<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W spokojnym, cichym i doskonale urządzonym domu pana Tytusa panował teraz nieład i zamieszanie, stokroć większe jeszcze, niż po pożarze. Helena, wyszedłszy rano bardzo, nie powróciła na obiad. Był to fakt nadzwyczajny, fakt, który nigdy podobno nie zdarzył się dotąd.
Pan Tytus chodził od okna do drzwi, spoglądał na wszystkie zegarki po kolei i niespokojnie wypytywał służbę, lękając się jakiegoś wypadku, bo do tej chwili żadne przeczucie rzeczywistości nie postało w jego umyśle.
Służba krzątała się zafrasowana, i uśmiechając się po kątach, pokazywała panu twarze, pełne urzędowej troski, a dzieci biegały wszędzie, nie rozumiejąc o co chodzi, rade jak zwykle każdej zmianie zwyczajów.
Podano wreszcie obiad, ale pan Tytus go nie jadł. Brakło mu jasnej, uśmiechnionej twarzy, uważnej na jego skinienie; brakło mu rzeczy, do których nawyknął. Troska jego wzrastała z minutą i z chwilą każdą. Chciał robić poszukiwania. Poszukiwania jednak podobne zwykle budzą szyderstwo; wiedział on dobrze, że mąż, szukający żony, wydaje się tak głęboko komicznym, iż nie miał odwagi narażać na coś podobnego dobrego imienia Heleny i swej własnej domowej sławy.
Zresztą, gdzież miał szukać? Czy pytać o nią ulic miasta, przechodniów wszystkich, czy też niektórych jego mieszkańców? Helena nie miała ani ścisłych przyjaźni, ani światowych nawyknień, nie należała do żadnego dobroczynnego bractwa; życie jej było bez tajemnic; ile razy wychodziła z domu, wiedziano zwykle, gdzie się udaje. Szukać podobnej kobiety, jest to czyste niepodobieństwo.
Pan Tytus postanowił czekać jeszcze. Usiadł w salonie, zkąd najlepiej można było słyszeć dzwonek drzwi wchodowych, przebiegając myślą po raz setny wszelkie możliwe wypadki, jakie mogły ją zatrzymać.
W rezultacie niepokój nie był niczem usprawiedliwiony. Helena nie miała wprawdzie serdecznych przyjaciółek, u którychby trawiła część życia, ale za to bardzo często szukano u niej dobrej rady, proszono ją o rozmaite przysługi, których ona nie odmawiała nigdy. Coś podobnego mogło się wydarzyć; mogła dać znać o tem do domu, a posłaniec spóźnił się z bilecikiem, albo też zupełnie go zagubił.
Wszakże fakta takie zdarzają się codzień, wszakże doświadczył ich każdy, a wobec nich, niepokój był szaleństwem, z którego Helena i on śmiać się będą, gdy tylko rzecz cała się wyjaśni.
Naprzekór jednak tym racyonalnym rozumowaniom, spokojnym nie był; głucha troska, którą napróżno starał się odżegnać, wgryzała mu się do serca, a pierś tłoczył mu ciężar, zwiększający się z chwilą każdą, jakby ubiegające minuty łączyły się do niego jedna po drugiej, nakształt ciężkich ołowianych kropel.
Po niejakim czasie, bezczynność stała mu się niepodobną do zniesienia. Bez myśli żadnej pochwycił kapelusz i chciał iść, gdzie go oczy poniosą, gdy dzwonek odezwał się w przedpokoju. Nie czekając na służbę, sam pobiegł otworzyć. Nie wątpił na chwilę, że to Helena, i gotował się przyjąć ją z radosnemi wymówkami, gdy wyciągnione do uścisku ramiona jego opadły, — znalazł się wobec Oktawii.
Wyraz zawodu, jaki zarysował się na jego twarzy, musiał być bardzo wybitny, bo Oktawia zrozumiała go odrazu. W innej chwili byłaby zapewne roześmiała się szczerze z twarzy, jaką ją witał; teraz jednak ona także zdawała się zafrasowaną i zapytała o Helenę.
— Jakto! — zawołał pan Tytus — więc mojej żony z panią niema? więc pani nic o niej nie wiesz?
Badała go niepewnemi oczyma; słowa te nie wydały się jej dość wyraźnemi, lękała się z czem wydać, i nie odpowiadając wprost na pytanie, zadała inne:
— Odkądże niema Heleny?
— Od rana. Czyś pani jej nie widziała?
Oktawii zrobiło się zimno i gorąco; usiadła w milczeniu, przerażona, ona także; przeszedł jej przez myśl przebłysk rzeczywistości. Widziała ją dzisiaj gotową na wszystko.
Pan Tytus nie pytał o więcej; oczywiście, skoro Oktawia nie odpowiadała, nie wiedziała nic. Rzecz ta zdawała mu się zupełnie jasną.
Warszawa jednak jest zbyt małem miastem, by w niem cośkolwiek mogło się długo ukryć. Niebawem ktoś z domowych przybył z doniesieniem, iż widziano dziś rano Helenę kupującą bilet kolejowy.
Była to dla pana Tytusa piorunująca wiadomość, komplikująca nadzwyczajnie jej nieobecność. Nie rozumiał, nie podejrzewał nic i podniósł na Oktawię zdumione oczy.
— Helena była u mnie na chwilkę dziś rano — wyrzekła wówczas.
— I cóż! czy miała jakie zamiary spaceru, przejażdżki? Dlaczego nie powiedziała mi tego?
Oktawia milczała; wzajem chciała się wielu rzeczy dowiedzieć.
— Pójdę na kolej! — zawołał wreszcie pan Tytus — może kasyer pamięta, dokąd wzięła bilet? z kim była?... a przynajmniej spotkam ją na banhofie.
Czy pojechała sama? Czy miała powrócić kiedy? Pytania te powstały w głowie Oktawii i zaniepokoiły ją śmiertelnie.
— Daremny mozół! — zawołała z żywością — któż pamięta wydane bilety? pociągi powracają o rozmaitych godzinach; możesz pan czekać noc całą.
Miała słuszność; wszystko to było niepojęte.
Są położenia jednak, wyrabiające szybką intuicyę. Pan Tytus nie rozumiał, co stać się mogło, dostrzegł przecież, iż Oktawia mniej zdawała się być zdumioną od niego; dostrzegł, iż służba domowa, poza konwencyonalną maską, nałożoną przez konieczność, miała szyderczy uśmiech. Nagle przypomniał sobie wczorajszą rozmowę... i przebiegł go dreszcz zimny, kolana się pod nim ugięły, pot wystąpił kroplami na czoło.
— Ha! — szepnął zduszonym głosem.
Nie powiedział nic więcej, ale oczy szeroko rozwarte wlepił w Oktawię, jakby powziął i to podejrzenie, że ona coś wiedziała, coś ukrywała przed nim.
Czas jakiś stał odurzony. W myśli jego odbywała się praca wielka: przy świetle nagle zrodzonych podejrzeń, przepatrywał pożycie swoje, w którem od niejakiego czasu zaszły pewne odmiany. Drobiazgi, szczegóły, na które najmniejszej nie zwrócił uwagi, powracały mu do pamięci, pełne ukrytego znaczenia.
Są umysły, spokojne zwykle, w których raz zasiane podejrzenie rozrasta się szybko, zagarnia pod panowanie swoje wszystkie władze, i posługuje się niemi, dopóki nie zdobędzie sobie pewnika.
— Ha! — szepnął po raz drugi, i oczy jego skierowały się gwałtownie ku oknu Januarego. Okno było zamknięte, nie dawało znaku życia. Pan Tytus, zapominając o Oktawii, jak szalony wybiegł z pokoju, i w minutę później dzwonił do jego drzwi.
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
Dzwonił dalej, niezmordowanie, rozpaczliwie; chwilami zatrzymywał się i słuchał; rozkipiałe tętna krwi szumiały mu w uszach, udając kroki ludzkie. Gdyby te drzwi się otworzyły, gdyby ujrzał w nich tę znaną postać, pan Tytus czuł, że gotów byłby pochwycić ją w ramiona i rozpłakać się jak dziecię, jak waryat. Niechby January wziął go za szaleńca, to nie szkodziłoby mu nic; on kochałby go za to, miałby nieograniczoną wdzięczność.
Ale drzwi były nieubłagane, kroki poza niemi okazały się złudzeniem zmysłów. Dzwonienie, któreby zmarłych ocucić mogło, nie wywołało nawet żadnego szmeru. Widocznie mieszkanie było puste.
Pan Tytus nachylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza, — klucz był wyjęty; dostrzegł tylko ostatnie promienie zachodu, błądzące swobodnie po książkach i sprzętach.
To nie znaczyło nic. January mógł był poprostu wyjść na codzienną przechadzkę, ale pan Tytus nie zatrzymał się nad tą myślą.
Z oczyma nabiegłemi krwią, stał przy drzwiach, jakby się nie mógł z miejsca oderwać, czasami tylko machinalnym ruchem targajac za dzwonek. W tej chwili kroki jakieś słyszeć się dały na schodach; pan Tytus obejrzał się gwałtownie i ujrzał Ignasia, z którym spotykał się czasami.
I zapominając o tem, co on mógł pomyśleć, nie bacząc na nic, zapytał:
— Co się dzieje z pańskim przyjacielem?
Miał może przytem myśl inną, chciał wybadać Ignasia; ale ten nie mógł zdradzić tajemnicy, której nie posiadał. Zresztą Ignaś miał dużo kłopotów na swoją własną rękę. Nagła, nieprzewidziana nieobecność Januarego zwalała na jego głowę cały ciężar redakcyi świeżo założonego pisma, które istniało dotąd niemal jedynie talentem i pracą redaktora głównego. Od rana Ignaś był kilkanaście razy u przyjaciela, coraz niespokojniejszy.
— Niema go od rana; byłem tu tyle razy!
— Więc on wyjechał; on musiał wyjechać; gdzie wyjechał? mów pan! ja potrzebuję to wiedzieć!
Słowa te, zaledwie słyszalne, wychodziły urywane z ust jego.
— Ja nic nie wiem — wyrzekł Ignaś, patrząc na niego niespokojnie. W tem wzruszeniu, w nieładzie słów i pytań odczuł katastrofę.
— To być nie może! — krzyknął nieszczęśliwy mąż, przywiedziony do ostateczności — podróży nie przedsiębierze się bez przygotowań.
— W takim razie, kto powiedział panu, że wyjechał? Widziałem się z nim wczoraj wieczór; nie miał żadnych zamiarów.
Pan Tytus do krwi przygryzł wargi; zdradził się daremnie, nic nie zyskując w zamian. Przyszło mu na myśl, że wszyscy byli w spisku przeciwko niemu, wszyscy wiedzieli o jego nieszczęściu, a nieszczęście to było w rodzaju tych, które nie wzbudzają współczucia, z których nielitościwy świat naśmiewa się tem mocniej, im jest głębsze, im bardziej rozdziera serce.
W tej chwili zapragnął, żeby mu się ziemia otworzyła pod stopami i pochłonęła go razem z pamięcią.
Ale wiadomo, że ziemia najwierniej nosi tych, którzy nią gardzą; że pomimo tysiąca śmierci, czyhających ze stron wszystkich na człowieka, pragnienie podobne nigdy podobno spełnionem nie zostało.
Pan Tytus, przez ciąg czterdziestoletniego życia, był zawsze człowiekiem łagodnym, wesołego usposobienia, pragnął każdemu uczynić przysługę, w każdym widział chętnie przyjaciela; teraz wydało mu się nagle, że jest otoczony wrogami, spotykał ich wszędzie, wszędzie widział w koło siebie.
Rzucił ponure spojrzenie na Ignasia, który stał przy drzwiach przybity, i oddalił się, nie mówiąc słowa.
Zstępował zwolna ze schodów, chwiejąc się, jakby rażony paraliżem, różny bardzo od tego, czem był przed chwilą.
Gdy szedł tutaj, miał jeszcze jakąś nadzieje, nie nabvł przeświadczenia o swojem nieszczęściu; teraz wiedział wszystko, — zdawało mu się przynajmniej, że wiedział wszystko; położenie zarysowało się przed nim jasno, jak na dłoni. I, jak się często zdarza w podobnych razach, przypuszczał wiele więcej nawet, niż było rzeczywiście. Kładł na karb szatańskiej przebiegłości ten wyjazd, który stał się dziełem nieobrachowanego wypadku. Oktawia zdała mu się powiernicą z komedyi, co przyszła naumyślnie śledzić wrażenia, doznane przez niego, i zdać z nich sprawę komu należy. Czyż nie udawała niewiadomości? czyż, zaprzeczając zrazu, nie przyznawała wreszcie, iż dziś rano jeszcze widziała Helenę?
Podejrzenie to, zaledwie zrodzone, w mgnieniu oka przemieniło się w pewnik. Powrócił do siebie, pełny nienawiści, a nienawiść jego kipiała pragnieniem wybuchu.
Oktawia siedziała w salonie, oczekując jakiej wiadomości, nie mogąc wierzyć jeszcze, by to, czego się najwięcej lękała, spełniło się tak nagle.
Zarówno jak pan Tytus, pomyślała o Januarym; tylko niepodobna jej było sprawdzić swoich podejrzeń, ani nawet pozwolić się ich domyślać jakiembądź nieostrożnem słówkiem.
Oboje milczeli czas jakiś, spoglądając na siebie bacznie, nieufnie. Pan domu chodził po pokoju nierównym krokiem; na czole jego zbierały się zmarszczki coraz groźniejsze. Oktawia śledziła go wzrokiem. Wreszcie on zatrzymał się przed nią; oddech jego był zduszony, głos ochrypły.
— Pani wiesz, gdzie jest moja żona! — wyrzekł.
Mogła przysiądz, że nie wiedziała, a jednak uczuła się zmieszaną; zrozumiała, że choćby zaprzeczyła, on nie uwierzyłby jej nigdy.
— Pani wiesz, gdzie jest moja żona! — powtórzył gwałtowniej.
Za całą odpowiedź wzruszyła ramionami.
— Ha! — zawołał, wybuchając — nie chcesz mi pani powiedzieć; mogłem to przecież zrozumieć i nie pytać daremnie. Ale ja chcę, ja to muszę wiedzieć.
Drżał cały, wymawiając te słowa; silił się pohamować i patrzał na Oktawę oczyma, w których prośba walczyła z wściekłością.
Wzrok ten był tak wymowny, iż mimowolnie odwróciła głowę.
— Ja wiem! — zawołał, tłumacząc ten ruch na swoją korzyść i podwajając prośby — ja wiem, że wy, kobiety, zawsze trzymacie jedna za drugą; ja wiem, że uważacie nas za wspólnego nieprzyjaciela. Bóg widzi, niesłusznie, ale to nic; ja przeciwko temu walczyć nie chcę; nie mam czasu; sądź pani o mnie co chcesz, ale miej miłosierdzie! czyż nie widzisz, co się ze mną dzieje? Powiedz mi tylko to jedno słówko: gdzie ona jest?
Wziął jej ręce i ściskał je w swoich, wstrząsając z namiętnym wyrazem błagania.
— Wszak widzisz pani, że jestem spokojny; nie lękaj się! nie jestem tyranem, ani mężem z tragedyi; wiesz przecie, iż nie posunę się do żadnych ostateczności; powiedz, gdzie ona jest?
Oktawia, jak słusznie zauważył pan Tytus, nie była w ogólności przyjaciółką mężów; ten jednak zaczynał rzeczywiście wyjątkowo budzić jej litość.
— Nie wiem; przysięgam panu, że nie wiem! — odparła, usiłując wydobyć ręce z uścisku, który stawał się coraz gwałtowniejszym.
— Och! przysięga kobieca! — zaśmiał się sucho — czy sądzisz pani, że jestem dość naiwnym, by wierzyć jej jeszcze?
— Ależ ja nie przyszłabym tutaj, gdybym wiedziała, że niema Heleny.
Te słowa, chociaż pełne prawdy, potwierdziły tylko jego podejrzenia.
— Jesteście wszystkie przebiegłe, jak szatany! — zawołał — wszystkie umiecie kłamać, zwodzić, przysięgać; ale na Boga! ja na tem nie poprzestanę! ja muszę wiedzieć! ja wiedzieć będę!
W tej chwili gładkie pozory dobrze wychowanego człowieka znikły, a wszystkie pierwotne instynkta odzyskały swoje prawa. Ściskał jej ręce, jakby to czyniły żelazne kleszcze maszyn, zapełniających jego fabryczne zakłady; gotów był rzucić się na nią i dusić, by wydrzeć gwałtem tajemnice żony.
— Puść mnie pan! — zawołała przestraszona. — Ja nic nie wiem!
Te słowa podżegły jego wściekłość.
— Wszyscy — zawołał — sprzysięgli się przeciwko mnie! Jestem wspólnym nieprzyjacielem, przeciw któremu wszystko wolno; jestem zwierzyną, na którą wszystko czyha. Mąż oszukany, to rzecz taka śmieszna! I czemuż się pani nie śmiejesz teraz? czyniłaś to przecież tyle razy; nie przyszłaś tu po co innego!
— Puść mnie pan! — krzyknęła Oktawia, — łamiesz mi palce!
Krzyk ten oprzytomnił go nieco; zawstydzony, wypuścił jej ręce, odstąpił nawet parę kroków, jakby lękał się samego siebie i pokuszeń niepohamowanego gniewu.
Zdawał się przetworzonym. Pod działaniem wielkiego wzburzenia, występowały na jaw pierwiastki, jemu samemu nieznane. Oczy błyszczały, jakby oczy drapieżnego zwierza, a pospolite rysy, pod uderzeniem nieszczęścia, nabierały charakteru, jak glina posągu pod dotknięciem mistrza.
Teraz, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, spoglądał na Oktawię, na której palcach widne były jeszcze ślady jego dotknięcia, jakby nie mógł oderwać oczu od tej kobiety, dzierżącej, jak sądził, tajemnicę jego żony.
— Pani nie wiesz, gdzie ona jest? — mówił dalej przez zaciśnięte zęby, — jak ten młody człowiek nie wiedział, gdzie jest jej uwodziciel; nie umawialiście się, a daliście jedną odpowiedź. Cóż znaczę ja! moje nieszczęście! moje cierpienia!... To może odebrać przytomność!
Słowa te zwracał więcej do samego siebie, niż do niej, przecież zastanowiły ją. Świadczyły, że rozumiał dokładnie położenie, że podejrzenia jego znalazły swój przedmiot, a nawet, że, nie namyślając się chwili, starał się je sprawdzić. Wszystko to nasuwało jej nowe obawy.
— Panie Tytusie! — zawołała z mocą — możesz mi pan wierzyć, lub nie wierzyć, przysięgam panu raz jeszcze, że nie wiem, gdzie Helena.
Podniósł głowę gwałtownym ruchem i zdawał się oczekiwać, co mu więcej powiedzieć zechce.
— Ale gdybym i wiedziała, nie powiedziałabym panu, dopókibym nie zrozumiała, co zamierzasz?
— Co ja zamierzam? przez miłosierdzie! wytłumacz mi pani wprzód, co mnie spotkało? bo głowa mi pęka.
I znowu przez chwilę stał zamyślony, ponury.
— Czemu ona to uczyniła? — wybuchnął w końcu — powiedz mi to pani przynajmniej! Czemu? Czegóż jej brakło? czy sprzeciwiłem się jej kiedykolwiek? czy sprawiłem mimowolną przykrość? Ja odgadywałem jej myśli, ja słałem się jej pod stopy... ja wierzyłem w nią, jak...
— Ja przecież nie doradziłam jej podobnego szaleństwa! — przerwała Oktawia.
— To nie szaleństwo! to zbrodnia!
Milczała. Tem jednem słowem pan Tytus scharakteryzował swój pogląd na położenie, nie uwzględniający żadnej sentymentalnej teoryi, nie biorący pod rozbiór uczucia, nie dopuszczający okoliczności łagodzących, brutalny jak fakta same.
— I pomyśleć tylko, że świat na podobne zbrodnie ma tak pobłażliwe uśmiechy! — zawołał uderzając się w czoło.
— O! nie lękaj się pan — odparła z goryczą — pod uśmiechem tym kryją się zabójcze żądła.
— Tak być powinno! — zawołał twardo — tak być powinno!
Twarz jego przybrała nieubłagany wyraz, dawniej nieznany mu zupełnie. Pozostał przez czas jakiś z brwią ściągniętą, z przyciętą spieczoną wargą, jakby lubując się nadzieją zemsty.
Chwila nie była stosowna do stawania w obronie Heleny; rana, zadana przez nią, była zbyt świeżą, położenie nieokreślone. Oktawia zrozumiała to, i oddaliła się, nie wstrzymywana i nie żegnana przez pana domu.
Tę całą noc pan Tytus spędził bezsennie. Może miał jeszcze niewyraźną nadzieję, że przyjdzie wiadomość jaka, że wszystkie podejrzenia jego okażą się fałszywemi. Nieszczęście ma czasem tak straszne oblicze, że ludzie uwierzyć w jego realność nie mogą. Przez całą noc spoglądał wytężonym wzrokiem w okno Januarego; może łudził się, że tam ujrzy promień światła choćby na minutę jedną, i że chociaż cząstka jego podejrzeń upadnie. Okno pozostało nieubłaganie ciemnem, tak, jak drzwi — zamkniętemi.
Ślady tej nocy bezsennej widne były na drugi dzień w żółtej bladości cery, w oczach, okrążonych ciemną obwódką, a nadewszystko w bruzdach, które wystąpiły wyraźnie na twarz, nadając jej wyraz ponury, twardy i podejrzliwy.
Dotąd, przyznać to trzeba, pan Tytus myślał niewiele i rzadko kiedy; a nadewszystko, myśli jego zamknięte były pewną fabryczno-interesową sferą, poza którą nie wychodziły. Kwestye, wstrząsające tak gwałtownie świat dzisiejszy, problematy społeczne, filozoficzne, uczuciowe, nawet bardziej związane z jego działalnością pytania ekonomiczne, nigdy nie zamąciły mu swobody umysłu i albo zupełnie nie istniały dla niego, albo też istniały tylko w głowach i wyobraźni kilku szaleńców. A jeśli dysputowano o nich w salonie około jego żony, uważał to za rodzaj szermierki słów, za jakąś grę inteligencyi, której nigdy nie brał na seryo.
Teraz nagle wszystkie te abstrakcyjne kwestye, tak lekceważone przez niego, pokazały mu się w całej grozie. I wobec nieszczęścia, jakie go spotykało, rozpatrywał je po raz pierwszy przy tym pożarze namiętności, co spustoszył jego domowe ognisko. Sąd jego nie mógł być bezstronnym.
Nazajutrz też pan Tytus ukazał się ludziom zupełnie zmieniony moralnie: o ile dawniej był łagodny, ufny, dobroduszny nawet, o tyle teraz odrazu stał się obojętnym i twardym. Dzieci, mówiące mu dzień dobry, oddalił obojętnie; dla domowników był ostry, interesami nie zajął się wcale, w fabryce się nie nie pokazał. Zamknął się w swoim pokoju, nie przyjmując nikogo; można było tylko słyszeć co chwila ciężkie, niespokojne kroki jego, zatrzymujące się i znowu rozpoczynające wędrówkę wpośród ciasnych ścian.
Tak jednostajnie minęło dni parę. Słudzy szeptali coraz głośniej, a nawet rozprawiali o wypadkach zaszłych w domu, zapominając zupełnie o swoich obowiązkach; a dzieci, osowiałe, opuszczone niemal, błąkały się po pustym domu, nie pojmując, co się stało.
Anielka ciągle wołała mamy, zaglądała do pokojów, gdzie znajdowała ją zwykle — i, zawiedziona, płakała. Lucyan miał ciemne poczucie, że niebytność matki stanowiła kwestyę drażliwą. Chwytał wkoło uśmiechy i urywane słowa, których nie rozumiał, ale w których przeczuwał jakieś ubliżające znaczenie, i, pełny przedwczesnej dumy, nie chciał pytać o nic piastunki, ani innych sług. Nikt się nim nie zajmował wyłącznie, zapominano o jego potrzebach i rozrywce. Atmosfera nieszczęścia, obejmująca rodzinę, ciążyła nad nim. Kilka razy chciał dostać się do ojca, — drzwi jego były szczelnie zamknięte.
Fakt ten nie miał w sobie nic dziwnego; często bardzo pan Tytus pracował, lub naradzał się nad interesami w swoim pokoju, do którego wstęp był wówczas dla dzieci wzbroniony. Nie trwało to jednak nigdy dnia całego, a zato w wolnych godzinach, w salonie, w ogrodzie, przy stole zwykle ojciec je pieścił, huśtał, rzucał w górę i bawił się z nimi.
Teraz Lucyan nie widywał go zupełnie. Raz, czy dwa tylko przesunął się przez salon; ale wyraz jego twarzy był tak surowy, że dziecko cofnęło się instynktownie.
Serduszko jego było ciężkie. Dla tego pieszczonego dziecka, otoczonego dotąd ciągłą troskliwością, opuszczenie w jakiem się znajdował, było nieznośnem; od wyjazdu matki nikt go nie pocałował; zbierało mu się na płacz; po dziecinnej wyobraźni snuły się jakieś mary przerażające; zdawało mu się, że tylko gorący uścisk rodzicielski rozproszyć je zdoła; i stanął przy drzwiach pokoju ojca, próbując się do niego dostać.
Drzwi były zamknięte. Ale dziecko było w zamiarze swoim uparte; usiadło w kąciku i czekało cierpliwie; — wszakże drzwi te kiedyś otworzyć się musiały.
Poza niemi słyszał chwilami stąpanie i ciężki oddech, podobny czasem do westchnienia.
Chwile wlokły się długie, powolne; nieraz Lucyan postępował ku drzwiom i kołatał do nich dziecinną rączką, — nikt na to nie uważał.
Wreszcie zdarzyła się oczekiwana sposobność; było to właśnie o szarej godzinie; służący niósł ojcu herbatę. Lucyan niepostrzeżony wsunął się także za nim i skrył poza zwieszoną portyerę. Nie wiedział sam, czego się lękał: czy Jana lokaja, który go tyle razy tutaj nie dopuścił; czy tego pokoju, pełnego cieni; czy własnego hazardownego kroku? Z pewnością jednak nie lękał się ojca.
Dopiero, gdy Jan wyszedł, pozostawiwszy herbatę na stole, a on został sam na sam z ojcem, wysunął się ze swej kryjówki.
Pan Tytus siedział na fotelu przed biurkiem; nie pisał nic; fotel odsunięty był daleko, a żaden papier nie leżał nawet na wierzchu. Pan Tytus, z rękoma założonemi na kolanach, siedział zwrócony ku oknu, tak, że ostatnie promienie dnia padały na twarz jego, osłupiałą wyrazem gniewu i cierpienia. Pokój zasłany był dywanem, a kroki dziecięcia ciche; nie dosłyszał ich, uczuł tylko, jak usta syna przylgnęły mu do ręki.
I wówczas doznał niepojętego uczucia żalu, dochodzącego do wściekłości i wstrętu, który budził się w nim teraz, wobec każdego serdecznego słowa i każdej pieszczoty. Uczucie to było czysto instynktowne, nowe dla niego samego i niezwalczone, jak instynkt każdy o pierwotnej naturze.
Nie posiadał on subtelnie wyrobionej inteligencyi, zdolnej pojąć cudze wrażenia; nie posiadał wyrobionego serca, coby współczuło każdej boleści; nie posiadał także wyrobionego poczucia ojcowstwa, coby wskazywało mu zdwojone obowiązki wobec katastrofy domowej.
On wiedział tylko, że miłość jego odpłacono niewiarą, ufność — zdradą; że cierpiał szalenie, i odpowiedzialność za cierpienie zrzucał na dodatnie czynniki; serce jego zamknęło się nagle miękkim uczuciom.
— Czego tu chodzisz? czego chcesz? — zapytał szorstko, usuwając rękę od ust dziecinnych.
Oczy dziecka, pełne wielkich łez, zwróciły się ku niemu, proszące i trwożne.
— Tato! tato! — szepnęło, zdobywając się na odwagę — powiedz mi, gdzie jest mama? ja chcę pójść do mamy!
Te niebaczne słowa niemiłosiernie dotykały drgającej rany. Powstał wściekły, jakby go dotknęło żelazo rozpalone. Może ten sam wykrzyk bólu znajdował w nim echo, wydzierał się także z jego piersi. Więc i ono także — i to dziecko sprzysięgło się, by zadawać mu męczarnie!
Zwrócił się ku niemu i zobaczył te rysy południowe, namiętne i spokojne, które Lucyan odziedziczył po matce, te czarne włosy, lekko kędzierzawe, takie same jak włosy Heleny. Zdawało mu się nawet, że spotkał jej spojrzenie, smutne i głębokie, że Lucyan spoglądał na niego jej oczyma.
Podobieństwo to, które nigdy nie przedstawiało mu się tak zupełnem, stało się dla niego ostatecznym ciosem. Nie mógł znieść jego widoku.
— Idź precz! — zawołał gwałtownie — idź! nie przychodź tu więcej!
Odepchnął syna, nie zważając na gwałtowne łkanie, wstrząsające jego drobną piersią, i wyrzucił prawie z pokoju.
Długo potem słychać było stłumione łzy dziecka, dla którego w tej chwili zaczynała się straszna nowość — sieroctwo. W ciemności, podnosiło ono z dziecinną rozpaczą zaciśnięte rączki do czoła i wołało wśród łkań: Mamo! Mamo! o Mamo!

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.