż, gdyby ją mierzyła doznanemi wrażeniami, musiałaby ją rachować na bardzo długo.
W królestwie myśli odbyły się zaręczyny dwóch inteligencyi, ten niczem nie zerwany węzeł, jednoczący ludzi naprzekor okolicznościom i woli, stanowiący najniebezpieczniejszą, bo najczystszą pokusę dla wysokich indywidualności.
Kiedy January powstał nagle, aby ją pożegnać, uczuła dopiero, jak wielkie miejsce ten człowiek zabrał w jej życiu.
Gdy odszedł, ukryła twarz w dłoniach i pozostała zatopiona w myślach. O czem myślała? Gdyby zadał jej kto znienacka to pytanie, nie umiałaby odpowiedzieć. Obrazy jakieś i wrażenia błąkały jej się luźnie po głowie; powracały jej do pamięci chwile pierwszej młodości, aspiracye, uczucia i pragnienia lat szesnastu, które zniweczyło lub uśpiło życie, budziły się w piersi jakieś głuche wrzenia nieziszczonych marzeń, odzywały się chóry głosów wiośnianych, pachniały jaśminy i róże, które zrywała kiedyś, rojąc sielanki dziewicze. Ona byłaby kochała, ona pragnęła kochać, zlać myśl z myślą, uczucie z uczuciem, iść w życiu ręka w rękę, z oczyma wlepionemi w jeden cel, z sercem, któreby biło równie silnie, równie gwałtownie. Czy to wszystko minęło niepowrotnie? Czy było to dla niej już tylko przeszłością, wspomnieniem odległem, skazanem na wieczne milczenie, wówczas, gdy w całym słonecznym blasku zjawiało się w jej pamięci? Czy to było sprawiedliwe? Czy to było możebne?
Koło niej odzywały się różne głosy — nie słyszała ich, słyszeć nie chciała. Zdawało jej się niepodobieństwem wyrwać się z pośród tego cudnego koncertu uczuć, śpiewających w jej sercu słowiczemi głosami. Nie zastanawiała się, jaki czarodziej je wywołał. Myślała całą potęgą inteligencyi; oddychała całą piersią; żyła, w całem bujnem tego słowa znaczeniu, jak gdyby nagle ktoś wyzwolił ją z pęt jakichś, zrzucił zasłonę z oczu i myśli.
Nagle ręka jakaś odjęła jej dłonie od twarzy, a głos dobrze znany odezwał się z wyrazem troskliwości:
— Czyś nie chora, Helenko?
Przed nią stał zafrasowany pan Tytus.
W tej jednak chwili nie wywołał on na jej usta przyjaznego uśmiechu, z jakim witała go zwykle. Przeciwnie: on zmroczył słoneczne obrazy, wśród których była pogrążona, rzucił na nie cień swojej postaci.
I po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jeśli w pamięci jej tkwiło tyle niespełnionych marzeń, tyle pragnień niespełnionych — on był za to odpowiedzialny.
Była to myśl szalona, niesprawiedliwa i niebezpieczna; protestowała przeciw niej dobroduszna fizyognomia pana Tytusa, który, nie odbierając odpowiedzi, powtarzał z podwójną troskliwością:
— Czyś ty nie chora?
— Nic mi nie jest — szepnęła niecierpliwie, zamykając oczy, jakby od rzeczywistości uciec chciała do zaczarowanej krainy, z której głos ten ją wyrwał.
— Moja dobra Helenko — nalegał pan Tytus — jesteś bardzo blada, prawdziwie nie poznaję cię dzisiaj.
Te słowa oprzytomniły ją nagle. Ona sama nie poznawała siebie.
Powstała śpiesznie, jakby zmiana miejsca mogła zniszczyć potęgę ogarniających myśli, usiłując się zwalczyć. Wymawiając sobie szorstkość odpowiedzi, nie stwierdzającej bynajmniej tego epitetu „dobra“, zwróconego do niej z taką ufnością.
— Rzeczywiście — wyrzekła, jakby chcąc zatrzeć wrażenie przedchwilowego zniecierpliwienia — jestem jakaś nie swoja, jakaś roztrojona.
Oczy jego niespokojnie objęły ją całą.
— Tylkoż ty mi nie choruj — zawołał z naiwnym wybuchem, świadczącym, jak ona drogą mu była — to byłoby gorszem, niż wszystko.
Wzruszyła lekko ramionami. Ta troskliwość męczyła ją.
— Bądź spokojny, nie jestem chora.
— Może źle spałaś dziś w nocy? nie wygodnie ci w tem improwizowanem mieszkaniu? Nie prawdaż?
— Rzeczywiście źle spałam — wyrzekła, chcąc tym sposobem przeciąć pasmo jego pytań.
— To połóż się trochę; ja pilnować będę, żeby ci nikt nie przeszkodził. Czy dobrze?
Był tak dobry dla niej, tak troskliwy, iż czuła się przejętą do głębi serca. Cóż znaczyły jej marzenia, jej niecierpliwość przed chwilą. Czyż miała prawo skargi lub żalu? Czyż to serce nie należało do niej bezwarunkowo? Czyż nie była dla niego spokojem, szczęściem, życiem?
— Czy ci kto wyrządził jaką przykrość? — spytał gwałtownie, widząc łzy migające w jej oczach. — W takim razie...
— Nie, och nie! — zawołała.
Wzięła jego rękę i patrzała zwilżonym wzrokiem.
— Tytusie! — szepnęła.
— Czy chcesz czego? — spytał — powiedz; wiesz, że zawsze robię, co ci się podoba.
Mówił to z rodzajem dumy. Szczycił się tem, że był dobrym mężem.
— Ale dzisiaj — dodał — doprawdy ja cię nie pojmuję.
Czemuż on nie mógł odgadnąć niespokojnych uczuć, co zagościły w jej piersi? czemuż ich nie odżegnał?
I powróciły jej do myśli słowa, słyszane przed chwilą: „Ludzie są jedni dla drugich zrozumiali lub niepojęci, w miarę swych powinowactw moralnych“.
Ona dla niego była niepojętą!
Załamała ręce... nigdy fakt ten nie uderzył jej tak, jak teraz.
Ale oni porozumieć się mogli, musieli.
— Tytusie! — wyrzekła znowu.
Zamierzał wyjść i kładł właśnie rękawiczki, kiedy na progu prawie zatrzymał go głos żony.
— Czy chcesz czego? — zapytał, zwracając się do niej.
Brwi jej się zbiegły. Czemu on odchodził? czemu zostawiał ją samą? W tej chwili po raz pierwszy ulękła się samotności i marzeń, jakie jej ona przynosiła.
— Chciałabym — wyrzekła — czy nie możesz usiąść tu przy mnie?
— I owszem, mów, tylko prędko.
Usiadł, ale nie zdjął rękawiczek, jak człowiek, co przez grzeczność odkłada jakiś zamiar.
To zmroziło jej słowa na ustach. Bo wreszcie cóż ona powiedzieć mu chciała? chciała może pociągnąć myśl jego w dawne czasy, próbować obudzić w nim echa, które drgały w jej piersi, i dostroić je do jednej miary. Ale tego nie mogła uczynić w jednej chwili.
A on powtarzał z pewną niecierpliwością:
— Powiedz-że, czego chcesz?
— No, czemuż nie mówisz? — dodał, nie odbierając odpowiedzi. — Bo widzisz, jeżeli to nie bardzo pilne, to powiesz mi, gdy powrócę.
Puściła jego rękę, którą trzymała w swoich; czuła się urażoną, może bardzo niesłusznie, i razem ogarnął ją śmiertelny smutek, śmiertelne zniechęcenie. Czyż to, co chciała uczynić, nie było niepodobieństwem?
— Masz słuszność, to nie pilne wcale — wyrzekła cicho.
Popatrzał na nią przez chwilę, pocałował ją w czoło, i odszedł z lekkiem sumieniem.
A przecież ta drobna z pozoru scena zdradzała jakiś głęboki, moralny rozstrój, który był symptomatem znaczącym. Ale pan Tytus nie znał się na podobnych symptomatach. Nie czytywał żadnego z subtelnych psychologów, ani fizyologów, zastanawiających się nad kwestyami małżeńskiemu; gdyby i czytał nawet, nie przyszłoby mu nigdy na myśl, by to się mogło stosować do niego, lub do niej. To spokojne serce nie rozumiało wszystkiego, co przenosiło jego miarę i zakresem swoich uczuć chciało warunkować świat cały.
Helena patrzała posępnie za oddalającym się mężem; przyszła jej myśl biedz za nim, zatrzymać go i powiedzieć mu... Ale cóż powiedzieć mu miała? Dzięki Bogu nie miała dotąd nic do wyznania, prócz marzeń nieokreślonych, marzeń bez ciała i twarzy wyraźnej; nic do wyznania nie będzie mieć nigdy. Czyż miała zakłócać napróżno spokój domowy i szczęście tego zacnego człowieka, który kochał ją całą potęgą swego serca, którego kochała ona? Bo przecież ona kochała męża, to nie podpadało wątpliwości żadnej, nie potrzebowała o to zapytywać samej siebie, badać swego serca.
Trwogi jej dowodziły istotnego rozstrojenia nerwów; z trochą rozwagi przekonała o tem siebie. Wszakże przychodziły na nią, bez wiadomej przyczyny, chwile gwałtownych wzruszeń, niepojętych smutków, jak wówczas, gdy słuchała muzyki Wagnera. To nie January był temu winien. On tylko rozbudzał jej myśli. Zresztą zapomnieć nie mogła, że był zbawcą jej dzieci.
Na mocy tego przekonania, powoli odzyskała zachwiany spokój.
Widywali się prawie codziennie na tej werendzie, która stała się znowu jej ulubionym siedliskiem, skoro zatarto ślady pożaru. Tylko kwiaty, zwarzone gorącem, straciły barwy; tylko połamane krzewy nie odzyskały od razu dawnej czerstwości, tylko może w tajemnicy jej serca coraz częściej zrywały się burze.
Ale czyż burz takich powodem był January?...
Gdyby tak było, pomimo wszystkiego, ona potrafiłaby się obronić przed jego miłością, zachować godność i cześć swego domowego ogniska.
Jeśli myśli jego były śmiałe, jeśli dotykał bez wahania wszystkich problematów życiowych, jeśli wzrok jego był czasem gwałtowny, nigdy słowem żadnem nie zgrzeszył przeciwko niej.
Mogła śmiało myśleć, że całą działalność jego pochłaniał dziennik, który ukazał się, jak meteor, na literackim horyzoncie i zabrał od razu wybitne stanowisko.
Nie jeden na miejscu Januarego, wśród zamiany myśli i ścierania się zasad, zdradziłby się jakiembądź spojrzeniem, słowem, lub wreszcie płomieniem i bladością twarzy. On jednak poznał tę kobietę, którą zdobyć postanowił, i wiedział, że trzeba mu było naprzód opanować jej przekonania, jej wolę, jej istność całą, pod bezpieczną osłoną obecnych stosunków. A jednak nieraz, kiedy ręka jego dotykała jej ręki, gotów był przylgnąć do niej ustami i nie wypuścić jej więcej; kiedy wymawiał mierzone słowa powitania, cisnęły mu się na usta niepohamowane wyznania i zaklęcia; ale roztaczał nad samym sobą żelazne panowanie woli, i kiedy myśli mąciły mu się w mózgu, kiedy cała istność drgała rozburzona, umiał zachować spokojne czoło i wzrok niezbadany, tak, że pod lodową maską jego twarzy, Helena nie mogła odgadnąć kipiącego wulkanu. Przeciwnie twarz ta nieraz przybierała szyderczy wyraz, kiedy niszczył z nieubłaganą logiką gmachy pojęć i zasad, które mogły w danym razie stanąć przeciwko niemu.
Nieraz, kiedy przychodząc tutaj, znajdował ją spokojnie oddaną codziennym sprawom życia, porywała go szalona wściekłość przeciwko plastycznej pogodzie tej kobiety, po za którą jednak szalały burze, coraz trudniej zażegnywane.
— Prawdziwie — wyrzekł dnia jednego, gdy zastał ją haftującą sukienkę dla Anielki — podziwiać panią muszę. Wśród naszej gorączkowej epoki, umiesz roztaczać wokoło pierwiastek coraz mniej znany... spokój. Ogród ten zdaje się oazą, do której nie ma dostępu to wszystko, co wstrząsa ludźmi.
— Dla czegobym nie miała być spokojną? — odparła, pochylając się nad robotą, by ukryć rumieniec, który zaprzeczał słowom.
— Dla czego? Psalmista jeszcze, jeśli się nie mylę, wyrzekł, iż życie jest bojowaniem.
— Życie jest tem, czem je sami uczynimy, a spokój... spokój każdy wytworzyć sobie może.
Uśmiechnął się z goryczą, jakby słowa te wydały mu się urągowiskiem.
— Zapominasz pani tylko, że spokój bywa rozmaity: ma go ten, co niczego nie pożąda, bo się niczego nie spodziewa, zarówno jak ten, co wszystko posiadł.
— Na świecie nie ma podobno tak wydziedziczonych i tak obdarzonych szczodrze. Czy nie pomyślałeś pan raczej, że spokój jest udziałem tych, co umieją poprzestawać na tem, czego im braknie.
Mówiła to może dla samej siebie, a może próbowała i ona też, raz także narzucić mu swoje przekonanie.
Ale on odezwał się daleko więcej smutno, niż szyderczo.
— Czy chciałabyś pani świat cały poddać pod jakąś olbrzymią niwellę, któraby każdemu wydzielała równą miarę szczęścia?
— Szczęście przecież nie leży w faktach, ale w poczuciu wewnętrznem.
— Niestety, jest to sofizmat, łaskawa pani! sofizmat, którym syci chcą zawsze zamknąć usta łaknącym. Pani nie powiesz tego nędzarzowi, umierającemu z głodu, którego materyalne potrzeby hojnie opatrujesz; dla czegóż nie chcesz przypuścić, że pragnienia moralne równie gwałtownie domagają się zaspokojenia. Nie każdy może poprzestać na tem, co posiadł, a nawet powiem więcej: nie każdy ma to prawo.
— Prawo! — zawołała zdumiona.
— Tak jest, pani, prawo. Potrzeby nasze są ściśle związane z rozwojem, jeśli nam nie dostaje zaspokojenia pierwszych, drugie karłowacieć muszą. Są położenia, w których najszlachetniejsze pragnienia nasze skazane są na milczenie; czyż wówczas możemy się cieszyć tem, co posiadamy? Czyż mamy prawo na tem poprzestać?
— Pragnienia nasze — zawołała — powinny pozostać takiemi wbrew okolicznościom.
— Pozwól sobie pani powiedzieć, że jest to sentymentalna teorya, nic więcej... i, jako taka, nie znosi krytyki. Każ pani trwać roślinie bez słońca, lub oddychać istocie organicznej bez tlenu.
— Ale człowiek powinien...
— Powinien, wielkie słowo! nieszczęściem słowo tylko, bez znaczenia w dziedzinie ścisłej logiki. Gdzie pani ustanowisz początek i granice powinności? Każdy określa ją inaczej, wedle siebie. Jako absolut postawić jej niepodobna.
— Przecież — zawołała, broniąc się przeciw tym zuchwałym teoryom — obowiązek, to zasada życia.
— Indywidualnie tak być może, tylko to, co pani nazwiesz obowiązkiem, ja odrzucę na mocy moich osobistych pojęć, i naodwrót; a każde z nas będzie miało równą słuszność za sobą. Tak dzieje się z każdem subjektywnem pojęciem: jest ono wynikiem stopnia rozwoju, idei panujących, obyczaju wreszcie, i jako takie podlega różnym zmianom. Tam, gdzie pani znajdujesz się szczęśliwą, inne może cierpiałyby szalenie. Dzieje się z ideą obowiązku, jak z ideą szczęścia. Narzucić jej niepodobna bez popełnienia okrucieństwa i gwałtu, jakich, niestety tyle popełniono, i popełnia się w jego imieniu.
— Okrucieństwo! gwałty! — powtórzyła. — I jakież gwałty popełnić można w imię obowiązku?
Spojrzał na nią wzrokiem, który zdawał się dobadywać głębi jej ducha, jakby obrachowywał, jak daleko posunąć się może bez niebezpieczeństwa.
— Obejrzyj się pani wkoło siebie — wyrzekł zwolna — jeśli lękasz się zajrzeć do własnej piersi, i powiedz: w imię czego skazane są na milczenie najwyższe aspiracye ludzkie? w imię czego krępowana swoboda uczuć?
— Pan przecież nie chcesz powiedzieć... — zawołała, wlepiając w niego wzrok niepewny.
— Lub jeśli pani nie chcesz zbyt blizkich przykładów — dodał — to pomyśl, że w imię obowiązku, zmuszają wdowy indyjskie rzucać się na stos mężowski. Jest to rzecz dotykalniejsza i dalsza, chociaż rzeczywiście... — zatrzymał się, jakby lękał się wypowiedzieć zbyt wiele.
A ona mówiła gorączkowo:
— Są przecież obowiązki jasne, niezaprzeczalne, względem których nie może być żadnej wątpliwości.
— Bez wątpienia, pani; tylko nie można żądać, by je wszyscy za takie mieli. A jeśli mierzyć je będziemy normą przyjętego obyczaju, to prawdziwie lękam się bardzo, byśmy po swojemu nie wpychali w płomienie wdów indyjskich.
— Jesteś pan nieubłagany! — szepnęła, daremnie usiłując ocalić jakąbądź zasadę przed rozkładającemi czynnikami jego dowodzeń — głosisz pan straszne teorye. Czy zastanowiłeś się kiedy nad ich niebezpieczeństwem?
Uśmiechnął się pogardliwie, z dumą Człowieka, którego wzrok i myśl nie cofnęła się nigdy przed żadną grozą, który miał zawsze i wszędzie odwagę swoich przekonań.
— I cóż ztąd? — wyrzekł. — Niebezpieczny lub nie, skoro problemat jaki istnieje, skoro sformułował się choćby w jednym umyśle ludzkim, przez to samo staje się on faktem, ma swoje racyę bytu. Gdybyśmy przez tchórzowstwo odwrócili od niego oczy, postąpilibyśmy jak te ptaki, co kryją głowę pod skrzydło na widok niebezpieczeństwa, sądząc, że zażegnali je tym sposobem. Przed konksekwencyą myśli cofają się tylko dzieci; ludzie dźwignąć ją powinni. Pani miałaś odwagę wypowiedzieć to kiedyś. Ja to pamiętam. Prawa rządzące światem nie stosują się do woli lub siły jestestw; jestestwa muszą się z niemi zgodzić lub zginąć. Jest to nieodwołalna konieczność. Mróz i słońce nie pytają o to, czy są zniszczeniem, lub czy budzą życie; takie samo, choć nie tak widzialne jest działanie praw moralnych.
— Ale czy problemata te nie powstają samoistnie w umysłach ludzkich? czy nie bywają czasem następstwem, nie zaś pobudką myśli?
— Przypisujesz pani myśli potęgę, której nie posiada. Mrzonka wyobraźni pryska, jak bańka mydlana, w zetknięciu z realnością. Myśliciel musi oprzeć teorye swoje na gruncie jakiejbądź istniejącej potrzeby lub braku, inaczej głos jego przejdzie bez oddźwięku. Ludzie wprawdzie posługują się problematami społecznemi, ale stworzyć ich nie są mocni. Czyż zresztą uważasz pani świat ten za tak doskonale urządzony, by w nim nic nie było do odmiany? Nędza, ciemnota, ucisk, niesprawiedliwość, królują tu pod każdą formą; a pani uważasz teorye, krytykujące istniejący porządek, za niebezpieczne. Nie, po tysiąc razy nie! niebezpieczeństwo leży nie w nich, ale w przyczynach, które je wywołują.
— I pan sądzisz — zawołała — że złe każde da się usunąć ze świata?
— O! bądź pani spokojna — odparł z goryczą — wszyscy staramy się gorliwie o to, by tak nie było, przez brak odwagi i samoistności. Sami pracowicie tworzymy sobie pęta, sami się w nie zakuwamy. Wymyśliliśmy na ten cel masę wyrazów, masę przepisów, masę uczuć nawet, które wyrabiamy w sobie i pielęgnujemy starannie.
Mówił to z ponurą energią, charakteryzującą go w pewnych chwilach, kiedy w grę wchodziły uczucia jego, kiedy krzyżowały się zamiary, lub ktokolwiek śmiał stawić im czoło.
— Ha, cóż robić — dodał coraz namiętniej — teorye te są niebezpieczne, teorye te są straszne; chrońmy się więc do ostoi obowiązku, choćby do ostoi niedołęztwa i przesądu.
Powracał uparcie do tego tematu, chciał ostatecznie zdobyć jej przekonanie.
— Och! — zawołała — pan mieszasz rzeczy, które nie mogą iść w parze; pan przyznać musisz, iż są obowiązki niezaprzeczalne, nie podlegające indywidualnym sądom.
— Jakie? — zapytał krótko.
Ton tego pytania zmroził jej słowa na ustach: była w nim nieubłagana konsekwentność burzyciela, który wśród powszechnej ruiny, nie zdołał nic ocalić, nic uszanować. Ale ona, którą zmuszał przebiegać z sobą tory myśli, próbowała zachować sobie cośkolwiek nietkniętego, chwytała się po kolei zasad i uczuć różnych, niby deski zbawienia.
— Zapominasz pan o obowiązkach względem tych, których kochamy.
Myślała o dzieciach, o mężu, myślała o rodzinie. Tylko słowom jej można było nadać rozmaite znaczenie, i on to od razu pochwycił. Uśmiechnął się tym razem bez szyderstwa.
— Alboż one potrzebują obwarunkowania? Miłość... to najwyższe prawo, najrealniejsza potęga bytu, obdarzająca bez rachunku, ofiarna bez poświęceń. Miłość łamie zapory, zwalcza przeszkody, nie zna niepodobieństwa, jest silną jak życie, a nieubłaganą jak śmierć. Szczęśliwy ten, co ją spotkał na drodze swojej i odnalazł we własnem sercu.
I kiedy to mówił, ogarniał ją wzrokiem tak pełnym potęgi, iż spojrzenie to paliło ją ogniem. Daremnie ujść przed niem pragnęła; ścigało ją, przedzierało się do głębi jej istoty, i budziło tam echa, które daremnie stłumić usiłowała.
On czytał to wszystko w jej twarzy, w jej zmąconych źrenicach; — czuła to dobrze — wypowiadał to, co działo się w ich dwóch sercach.
Naraz stała się jasność straszna w jej umyśle. Tak jest! zrozumiała nagle, iż kochała go całą potęgą, do jakiej była zdolną; kochała na przekór samej sobie, na przekór walkom, które wrzały w jej piersi. Ale jeśli on zdobył jej miłość, nieujęty pierwiastek, nad którym zapanować nie zdołała, nie zdobył jeszcze jej woli. Postanowiła bronić się tej ogarniającej potędze, i dlatego, po krótkiej chwili, podniosła czoło, jakby gotując się do walki, mierzyła się oko w oko z nieprzyjacielem.
— Szczęśliwy! — zawołała z namiętnym odcieniem głosu, zdradzającym ją, wypowiadającym posłuszeństwo, rwącym się jak zbytnio naciągnięta struna — to co byłoby szczęściem, może stać się rozpaczą.
— Dlaczego mi to pani mówisz — przerwał tak łagodnie a tak smutno, jakby cierpiał za nią i za siebie zarówno — odpowiedź tę przecież widzę wyraźnie w twoich oczach.
— Więc po cóż ją pan wywołujesz? — wyrzekła, łamiąc ręce bezmyślnym ruchem, pełnym bólu — po cóż to wszystko, po cóż męczarnie tej chwili.
Z łagodną przemocą pochwycił jej ręce.
— Czyż męczarnia ta nie ma swojej słodyczy?
Były to zuchwałe słowa, ale zaprzeczyć mu nie była zdolną; rozkosz mieszała się z boleścią do tego stopnia, że rozeznać ich nie mogła; usiłowała oderwać wzrok od jego oczu — one ogarniały ją, chwytały promienie jej wzroku, wpijały się w myśli, mąciły uczucia, — nie mogła.
A on mówił zwolna stłumionym głosem, którego każde brzmienie wpadało jej w ucho, jak wyrocznia nieodwołalnego fatum:
— Słowa pomiędzy nami są daremne, walka daremna. Po za odpowiedzią, jaką mi pani chcesz uczynić, ja czytam tę, którą uczynić mi musisz.
„Musisz“ — wyraz ten uderzył ją szorstkością swoją, powołał do rozpaczliwej obrony.
Zebrała siły, próbowała owładnąć sobą i wydobyła ręce z jego uścisku. To nie było trudno: za pierwszem usiłowaniem z jej strony, uścisk jego się rozwiązał, on sam odstąpił od niej; ale ona pomimo to nie odzyskała swobody.
— Nie patrz pan na mnie w ten sposób! — zawołała, jakby spojrzenie jego gwałt jej zadawało.
Był posłuszny jej rozkazowi.
— To napróżno — wyrzekł tylko — pani wiesz dobrze, iż lękać się mnie nie potrzebujesz, nie możesz. Alboż ta konieczność, z którą usiłujesz walczyć daremnie, leży we mnie tylko? nie pani, ona jest w tobie także; miej odwagę zajrzeć do własnej piersi, znajdziesz ją tam.
Miał słuszność, uczuła to, choć przyznać nie chciała.
— I cóż ztąd? — zawołała gwałtownie; — choćby tak było nawet, ja potrafię zwalczyć siebie; wola moja stanie na straży myśli, na straży uczucia i nie dozwoli im się zbłąkać.
Milczał, był przygotowany na walkę, o zwycięztwie nie wątpił; a jednak walka z istotą ukochaną, jest to zawsze owa mistyczna walka z aniołem — wyczerpuje, zabija.
I po cóż ta kobieta jemu i sobie zadawała takie męczarnie? po co szarpała się z tą potęgą, którą on nazywał koniecznością, a która w końcu zapanować nad nią musiała? Czemu próbowała ona wyłamać się z pod jego władzy?
— Heleno! Heleno! — zawołał po raz pierwszy po imieniu — czy chcesz, bym jak dziecko błagał cię o litość? bo ty wiesz dobrze, iż kocham cię, jak dziecko, jak szaleniec.
Przenikała ją słodycz tych słów, któremi kłonił jej się pod stopy ten dumny człowiek, zwalczony. Takim nie widziała go nigdy. Jak w marzeniu, powracała jej do pamięci przeszłość dawna, spokojna, pełna czystych uczuć i ta wdzięczna cześć, jaką go otaczała, i namiętne burze dni ostatnich.
— Czemuż — zawołała — ja wrócić nie mogę do przeszłości, do tego co było, i wymazać z pamięci tych chwil, tych godzin, tych uczuć!
Było to dziecinne żądanie, i jako takie, odejmowało jej chwilową przewagę, jaką nad nim miała.
Pomimo bólu, uśmiechnął się litośnie.
— Przeszłość nie zmartwychwstaje — wyrzekł zwolna — choćbyśmy życiem przypłacić to chcieli, dzień jutrzejszy nie będzie nigdy powtórzeniem wczorajszego, ale on może być stokroć piękniejszym. Pomyśl o tem.
Wstrząsnęła głową z ponurym wyrazem.
— Więc czegóż chcesz odemnie? — mówił January. — Kocham cię od pierwszej chwili, gdym cię zobaczył tak spokojną i dumną, gdym dostrzegł, że pod tym spokojem wrzały burze powstrzymywane wolą, że oszukiwałaś siebie, wmawiając szczęście, ażeby dać je drugim...
— Ja byłam szczęśliwą! — zawołała — przysięgam, byłam szczęśliwą!
— Więc czemuż płakałaś wówczas, powiedz, słuchając pieśni Wagnera? Słuchałem ja także i moja pierś drżała niespełnionemi pragnieniami życia, żądzą nieznanego szczęścia, które czytałem w twoich oczach. Tyś cierpiała, com ja cierpiał, pragnęła, czegom ja pragnął. Byliśmy obok siebie, złączeni aspiracyami serc naszych, tak blizcy, choć rozdzieleni całą przestrzenią formuł świata, jak i dzisiaj. Wówczas uczułem, że należysz do mnie z prawa, jak ja do ciebie; wówczas postanowiłem zdobyć cię na przekór światu i ludziom, na przekór tobie samej nawet. Rzuciłem się w ogień bez trwogi dla ciebie, nie pytając, czy się z niego wydobyć zdołam; byłbym poszedł na śmierć bez wzdrygnienia.
Więc to była tajemnica jego poświęcenia? Słuchała go z szeroko rozwartemi oczyma, jakby widziała otwierające się przed sobą przepaście.
— A ja — zawołała wreszcie, spoglądając wkoło, jakby martwe przedmioty otaczające brała na świadki uczuć swoich — ufałam mu jak zbawcy! wierzyłam, że kochać musi tych, których ocalił!... Omyliłam się...
Mówiła to, jakby sama do siebie, jakby zapomniała gdzie jest, zgubiona w tych wspomnieniach przeszłości, które on wywołał, podobna do posągu, pogrążonego w zadumie rozpaczy.
Chciał przemówić do niej, zanieść protest w imię miłości swojej, w imię tych praw, które sobie przyznawał, o których sądził, iż przekonał ją tak zupełnie. Nie była zdolną go słuchać. Myśl jej uciekała od niego do tych dwojga dzieci, którym on uratował życie. To, co ich łączyło, odtąd obracało się przeciw niemu.
Słuchał jej przerażony, łamiąc na kawałki bezmyślnym ruchem gałęzie krzewów, otaczających balkon.
— I cóż pani chcesz? — wybuchnął w końcu. — Czy nienawidzisz mnie, pogardzasz, chcesz ukarać za to, com śmiał uczynić i powiedzieć? mów! zasłużyłem na wszystko... kocham cię!
Spojrzała na niego tak smutno, a jednak tak stanowczo, iż nie podobna mu było łudzić się co do znaczenia jej wzroku. Mógł przetłumaczyć go na słowa i czytać w jej oczach, jak czytał oddawna.
Kochała go i wyrzekała się razem. Słowo kocham było z jej strony słowem rozstania.
— I pani chcesz — wyrzekł zaledwie słyszalnym głosem — odrzucić z życia tę miłość, jak kwiat od sukni? Sądzisz, że to być może?
Usta jej poruszyły się bez dźwięku; odgadł raczej, niż usłyszał, że tak być musi.
Postąpił krok naprzód, jakby chciał bronić dobra, które już za własne uważał.
— Sądzisz, że ja na to przystanę?
Odzyskał panowanie nad sobą. Chwila zdumienia i bezwładności minęła; był to znowu ten nieubłagany szermierz życia, nie cofający się nigdy.
Chciała oddalić się, nie słuchać go, uciec, gdzieby jej nie dochodził ten głos i ten wzrok, wywierający na nią tak nieograniczoną władzę. Ale on nie dopuścił tego.
— Zostań pani — wyrzekł tylko — posłuchaj mnie; lękać się mnie nie możesz; wiesz dobrze, iż nie zatrzymam cię tu gwałtem, iż nie będę chciał wydrzeć ci nawet chwili rozmowy.
Została jak przykuta.
Wówczas January stał się wymownym, jak umiał nim być w chwilach stanowczych; mówił, że nie gwałcił jej serca, nie błagał o miłość, że zrodziła się ona w nim i w niej zarówno siłą konieczności, siłą powinowactw moralnych. Że ją jedną zdolny był kochać takiem zupełnem uczuciem i ona jego jednego. Że podobne uczucie jest to najczystszy, najrzadszy, najkosztowniejszy klejnot życia; że nie mieli prawa odrzucać go dobrowolnie. Że byłoby to rodzajem samobójstwa, popełnionego na najwyższych pierwiastkach ich istoty, że samobójstwo podobne, nikomu nie przyniosłoby pożytku, byłoby grzechem, zbrodnią nawet. On nie chciał wyproszonej miłości, nie chciał jałmużny serca — miał prawo żądać dobrowolnego daru życia, jak własne życie oddawał.
Mógł mówić długo; słuchała go, jak więzień słucha o wiośnie; skazany na śmierć — o życiu. Pomiędzy tem wszystkiem a nią, stało niepodobieństwo. Te wszystkie kwiaty i klejnoty bytu nie istniały dla niej; mówiąc o nich, popełniał okrucieństwo daremne. Ale czuła zarazem zupełną niemożność wypowiedzenia mu tego, powtarzania rzeczy, które wiedział, pokazywania nierozerwalnych dla niej więzów, chociaż on uczuć ich nie chciał.
Byli sami dnia tego; Pan Tytus pojechał z dziećmi za miasto; nikt nie przerywał tej sceny, targającej tak niemiłosiernie najdrażliwsze fibry jej serca. Nie znajdowała słów, nie znajdowała dźwięków w piersi. Spoglądała zamglonym wzrokiem na ukochanego człowieka, który jej zadawał tak wymyślne męczarnie.
Wieczór zapadł, spowijając pomroką przedmioty; sierp księżyca na nowiu rysował się blado na niebie. Wszystko w niej i wokoło pogrążało się w cień i zwątpienie. Ogarniała ją trwoga nieskończona, rozpacz bezmierna. A on, nieugięty, niemiłosierny, stał przed nią wsparty o filar werandy, i mówił jej o nadziei, o szczęściu, o miłości. Słuchała go pół martwa, z głową opuszczoną na poręcz krzesła, z ramionami bezsilnie zwisłemi. Sukienka Anielki, którą haftowała, wypadła jej z rąk, walała się na ziemi, zapomniana. Zdawało jej się, że tak leżało jej serce, zwalane, sponiewierane, stargane. January nie mógł omylić się na znaczeniu jej milczenia. Cała wymowa jego była stracona; miał przed sobą nie kochankę, upojoną zachwytem miłości, ale kobietę, ostatecznie wyczerpaną walką i bólem nad siły.
I on, on sam był sprawcą tego bólu! a jednak postanowienie jego było niezłomne. I zadając jej te wyszukane męczarnie, spoglądał na nią, jak matka na dziecko szalone.
— Nie patrz na mnie tak rozpaczliwie! — błagał. — Miej przynajmniej odwagę pragnąć, odwagę chcieć tego, co być musi. Choćbyś cierpiała, co ja cierpię w tej chwili; choćby, jak mnie, przychodziła ci głucha żądza roztrzaskać głowę o pierwszy lepszy kamień; ja wiem, że to przeminie, jak zły sen. Heleno, ja wiem, że przyszłość do nas należeć musi.
— Przyszłość! — zawołała, zbudzona tem słowem, — on mówi o przyszłości!.. Szalony!.. my nie mamy, my mieć nie możemy przyszłości...
W tej chwili turkot dał się słyszeć przed domem. Zamienili błyskawiczne spojrzenie, — nie kochanków w tej chwili, ale po prostu wspólników winy. Zmuszeni powracać nagle do rzeczywistego życia, ułożyć się do jego warunków, czynili to z dreszczem śmiertelnego wstrętu. Los zdawał się odpowiadać szyderstwem na jego marzenia.
— Ha! — szepnęła ponuro kobieta, podnosząc się, jak automat, w ruch wprawiony, — fałsz, kłamstwo upodlenie: oto przyszłość nasza, oto wszystko, co dać mi możesz!
Nie spojrzała na niego idąc do salonu, ale on dostrzegł, że jej zbielałe wargi drżały, a dłonie zaciskały się konwulsyjnie. Nie potrzebował tego, by zrozumieć męczarnie kobiety bez zarzutu, która dotąd żyć mogła w kryształowym gmachu, zmuszonej dziś do ukrywania szalonych uczuć, szaleńszych nadziei jego, i burzliwych scen, wstrząsających całą ich istnością.
On także cierpiał nie mniej od niej, on także nawykł był nosić czoło wysoko, on także czuł poniżenie fałszywego położenia; każdy uśmiech, każde ustępstwo, którem okupywał wstęp do tego domu, każde ściśnienie ręki, zamienione z panem Tytusem, każdy wyraz przyjazny z ust jego, policzkowały go moralnie, kruszyły w nim dumne serce.
Ale on postanowił to przecierpieć i spełnić; postanowił nie cofnąć się przed niczem, nawet przed podłością.
— Heleno! — szepnął tylko, nachylając się za nią, jakby błagał ją jeszcze o słowo jedno, o słowo nadziei lub przebaczenia, któremby mógł żyć do jutra, zanim będzie niepodobieństwem je wypowiedzieć.
Zatrzymała się, odwróciła głowę, i rzuciła mu tak wymowne spojrzenie, iż odpowiedział na nie słowami:
— Ty sama widzisz, że tak dłużej być nie może.
Przeszła bez odpowiedzi, cicha jak sen, tylko w sercu jej zadrgały i znalazły odbicie wyrazy:
— Tak dłużej być nie może.

∗             ∗

Wracając do siebie, January spotkał na schodach Ignasia.
— Już trzeci raz jestem u ciebie, otwieraj prędko.
Na schodach paliła się omdlewającem światłem lampka, — inaczej Ignaś byłby zauważył zmianę rysów przyjaciela.
Ale January nie spieszył się z otwarciem drzwi; machinalnym ruchem wyjął klucz z kieszeni i przybliżył go do zamka, nie mogąc natrafić drżącą ręką na miejsce właściwe.
— Czy to koniecznie dzisiaj? — spytał wreszcie.
— Naturalnie; biegam za tobą od dwóch godzin; wszędzie byłem, gdziem się spodziewał ciebie zastać: w redakcyi, u ciebie, na czarnej kawie, znowu u ciebie, — nigdzie cię nie widziano. Wystaw sobie: w „Haśle“ czysta napaść na „Gazetę Poranną“, a przytem Emil nie wykończył na jutro fejletonu, Konrad się spóźnia z artykułem wstępnym... a tu już czas składać.
Mówił to wszystko jednym tchem, gospodarując w pokoju, zapalając lampkę.
— I ty przyszedłeś do mnie — wyrzekł January.
— Naturalnie; szukałem cię, jak szpilki; znalazłem trochę późno, ale cóż robić? trzeba tylko zaraz zabrać się do roboty.
— I ty przyszedłeś do mnie?
Słowa te, głos, jakim wypowiedziane były, uderzyły Ignasia; odwrócił się nagle od biurka, na którem przygotowywał wszystko do pisania, spojrzał na Januarego.
— Co tobie jest? — zawołał — tyś chyba chory?
Rzeczywiście, January był śmiertelnie blady, drżał jak w febrze, a wzrok jego spoczywał na otaczających przedmiotach, jak gdyby nie widział ich wcale.
— Istne nieszczęście! — zawołał Ignaś, — redaktor jak ty, nie ma czasu chorować. Siadaj, przeczytaj ten artykuł „Hasła“; ja tymczasem zrobię ci herbaty; odpisz zaraz, bo to istna zgroza.
January w milczeniu usiadł przed biurkiem i oparł czoło na ręku; nie słyszał może, co mówiono do niego; burza myśli rozsadzała mu czaszkę, świat cały wirował mu w oczach.
— Masz! masz! czytaj! — zawołał rozsierdzony Ignaś.
I podawał mu rozłożone „Hasło“.
Ale January odepchnął je obojętną ręką.
— Czegóż ty chcesz ode mnie? — zapytał.
— Jakto czego chcę? ależ mówię ci to od godziny: ten artykuł, to infamia! poznaję złośliwe pióro Ewarysta.
Milczał. W tej chwili Ewaryst, Karol, „Hasło“, jego własny dziennik, — wszystko to nie obchodziło go nic a nic.
Obojętność ta nie pojętą była dla Ignasia.
— Ty jeden potrafisz odpowiedzieć mu, jak na to zasługuje; tylko zmiłuj się, nie żałuj werwy. Ja tymczasem spróbuję napisać artykuł wstępny.
— Ignasiu! — wyrzekł January, — gdybym mógł zadać cios śmiertelny wszystkim moim nieprzyjaciołom jednem pociągnięciem pióra po papierze, to nie wiem jeszcze, czybym to uczynił w tej chwili.
Ignaś stanął osłupiały.
— Jakto! — zawołał, — ja ciebie nie rozumiem.
— Rozumiej lub nie, ale przez miłosierdzie daj mi pokój.
— Nie! to być nie może! ty żartujesz. Jakże będzie z artykułem? Wszakże tu chodzi o ciebie, o „Gazetę Poranną“.
Skinął ręką na znak, że mu to wszystko obojętne... A skinieniu temu towarzyszyło spojrzenie tak pełne ponurych iskier, wyraz tak rozpacznego znużenia, że Ignaś nie mógł nalegać.
January, z głową wspartą na obu dłoniach, zdawał się zapominać o nim.
On stał, niepewny, przez długą chwilę, jakby czekając zmiany postanowienia, odezwania się jakiego, lub chociażby jednego z tych ostrych sarkazmów, których nie szczędził mu January w chwilach wzburzenia.
Czekał daremnie; w pokoju panowała tak grobowa cisza, jakby tu serce ludzkie nie uderzało bólem, nadzieją, pragnieniem, jakby myśl rozszalała nie zrywała pęt wszystkich i nie podnosiła namiętnego pytania, co się z nią dzieje?
Helena była odważniejszą od niego. Mogła wprawdzie pod pozorem migreny, lub podobnie kapryśnej choroby, schronić się do swego pokoju i uniknąć spojrzeń ludzkich i ludzkiego gwaru. Ale nie uczyniła tego, i z rodzajem okrucieństwa dla samej siebie, nie odstąpiła w niczem od codziennych zwyczajów.
Jak zwykle, nalewała herbatę; jak zwykle potem, gdy dzieci udały się na spoczynek, usiadła w salonie przy lampie; leżała tam książka, którą czytała i robota zaczęta.
Wzięła książkę, to przynajmniej uwalniało ją od rozmowy, zostawiało myśli swobodę.
Pan Tytus tymczasem był w bardzo przyjaznem usposobieniu, co zresztą, było u niego rzeczą zwyczajną; przechadzał się po pokoju, pogwizdując jakąś wesołą nutę, i raz wraz przerywał sobie, rzucając żonie jakieś pytanie, lub uwagę.
Odpowiadała mu automatycznie. Pytania jego nie były tego rodzaju, by wymagały głębszego zastanowienia; mogła na zaspokojenie ich posługiwać się przywyknieniem i znaleźć w myśli gotowe formuły i zdania.
To jednak nie zadawalniało go w zupełności; zauważył jej roztargnienie, przybliżył się i dostrzegł kredową bladość twarzy i gorączkowy blask oczu, w których co chwila migotały łzy.
— Ale cóż ty tak czytasz? — spytał, bo przypisywał książce te symptomata wzruszenia.
Wziął ją z jej rąk i przeczytał: „Mazepa“ Juliusza Słowackiego.
— I ty nad tem płaczesz! — zawołał.
Podniosła na niego wzrok łzawy, głęboki. W tej chwili przyszła jej myśl, którą chciała wykonać, zanim się mogła nad nią zastanowić.
— Losy tych, co kochają się i cierpią, warte łez, — wyrzekła — czy tak nie sądzisz?
Pan Tytus znalazł się w lekkim kłopocie. „Mazepę“ czytał kiedyś przed laty, jak wszyscy; było to jednak bardzo dawno; myślał o tylu innych rzeczach, iż zapomniał zupełnie, o co właściwie tam chodzi. „Mazepę“ wprawdzie od kilku lat grywano w teatrze, ale pan Tytus należał do ludzi, którzy znajdują, że na świecie tyle jest smutnych rzeczy, iż nie potrzeba szukać ich aż na scenie, — nie bywał z zasady na dramatach.
A żona, jak na złość powtarzała pytanie swoje, wlepiając w niego oczy:
— Czy tak nie sądzisz?
Odebrała z rąk jego książkę, która otwarła się sama na scenę często widać czytaną, Amelii ze Zbigniewem w trzecim akcie, i przeczytała półgłosem:
„Ja jestem uboga, nie mam nic dać prócz łez.“
— Aha! — zawołał tryumfalnie pan Tytus, bo rzuciwszy okiem na karty, odnalazł w pamięci treść dramatu, — po co też stary Wojewoda żenił się z młodziutką Amelią? miał tylko to, na co zasłużył. I czegóż ty plączesz? Nas przecież nic podobnego spotkać nie może. Nieprawdaż, Helenko?
— A gdybym też — szepnęła zdobywając się na słowo stanowcze — gdybym ja była Amelią?
Nie dostrzegł, że wymawiając to, drżała, że serce jej biło, iż przez muszlin stanika można było widzieć jego uderzenia. rozsadzające piersi, i z zaślepieniem właściwem pewnym chwilom i pewnym położeniom, roześmiał się i wyrzekł:
— Ty? Amelią! prawdziwie masz nieoszacowane myśli! zkądżebyś ty miała być Amelią? alboż ci czego braknie? alboż cię nie kocham?
— Ale gdybym ja przestała cię kochać, Tytusie! — zawołała rozpaczliwie — pomyśl o tem!
Nie był zdolen odczuć akcentu prawdy w jej głosie, i z tą najwyższą dobrodusznością, śmieszną i wzruszającą zarazem, zapytał:
— Dlaczegożbyś mię przestała kochać? trzebaby być na to ostatnią kobietą, nie wartą ani serca, ani zaufania uczciwego człowieka.
Słowa te padły na nią jak grom; spuściła głowę i milczała chwilę. Czuła przecież, że chwila ta była niepowrotną, nie chciała jej dać marnie upłynąć.
— A jednak, Amelia winną nie była; serce wyrywa się czasem mimo woli.
Wzruszył ramionami.
— Jest to wygodna, romansowa teorya, której ja nie uznaję bynajmniej, — wyrzekł — bo pomyśl sama, gdzieby nas to zaprowadziło? Dziś, naprzykład, mogłaby mi się podobać jakaś ładna baletniczka, jutro ogródkowa aktorka, a ja nie byłbym temu nic winien... To po prostu śmieszne; człowiek powinien trzymać uczucia swe na wodzy. Przyznasz mi to po chwili rozwagi. Co do mnie nie uwzględniam bynajmniej tych nowych dzisiejszych doktryn, które doszły do tej doskonałości, że tłumaczą wszystkie zbrodnie, a zabójców, złodziei i nierządnice uważają za uciśnioną niewinność. Dążą one wprost do zburzenia społecznego porządku.
— Tytusie! jesteś niemiłosierny!.. przecież miłość, której się nie poddajemy, jeszcze zbrodnią nie jest.
— Przepraszam cię! jest zbrodnią w pewnych położeniach; dowodzi co najmniej jakiejś fundamentalnej krzywości uczuć i pojęć, które odebrać muszą stanowczo zaufanie i szacunek. Ty, tak rozsądna, Helenko, sama, po chwili zastanowienia, przyznasz mi słuszność.
Cóż miała odpowiedzieć? Odwaga jej była wyczerpaną. Z tej strony nie mogła spodziewać się ratunku.
Na drugi dzień, rano, pani Oktawia w eleganckim stroju, zastosowanym ściśle do pory i chwili, a przytem starannie dobranym, by nie zwracał uwagi, wychodziła ze swego mieszkania na Krakowskiem Przedmieściu. Oczy jej, wpół przymknione, miały dowcipny, filuterny wyraz, błąkający się w pewnych chwilach na twarzach ładnych kobiet, a przypominający, nie wiedzieć czemu, wyraz pensyonarki zamyślającej spełnić jaką psotę.
Szła lekkim i szybkim krokiem, kiedy na pierwszym stopniu schodów spotkała się, najniespodziewaniej w święcie, z Heleną.
— To ty! — zawołała.
A w głosie jej dźwięczało wyraźnie, że odwiedziny te stawały na wspak zamiarom jakimś i że nie były zupełnie w porę.
Ale skoro przypatrzyła się przybywającej, powtórzyła zupełnie odmiennym tonem:
— To ty! cóż to się stało?
Helena usprawiedliwiała zupełnie ten wykrzyknik: oczy jej, otoczone ciemną obwódką, świeciły gorączkowo, gorączkowy rumieniec odcinał się wyraźnie na bladej zwykle twarzy, usta były spalone, suche, różowe powieki świadczyły o nocy bezsennej.
— Czy nie przeszkadzam ci w czem? — wyrzekła rozbitym głosem, spoglądając martwo na przyjaciółkę.
— Ależ nie, nie! — zawołała pośpiesznie Oktawia — a gdyby i tak było, to i cóż ztąd? sprowadza cię tu coś nadzwyczajnego... Widzę to dobrze.
Helena wstrząsnęła głową machinalnym ruchem.
— Ja nie chciałabym ci przeszkadzać, sprawiać przykrości... ja nie chciałabym przeszkadzać nikomu.
Oktawia niecierpliwie pochwyciła ją za rękę.
— Moje przykrości nie mogą iść w porównanie z twojemi.
I wprowadziła ją do siebie.
Z pośpiechem nakreśliła parę słów, zadzwoniła, kazała zawołać posłańca i zanieść natychmiast pod adres właściwy. Potem zapowiedziała w przedpokoju, by nie przyjmowano nikogo bez wyjątku. I dopiero uczyniwszy to wszystko, zwróciła się do Heleny, śledzącej szklanym wzrokiem jej ruchy.
Usiadła przy niej na kozetce i wzięła jej ręce, w swoje.
— A teraz mów! — wyrzekła.
Przez chwilę, Helena zdawała się wahać, jakby odbiegły ją myśli, czy postanowienie, i zapytywała samej siebie, po co tu przyszła? Potem nagle ożywiła się.
— Oktawio! ty mnie znasz; ty nie weźmiesz tego, co powiem za czczą ciekawość; ty odpowiesz mi na jedno pytanie szczerze bez ogródek.
— Dlaczegożby nie? — spytała zdziwiona.
— Ty rozumiesz, że to tak, jak gdybym pytała o śmierć lub życie!
— O śmierć lub życie? — powtórzyła zdziwiona coraz bardziej solennością tego wstępu.
— Ty kochałaś! nie prawdaż?
Oktawia patrzyła na nią czas jakiś, jakby siliła się odczytać na twarzy hieroglify uczuć.
— Rozumiem! — zawołała w końcu — rozumiem wszystko.
Gorący rumieniec wybił na twarz Heleny. Powieki jej opuściły się, jakby pod brzemieniem wstydu.
— Rozumiesz! A więc tak! jestem nikczemną kobietą, złą żoną... wyrodną matką!.. powtarzam to sobie co chwilę, co sekundę. Ale odpowiedz mi, przez litość!
Potępiając siebie tak gwałtownie, potępiała zarazem Oktawię; nie zwróciła na to uwagi wśród gorączkowego wzburzenia.
Oktawia uśmiechnęła się smutnie.
— Odpowiem, choćbym miała stracić przyjaźń twoją. A więc, tak jest: kochałam, kocham!
— Przyjaźń moją?... alboż ja pomyślałam?... Mówiłam o sobie samej, tylko o sobie. Znałaś mnie. Czyż nie odpychałam od siebie próżnych marzeń? czy nie starałam się wypełniać życia, zadość czynić wszystkim obowiązkom? Wszak są kobiety, którym to wystarcza? nie prawdaż, że są takie?
— Są może... ja nie wiem.
— Mów ze mną otwarcie, przez miłosierdzie?
— A więc dobrze! masz słuszność! Tu nie czas na omówienia żadne. Pytasz o rzecz nieobrachowaną. Bo cóż my wiemy o życiu bliźnich? to, co nam pokazują, to co dostrzeżemy przypadkiem. Istota faktów zawsze prawie pozostaje nieznaną. Któż odgadnie, co dzieje się w sercach kobiet bez skazy? Co je broni, lub ochrania? Są to cyfry niewiadome, wniosków z nich wyprowadzać nie można.
— Ja przynajmniej wierzyłam święcie, że obowiązków przyjętych dopełnię.
— I wieleż ty miałaś lat idąc za mąż?
— Szesnaście.
— Tak! pamiętam: byłaś sierotą, posiadałaś piękność i majątek, dwa dary, które są tylekroć powodem nieszczęścia. Byłaś dzieckiem, gdy rozporządziłaś sobą niepowrotnie. Podpis twój, położony na urzędowym akcie, na żadnym nie byłby ważnym, oprócz na tym jednym, którym zamykałaś przed sobą drogę szczęścia, którym dopełniłaś moralnego samobójstwa. Cóż chcesz? taka jest logika i sprawiedliwość praw naszych.
— I cóż ztąd? I cóż ztąd, Oktawio?
— To, że położenia podobne wytwarzają też pewne konieczności. Ludzie wyrabiają sobie życie takie, jakie mogą. Przeciw niesprawiedliwości ogółu jednostka broni się jak może... podstępem.
— Rozumiem! udawać, kłamać, zdradzać.
— O! moja droga, jakie to wielkie słowa! Do czego ty je stosujesz? Tak mówi się tylko w kazaniach, lub w tendencyjnych powieściach, ale nie w potocznych warunkach. Konieczności życiowe wyrobiły natomiast formuły, któremi w podobnych razach posługują się wszyscy.
— To nic nie zmienia. Wiesz, że lubię nazywać rzeczy po imieniu.
— Źle robisz; bo czy jesteś pewna, że powinny one nosić miano, jakie im nadajesz?
— Jakto! teraz ja ciebie nie pojmuję.
— Widzisz, w naszym świecie, po większej części, niema zdradzonych, a więc niema i zdrady. Słowa stały się startemi liczmanami, bez istotnej wartości. Kłamstwo więc i tym podobne, są to tylko konwencyonalne wyrażenia, używane wówczas dopiero, gdy tajemnica, będąca czystą tajemnicą z komedyi, zostanie odkrytą.
— Ależ wszystko odkryć się musi.
— Moja droga, czyż ty wierzysz jeszcze, że prawda ma własność oliwy i, jak ona, na wierzch wychodzi. Ludzie powtarzają to na pamięć i trudno ich przekonać, że się mylą, dla tej wybornej przyczyny, mówi dowcipny komedyopisarz francuzki, iż wie się to jedynie, co odkrytem zostało. Gdy tymczasem każda piędź ziemi, każde serce ludzkie chowa tajemnice, które wiecznie tajemnicami zostaną. Stara bajka o dzieciach spartańskich, które karano nie za to, że kradły, lecz, że się na kradzieży schwytać dawały, jest kropka w kropkę kodeksem naszej moralności. Spartanie przecież mieli tę wyższość, że od dziecka uczyli przyszłych obywateli zasad społecznych. Gdy tymczasem, my dochodzimy do nich zbyt często późno bardzo, gdy się przekonamy własnym kosztem, że z balastem moralnym, jakim opatrzono nas na drogę życia, nie popłyniemy daleko.
— Ty nie mówiłaś mi nigdy podobnych rzeczy.
— Takie rzeczy mówić się nie powinny; mają one wartość, dopóki nie są wypowiedziane. Wołałam wprowadzić je w czyn. Ale dziś przyszłaś do mnie pod naciskiem twardej konieczności. Potrzebujesz dobrej rady. Ja ci jej nie dam; rada zwykle bywa bezpożyteczną; ażeby radzić skutecznie, trzeba być nie koło bliźniego, ale w nim samym. Wykładam ci natomiast niektóre zasady powodzenia. Masz dość inteligencyi, by z nich wyprowadzić wnioski dla siebie.
— Przez litość mów wyraźnie! Myśli moje są tak zmącone, iż żadnego wniosku wyprowadzić nie zdołam. Zdaje mi się, iż stoję między dwiema przepaściami, na jakimś powietrznym szczycie, z którego koniecznie w jedną lub drugą stoczyć się muszę. Cokolwiek ze mną będzie, ja czuje się zgubioną. Oktawio! niepowrotnie zgubioną!
— Tak bywa zawsze, — wybuchnęła z goryczą Oktawia. — W naszym świecie gubią się tylko kobiety szlachetne, jak w wojsku złożonem z tchórzów, giną koniecznie ci, którzy tchórzami nie są. Kaprys, miłostkę ukryć łatwo; wielkie uczucie się zdradza. Co dla pierwszej jest zaledwie ofiarą, dla drugiej stanowi męczarnie niepodobne do zniesienia.
— Zkądże ty wiesz to wszystko?
— To nie trudno. Otwierałam oczy i przypatrywałam się niekonsekwencyom, fałszom, okrucieństwom społecznym, i wyrobiłam sobie kodex postępowania, wystosowany głównie... przyznaję to... ku własnej obronie. Społeczeństwo nasze popełnia tysiące niesprawiedliwości, ale względem kobiety popełnia ich najwięcej: gdybym chciała zastanowić się nad niemi, nie skończyłabym do jutra. Mężczyznom wolno nas uwodzić, ale nam uwiedzionemi być nie wolno. Powtarzają nam od kolebki, żeśmy jedynie sercem żyć powinny; w epoce niewiadomości zawiązują nam świat bezmiłosnem małżeństwem. Nakazują nam ciche cnoty rodzinne, a głośno wielbią zalotnice. Czy nie tak?
— Tak, masz słuszność! ale, kiedyż ty miałaś czas myśleć o tem wszystkiem?
— Są położenia, w których konieczność znagla myśleć szybko. Ja nie czułam powołania do męczeństwa żadnego rodzaju; postanowiłam wobec siły użyć zwykłego prawa odwetu... obchodzić prawo krzywdzące.
— Oktawio! to wszystko nie rozwiązuje węzła mego położenia. Powiedz mi: co zrobiłabyś, będąc na mojem miejscu?
— Każde słowo moje powinno cię przekonać, że na twojem miejscu nie byłabym nigdy, bo nie dorównywam twej wartości moralnej.
— Nie mów tego! — zawołała Helena, zaciskając dłonie namiętnie — byłam może kiedyś coś warta, dziś... Przychodzą mi do głowy szalone podszepty, których zwalczyć nie mogę i odrzucić nie mogę; błąkam się, jak cień, opanowana myślą moją. Kocham wbrew woli, nienawidzę wbrew woli, i działam wbrew woli, jak opętana wyższą potęgą. Ster życia mego wypada mi z ręki.
— Heleno! tak być nie powinno; tak nigdy być nie powinno!
— Ja też nie mówię ci o tem, co być powinno, mówię ci o tem, co jest. Widzisz, ty powiedziałaś mi wszystko, co mogłaś, na usprawiedliwienie moje; ale ja dla tego nie czuje się ani spokojniejszą, ani mniej występną. Cudza wina nie daje nigdy prawa odwetu. Cała moja istota oburza się na to, co poniża mię we własnych oczach. Ja czuję, że tak dalej być nie może.
— Więc cóż ty zamierzasz? powiedz mi to otwarcie, bo w takich chwilach rodzą się najszaleńsze przedsięwzięcia.
— Alboż nie powiedziałam ci właśnie, że nie jestem zdolna nic zamierzyć. Jak oślepiona nagle, szukam drogi daremnie, i przyszłam ciebie o nią zapytać. Ty kochasz, tyś powinna przecież mnie zrozumieć...
— Niestety! każdy kocha według miary swojej, a moja droga nie może być twoją drogą.
— Gdyby przynajmniej chodziło o mnie jedną!
— Gdyby chodziło o ciebie jedną, ja wiem, iż ze wspaniałem lekceważeniem rzuciłabyś los swój na hazard namiętności. I pozwól sobie powiedzieć, popełniłabyś największe szaleństwo, jakie kobieta popełnić może. Życie i bez tego jest dość trudne, a miłość nietrwała. Wreszcie, niema na świecie człowieka, dla któregoby tak wiele poświęcić można.
— Oktawio! gdzie zaczyna się miłość, tam kończy się poświęcenie.
— A przytem, są kobiety, dla których ukochany jest zawsze ideałem. Ale pamiętaj, że fałszywe położenie stanowi najcięższe kajdany dla dumnych i szlachetnych natur; więc nie stawiaj się w niem, przez miłość dla niego, zarówno, jak przez miłość dla siebie. Bo nawet gdybyście byli równej sobie miary, gdybyście nigdy nie zapotrzebowali pomocy obcej ręki, świat jeszcze znajdzie sposób was dosięgnąć.
— Więc cierpiałabym. I cóż ztąd? Czy sądzisz, że ja lękam się cierpienia? Przynajmniej nie trzebaby mi drzeć i rumienić się przed każdem okiem, ani kraść szacunku ludzkiego, ani przywiązania uczciwego człowieka. A tak, Oktawio, czy ty wiesz? ja doszłam do tego, iż zazdroszczę ulicznicy, bo ona przynajmniej jest tem, czem się być wydaje.
Była chwila milczenia, jakby wszystkie rozumowania wyczerpane zostały ze stron obu.
— I cóż on na to, Heleno? — spytała Oktawia.
Helena podniosła nagłym ruchem schyloną głowę.
— Ja przecież nie wyznałam mu miłości mojej.
— Rozumiem: walczysz z nim i sama z sobą; tak być może, tak będzie czas jakiś. Nie łudź się jednak. Walczysz!... lecz walki podobne prędzej lub później porażką kończyć się muszą.
Nie przeczyła; czuła słuszność tych słów.
— Ja powiedziałam oddawna — wybuchnęła Oktawia — iż największem nieszczęściem na świecie jest miłość dwojga uczciwych ludzi, którym się kochać nie wolno.
Nie przeczyła znowu; nieszczęście to zaciążyło na niej całą siłą.
I znowu było pomiędzy niemi długie milczenie.
— Więc ty nie masz dla mnie innego słowa? — wyrzekła zwolna Helena, podnosząc się z miejsca.
— Gdybyś ty była inną kobietą, powiedziałabym ci: zwalcz samą siebie, zwycięż te miłość, zapomnij... Ty nie masz innej drogi.
Wstrząsnęła głową z głębokim wyrazem bezsilności.
— Alboż nie próbowałam! — zawołała z namiętnym odcieniem w głosie, w którym drgać się zdawały jeszcze echa tych bolesnych zapasów.
— I po co ja ci to mówię? — szepnęła Oktawia — alboż nie wyczerpałeś wszystkich sił, zanim przyszłaś tutaj?
I znowu była ponura cisza.
— Gdybyś miała do czynienia z innym człowiekiem...
— To i cóż? mów, Oktawio! mów!
— Mogłabyś uciec ztąd, skryć się przed nim, zniechęcić go.
— To próżno!
— Tak to napróżno! On ma postanowienia nieubłagane, wolę niezłomną, hart żelazny, i to właśnie, wśród miękkiego dzisiejszego pokolenia, stanowi jego potęgę. Ten człowiek umie kochać, umie nienawidzieć, umie chcieć! Na ciebie więc i na niego rachować nie można — mówiła dalej — ani spuszczać się na zbieg okoliczności, które tak często stają nawspak uczuciom ludzkim i zwyciężają je. Okoliczności zwyciężają słabych tylko. Gdybyś ty przynajmniej miała innego męża!
— Innego męża? Czy sądzisz, że ja cofnęłabym się nawet przed tem, o czem myślisz! I cóż ty na to? mów!
— Są wyjątkowe okoliczności, w których wyjątkowych środków użyć trzeba. Są ludzie, co nie potrafili opanować serca żony, a w podobnych razach okazali się zdolnymi zrozumieć ją i ocalić. Tylko, moja droga, łudzić się nie trzeba. Pan Tytus nie jest takim człowiekiem.
„Pan Tytus nie jest takim człowiekiem“... nie potrzebowała powtórzenia Oktawii. Wiedziała o tem. Gdyby było inaczej, czyż doszłaby do podobnej chwili?
— Ha! — szepnęła — więc dla mnie niema ratunku! w którąkolwiek zwróciłabym się stronę, niema go! Więc ja muszę zawołać z poetą: „Niech los i serca szaleństwo zwycięża!“ Och! Oktawio, Oktawio! gdyby to można być zupełnie nikczemną, albo zupełnie czystą! nie czuć upadku, albo oprzeć się pokusie; gdyby to można skryć się przed własnem sercem i mieć sen bez marzenia lat pierwszych, sumienie bez skazy... spokój... spokój... chociażby spokój śmierci!
Mówiła to cicho, jakby sama do siebie, i czas jakiś siedziała nieruchoma. Myśl jej zdawała się uciekać daleko, a ona sama zapominała o czasie. Powstała wreszcie i machinalnym ruchem obwinęła się w fałdy burnusa; pomimo gorącego dnia ręce jej były zimne — drżała.
— I dokąd ty idziesz teraz? — spytała smutno Oktawia.
Wzruszyła ramionami z najwyższą obojętnością skazanych.
— Ty powiedziałaś sama, że niema dla mnie ratunku!
Wzięła machinalnie kapelusz, rękawiczki; brała parasolkę, wyraźnie nie wiedząc nawet, co czyni.
— Może sprowadzić ci powóz? może chcesz, bym ja poszła z tobą? — mówiła Oktawia.
Nie odpowiadała, zamyślona.
— Oktawio! — wyrzekła, nagle zatrzymując się i opierając na poręczy krzesła — czy pamiętasz scenę Hamleta z Ofelią?
— Pamiętam! i cóż ztąd?
— „Idź do klasztoru, idź do klasztoru!“ och, Oktawio, Hamlet miał słuszność! Dlaczego ja nie poszłam zamknąć się w chłodnej, cichej celi klasztornej, dokąd nie wchodzi pokusa, skoro nie mogę podołać życiu! Z okna mego widziałabym jakiś daleki horyzont i zielone drzewa, jaskółki zbiegałyby się do mnie, stały gniazda przy mojej kracie i może z czasem zdaleka doleciałaby mnie wesoła nuta dziecinna, drobne nóżki przebiegałyby ocienionemi ścieżkami. Ja wówczas marzyłabym o świecie i myślała, że życie pięknem być musi. I może przyszłaby chwila, w której rwałabym się ku niemu, przyciskała rękoma szalejące serce, biła głową o kraty, ale przynajmniej... przynajmniej miałabym sumienie czyste... i cudze nieszczęście nie ciążyłoby na mnie.
Spojrzała na nią oczyma pełnemi łez.
— Jestem szalona! — szepnęła — nie prawdaż? Na co myśleć o tem, co być mogło? na co marzyć? Daremnie wołam, że mi sił braknie... O to nie pyta nikt; życie biegnie swoją nieubłaganą koleją, nie troszcząc się o upadających.
Umilkła i stała czas jakiś zamyślona, jakby lękała się przestąpić próg tego domu i czuła, że tam, za nim, czyhało na nią nieszczęście.. Potem ścisnęła rękę Oktawii na pożegnanie i skierowała się ku drzwiom.
— Ja ciebie tak nie puszczę! — zawołała ta ostatnia.
— Nie lękaj się! — wyrzekła ze smutnym uśmiechem — nie jestem heroiną romansu, nie myślę o żadnym rozpaczliwym kroku. Ja chcę walczyć z prądem, który mnie unosi, i przynajmniej walczyć z nim będę do ostatka.
Oddaliła się wreszcie, bardziej znękana, niż przyszła. Wówczas łudziła samą siebie, że Oktawia poda jej jaką radę skuteczną, wynajdzie wyjście z położenia, którego ona dostrzedz nie mogła. Złudzenie to się rozwiało. Oktawia nie mogła powiedzieć jej nic, czegoby sama nie wiedziała, ani zmienić żadnego z czynników, które złożyły się na jej cierpienie.
Na całej rozmowie zyskała tylko pewne streszczenie położenia i nacisk na otaczające ją trudności.

∗             ∗

Helena zrozumiała, iż nie mogła rachować na nikogo i na nic, tylko na samą siebie. Przeświadczenie to dodało jej siły, jak to zwykle ma miejsce w energicznych naturach. Potrzebowała zebrać myśli, ale miasto otaczało ją gorączkowem wrzeniem, wszędzie snuły się tłumy zajęte lub ciekawe. Potrzebowała skupienia i ciszy i szukała ich daremnie poza domem; bo do domu lękała się powracać, czekało ją tam nadto wiele pamiątek. Na progu werendy, w ogrodzie, w salonie, w pokoju dziecinnym nawet, wszędzie rysowała się w jej wyobraźni postać Januarego, wszędzie spotykała się z palącemi wspomnieniami, czuła na sobie to spojrzenie, które przejmowało ją dreszczem trwogi i rozkoszy i odejmowało zmysły.
Nie, ona do domu powracać nie mogła, zanimby powzięła postanowienie jakie. Czuła potrzebę oddalenia się z tych miejsc, gdzie wszystko sprzymierzało się przeciwko niej.
Czas jakiś błąkała się po ulicach, aż wreszcie, przechodząc koło dworca kolei, usłyszała świst lokomotywy, spotkała cały ruch gorączkowy, towarzyszący zwykle odejściu pociągu. Och! gdyby mogła uciec ztąd, uciec daleko, choćby na godzin kilka!
Myśl ta opanowała ją. Spojrzała na zegarek: było jeszcze bardzo wcześnie; miała czas wyjechać o parę stacyi za Warszawę, parę godzin przepędzić samotnie wśród pól, łąk, lasów i powrócić bez zwrócenia uwagi i zaniepokojenia domowników.
Weszła na dworzec, kupiła bilet i wsiadła do pierwszego pustego wagonu, jaki spotkała.
Pociąg odchodził już, konduktor zamknął drzwiczki; znalazła się sama. Szybki ruch pociągu sprawił jej nieokreśloną przyjemność. Przedmioty migały się tylko przed jej oczyma, co chwila zasłaniane obłokami pary, które miotała maszyna. Gdyby to tak można zostawić poza sobą wszystko, co tłoczyło serce! Czuła się coraz swobodniejszą, w miarę, jak oddalała się od Warszawy.
— Pruszków, Grodzisk — wołał po kolei konduktor, ile razy przystanął pociąg na minut parę.
Helena wysiadła wreszcie na jednej z mniejszych stacyi i, mijając zabudowania kolejowe, odetchnęła szeroko czystą i orzeźwiającą atmosferą wsi. Było to w samo południe, dnia sierpniowego; ziemia spalona upałami lata, przybrała koloryt, właściwy gorącym krajom. Słońce pałało na rozognionem niebie, nadając gwałtowność i jaskrawość barwom. Nigdzie chmury żadnej, któraby chociaż przelotnie chłodziła ziemie.
Krótkie cienie, rzucane przez przedmioty, odcinały się ostro w krajobrazie, oblanym rażącemi światłami, w którym żółty kolor rżysk świeżo sprzątnionych łączył się z niepewnym kolorem dojrzewających owsów, z brudno różową barwą tatarki i z szarawemi obszarami piasków.
Okolica, w której znalazła się Helena, nie odznaczała się ani wdziękiem, ani urodzajnością. Przestrzenie piaszczyste, zamknięte falistemi pagórkami, przerżnięte taflami uprawnych pól, porastały smętną i bladą roślinnością, właściwą jałowym gruntom. Gdzieniegdzie krzywy krzak jałowcu rozkładał gałęzie i wydawał się jak czarna plama na gorącym tle krajobrazu; gdzieniegdzie gromada bladolistnej dziewanny wznosiła sztywne łodygi, ustrojone złocistym kwiatem; gdzieniegdzie leżał głaz omszony, wśród kępy traw spalonych.
Cisza południowa panowała w całej naturze, cisza i samotność. Żniwiarze odpoczywali w cieniu chat lub drzew, trzody zgonione do obór, ptaki nawet milczały, i tylko jednostajny głos świerszczów polnych brzmiał ze stron wszystkich, wtórując jaskrawym barwom południa, ognistym promieniom słońca i spieczonej ziemi.
Jeśli Helena pragnęła samotności, przypadek usłużył jej widocznie i zpod stóp jej zrywały się tylko owady i muszki, znęcone słodyczą kwiatu dziewanny, chorowitych bratków, lub dzikich skabioz, porastających z rzadka jałowe piaski.
Pora nie zdawała się sprzyjać przechadzce, powietrze przejmowało żarem. Upłynął jednak czas pewny, zanim Helena, drżąca od bezsenności i niepokoju, uczuła dojmujące gorąco.
Szła ona ciągle naprzód, nie oglądając się za siebie używając swobody tej chwili. Aż wreszcie znalazła kamień, ocieniony krzakiem jałowcu, i usiadła na nim zmęczona, próbując zebrać myśli.
Wyrwawszy się ze wszystkich krępujących ją życiowych warunków, czuła się swobodniejszą. Zdala od tego człowieka, którego moralnej potędze oprzeć się nie była zdolną, sądziła się bezpieczną, gotową do walki, pewną siebie, pewną niemal zwycięztwa. Zdawało jej się, że rozkołysana wyobraźnia, zwiększała niebezpieczeństwo, — i zaczęła snuć plany przyszłości.
Trzeba jej było koniecznie porzucić Warszawę, wymyślić jakiś powód podróży, chociażby to nawet za kaprys wzięte być miało, wyjechać daleko i pozostać tam, dopókiby nie zmieniły się warunki jej bytu, dopókiby przynajmniej zapomnianą nie została.
Na tę myśl wprawdzie serce zamierało jej w piersi, i na przekór południowej godzinie skwaru, czuła zimne dreszcze... Ale ona nie zważała na to, nigdy nie targowała się z cierpieniem. Rozumiała dobrze, iż była to jedyna deska ocalenia, jaka jej zostawała, i chwyciła się jej gorączkowo.
Być może, iż głos wewnętrzny szeptał, że ludzie tacy, jak January, nie zdolni są zapominać. Oddalała tę myśl, starała się rozważać to, co jej wypada uczynić, nie oglądając się na drugich.
Czas jakiś siedziała pod chwiejnym cieniem jałowcu, z głową pochyloną, z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy doleciał ją szelest zbliżających się kroków. Wśród panującej ciszy, szelest ten doszedł ją zdaleka. Zrazu nie zwróciła na to uwagi; rozmaite ścieżki krzyżowały się wkoło niej, droga należała do wszystkich: zapewnie jaki żniwiarz szedł na swoje pole, lub przechodzień dążył do celu swojej wędrówki. Kroki jednak były lekkie, pewne, nie miały nic wspólnego z ociężałym zwykle chodem wieśniaków, kierowały się wprost ku niej i zatrzymały snadź nagle, bo szelest ustał, a na gorącym piasku zarysował się cień jakiś.
Podniosła oczy, tknięta niepojętym przeczuciem. Stał przed nią January.
Dumny, namiętny, z okiem pałającem i przyciętą wargą spoglądał na nią czas jakiś.
Helena nie poruszyła się z miejsca, jak ptak, ogarniony wężowem spojrzeniem, tylko serce jej uderzało gwałtownie, myśli zmącone wirowały, a przed oczyma biegały ogniste plamy.
Nie zapytała się, jakim sposobem ścigał ją aż tutaj? jak odkrył to chwilowe schronienie? — on też nie tłumaczył się, nie usprawiedliwiał i zaczął mówić tak, jakby znalazł ją pod cieniem werendy, lub w ciszy jej salonu.
— Nie skończyliśmy wczorajszej rozmowy, a pani wiesz dobrze, iż tak dłużej być nie może.
Słowa te, jak cała postać jego, były z pozoru spokojne, ale dźwięk głosu, zadawał oczywisty kłam podobnemu. Głos gwałtowny, urywany, wydobywał się z piersi ściśnionej, wychodził syczący przez zaciśnięte wargi, i zdradzał wewnętrzne wzburzenie, nad którem panował tylko wysileniem woli.
Nie znajdowała słów odpowiedzi, patrzała na niego przerażona i zachwycona razem.
On odczuł to zapewne, bo wyrzekł z miększym wyrazem:
— Jeśli chciałaś pani mówić ze mną stanowczo, zdala od ciekawych oczu, bez trwogi, przeszkody i świadków, jestem gotów słuchać wyroków twoich.
Chciała zaprzeczyć, że nie na to schroniła się tutaj, aby szukać z nim rozmowy, — nie mogła; on zaś mówił dalej:
— Jeżeli łudziłaś się pani myślą, że potrafisz pomiędzy mną, a sobą położyć przestrzeń, przychodzę rozwiać tę dziecinną nadzieję. Gdziekolwiek będziesz, ja tam znajdę się także. Nie zatrzymają mnie setki mil, jak nie zatrzymały mnie dzisiaj drobne trudności. Nie powinnaś o tem wątpić.
Te ostatnie słowa zwróciły jej przytomność.
— Więc to ma być prześladowanie! — zawołała.
W oczach jego zamigotała gwałtowna błyskawica.
— Heleno! Heleno! — zawołał — na co te próżne słowa. Gdyby serce twoje nie należało do mnie, wiesz dobrze, iż nie znalazłabyś mnie nigdy na drodze swojej; wiesz dobrze, iż choćbym miał skonać, odrzuciłbym kradzioną słodycz twej obecności.
Miał słuszność: pomimo woli swojej, czuła się tutaj współwinną, uczuciem, jeśli nie myślą.
Spoglądał na nią z niewysłowioną miękkością, do której była zdolną ta bogata natura; potem zbliżył się zwolna, nie zdejmując z niej tego spojrzenia, z pod którego magnetycznej władzy wyłamać się nie mogła, i zaczął snuć przed nią zamiary przyszłości, a głos jego brzmiał łagodny, jak pieszczota, jakby chciał zetrzeć ślady cierpienia z jej myśli, usunąć wątpliwości, walki, powrócić jej uśmiech na usta.
Groźne pytania, które stawały przed nią z całą mocą, przedstawiały się jemu także. Ale on miał odwagę zajrzeć im w oczy. Rozumiał wszystkie trudności położenia, może lepiej od niej samej i, opierając się na nich, osnuł zamiary przyszłości.
Zamiary te były równie śmiałe, jak ich twórca, nie cofały się przed żadnem następstwem, łamały najzupełniej wszystkie ustawy społeczne, nie dbały o sądy ludzkie. January nie wahał się stwierdzić faktem, jak to czynił w teoryi, praw jednostki do bezwarunkowego szukania własnego zadowolenia, do posiadania tego, czego pożąda, stawiając prawa namiętności ponad wszystkie inne.
Według tego prawa, Helena należała do niego, więc winna była rzucić wszystko, by iść za nim. Jeśli ona nie zdolną była do kłamstwa, on nie należał do rzędu ludzi, coby zadawalniali się kradzionem szczęściem: kobieta, którą kochał, musiała należeć do niego zupełnie — nie mieć na świecie innej myśli, ni troski.
Rozwijał przed nią plany swoje, oddając na posługę szalonego przedsięwzięcia całą logikę i energię, do jakiej był zdolny.
Nie zatrzymywały go materyalne trudności; pod tym względem, skromny wprawdzie majątek czynił go panem położenia; zresztą, rachował na swoją pracę, na nazwisko, które już zdobyło sobie uznanie, na niespożytą energię, którą musiał wywalczyć sobie stanowisko, gdy ku temu obróci siły.
Tymczasem mógł zapewnić ukochanej kobiecie owe łatwe życie, do którego przywykła, mógł otoczyć ją dostatkiem i przynajmniej pod materyalnym względem nie wymagać żadnej ofiary. O ofiarach moralnych nie myślał. Jeśli Helena porzucała rodzinę, jeśli traciła położenie towarzyskie, szacunek powszechny, ważąc się na wszystkie hazardy nielegalnego związku, kochała — była kochaną; wszakże słowo to, w jego przekonaniu, starczyło za wszystko, powinno jej było zapewnić szczęście zupełne na przekór światu i ludziom, jak zapewniłoby jemu.
Jak bogacz nie rachuje się z wymaganiami swemi, bo wie, że je opłacić potrafi, tak on czuł w sobie skarby uczucia, zdolne przeważyć szalę na jego stronę, jakkolwiek znaczną była szala przeciwna. Posiadał dumę serca, znającego swą wartość, oddającego się bezpowrotnie i czującego się w prawie żądać równego oddania.
W miarę jak mówił, myśli jego się rozjaśniały, wyraźniej występowały zamiary, a mowa nabierała tej przekonywającej mocy, czyniącej z niego tak nieprzepartego szermierza w zapasach myśli.
Zwykle zimny i poważny, posiadał w chwilach stanowczych, gorącą wymowę wielkich trybunów i reformatorów. A teraz, wśród namiętnych przekonań trybuna, wśród potęgi wywodów filozoficznych społecznego reformatora dźwięczała struna miłości miękkiej, jak puch łabędzi, ognistej jak lawa wulkanu, sprzymierzała się ze wszystkiemi tłumionemi pragnieniami serca i wytwarzała wkoło niej atmosferę burzliwą, gwałtowną i rozemdlewającą, wśród której traciła zwolna hart, broniący ją dotąd.
Wymowa jego harmonizowała z tym spiekłym krajobrazem, spalonym od promieni słonecznych, ze skwarnemi podmuchami lata, z namiętną południową ciszą natury otaczającej, harmonizowały nadewszystko z jej własnem sercem, bijącem szybko, zmordowanem walką daremną.
Przyszła na nią chwila zniechęcenia i bezsilności. Zapytała samej siebie: na co walczyć, skoro zwycięztwa otrzymać nie można. Czuła niepodobieństwo obrony. Człowiek ten panował nad nią siłą intelligencyi, siłą namiętności, siłą woli wreszcie, nie rozłamanej skrupułem, wątpliwością, ani względem żadnym.
January zrozumiał szybko otrzymaną przewagę.
Nakształt poetycznych figur „Jerozolimy Wyzwolonej,“ Tankreda i Kloryndy, miłość ich była dotąd walką; z szalejącem sercem i zmąconą myślą wzajemnym obrazem, ranili się za każdem słowem. Teraz dopiero w przepaścistej głębi jego spojrzenia zabłysnęła iskra szczęścia, a iskra owa przetworzyła tę dumną, przewiędłą twarz, czyniąc ją napowrót młodą, łagodną, ufną, spokojną i nadając wdzięk niepojęty, którego brakło jej zawsze.
Patrzała na niego zachwycona, porwana.
A słowa jego stawały się coraz to bardziej stanowczemi, domagały się odpowiedzi, czytały ją w bladym uśmiechu, co rysował się na jej wargach, czytały ją w południowych oczach, przymglonych, płonących, a wlepionych w niego z takim wyrazem, z jakim patrzy się w błękit nieba, wśród rozdartych chmur w czasie burzy, w zbawczą gwiazdę światła wśród ciemności. Świat cały wydawał jej się teraz burzą, ciemnością, chaosem, — jedynem miejscem schronienia było jego serce.
— Heleno! — mówił tak cicho, iż słowa te dolatywały do niej, jak gorący szept miłosny, jak echo rozkochanej, płonącej natury. — Heleno! ty wiesz dobrze, że walki i cierpienia minęły, że my nie możemy rozstać się więcej. Ty należysz do mnie — do mnie tylko!
Opasał ją ramieniem.
— Chodź! tutaj dłużej zostać nie możemy!
Nie opierała mu się; wola jej była pokonaną. Podniósł ją z miękką przemocą. Chwiała się; bez jego ramienia nie byłaby zdolną kroku postąpić; świat cały krążył jej w oczach.
Zdaleka dochodził świst lokomotywy. January spojrzał na zegarek.
— Chodź! — powtórzył, wiodąc ją lekko w stronę stacyi.
Szła zwyciężona, posłuszna, nie pytając, gdzie ją prowadzi.
Rzeczywiście pociąg jakiś odchodził. Po chwili znalazła się z Januarym w wagonie.
Traf, czy rozmysł sprawił, iż byli sami.
Oparła głowę o poduszki. Ciało jej opanowało znużenie, łatwe do wytłumaczenia.
Całą noc spędziła bezsennie, dnia tego nic nie miała w ustach. Nie czuła jednak senności, ni głodu; zdawało jej się, że jest wyzwoloną z materyalnych warunków bytu. Nerwy jej wytężone utrzymywały sztucznie siły, podnosząc subtelność wrażeń, a odejmując dzielność energicznym pierwiastkom.
Rozkołysana, upojona, czuła niepojętą rozkosz, gdy para unosiła ją obok niego; traciła zwolna poczucie rzeczywistości; gotowa była zapytać siebie, czy to nie było sennem marzeniem? Opuściły ją naraz wszystkie troski bytu; a kiedy dłoń jej spoczywała w jego dłoni, kiedy czuła jej namiętne tętna, wiedziała dobrze, iż ręka ta była dość silną, by poprowadzić ją przez ciernie życia, strzedz i bronić.
Długi czas nie zamienili słowa jednego, jakby lękając się rozwiać urok chwili, której słodycz zalewała ich obojga serca szalone. Powoli świat cały ginął im z myśli, jak przedmioty i okolice ginęły im z oczu. Zapomnieli, że były cierpienia, że sami stali się ich sprawcami, że walczyli tak długo, iż szczęście obecnej chwili było kradzionem tylko. Poza nimi leżały może przepaście bólu, przed nimi mogła być hańba, rozpacz, nieszczęście, długie jak życie; teraz zapomnieli o wszystkiem, wiedzieli to jedno, że byli razem, że patrzyli na siebie swobodnie, że dłonie ich były złączone.
Nagle głos konduktora odezwał się tuż przy oknie wagonu:
— Piotrków! pół godziny.
Pociąg stanął, otworzono drzwiczki na oścież.
Czar prysnął, dłoń jej wyrwała się z jego ręki.
— I gdzież my jedziemy! — zawołała.
Uśmiechnął się, jak człowiek, który osiągnął cel dawno upragniony.
— Jedziemy daleko, tam, gdzie będziemy mogli kochać się swobodnie.
W tej chwili zbudziło się w niej całe poczucie rzeczywistości.
— To być nie może! — zawołała, powstając, gotowa wyskoczyć z wagonu.
— Nie lękaj się! oddawna myślałem o podobnej chwili, przygotowałem wszystko; mam pasporty, to najważniejsza; stosunki się potem ułożą.
Do tej chwili nie wiedziała, że uczyniła krok niepowrotny.
— To być nie może! — powtórzyła, odzyskując nagle energię z nerwową siłą, właściwą pewnym stanowczym chwilom.
Patrzał na nią, nie rozumiejąc.
A ona mówiła dalej:
— January! January! Oddałam ci życie moje, nie dbam o siebie; niech się ze mną dzieje co chce, co chcesz ty! Ale dzieci...
Myślał o nich nieraz; wiedział dobrze, iż tu leżała prawdziwa przeszkoda pomiędzy nim a Heleną. Przeciwko uczuciu matki walczyć nie mógł.
Nie mógł powiedzieć: wybieraj. Wiedział, iż ona wybrać nie może.
Postanowienie jego było uczynione; szło jedynie o chwilę spełnienia.
— Czyż nie wiesz — wyrzekł — że to, co ty kochasz, i ja kochać muszę? Przysięgam! dzieci twoje będą mojemi dziećmi.
Patrzała na niego wzrokiem pełnym niewysłowionego uczucia, jak wówczas, gdy wyniósł je z ognia. Grube łzy popłynęły jej z oczu.
Te łzy doprowadziły go do szaleństwa.
— Ja nie chcę, żebyś płakała! — zawołał — ja nie chcę cię kosztować łzy jednej. Jeszcze raz przysięgam, że dzieci twoje mieć będziesz.
Nie wątpiła o prawdzie słów jego; wiedziała, iż był tak dumny, że skonałby raczej, niż skłamał. Nie pytała o więcej; wiedziała, że nie przyrzekał daremnie.
On nie poprzestał na tem i mówił dalej:
— Gdyby nie chciano ci ich oddać, znajdę na to sposób; wykradnę je, choćby zpod ryglów i zamków.
Przyszło jej na myśl, że dzieci te nie należały do niej jedynie, że był ktoś, który tym sposobem zostałby zupełnie osierocony; spuściła głowę w milczeniu. Za prawami jego ona przecież przemawiać nie mogła; ona, co sama czyniła mu największą krzywdę, co rozrywała rodzinę — opuszczała stanowisko swoje przy ognisku uczciwego człowieka.
— Czy mi nie wierzysz? — pytał niespokojnie.
— Ja?...
Nie mógł omylić się na wyrazie, z jakim wymówiła to jedno słowo.
— Masz słuszność! — wyrzekł po chwili — nie zawiodłem nigdy nikogo. Więc czego chcesz więcej? czy jest w mocy mojej co więcej uczynić?
Miał słuszność; nie było to w mocy jego, ani w mocy niczyjej. Jeśli obietnice jego nie uspokoiły jej zupełnie, musiała dalej dźwigać sama troskę, smutek, czy wyrzuty swoje.
Ale nie tego chciał January, nie na to gotów był spełnić najszaleńsze rozkazy, ażeby widzieć chmurę żalu na jej czole; on pragnął ją widzieć szczęśliwą, z despotyzmem człowieka nienawykłego do oporu, z egoizmem, który świat cały zamykał w sobie i istocie ukochanej.
— I czegóż się smucisz jeszcze? — zapytał, zapuszczając wzrok do głębi jej serca. — Przez litość! mów przynajmniej, mów wyraźnie. Czy mam pochwycić ten promień zachodu, co odbija się w łzach twoich? czy dostać ci z nieba tę różową chmurkę? czy dostarczyć płat błękitu i rzucić ci go na serce? Zdaje mi się, że w tej chwili cudne bóztwa fantazyi, Skierka i Chochlik, powolne będą moim zaklęciom; że to, co ty chcesz, stać się musi!
Uśmiechnęła się mimowoli.
— Więc o czem myślisz? powiedz! — pytał z pieszczotliwym naciskiem — czyż nie mam prawa do marzeń twoich, do smutków i żalów, ja, którego nazywasz w duchu ich sprawcą?
— January! nie jest to czas marzenia.
— Pozwól mi patrzeć w oczy twoje, które nie odwracają się ode mnie; pozwól mi patrzeć na uśmiech twój; pozwól mi być szczęśliwym!
Wstrząsnęła głową.
— Chcesz wiedzieć, co ja myślę?
— Myśl twoja nie ma nic wspólnego z temi złemi myślami, któremi męczyłaś mnie i siebie tak długo.
— Ja myślę tylko, że każda ucieczka jest nikczemnością; i że ty i ja nie powinniśmy jej popełniać.
— Miałabyś słuszność — wyrzekł zwolna — gdybyśmy ukryć się chcieli. Jesteś odważną, Heleno, więc słuchaj! my nie popełniamy ucieczki, my popełniamy to, co świat nazywa skandalem. Jest to jedyny sposób wyjścia z pewnych położeń, obwarowanych przesądem.
Była niemal brutalna szczerość w tej odpowiedzi, którą przecież wywołała sama.
Teraz przyszły jej na myśl następstwa, jakie czyn ich mógł mieć dla niego; bo dotąd zastanawiała się nad niemi jedynie względnie do samej siebie — i w strasznem widzeniu przesunęły się przed jej oczyma pojedynki, rany, śmierć może.
— January! — zawołała — to ja jedna winną jestem; na mnie jedną odpowiedzialność spaść powinna.
— Czyż sądzisz — zawołał dumnie — że zbraknie mi odwagi jakimbądź sposobem odpowiedzieć za czyny. — Bądź spokojną; oddawna już obrachowałem wszystko, ważyłem się na wszystko, i na wszystko jestem gotowy.
Słuchała go przerażona, ale teraz zapominała o sobie, myślała o nim tylko, drżała o niego.
— Nie lękaj się! — mówił. — Czyż nie wiesz, że na tym naszym biednym świecie rozkosz splata się z boleścią, a każdą słodycz okupywać trzeba. Jest to zasadnicze prawo, któremu się poddać musimy. Może słusznie. Skala szczęścia mierzy się tylko cierpieniem; im kto poznał głębsze otchłanie bólu, tym wyżej rozkosz pojmuje. Miara Dantejskich piekieł jest miarą kręgów raju.
— Ty mówisz o tem tak spokojnie! — zawołała z przestrachem, patrząc na niego, jak gdyby już lękała się go utracić.
— Heleno! Heleno! — odparł, przygarniając ją ku sobie — cóż trwałego na ziemi? żyjemy wszyscy z grozą śmierci zawieszoną nad nami, z niepewnością jutra, z poczuciem znikomości własnej, jak z nieodłącznemi warunkami bytu. I cóż ztąd? czy dlatego to dzisiaj jest mniej słodkie?
Była przekonywająca wymowa w jego słowach, w spojrzeniu, jakiem ją ogarniał, w objęciu, którem cisnął ją do piersi.
— Powiedz mi tylko — mówił — że jesteś szczęśliwą, to jedno słowo mi wystarczy i przysięgam, że błogości tej chwili nic na świecie zamącić nie zdoła. Choćby przyszłość przyniosła mi same męczarnie, jeszcze nie powiem, abym ją okupił zbyt drogo. Przynajmniej jeden dzień, godzinę jedną żyję pełną piersią; osiągnąłem to, czegom pragnął, stanąłem na szczycie ludzkiej doli... kocham... jestem kochany. Każdy fibr nerwowy drga szczęściem, każda krwi kropelka szybciej krąży, a każda myśl potęguje uczucia, nadając im świadomość siebie. Szczęście moje nie jest to owa chwila, która przemyka i ginie, zanim je ludzie nazwać zdołają; ja chwytam ją za skrzydła, ja ją czuję, ja spoglądam jej oko w oko. I czegóż więcej człowiek pożądać może?
Słuchała go rozmarzona. Głowa jej opadła mu na ramię, powieki się przymknęły. Porwana wymową jego, ona także nie chciała myśleć ani o groźnem jutrze, ani o walkach przeszłości, ani o tem wszystkiem, co pozostawiała poza sobą. Ona także wraz z nim pochwycić chciała za skrzydła widziadło szczęścia, spojrzeć mu oko w oko i nazwać je po imieniu.
W tej chwili rozległ się przeciągły świst lokomotywy i pociąg ruszył, unosząc ich w tę przyszłość, której, pomimo wszystkiego, uniknąć nie mogli.

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.