Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Jasnowidząca | |
Wydawca | J. Czaiński | |
Data wyd. | 1889 | |
Druk | J. Czaiński | |
Miejsce wyd. | Gródek | |
Tłumacz | Helena Wilczyńska | |
Tytuł orygin. | La Voyante | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JASNOWIDZĄCA
PRZEZ
Ksawerego de Montépin.
TOM III.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1889.
|
Było to w czas jakiś po rewolucji lipcowej roku 1830... Lud paryski wywrócił dynastyę z Bożej łaski, zamienił Lilje Bourbonów, na Koguta galijskiego, wynosząc na tron francuski Orleanów.
Dotąd, ani wielka stolica, ani reszta Francji, nie odetchnęła całkowicie i nie opamiętała się zupełnie, po przebytej gorączce, po wzruszeniach i niepokojach, nieodłącznych od podobnych katastrof politycznych. Oczy wszystkich patrzyły w przyszłość, ogół pytał się zafrasowany, czy też tron nowy spoczywa na trwalszych podwalinach, niż ów tron starożytny, który zdawał się stać tak silnie, a zapadł się i zniknął z powierzchni w trzy dni niespełna.
W owej epoce, nie istniały jeszcze owe dzienniki niezliczone, któremi obecnie prasa świat cały zasypuje.
Zaledwie kiedy niekiedy Moniteur, organ rządowy, wychodzący w dość małym formacie, wspomniał nawiasem, poświęcając zaledwie kilka wierszów w szpaltach dziennika, o Sądach Przysięgłych, jeżeli tamże rozgrywał się jaki proces senzacyjny, a sprawa podniecała w najwyższym stopniu ciekawość Paryżanów.
W pierwszych zresztą miesiącach po rewolucyi, uwaga publiczności przeciętnej, zwracała się w inną stronę. Tylko sprawy i procesa polityczne, doprowadzały tłum do szalu niemal.
Ten tedy zbieg wypadków, był powodem co łatwo zrozumieć, że dramat rozgrywający się w sali sądowej, a który stanowi podstawę pierwszej części naszej powieści, najprawdziwszej, przeszedł prawie niepostrzeżenie, mimo okoliczności i szczegółów wielce tajemniczych i nader zaciekawiających. Dla przyczyn wyżej przytoczonych trudno by było odszukać ślad owego procesu, i rozpraw sądowych w tej sprawie, w dziennikach bardzo nielicznych z owej epoki.
Poszukiwania gorliwe, uwieńczone skutkiem najpomyślniejszym, w tajnem archiwum policyjnem, wprowadziły nas na trop tego dramatu. Wydał nam się niesłychanie ciekawym i do głębi wzruszającym. Zapoznawszy się dokładnie z jego najdrobniejszemi szczegółami, opisaliśmy go w formie powieści, zmieniając li nazwiska osób grających w nim role główne, a to z powodu, że niektórzy, opisani przez nas, żyją dotąd.
W roku 1830, jak i za naszych czasów’, przedmieście Marais, było częścią Paryża, najcichszą i najmniej zaludnioną, ulica zaś Pas-de-la-Mule mogła uchodzić za najspokojniejszą i najmniej uczęszczaną, w tym zakątku i tak wiecznie ponurym i milczącym. A jednak był on kiedyś zamieszkały przez samą najwyższą arystokracyę, i miał swoją epokę najświetniejszą. Sic transit gloria mundi!
Mniej więcej w samem centrum ulicy, którą wyżej wymieniliśmy, istniał w r. 1830 dom bardzo stary, później rozebrany, tak samo jak domy sąsiednie, aby zrobić miejsce olbrzymim zabudowaniom fabrycznym
Dom ten, wyglądający bardzo licho, mimo iż jego facyata była niegdyś zbudowana z kamienia ciosowego, poczerniałego ze starości. Miał on dwa piątra, i nie był bardzo głęboki od dziedzińca.
Na dole były dwa okna od frontu, zakratowane grubemi sztabami żelaznemi, i bramka, przez którą wchodziło się po trzech stopniach kamiennych, mocno nadwerężonych, przez obuwie podkute z dziesięciu pokoleń, do długich a waskich sieni. Na końcu były schody, prowadzące na pierwsze i drugie piatro. W domu nie było odźwiernego.
Drzwi boczne wybite w murze, po lewej ręce, stanowiły wejście prosto ze sieni, do pomieszkania dolnego. Wzdłuż całego pierwszego piątra, liczącego tylko trzy okna, biegł balkon dość szeroki, otoczony balustradą żelazną, wyrabianą misternie, według mody ówczesnej, niemiłosiernie przez rdzę zjedzoną. Ten balkon zdradzał, że dom dziś tak zaniedbany, musiał niegdyś należeć do ludzi co najmniej zamożnych, i ze sfer wyższych.
W chwili w której rozpoczynamy naszą powieść, szyld nie wielki, przybity nad jednem z dwóch okien frontowych na dole, nosił napis:
Nieliczni przechodnie, depczący po nierównym bruku ponurej ulicy, rzucali spojrzenie ciekawe w głąb składu tandetnego i spostrzegali, ile im dozwoliły sztaby żelazne w oknach, stos dziwny i potworny, przedmiotów najmniej z sobą licujących, tworzących chaos nierozplątany i oszołomiający.
Rzeczy kosztowne, a przynajmniej przeznaczone aby je znawca prawdziwy ocenił według wartości, jakoto: przedmioty z porcelany chińskiej, Vieux-Saxe i Vieux-Sèvre, meble en Boule i w stylu Renaissance, gipiury weneckie i flamandzkie, obrazy ze starej szkoły włoskiej, hiszpańskiej i francuskiej, leżały w pyle, pomieszane ze staremi łachmanami, z narzędziami rozmaitemi, ze zwojami grubej baji, lub płótna zgrzebnego, z żelaziwem połamanem i zardzewiałem, z brudną, cuchnącą i grubą bielizną, z bronią w stanie opłakanym, z gitarami i skrzypcami ze strunami pozrywanemi, i z tysiącem innych gratów i rupieci, których wyliczanie za dużo by nam miejsca zabrało.
Laridon handlował wszystkiem; miał przynajmniej wszystko w swojej norze, co na jedno nie wychodzi, bo nader rzadko zjawiał się u niego jaki nabywca.
— Z czego on żyje? — pytali się czasem najbliżsi sąsiedzi, zdziwieni tą wielką próżnią w magazynie tandeciarskim, i tem osamotnieniem Laridon’a.
Nie łatwo było odpowiedzieć na to pytanie dość niedyskretne; faktem było jednak, że źle czy dobrze, tandeciarz żył jakoś i nic nikomu nie był dłużny.
Trzeba dodać, że jeżeli mu ktoś proponował jakieś kupno, skoro nabytek zdawał mu się korzystnym, znajdywał zawsze w głębi ogromnej kieszeni, pieniądze potrzebne; płacąc gotówką i bez zwłoki.
Laridon wystarczał sam sobie. Nie trzymał ani chłopaka do usługi, ani kucharki. Zdawał się człowiekiem zgodnym i łagodnego usposobienia. Tylko ciekawskich nienawidził. Raz, czy dwa, w ciągu czterech lat, odkąd mieszkał w tym domu, kilka osób, z owej kategoryi wściubów, nos wszędzie wtykających, gdzie ich najmniej potrzeba, ośmielili się badać go na punkcie interesów, i jak mu też idzie handelek? Odprawił ich z niczem, ma się rozumieć, w dodatku tak szorstko i niegrzecznie, że ich odpadła otucha raz na zawsze, do podobnych zaczepek.
Wkrótce zapoznamy się bliżej z tandeciarzem, a wtedy dowiemy się dokładnie, co zacz był, i czem się zatrudniał, oprócz handlu, służącego mu li za płaszczyk.
Tymczasem, pójdziemy po schodach, prowadzących na pierwsze piątro.
Wzdłuż balkonu, dwa mocne haki żelazne przytrzymywały długą deskę starannie wyheblowaną i na czarno polakierowaną. Na tle ciemnem, wpadały w oko duże litery barwy jasnej, tworząc napis następujący:
Jan Vaubaron Mechanik, Snycerz i Giser.
Z poza szyb, u trzech okien wyglądały firanki grube perkalowe, ale śnieżnej czystości.
Wejdziemy niebawem, wraz z naszymi łaskawymi czytelnikami, do pomieszkania Jana Vaubaron’a.
Mieszkanie na drugiem piątrze czekało daremnie na lokatora. Dotąd stało pustką, co wskazywała kartka najmu na dole powieszona.
Dwie, czy trzy bardzo ubogie wyrobnice, gnieździły się jak mogły, w lichych izdebkach na poddaszu, wychodząc do dnia na robotę, a wracając dopiero późnym wieczorem.
Gdyby kogoś wzięła fantazya zatrzymania się chwilkę na pustej ulicy, naprzeciw domu przez nas opisanego, byłby zobaczył na prawo kamieniczkę niepokaźną, w której mieszkało kilka partyj z klasy średniej; ludzi ubogich, z którym i nie będziemy nic mieli do czynienia. Po lewej stronie było wręcz przeciwnie.
Mur na trzy metry wysoki, utrzymany najstaranniej, z szeroką bramą wjazdową na środku, z piękną kamienną armaturą u góry, otaczał dziedziniec bardzo obszerny.
W głębi dziedzińca, z dwoma pawilonami po bokach, w których mieściły się oficyny, stajnie i wozownie, wznosił się gmach imponujący, budowany za Ludwika XV przez poborcę jeneralnego, którego nazwisko wypadło nam z pamięci.
Pałac był zamieszkany w całości przez nowego nabywcę, starego kawalera, który rzadko kiedy wychodził, nikogo u siebie nie przyjmował, a o którym ciekawość podniecona sąsiadów najbliższych mogła li zebrać wieści niepewne i niedokładne.
Tyle tylko się dowiedziano, że stary kawaler nazywał się (a przynajmniej tak się kazał nazywać) baron de Viriville. Przypuszczano, iż musiał być gdzieś bankierem, i zebrawszy znaczny majątek, spoczął na laurach, nie wdając się więcej w żadne interesa. I to nie było tajnem nikomu, iż trzymał służbę wcale nie liczną, zadawalniąjąc się jednym lokajczykiem, stangretem i starą kucharką.
O tem jednak wiedziano na pewno, że owa kucharka Urszula Renaud, ma mieć wpływ wielki na pana samego, i trzęsie po prostu całym domem.
Skoro przejdziemy się po mieszkaniu tandeciarza i mechanika Vaubaron’a, musimy natychmiast przekroczyć bramę pałacu, bo tam odegrały się główne sceny prologu, w dramacie przez nas opisanym.
Działo to się w drugiej połowie miesiąca września w roku 1830, a w dzień tak gorący, jakby wśród kanikuły.
Słońce skłaniało się ku zachodowi, przez długie jednak godziny zalewało Paryż promieniami płomienistemi, niby ołów roztopiony. Gorąco buchało z ulic jak z pieca, a bruk był niemal do białości rozpalony. Wietrzyk najlżejszy nie ochładzał upału obezwładniającego i odbierającego niemal przytomność.
Wejdźmy po schodach najprzód do mieszkania Vaubaron’a. Drzwi otworzywszy do wnętrza jego pracowni, uderzy nas obraz nader smutny, jeden z tych, który zdolny łzy wycisnąć nawet z ócz suchych zwyczajnie: wzruszyć serce choćby najmniej litościwe.
Pierwsza izba dość przestronna, w której stał li stół na biało lakierowany i kilka krzeseł obitych czarną materyą z włosienia, musiała służyć jednocześnie za przedpokój i salkę jadalną: łączyła się zaś z drugą, przeznaczoną do spania, z dwoma oknami: tam chwilowo były zgromadzone trzy osoby, stanowiące rodzinę Vaubarona.
Pokój ten, mimo iż nie można w nim było dopatrzeć niczego zbytkownego, schludniej wyglądał niż pierwsza izba, i zdawał się na pierwszy rzut oka dość nawet zapełniony.
Było tu dość sprzętów, ale jak nędznych! jak ubogich!
Łóżko w głębi pod ścianą było prostym tapczanem, zbitym z kilku desek sosnowych, jakim pogardzają nawet najbiedniejsi wyrobnicy: długa jednak kotara z perkaliku jasnego osłaniała nędzne posłanie.
Obok tapczana stało łóżeczko dziecięce, z łoziny plecione. Trochę dalej był rzucony siennik na podłogę z desek, ale aż połyskującą, tak była czysto wymyta.
Pomiędzy oknami stał warsztat ślusarski, pełen narzędzi najrozmaitszych. Światło z dwóch okien padało nań prostopadle, czyste i jasne.
Na kominku nie było nic prócz wazonika fajansowego, w którym więdły do reszty w odrobinie mętnej wody, biedne polne kwiatki, zerwane na kilka dni przedtem.
Na środku pokoju, na małym gierydonie leżała duża księga, uderzająca całą swoja niezwykła powierzchownością.
Była to Biblia kalwińska, drukowana na welinie, przy schyłku wieku siedmnastego. Ta księga oprawna w czarny marokin, miała rogi i dwie klamry srebrne, roboty nader misternej. Srebro tak z latami poczerniało, iż można je było wziąć za żelazo po prostu. Brzegi były niegdyś: czerwone, dziś mocno wypłowiałe. Na wierzchu była tarcza herbowa wyzłacana, ozdobiona u góry koroną margrabiowską.
Trzy tedy osoby, zastaliśmy w pokoju sypjalnym.
Sam Jan Vaubaron, siedział przed warsztatem, polerujac na tokadle kawałek stali, stanowiącej jakiś model maszyny, który tworzył właśnie. Chwilowo jednak ręka mechanika spoczywała nieruchoma na warsztacie.
Oczy miał w dół spuszczone, głowę zwiesił na piersi; zapadł widocznie w zadumę głęboką, a bardzo smutną.
Vaubaron, ubrany w pantalony z grubego płótna szarego, i w koszuli czyściuteńkiej, z kołnierzem szeroko wyłożonym, miał lat dwadzieścia i sześć, był wzrostu słusznego, budowy ciała nadzwyczaj silnej, i kształtnej. W ogóle był to mężczyzna piękny, co się zowie!
Nic w nim nie zdradzało człowieka z gminu, rzemieślnika, przeznaczonego, aby z pracy ręcznej, żywił siebie i swoją rodzinę. Wszystko w nim raczej wskazywało, to coś rasą dotąd nazywanego. Małe ręce i nogi, twarz o rysach szlachetnych, słowem: cała postać niesłychanie dystyngowana.
Profil miał pociągły, o linjach klasycznie pięknych, cerę matowo bladą. Nad czołem szerokiem, wypukłem, jakie miewają tylko ludzie genjalni wiły się bujne, ciemne włosy, naturalnie falujące, tworząc z przodu pięć załomów. Duże oczy ciemne, szafirowe, błyszczały energią i wolą niezłomną, ożywiając twarz, okoloną brodą miękką i falującą, a tak samo jak włosy barwy prawie czarnej. Jego postać wyniosła i szerokie ramiona, były jakby stworzone do zbroi rycerskiej, z epoki średniowiecznej. Ręce chociaż poczerniały w pracy bez odetchnienia i w ciągłej styczności z metalami, zachowały delikatność kształtów iście patrycyuszowską.
Mimo iż strój jego był tak skromny, nędzny prawie, Jan Vaubaron jednoczył w sobie, w oczach znawcy prawdziwego, typ coraz rzadszy, typ rycerza czystej krwi. Bluza wyrobnika, którą czasem przybierał, wyglądała na nim jakby przebranie. Na co musimy nacisk położyć, tak samo jak zwróciliśmy uwagę naszych czytelników, na dystynkcyę wrodzoną w tym młodym człowieku, to na wyraz dobroci, łagodności i czułości niemal kobiecej, co się czytało, co było wyryte, co jaśniało w jego pięknych oczach i słodkim uśmiechu.
Twarz Vaubaron’a nie mogła zwodzić. W tem ciele, tak pełnem męskiej siły, tak pięknem, musiała mieszkać dusza wzniosła, serce złote, inteligencya nadzwyczajna. Mechanik wydawał sie trochę starszy niż był rzeczywiście.
Zmarszczki drobne przecinały jego czoło wspaniałe, jak z marmuru wykute, pod powiekami była sina obwódka, w ust załomie, można się było domyśleć myśli gorzkich i trapiących.
W duszy Vaubaron’a, nurtowała jedna z tych boleści niezgłębionych, pod których ciężarem uginają się ramiona i najsilniejsze, a serce najdzielniejsze wpada w zwątpienie.
I my zapoznamy się wkrótce z tą wielką boleścią.
Szmer dał się słyszeć w pokoju, niby westchnienie przez pół stłumione.
Jan podniósł głowę spartą dotąd na ręce, ruchem tak szybkim, jakby tknięty iskrą elektryczną.
Oczy mu błysnęły, a wzrok pełen trwogi i najżywszej troskliwości, zwrócił się ku łóżku, wstał i z lekka rozsunął firanki.
Na łóżku spoczywała kobieta zaledwie dwudziestoletnia, której twarzyczka cudowna nosiła to piętno ponure i rozpaczliwe, zdradzające, że żywotność jest podkopana, że dni, godziny nieledwie są już policzone.
Wyobraźmy sobie na zmiętej poduszce tonącą w falach włosów złocistych główkę z twarzyczką bledziutką, z oczami przymkniętemi, o rysach tak delikatnych, tak anielskich, jakie umiał li nadawać Rafael Sancio swoim Madonnom. Długie a jak jedwab miękkie rzęsy rzucały cień na policzki białości przeźroczystej niby liść kamelii, krwiste jednak wypieki na środku każdego policzka, owe róże grobu, jak je lud prosty nazywa, wywierały straszne wrażenie. Są to niestety! zwiastuny fatalne, nieubłagane, zapowiadające, iż śmierć dotknęła się palcem lodowatym młodziutkiej ofiary, i wkrótce przyjdzie ją zabrać jak swoją.
Usta były sine i gorączką spalone.
Jedno ramie, zwisające wzdłuż łóżka, było chude straszliwie. Ręka wązka, z długiemi cieniutkiemi paluszkami, była już prawie przeźroczysta. Obrączka ślubna, teraz nadto obszerna, miała tuż-tuż zlecić z palca na podłogę.
Kobieta jasnowłosa spała zresztą snem głębokim i na pozór dość spokojnym. Oddech lekki a równy podnosił jej pierś nieznacznie.
Przez sen zatem i całkiem bezwiednie westchnienie jej się wyrwało.
Jeden rzut oka wystarczył Janowi, żeby się o tem wszystkiem przekonać, cośmy poprzednio opisali; przesunął dłoń zwolna po czole potem zroszonem, a drganie kurczowe w ustach, wywołane śmiertelnym niepokojem, zaczynało ustawać. Wzrok jego, spoczywający chwilę na kobiecie uśpionej z czułością niewypowiedzianą, przeniósł się naprzeciw na duże karło, na pół zmorszałą skórą obite, na którem spoczywał śliczny cherubinek, dziewczynka około lat sześciu, jak matka jasnowłosa, w postawie przez pół siedzącej, z główką przez poręcz karła przewieszoną.
Żadne słowa, żaden opis nie mógłby przedstawić dokładnie, jaki czar, jaki urok wiał od tej maleńkiej, wiotkiej istotki, podobnej trochę do ojca trochę do matki, wziąwszy z każdego to, co było w nim najpiękniejsze.
I to dziecię nie zdawało trzymać się ziemi nadto silnie. Nie było w niej wcale a wcale owej bujnej jędrności, która zdaje się tryskać wszystkiemi porami u niektórych dzieciaków. Delikatność jej kształtów była niemal przerażająca. I u niej pod oczami była szeroka sina obwódka. Krople potu wystąpiły na czoło tuż pod gęstemi włosami, barwy popielatej, i spływały zwolna po skroniach jak perłowa macica przeźroczystych.
Jej sen nie był tak spokojny jak u jej matki. Gorączka dotąd niezdecydowana napędzała chwilami krew do bladej twarzyczki. Jej powieki przymknięte drgały nerwowo, jakby się miały natychmiast podnieść i otworzyć. Rzuty gwałtowne wstrząsały kiedy niekiedy tem ciałkiem, tak drobnem, tak eterycznem, jak owe aniołki niemal bezcielesne, których robili mnóstwo rzeźbiarze średniowieczni, ozdabiając temi chudemi postaciami ołtarze kościelne. Ich wiara gorąca i pierwotna, dziecinnie naiwna, nie mogła sobie inaczej uzmysłowić duchów nadziemskich.
Dziecię cierpiało, to było niewątpliwem.
Łza wielka, ciężka i gorzka, jedna z tych, co to wytryskają z serca rozdartego, niby krew z rany głębokiej, zawisła na rzęsach mechanika, i stoczyła się po twarzy.
— Boże mój! Boże miłosierny! — szepnął głucho, ocierając łzy wierzchem ręki — Boże! miej litość nademną!... Wszak widzisz że upadam... daj mi odwagę, której mi brak!... dodaj mi sił, które mnie zupełnie opuszczają!...
Dziecko drgnęło. Główka dotąd na poduszce oparta, zsunęła się na twardą poręcz karła. Otworzyła oczęta, a jej drobne rączki, odgarnęły włosy wilgotne, na czoło opadające...
Jan zbliżył się do niej.
Ukląkł przed karłem, dotknął się ustami rozpalonej twarzyczki, ujął w dłoń jej obie rączki, złożył jej główkę na swojej piersi bolem drgającej, i szepnął jej na uszko, tej dziecinie najmilszej, słodko się do niego uśmiechającej, cichuteńko aby nie przerwać snu młodej kobiecie:
— Blanko! moje drogie maleństwo!... czy ciebie co boli?
— Boli tatusiu... — dziecię odpowiedziało słabym głosem.
— A gdzie cię boli aniołku?
— Wszędzie...
— Czy masz gorączkę?
— Nie wiem tatusiu...
— Abym ci mógł ulżyć w cierpieniu, muszę wiedzieć, co ci jest... Powiedz że mi czego doświadczasz, moje maleństwo najdroższe... powiedz mi wszystko dokładnie...
— Kiedyż ja nie umiem tego powiedzieć tatku...
— Spróbuj tylko dziecię... już ja cię zrozumiem, bądź pewna!
— Zdaje mi się, że mi główka okropnie cięży... niby cięższa niż cale ciałko... Gdy nią ruszam, tak mnie bardzo boli...
— A dalej co?
— Coś mnie tak dusi, jakby mnie kto zamknął do szuflady naprzykład: aż nie mogę oddychać... a pokój duży przecie i okna pootwierane...
— Czegóż jeszcze doświadczasz?
— Gorąco mi, tak gorąco, jak gdybym biegała po słońcu w samo południe, bez kapelusika; a co mi mama bardzo ostro zakazuje... Nóżki mam jakby połamane, jakbym Bóg wie gdzie latała, a wiesz przecie dobrze tatusiu, żem się stąd od trzech dni krokiem nie ruszała. Spałam trochę, ale to mi nic nie pomogło... Nawet przez sen czułam, jak mnie coś dusi...
Vaubaron nic nie odpowiedział. Powstał z klęczek, umaczał w świeżej wodzie koniec ręcznika, i otarł dziecka czoło i resztę twarzy. Potem nadzwyczaj zręcznie i szybko, ułożył w wachlarz jakąś starą gazetę, i zaczął chłodzić swoje biedne maleństwo.
Blanka zaczęła się uśmiechać uradowana, i cała twarzyczka aż pokraśniała:
— Przyjemnie ci? — spytał ojciec żywo.
— Jeszcze jak tatusiu!... a tak mnie to bawi!... Oh!... bardzo... bardzo!...
I twarz blada mechanika, zarumieniła się z radości.
— Tatku? — dziecię zaszczebiotało — jak się nazywa to, co trzymasz w rączce?
— Wachlarz, dziecię.
— Czyś ty go wymyślił?
— Nie, kochanie... prawie wszystkie kobiety mają wachlarze, by się chłodzić podczas wielkiego upału, a to, com ja zrobił na prędce z papieru robi się najczęściej z kości słoniowej, z perłowej macicy, okleja się atlasem, ozdabia pięknemi malowidłami, piórami i koronkami, czasem złotem lub srebrem...
— Czy tamte piękne wachlarze, lepiej chłodzą, niż twój?
— Nie sądzę...
— No to daj mi ten!
— A potrafisz nim się wachlować?
— Doskonale!... Patrz tylko, tatusiu!...
Dziecię ujęło wachlarz w prawą rączkę, i dzięki kokieteryi wrodzonej córkom Ewy niemal od kołyski, zaczęła nim poruszać z gracyą Hiszpanki, co najmniej piętnastoletniej.
Ojciec patrzał na nią z podziwem, prawie z ubóstwieniem.
— Tatku!... uściskaj mnie — rzekła dzieweczka pieszczotliwie.
Nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć.
Gdy ją cisnął do piersi z czułością.
— A pamiętasz tatusiu, coś mi obiecał — szepnęła mu do ucha.
— Cóż takiego?
— Śliczną lalunię, którą sam zrobisz, piękniejszą, niż te wszystkie u kupców za oknami... ma sama się ruszać... chodzić, jak prawdziwa panienka...
— Prawda, prawda!... nie zapomniałem o niej dziecię...
— I zawsze mi ją zrobić obiecujesz?
— Więcej niż kiedykolwiek!
— Jakiś ty dobry tatusiu! — klasnęła w rączki. — Będzie zatem sama chodziła?
— Będzie mogła chodzić, siadać, otwierać i zamykać oczy, poruszać nóżkami i rączkami...
— Co za szczęście! A będzie ona mówiła, tatusiu?
— Może... ale tego nie jestem pewny moje drogie dziecię. Dotąd nie wymyśliłem sposobu, żeby kazać mówić lalkom. Kto wie zresztą, czy kiedyś i tego nie potrafię.
Dziecię, nie posiadając się z radości, zarzuciło mu rączęta na szyję.
— Cicho, Blanko! cicho! obudzisz mamę! — ojciec starał się powstrzymać dziecię od zbyt głośnych objawów uciechy.
— Nie śpię już mój drogi — odezwał się słaby głosik z łóżka.
Biedna chora zbudziła się była przed chwilą i wpatrywała się w męża i w swoją dzieweczkę z miłością i czułością bez granic.
Jan skoczył do niej i w czoło pocałował.
— Lepiej ci, nieprawdaż? — spytał głosem drżącym od wzruszenia.
— Nie tylko mi lepiej — uśmiechnęła się czarująco — ale zdaje mi się, żem już całkiem zdrowa... Spałam snem spokojnym i pokrzepiającym... — Czuję się wzmocnioną i tak dzielną, że spróbuję wstać trochę... Jestem pewna, że potrafię chodzić doskonale...
— Żebyś się tylko nadto nie utrudziła?...
— Kiedyż ci powiadam, żem siły w zupełności odzyskała... zresztą zaraz sam osądzisz... Muszę przecie kiedyś wyzdrowieć, bo już mi na prawdę brakuje cierpliwości!... Żebyś wiedział, jak ja się tem martwię, widząc jak ty biedaku musisz sam się wszystkiem zajmować... takie drobiazgi domowe wcale do mężczyzn nie należą!... Ty masz coś ważniejszego do roboty, oh! rzeczy o wiele pożyteczniejsze!... Nieraz miałam ochotę złorzeczyć lekarzowi, że mnie prędzej na nogi nie stawia!...
— Lekarz robił, co mógł, moja Marto najdroższa!...
— Wierzę... wierzę... To człowiek pełen wiedzy i dobroci, ale nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, jak moje zdrowie potrzebne tobie i naszemu dziecku... Kobiety bogate mogą leczyć się całemi miesiącami; nic przez to nie cierpi i nie ustaje w maszynie domowej: ale w takiej biedzie jak nasza, trzeba chorobę prędko wypędzać!... W latach dwudziestu tyle się ma sił do życia... to musi być przecież łatwo się wyleczyć... Wierz mi, natura u mnie więcej zdziałała niż cała wiedza lekarska, skoro od tygodnia lekarz mi nic nie zapisuje a czuję się jednak prawie wyleczoną...
Te słowa powinno by były ucieszyć Jana i natchnąć go pełną otuchą, twarz jego przecież nie wyrażała ufności tak zupełnej, jaką odczuwała młoda kobieta.
Mimowolnie wzrok jego śledził z niepokojem owe dwie plamy krwawe, odbijające straszliwie od trupiej bladości lic chorej: oczy mu łzami zachodziły, westchnienia stłumione gwałtem się wyrywały z piersi ścieśnionej.
Wiedział on aż nadto dobrze, jak częste są podobne ułudy u suchotników; z jaką chęcią namiętna czepiają się życia, w chwili, kiedy ono dogasa.
Pewność Marty olbrzymia, jej wiara niczem nie zachwiana w bliskie wyleczenie, przestraszały go, zamiast pocieszać.
Widział w tem jeden więcej symptom przerażający; truchlał na myśl o zbliżającej się katastrofie.
Zdziwiona jego milczeniem, młoda kobieta popatrzyła bacznie na męża:
— Boże mój! — zawołała strwożona. — Boże mój! ty płaczesz?
— To z nadmiaru radości! — szepnął nieszczęśliwy, nie mogąc dłużej łez powstrzymać!
— Tak, to co innego! — uśmiechnęła się słodko. A wiesz, mój najdroższy, żeś mi nie lada strachu napędził?... Ale teraz jestem całkiem uspokojona... Wypłacz się, wypłacz, mój biedaku!... Nie kryj się ze łzami przedemną... Słodkie takie łzy, które radość wyciska, a twój anioł-stróż pozbiera je jako dowód twojej wdzięczności dla Boga... Mogłeś mię utracić, a oto masz mię nazad... Jaki ten Bóg dobry!...
Nic nie mogło być dla Jana bardziej serce rozdzierającem, niż słyszeć to dziękczynienie namiętne, naiwne, z ust, które może wkrótce oniemieją na wieki, zlodowaciałe pod śmierci dotknięciem.
Nie był w stanie odpowiedzieć. Łez potoki twarz mu zalewały; porwał obie ręce Marty i okrył pocałunkami, z rodzajem szału gorączkowego.
Trwało to zresztą bardzo krótko.
Mała Blanka zeszła z fotelu, który służył jej przed chwilą za łóżeczko.
Zbliżyła się do łóżka matki. Nie myślała już ani o wachlarzu papierowym, ani o cudownej lalce chodzącej, którą ojciec obiecał jej solennie.
Nie rozumiała dokładnie tego, na co patrzała, i spoglądała zdziwiona i zaniepokojona, to na ojca we łzach, to na matkę słodko uśmiechniętą.
Chora trzymała się uparcie myśli przed chwilą wyrażonej:
— Jasiu! — powtórzyła — chcę wstać... proszę cię, pomóż mi się ubrać...
Mąż zdjął z kołka skromną sukienkę perkalikową, zawieszoną na ścianie w nogach łóżka, i położył przed Martą.
— Dziękuję ci, mój drogi... a teraz zobaczysz jak jestem silną! — przemówiła.
Podniosła się, chcąc ruchem szybkim z łóżka zeskoczyć.
Niestety! siły, na które liczyła z taką pewnością, zawiodły ją w tej samej chwili, kiedy chciała je wypróbować.
Nie mogła ruchu wykonać. Ciało wycieńczone, bezwładne, w tył się podało, jakby już krew przestała krążyć w żyłach. Głowa upadła ciężko na poduszki. Jęk podobny niemal do tchnienia ostatniego wydobył się z ust sinych. Tak strasznie pobladła, że mąż spostrzegł przerażony, iż nawet te dwie plamy krwawe na policzkach zmalały i znikły nareszcie. Oczy przymknęła... omdlała.
Jan wydał krzyk na pół stłumiony, a trwoga śmiertelna twarz mu kurczowo wykrzywiła.
— Skonała!... skonała! — wybełkotał — Bóg mnie widocznie opuszcza!...
Upadł przy łóżku na kolana, i ten człowiek tak pełen energii, ukrył twarz w posłanie, wybuchając łkaniem nerwowem, niepowstrzymanem, jak dziecię zrozpaczony.
Odzyskał dopiero przytomność i równowagę, gdy uczuł na szyi ramiona małej Blanki, która ściskając go z całej siły, szeptała do ucha:
— Tatku!... mój drogi tatusiu!... nie płacz... pociesz się!... mama żyje... śpi... ale zaraz się zbudzi...
Zdawało się nieszczęsnemu, że słyszy głos anioła... Teraz nie wątpił ani chwili... dziecko nie mogło się omylić... W jego duszę zwątpiałą wstąpiła słodka otucha... pewność, że Marta nie umarła. Jego rozpacz bezmyślna uleciała... łzy oschły... i zaczął łudzić się na nowo...
Bóg jeden wie, z jakiem wylaniem uściskał nawzajem swoje drogie maleństwo. Wszak Blanka wyrwała go z otchłani rozpaczy bezgranicznej, z agonii moralnej; potem zrobił to, o czem był powinien zaraz pomyśleć, to jest: położył dłoń na lewej stronie piersi chudej i zapadłej, biednej chorej.
Uczuł, iż pod tym naciskiem serce Marty bije przecież, chociaż bardzo słabo. Jakkolwiek były nieznaczne, te życia oznaki, nie były ułudą zwodniczą... młoda kobieta żyła jeszcze.
Jan spróbował tego samego sposobu, łatwego, a skutecznego, z którym mu się tak dobrze z Blanką powiodło. Umaczał ręcznik w zimnej wodzie, nacierając czoło, skronie i twarz zemdlonej. Drgnęła, i natychmiast oczy otworzyła.
— A widzisz tatusiu! — Blanka w rączki plusnęła, z wyrazem najwyższego tryumfu i zadowolenia — widzisz tatku, że mama tylko była usnęła!...
— Biedaku ty mój! — Marta szepnęła głosem zaledwie dosłyszanym — sądziłeś żem umarła, nieprawdaż?
Mąż nie miał odwagi odpowiedzieć, potrząsł li głową zaprzeczająco.
— Ah! — chora dalej mówiła — uwierzyłeś w to... musiałeś uwierzyć, skoro ja sama się przestraszyłam.... Omyliłeś się na szczęście... żyję, alem nie wiele więcej warta, jakgdybym już leżała umarła na katafalku... Jak się łudziłam przed chwilą, mój najdroższy... zapewniając cię o moich wielkich siłach. Jestem osłabiona, do niczego, niby dziecko nowonarodzone... Muszka lecąca i brzęcząca w powietrzu. może więcej zdziałać i unieść na swoich drobnych skrzydełkach, niż ja, na całem mojem nędznem ciele... Czy to nic złego nie oznacza, mój najdroższy?...
— Nic zupełnie... — bąknął Jan, czując że traci zmysły.
— Jak mnie kochasz?
— Ależ, przysięgam ci, aniołku!...
— Niczego przedemną nie ukrywasz, co? — Marta wpatrywała się w twarz męża, śledząc jej wyraz niespokojnie. — Wszak nie jestem chorą śmiertelnie.
Czuł na sobie wzrok żony, choć na nią nie patrzał. Trzeba było uśpić trwogę umierającej, choćby za cenę najwyższą.
Łzy połknął, zdołał nawet wysiłkiem nadludzkim, uśmiech swobodny na usta wywołać: głos zmusił do spokoju zupełnego, i rzekł:
— Chorą śmiertelnie?... Cóż ci znowu dziecię drogie strzeliło do głowy!... Czy na seryo, zadajesz mi tak szalone pytanie? Choroba twoja, niczem, a niczem nie grozi, choć się trochę przewleka... dłużej niż zrazu myślałem. Lekarz jednak zaręcza, że wszystko skończy się jak najlepiej... zaręcza najsolenniej!... Nigdy się o ciebie nie trwożyłem, i nie trwożę...
Marta lżej odetchnęła, a jej wzrok czysty, zajaśniał nadziemską radością:
— Oh! tak, tak... żywo zawołała — wierzę ci... chcę ci wierzyć, mój najdroższy!... Byłoby to nadto bolesnem, odchodzić stąd, zostawiając po za sobą wszystko co się ukochało, tak szczerze, tak gorąco... Bóg nie na to nas połączył, aby nas tak prędko rozłączać... Bóg nie na to nas obdarował skarbem najwyższym, naszą Blanką malutką, żeby już w latach dziecięcych, miała zostać sierotą... Jestem do ziemi przykuta węzłami nadto świętemi, żeby mogły się rozerwać... Kocham ciebie, i kocham naszą Blankę... nie mam prawa umierać...
— Będziesz więc żyła, moja najukochańsza! — Jan szepnął głosem urywanym — będziesz długo żyła dla mego szczęścia, i dla naszego dziecięcia...
— Daj mi Blankę na łóżko, w moje objęcie — prosiła umierająca.
Spełnił, czego żądała.
Marta ucałowała córeczkę namiętnie, ze dwadzieścia razy... Widząc je tak do siebie przytulone, można było wziąć Martę za Blanki starszą siostrę.
Chora znowu zaczęła:
— Tak, czuję, że będę żyła... Ale Boże! Boże! jak długo jeszcze potrwa moja rekonwalescencya!
— Może króciej, niż się spodziewasz aniołku. Przed chwilą miałaś bardzo dobrą otuchę o twoich siłach, teraz przesadzasz znowu, mówiąc o twojem wielkiem osłabieniu.
Potrząsła głową z pewnem niedowierzaniem.
Jan mówił dalej:
— W każdym razie uzbrój się w cierpliwość, dziecię drogie... Tak cię będę pieścił i pielęgnował, że dni i godziny zbiegną ci jak jedna chwilka...
— Oh! mój najdroższy — złożyła ręce niby do modlitwy — wiem żeś dobry jak sam Bóg, i dla tego żem dumna z takiego męża, że się czuje najszczęśliwszą z kobiet, lękam się śmierci.
Chciał odpowiedzieć.
Nie miał już na to czasu.
Odezwał się dzwonek u drzwi wchodowych.
— Któż to dzwoni? — spytała Marta.
— Zapewne lekarz... to pora, w której zwykł nas odwidzać...
— Któraż godzina? — chora wtrąciła.
— Nie wiem na pewno... — zawahał się zmieszany. — Sądzę... że będzie czwarta...
— A gdzież twój zegarek?
Udał, że nie słyszy zapytania, i wyszedł z pokoju drzwi otworzyć.
Był to lekarz rzeczywiście, lat pięćdziesięciu, wysoki, chudy, istna tyka, w tradycjonalnych złotych okularach na nosie długim jak pałasz, w czarnym po kolana surducie, w białej, mocno krochmalnej krawacie.
Używał on pewnej sławy na przedmieściu, która jednak nie rozszerzała się zbyt daleko, i nie zaliczała go, między Geniuszów sztuki lekarskiej.
Nie był to zły człowiek, i nie był nadto chciwym. Przywiązywał się jednak i lubił odbierać punktualnie pieniądze, należące mu się za wizyty.
Wszedł dobrodusznie uśmiechnięty.
— Dzień dobry, kochany panie Vaubaron!... co tam dziś słychać z naszą pacyentką?
— Bardzo osłabiona, panie doktorze... jestem wielce zaniepokojony... Przed chwilą wstać próbowała...
— Nierozwaga nie do przebaczenia!
— To też, po pierwszej próbie, omdlała.
— Wcale mnie to nie dziwi... wsypię porządną burę mojej ślicznej pacyentce, za podobną nieostrożność!...
Brał już za klamkę od drzwi do pokoju sypjalnego, ale Jan przytrzymał go za ramię:
— Panie doktorze! — zniżył głos.
— Cóż takiego?
— I moja córeczka trochę mnie niepokoi...
— A jej co brakuje?
— Niby ma gorączkę, tak mi się zdaje przynajmniej... Skarży się na wielki ciężar w główce i ciągłe pieczenie pod piersiami.
— Zobaczymy... zobaczymy...
— Chciej ją wybadać, doktorze, ale nieznacznie, jakbyś jej za chorą nie uważał... Moja biedna Marta nie powinna się domyślać, że nasze dziecię cierpi... W stanie, w jakim sama się znajduje, najlżejsze podejrzenie co do tego, jestem prawie pewny, mogłoby ją zabić od razu...
— Bądź pan zupełnie spokojny, i spuść się z tem na mnie.
Weszli obydwaj do pokoju sypjalnego, a lekarz przystąpił do łóżka:
— Ejże! kochana moja pani — pogroził jej palcem figlarnie — o czem że to ja się od jej męża dowiaduję? Zachciało się pani udawać silną, waleczną, bez mojego pozwolenia, i zaraz za nieposłuszeństwo, zostałaś ukaraną.
— Myślałam, żem silniejsza... szepnęła zmieszana.
— A nie jesteś nią jeszcze... no!... rzecz całkiem naturalna... Odzyskamy siły... tylko trochę później... Nie można się zrywać nagle, droga pani, bo tem przydłużysz jeszcze rekonwalescencyą...
— Panie doktorze! — odezwała się Marta pokornie — obiecuję być bardzo cierpliwą i bardzo ostrożną... ale pan mnie wyleczysz nieprawdaż?
— To dobre!... a któżby o tem wątpił?
— Jesteś pan pewny, że mi nie grozi żadne niebezpieczeństwo?
— Ależ żadne!... najlżejsze!
— Bo uważ pan tylko, jak ja koniecznie żyć powinnam!... Mąż i dziecię, nie mogliby się obejść bezemnie... Cóżby się z nimi stało, wielki Boże! gdybym ja umarła!... Skoro o tem pomyślę, dreszcz mnie przechodzi, od stóp aż do głowy!...
— Na cóż bo zaprzątać sobie główkę, droga pani, takiemi brzydkiemi myślami... Proszę je wypędzić czemprędzej, na cztery wiatry!... Nie tylko pani nie umrzesz, ale bardzo wkrótce wyzdrowiejesz... Znajduję panią dziś dużo lepiej... Czy masz na co apetyt?...
— To, nie koniecznie, panie doktorze....
— No, no... brak ruchu... ciągłe leżenie... Koniec końców, gdybyś pani miała na cokolwiek apetyt, możesz jeść wszystko, bez wyjątku...
— Jednak... cóż byś pan uważał za pożywienie najodpowiedniejsze? — spytał Vaubaron.
— Na co tylko będzie miała apetyt... powtarzam... Niczego nie zakazuję, bo nic mi się w stanie obecnym nie wydaje szkodliwe... Widzicie państwo, jaka to łatwa ze mną sprawa!
Kurcz nerwowy schwycił Jana za gardło i usta, mu wykrzywił. Tak wielka powolność, wydała mu się podejrzaną: znajdywał ją bardziej niepokojącą, niż zakazy i obostrzenia najsurowsze.
Znowu zapytał:
— Nie zapiszesz pan jakiej recepty?
— Nie, na prawdę!.... Leżeć cichutko... o nic się nie troszczyć, niczem nie martwić... spokój serca i umysłu, oto czego trzeba przedewszystkiem naszej kochanej chorej, która nie długo nią być przestanie... Tego niepotrzeba zostawiać na piśmie, co?
Zmienił ton i dodał czoło z potu obcierając.
— Upał dziś do niezniesienia... Można by przypuścić, że to połowa lipca dopiero... Będziemy mieli na pewno burzę okropną na przyszłą noc... Czuję się bezsilnym, utrudzonym, jeżeli państwo pozwolą, trochę sobie u was odpocznę.
Jan pośpieszył przysunąć karło doktorowi. Doktor usiadł, wachlując się chustką przez chwilę. Potem skinął ręką na Blankę, z uśmiechem przyjacielskim. Dziecko trzymało się dotąd od niego zdaleka, trochę zmieszane i onieśmielone.
— Czy się mnie boisz, śliczny aniołku?...
— Oh! nie, proszę pana doktora, wcale nie...
— W takim razie, zbliż się dziecinko... jeszcze bliżej... ot tak! na moich kolanach — wziął dziewczynkę; posadził na kolanie.
Lekarz wszczął z nią rozmowę, zastosowaną do jej umysłu dziecięcego, której przytaczać nie myślimy, była bowiem li pokrywką, tak gawędząc swobodnie i wesoło, znalazł sposobność z największą łatwością, dotknąć się nieznacznie i niby przypadkiem, jej czoła i piersi; ująć za puls dłonią.
Gdy się tak lekarz z dzieckiem bawił, na co Marta patrzała z uśmiechem, niczego się nie domyślając, Jan mówił w duchu, w trwodze śmiertelnej, iż może teraz doktor tak samo na dziecię jego wyrok wydaje, jak wpierw zdawał się wątpić o życiu Marty.
Ktoś obcy, nadchodząc, byłby w tem wszystkiem widział tylko ładny obrazek rodzajowy. A jednak, pod tym pozornym spokojem, ukrywał się dramat najboleśniejszy. Dramat, rozgrywający się w sercu męża i ojca, w sercu rozdartem, branem na tortury, a jednak z bohaterstwem niezrównanem, ukrywającem starannie te męki piekielne.
— Już odpocząłem dostatecznie — lekarz powstał, skończywszy pobieżny egzamin. — Do zobaczenia, kochana pani, i proszę być dobrej myśli. Panie Vaubaron, sługa pański!...
Jan odprowadził lekarza aż na schody:
— I cóż? — spytał drżący, przykładając usta do samego ucha lekarza, aby chroń Boże! chora czegoś z ich rozmowy nie pochwyciła. — I cóż?...
— Winien jestem powiedzieć panu prawdę, i całą prawdę, bez ogródek... Nie omyliłeś się... Dziecię jest trawione gorączką nieustanną...
— A więc... a zatem... — Jan jęknął głucho, unicestwiony — jest chora może nawet śmiertelnie?!...
— Tylko proszę, bez przesady!... Tego przecież nie powiedziałem... Niebezpieczeństwo może nadejść, przyznaję ale dotąd go nie ma jeszcze.
— Niestety! przyjdzie doktorze, nadejdzie aż nadto wcześnie!
— Nie przyjdzie, jeżeli pan przeciwstawisz wszelkie ostrożności.
— Oh! gdyby trzeba mojej krwi, żeby Blankę uratować, Bóg mi świadkiem, żebym jej nie poskąpił! nie zawahał się ani chwili!...
Lekarz mówił dalej:
— Dziewczynka więcej ma z matki, niż z pana. Delikatna, ustrój nerwowy drażliwy niesłychanie... Jednak, jak dotąd, żaden z organów żywotnych nie jest na seryo zaatakowany, i mam to silne przekonanie, że dałoby się wzmocnić jej wątłą kopleksyę... Gdybyś pan był zupełnie możny, radziłbym spędzić z córeczką kilka zim na Południu, to by jednak przechodziło pańską możność, nieprawdaż?
— Zapewne... ma się rozumieć! — Jan westchnął ciężko.
— Ograniczę się zatem, — kończył lekarz — na zaleceniu dyety nie zbyt podniecającej. Dużo mięsiw, soczystych, na pół surowych, drób, zwierzyna, Bordeaux za napój zwykły... Widzisz pan, że ten przepis nie przedstawia żadnych trudności w wykonaniu...
Vaubaron uśmiechnął się gorzko, i wpił rozpaczliwie palce we włosy.
Lekarz cedził dalej z flegmą:
— Polecam panu w szczególności, starać się dla dziecka o dużo ruchu, dużo rozrywek, o ile możności na świeżem powietrzu. Za nic nie odpowiadam, jeżeliby dziewczynka siedziała po całych dniach zamknięta pomiędzy czterema ścianami... Pan mnie zrozumiałeś, co?
— Tak doktorze... zrozumiałem!... Pańskie polecenia wypełnię... zrobię co będzie możliwe... a nawet pokuszę się o rzeczy niemożliwe... To, co się tyczy dziecka... a teraz błagam! mów mi pan o jej matce... Wiesz pan, żeś mnie przestraszył okropnie przed chwilą, mówiąc, że jej niczego nie zakazujesz, bo nie uważasz, żeby jej cokolwiek szkodzić mogło?... Przypomniałem sobie, że w ten sposób postępuje się tylko z chorymi nieuleczalnymi i struchlałem. Powiedz że mi pan, a prędko, na miły Bóg! że moje tłumaczenie słów pańskich, było mylne, i że powinien byłem, wziąć je po prostu w tym sensie, jak były powiedziane!
Lekarz zawahał się z odpowiedzią.
Twarz Jana zbladła jeszcze bardziej, i wlepił w lekarza wzrok błagalny.
— Dla czego pan milczysz? — jęknął.
— Słuchaj pan! — odezwał się lekarz nagle. — Jesteś mężczyzną, powinieneś zatem być odważny. Zresztą prędzej, czy później, musisz się pan prawdy dowiedzieć...
Vaubaron drgnął jak skazany na śmierć, gdy mu błyśnie nad głową topór kata. Usta mu się poruszyły machinalnie, ale nie był w stanie słowa przemówić; oczy zdawały się na wierzch wyskakiwać z powiek niesłychanie rozszerzonych, potrząsł głową, czy przecząc? czy potwierdzając? i zapadł w bezwładność niemą, niby posag boleści uosobistnionej.
Lekarz westchnął ze współczuciem... Na cóż zda się jednak kłamać, w obec nieubłaganej rzeczywistości?... mówił więc dalej:
— Pańska żona cierpi na piersi... Sam wiesz o tem oddawna... Oddawna również, mogłeś się przygotować na cios, który w ciebie niebawem uderzy...
— Wie się... a przecież... do chwili ostatniej nie traci się nadziei — szepnął Jan głucho, jakby głos jego z pod ziemi wychodził.
— A więc... nie trzeba się dłużej łudzić nadzieją...
Mechanik przycisnął pierś dłonią. Ból straszny przeszył mu serce.
— Pańska żona doszła do kresu ostatniego suchot płucnych. Sztuka lekarska zmuszoną jest, przyznać się do zupełnej nieudolności w obec tej strasznej choroby... Cud chyba, mógłby uratować panią Vaubaron.
W tej chwili nieszczęśliwy Jan, widząc gasnący ostatni promyk nadziei, był przerażający. Na pozór spokojny, oddychał ciężko, oczy krwią mu nabiegły, żyły na czole naprężyły się jakby pęknąć miały. Spytał tym samym głosem grobowym:
— Wszystko zatem skończone... ona umrzeć musi?
— Musi niestety! — lekarz odpowiedział.
— Kiedy?
— I tego nie będę przed panem taił, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, koniec bardzo bliski... Zaledwie dni kilka jej zostaje, a i ten termin może skrócić, lada wydarzenie nieprzewidziane, wzruszenie gwałtowniejsze... Moje zatem wizyty stają się zbytecznemi... Byłbym odpowiedzialny w obec własnego sumienia, gdybym nie przestał bywać u państwa... W takim razie...
Urwał, wyjął z zanadrza spory pulares skórzanny, otworzył go, poszukał i podał Janowi świstek papieru wąski, zapisany od góry do dołu.
— Oto spis moich wizyt najdokładniejszy... przygotowałem go, przewidując, że wkrótce nie będę państwu potrzebny... Ośmdziesiąt wizyt, po dwa franki, wynosi sto sześćdziesiąt franków... Robię pana uważnym, iż liczę jak można najtaniej z powodu, iż pan należysz do tak wysoko przezemnie cenionej klasy rzemieślniczej... Moim pacyentom bogatym, liczę wizyty po pięć, a nawet po dziesięć franków.
Vaubaron wziął papier machinalnie, ale zatopiony w myślach, ani słyszał słów lekarza.
— Nie kłopocz się pan tem zbytecznie — lekarz dotknął się przyjacielsko jego ramienia. — Nie żądam pieniądzy natychmiast... Do kaduka, nie zawsze ma się w kieszeni sto sześćdziesiąt franków, przy innych codziennych wydatkach... Daj pan sobie czas... zgłoszę się za dni kilka, a wtedy byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś chciał wyrównać mój rachunek... Czasy ciężkie, panie Vaubaron... pieniądze zaś każdy z nas potrzebuje.
Mógł poczciwiec długo w ten sposób rozprawiać, Jan był głuchy najzupełniej!
— Do zobaczenia, panie Vaubaron! — ścisnął go za rękę zimną jak lód. — Życzę męstwa i odwagi... Trzeba jej panu bardzo wiele!... co prawda, to prawda... ale do stu dyabłów! jesteś przecie mężczyzną!... Powrócę za dni cztery...
Zeszedł na dół.
Po chwili dopiero Vaubaron spostrzegł, że jest sam w sieniach. Głowę opuścił na piersi i szepnął łkając:
— Wszystko skończone!... ona umrze!...
Chora musiała się dziwić, może już się nawet niepokoić, tak długą męża nieobecnością.
Vaubaron to zrozumiał.
Rozpacz ukrył na dnie serca, twarz zmusił do zupełnego spokoju, sercu nakazał, żeby zaczęło bić jak zazwyczaj, i wrócił do pokoju sypialnego.
— Mój drogi — Marta spytała — o czemże tak długo rozmawiałeś z doktorem?
— Oh! o wszystkiem i o niczem... Wiesz jaki z poczciwca gaduła!... Zresztą doktor odszedł już dawno... Szukałem nadaremnie w mojej tece planu na nową maszynę... a jest mi tak niezbędnie potrzebne!
To tłumaczenie, zaspokoiło najzupełniej ciekawość młodej kobiety.
Wzrok jej padł przypadkiem na papier, który mąż trzymał w ręce.
— Co to takiego? — spytała powtórnie.
Drgnął nerwowo... zapomniał o papierze najzupełniej.
— To? — rozłożył szybko zmięty świstek — rachunek doktora.
— Podał ci rachunek... tak prędko?
— No tak... widzisz przecie...
— Ile też wynosi?
Popatrzył na ilość zesumowaną!
— Sto sześćdziesiąt franków — bąknął.
Twarz Marty wyrażała bolesne zadziwienie.
— Ależ to dla nas suma olbrzymia! — zawołała żałośnie. — Tyle pieniędzy wyrzucić, li za wizyty lekarskie! Ah! mój najdroższy, ile cię moja słabość kosztuje! Skąd ty weźmiesz taką sumę? Przyjdzie ci to z wielką trudnością.
Jan machnął ręką lekceważąco.
— Nie troszcz się o to, droga moja dziecino... to drobnostka... Mam odebrać pieniądze z dziesięciu miejsc! Zresztą doktor może zaczekać.
— Dla czegóż ci jednak dziś wręczył rachunek? Czy już nie przyjdzie do nas?
— Zdaje się... Uważa twój stan za tak dobry, i zadawalniający, że przestanie przychodzić, co jest bardzo uczciwie z jego strony.
Marta więcej nic pytała.
Jan usiadł przed warsztatem i zaczął toczyć jakieś kółko. Pracując machinalnie pytał się w duchu:
— Co począć?... Skąd wziąć pieniądze?...
Czas obznajomić bliżej naszych czytelników z Janem Vaubaronem, spojrzawszy w przeszłość tego człowieka, który będzie główną osobistością w naszem najprawdziwszem opowiadaniu.
W jednym z rozdziałów poprzedzających, wspomieliśmy o Biblii Kalwińskiej, noszącej na sobie ślady na pół zatarte, tarczy herbowej z koroną margrabiowską.
Herb Lwia Paszczeka... a u góry Krzyż z Kotwicą, na pamiątkę Wojen Krzyżowych, w których przodkowie Vaubarona dzielnie się z Saracenami potykali, należał się najsprawiedliwiej naszemu bohaterowi. Miał on prawo niezaprzeczone, tytułować się margrabią, jako jedyny i ostatni potomek tego wielkiego rodu.
Musimy dodać natychmiast, że biedny rzemieślnik, nie tylko nie myślał upominać się o ten tytuł, ale zaledwie wiedział, iż jest szlachcicem. Dla niego nazwisko starożytne, niegdyś wsławione przez rycerskich jego antenatów, nie przedstawiało żadnej wartości.
Ten szczegół wymaga objaśnień, które też zaraz przytoczymy:
W drugiej połowie wieku siedmnastego, istniał w Bretanji, niedaleko od Carnar, zamek przepyszny i rozmiarów olbrzymich, otoczony mnóstwem dóbr, tak, że dzierżawy wynosiły rok rocznie do dwudziestu tysięcy bitych talarów. Ten zamek i te dobra, stanowiły Państwo Vaubaron, i od wieków przechodziły z ojca na syna, na ordynatów, to nazwisko noszących.
Głową rodziny, w chwili odwołania Edyktu Nantejskiego, przez Ludwika XIV, a więc u schyłku wieku siedmnastego, w roku 1685, był margrabia Gontran de Vaubaron, wdowiec w latach sześćdziesięciu po kobiecie młodziusieńkiej, i żyjący w zamku sam jeden, z synkiem kilkoletnim. Margrabia, człowiek usposobienia ponurego, niesłychanie egzaltowany, skłonny do fanatyzmu, należał do Wyznania Kalwińskiego. Prześladowania, na jakie byli narażeni jego współwyznawcy, oburzały go najokropniej, podniecały w nim do szału niemal chęć oporu, i zrobiły go podobnym do owego John’a Balfour de Burley, unieśmiertelnionego przez Valter-Scott’a w „Purytanach w Szkocyi“, Edykt króla Ludwika XIV., nakazujący Kalwinom oddawać dzieci niżej lat szesnastu na wychowanie najbliższym krewnym katolikom, a w braku tychże, opiekunom wyznaczonym z urzędu, przez namiestników na prowincyi, stanowił w jego oczach pogwałcenie najstraszliwsze władzy i powagi ojcowskiej, jak również wolności wyznań i sumienia!
Pierwszy tedy bunt podniósł przeciw edyktowi, otworzył bramy zamku dla Hugenotów prześladowanych, i był tak szalenie zuchwałym, że pokusił się odeprzeć przemoc, przemocą. Wierzył święcie, iż Współwyznawcy na jego wezwanie, podniosą się jak „Jeden Mąż!“ w całej Francyi, i zechcą pomścić krwawą „Noc Ś. Bartłomieja,“ 24. sierpnia w r. 1572, koniec końców wywiesił sztandar rewolucyjny, i porwał się do broni.
Znane nam są z historyi następstwa krwawe i niesłychanej doniosłości w dziejach francuzkich, zniesienia Edyktu Nantejskiego. Około 500.000 Kalwinów francuzkich, przeniosło się za granicę, do Państw ościennych, zreformowanych, darząc nową ojczyznę owocami przemysłowości z Francyi wyniesionemi, mianowicie tkactwa materyi jedwabnych. Dragonady (tak nazywano wojska królewskie) plądrowały po nieszczęśliwych okolicach, zamieszkałych przeważnie przez Hugenotów. Potykały się dzielnie z wojskiem regularnem, zastępy Kamizardów, złożonych po większej części z ludu wiejskiego. Nazywano ich Camisards, ubierali się bowiem w długie koszule Camisard w narzeczu ceweńskiem. Wiódł ich do boju z marszałkami królewskimi, wódz nieustraszony, Jan Cavalier, syn wieśniaka, zaledwie dwadzieścia kilka lat liczący. W tej nieszczęsnej walce domowej, poległo do 100.000 z jednej i z drugiej strony.
Nie dziw zatem, że i margrabia Vaubaron, powziął zamiar heroiczny, ale mniej szalony.
Jedynem tego buntu następstwem: następstwem łatwem do przewidzenia, było ściągnienie na zamek zbuntowany kary najsurowszej. Zastępy królewskie obiegły go, i miały z góry nakazane, z okrucieństwem wyrafinowanem, żeby nikomu z buntowników nie udzielać pardonu, wszystko niszczyć ogniem i mieczem! Ciężka artylerya zmiażdżyła bramy z brusów dębowych, kute żelazem, i porobiła wyłomy dostateczne w murze z bloków granitowych zamek otaczający. Pożar podminował wieże zamkowe, krew lala się potokami, tylko liczba bardzo ograniczona oblężonych, potrafiła ratować się ucieczką z tych zgliszczy, dymiących krwią i pożogą.
I margrabia Gontran de Vaubaron był między nimi.
Nie oskarżajmy go jednak o podłe tchórzostwo.
Starzec należał do owych rycerzy „Bez bojaźni i bez zarzutu,“ którzy nie podają nigdy pleców nieprzyjacielowi, i padają twarzą na przód. Chciał on walczyć do ostatniej chwili, zginąć wraz ze swemi towarzyszami, połączyć swoje zwłoki ze stosem ciał zabitych na gruzach zamku jego praojców...
Powiedział jednak sobie, że nie ma prawa skazywać na tę śmierć straszną syna jedynego, liczącego zaledwie lat dziesięć, i skazać na zupełne wygaśnięcie, na zagładę, nazwiska tak starożytnego, rodu znanego na kartach najchwalebniejszych dziejów francuzkich.
Połączył się zatem z uciekającymi, płacząc z rozpaczy i wściekłości.
Dzięki ciemnościom nocy burzliwej, w części tylko rozpraszanych łuną, bijącą od zamku w płomieniach, Gontran, i mały oddział Hugenotów, oszczędzonych przez bomby i granaty oblegających, dostali się szczęśliwie do przystani w Penmark, przez nikogo nie gonieni, gdzie wsiedli na statek, należący do margrabiego.
Ten statek zawiózł zbiegów na ziemię obcą. Tu mieli zacząć ciężkie życie tułaczy, wygnanych z kraju własnego.
Pierwsze wieści, które go doszły z Francyi, oznajmiły margrabiemu de Vaubaron, że dobra jego zostały skonfiskowane, na jego głowę cenę wyznaczono, i że nigdy, choćby nawet chciał się poniżyć, i poddać z pokorą Edyktowi nowemu, co mu ani w myśli nie postało, król sędziwy nie przebaczył by, ani jemu, ani jego potomstwu, buntu i oporu tak jawnego, i tak zuchwałego.
Ruina jego była zatem zupełną i niecofnioną, wygnanie z kraju wieczyste... Margrabia nie posiadał nic więcej, prócz małego okręciku, i kilku brylantów, porwanych na prędce ze skarbca rodzinnego, gdy z zamku uchodził.
Sprzedał okręt, spieniężył klejnoty, a zebrawszy zaledwie tyle, żeby nie umrzeć z głodu, poświęcił się wyłącznie kształceniu syna.
W trzy lata później, margrabia umarł nagle, wycieńczony smutkiem, podminowany tęsknotą za krajem rodzinnym, zostawiając synowi około trzydziestu tysięcy talarów, całego majątku (tyle niegdyś wynosił ich roczny dochód!) i ową Biblję Kalwińską, z którą nakazał mu to pod błogosławieństwem, nie miał się nigdy rozłączyć.
Raz nawet powiedział:
— Później mój synu, gdy dojdziesz do wieku męskiego, dowiesz się, iż ta biblia stanowi dla ciebie skarb najkosztowniejszy, i że dzięki jej, twoi synowie zostaną tem czem byli nasi antenaci.
Prawdopodobnie margrabia de Vaubaron, chciał kiedyś wytłumaczyć jaśniej synowi te słowa tajemnicze, które dziecko puściło mimo uszów, wcale się nad niemi nie zastanawiając.
Śmierć napadła starca niespodzianie, i nie zostawiła mu czasu na żadne tłumaczenie.
Syn margrabiego wyrósł, ożenił się za granicą bardzo skromnie i z panienką ubogą, żył nieznany w ubóstwie, i zmarł, zostawiając znowu tylko jednego syna po sobie.
Zaczęła się powoli agonja, wielkiego i znakomitego rodu.
Nie będziemy szli krok za krokiem, badając z ciekawością przesadzoną, dalsze pokolenia Vaubaron’ów, tonące coraz bardziej w cieniu życia mieszczańskiego i niesłychanie pospolitego; w stosunkach materyalnych, z nędzą niemal graniczących.
Członkowie tego rodu upadającego, wiedzieli, że pochodzą z Francyi; czasem nawet opowiadali jedni drugim, że ich pra-dziady, byli niegdyś możni i bogaci, nie bardzo jednak sami wierzyli w to podanie mgliste i legendowe, które nie miało żadnej podstawy namacalnej.
Tak minęło lat sto z okładem.
W roku 1803, jeden z Vaubaron’ów powrócił do Francyi i osiedlił się w Paryżu. Po raz pierwszy, od zniesienia Edyktu nantejskiego, jakiś potomek margrabiego Gontrana, przestąpił granicę kraju rodzinnego.
Ten tedy Vaubaron, obywatel Vaubaron, (jak się wtedy wyrażano) był to człowiek dość ograniczony, hulaka, pijak i gracz nałogowy.
Palnął głupstwo wierutne, żeniąc się, on, nicpoń czystej wody! i rzecz naturalna, po kilku miesiącach pożycia małżeńskiego, zbrzydził sobie żonę i ognisko domowe.
Wtedy, ani się pytając o żonę, wymazawszy ją z pamięci, jakby wcale nie istniała, nie pamiętając i nie dbając również i o tę okoliczność, że ma wkrótce zostać ojcem, rzucił się na nowo, ze zdwojoną namiętnością, w wir rozpusty najohydniejszej.
Pożarł w jednej chwili to trochę, co sam posiadał, a wtedy wyciągnął chciwe dłonie, aby tak samo puścić na cztery wiatry żony posążek.
Nadaremnie istota nieszczęśliwa za nogami mu się włóczyła, prosząc i zaklinając, żeby miał litość, jeżeli już nie nad nią, to nad swojem własnem dzieckiem, które ona nosi w łonie. Odpowiadał szorstko, że kobiety istoty nieudolne i głupie, nic się na interesach nie rozumieją, i do niczego się też mieszać nie powinny. Obiecywał jej zresztą na, pociechę, wielki majątek w przyszłości, o jakim jej się nawet nie przyśniło.
Hulaka niepoprawny, nie był w gruncie złym człowiekiem, i tak solennie zaręczając, że wkrótce będą we wszystko opływali, mówił to tylko w co sam święcie wierzył.
Jak ogół graczy, ufał swojej dobrej gwieździe, liczył na zyski bajeczne, na wygrane ułudne. Gra, upaja niemal jak Hatchich indyjski, swoich zwolenników, a raczej swoje ofiary, i każe im patrzeć w przyszłość, przez pryzmat olśniewający a zwodniczy.
Ostatni luidor, ostatni talar Vaubaron’a o którym piszemy; wszystko stopniało, na zielonych stolikach domów gry.
Gdy nędznik przekonał się, iż ani grosz mu nie został w kieszeni, że wyschło wszelkie źródło dochodów, a i kredyt wyczerpał się najzupełniej, że odtąd byłby zmuszony pracować lub kraść, aby wyżywić siebie i żonę, w głowie mu się pomieszało.
Wiedział dobrze, że pracować nie potrafi.
Myśl o kradzieży go przerażała.
Ta natura słaba i znikczemniała, mogła dojść do nałogu i nurzać się w kale rozpusty, nie psiadała jednak dość energii aby bodaj zbrodnię popełnić.
Koniec końców, uważając położenie, w którem znalazł się samochcąc, za rozpaczliwe i bez wyjścia, obywatel Vaubaron popełnił ostatnie tchórzostwo najpodlejsze, i kulę sobie w mózg wpakował.
Samolub nikczemny, myślał li o sobie, nie troszcząc się wcale o żonę, i o los dziecięcia, które lada dzień, miało wyjrzeć na świat boży.
W chwili, kiedy wnoszono na marach, do pomieszkania, trupa samobójcy z głową roztrzaskaną; jego żona nieszczęśliwa, uczuła pierwsze bole macierzyństwa.
Wołała o pomoc, nikt nie przybywał; błagała męża nieobecnego, a śmierć jej odpowiedziała.
Na widok ciała krwią, zbroczonego, ohydnego i wstrętnego, upadła na wznak z krzykiem rozdzierającym.
Nie odzyskała już przytomności. Skonała nie doświadczywszy tej najwyższej radości i boleści jednocześnie, której doświadcza matka nieszczęśliwa przyciskając do serca po raz pierwszy... pogrobowczyka! sierotę bez ojca!
Nazajutrz, wóz najniższej klasy wiózł dwie trumny razem do wspólnego grobu.
Co się tyczy dziecka nowonarodzonego, urzędnik municypalny, wpisywał go w księgi ludności paryskiej, pod imieniem i nazwiskiem Jana Vaubaron’a.
Na dole, w domu, w którym umarła matka Vaubaron’a, mieszkał ślusarz ze żoną. Była to para staruszków bardzo poczciwych. Mąż pracował z energią niezmordowaną, od lat czterdziestu, zebrawszy dotąd bardzo niewielką sumkę, „na czarną godzinę.“ Żona, kobieta łagodna i pracowita, modliła się gorąco przez całe życie, o dzieciątko. Bóg jednak prośby jej nie wysłuchał.
Ci zacni ludzie, nazywali się Mateusz i Klaudya Simon.
Klaudya szepnęła nieśmiało mężowi, w dzień podwójnej katastrofy, którąśmy wyżej opisali:
— Mój kotku! co też się stanie z tym biednym bobakiem, który urodził się, niemając ni ojca, ni matki?
— Cóż ma z nim być?... Zaniosą go, rzecz naturalna, do domu podrzutków.
— Przykro mi o tem pomyśleć... matka była taka uczciwa... gdybyś tak pozwolił?...
— No, kończże, kończ!...
— Zastąpilibyśmy mu zmarłych rodziców... Wzięlibyśmy sierotę do siebie... wychowując najstaranniej...
— Co ci też kobieto świta po głowie?!... Czyśmy to tacy bogacze, czy co?
— Eh! taka dziecina nie zje przecież wołu... Gdzie jest dla dwojga, znajdzie się i dla trzeciego. Przywiązałbyś się do dzieciaka, i nauczył go twojego rzemiosła...
— Starość, nie radość... Może wkrótce będę zmuszony warsztat porzucić...
— Właśnie też!... Gdy nie będziesz miał zatrudnienia i roboty, będzie ci się nudziło. Dziecko wtedy stanie ci się rozrywką. Będzie to zresztą uczynek miłosierny, i ręczę, że tego nie pożałujesz. Dałabym sobie za to głowę uciąć!
— Ha! skoro taką masz wielką ochotę na tego chłopaka, niech się stanie według twej woli... Pójdę zaraz, i każę sobie oddać dziecko na wychowanie.
I rzeczywiście Simon poszedł do komisarza od policyi, i podpisał deklaracyę, że dziecko bierze na swoją opiekę.
Pochwalono mu bardzo zamiar szlachetny, i oddano natychmiast sierotę, nie zapominając o Biblii z tarczą herbową, która leżała na łóżku, obok matki umarłej.
Jan Vaubaron, mimo okoliczności rozpaczliwych poprzedzających jego urodzenie, zdawał się silnie zbudowany, i zdrów jak ryba.
Rozwijał się szybko i prawidłowo, otoczony miłością i najczulszemi staraniami rodziców przybranych, którzy go wkrótce jak własne dziecko pokochali. Jednocześnie karmiąc ciało i o duszy dziecka nie zapominali. Oboje kształcili go, jak umieli, na dobrego, pracowitego rzemieślnika, i człowieka uczciwego.
Lata mijały. Starzec zapominał o chęci porzucenia warsztatu, i pracował dalej ucząc syna przybranego.
Jan, doszedłszy do lat piętnastu, brał się aż miło do roboty! tak dalece, że przeszedł w zręczności najśmielsze nadzieje ojca przybranego. Nie miał sobie równego, gdy szło o zrobienie zamku z sekretem, którego żaden wytrych nie byłby w stanie otworzyć, i o wyrzeźbienie klucza mocnego, a eleganckiego. Zbudował był, ot tak, dla zabawki, model kasy ogniotrwałej, z rozmaitemi sztuczkami i niespodziankami, która wprawiała w podziw najszczerszy jego mistrza.
Staruszkowie nie mogli się dość nacieszyć synem przybranym, i codzień winszowali sobie nawzajem, takiego nabytku, gdy naraz spadło na nich całkiem niespodziewanie, nieszczęście potrójne.
Atak paralityczny, ubezwładnił prawe ramię i nogę starego ślusarza, robiąc go odtąd niezdolnym do roboty. Jednocześnie, bankier, u którego składali grosz oszczędzony i zapracowany w pocie czoła, zbankrutował i ociekł za granicę z pieniądzmi klientom skradzionemi.
Przybity temi wypadkami, Simon był zmuszony sprzedać cały warsztat poniżej wartości. Czekał go cios ostatni. Jego następca, nie pilnował roboty, rozpił się, zadłużył, i wierzyciele zabrali mu warsztat, na który był dał Simonowi, zaledwie nieznaczny zadatek.
Wtedy sprawdziło się na nich przysłowie pełne pociechy i prawdą jaśniejące, że: — „Czyn miłosierny bywa zawsze nagrodzonym.“
Staruszkowie byli widomą opatrznością dla sieroty. Nawzajem sierota, stał się teraz ich karmicielem.
— Kochali mię, żywili... mówił w duchu — nie jestem niewdzięczny... Kocham ich, jak ojca i matkę... będę na nich pracował!...
I dotrzymał słowa.
Z poświęceniem najszczytniejszem, które w serca dobroci niezrównanej nazywał po prostu powinnością, oddał się cały na usługi staruszków.
Pracował dzień i noc prawie, odnosząc im skrupulatnie grosz zarobiony, z którego brał dla siebie zaledwie na kawałek chleba suchego, i jaki taki przyodziewek.
Mimo iż pracował niemal nad siły, jeszcze odkradał od snu po dwie, trzy godziny, aby już nie rękami, ale głową pracować.
Jakaś siła tajemnicza i niewidzialna ciągnęła go instynktowo do sztuki tak pięknej, lecz częstokroć tak niewdzięcznej i zawodnej... do mechaniki. Płomień gieniuszu, który jest twórcą wielkich wynalazków, pożerał go i wprawiał niemal w gorączkę.
Jak Chénier idący pod gilotynę, szeptał uderzając się w czoło:
— A jednak... tam coś jest! Czytał, studyował, rysował: słowem: siłą woli kształcił się sam, bez niczyjej pomocy, wytrwale, na seryo, w szczegółach najdrobniejszych: bez czego nie można być w niczem specyalistą, nie można stworzyć w żadnym kierunku coś prawdziwie znakomitego.
Takiem życiem, czystem, prawie świętem, pełnem abnegacyi i męztwa, żył lat trzy.
Stary ślusarz zgasł tymczasem, błogosławiąc syna przybranego, a Klaudya niebawem za towarzyszem tyluletnim pospieszyła.
Jan płakał nad wspólną mogiłą staruszków, jakby nad prawdziwymi rodzicami. Po raz drugi, odkąd był na świecie, zostawał sam, sam jeden.
Wielka zmiana zaszła w jego życiu, odkąd miał się li sobą zajmować, a wiemy, że byle czem się zadawalniał.
Kwestya zatem chleba powszedniego, tak ważna póki żywił dwoje staruszków, schodziła teraz na drugi plan.
Jan skorzystał z tej okoliczności, nie aby przestać pracować, ale aby pracować w sposób cokolwiek odmienny. Zostawił na boku warsztat ślusarski, to zatrudnienie, mogące mu li zapewnić chleb codzienny. Porzucił kuźnię, a wszedł jako pomocnik do pracowni mechanika. Słowem... niech nam będzie wolno użyć wyrażenia może niestosownego, ale które oddaje myśl naszą w zupełności... z rzemieślnika stał się artystą.
Jan utonął z ciałem i z duszą w nowym zawodzie, najeżonym zaporami i trudnościami prawie nie do zwalczenia. Z całym zapałem i wiarą młodocianą szedł naprzód, niczem nie zrażony biegł pędem do celu, który mu się ukazywał w dali otoczony blaskiem ułudnym.
Jego ambicya nie zadawalniała się nadzieją, iż zostanie w czasie mechanikiem pierwszorzędnym. On chciał gwałtem zostać wynalazcą, to jest: jednym z tych biednych, nieznanych wielkich ludzi, których życie zużywa się przedwcześnie w walkach upartych z losem przekornym: w walkach najczęściej bezowocnych, z rutyną i zacofaniem; jednym z owych męczenników idei, którym gieniusz krwawi czoło koroną ciernistą. Życie poświęcają, wytężają umysł, i nie mogą zyskać wiary, nie mogą obrócić na swoją korzyść, pomysłów tak prostych, tak jasno im się przedstawiających! Gdy oni umrą, częstokroć z głodu i z nędzy, tysiące głupców zbogacą się ich kosztem, śmiejąc się z biedaków, i patrząc na nich z góry, z litościwem ramion wzruszeniem, niby na szlachetnych... szaleńców.
I Jan Vaubaron, łudził się podobnemi czarownemi majakami, które są nieodłączne od bujnej wyobraźni poetów i wynalazców: śnił błogo o przyszłej sławie i fortunie. Niestety! najczęściej tak bywa, iż ci, którzy usypiają wśród takich marzeń rozkosznych, budzą się wśród ciemności nieprzebitych rozczarowania, rozpaczliwego zniechęcenia i... nędzy! Musimy dodać, że młody człowiek, był jak dotąd, bardzo dalekim od podobnie smutnych wróżb, na samym początku zawodu, obranego z namiętnym zapałem.
Mechanik, u którego obecnie praktykował, człowiek rozumny i wykształcony, pokochał niemal swojego pomocnika, oddając wszelką sprawiedliwość jego pracowitości, a nawet gienialności w każdym pomyśle.
Nieraz przypatrywał się z najwyższem zadowoleniem, gdy Jan coś w jakiejś maszynie uprościł i uczynił łatwiejszem do wykonania. Przepowiadał młodzieńcowi przyszłość najświetniejszą, i sam wierzył święcie w to co utrzymywał w obec Jana.
Nieraz w głębi duszy mechanik układał sobie, zabawić się po wtórnie w opatrzność Jana i wpłynąć stanowczo a zbawiennie na jego przyszłe losy.
Stosunkowo bardzo bogaty, myślał jednak czyby nie dobrze było przyjąć do spółki młodzieńca gienialnego, mimo, iż tenże nie miał nic, prócz pracowitości i dobrej woli.
Szedł jeszcze dalej, snując w myśli owe plany.
Jan skończył był lat dwadzieścia. On sam zaś miał córkę jedynaczkę, około lat czternastu, a która zanosiła się na bardzo przystojną panienkę. Otóż! przypuszczał nawet, iż kiedyś młodzi ludzie mogli by sobie nawzajem przypaść do serca, i on by im pozwolił, za jakie cztery, pięć lat połączyć się ślubem małżeńskim.
Być może, iż szczęście naszego bohatera zależało od ziszczenia marzeń owego mechanika. Inaczej atoli było w górze zapisano i marzenia nie miały się nigdy ziścić...
Jan Vaubaron nie był wcale młodzieńcem wdającym się w jakiekolwiek awanturki romansowe. Oddany z ciałem i z duszą pracy ręcznej jak i umysłowej, żył w najzupełniejszem osamotnieniu. Nie wdawał się z żadnym ze swoich hulackich i roztrzepanych towarzyszów, nie znał i nie zazdrościł im owych rozrywek hałaśliwych i rozpustnych, tak przez młodzież ukochanych, a słowo miłość, tak często powtarzane w piosnkach wesołych i erotycznych, przez kolegów w warsztacie, w jego sercu żadnego echa nie budziło, żadnych myśli ani pragnień namiętnych w niem nie wzniecało.
Mieszkał na poddaszu w nędznej izdebce, w domku ubogim, na jednem z najskromniejszych przedmieść paryskich. W izdebce stał prosty tapczan, stół i dwa stołki drewniane, niemal od siekiery ociosane. W rogu umieścił piecyk żelazny. Służył on do ogrzania izdebki wśród mroźnych nocy, i za rodzaj małej giserni, gdy chciał co przetopić.
Porzucał do dnia izdebkę, a wracał aż późno wieczór. Jadał w bardzo lichej i taniej garkuchni, nieopodal od warsztatu w którym pracował, i prawie nigdy się nie zdarzyło, żeby kiedy w dzień, wspinał się po sześciu piątrach na swoje poddasze.
Naprzeciw niego, przedzielona wąskim korytarzem, była druga podobna izdebka, w której mieszkały dwie kobiety. Nie znał swoich sąsiadek, i nigdy z żadną z nich nie rozmawiał.
Czasem spotykał się z niemi na schodach. Zwróciły nawet jego uwagę przelotną, ubraniem, więcej niż skromnem, prawie nędznem, ale czystości niepokalanej.
Jedna z nich była siwiuteńka, z twarzą żółtą jak wosk, z policzkami zapadniętemi, z oczami krwią nabiegiemi.
Druga, młoda dzieweczka, niemal dziecko jeszcze, wzrok zachwycała twarzyczką prześliczną, bujnemi blond włosami, dużemi, czarnemi oczami, z wyrazem anielskiej czystości i łagodności, usteczkami maleńkiemi, trochę blademi, trochę smutnemi, które jednak możnaby było bardzo łatwo zaróżowić i śmiać się nauczyć. Te dwie kobiety były matką i córką.
Gdy Jan znalazł się kiedy na ich drodze, usuwał się, aby im miejsce zrobić, i oddawał im ukłon pełen uszanowania. Domyślał się instynktowo, że muszą być ofiarami jakiejś niedoli wielkiej, a niezasłużonej, którą umiały znieść ze szlachetną rezygnacją. Szedł dalej, a obraz tak matki, złamanej nie tyle latami, ile nieszczęściem, i tego dziewczątka, rozkosznie rozkwitającego, zacierał się natychmiast w jego umyśle, zajętym jak wiemy, specyalnie i wyłącznie wielkiemi pomysłami i przyszłemi wynalazkami. Zresztą... jeszcze to raz powtarzamy... Jan nie troszczył się i nie pytał o nic co się w domu działo, i tak samo jak w warsztacie, nie nawiązywał z nikim bliższych stosunków.
Dnia pewnego wrócił do domu w porze niezwykłej, około drugiej z południa, zapomniał był bowiem rano wychodząc, rysunku pewnej maszyny.
W bramie domu czekał go widok smutny i niespodziewany.
Na środku sieni ustawiono nader skromny katafalk, na którym spoczywała trumna z desek na czarno lakierowana. W głowach stała kropielnica z kropidłem, kilka świec zaledwie katafalk otaczało.
Jan umoczył kropidło i według zwyczaju we Francyi przyjętego, pokropił zwłoki wodą święconą, z cichem westchnieniem do Boga za tą duszą.
Kobieta zastępująca stróża w domu, miała swoją siedzibę w ciemnej norze pod schodami.
Jan nigdy się przed jej drzwiami nie zatrzymywał i nigdy z nią nie rozmawiał. Nie przez dumę, chroń Boże! ale z przyczyny że był wrogiem zdeklarowanym każdej chwili straconej, i słów bez celu na wiatr rzuconych.
Tym razem jednakże ulegając ciekawości mimowolnej, zatrzymał się i spytał kobietę na progu stojącą:
— Któż to wam umarł w domu?
— Jakto panie vaubaron? — uderzyła w dłonie — nie wiesz nic o tem!?
— Na prawdę!... nie wiem.
— A przecież to umarła pańska najbliższa sąsiadka!
— Jaka sąsiadka?
— Jedna z tych, które naprzeciw pana mieszkają... Musisz je znać doskonale...
— Przeciwnie, nie znam ich wcale.
— Rany Chrystusowe! czyż to podobna? No! zresztą pan więcej za domem niż w domu, i Bogiem a prawdą nie masz pan czasu jak to inni, latać za spódniczkami... Otóż! było ich dwie pańskich sąsiadek... stara i młoda... pani Bernard i jej córka... ładna blondyneczka...
Po raz pierwszy w życiu, Jan uczuł dziwne i głębokie wzruszenie; jakieś drganie wewnętrzne, sięgające aż na dno serca.
— Boże miłosierny! — bąknął tak zmieszany i zaniepokojony, iż sam tego pojąć nie mógł, a więc i ukryć nie potrafił. — Boże mój!... córka zatem umarła?...
Głos mu ustrzągł w gardle.
— Kto taki, kto? — dokończyła baba. — Ależ nie córka umarła, panie Vaubaron, tylko matka... chociaż to na jedno wychodzi dla tego biedactwa!... bo powiedz mi pan tylko, co ona teraz pocznie, taka młoda i samiuteńka jak palec na bożym świecie.
Młodzieniec nic już na to nie odpowiedział. Skinął szybko głową, dziękując staruszce za dane mu objaśnienie i pobiegł na swoje poddasze, przeskakując po dwa schody na raz.
Przechodząc koło drzwi naprzeciw swojej izdebki, usłyszał przez deski cienkie i zaledwie zbite, głuche łkanie, które go bolem przeszyło. To młoda dziewczyna jasnowłosa, płakała po stracie matki.
To biedne dziecię było mu zupełnie obce, prawie nieznane. Nie miał zatem prawa mieszać się do jej życia, wtrącać się w jej boleść, nieść jej słowa pociechy...
— Sama na świecie!... sierota jak ja!... mówił w duchu — ale stokroć nieszczęśliwsza... nie znając bowiem matki, nie mogłem jej żałować...
Serce mu się ścisnęło. Chwycił rysunek po który przyszedł na górę i wrócił nazad do warsztatu.
Przez resztę dnia był dziwnie smutny, roztargniony i przybity. Zdawało mu się, przez jakąś szczególną halucynacyę, że echo łkań sieroty, na pół stłumionych, aż tu go dochodzi.
Gdy wracał późnym wieczorem, przyłożył ucho do drzwi, przez które wyniesiono umarłą. Cisza grobowa panowała w izdebce.
Młoda dziewczyna spała zapewne wycieńczona i znużona.
— Sen ją pokrzepi i pomoże siły odzyskać — Jan pomyślał.
I jemu lżej się na sercu zrobiło.
Jak zwyczajnie zapalił lampę, usiadł przy małym stoliku, porozkładał przed sobą dzieła o mechanice, papier i ołówek, i spróbował pracować ale nadaremnie. Myśli rozbijały się po głowie chaotycznie, oczy wlepiał bezmyślnie i z roztargnieniem niesłychanem w figury geometryczne w książce wyrysowane.
Zrozumiał nareszcie, iż pracować w tej chwili nie potrafi i rzucił się więc na łóżko i usnąć usiłował. I tego nie mógł dokazać. Myśl jedyna, mózg świdrująca, usnąć mu niedozwoliła. Zdawało mu się że widzi ciągle w ciemnościach go otaczających dziewczę jasnowłose, blade i złamane, podobne zupełnie do posągu boleści.
Noc całą w ten sposób przepędził, a noc ta wydała mu się wiecznością. Gdy nareszcie wybiła godzina, w której udawał się zwykle do warsztatu, Jan wstał znużony zupełną bezsennością.
Cóż się działo w tej duszy? jakie uczucie nowe, potęgi niezrównanej, zawładło nią tak zwycięzko i sprawiało w niej przewrót tak niezwykły.
Gdyby się Jana wprost spytano, byłby zapewne odpowiedział, że litość to sprawiła. My jednak bardziej pod tym względem doświadczeni, możemy zapewnić śmiało, że tem czemś tajemniczem i nieokreślonem była miłość po prostu; miłość o tyle niebezpieczna, o ile była dotąd nieświadoma. Młody mechanik nie domyślając się niczego, nie próbował nawet z nią walczyć, co byłby może wiedząc uczynił, powiedziawszy sam sobie:
— Jestem za ubogi, abym miał prawo być zakochanym.
Tak minął tydzień.
Dnia ósmego Jan wracał do domu wcześniej niż zazwyczaj. Stróżka zatrzymała go na schodach.
— Panie Vaubaron! — spytała — czyś nie widział przypadkiem temi dniami twojej sąsiadki?
— Nie — odpowiedział zaniepokojony.
— A wiesz pan, że z nią może być źle!
— Dla czego?
— Wyobraź pan sobie, że od dnia pogrzebu dwa razy tylko wyszła z domu. Jak i czem żyje, skoro nic nie kupuje do jedzenia? Rozumiesz to pan?... bo ja nie! Wczoraj poszłam ją odwiedzie. Musiałam bić we drzwi z pięć minut, zanim mi nareszcie otworzyła... Była całkiem biała... nieprzymierzając jak dyzerter z katafalka.... Miała taką minę, jakby zaraz upaść miała. Mówię zatem do niej: — Pannusiu! panno Marto! może ci czego potrzeba? Przyszłam się dowiedzieć i chętnie się postaram o wszystko. — Odpowiedziała bardzo grzecznie, że mi bardzo a bardzo dziękuje, nie potrzebuję przecież niczego... i prędko drzwi mi przed nosem zamknęła... Dziś znowu wyszła... Niosła jakiś koszyk pod szalem... Szła wolno, wolniuteńko, że aż mi się serce krajało! Wyglądała przytem jak istny upiór!... Zaraz sobie powiedziałam: — Temu biedactwu coś strasznie do głowy przystąpiło.
— Myślicie zatem Tomaszowo, że jest chora niebezpiecznie?
— Nie wiem czy jest chora, ale co innego zajechało mi furą siana do głowy: oto ona chce sobie po prostu śmierć zrobić!
Mechanik drgnął i brwi mu się ściągnęły ponuro. Myśl sama o zamiarze tak rozpaczliwym, uderzyła go niby nożem w serce.
— Jakże by temu przeszkodzić? — bąknął.
— Na pańskiem miejscu, starałabym się nawiązać znajomość z panną Martą Bernard... Między takimi jak wy młodymi, łatwo przecież o znajomość... i jakoś bym jej to wyperswadowała... Żal widzi pan i samotność, niszczą i w grób wtrącają to biedactwo... Zrobisz to panie Vaubaron?
— Spróbuję przynajmniej!... — Jan odpowiedział, idąc zwolna na swoje poddasze.
Po drodze szeptał zrozpaczony:
— Radbym z duszy poznajomić się z tą panienką... rozproszyć jej smutne myśli... może nawet wyrwać ją ze szponów śmierci przedwczesnej... tak, tak... radbym szczerze, ale jak się wziąć do tego?...
I jakoś nie mógł się na nic zdecydować, nie mógł rozstrzygnąć tej kwestyi drażliwej.
Schody oświetlano tylko do dziesiątej wieczór... teraz było już po jedenastej, i ciemności panowały egipskie. Jan znał jednak schody bardzo dobrze, aby nie trafić do swoich drzwi i po omacku.
Machinalnie, z przyzwyczajenia, wcale stopni nie rachując, zatrzymał się na setnym pięćdziesiątym. Stał przed swoimi drzwiami. Wyjął klucz z kieszeni chcąc w zamek włożyć.
W chwili gdy drzwi miał otwierać, szmer niezwykły uderzył słuch młodego człowieka. Dreszcz śmiertelna nim wstrząsnęła; odstąpił od swoich drzwi, przeszedł na drugą stronę korytarza i ucho przyłożył do drzwi swojej sąsiadki.
Szmer zasłyszany był co prawda wielce niepokojący. Niby echo ciężkiego stękania, a raczej charczenia, jakby już w chwili przed zgonem. Jan mógł się jednak omylić, mając tak podnieconą wyobraźnię.
Tak sądził z razu, przyłożywszy bowiem ucho do dziurki w zamku, słyszał li uderzenia gwałtowne serca własnego.
Miał już wrócić do siebie, gdy w tem odezwał się ten sam jęk, czy charczenie bolesne i przerażające.
Teraz nie wątpił dłużej... To nie było ani łkanie, ani skarga bolesna, ani modlitwa błagalna duszy uciśnionej, co go uderzyło.... Tylko agonja tak się odzywa!
Jan, jak wiemy, był silny i pełen energii, tak fizycznie jak i moralnie. A jednak osłabł na razie, o mało nie zemdlał i nie padł na wznak od strasznego wrażenia, gdy miał jakby objawienie, prawie dowód namacalny, że o kilka kroków od niego, Marta Bernard kona!
To zresztą obezwładnienie sił duszy, jak i ciała, trwało zaledwie kilka sekund.
Młodzieniec oprzytomniał, wyprostował się pełen energi i woli niezłomnej do działania:
— Uratuję... na Boga się klnę!... muszę ją li ratować!
I nie zastanawiając się ani chwili, jak jego czyn byłby niestosownym w razie pomyłki, nie wołając nikogo na pomoc, i nie robiąc na razie hałasu, cofnął się o kilka kroków, a potem puścił się pędem i o drzwi uderzył z całej siły.
Drzwi na pół zmurszałe, nie wytrzymały ataku.
Od pierwszego razu deski zatrzeszczały, zamek pękł, zawiasy się oderwały, i drzwi zwaliły się do środka.
Jan chciał natychmiast wpaść do izdebki ale odurzony, musiał do progu wstecz się cofnąć...
Mimo całego zapału i chęci poświęcenia siebie, byle Martę uratować, młody człowiek został odepchnięty falą zabijającą gazu węglowego, który napełnił korytarz, skoro drzwi zwalił do środka. Odetchnąć tem powietrzem zatrutem, groziłoby śmiercią prawie pewną... Mimowoli zatem Jan się zatrzymał...
Jeden rzut oka wystarczył zresztą aby rozwiązać straszną zagadkę. Stos węgli dogasał w żelaznej fajerce, oświetlając ponuro nędzną izdebkę płomykami niebieskawemi, które migotały po nad żarem.
Okienko jedyne, było starannie zamknięte. Młoda dzieweczka tak była przezorną, że nawet brzegami okleiła je szarym papierem, żeby przez szpary nie ulotniła się cześć gazu.
Potem rzuciła się na łóżko, w stroju kirowym, z rękami na piersiach złożonemi, z wzrokiem w górę wzniesionym, do nieba, gdzie się chciała z matką połączyć. I tak na śmierć czekała.
Śmierć posłuszna byłaby ją niebawem zabrała, gdyby jęki głuche zaczynającej się agonii, nie były Jana uderzyły. Już Marta znaku życia nie dawała. Usta były nieme i sine; oczy stały w słup; serce bić przestało.
Krótka chwila wystarczyła, aby część przynajmniej gazu trującego rozeszła się po korytarzu, Jan z tego natychmiast skorzystał. Nie dbając o to, czy sobie rąk nie pokaleczy, wytłukł pięścią kilka szyb. Za długo by było trwało okno otwierać. Potem porwał w ramiona ciało bezwładne młodej dzieweczki, zaniósł do własnej izdebki, złożył na własnym łóżku, i nawet lampy nie zapaliwszy, wybiegł na schody, przechylił się przez poręcz, i zaczął wołać z całej siły:
— Ratunku! ratunku!... kobieta umiera!...
Wolanie, rozlegające się niby grzmot po całym domu, było już niemal zbyteczne. Wszyscy lokatorowie, usłyszeli przedtem łoskot drzwi wywalonych i brzęk szklą stłuczonego: kilku z nich, w nocnym nieładzie, zaledwie cośkolwiek na siebie zarzuciwszy, szli właśnie na górę, aby się dowiedzieć, skąd te hałasy piekielne w domu tak zwykle spokojnym?
Wkrótce kilkanaście osób, z Tomaszową na czele, zgromadziło się w izdebce Jana.
Wtedy, jak zwykle w podobnych wypadkach, zamiast zająć się ratowaniem konającej, jeden przez drugiego obsypywał Jana pytaniami, co się to stało takiego?
Ten nie odpowiadał nikomu. Powtarzał tylko tonem najwyższej rozpaczy:
— Umiera!... Wszak widzicie że ginie marnie!... Ratujcie ją!... Ratujcie!...
Nareszcie myśl rozsądna strzeliła do głowy Tomaszowej.
— Najlepiejby było sprowadzić doktora!
— Skąd? — Jan spytał głucho, bliski szaleństwa.
— Jest jeden na naszej ulicy... tuż blisko... trzeci dom na prawo... Jego nazwisko przybite przy drzwiach, na blasze mosiężnej...
Młody człowiek już tego nie słyszał... Leciał jak strzała po schodach.
Zjawił się za chwilę krótką, prawie nie do pojęcia! Lekarza wyrwał z łóżka gwałtownie, dając mu tyle czasu zaledwie, żeby mógł cokolwiek wciągnąć na siebie.
Lekarz zrazu oświadczył, iż casus jest nader niebezpieczny, i w obec prawie zupełnego uduszenia gazem, za nic nie odpowiada. Dodał iż przedewszystkiem trzeba młodej dziewczynie powietrza, jak najwięcej powietrza! otworzył okno i wszystkich za drzwi wyprosił. Zostawił tylko Jana i Tomaszowę, która okazała wielką i serdeczną gotowość, pilnowania chorej przez resztę nocy. Czy do tego poświęcenia nie łączyło się i trochę ciekawości? nie śmielibyśmy zaręczyć...
Teraz przystąpiono z całą energią do ratowania na pół umarłej. Powodzenie było zupełne, i skutek okazał się rychlej, niż sam lekarz przewidywał.
W godzinę niespełna, dziewczynka westchnęła głęboko i podniosła zwolna powieki ociężałe. Jan, który miał ją już za umarłą, nie mógł się wstrzymać od okrzyku radośnego.
Marta usiadła na łóżku, wodząc w koło wzrokiem błędnym i wystraszonym. Oczy jej zatrzymały się z niepokojem na lekarzu, którego nigdy w życiu nie widziała, i na Janie, którego na razie poznać nie mogła. Umysł jej pracował teraz niesłychanie. Chciala umrzeć; przeszła wszelkie trwogi i rozpacze agonii; po nich nastąpiło zupełne ubezwładnienie; teraz zaś, gdy życie na chwilę zastanowione na nowo wracało, dla niej było to nie ze snu przebudzeniem, ale jakby zmartwychwstaniem!
— Jest li to życie — pytała sama siebie — w takim razie, gdzież to ja jestem?... Jeżeli to śmierć, dla czegóż matka mi się nie pokaże i nie przyjdzie mnie do łona przycisnąć?...
Te kwestye nie do rozwiązania, te dziwne zagadki i zawikłania mieszały do reszty zmysły dziecka biednego. Czuła że ją przytomność opuszcza; twarzyczkę ukryła w obu dłoniach i wybuchła płaczem spazmatycznym.
— Czekałem tylko na ten kryzys najskuteczniejszy... — lekarz szepnął na ucho Janowi. — W podobnych wypadkach, łzy są lekarstwem najzbawienniejszem!... Niebezpieczeństwo już nie istnieje!...
Jan uradowany temi słowami staruszka, porwał jego rękę i namiętnie do ust przycisnął z nadmiaru wdzięczności.
Lekarz uśmiechnął się dobrodusznie:
— Jak pan ją kochasz! — rzekł zcicha.
— Ja! — wybełkotał zmieszany i zaniepokojony. — Ależ ja ją znam zaledwie...
Staruszek nic na to nie odpowiedział.
Potrząsł li głową z widocznem niedowierzaniem, i odszedł, zapowiadając się z wizytą nazajutrz.
— Nie mogę przecie nocować w tym samym pokoju — Jan rzekł do Tomaszowej — to nie wypada!... Bądź tak dobrą, moja kobieto, pilnuj tej biedaczki... Ja powrócę, skoro dzień zaświta...
— A gdzież pan się tymczasem podzieje? gdzie pan spać będziesz? — spytała zafrasowana.
— Eh! — machnął ręką — o to się już nie turbujcie!... Gdzieś się przecie ulokuję!... i wyszedł.
Nie poszedł daleko.
Drzwi za sobą zamknąwszy usiadł na stopniu najwyższym, plecami oparł się o mur, łokciami o kolana, głowę spuścił na dłonie i tak nie przespał wprawdzie, ale przedumał do rana.
Przez ten cały czas długi rozbierał w myśli słowa lekarza: Jak pan ją kochasz!... Te trzy krótkie słówka były dla niego niby objawieniem; rozjaśniły ciemności, w których umysł jego błądził, wydały nagle ukrytą na dnie jego serca tajemnicę.
— Ha! Bogiem a prawdą! — powiedział sam sobie. — To rzecz pewna... że ja ją kocham nad wszystko!
Skoro to wyznanie wybiegło mu z serca na usta, czuł jak gorączka ustępuje, która go przez tydzień mordowała, jak znika pożerający go temi dniami niepokój, a dzięki szczęśliwemu usposobieniu pierwszej młodości, która ma przywilej w nic nigdy nie wątpić a wszystkiego najlepszego spodziewać się, zapomniał z kretesem o smutnych przepowiedniach przy samym początku tej budzącej się miłości, która mu się tak nagle objawiła, a zaczął natychmiast budować zamki na lodzie, snuć plany przyszłego ich szczęścia domowego.
Z pierwszym dnia brzaskiem zapukał do drzwi swojej izdebki z sercem radością przepełnionem:
— I cóż? — spytał Stróżową, która drzwi odchylała cichutko
— Ma się nie źle, odpowiedziała poczciwa kobieta. — W tej chwili śpi smacznie... Mówmy cicho żeby jej nie obudzić... Dużo rozmawiałyśmy obie w nocy... Biedna panusia, przyznała mi się, że chciała sobie śmierć zrobić z wielkiego żalu, że tak sama jak palec, a także i dla tego, bo wie jak to na tym świecie trudno dziewczynie młodej a uczciwej zapracować na chleba kawałek... choćby jej ręce z pracy poodpadały... Perswadowałam jak mogłam że nie trzeba nigdy tak bardzo sobie do głowy przypuszczać, że kogo pan Bóg stworzy, tego nie umorzy i zczęsta znajdzie się na swojej drodze przyjaciół, gdy się najmniej na nich liczy... Koniec końców, wspomniałam i o panu... Wie iż panu tylko życie zawdzięcza...
Marta obudziła się tymczasem i usłyszała słowa ostatnie.
— Tak jest panie, wiem o tem — przemówiła głosem drżącym z osłabienia — lękam się jednak czyś mnie pan nie obdarował życiem na moją większą tylko niedolę i troski... Nie mniej atoli dziękuję panu z głębi serca, bo pojmuje jak wielki grzech z rozpaczy popełniłam, rozporządzając samowolnie tem co nie było moją własnością. Teraz to rozumiem doskonale, skoro minęła szalona ekscytacya, która mnie do tej zbrodni popchnęła. Odtąd nie braknie mi odwagi do walki z losem. Będę szła dalej i dalej po drodze życia ciernistej, póki mi sił stanie, i będę cierpliwie czekała bez skargi i wyrzekania, kiedy Bogu będzie się podobało połączyć mnie z moją matką najukochańszą... Podaj mi rękę panie Vaubaron... Potrzebuję uścisnąć dłoń człowieka uczciwego, dłoń prawdziwego przyjaciela, którego mi niebo same zesłało!...
Słuchając tych słów wypowiedzianych słodko i łagodnie przez Martę, Jan musiał użyć całej siły, aby się wstrzymać chwilowo i nie paść przed nią, jak przed świętą na kolana! nie powiedzieć jej od razu, że ją ubóstwia!
Wziął tę rączkę delikatną w swoją dłoń grubą i spracowaną, zaledwie prawie śmiał się jej dotknąć i przycisnąć do ust gorących.
Rad by był co odpowiedzieć, zapewnić ją o swojem uwielbieniu i poświęceniu bez granic, silił się jednak nadaremnie. Usta się poruszały, głos jednak nie mógł się wydobyć z piersi ścieśnionej i bez tchu niemal.
Taki stan rzeczy (myślimy o wzajemnym stosunku dwojga młodych ludzi) musiał się zmienić radykalnie i to bardzo rychło.
Marta Bernard nie mogła żyć dłużej w strasznem i rozpaczliwem osamotnieniu, w jakiem została była po śmierci matki; z drugiej strony nie wolno jej było pod grozą utraty czci i sławy, z bezwstydem prawie, oddać się w opiekę człowiekowi tak młodemu, jak Jan Vaubaron. Choćby ich stosunki były najbardziej braterskie, nie zabrakłoby złośliwych uwag i komentarzy posądzeń uwłaczających ze strony ogółu lokatorów, z tego olbrzymiego ula, napełnionego żądłami jadowitemi owadów, którzy się ludźmi nazywają. W każdym domu paryskim nie braknie takich, którzy mają sobie niemal za powinność szarpać dobrą sławę bliźnich.
Pewny instynkt zachowawczy, mimo że w ducha czystości i niewinności nawet nie rozumiała czem jest grzech właściwie, budził w Marcie skrupuły i ostrzegał przed zbyt wielką poufałością i zbliżaniem się do Jana. Jan jeszcze lepiej to rozumiał, trzymał się też jak najdalej, najlżejszy cień bowiem, padający na dobrą sławę dziewczątka, wydałby mu się był nieszczęściem nie do naprawienia.
Kochał on Martę Bernard miłością o tyle wzniosłą i czystą, o ile była namiętną i wyjątkową. Nie miał innego celu, innego pragnienia, nadziei rozkoszniejszej, jak zrobić z Marty życia towarzyszkę, jak podzielić z nią wiernie wszystkie radości a oszczędzać jej ile możności trosk i bolów, które tak często się zdarzają na tym łez padole.
Marta nie miała jeszcze lat szesnastu; Vaubaron tylko co skończył był rok dwudziesty. Mimo ich tak wielkiej młodości, mimo zupełnego sieroctwa i ubóstwa Marty, mimo, że właściwie i on dotąd nie miał zapewnionego i wyrobionego stanowiska, małżeństwo go nie przestraszało.
— Wystarczałem przecie, gdy miałem do wyżywienia moich przybranych rodziców — powtarzał w duchu. — Dziś mam tę samą odwagę a więcej sił do pracy i więcej umiem i rozumiem niż wtedy... mogę zatem wziąć śmiało na moje barki ciężar małżeństwa i nie ugiąć się pod nim.
W miesiąc niespełna po nieudałem samobójstwie biednego dziewczątka, młody mechanik zebrał całą odwagę i udał się do Marty z sercem bijącem na alarm, mówiąc z prostotą rzewną te słowa:
— Oboje jesteśmy osieroceni, oboje ubodzy, sami, opuszczeni jak świat szeroki... Chcesz najdroższa moja, żebyśmy odtąd byli jedno drugiemu całym światem?... Chcesz mi być towarzyszką... żoną na dolę i niedolę?
— Chcę!... — Marta odpowiedziała, kładąc drżącą rączkę na dłoni Vaubaron’a — i wiem, że moja matka, jeżeli na nas patrzy, jeżeli nas słyszy z góry, musi być pocieszona, najszczęśliwsza i błogosławi z Nieba swoim dziatkom!...
Raz zdecydowawszy się na małżeństwo, nic nie zostawało naszej parze rozkochanej, jak połączyć się czemprędzej przed ołtarzem. Żadna zresztą zapora nie przeszkadzała im do tego. Sieroty, tak jedno jak i drugie, nie potrzebowali starać się o niczyje pozwolenie. Wystarczało wobec prawa złożenie w merostwie z ich metrykami jednocześnie aktu pośmiertnego obojga rodziców.
Jan zajął się zebraniem potrzebnych papierów i dokumentów z gorliwością, świadczącą najwymowniej, jak niecierpliwą jest jego miłość.
Zdawało mu się, iż błogosławiony dzień ślubu nigdy dość prędko nadejść nie może.
I Marta pod pewnym względem podzielała tę niecierpliwość. Czuła się tak serdecznie kochaną, tyle miała nawzajem dla swego narzeczonego wdzięczności i miłości, że radaby była każdej chwili zostać jego żoną, i wierzyła święcie w przyszłość najszczęśliwszą. A jednak, rzecz dziwna: nie opuszczała jej melancholja niepozbyta, nie do przezwyciężenia. Za mało czasu upłynęło od śmierci matki; rana głęboka dotąd nie była się zabliźniła. Jeżeli chwilami, gdy Marta rozmawiała z narzeczonym, uśmiech błogi zaigrał na jej bladych usteczkach, znikał szybko, a natomiast łzy rzewne i rzęsiste wytryskały z jej czarnych, smutnych źrenic.
Z tego, o czem wspomnieliśmy w poprzednich rozdziałach, nasi czytelnicy z łatwością zrozumieli, że młody mechanik, żyjący z dnia na dzień, i studjujący z takim zapałem sztukę dla sztuki, nie dla zarobku, nie mógł wiele na bok odkładać. Niesłychanie obojętny na wszelkie używania i rozkosze zmysłowe, i pod tym względem nic prawie nie wydając, dużo jednak obracał z grosza zarobionego na książki naukowe i kosztowne instrumenta.
Gdy raz postanowił się ożenić, wszystko się zmieniło. To co dla siebie uważał za zupełnie dostateczne, wydało mu się nędznem, nawet wprost niemożliwem dla jego Marty ukochanej.
Ani chciał słyszeć o tem, żeby mieli zostać nadal na poddaszu, w izdebce ciasnej i ponurej, z tapczanem, stołem i dwoma stołkami za całe umeblowanie. Postanowił wynająć w tym samym domu, tylko niżej, mieszkanko obszerniejsze i stosowniejsze.
Tomaszowa wielce mu ten zamiar pochwaliła. Pokazała mu zaraz na czwartem piątrze: — „Istne cacko“ (jak się wyrażała). Dwa pokoiki z kuchenką. Pokoje od ulicy, oklejone obiciem taniem, ale gustownem i wesołem.
Młody człowiek uradowany, zapłacił z góry za pół roku, ani chwili się nie namyślając. Przytem polecił stróżce jak najusilniej, żeby to zachowała aż do dnia ich ślubu w tajemnicy, rad był bowiem zrobić tem Marcie miłą niespodziankę, wprowadzając ją nagle do skromnego, ale miluchnego gniazdka, dla niej z miłością usłanego.
Jeszcze zostawała nierozstrzygniętą kwestya umeblowania, kwestya ważna, bo wymagająca pewnej sumki, a Jan nie miał już ani grosza przy duszy.
Postanowił więc pójść za przykładem kolegów i po raz pierwszy prosić swego pryncypała o zaliczkę. Z wielką mu to jednak przyszło trudnością, mimo iż codziennie o coś podobnego udawano się do właściciela warsztatu. Jan był wogóle za dumny do prośby jakiejkolwiek, a nawet trochę dziki pod tym względem.
Musimy dodać, iż nie zdarzyło się przecież, żeby czeladnik porządny i pracowity nie otrzymał kiedykolwiek podobnej zaliczki.
Chcąc skończyć jak najprędzej i załatwić sprawę tak mu nie miłą, młody człowiek wszedł dnia pewnego do gabinetu właściciela warsztatu.
— Panie!... — zaczął się jąkać, mnąc i obracając czapkę w rękach — byłeś zawsze tak łaskaw... tak dobry dla mnie... że... czuję się w obowiązku... uprzedzić pana... powiedzieć mu... o moim ślubie...
Mechanik drgnął, a jego twarz wyrażała najwyższe zdumienie. Czoło zmarszczył niemal gniewnie. Wiemy już, że snuł w głowie pewne plany, iż chciał się zabawić w Opatrzność co do Jana przyszłości. Słowa młodego człowieka wywracały do góry nogami plany i projekta, do których mechanik był się już całą duszą przywiązał.
— Pan się żenisz!... — powtórzył, jakby nie wierzył własnym uszom, jakby nie mógł przypuścić podobnego szaleństwa.
— Tak panie...
— Ależ to być nie może!... pan drwisz chyba ze mnie!
— Mówię całkiem na seryo...
— W twoim wieku?!...
— Wiek nic nie ma do tego... Skończyłem lat dwadzieścia; miałem zaś lat piętnaście, gdym pracował sam jeden, na utrzymanie siebie i dwojga starców, moich przybranych rodziców...
— Wiem żeś chłopiec odważny i najporządniejszy w świecie; ale do stu kaduków! któż bo się żeni w latach dwudziestu?!...
— Żenią się... czemu nie... skoro prawo na to pozwala...
— Kobieta, którą chcesz poślubić, dałbym szyję, że starsza od ciebie...
— Żleby było, panie, bo byś przegrał zakład... moja narzeczona nie ma jeszcze lat szesnastu...
— Czy ma przynajmniej majętnych rodziców?...
— Sierota, tak samo jak ja...
— Ma zatem w ręku swój majątek?...
— Niema ani grosza...
Właściciel spojrzał na Jana osłupiały, prawie rozjuszony. Czytało się w jego oczach, że patrzy na niego, jak na skończonego waryata.
— Ani grosza?!... i ty ją chcesz poślubić?... — wybuchnął gwałtownie.
— Tak panie...
— Ale dla czegóż? dla czego, pytam?!...
— Bo ją kocham...
— To nie jest żaden powód!...
— O! jest panie, i nawet powód najsłuszniejszy!...
— Zastanów się tylko, pomyśl nad tem, mój młody przyjacielu! — właściciel wpadł w ton łagodnej, ojcowskiej niemal perswazyi. — Kamień młyński, wiążesz sobie do szyi!... chcesz się unieszczęśliwić na resztę życia!...
Młodzieniec potrząsł głową energicznie:
— Spodziewam się wręcz przeciwnie, że moja żona szczęście mi zapewni...
— Nic dotąd nie złożyłeś... Twoja żona posiada drugie tyle!... Na prawdę... łączą się... głód z pragnieniem!
— Mam dwie ręce... moją zdatność i odwagę... Z tem nie zna się ni głodu, ni pragnienia...
— Dzieci zaczną się sypać...
— Będą nam najpożądańsze!...
— Z niemi wejdzie pod wasz dach nędza...
— Biorę na siebie przepędzić ją na cztery wiatry!... Zresztą... będzie co Bóg da!...
— Więc to już nieodwołalne?...
— Rzecz naturalna!... Wyszły nasze zapowiedzi... za dwa tygodnie ślub.
— Taak?!... więc pan nie przyszedłeś zasięgnąć mojej rady?
— Nie panie... Chciałem po prostu uprzedzić pana o tem.
— W takim razie — właściciel nie ukrywał wcale gniewu i najwyższego rozdrażnienia. — Szkoda każdego słowa!... Top się pan, skoro tak ci się podoba!... Skujcie się nawzajem łańcuchami nędzy i głodu!... To twoja rzecz!... ja się do tego nie mięszam... skoro temu nie mogę zapobiedz!...
— Mógł byś pan w każdym razie poratować mnie — Jan kończył z sercem gwałtownie bijącem — i nawet bardzo na pańską pomoc liczyłem.
— Na moją pomoc?... i w czemże, jeżeli wolno wiedzieć?...
— Stał byś się pan naszym dobrodziejem, naszą Opatrznością!...
— Dalej! dalej!... proszę kończyć!... — właściciel mówił tonem szorstkim, zapowiadającym odmowę, z góry postanowioną.
— Oto prosiłbym o małą zaliczkę... Potrzebuję trochę pieniędzy, aby umeblować jako tako mieszkanko, które właśnie nająłem i do którego chcę wprowadzić po ślubie moją młodą żoneczkę.
Właściciel słysząc tę prośbę wypowiedzianą tak po prostu i z taką rozczulającą naiwnością, uśmiechnął się zjadliwie:
— Ejże? strzepnął palcami. — Liczyłeś pan zatem na mnie, iż pomogę ci umeblować apartament dla przyszłej pani Vaubaron?
— Tak panie...
— Toś się pan grubo przeliczył!...
Jan rzucił się jakby pod silnem uderzeniem.
— Jakto, panie pryncypale?!... Nie będziesz łaskaw mnie poratować bodaj sumką najmniejszą?...
— Ani mi się śni!
— To jednak, o co błagam, otrzymywał nie raz i nie dwa każdy z moich kolegów w warsztacie...
— Szczera prawda... dziś atoli nie myślę przyczyniać się i zachęcać niejako przez rodzaj wspólnictwa, do czynu, który uważam za istne szaleństwo!... Nie jestem zresztą na tyle bogatym, żeby dawać moje pieniądze na przepadłe!
— Na przepadłe?! — powtórzył Jan z oburzeniem niesłychanem. — Pan nie masz prawa w ten sposób do mnie przemawiać!... Wiesz pan żem dobry robotnik i człowiek najuczciwszy!...
— Wiem o tem wszystkiem doskonale, ale wiem i to, że skoro się ożenisz, będziesz wystawiony co dzień i co godzina na coraz nowe potrzeby i kłopoty, na które nie wystarczy twój zarobek, choćbyś dzień i noc pracował... Jakże byś mógł w podobnem położeniu, jeżeli nigdy jeden grosz drugiego nie dogoni, odrobić moje pieniądze?
Jan był dumny i ambitny. Mimo, iż dotąd zajmował tak podrzędne stanowisko, znał się na wszelkich odcieniach obejścia delikatnego.
Uczuł się więc dotkniętym do żywego szorstką odpowiedzią pryncypała i nie myślał dłużej nalegać.
— Chciej mi pan wierzyć — rzekł ze sztywnością mimowolną i może trochę za ostro — że pierwszy żałuję niesłychanie kroku, którego następstw niemiłych nie mogłem naprzód przewidzieć. Sam sobie jakoś poradzę.
— Życzę panu, choć się nie bardzo tego spodziewam — odpowiedział pryncypał ironicznie — powiem nawet po prostu, że jestem pewny rezultatu wręcz przeciwnego.
Młody człowiek skłonił się lekko i wyszedł z głową do góry, z miną gęstą, ale z sercem ściśniętem i do głębi zranionem.
Jakież upokorzenia i bole miała mu przynieść przyszłość, skoro ten człowiek, którego uważał dotąd za bardzo dobrego i jemu szczerze życzliwego, nie chciał się robić wspólnikiem owego małżeństwa? Widocznie zapatrywał się na ten związek nie tylko jak na proste szaleństwo, ale w dodatku, jak na coś niebezpiecznego i niemal występnego.
To zresztą nie mogło w niczem zachwiać jego przedsięwzięcia. Nie wstrzymało go nawet od umeblowania mieszkania, którem zamierzał zrobić swojej żoneczce miłą niespodziankę.
Udał się zatem do żyda tandeciarza na tej samej ulicy, który zdecydował się sprzedać mu meble potrzebne o dwadzieścia pięć procent drożej niż ich wartość rzeczywista, ale nie żądając na razie gotówki. Od niego zatem wziął to, bez czego nie może się obejść, choćby dom najuboższy.
Niestety! Jan oddał się na pastwę jednemu z kół owej machiny piekielnej i niczem nienasyconej, która się długiem nazywa, i która rzadko, prawie nigdy nie zadawalnia się tem jednem ramieniem swojej ofiary, wtedy dopiero wypuszczając ją ze swoich szponów, gdy ją zmiażdży do szczętu!...
Związek Jana z Martą był zresztą zawarty pod wróżbami najsmutniejszemi. Młody mechanik, nie mając żadnych przyjaciół, musiał udać się do ludzi zupełnie obcych, zaledwie mu znanych, prosząc ich na świadków ze strony jego i jego przyszłej małżonki. To uczyniło dziwnie lodowatym ślub w merostwie. I ślub kościelny nie był o wiele weselszym. Trzeba jednak było tych obcych ludzi zaprosić bodaj na skromne śniadanko w pomieszkaniu nowożeńców, aby im tem choć w części wynagrodzić rodzaj trudu, którego podjęli się z grzeczności.
Tego samego wieczora Jan dostał list od swojego pryncypała, w którym ten ulegając nikczemnej chęci zemszczenia się za urazę urojoną, zapowiadał mu w krótkich słowach, że nie ma dla niego roboty, życzy mu zatem, aby się starał o miejsce w innym warsztacie.
Był to dla Jana cios okropny!... Młode małżeństwo mogło nie mieć na kawałek chleba nazajutrz po ślubie, jeżeliby Jan nie znalazł na razie roboty.
Dzięki Bogu! tak źle nie było... Młody człowiek, nie tracąc odwagi, postarał się natychmiast o miejsce w innym warsztacie, i jego zabiegi nie były bezskutecznemi. Wkrótce nowy jego pryncypał zaczął go cenić wysoko, tak, jak na to zasługiwał.
W rok niespełna po ślubie, Blanka na świat przyszła. To dzieciątko zdwoiło wprawdzie szczęście młodych małżonków, ale odtąd zdwoiły się również ich troski i niedostatek.
Musimy wytłumaczyć kilku słowami ten niedostatek naszym czytelnikom, bo cały świat wie przecież, iż zarobek biegłego mechanika powinien by aż nadto wystarczać na skromne utrzymanie tak dotąd nielicznej rodziny.
Aby sobie z tego zdać sprawę dokładną, nie zapominajmy o długu zaciągniętym przez Jana u żyda tandeciarza. Ten dług drobny zrazu, grał u tych biedaków role Skały Sisyfa! Jan nieszczęśliwy nie był w stanie zapłacić długu na pierwszym terminie. Spadał on mu teraz na głowę co kwartał, mnożąc się w nieskończoność procentami od procentów. Dość na tem, iż po roku z drobnostki urosła suma wcale pokaźna.
Lichwa, którą mu wydzierał co miesiąca Samuel Hirsch (tak się nazywał tandeciarz), pożerała większą połowę zarobku biednego rzemieślnika.
Młody człowiek zresztą nie poświęcał czasu całego robotom płatnym przez jego obecnego pryncypała... Nic na świecie nie wstrzyma wynalazcę i najuboższego, od wędrówki po tej drodze ciernistej, najeżonej przeszkodami, prawie nie do przewalczenia, i rozczarowaniem bolesnem na każdym kroku; po tej drodze, która prowadzi go najczęściej w otchłań nędzy najstraszliwszej. Jan dla siebie niczego nie potrzebujący, był spragniony wielkiego majątku dla żony i dla swojej córeczki. Otóż, pełen wiary w swoje pomysły gienjalne, miał to niezachwiane niczem przekonanie, iż prędzej, czy później, zdobędzie ów majątek, przez jakiś wynalazek uderzający, przez wynalazek wielki i pożyteczny, stanowiący przewrót niemal w epoce, w której się pojawia. Szukał więc i badał bez wytchnienia. Nie dawał się zbić z tropu niepowodzeniom. Co nocy, trawił kilka godzin na rozmaitych poszukiwaniach. Okazywał zdolność i talenta niepospolite w tym kierunku, nie dochodził jednak do rezultatów praktycznych i przynośnych; to też, powtarzamy, niedostatek przybierał z dniem każdym większe rozmiary, położenie stawało się niemal rozpaczliwem.
W trzecim roku pożycia małżeńskiego naszej młodej pary, promyk jaśniejszy rozproszył na chwilę czarne i ciężkie chmury, gromadzące się na widnokręgu biednego Vaubaron’a. Mógł sądzić, iż wreszcie zabłysła mu gwiazda szczęśliwsza, którą tak długo chmury przeciwności i niepowodzeń skrywały całkowicie.
Model młócarni, wysłany przez niego na prowincye, na jakąś wystawę rolniczo-przemysłową w jednem z miast departamentalnych, dostał medal złoty pierwszej klasy i otrzymał przywilej wyłączny na lat pięćdziesiąt. Ten model nabył od niego pewien industryel za cztery tysiące franków, a zarobił na nim ze sto tysięcy!
Zaledwie dostał do rąk te pieniądze, (pierwszą sumę znaczniejszą w swojem życiu) Jan uczuł się niezmiernie bogatym, a przynajmniej na najlepszej drodze do zrobienia wielkiego majątku.
Marta nie ze wszystkiem podzielała olśnienie i oszołomienie swojego męża; nie żeby go uważała za człowieka ograniczonego, lub wątpiła o jego świetnej przyszłości: posiadała jednak ów prosty rozsądek, który patrzy na wszystko trzeźwo i praktycznie. Każdy wynalazca jest po trochę poetą. Tu role były zamieniane. Jan w małżeństwie przedstawiał poezyę, Marta zaś była prozą uosobistnioną.
— Popłaćmy najprzód długi — błagała męża. — Spokój zupełny, to połowa szczęścia.
— Ależ, dziecię drogie! — wołał mechanik z zapałem — cóż ty mówisz o spokoju! Czyż nie uważasz, że dążymy wielkiemi krokami ku sławie i ku bogactwu? Wybijam się! wypływam na wierzch! Wkrótce imię moje stanie się głośne. Mam-że dla kilku franków zatrzymać się w drodze? Na prawdę! toby było szczytem szaleństwa!...
— Cóż więc zamyślasz?
— Zatrzymać te pieniądze i robić dalej, co dotąd robiłem... pracować... badać... i zdobyć dla siebie sławę, a dla ciebie i Blanki wielki majątek!...
Marta ciężko westchnęła i... umilkła.
Vaubaron nie zawahał się niestety! i poszedł torem najniebezpieczniejszym. Oddał się duszą całą wynalazkom: pracował odtąd tylko u siebie, i łudził się, że płynie z rozpiętemi żaglami ku spełnieniu wszystkich swoich marzeń.
Żyd tandeciarz dostał tyle zaledwie na dług, żeby siedział cicho przez kilka miesięcy.
Aby nie rozwałkowywać nadto naszego opowiadania, pomijamy lat kilka od dnia, w którym Jan powziął myśl nieszczęsną porzucenia warsztatu i pracy w domu, aż do chwili, w której dramat nasz się zaczyna.
Te lata prowadziły młode małżeństwo zwolna, ale tem pewniej do katastrofy nieuniknionej. Gdy raz wydano owe cztery tysiące franków, (a wnet się z niemi uporano!) zaledwie mógł biedny mechanik, tonąc w olbrzymich projektach i kombinacyach, a pogardzając robotami pospolitszemi, zaledwie mógł zarobić na chleb powszedni.
To go jednak ani smuciło, ani przerażało. Łudził się mimo tego wytrwale. Widział się u celu lada chwila, a ten cel tymczasem, coraz dalej od niego umykał.
— Co znaczy niedostatek dzisiejszy... — mawiał — skoro jutro, pojutrze zaczniemy opływać we wszystko?... Teraźniejszość nie istnieje!... przyszłość jest wszystkiem!
Tymczasem, czekając na te świetności, trzeba było co tydzień pozbywać się czegoś z domu. Dziś sprzedawano kilka sztuk bielizny, jutro jakiś sprzęt, i tak w domu i tak ubogim, robiło się coraz puściej, nędza zaglądała wszystkiemi szparami.
Zapewne, że to jeszczeby niczem nie było... Gotowibyśmy powtórzyć z Vaubaron’em: — „Co tam! mniejsza o chwilowe niepowodzenia! “ — Jasność potrójna, młodości, miłości i świetnych nadziei, wystarczała, aby rozprószyć ciemności chwilowe...
„Nieszczęście nie przychodzi nigdy samo” — powiada przysłowie. Marta, jak wiemy, była z natury niesłychanie wiotka i delikatna. Dotąd jednak zdrowie jej w mężu żadnych obaw nie budziło. Nagle młoda kobieta zaczęła pokaszliwać i słabła z dniem każdym. Skarżyła się na ból w piersiach, szum w uszach i bicie serca.
Tak się zawsze zaczyna owa straszna i nieuleczalna jak dotąd choroba! Rozwinęły się u niej suchoty galopujące.
W chwili gdyśmy weszli z naszymi czytelnikami do pomieszkania Vaubaron’ów, choroba tak się wzmogła, że nie było już nadziei, żeby Marta żyć mogła... Słyszeliśmy z ust samego lekarza wyrok fatalny: słyszeliśmy, jak zapowiadał, że odtąd uważa swoje wizyty za zbyteczne.
Nie na tem koniec. Wiemy, że od dni kilku i mała Blanka zaczynała pewnemi symptomami budzić w ojcu obawę i najwyższy niepokój.
Na domiar do tych wszystkich boleści, łączyły się troski pieniężne, nierozplątane, a dojmujące do żywego. Choroba Marty bardzo wiele kosztowała. Ze wszystkich stron cisnęły długi, krzykliwe i nieubłagane. Nie było dnia prawie, żeby nie napadano na nieszczęśliwego Vaubarona. nawet w jego własnem pomieszkaniu, żeby nie upominano się wytrwale, a najczęściej w sposób grubiański, o mniejsze lub większe kwoty: a wszystko trzeba było ukrywać przed Martą najstaranniej, uspokajać ją przez rozmaite wykręty i kłamstwa świątobliwe.
Nie wspomnieliśmy dotąd o długu najważniejszym, i mogącym mieć dla Jana następstwa najfatalniejsze: pozbawić go po prostu wolności.
Mimo ubezwładnienia niejako, w skutek trosk i zgryzot najrozmaitszych, w głowie Vaubaron’a zrodziły się dwa pomysły, mające na prawdę wielką przyszłość przed sobą.
Oto o czem myślał bezustanku:
Koleje żelazne jeszcze nie istniały w Europie w roku 1830, a Vaubaron zapragnął nie parą poruszać lokomotywę, ale stworzyć Samochód, któryby się poruszał wewnętrzną maszyneryą, na rejsach żelaznych. Cały przyrząd miał być bardzo prosty i niezbyt kosztowny, a mógł oszczędzić państwu każdemu miliony milionów!
To był główny wynalazek, na którym budował przyszły majątek.
Drugim nie wpływającym co prawda tak bezpośrednio na losy świata, był wynalazek ulepszający zabawki. Co do korzyści materyalnych, mógł przynieść również sumy bajeczne, chociaż na pozór tyczył się przedmiotów drobiazgowych.
Zdolny mechanik wynalazł był przyrząd, którym poruszał lalki, zwierzęta, węże i płazy. Nie był on zbyt kosztowny, zabawki mogły zatem być przystępne nawet dla kas mniej zamożnych. Wiemy dobrze ile to kroci zabawek rozchodzi się po świecie. Może więc i nie tak bardzo łudził się Vaubaron, licząc że na tej industryi zrobi majątek kolosalny.
Na nieszczęście trzeba było szukać, iść częstokroć po omacku, wyrzucać pieniądze na próby nieudałe i na rozmaite narzędzia i przyrządy bardzo kosztowne.
Na nieszczęście (umyślnie ten frazes powtarzamy) Vaubaron znalazł zrazu na oba wynalazki w głowie świtające mu dopiero, kredyt nieograniczony u pewnego fabrykanta maszyn, znanego w całym Paryżu z chciwości niesłychanej i wyzyskiwania klas rzemieślniczych.
Gdy rachunek doszedł do dwóch tysięcy franków, fabrykant kredyt zamknął i zażądał od Jana zwrotu pieniędzy.
Vaubaron nie miał i grosza przy duszy, błagał więc o przedłużenie terminu.
Otrzymał zwłokę trzech miesięczną, ale z dopisaniem na wekslu pięciuset franków.
Skoro drugi termin minął, fabrykant poruszył niebo i ziemię.
Jan nieobeznany z prawniczemi kruczkami i wykrętami, ani się bronił, ani nie stawiał rekursów... To też w chwili, w której zaczęliśmy nasze opowiadanie, był już ów fabrykant areszt na niego wyrobił i mógł lada moment kazać zamknąć w więzieniu za długi u Sainte Pelagie (tak się nazywało Clichy w roku 1830) swojego dłużnika nieszczęśliwego.
Wybiła godzina szósta na wieczór.
Mężczyzna w skromnem ubraniu i wieku nieokreślonego, szedł krokiem wolnym, miarowym po jednej stronie ulicy Valois-Palais-Royale, z miną spokojnego, flegmatycznego przechodnia, któremu wcale nie spieszno, na którego nic i nikt nie czeka i on też zajdzie gdzie i kiedy zechce.
Ktoby jednak chciał był go śledzić baczniej, byłby może zauważył, że ten człowiek zatrzymywał się co kilka kroków, niby to czytając afisze i inne ogłoszenia na murze porozlepiane; korzystał zaś z owych przestanków, aby rzucić po za siebie spojrzenie bystre, przelotne, od niechcenia, a jednak na wskroś przenikające.
Jeden, jedyny rzut oka, wystarczał mu prawdopodobnie, aby się dowiedzieć o tem, czego pragnął, bo znowu szedł dalej, nic nie zmieniając w chodzie wolnym zbijobruka poważnego i statecznego.
Istniała wtedy, a może do dziś istnieje w Paryżu na Passage Radziwiłł, restauracya tania i podrzędna, przez czystej krwi Paryżanów gargotą poprostu nazywana.
Nad drzwiami sali jadalnej, czytało się napis wielkiemi czerwonemi literami:
„Tanio i smaczno! to nasze godło! Nóżki cielęce obsmażane jak młode kurczęta!“
Dwie sale obszerne, zapełnione stołami i stoliczkami, były umieszczone, jak dawniej mówiono w piwnicach, a jak teraźniejsi właściciele kamienic przechrzcili pompatycznie w suterenach.
Schodziło się do sal po kilkunastu schodach kamiennych. Zaraz na pierwszym stopniu rozsiadła się była dziewczyna tęga i rumiana, obok sporej beczułki z ostrygami, z których jedne były już otwarte, drugie jeszcze nietykane.
Ów przechodzeń, który nas był przed tem na chwilę zatrzymał, wszedł na schody, odpowiadając z akcentem czysto niemieckim, na ukłon i uśmiech zalotny kelnerki: „Szeńdopry! Szeńdopry, moja piekna czefczynka!“ W pierwszej zaraz salce wybrał sobie stolik na dwie osoby, z miną gościa codziennego, który wie dokładnie, którędy się obrócić. Na stoliku były dwa nakrycia.
Jeden z kelnerów nadbiegł pospiechem:
— Pan sam je objad? — zapytał.
— Ja! ja! szam jeden!
— Zabiorę więc drugie nakrycie?
— Nein! nein! nie trepa! móchlpy chto nadejszcz!
— Co pan rozkaże?
Cudzoziemiec (odtąd nie będziemy nużyli czytelników jego szwabskiem przekręcaniem każdego wyrazu) był widocznie przy dobrym apetycie, zadysponował sobie bowiem obiad nie lada. Na głównym planie figurowała kapusta kwaśna z kiełbasą smażoną, szynka i pół gęsi pieczonej.
— Jakie wino mam przynieść?
— Jak zawsze... dobrą butelkę szambertynka!
— Służę wszystkiem natychmiast!
Chłopiec pobiegł, aby rozkaz wypełnić, a my tymczasem przypatrzmy się bliżej owemu potężnemu smakoszowi.
Jak już powiedzieliśmy, był on w wieku nieokreślonym. Mógł nie mieć więcej nad lat trzydzieści pięć, a mógł dochodzić i do pięćdziesiątki. Twarz płaska, czysto germańska, była niby obramowana długiemi, jasno-blond włosami. Faworyty nisko przystrzyżone, prawie bezbarwne, biegły od jednej skroni do drugiej, na około policzków i brody.
Duże oczy czarne i świdrowate dziwnie by były odbijały od tej twarzy pucołowatej, bladej i nalanej; oczy te jednak w tej chwili wyglądały jakby zaspane; niknęły prawie pod powiekami czerwonemi, nabrzmiałem! i przysłoniętemi w dodatku ciemnemi okularami. Mrugał niemi ciągle, jak sowa gdy ją światło dzienne razi.
Nasz nieznajomy był wzrostu słusznego, barczysty i silnie zbudowany, plecy miał jednak wypukłe i przygarbione, jak człowiek chorowity i życiem znużony.
Jego strój składał się z pantalonów sukiennych popielatych i z rodzaju surduta à la Polonaise, nieznanego zupełnie dzisiejszemu pokoleniu. Była to czamara ciemno-granatowa, z kołnierzem i mankietami obłożonemi czarnym barankiem astrachańskim, z pętlicami czarnemi po obu stronach od góry aż do pasa, i sznurami krzyżującemi się na piersiach. Kapelusz nie przedstawiał nic nadzwyczajnego. Wogóle strój cały był skromny ale porządny.
Biorąc za krzesło, nasz jegomość postawił w kącie pod ścianą grubą laskę najpospolitszą w świecie, u której gałka spora, obszyta skórą plecioną, musiała mieścić w sobie ilość ołowiu imponującą i dużo ważącą.
Kelner przynosił potrawy żądane i odkorkowywał butelkę z winem, Niemiec zaś, (prawdziwy czy fałszywy) zajadał, aż mu się uszy trzęsły.
Co chwila jednakże podnosił głowę i spozierał badawczo na drzwi wchodowe.
Po kwadransie niespełna wzrok mu błysnął demonicznie i już nie spuścił oka ze staruszka małego, chuderlawego, w stroju i z miny wyglądającego na przedmieszczanina, który szedł po schodach zwolna i ostrożnie.
Mały człowieczek przeszedł wzdłuż salę i zatrzymał się dopiero przy stoliku zajętym przez naszego Niemca.
Ten wyciągnął rękę do niego, pytając zawsze z owym silnym akcentem germańskim:
— Czy zjesz ze mną objad, Richard?
— I owszem, panie Werner... tego się nigdy nie odmawia!...
— Siadaj w takim razie... Garson!...
— Służę!
— Druga butelka wina... i druga porcya objadu!...
Za chwilę wszystko stało przed nowoprzybyłym, który jadł chciwie i szybko, aby nagrodzić czas stracony i zrównać się ze swoim amfitryonem.
Gdy obydwaj zaspokoili pierwszy głód. p. Werner, którego czas jakiś tak będziemy nazywali, oparł się o stół łokciami, co natychmiast naśladował i nowoprzybyły, pochylił się ku niemu i rzekł głosem stłumionym umyślnie, aby ich żadne ucho ciekawe a niedyskretne nie podsłuchało:
— Jest co nowego?...
— Naturalnie!...
— Cóż tedy?...
— Wicherek, Miodziuś i Rypcio pracowali przez noc całą, jak przystało na uczciwych chłopaków!...
— Według moich wskazówek?...
— Ma się rozumieć!...
— Razem, czy każdy na własną rękę?
— Każdy z osobna...
— A rezultaty?...
— Przepyszne!
— Idźmy za porządkiem... Wicherek tedy?...
— Zrewidował szafkę zwierciadlaną i szuflady w biurku u tej aktorki podrzędnej z teatru Gaîté, co to mieszka na ulicy Fossés du Temple... Odjechała na wieś jejmościanka i dopiero dziś wieczór ma powrócić. Wszystko poszło jak z płatka! Wicherek nie posiada się z radości...
— Cóż znalazł?...
— Pieniędzy bardzo mało, ale dużo klejnotów... niektóre wielkiej wartości.
— Widziałeś je?
— Widziałem...pomiędzy innemi bransoletka czarna emaliowana, z brylantami prześlicznej wody!... Oceniam tę zdobycz na dwadzieścia tysięcy franków...
— Tam do dyabła!... — pan Werner strzepnął palcami — wcale ładnie!... I powiedzieć że owa panienka ma całej pensyi po sto franków na miesiąc?... Co to znaczy oszczędność!... A teraz przejdźmy do Miodziusia...
— Zrabował w jakiejś części, ale z wielkiem narażeniem siebie i niebezpieczeństwem, zegarmistrza na przedmieściu Saint-Denis... Zegarmistrz obudził się nadto wcześnie i zaczął wrzeszczeć: — Złodziej! łapajcie! kto w Boga wierzy! w dodatku wypalił z pistoletu... Odwach z tamtąd niedaleko... żołnierze wystąpili pod bronią... Miodziuś był zmuszony ulotnić się czemprędzej, zanim zdołał dzieła dokończyć.
— Z czem zemknął?...
— Około trzydziestu zegarków... dziesięć złotych, kilka garści łańcuszków i breloków... około tysiąca talarów...
— Zawsze lepiej niż nic... A Rypcio?...
— Wszedł przez ogród według udzielonych mu przez pana instrukcyi, do pałacu i budoaru księżny Druckoj-Sokolnickiej na polach Elizejskich i porwał dwa pudełka safianowe z małego gierydonu... W jednym jest cały garnitur z rubinów oprawnych w brylanty, w drugim szafiry piękności niezrównanej!... Tak przynajmniej Rypcio utrzymuje... ja sam tych klejnotów nie widziałem...
— Wszystko to bardzo mi się podoba!... Chwaty! nie ma co mówić... tęgo się spisali i nie zasypali gruszek w popiele!... Teraz kiedy są naszpikowani klejnotami, będą zapewne potrzebowali papy Legripa?
— To się samo przez się rozumie, panie Werner.
— Czy im tak bardzo pilno?
— Tak dalece, że gdyby Legrip nie mógł z nimi dziś zaraz ubić interesu, musieliby się udać gdzie indziej... tak mi przynajmniej powiedzieli...
Werner wzruszył ramionami i mruknął:
— Bydlaki!... Ciekawym skądby wydobyli drugiego nabywcę tak sumiennego, tak na wszystko przystającego, tak pewnego, jak ten najgodniejszy ojciec Legrip?!...
— Zapewne... zapewne... Richard głową potrząsł. Ot głupcy, nie zastanowili się nad tem dostatecznie!
— Kiedy się z nimi zobaczysz?
— Za dwie godziny... Wiedząc że pana tu zastanę, zamówiłem ich do szyneczku pod Złotym Kłosem... Tam mają na mnie czekać...
— Wszyscy trzej?
— Tak jest...
— A więc... powiesz im, żeby punkt o dziesiątej zgłosili się do domu przy ulicy Neuilly... Ojciec Legrip ich przyjmie...
— Wszystkich trzech razem?
— Nie! Ojciec Legrip nie wpuszcza nigdy tylko po jednemu... ja mu to poradziłem...
— Na prawdę! mądra rada! bardzo mądra!...
— Ci chłopcy poczciwi mogą ciągnąć węzełki jeżeli chcą, który ma wejść pierwszy...
— Tak najlepiej... Jeden wejdzie, a tamci mogą tymczasem ćmić fajeczki i rachować gwiazdy na niebie, żeby im się nie nudziło... Nic mi nie powiesz więcej panie Werner? nie masz dziś dla mnie żadnego polecenia?...
— Chwilowo... żadnego...
— Skoro tak, idę zatem na moje rendez-vous... Sługa pański...
— Do zobaczenia Richard.
Mały człowieczek zawrócił od progu nazad, zamiast wyjść na ulicę.
— Czego to? — spytał szorstko Niemiec.
— Oh! drobnostka... Zapomniałem tylko zwierzyć się z czemś przed panem...
— Naprzykład?...
— Że jestem bez grosza...
— No, no!... Masz tu dwadzieścia franków.
— Dzięki stokrotne panie Werner!
Tym razem mały człowiek ulotnił się na prawdę.
— Garson!... — krzyknął Niemiec, gdy sam został.
— Służę!...
— Co potrzeba do listu napisania!...
— Natychmiast panie!
Werner wziął ćwiartkę papieru który Garson przyniósł i napisał bilecik, charakterem eleganckim, pisownią bez zarzutu. Oto treść biletu:
„Moja Najdroższa i Najmilsza! Interes familijny, wielkiej wagi i zwłoki niecierpiący, któremu jednak złorzeczę z głębi duszy, ponieważ mnie pozbawi szczęścia widzieć cię dzisiaj, zmusza mnie odjechać z Paryża jeszcze dziś wieczór. Nie wrócę aż jutro.
„Nie czekaj zatem na mnie najdroższa Urszulko... Wiesz, że mojem najszczerszem i jedynem życzeniem byłoby pędzić życie u twoich stopek malutkich. Pożałuj mnie i myśl o mnie, jak ja z mojej strony, będę myślał li o tobie...
„Do jutra zatem moja ubóstwiona!... Radbym przyspieszyć o ile możności ową chwilę błogosławioną, kiedy tytuł słodki i święty, twego małżonka, pozwoli mi tobie się oddać wyłącznie, i ani na chwile z tobą się nie rozłączać.
„Twój najwierniejszy, i szalenie rozkochany:
Pan Werner, podpisawszy w ten sposób bilecik, napuszony i czuły aż do ckliwości, wsunął go w kopertę, przypieczętował dewizą na sygnecie: — „Tout pour toi!“ i tak zaadresował:
„Panna Urszula Renaud, rządczyni w pałacu pana barona de Viriville, przy ulicy Pas-de-la-Mule, na przedmieściu Marais — Bardzo pilno!
To załatwiwszy, zapłacił za objad, rzucił hojny napiwek garsonowi, który go żegnał ukłonem do samej ziemi i wyszedł ze sali.
O dwadzieścia kroków może, na zakręcie ulicy, stał ekspres z medalem na piersiach. Werner skinął ręką na niego.
— Mój chłopcze! — przemówił bez cienia akcentu germańskiego — masz tu czterdzieści sous. Bierz nogi za pas, idź prosto na ulicę Pas-de-la -Mule, i oddaj ten list do własnych rąk osoby, do której jest zaadresowany.
— A jeżeli jej w domu nie zastanę? — zauważył posłaniec.
— Zastaniesz... tylko się spiesz kochanku...
Cały świat zna ten nędzny do dziś dnia zaułek, taki sam, jakim był w roku 1830, ciemny i ponury, nawet w dzień biały, ozdobiony ohydnemi sklepikami, służący za miejsce przytułku dla rozmaitych wielce podejrzanych industryi i spekulacyjek, z krzyżującemi się schodami, wiecznie zabłoconemi, które prowadzą z ulicy Valois, na ulice Bons-Enfant.
Przez ten tedy Passage-Radziwiłł, przechodziła owa osobistość zagadkowa, którą przedstawiliśmy naszym czytelnikom; potem, gdy zrównał się z ulicą Bons-Enfant, wziął się na bok po schodkach o wiele węższych i oślizłych: nareszcie dostał się do jednego z domów, i zaczął się piąć w górę. Za każdem piątrem, a było ich sześć, stawał, oglądał się i nadsłuchiwał, czy go przypadkiem kto nie śledzi i nie podpatruje.
Tak doszedł do długiego, wąskiego i zupełnie ciemnego korytarza, na który drzwi kilkoro wychodziło.
Zatrzymał się przed drzwiami z numerem trzecim, a zapewniwszy się, że jest sam jeden na korytarzu, wyjął klucz z kieszeni, i otworzył drzwi do pokoju, dziwnie wyglądającego.
Za całe umeblowanie stało tu łóżko mahoniowe, stolik toatelowy i wielkie zwierciadło podwójne i ruchome, Psyché nazywane, w którem można się przejrzeć od stóp aż do głowy, z przodu i z tyłu. Takie zwierciadła są używane we wszystkich magazynach z sukniami gotowemi.
I ten pokój można było wziąć za taki magazyn lub za garderobę teatralną, doskonale zaopatrzoną: tyle tu wisiało na kołkach, wzdłuż ścian, najrozmaitszych sukien, mundurów i kostiumów.
Wszystkie klasy społeczne były tu przedstawione. Przedmieszczanin, rzemieślnik, dandys sadzący się na najwyższą elegancyę, ksiądz, żołnierz prosty, oficer wszelkich broni i stopni, marynarz, ekspres, woźnica, drwal, baciarz, i tak dalej, i dalej... Każdy byłby tu znalazł strój zastosowany do jego profesyi, gustu i zwyczajów.
Fryzur i peruk, różnych kształtów i odcieni, również tu nie brakowało.
Werner-Rodille, zamknął drzwi na klucz ze środka, zapuścił w dodatku ciężką portyerę, żeby nikt nie mógł zajrzeć przez dziurkę od klucza, lub szparę we drzwiach: Wtedy zaczął się rozbierać ze wszystkiego, co miał na sobie. Zdjął jasną perukę, faworyty, nareszcie twarz obmył w dużej miednicy wodą napełnionej.
Zaszła w nim zmiana niesłychana, w okamgnieniu. Nikłby się w nim nie mógł domyśleć owego Niemca, z twarzą długą, bladą i niby nabrzmiałą, bez wyrazu, z oczami zaspanemi, a z plecami przygarbionemi.
Niemiec zniknął bez śladu. Został tylko człowiek lat trzydziestu, dobrze i silnie zbudowany, z włosami czarnemi i naturalnie falującemi, z oczami bystremi, zuchwałemi, blyszczącemi sprytem i śmiałością, z płcią ogorzałą, z policzkami rumianemi, słowem: była to postać i twarz skończenie piękna, ale nie mniej odrazę niemal budząca wyrazem cynizmu i chytrości. Chwilami nawet, pewne ust skrzywienie, pewien tyk, jakby kurcz w dolnej części twarzy, robił ją prawie dziką i straszną, podobną do zwierza drapieżnego.
Ktokolwiek byłby teraz spojrzał z uwagą na tego człowieka, musiałby w duchu powiedzieć: — „To łotr przebiegły i niebezpieczny!“... — w czem... (możemy śmiało zaręczyć) nie byłby się wcale omylił!...
Rozebrawszy się do koszuli, zaczął obchodzić w koło pokój, przypatrując się kostiumom rozmaitym, i szukając bacznie, który ma przywdziać. Dotąd widocznie nie mógł się zdecydować.
Wybrał nakoniec elegancki mundur huzarski, a gdy go przywdział, można było przysiądź, że się widzi przed sobą chwackiego kawalerzystę, z brzęczącemi ostrogami, z kibicią wciętą jak u kobiety, z wstążeczką pąsową od Krzyża Legji, który przyjechał na urlop do Paryża, aby sobie wesoło pohulać.
Dopełniały przebrania wąsiki ciemne, junacko w górę podkręcone, przyklejone cudownie! niezrównanie i czapka wojskowa na bok trochę z fantazyą na głowę wsadzona.
Rodille (tak go odtąd będziemy stale nazywali) oglądnął się w zwierciedle na wszystkie boki, i musiał być zadowolony ze swojej osoby, bo wąsa, podkręcił z miną wyzywającą i uśmiechnął się z tryumfem.
Wsunął w zanadrze pularesik haftowany złotem i jedwabiami, w którym były bilety wizytowe z tarczą herbową ozdobioną koroną margrabiego, zwinął od niechcenia w ręce rękawiczki nowiusieńkie, paljowe, zapalił cygaro (wtedy jeszcze prawie wyłącznie wojskowi palili cygara) i wyszedł z pokoju, zamykając go na klucz najstaranniej.
W chwilę później wchodził do ogrodu w Palais-Royal z miną gęstą, podkręcając wąsa zawadyacko.
Ogród ten w roku 1830, nie był podobny w niczem, do monotonnego i ponurego kwadratu dzisiejszego. Był pełen uroku, pełen domów gry, alei cienistych i pięknych odalisek, wabiących ku sobie przechodniów. Cała Europa rozprawiała z zazdrością o cudach i rozkoszach w Palais-Royal, każdy cudzoziemiec skoro wysiadł w Paryżu, kazał najprzód tam się wieść. Wielka stolica, słowem, zdawała się mieścić cała w Palais-Royal!...
W chwili gdy tam wchodził Rodille, zmrok zapadał. Ze wszystkich stron zapalano kinkiety i rewerbery olejne (gaz zapowiadające); magazyny błyszczały światłem olśniewającem, przechodnie tłumnie nadpływali, w kawiarniach był tłok niesłychany, a pomiędzy czarnym strojem mężczyzn i barwnemi mundurami wojskowych, migały białe ramiona obnażone, połyskiwały dyamenty, a częściej strassy, na wyścigi z oczami czarującemi, magnetyzującemi młodzików niedoświadczonych u nimf i piękności ogródkowych.
W roku 1830, jak i za naszych czasów, właściciel kawiarni w Rotundzie, opłacał drogo rok rocznie prawo rozpinania na wolnem powietrzu namiotu obszernego w samym ogrodzie, pod którym mieściły się stoliki, stoliczki i krzesła.
Rodille zaczekał, chodząc tam i nazad, żeby się który ze stoliczków pod namiotem opróżnił: wtedy usiadł i kazał sobie podać lody mieszane, które zjadał pomału, jak smakosz i znawca prawdziwy.
Jeszcze lodów nie dokończył, gdy zjawił się człowiek licho ubrany, wyglądający po prostu na żebraka, zbliżył się do niego pokornie, kapelusz w ręce trzymając i zaczął wygłaszać śpiewnie, a głosem żałośnym. zwykłą formułkę:
— Litości!... jaśnie panie!... dajcie grosik biedakowi, dla miłości Pana Boga!...
Rodille wsadził rękę do kieszeni, i rzucił srebrną monetę w kapelusz żebraka.
W dodatku do jałmużny, zrobił dwoma palcami znak tajemniczy, na który dziad takim samym znakiem hieroglificznym odpowiedział.
Rodille wstał natychmiast, zapłacił za lody i wyszedł jakby nigdy nic, w ślad za żebrakiem. Obaj uszli ze sto kroków, w kierunku sławnego domu gry pod numerem 113.
W chwili gdy stanęli przed drzwiami sali wspaniale à giorno oświetlonej, sławnej na cały Paryż, dziad zwolnił kroku, tak, żeby Rodille mógł się z nim zrównać nieznacznie i szepnął szybko a cichutko:
— Przysłał mnie Długonogi... Jest tam... pod numerem 113!
— Capisco! — Rodille odszepnąl wcale się nie zatrzymując. Minął jedną z bram żelaznych, na oścież otwartych, które oddzielały ogród od galeryi i szedł prosto ku młodzieńcowi jasnowłosemu, rzeczywiście z nogami uderzająco długiemi, w stroju nader eleganckim, który przechadzał się od niechcenia, nucąc jakąś aryetkę po pod oknami restauracyi umieszczonej na dole pod salą gry.
Rodille wsunął rękę poufale pod ramię młodzieńcowi i zapytał:
— Co tam nowego?
— Dobry interes... tak mi się zdaje przynajmniej panie Auguście.
Rodille nie zdawał się zdziwiony tem nowem imieniem. Było ono widocznie należące do kostyumu, który przybrał w tej chwili.
— Tylko prosto z mostu!... — strzepnął palcami niecierpliwie.
— Widzisz że czekam!
— Zbliż się pan do kawiarni i popatrz przez szybę... Kogo widzisz na lewo przy pierwszym stoliku?
— Chłopca pięknego co się zowie, ale strasznie licho ubranego!... głowa królewska! a strój rzemieślnika, gdy w niedzielę z szynku wychodzi... Gdzieś go już widziałem... Ejże! ależ ten chłopak blady jak śmierć! Jakby miał zemdleć...
— Gdybyś go pan był zobaczył przed chwilą!... Myślałem wtedy na prawdę że już po nim!... To ja go przyjąłem w objęcia, słaniającego się i zaprowadziłem do kawiarni na sznapsika... Pije zwolna słodką wódeczkę i ta mu pozwoli stanąć na nogi...
— Daj go katu! jaki z ciebie zrobił się filantrop!...
— No, pan zrozumiesz, że musiałem mieć pewne powody...
— Rzecz naturalna....Skądże wychodził?
— Z pod numeru 113... czyż to potrzeba dodawać?
— Grał?...
— Tak, panie Auguście i to z powodzeniem iście djabelskiem?...
— Dużo wygrał?
— Przeszło dziesięć tysięcy franków!...
— Fiu! fiu! sumka wcale pokaźna!... i ma pieniądze przy sobie?
— Naturalnie! dziesięć papierków zwiniętych w bocznej kieszeni od surduta, a rulonik złota w kamizelce... Surduta nawet nie zapiął jak pan widzisz...
— Dla czegóż nie skusiłeś się sam na te pieniądze i nie świsnąłeś ich, trzymając w objęciach mdlejącego?
— Ba!... nadto wiele osób nas otaczało, nie chciałem skompromitować siebie operacyą niezgrabną i w dodatku może jeszcze pójść do kozy!... Kłaniam uniżenie!... ja bo dopiero debiutuję panie Auguście... nie mam tej wprawy i tego sprytu co pan w podobnych interesach!...
Rodille przyjął z uśmiechem łaskawym ten naiwny komplement.
— Mamy trochę czasu — spojrzał na zegarek — opowiedz mi chłopcze jak to się wszystko odbyło?
— Poleciłeś mi pan przechadzać się kiedy niekiedy koło domów gry i sygnalizować natychmiast jeżeli któremu graczowi szczęście posłuży i kieszenie napczęnieją...
— Podoba mi się chłopcze twój styl kwiecisty?. Cóż dalej?
— Otóż, aby spełnić uczciwie pańskie polecenie, przed chwilą wszedłem pod numer 113 i... posławiłem po raz trzeci pół franka, zawsze przegrywając... Wchodzi ów dryblas... na czole mu było napisane, że niewiniątko po raz pierwszy w życiu przekracza ten próg niebezpieczny... wyglądał zdziwiony, oszołomiony... wstydził się prawie... nawet nie wiedział gdzie ma stanąć, żeby zacząć stawiać... Krótko mówiąc, byłbym się uśmiał serdecznie z tego bałwana i z jego miny zastraszonej, gdybym nie był w tej samej chwili przegrał stawki po raz trzeci...
Nakoniec wziął na kieł!... wyciągnął z kieszeni dwadzieścia franków... przymknął oczy jak kuropatwa i rzucił pieniądz na chybił trafił... Luidor padł na czerwone... czerwone przeszło...
— „Czym wygrał?“ — spytał.
— Wygrałeś pan!... Trzymasz dalej?
— Trzymam!...
Kolor czerwony przeszedł raz po raz dziewięć razy!... Za dziesiątym razem drągal wygrywał dziesięć tysięcy dwieście franków!
— Dosyć!... dosyć!... — krzyknął głosem dziwnie zmienionym. — Nie stawiam dłużej!...
Wypłacono mu pieniądze. Gdy je uczuł w ręce, zdawało się zmysły postradał, drżał na całem ciele, i zobaczyłem dwie grube łzy, które mu zwolna ciekły po policzkach... To dopiero baba!... mężczyzna, który płacze, że wygrał?... czy nie setny głupiec, co?... Zwinął w trąbkę banknoty i wsadził do bocznej kieszeni... złoto schował osobno... Powiedziałem sobie w duchu:
— „Nie uciekniesz mi ptaszku, póki cię nie podskubię! “... — a ponieważ szedł prosto we drzwi, prowadzące na ulicę, wysunąłem się za nim chyłkiem, milczkiem... Na końcu schodów... jak to panu opowiadałem... upadł mi w ramiona... Zaczął się chwiać jak pijany i stanął biały jak chusta... Wtedy wprowadziłem go do kawiarni... Chryste panie! ten to lubi pieniądze!... Ja, gdybym tak wygrał dziesięć tysięcy, ani by mi w głowie nie postało mdleć!... Nie głupim! miałbym coś mędrszego z niemi do czynienia!... Koniec końców, przewąchawszy gratyskę nie lada, wyprawiłem do pana w poselstwie Lariflaréa, który trzymał straż z drugiej strony... Przyszedłeś pan i wiesz...
— Pst!... — Rodille szybko palec do ust przyłożył. — Pst! — szepnął — oddal się... Oto on sam wychodzi!...
W rzeczy samej młody człowiek z dziesięcioma tysiącami wygranemi, jeszcze blady, ale już odzyskawszy cokolwiek siły i równowagę, z twarzą promieniejącą radością nadziemską, wychodził z kawiarni krokiem niepewnym i zbliżał się ku bramie żelaznej.
Tym młodzieńcem był Jan Vaubaron.
Tego samego dnia zrana, a nazajutrz po wizycie lekarza, o której wiemy już, Vaubaron siedział jak zwykle przy warsztacie o kilka kroków od łóżka Marty i łóżeczka Blanki, pracując wprawdzie, ale z widocznem zniechęceniem. Musiał przyznać w głębi duszy, że położenie, w którem się znajdują, jest rozpaczliwe, prawie bez wyjścia!...
Osłabienie młodej kobiety, wzrastało z każdą chwilą: drzemała bez ustanku: i wyglądała już prawie, leżąc na pościeli, blada i zaledwie słabo oddychająca, jak umarła na łożu śmiertelnem. Wkrótce też zapewne za dni, a może za godzin kilka, miała usnąć... aby się więcej nie obudzić!
I Blanka spała, jak jej matka, ale jej sen był gorączkowy i niespokojny. Jan przeszłej nocy wstawał do niej kilka razy, słysząc dziecka postękiwanie, i głośną o czemś rozprawę, w halucynacyi chorobliwej.
Ojciec nieszczęśliwy spędził, ma się rozumieć noc całą bezsennie: zrywał się co chwila z siennika, który mu służył za całe posłanie, a stanąwszy nad małej łóżeczkiem, i całując dziecka czoło rozpalone, szeptał żałośnie:
— I ona!... i ona!... śmierć czyha na nie obie!... chce mi wydrzeć co mam najdroższego, ja zaś nie mogę niczem jej zmusić do odwrotu!... A jednak dałbym życie, krew bym wysączył do ostatniej kropli... Bóg, który mnie słyszy, wie z jaką bym to uczynił radością!... aby je tylko uratować!...
Blanka dotąd nie była jeszcze chorą śmiertelnie, sam lekarz ojca o tem zapewniał. Cóż z tego?... Przypolecił dawać dziecku rzeczy pożywne, mięso, drób, zwierzynę, Burgunda za napój codzienny, a szczególniej nakazał dużo rozrywek, przechadzek po świeżem powietrzu... powietrza jak najwięcej!...
— Zrobię wszystko — szeptał — byle moją córkę uratować! wszystko możliwe!... a nawet niemożliwe!...
Wszystko to niestety! co doktor przypolecał było atoli wręcz niemożliwe!... czyż miał pieniądze, na takie drogie rzeczy? Czy mógł wyjść z domu, zostawić żonę samą? zresztą czy mógł porzucić robotę bodaj na godzinę, nie mając w domu na kawałek chleba?...
Nie! sto razy nie! jemu nie wolno było to uczynić!
Przed kilkoma dniami zastawił złoty zegarek... już z tej drobnej sumki, zostawało mu się zaledwie dwadzieścia franków i kilkadziesiąt centimów!... Gdy te wyda, gdzie znajdzie inne pieniądze?... Nieszczęśliwy, pytał o to sam siebie z trwogą śmiertelną i nie mógł pytania rozwiązać!
Odezwał się dzwonek. Była dziewiąta rano.
Vaubaron wstał cichuteńko, aby żony i dziecka nie zbudzić, i poszedł otworzyć gościowi tak wcześnie zgłaszającemu się z odwidzinami.
Nie mógł się wstrzymać od drgnienia nerwowego, spotkawszy się oko w oko z woźnym sądowym, któremu polecono papiery, tyczące się owego długu zaciągniętego u fabrykanta maszyn.
Był to poczciwy chłopiec zresztą, lat około trzydziestu, bardzo ludzki, z sercem którego jeszcze nie całkiem sparaliżowało obcowanie z papierami ostemplowanemi, które dotąd czuć i litować się umiało. Mieszkał na tej samej ulicy: znał dokładnie fatalne, a niczem nie zasłużone położenie młodego mechanika: biadał nad nim całą duszą; szukał rady na tę jego niedolę: w końcu składał mu dowody najoczywistsze szacunku i względów najprzyjaźniej szych, skoro przychodził ostrzedz go prywatnie, póki czas, o grożącem mu ze wszech stron niebezpieczeństwie.
— Ah! mój Boże! to znowu ja, panie Vaubaron! — poczciwe chłopczysko, mówił te słowa, jakby się tłumaczył, ze skruchą, i pokorą, widząc chmurne oblicze mechanika... — Pojmuję, że panu mój widok nie miły, ale co począć?... co począć?... Spodziewałem się, że pan wstąpisz lada dzień do biura sądowego, składając bodaj zadatek znaczniejszy na kapitał, któryś winien Malher’owi... Może bym w takim razie, w obec pańskich dobrych chęci, mógł był otrzymać przedłużenie terminu wypłaty na jakich kilka miesięcy...
— Boże miłosierny! czyż ja bym nie rad panie Baudier?... Na dobrych chęciach pewno mi nie zbywa!...
— Nie polepszyły się zatem pańskie interesa?
Mechanik gorzko się uśmiechnął:
— Oh! nie... nie... w niczem mi lepiej nie idzie!... Przeciwnie, wszystko skłania się ku najgorszemu!... bo i pańskie ranne odwiedziny, nie zwiastują mi nic pomyślnego, co?
— Niestety! Przyszedłem ostrzedz pana po przyjacielsku, że zapadł wyrok ostateczny, i egzekucya tegoż natychmiastowa, nakazana najsurowiej. Oto masz pan wszystkie papiery...
— Co tu stemplów daremnie wyrzuconych! — zauważył młody mechanik z gorzką ironią, przerzucając niedbale gruby plik aktów sądowych. — Cóż teraz będzie?
— Pojutrze przyszlą mnie z sądu, żebym panu, wyrok zapowiedział...
— Po czem nastąpi zabranie naszych gratów nieprawdaż?... Nie bardzo się obłowicie, panie Baudier!... Cośmy mieli lepszego sprzedane od dawna, lub w zastawie...
— Wierzyciel też wcale się tem nie łudzi... Nie mam rozkazu rzeczy pańskich zabierać, ale jego własną osobę.
— Chce mnie zatem wtrącić do więzienia?... do więzienia za długi?... — biedny Jan pobladł śmiertelnie.
— Tak jest niestety!
— Ależ to infamia!... okrucieństwo niedorzeczne i bez żadnego pożytku!... Powiedz pan sam, czy w więzieniu znajdę środki do zapłacenia długu, skoro ich, będąc na wolnej stopie znaleść nie mogłem? To tylko może pogorszyć moje i tak rozpaczliwe położenie.
— Wierzycielowi się zdaje, że w obec tak wielkiego nieszczęścia, jak utrata wolności, pan się postarasz za jaką bądź cenę o pieniądze. Robiłem co mogłem... przemawiałem mu do serca, do sumienia... ale był niewzruszony.
Jan wkręcił palce we włosy ruchem rozpaczliwym:
— Ha! — rzekł głosem złamanym — niech że się los mój spełni!
Woźny znowu przemówił po chwili milczenia.
— Pańska wolność będzie dopiero za cztery dni prawdziwie zagrożoną: ale wtedy życzę panu, porzucić dom, i gdzieś się dobrze ukryć. Malher nie pardonuje, , gdy się raz rozsierdzi. Jestem pewny, że poruszy niebo i ziemię... Znam ja go, jak zły szeląg... Gotów podbić bębenka, tym, co będą mieli nakazane ścigać pana, obiecując im pewne wynagrodzenie...
Vaubaron podniósł z dumą głowę.
— Nie, panie Baudier — wyciągnął rękę ku drzwiom prowadzącym do drugiego pokoju — nie! ja domu nie opuszczę... ani myślę się ukrywać... Tam są moja żona i moje dziecię... żona dogorywa... córeczka bardzo chora... Zabiją obie, mnie im zabierając, a mój wierzyciel będzie ich mordercą!...
Woźny nic nie odpowiedział. Boleść i oburzenie Vaubarona, wydało mu się słuszne i sprawiedliwe. Podniósł rękę do oczów, aby nieznacznie łzy otrzeć.
Mechanik dalej mówił:
— Ten człowiek zresztą chciwy i bez miłosierdzia, jest sam sobie wrogiem, mnie w sposób tak okrutny prześladując... Niszczy jednym zamachem wszelką możliwość odzyskania swoich pieniędzy... Gnębi mnie i wali na zimię, w chwili gdy miałem dojść do celu, gdy mógłbym zdobyć sławę i olbrzymi majątek... teraz mam bowiem pewność niezbitą, że jeden z moich wynalazków jest na najlepszej drodze i nic mu już nie stanie na przeszkodzie.
— Czy na prawdę masz tę pewność panie Vaubaron? — spytał woźny z niedowierzaniem.
— Ręczę panu słowem honoru!
— W takim razie wysłuchaj pan rady doskonałej, a szczególniej uczyń tak jak ci radzę... Poświęć z kretesem i wyrzeknij się wszelkiej dumy i miłości własnej... Pójdź do Malhera... Przyjmie pana zrazu jak rudego psa... mniejsza o to! Proś go, błagaj, nie zrażaj się pierwszym gwałtownym wybuchem...
pokaż mu w bliskiej przyszłości możność zapłacenia kapitału z procentami od procentów... możesz mu nawet dla zachęty obiecać w danym razie pewną cześć zysków... Męcz go pan poty, póki nie otrzymasz zwłoki bodaj na kilka miesięcy... A nuż się panu w tym czasie powiedzie?... nuż pieniądze popłyną rzeką całą?...
— Dziękuję za dobrą rade, panie Baudier... posłucham jej i pójdę natychmiast do pana Malhera.
— Jeżeli przystanie na pańską propozycyę, proszę wstąpić do mnie po drodze i przynieść słówko od niego na piśmie, abym mógł wstrzymać wszystko.
— Tak panie Baudier... wstąpię do pana niezawodnie...
Woźny odszedł, ścisnąwszy serdecznie dłoń Vaubarona. Mimo chęci najlepszych, wniósł on nową troskę, nową zgryzotę najdotkliwszą do tego domu i tak dość nieszczęśliwego.
— Ha! pomyślał Vaubaron sam zostawszy. — Trzeba jeszcze i tego spróbować, trzeba się upokorzyć, choć zapewne daremniuteńko!... Nie mam prawa cofnąć się i przed tym krokiem najcięższym A więc odważnie idźmy do ataku!...
Przebrał się natychmiast, ucałował Martę ciągle drzemiącą, Blankę, która tylko co się była zbudziła i pospieszył do fabryki maszyn, na ulicy Menilmotant, pana Malher i Sp.
Nie będziemy powtarzali szczegółów rozmowy Jana z fabrykantem. Wystarczy jeżeli powiemy naszym czytelnikom, że biedny dłużnik wyszedł z gabinetu wierzyciela nieubłaganego, z głową na piersi zwieszoną, z oczami łez pełnemi, z policzkami płonącemi wstydem i najwyższem oburzeniem.
Otrzymał li odmowę wypowiedzianą w sposób najbrutalniejszy, z dodatkiem wyrzutów obrażających. Dawał mu Malher nie dwuznacznie do zrozumienia, iż nie wierzy ani w uczciwość, ani w talenta i zdolności młodego mechanika... owe wymarzone wynalazki, były kłamliwemi pułapkami, wędkami, na które łapał głupców łatwowiernych!
Z głową płonącą, z sercem zranionem, z duszą zgorzkniałą do głębi, Jan wracał do domu.
Gdy on tak szedł machinalnie, tonąc w myślach rozpaczliwych, prowadzony li instynktem, mierzyła słuch jego rozmowa następująca, między dwoma wyrobnikami i mimo ciężkiej zadumy zwróciła jego uwagę.
— A dla czegóż Jacenty już nie pracuje?...
— Albo on głupi pracować? — zaśmiał się drugi.
— Ba! a czem gębę zapcha?... Czy to on kapitalista, czy co?
— Ażebyś wiedział co tak!...
— Do kroćset! czy drwisz? czy o drogę pytasz?
— Ale nie drwię!... ma ci pieniędzy jak lodu! jak jaki bankir, nieprzymierzając.
— Gdzież ich tyle zakradł? dla Boga świętego!
— Nie ukradł, tylko zarobił.
— Jak? kiedy?... Ot byś nie łgał!... Czy to ja go nie znam?... Akurat jak w tej spiwance:
„Co zarobi, to przepije,
„Przyjdzie do dom, żonkę bije... — Oj! nagrzmocił ci swoją babę! nagrzmocił!...
— Otóż tera z niego wielki pan... i baby swojej nie grzmoci... bo u panów to wstydno żonkę walić... a pieniądze zarobił, stawiając ostatniego talara, co mu był został w niedzielę z całej płacy tygodniowej.
— A gdzież go postawił, do stu kaduków?!
— W Palais-Royal, pod numerem 113...
— To ci dopiero szczęście dyabelskie!...
— I ty i ja moglibyśmy mieć takie same... Rzecz wiadoma, że jak kto stawia po raz pierwszy, czy na kartę czy w ruletę, zawsze wygrywa...
— Ehe! Chyba nie mnie by to spotkało! Nie sto! ale tysiąc razy może grałem małym pauprem jeszcze, w dołki i kulki z innymi lampasami... Jak kiedy przegrałem, tom zawsze z kilku bodaj hultajów natłukł za to co się wlazło!...
Wyrobnicy oddalili się, Vaubaron nie mógł już słyszeć dalszej ich rozmowy i wrócił do domu. Pod wieczór jednak, gdy nim miotać zaczęły myśli najboleśniejsze i do dzikiej rozpaczy przywodzące, owa rozmowa śmieszna w swojej naiwnej niemal prostocie, z dziwną jasnością i dokładnością zaczęła mu niejako dzwonić w uszach, niby odbita w pamięci. I on sam słyszał już nieraz, że Dama Fortuna bywa nadzwyczaj łaskawą dla takiego nowicyusza, który po raz pierwszy hołd jej składa.
— Gdyby to jednak prawdą być miało?... — potarł czoło. — Nigdy nie przestąpiłem progu do żadnej z sal, gdzie grają... nigdym się kart nie dotknął... Mógłbym więc być pewnym wygranej... Wygrać! wygrać!... wszak to wolność!... życie!... ratunek jedyny!...
Od tej chwili myśl ta świdrowała bez ustanku mózg Vaubarona, coraz silniej go kusząc...
Dwa sprzeczne uczucia staczały walkę zaciętą w jego duszy... Z jednej strony szalone pragnienie owego złota, które nikomu nie mogło być potrzebniejsze!... z drugiej bojażń, że może stracić i tego ostatniego luidora, ostatnią deskę ratunku, ostatni kęs chleba na dni kilka dla całej swojej rodziny!...
— Wygrasz! wygrasz!... — szeptał do ucha młodemu człowiekowi jakiś głos tajemniczy. — Wygrasz! i będziesz uratowany!
A jednocześnie w głębi sumienia odzywał się głos drugi:
— Ejże! miej się na baczności!... Zawsze i na każdym kroku hazard wszelki obracał się przeciw tobie!... Przegrasz! Zobaczysz, że przegrasz!... Ostrożnie! Ostrożnie!...
Rzecz naturalna, iż zwyciężył głos złudnej nadziei... i za nim poszedł...
Około szóstej wieczorem Vaubaron przebrał się znowu odświętnie...
były to już suknie jedyne, które jeszcze posiadał.
— Gdzie idziesz, mój najdroższy? — szepnęła Marta, ledwie na pół przytomna.
— Wkrótce powrócę, drogie dziecię — odpowiedział wymijająco, i spodziewam się powrócić z dobrą nowiną.
Wyszedł.
Nie pierwszy raz wprawdzie wypadło Janowi przejść przez ten ogród i po pod te arkady, gdzie chucie i występki z całego świata gromadzą się jakby na zawołanie, ale mijał je dotąd prawie ze wstrętem. Nigdy mu w głowie nie postało, przestąpić próg jednej z tych jaskiń, pochłaniających nie tylko mienie, ale i cześć ludzką.
Aby go skłonić do kroku tak hazardowego nie zgadzającego się z jego obyczajami i zasadami, trzeba było położenia bez wyjścia, przekonania rozpaczliwego, że tylko cud go zbawić może, a wreszcie owej rozmowy przypadkiem podsłuchanej, która mu się wydała, jakby tajemnem z góry natchnieniem.
Zaledwie spostrzegł przepyszne oświetlenie całego zabudowania w Palais-Royal, nie upoiła go wcale owa atmosfera, przesiąkła wonią odurzającą, dysząca wzburzonemi namiętnościami, przeszedł, nie zatrzymując się, jakby ich nie widział, koło pokus żywych, zasiadających ławki w ogrodzie i wabiących ku sobie wszelkiemi sposobami, a ponieważ nie chciał pytać i dowiadywać się, błąkał się dopóty po pod arkadami, póki mu nie zaświeciły w przeźroczu trzy liczby nad drzwiami: 113!
Wszedł szybko do domu gry, jak ktoś, któremu pilno skończyć i uciec z jakiegoś miejsca, przebiegł pędem schody biorąc po dwa na raz, a znalazłszy się w przedpokoju na pierwszem piątrze, drgnął wielce zdziwiony, gdy lokaj, drab sążnisty i w liberyi kapiącej złotem, poprosił go grzecznie o kapelusz, dając mu w zamian znaczek numerowany.
Drzwi szerokie do sali gry prowadzące otwarły się przed nim na oścież.
Wiadome nam są wszystkie szczegóły tego, co tu zaszło w chwilę później z rozmowy Długonogiego z Rodille’m.
Naprawdę, Vaubaron wychodził ze sali jak pijany, jak człowiek zmysłów pozbawiony. Lokaj musiał wołać go kilka razy, zanim ślepy i głuchy na wszystko, zrozumiał wreszcie o co idzie i odebrał swój kapelusz. Machinalnie włożył go na głowę, oddał znaczek i zaczął iść po schodach, nie uważając, że w tropy za nim puścił się Długonogi.
Wiemy i o tem, jak Janowi słabo się zrobiło z nadmiaru radości i wzruszenia, i jak go Długonogi zaprowadził do kawiarni na sznapsika.
Vaubaron prędko odzyskał przytomność i równowagę. Teraz mógł objąć myślą i rozkoszować się należycie, zwrotem niesłychanym, który zaszedł w jego położeniu.
Przed godziną zdawać się mogło, że nic już biedaka z toni nie wyratuje, chyba cud jeden... I oto cud się stał!
Dziesięć tysięcy wydartych ze szpon krupierom z pod numeru 113, były zbawieniem Blanki!... a kto wie czy i nie życiem Marty?...
Z tą sumą w kieszeni, która po dniach nędzy najwyższej, wydawała mu się skarbem niewyczerpanym, układał tysiąc planów, roił rzeczy niestworzone! Tym razem zacznie z rozsądkiem, jak mu to niegdyś Marta kochana radziła... popłaci wszystkie długi... wykupi ów weksel nieszczęsny, który o mało go wolności nie pozbawił: pozbędzie się raz na zawsze tych przykrości i upokorzeń; następnie otoczy żonę i dziecko temi tysiącznemi staraniami, wygódkami i łakociami, czego dotąd musiały się wyrzec. Wreszcie wywiezie obie z Paryża na południe, w krainę ciepła i słońca! jak lekarz radził... Dziesięć tysięcy franków powinny przecie wystarczyć na to wszystko!
Nadzieja zatem, która była na chwilę zamarła w sercu Jana, wracała zwycięsko z całym orszakiem ułud nieodzownych. To, co zaszło, pozwalało mu wierzyć we wszystko, choćby najmniej do prawdy podobne. Cud pierwszy (ani chwili o tem nie wątpił) musi pociągnąć za sobą i dalsze cuda.
— Martę lekarz opuścił jako na śmierć skazaną — mówił w duchu — ileż jednak razy omylili się lekarze i najbieglejsi w swoich wyrokach i przypuszczeniach... ilu chorych, uważanych przez nich za nieuleczalnych, są do dziś dnia zdrowi, pełni sił i życia! Natura sama działa cuda, gdy chora liczy dopiero lat dwadzieścia trzy... zresztą Bóg pokazał, że nas nie chce opuścić! Mam to przekonanie, jestem pewny, że jeszcze i moją Martę uratuje!
W takiem usposobieniu serca i umysłu wychodził Jan z pod numeru 113, nie dziw zatem, iż twarz mu promieniała nadziemską radością. Dotąd jednak był bardzo blady, a i chód jego nie był tak pewny i elastyczny jak zazwyczaj.
Można to sobie łatwo wytłumaczyć. Jan upoił się szczęściem niby trunkiem mocnym. Takie moralne upojenie zostawia, również ślady po sobie... — nie można od razu odzyskać sił dawniejszych i równowagi.
— Oddal się! — powtórzył Rodille na ucho swojemu wspólnikowi — nadchodzi!
Długonogi ulotnił się jakby zdmuchnięty. Jan tymczasem szedł zwolna wzdłuż galeryi. Rodille wyśliznął się zręcznie do ogrodu, idąc w tym samym kierunku co Vaubaron, którego z oka nie spuszczał. Zatrzymał się nieopodal od bramy wchodowej.
Na chwilę znikł w tłumie, który w tem miejscu był zbity w jeden kłąb. Gdy Jan zbliżał się do bramy, Rodille nadchodził już w kierunku przeciwnym, idąc naprzeciw Vaubaron’a. Przechylał się z nogi na nogę, świstał wesołą aryetkę, pobrzękiwał ostrogami, podkręcał junacko wąsika, rzucał na prawo i lewo spojrzenia bądź czułe na nimfy ogródkowe, bądź impertynencko-wyzywające na nędznych cywilów. Przytem palił zawzięcie cygaro, puszczając w górę zgrabnie kółka, i kółeczka z dymu. Ledwie kilka kroków dzieliło jeszcze tych dwóch ludzi.
Jan szedł naprzód niby senny, tonąc w rozkosznych marzeniach, jak on wejdzie do domu, rozsypie po łóżku swojej Marty najukochańszej papierki szeleszczące łaskotliwie i wykrzyknie radośnie: — Patrz Marto!... Patrz najdroższa moja!... To wszystko do nas należy! jesteśmy bogaci!... Dodajmy i ten szczegół, że Jan szedł z głową spuszczoną, oderwany niejako od ziemi, nic i nikogo nie widząc przed sobą.
Rodille ze swej strony, z talentem skończonego komedyanta kokietował zawzięcie jakąś piękność, mocno wydekoltowaną, uśmiechał się do niej zalotnie i mrugał oczami, niby wabiąc ku sobie.
Jeszcze dwa kroki a zetknięcie między tymi dwoma było nieuniknione.
W tej chwili Rodille stanął, jakby wrósł w ziemię, oczarowany czułem zerkaniem ku niemu owej nimfy ogrodowej. Z ust puszczał od niechcenia kłęby dymu z cygara.
Vaubaron, na nic uwagi nie zwróciwszy, trącił niechcący oficera, który mu niejako drogę zastępywał.
Mimo iż uderzenie było bardzo lekkie, Rodille zatoczył się, jak ktoś nagle ze snu obudzony i zaatakowany w chwili, kiedy się tego najmniej spodziewał. Natychmiast jednak odzyskał straconą równowagę. Rzucił się wściekle ku Janowi i odtrącił go nawzajem z całej siły:
— Do stu dyabłów! do stu piorunów! — zaczął kląć na czem świat stoi. — Gburze! mudiu! bydle kwadratowe! czy nie możesz to kpie jakiś patrzyć przed siebie! czy trzeba ci dopiero pięścią i kijem błaźnie pokazać prostą drogę i oduczyć potrącania ludzi porządnych?!...
Biedny Jan, obudzony nagle ze słodkich marzeń i zrzucony na ziemię tą ręką brutalną i obelg potokiem, zatoczył się i zachwiał na prawdę, nie aby grać tak jak Rodille komedyą. Wszystka krew mu do głowy uderzyła, krew patrycyuszowska, krew jego dumnych i rycerskich antenatów.
Miał jednak tyle siły nad sobą, iż potrafił zapanować nad gniewem, który nim miotał.
Po tylu dniach nędzy i cierpień promyk szczęścia jaśniejszy rozpraszał otaczające go ciemności. Zwątpienie i rozpacz ustępywały miejsca wierze w lepszą przyszłość. Czyż mógł w takiej chwili wdawać się w kłótnię najgłupszą w świecie z przyczyny tak błahej i tak niedorzecznej?...
Czyż powinien był bez nader ważnych powodów narażać siebie na niepewne szanse pojedynku z jakimś nieznanym mu awanturnikiem?...
Nigdy, przenigdy! Święte obowiązki męża i ojca nie pozwalały mu szafować życiem lekkomyślnie, które było tak niezbędne dla Marty i Blanki.
Zresztą, Jan, nie przypuszczając ze strony Rodille’a żadnej myśli i celów ubocznych, czuł się winnym po trochę, że niechcący co prawda i bezwiednie, ale nie mniej potrącił swojego gwałtownego napastnika.
Z tych wszystkich przyczyn i powodów stłumił gniew, którym wrzał cały.
Skłonił się Rodille’owi, który z jedną nogą naprzód wysuniętą, z ręką na szpadzie, z miną od stu dyabłów, stał w pozycyi fanfarońskiej i zawadyackiej, jakby się gotował do ataku, i rzekł głosem drżącym:
— Żałuję panie oficerze, że roztargnienie mimowolne z mojej strony sprowadziło zetknięcie między nami, któregoś pan padł ofiarą... Ani mi w myśli nie postało pana obrażać, i przepraszam stokrotnie za moją nieuwagę; chociaż obraza tak bagatelna i bezwiedna nie zasługiwała jeszcze na potok grubiaństw, któremi pan raczyłeś mnie tak hojnie obsypać.
Rodille stanął dęba, niby rumak ognisty, któremu jeździec niedoświadczony nadto ściągnie wędzidło:
— Do kroćset sto tysięcy dyabłów! — krzyknął na cały głos — zdaje mi się mój paniczu, że na domiar wszystkiego pozwalasz sobie dawać mi nauki?!... Do pioruna! to już szczyt bezczelności... Jakiem szlachcic! tego ci błaźnie jakiś, płazem nie puszczę!...
Vaubaron słuchał tych słów osłupiały, pytając w duchu, czy ma do czynienia z pijanym, czy po prostu z waryatem?
Rodille sypał dalej obelgami i grubiańskiemi impertynencyami:
— Użyłem wobec ciebie wyrazów, których mi się użyć podobało, a skoro ich użyłem, musiały być stosowne i musiałeś na nie zasłużyć, mój paniczu!... Ktokolwiek śmie co innego utrzymywać, jest głupcem i bałwanem!... Słyszysz paniczu? Czy słyszysz? do stu piorunów!
Wszelka cierpliwość ludzka musi się kiedyś wyczerpać. Vaubaron czuł, że i jego jest na schyłku, że lada chwila weźmie górę żywość wrodzona i ze swojej strony wybuchnie. Nie chciał zaś, powtarzamy to raz jeszcze, nie chciał za żadną cenę do kłótni doprowadzać.
— Idź do dyabła, waryacie! — mruknął pół-głosem. Następnie chciał umknąć z drogi awanturnikowi, nie zważając na jego wrzaski i obelgi. Próbował zatem przebić się przez tłum, otaczający ich zwartemi szeregami.
Nie obliczył się jednak należycie z ciekawością, posuniętą do najwyższego okrucieństwa tych poczciwych Paryżanów, dla których wszystko się staje pożądanem widowiskiem; pijak chrapiący na śmiecisku, dwaj łobuzy wodzący się za łby, psiak, lub kot, tonący w Sekwanie...
Nikt się nie ruszył, nikomu się nie śniło, ustąpić ze stanowiska zajętego, choćby na pół cala. Kłótnia między oficerem, a cywilem (galerya widzów, brała Rodilla za czystej krwi huzara,) była gratyską nie lada, czemś niezwykłem, a pełnem pieprzyku, za którym przepadają próżniaki i zbijobruki.
Vaubaron chcąc zerwać ten łańcuch z ciał żywych, byłby musiał użyć gwałtu niemal.
Rozdrażniony do najwyższego stopnia, namyślał się jeszcze, co czynić i na co się zdecydować. Rodille zaś tymczasem rozjuszony, zapieniony, z twarzą purpurową, z oczami krwią zabiegłemi, wrzeszczał ile mu gardła stało, miotając takie bezeceństwa, których nie śmielibyśmy nawet powtórzyć. Krzyknął nareszcie jak opętany:
— Durniu jakiś! jeżeli mam iść do dyabła, to wolę ciebie tam posłać, rozumiesz?!... Jutro nawlekę twoje cielsko na szpadę, jak kurcze na rożen... a tymczasem masz na zadatek!...
Jednocześnie podniósł rękę, aby Yaubaron’a wypoliczkować. Ten wyglądał jak śmierć, blady, chwiejacy się nieprzytomny.
Ręka podniesiona, nie spadła jednak na twarz Jana.
Zagrożony zniewagą najstraszniejszą, mechanik ryknął głucho, a schwyciwszy rękę przeciwnika w powietrzu, wykręcił ją gwałtownie i nie puścił, póki nie odepchnął od siebie napastującego, całą siłą herkulesową, swoich muszkułów stalowych.
Rodille nie spodziewał się ataku tak potężnego. Tym razem byłby upadł na dobre, gdyby pierwszy rząd widzów tłoczących się, nie był go podtrzymywał, niby mur żywy.
Zdawał się bliski wściekłości. Z twarzą kurczowo wykrzywioną, zgrzytając zębami jak zwierz drapieżny, z pianą na ustach, rzucił się powtórnie na Vaubarona, ale tym razem nie godząc w twarz, tylko prosto w piersi.
I Jan był gotów. Wszczęła się tedy walka nie na żarty.
Tłum zaciekawiony, a tłoczący się coraz gęściej w koło dwóch przeciwników, oczekiwał na widowisko niesłychanie wzruszające. Widzowie liczyli na scenę, w rodzaju owych sławnych Bosce’ów angielskich, tak wysoko cenionych przez cokneys’ów londyńskich: obliczali z góry ile zębów wyleci, ile będzie żeber połamanych, i czy bodaj jedno oko nie wypłynie!
Ta nadzieja słuszna zupełnie i sprawiedliwa, miała być tym razem najfatalniej zawiedzioną.
Walka na pięście, rozpoczęta tak gwałtownie skończyła się w oka mgnieniu, i to z woli samego napastnika.
Skoro porwał w pół Jana, jakby chciał całą siłą podnieść go i rzucić o ziemię, Rodille puścił go i w tył odskoczył.
Vaubaron spodziewał się powtórnego ataku, i stanął w pozycyi odpornej. Atak jednak już się nie powtórzył.
— Na prawdę! — Rodille machnął ręką lekceważąco — istny waryat ze mnie, żeby wdawać się w kłótnię publicznie z tym gburem, i bić się z nim na pięście jak jaki łobuz!... Jeżeli cymbał uważa się za obrażonego, niech się zgłosi do mnie, a uczynię mu ten zaszczyt, i raczę zmierzyć się z nim na szpady, lub z pistoletem w dłoni!... Oto mój adres, i moje nazwisko!...
To mówiąc, Rodille wyjął z kieszeni pularesik złotem haftowany, o którym wspomnieliśmy już wyżej. Rzucił bilet z herbem i koroną margrabiowską pod nogi Janowi, wykręcił się na pięcie, tak po pańsku, przyczem zrobił ruch tak rozkazujący, że mur żywy natychmiast się przed nim roztworzył, i on znikł w tłumie.
W chwilę później wynosił się cichaczem, z obrębu ogrodu i zabudowań w Palais-Royal, idąc szybko ku ulicy Valois, wtedy prawie nie oświetlonej, i tonącej w wiecznych ciemnościach.
Zaledwie uszedł ze dwadzieścia kroków, usłyszał za sobą nawoływanie cichuteńkie, widocznie li dla jego uszów przeznaczone:
— Pst! pst! pst!...
Stanął.
Długonogi zrównał się z nim natychmiast.
— Ejże! — Rodille uśmiechnął się drwiąco — jak uważam, miałeś mnie na oku...
— Naturalnie, mistrzu!... Nadto mi wiele na tem zależało, żeby kształcić się dalej w twojej szkole niezrównanej!
— A w dodatku... wziąć procent obiecany? — Rodille spytał ironicznie.
— Zapewne... po trochę i dla tego... ale głównie, aby ci mistrzu pogratulować z zapałem i najszczerzej!....Jak mnie długo noszą moje szczudła, nic podobnego nie widziałem!... Osłupiałem, zgłupiałem po prostu z podziwu!... Wytrzeszczałem oczy... byłem na to przygotowany... a jednak nic nie widziałem... I nieboszczyk Pineti, byłby tego lepiej nie wykonał!... Do stu dyabłów!... z pana mistrz nad mistrzami!... Tracę niemal nadzieję... ja Długonogi!... żebym kiedy doszedł do podobnej doskonałości!...
— I masz słuszność zupełną! — Rodille wydął z dumą usta — nie mam, i mieć nie będę rywala pod tym względem!... Tu masz twoje cztery luidory, a w dodatku piąty, który oddasz Larifle’rowi.
— Dzięki stokrotne, mistrzu!... Oddam mu z wszelką uczciwością!... Ale, ale, chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie...
— Tylko śmiało!... być może, że ci na nie odpowiem...
— Dlaczego, atakowałeś tego dudka powtórnie?... Gdyś go odepchnął tak gwałtownie, byłem pewny że interes już u ciebie w kieszeni, i dziwiłem się, po co rzucasz się na biedaka, który nie miał wcale ochoty, stawać do walki.
— Głupiec z ciebie, po prostu!...
— Hm! hm! i to możebne!...
— Powinien byłeś zrozumieć, nie pytając mnie o to, że mi się sztuczka za pierwszym atakiem nie udała, i że byłem zmuszony udać, iż chwytam za bary mojego przeciwnika, aby go zwalić na ziemię... Tymczasem, naiwny i dziecinny debiutancie, dobranoc!... Jutro wieczór bądź o tej samej godzinie w Palais-Royal... i ja tam będę prawdopodobnie...
Debiutant w złodziejstwa nauce wyzwolonej, powrócił do ogrodu w Palais-Royal, zakręciwszy się tędy i owędy, na wzór lisa, który nigdy prosto do nory nie wejdzie, aby zmylić trop. I Rodille zrobił tak samo, zanim wrócił do owej izby z kostiumami, gdzie go zostawimy tymczasem.
My teraz pójdziemy za Vaubaronem.
Skoro młody mechanik pozbył się napastnika, przestał być przedmiotem budzącym ciekawość. Tłum rozszedł się natychmiast, nie bez skarg i głośnych wyrzekać, że widowisko trwało tak krótko i zakończyło się tak niezadawalniająco.
Vaubaron nie zadał sobie nawet trudu, podnieść bilet pod nogi ciśnięty. Co go obchodziło nazwisko tego waryata złośliwego, którego radby był więcej w życiu całem nie spotkać?
— Co za głupia i śmieszna awantura — mruczał wychodząc z ogrodu. — Spadło to na mnie niespodziewanie, niby piorun z jasnego nieba! Czas był wielki, żeby się to skończyło!... Passya mnie wściekła porywała... Jestem o połowę silniejszy od tego gagatka wymuskanego.... byłbym go jeszcze ubił do licha!...
Jan mówiąc o swojej sile, uczuł się jednak niesłychanie osłabionym. Przed chwilą gniew i oburzenie podniecały go sztucznie, reakcya atoli była nieuniknioną, nerwy nadto rozdrażnione musiały w końcu omdleć niemal. Nogi pod nim drżały, wlókł się zaledwie.
— Tym sposobem do jutra nie zajdę — szepnął — a tak mi spieszno.
Przypomniał sobie że jest bogatym; a przecież zawahał się, czy wziąć fiakra, czy nie? Wydatek jednak, który miał go prędzej połączyć z żoną i córką, wydał mu się dozwolonym i sprawiedliwym.
Skinął zatem na jednego z fiakrów stojących na placu przed ogrodem, i podał mu adres ulicy Pas-de-la-Mule.
Powóz ruszył z miejsca. Jan wcisnął się w kąt powozu, snując dalej roskoszne marzenia, przerwane tak niefortunnie przez ową znaną nam głupią napaść na gładkiej drodze.
Patrząc w przyszłość przez pryzmat czarowny, zebrała go ochota popieścić się z paczką banknotów służącą za podstawę tylu błogich nadziei...
Ręką prawą sięgnął w zanadrze, do bocznej kieszeni w surducie. Ręka natrafiła tam na próżnię zupełną...
Byłoto uczucie piekielne, przerażające! Vaubaron zatrząsł się od stóp aż do głowy: włosy mu się zjeżyły i pot zimny na czoło wystąpił... Cała budowa cudowna rozsypywała się w gruzy! Z wyżyn ułud niebiańskich spadał w otchłań rozpaczy najczarniejszej!...
Przez kilka sekund próbował walczyć z rzeczywistością straszną, ale nie mniej namacalną.
— To być nie może! — szeptał głucho. — Te dziesięć tysięcy... miałem tu!... Nie zgubiłem... nie mogli mi ich ukraść z zanadrza!... Mylę się zapewne... nie pamiętam... są w innej kieszeni...
Łudził sam siebie, nie wierząc w to co mówi... Szukał jednak, macał, przewracał wszystkie kieszenie, z razu zwolna, szczegółowo, potem gwałtownie, z wściekłością.
Nic nie znalazł, prócz w kamizelce owych trzynaście sztuk złota, dodatek do dziesięciu tysięcy.
Tych trzynaście luidorów było dowodem namacalnym, że mu się to wszystko nie przyśniło, że był rzeczywiście w posiadaniu sumy olbrzymiej, jak dla niego, i że ją zabrać pozwolił!
Wyobraźmy sobie na śmierć skazanego, któremu zapowiedziano łaskę monarszą i zupełne kary odpuszczenie. Nie posiada się z radości, upojony odchodzi od zmysłów. W tem dowiaduje się o fatalnej pomyłce, i widzi nagle przed sobą haniebne rusztowanie, i zamiast wolności, kata z toporem nad głową.
W takiem samem położeniu znajdował się Vaubaron, bo choć jego własne życie nie było zagrożone, ale drżał o życie żony i córki, droższych mu nad wszystko!
Upadł na duchu straszliwie, rozpaczliwie. Krótko jednak trwało to moralne i fizyczne obezwładnienie. Nastąpiła gwałtowna reakcya; odzyskał energię gorączkową. Uczuł na nowo silną i niczem niezłamaną wolę.
Zapukał w okno. Fiakier konie zatrzymał.
— Co pan rozkaże?
— Wracamy nazad...
— A dokąd?
— Do Palais-Royal...
— Aha... jużeśmy jak w domu!...
I powóz zawrócił na to samo miejsce skąd wyjechał.
— Wygrałem raz... wygram powtórnie! — mówił w duchu Vaubaron. — Traf szczęśliwy znowu mi dopisze... Cel mój nadto wielki, nadto święty!... Bóg sam, bez wątpienia, zechce mi dopomódz...
W kwadrans, szedł po tych samych wschodach, ale już śmiało, z miną rezolutną, jak ktoś obeznany z miejscowością. Kapelusz oddał sam lokajowi, i przestąpił powtórnie próg jaskini iście zbójeckiej.
Piękności podstarzałe i wymalowane, zajęte przy rulecie i zielonym stoliku, poznały natychmiast gracza szczęśliwego, a nie wiedząc o fatalnym wypadku z dziesięcioma tysiącami, powitały go uśmiechem najzalotniejszym, równocześnie zerkając złośliwie ku krupierom, jakby im z góry obiecywały odzyskanie sumy przed chwilą wybranej.
Vaubaron tym razem chciał wygrać prędko i wiele.
Nie będziemy opowiadali szczegółowo gry zwrotów nieszczęsnych. Gdy przegrał dwanaście sztuk złota, ostatniego luidora zmieniał na dobrą monetę... i tę ruleta pochłonęła...
Gdy ostatni grosz przegrał, Vaubaron ścisnął głowę oburącz jakby się bał, że mu rozpacz mózg rozsadzi, twarz mu wykrzywił kurcz konwulsyjny, i wyszedł ze sali...
Szedł na pozór spokojnie, ale tak dziwny i straszny uśmiech igrał mu na ustach drgających, jakby był blizki szaleństwa, lub miał zostać na wieki idyotą...
Paryż z roku 1830go, nie był w niczem podobny, do Paryża za dni naszych.
Aleja w Neuilly zaczynała się od rogatki de Etoille, i wlokła się pustką pomiędzy dwoma rzędami starych wiązów.
Zaledwie gdzie niegdzie, wśród tumanów pyłu lub brnąc w błocie po kolana, według atmosfery, widziało się liche domy, wyglądające strasznie i ponuro, po większej części z szynkami na dole.
Na samym początku alei, stały dwa domki obok siebie, niby para bliźniąt; trochę lepiej zbudowane i nie wyglądające tak odstraszająco, jak reszta zabudowań na tej ulicy.
Każdy z domów miał dół i piąterko. Na dole dwa okna i drzwi wchodowe, na górze trzy okna. Całe sztaby żelazne, w mur głęboko wpuszczane, strzegły drzwi i okien od wszelkiego napadu na zewnątrz.
Wiedziano mniej więcej, do kogo obydwa domy należą, właściciela jednak nikt nigdy nie oglądał. Jeden z domów stał wiecznie pustką. Z dawien dawna nie zapamiętano, żeby kto kiedy wchodził do niego.
Czasem jednak wśród nocnych ciemności, niby blady światła promyczek wykradał się przez okien szczeliny. Czasem bardzo spóźnieni przechodnie słyszeli jakby lekkie do drzwi pukanie, a wtedy drzwi ciężko okute i wielkiemi gwoźdźmi żelaznemi poobijane zaskrzypiały głucho na zawiasach zardzewiałych. Przechodnie tedy jednak rzadko kiedy się snuli; bądź dobrze podchmieleni, a wtedy wszystko brali za halucynacyę po licznych libacyach; bądź też spieszyli się do domu, nie zwracając uwagi na dwa domy stojące na uboczu.
Zegar najbliższy od alei w Neuilly wydzwonił pół do dziewiątej.
Niebo dotąd czyste i gwiazdami świecące zaczynało się zaciągać chmurami szaremi i olbrzymiemi, które wicher gwałtowny pędził przed sobą. Stare wiązy drżały, jakby ze strachu przed burzą nadchodzącą. Już spadło kilka kropel deszczu, zapowiadając ulewę.
Jedna z owych dorożek wązkich a długich z ławeczką, łączącą siedzenie tylne z przedniem, jakiej by już obecnie nie znalazł ze świecą w całym Paryżu, pędziła galopem ku dwom domkom, stojącym na uboczu. Nakoniec zatrzymała się. Koń zmęczony i zbity zaledwie stał na drżących nogach; z dorożki wysiadł jakiś mężczyzna, zapłacił sowicie stangretowi i poszedł w przeciwnym kierunku, póki tylko dochodził go turkot powozu zwolna, odjeżdżającego. Wtedy nazad zawrócił, pilnie śledząc i nadsłuchując czy kto nie nadchodzi. Zapewniwszy się że głucho i pusto w około, dobył klucz z kieszeni, wsunął w zamek owych drzwi, które jak wieść niosła nikt nigdy nie otwierał i wszedł szybko do środka.
Jakkolwiek czarne chmury zaciemniały widnokrąg, a rzadko rozrzucone rewerbery bardzo niedostatecznie aleję oświetlały, niby robaczki świętojańskie, błyszcząc gdzieniegdzie; w obec ciemności egipskich, które wewnątrz domu panowały, były niemal jasnością.
Mężczyzna, który był wysiadł z dorożki, poszukał w kieszeni owego przyrządu z fosforem, wynalezionego przez Fumad’a. Był on wtedy modnym i wziętym niesłychanie. Zanurzył we flaszeczkę malutką drewienko, i przytknął do płomyczka niebieskawego rodzaj nitki woskiem oblepionej, którą nazywano pospolicie szczurem piwnicznym. Z tem światełkiem wszedł do dużej izby ze ścianami drzewem wykładanemi, która większą połowę dołu zajmowała.
Wewnątrz były okiennice materacami wyłożone i z grubemi wełnianemi firankami, zapuszczonemi w obu oknach ze zbytku ostrożności, aby ani promyk światła nie mógł się wydobyć na ulicę.
Osobistość, którą zajmujemy się chwilowo, zbliżyła się do kominka, zapalając dwa podwójne kandelabry na nim stojące.
Tą osobistością był znowu Rodille; nie Rodille-Werner, zajadający objad w restauracyi, nie Rodille-huzar, napastujący Vaubarona w Palais-Royal, i nie ów Rodille naturalny, bez żadnej aprety w pokoju z kostyumami; tylko Rodille, poczciwy przedmieszczanin, lat pięćdziesięciu, z czupryną szpakowatą, z fizyonomią uczciwą i głupkowatą.
Na odsadzie marmurowej nad kominkiem były rozrzucone rozmaite flaszeczki, słoiki, szczotki i penzle. I tu stało przed kominkiem ruchome zwierciadło.
Rodille otworzył wielką skrzynię umieszczoną w rogu pokoju i wyciągnął z niej rodzaj szlafroka, z materyi w duże kwiaty, który musiał pochodzić co najmniej z połowy wieku XVIII. Wyjął również pudełko, w którem była broda siwawa, spiczasta, i jedna z tych peruk teatralnych, przeznaczonych do ról starców, z czaszką zupełnie łysą od czoła, a tylko na skroniach i nad karkiem przykrytą kilkoma kosmykami włosów brudno siwych i rozstrzępionych.
Wydobywszy te wszystkie przedmioty, stanął przed zwierciadłem, zdjął wojskową krawatkę, przywdział szlafrok starożytny, zasadził perukę, przyczepił brodę i zaczął się grymować, jak mówią za kulisami.
Rodille był w tej sztuce, (jak już wiemy) mistrzem niezrównanym. Kilka minut wystarczyło mu, aby osiągnąć rezultat niesłychany. Jednem pociągnięciem penzla złączył czoło prawdziwe z czaszką przyprawioną; kilka sztrychów farbą czarną i czerwoną zagłębiło oczy, wychudziło policzki i twarz poorało zmarszczkami głębokiemi; słowem: młody, trzydziestoletni człowiek zmienił się niemal w starca stuletniego.
Tego dzieła dokonawszy, Rodille wziął w rękę jeden z kandelabrów, zbliżył się do ściany i pocisnął guzik stalowy w jednej z desek zręcznie ukryty. Deska usunęła się natychmiast bez szelestu, odsłaniając otwór, którym można się było zaledwie przecisnąć. Rodille puścił się tędy bez wahania, i znalazł się w drugiej izbie, tych rozmiarów co pierwsza. Ta stanowiła dół domu sąsiedniego. Była przedzielona na dwie równe połowy kratą z drutu, bardzo gęstą, którą łączyły i podtrzymywały słupy dębowe, idące od sufitu aż do posadzki. Ta krata dochodziła aż do bramy od alei Neuilly, którą to bramę można było otworzyć i zamknąć za pomocą sprężyny, nie wychodząc z poza parawanu ochronnego z tkaniny drucianej.
Firanka zielona, zupełnie nieprzeźroczysta zabezpieczała od spojrzeń ciekawych ten rodzaj klatki, z dwoma małemi otworami po środku.
Poza temi otworami, po stronie zajętej przez Rodilla, stało biuro starożytne, pokryte skórą czerwoną i mieszczące na sobie lampkę niewielką, ważki z mosiądzu, takie jakich się używa do ważenia złota i drogich kamieni, dwie pary pistoletów i miseczkę drewnianą.
To biuro i duże krzesło poręczowe, na pół zmorszałe, stanowiły, całe umeblowanie. Z tamtej strony kraty było pusto zupełnie, nawet ani jedno krzesełko nie stało, na któremby usiąść można.
Rodille zapalił małą lampkę, okrywając umbrą zieloną, aby zmniejszyć blask tejże. Świece w kandelabrze pogasił i z kolei opatrzył cztery pistolety. Zapewnił się że kurki chodzą lekko, a proch na panewkach nie zwilgotniał.
Ukończywszy z zadowoleniem to badanie, wyjął z kieszeni paczkę sporą banknotów, a na miseczkę wysypał kilka rulonów złota. Spojrzał teraz na zegarek. Wskazywał godzinę dziesiątą bez pięciu minut.
Upadł na krzesło i mruknął:
— Wszystko w porządku. Trójka hultajska może teraz przyjść, kiedy zechce.
Musimy wstecz się cofnąć i zastanowić szczegółowo nad przeszłością, nawyczkami, usposobieniem i zdolnościami osobistości niezwykłej, którą na scenę wprowadzamy, i która ma odegrać główną rolę w naszem najprawdziwszem opowiadaniu.
Czy ów człowiek miał na pewno lat trzydzieści? Czy na prawdę nazywał się Rodille? Na te pytania nie moglibyśmy kategorycznie i bez zawahania odpowiedzieć. Możemy tylko zaręczyć, że przed laty dwunastu, był zasądzony na dwuletnie więzienie; kara jedyna jaka go dosięgnąć potrafiła.
Wszedłszy do więzienia głównego w Poissy, z zarodem wszelkich najgorszych instynktów, które miały w przyszłości, tak bujnie się rozwinąć, wyszedł po odsiedzeniu kary z doświadczeniem, determinacyą, sztuczkami i wykrętami, łotra skończonego.
Nie można zresztą mieszać Rodilla i kłaść na jednej szali ze zgrają łotrów i złodziejów pospolitych, którzy grasują po całym Paryżu. W tej szajce złodziejskiej, młody człowiek dochodził do rozmiarów olbrzymich, prawie myślą nieobjętych.
Miał on dużo ogłady, a nawet pewien rodzaj wykształcenia, które samemu sobie zawdzięczał. Jego energja, siła woli wyższa, niemal gienjalna inteligencja, mogły były zrobić z niego na prawdę znakomitość, gdyby te dary i zdolności był zwrócił ku dobremu.
Niesłychanie dumny i ambitny, życie codzienne, życie ogółu, dobijającego się zwolna i ciężką pracą stanowiska, uważał za coś nieznośnego i wstrętnego. On marzył o majątku miljonowym; nieraz przysięgał sam przed sobą, że te miljony zdobędzie za jaką bądź cenę! Aby dojść prędzej do celu, do którego rwał się całą duszą, nie cofał się przed niczem. Zabić człowieka, czy sforsować zamek przy kasie z pieniądzmi, było mu rzeczą zupełnie obojętną! Chciwość robiła go zajadłym okrutnikiem. Dwa razy już ręce jego krew ludzką przelały i za każdym razem potrafił zrzucić z siebie, choćby cień podejrzenia.
Złodziej, rozbójnik i przechowywacz jednocześnie rzeczy kradzionych, był w spółce z całą szajką łotrów, których gnębił, wyzyskiwał najhaniebniej, ale którzy go ślepo słuchali. Nikt by nie potrafił, z równą jemu zręcznością i biegłością, uplanować jakiś napad rozbójniczy, lub mniejszą wycieczkę złodziejską, pokombinować wszystko, niby autor najsławniejszy, układający sceny, potrafił z równą wprawą i doskonałością zbić z tropu policyę, skierować jej całą uwagę na zupełnie niewinnych, pod fałszywemi a niemniej łudzącemi prawdą pozorami i poszlakami, które ma się rozumieć, przygotowywał od dawna, zanim zbrodnia została spełnioną.
Rodille w myśl pewnego systemu, podług którego działał bez przerwy, a który okazywał się w rezultacie najpraktyczniejszym, stworzył sobie cały szereg typów, zupełnie odrębnych, zupełnie odmiennych jeden od drugiego. Ostrożności, które łotry pospolicie używają w obec oka sokolego agentów policyjnych, on używał w obec własnych swoich agentów i wspólników.
Żaden z hultajów, z którymi spotykał się niemal codziennie, nie znał jego nazwiska prawdziwego, ani twarzy naturalnej, ani gdzie mieszka właściwie. Dla jednych był Niemcem Wernerem, dla drugich huzarem zawadyjaką, panem Augustem, dla innych ojcem Legrip’em i tysiącem coraz odmiennych osobistości...
Nikomu się nie przyśniło nawet, że te wszystkie niezliczone typy wcielają się niejako w jednego człowieka nazwiskiem Rodille’a.
Jeżeli sobie przypomniemy, iż najczęściej złoczyńcy, wydają jedni drugich policyi, skoro mają nadzieję otrzymać pewną ulgę w wyroku przez zeznania szczere i pożyteczne, musimy przyznać, że Rodille tą ostrożnością umiał zasłonić się przewybornie przed zdradą i wszelkiego rodzaju denuncyacyą...
Jak go opisać? gdzie go znaleźć?
Zmienny i odnawiający się jak Prometeusz, był jak on nieuchwytnym.
Dziesiąta uderzyła.
Jeszcze nie przebrzmiął w powietrzu dźwięk zegara, gdy zapukano trzy razy w sposób niezwykły do bramy jednego z domów, przy ulicy Neuilly.
Rodille drgnął.
Zerwał się z krzesła, porwał z biurka pistolet z kurkiem odwiedzionym i posunął się ku drzwiom głównym.
Tu wysunął rękę prawą przez otwór w siatce drucianej, i pocisnął palcem jeden z ogromnych gwoździ zardzewiałych, któremi drzwi były najeżone tak na wewnątrz jak i na zewnątrz.
Dał się słyszeć trzask suchy i u góry ukazał się mały otwór okrągły.
Noc ciemna nie dozwalała patrzeć przez to okienko, ale głos choć przyciszony, wychodził niem wyśmienicie.
— Kto tam puka tak późno? i czego tłucze się jak puhacz po nocy? — spytał Rodille, naśladując niezrównanie głos ochrypły i trzęsący starca stuletniego. — Kim jesteś i czego żądasz?
Chwila milczenia nastąpiła po pytaniu.
— Kto tam? i czego chce? — Rodille powtórzył głośniej, zbliżając usta do samego otworu.
— Przyjaciel, dobry przyjaciel, kochany panie Legrip — odezwał się wreszcie głos przykry, wrzaskliwy, który nadaremnie starał się przybrać ton cokolwiek łagodniejszy. — Przyjaciel który przychodzi w interesie....
— Przyjaciele mają przecież nazwiska... wymień twoje...
— Wicherek...
— At! to ty mój chłopcze! No!... No!... Czyś sam jeden?
— Mam ze sobą dwóch koleżków...
— Wiesz iż z zasady nie przyjmuję nigdy tylko po jednemu...
— Wiemy o tem doskonale!... ale tak się już umówiliśmy, że ja pójdę pierwszy...
— Zaczekaj, idę otworzyć...
Sznur gruby na wzór tych, które wiszą w lożach odźwiernych, był tuż pod ręką Rodille’a. Pociągnął i drzwi się otwarły, a raczej troszkę tylko się odchyliły, tyle, ile było potrzeba, aby się mógł przecisnąć jeden człowiek.
Wicherek wśliznął się jak piskorz i wszedł do izby. Drzwi sprężyną popchnięte, zatrzasnęły się same ze siebie.
Rodille tymczasem już był zasiadł na krześle za biórkiem, naprzeciw dwóch okienek w kracie.
Wicherek, był to chłopak młodziusieńki, cienki jak szparag, z pyszczkiem ważkim jak u łasicy. Włos płowy, a oczy małe świdrowate, otoczone czerwoną obwódką, podwajały jeszcze jego podobieństwo z tem stworzeńkiem, któreśmy wymienili. Mógł śmiało pozować malarzowi jako typ niezrównany gamin’a paryskiego, w całej tegoż brzydocie tradycyonalnej.
— Czemu mam przypisać zaszczyt twoich odwiedzin, mój zacny kawalerze? — spytał Rodille drwiąco.
— Ejże! Ejże! — wykrzyknął młody zbój w osłupieniu. — Toś pan dziś się nie widział z Richardem?
— I owszem... widziałem go.
— W takim razie, musiał panu oznajmić, iż przeszłej nocy pracowałem, z dość dobrem powodzeniem.
— W rzeczy samej... coś mi o tem napomknął.
— W skutek czego, przychodzę do pana, kochany tatku Legrip — paplał dalej Wicherek — aby pomacać trochę pieniążków!...
— Nie będziemy odtąd robili ze sobą interesów, mój kawalerze! — Rodille sucho dorzucił.
— Oho!... a to dla czego?
— Nic nie kupuję... przynajmniej nie od ciebie...
— Co też pan mówisz, papo Legrip?
— Prawdę...
— Czyżbym miał nieszczęście, pana czem obrazić, lub mu się niepodobać? To z pewnością niechcący!
— Popełniłeś tę kolosalną niedorzeczność i wspomniałeś Richardowi, że jeżeli nie skończę z wami dziś wieczór interesu, udacie się gdzie indziej... Proszę... Proszę! proszę! szczęśliwej drogi!... Wolna wola!... ja gwałtem nikogo nie siłuję i nie zatrzymuję... Udajcie się do kogo chcecie, skoro możecie się obejść bezemnie!...
— Kochany papo Legrip!... zaczął Wicherek żałośliwie.
— Dość tych deklamacyi!... szkoda czasu! — przerwał mu szorstko Rodille. Dobranoc!
— Ale mnie to ani w głowie nie powstało, o czem wspomniałem Richardowi!
— To nie było wspominać...
— Gotów jestem przyznać, żem palnął wielkie głupstwo...
— Może pierwszy raz w życiu łobuzie, powiesz szczerą prawdę...
— Ja tak pana kocham, papo Legrip, że robiłem z tobą interes, byle mieć przyjemność pana zobaczyć!
— Pokornie dziękuję, za tę wielką łaskę!
— Przysięgam, że nigdy nikomu nic nie sprzedam, choćby pół kolczyka odłamanego, choćby mi ten drugi dawał dubelt tyle co mi pan płacisz!
— Czy to mówisz na seryo, łobuzie?
— Wicherek nigdy nie okłamuje swoich przyjaciół! — uderzył się w piersi patetycznie.
— No! tem mnie trochę udobruchałeś...
— Tatku! tatuńciu rodzony!... dobryś jak sam Pan Bóg!...
— Gdzież przedmioty?... pokaż co masz!...
— Oto jest wszystko!
Wicherek wyjął z zanadrza spore zawiniątko, związane na krzyż w chustkę od nosa kolorową, w duże kraty. Rozwiązał węzełki i zaczął rozkładać na półeczkach, przybitych po jego stronie pod otworami w siatce, klejnoty rozmaite: Kolie z brylantów, bransolety, pierścienie, breloki od zegarka, kolczyki, wszystkie wysadzane drogiemi kamieniami lub brylantami.
Rodille brał w ręce jeden kawałek po drugim, obracając pod światłem lampy. Brylanty, rubiny i topazy rzucały w koło promienie tęczowe. Potem zebrał razem przedmioty li ze złota i zważył na ważkach dokładnie.
— Cóż chcesz za to wszystko? — spytał obojętnie, skończywszy egzamin ścisły.
— Ba! — Wicherek strzepnął palcami — zdaje mi się, że to warte ładną sumkę!
— Naprzykład?
— No!... co najmniej dziesięć tysięcy franków...
Fałszywy papa Legrip parsknął śmiechem ochrypłym, przerywanym kaszlem astmatycznym, po za swoją firanką zieloną, która go zasłaniała przed wzrokiem ciekawych.
— Tylko dziesięć tysięcy!... — powtórzył zanosząc się od śmiechu. — Ęjże! żądasz dziesięć tysięcy?... Czemu nie milion od razu, skoro ci tak dobrze idzie?... Ciebie by to nic więcej nie kosztowało!... Zabierz sobie, mój chłopcze, te rupiecie i zanieś do takich poczciwców, którzy ci za nie dadzą dziesięć tysięcy!
Młody złodziej zdawał się tem wielce zdemoralizowany i zafrasowany.
— No!... ale to przecież coś warte! — mruknął, skrobiąc się w głowę.
— Oh! niewątpliwie. Tylko to coś nie zgadza się z sumą przez ciebie podaną.
— Ileż pan daje?
— Trzy tysiące franków...
— Dyabelnie mało!...
— Daję jeszcze za wiele!... Ryzykuję okropnie!... Aby się pozbyć tych klejnotów, muszę je posłać za granicę... Co do złota, jest to taka mieszanina metalów rozmaitych, że właściwie mniej warte niż szczere srebro... Wierz mi chłopcze, że robiąc ten interes, narażam się na wielkie straty!...
— Bodaj byś pękł, stary; szachraju! — syknął Wicherek przez zęby zaciśnięte, krzywiąc się przytem jak istny Urangutan!
— I cóż? zrobimy interes? — spytał Rodille drwiąco.
— Ha! Czyż zawsze nie musimy brać tego, co nam pan daje? — mruknął Wicherek. — Przyjmuję owe nędzne trzy tysiące!
— W banknotach, czy w złocie?
— Wolę złoto... Tak jakoś dźwięk jego miło łaskocze... Zresztą mniej kompromituje niż bardzo wysokie banknoty...
— Oto masz!
— Dziękuję... Jeden z nas dziś tęgo zarobił, papo Legrip... ale nie ja w każdym razie!...
— Niewdzięczniku!... Jestem waszym dobrodziejem, bezemnie cóżbyście znaczyli na świecie?... i z tego tytułu żądam mojego procentu.
— Jakiego?...
— Jak zawsze, wiadomości o jakim dobrym interesie do zrobienia... Wspomniałbym o tem panu Wernerowi, a to człowiek zręczności niezrównanej, co się tyczy podobnych operacyj finansowych... Zrobi wam planik cudowny, który musi się udać.. a ja go wam poszlę przez Richard’a.
— Radbym panu w tem dogodzić, kochany papo Legrip, ale co niemożliwe, to się o to i kusić daremnie! Chwilowo nie mam niczego pod ręką...
— Ejże! na prawdę!
— Daję słowo honoru! Jakiem szlachcic?
— Co tyle znaczy, że chcesz przejeść trzy tysiące w rozpuście i próżniactwie... puścić je na rozmaite bombanse i hulatyki...
— Dalibóg prawda! papo Legrip...
— Nieszczęśliwy chłopcze, żal mi cię serdecznie!
— Dla czegóż to?
— Jesteś na złej drodze!... Nie masz zamiłowania w twojej sztuce... Pijatyką i życiem hulaszczem zatracisz jasność twojego umysłu i wyjdziesz z wprawy. Ręce ci będą drżały, nogi przestaną być elastyczne...
— Ba! wszystko to się znajdzie, gdy będzie czas i sposobność po temu... Dobranoc, papo Legrip... Do szczęśliwego zobaczyska! i żebyś pan był mniej twardym przy najbliższym interesie!...
— Dobranoc, chłopcze kochany!... Poczekaj, zaraz ci otworzę... Ale, ale, wszak Miodziuś i Rypcio mają czekać na, dworze?...
— We własnej osobie... jak ich Pan Bóg stworzył!
— A więc niech jeden z nich wejdzie...
Wicherek wyszedł a na jego miejsce wsunął się Miodziuś.
Ten „poczciwy chłopiec“ (jak się Rodille wyrażał) był to dryblas lat trzydziestu, tak tęgi, zwalisty, smagły i z czupryną czarną jak smoła, o ile Wicherek był rudy, maleńki i szczupły. Miał brwi czarne, nastrzępione, czoło niskie i zarośnięte włosem gęstym i twardym: a naokoło twarzy ogromne czarne faworyty.
Skąd pochodziło przezwisko Miodziuś, nie licujące z jego siłą herkulesową?
Po prostu z dziwnej słodyczy i miękkości jego organu cieniutkiego soprana, melodyjnego i wychodzącego z gardła jakby wyklejonego aksamitem. Wyglądało to tak, jakby tony fletowe, wydobywały się z paszczy miedzianej trąby.
Mówiąc o tym jego dziwnym glosie, towarzysze tego zbója setnego, nie sto razy wykrzyknęli! Gada słodko jak miód! — Stąd urosło przezwisko Miodziuś.
Wiemy już, że tym razem łotr ów, nie wiele przynosił.
Z nim rachunek gładko poszedł. Dostał w łapę ośmset franków i wyszedł, opowiedziawszy szczegółowo, o pewnem małem złodziejstwie, które nie obiecywało wielkich zysków.
Rypcio, ostatni z trójki hultajskiej wszedł po nim.
Ten trzeci szubiennik, był dość przystojny. Zakrawał też na eleganta, nie nosił bluzy jak jego koledzy, pogardzał fajką na krótkim cybuszku, i palił tylko cygara. Zresztą złodziej zuchwały co się zowie i na wszystko zdeterminowany, wyszukiwał ze szczególnem amatorstwem, ekspedycye najbardziej hazardowne i najeżone niebezpiecznemi przeszkodami, nie wahał się włamywać do pałacu pełnego służby, lub do hotelu zamieszkałego od góry do dołu.
Rypcio wszedł z miną tryumfatora.
Zbliżył się do jednego z otworów, kołysząc się z gracyą tancmistrza, z boku na bok i rzekł tonem śmiałym, w niczem nie podobnym do bojaźliwości i pokory, z jaką wchodzili do tego Sanctoirium dwaj pierwsi złodzieje.
— Dzieńdobry, papo Legrip!... przynoszę ci coś rarytnego!... Caca!... Powiadam panu, choć żyjesz lata Matuzalowe, jeszcześ nie widział nic podobnego!... Musisz dobrze worek pocisnąć i nasypać mi całą kupę żółtobrzuszków! He! he! he!
— No! no!... dobrze... dobrze... zaraz o tem pogadamy... tylkoż wyjedź już raz, z temi cudami.
— Że cuda, to cuda! ani gadania! Oto są!
Rypcio wydobył z kieszeni dwa pudełka z klejnotami. Jedno było pensowe aksamitne, drugie oklejone juchtem rosyjskim. Na jednem i na drugiem, były cyfry złote, z mitrą książęcą.
Wiemy już skąd pudełka pochodziły i co zawierały.
Zniknęły za zieloną firanką.
— Papo Legrip! — Rypcio rzekł tonem stanowczym — uprzedzam, że za garnitur z rubinami żądani ośm tysięcy, a za szafiry siedm, razem piętnaście tysięcy franków... Nie spuszczę z tej ceny ani jednego franka! Macie wóz i przewóz!...
Papa Legrip milczał jak zaklęty.
Chwilę trwała cisza głucha, potem zazgrzytała sucho, piłka stalowa jak gdy nią się atakuje ciało bardzo twarde, które opiera się jej zwycięzko.
— Tam do dyabła! — Rypcio zaniepokojony, pochylił się nad otworem, nie mogąc jednak zaspokoić swojej ciekawości. — Przy czem tak majstrujecie, papo Legrip?
Za całą odpowiedź, rozległ się na nowo ów wybuch śmiechu, drżącego, połączonego z kaszlem, z którym jużeśmy się zapoznali, i zgrzyt piłki, odezwał się z podwojoną zaciekłością.
— Do stu piorunów! — huknął łotr, u którego zdziwienie, zaczynało się w gniew przemieniać. — Nie sądzę, papo Legrip, żebyście mi chcieli psuć moje klejnoty!...
Zaledwie skończył te słowa, oba pudełka otwarte, pojawiły się nazad na półeczce:
— Oto są twoje cuda!... twoje klejnoty!... — Rodille śmiał się w najlepsze, śmiechem starca stuletniego. — Masz!... masz!... oddaję ci je nietknięte!... Śliczności!... naprawdę coś rarytnego!... Tylko całe nieszczęście, że kamienie fałszywe... szkiełka po prostu!... ale dla oprawy w złoto, dałbym wreszcie sto franków... Gdzieindziej nie dostaniesz mój chłopcze, ani pięćdziesięciu... Masz wóz i przewóz!...
Rypcio zawył boleśnie, jak wilk złapany w żelaza.
Z po za siatki drucianej i zielonej opony, papa Legrip śmiał się dalej dobrodusznie, niby widz całkiem obojętny, który patrzy na zabawną krotochwilę.
Ten śmiech w dodatku do okropnego zawodu i rozczarowania, które go spotkało, zdawał się podwajać Rypcia rozjuszenie.
Wyrżnął pięścią z całej siły w półkę i powtórzył głosem ochrypłym:
— Kamienie są zatem fałszywe?...
— Mój Boże!... nie inaczej... najfałszywsze w świecie!...
— Ależ to niepodobna!...
— Czyżbyś przypadkiem miał nie wierzyć moim słowom? — spytał szorstko Legrip, widocznie obrażony.
— Ej! nie! nie... cóż znowu! — odrzucił czempredzej Rypcio.
— Dla czegóż mówisz, że to niepodobna?
— Pomyśl pan tylko, że te dwa pudełka zabrałem z pałacu... z pałacu księżnej prawdziwej!...
— Cóż stąd?...
— Bardzo wielkiej damy...
— A dalej?...
— Milionerki, jak utrzymują...
— Czegóż chcesz tem dowieść, mój chłopcze?
— Że jest wręcz niemożliwem, żeby księżna, milionerka, wielka dama, nosiła fałszywe kamienie!...
Rodille wzruszył ramionami, jakby go tamten mógł widzieć:
— Mnie to bynajmniej nie dziwi... W mojem długiem życiu, nie raz i nie dwa mi się zdarzyło widzieć coś podobnego... To dowodzi po prostu, że księżna nie musi być tak bogatą, za jaką chce uchodzić, skoro blichtrem ludziom oczy mydli, i przystraja się w taką lichotę! w takie fałszywe błyskotki!... Zdarza się to jednak codziennie... i nie jedna księżna tak samo świat oszukuje...
— Koniec końców, jestem haniebnie okradziony! — ryknął zbój. — Ah! łąjdaczka! gałganica!...
— Innym razem lepiej ci się powiedzie...
— Ba! łatwo to powiedzieć!... ale tymczasem, wlazłem w biedę po same uszy!...
— Eh! przesadzasz...
— Aha! przesadzam!... liczyłem na grube pieniądze, a znajduję się raptem bez grosza przy duszy!
— No! coś zawsze pozbierasz, rewidując kieszenie przechodniów...
— Nie lubię pracować w taki lichy sposób!... To mi za mało przynosi... Nie licząc że Florka nie da mi spokoju!...
— Coż to za Florka znowu?...
— Moja ostatnia konkieta! Spodziewając się pieniędzy, jak lodu! obiecałem jej prezencik...
— Możesz jej zaofiarować oba pudelka...
— Takie śmiecie!... Oh! bardzo proszę! moje kochanki wynaszają coś lepszego!... Ejże! papo Legrip, pokaż się poczciwym człowiekiem!...
— Czyż ja nim kiedy nie jestem?...
— Wyciągnij mnie z tego błota!...
— Jakim sposobem?
— Daj mi naprzód ze dwadzieścia żółtobrzuszków... Odciągniesz to sobie przy pierwszym interesie, który z sobą robić będziem... Cóż? Zgoda?
— Nie mój chłopcze... To się na-mnie nie pokaże...
— Oddam za to trzydzieści, czterdzieści luidorów!...
— Ofiarowałbyś mi sto, a zawsze usłyszałbyś nie... i nie!... Nigdy naprzód nie daję, i nigdy jednego franka nie pożyczam nikomu... To sposób jedyny, aby żyć zawsze na dobrej stopie z moimi klientami i nigdy się z żadnym nie poróżnić...
— Do kroćset sto tysięcy dyabłów!... nie mogę przecież zostać gołym jak święty turecki!...
— Wygramol się chłopcze z tej biedy, jak chcesz, i jak możesz... tylko nie licz na moją pomoc...
— No! dajcie dziesięć żółtobrzuszków!
— Nie dam, ani dziesięciu, ni pięciu...
— A przed chwilą sam pan powiedziałeś, że oprawa warta sto franków?
— To powiedziałem, i powtarzam...
— Weź pan zresztą za tę kwotę mizerną!...
— Nie, synu kochany... Rozmyśliłem się tymczasem... widzę, że nawet dając ci pięćdziesiąt franków, zrobiłbym jeszcze bardzo zły interes...
— Posłuchajcie tylko, ojcze Legrip!... potrzebuję gwałtem stu franków... Dajcie mi je, a powiem wam coś o czemś, co chciałem zachować sam dla siebie, a przyczem można kupę złota zarobić.
— Ha!... zresztą... zobaczymy ten interes...
— Dostanę pieniądze?...
— Najprzód interes... potem odpowiem...
— A to z pana dyabeł nie człowiek!... każdy chodzi jak wół w jarzmie, i musi spełnić każdą wolę, każdą pańską zachciankę!... Otóż na ulicy Pas-de-la-Mule, na przedmieściu Marais, stoi wielki pałac; między dziedzińcem a ogrodem. Mieszka w nim sam jeden pewien stary kawaler, bogatszy niż wszyscy paryscy Krezusi razem wzięci!...
Rodille od pierwszych słów wytężył całą uwagę, a ręce mu lekko drzeć zaczęły.
— Ten tedy stary jegomość — Rypcio dalej opowiadał — nazywa się baron de Viriville. Mieszka w pałacu z rządczynią, która jak wieść niesie, rządzi i samym chlebodawcą, bawiąc się po prostu w panią domu. Nazywa się Urszula Renaud. Sług niema tam wiele. Stangret, lokaj i kucharz. Stangret śpi nad stajnią, lokaj i kucharz w oficynie. Baron i jego rządczyni, śpią i mieszkają na dole w pałacu. W sypialni starego, jest skrzynia okuta, a w niej pełno banknotów, złota, srebra i klejnotów.
— Czy jesteś pewny tych wszystkich szczegółów? — spytał Rodille głosem najspokojniejszym, z krwią najzimniejszą.
— Najpewniejszy!...
— Od kogoż je otrzymałeś?
— Od frotera, którego lokaj sobie najmuje do pomocy, skoro baron z domu wychodzi... Zabrałem z nim bliższą znajomość... zaprowadziłem na Słodką do szyneczku!... i ten wszystko mi wyplaplał po drugiej buteleczce... Jest to chłopak bez żadnych przesądów niepotrzebnych... a nawet w pierwszej młodości, był coś na bakier z prokuratorem sądowym, i od tego czasu ma na niego żal wielki!
— Teraz rozumiem, że musiał cię dobrze poinformować... Jakże jednak dostać się do pałacu?
— Za jakie sto talarów, froter z raz ze dwa ustąpił by mi miejsca, rekomendując mnie lokajowi, jako swego kolegę... Miałbym wosk w kieszeni, i wycisnąłbym na nim zamki... Można by podorabiać klucze... Reszta poszłaby jak po maśle... Nie obmyśliłem jeszcze interesu należycie: ale z góry jestem przekonany, że byłoby to coś świetnego!... Cóż pan na to, ojcze Legrip?
— Nie wiem co o tem sądzić? Aby interes był świetny, trzeba najprzód żeby stał się możliwym...
— Jest nim już dziś!... ręczę za to moją głową!
— Licha poręka! — zaśmiał się Legrip ironicznie — i tak ci nie bardzo mocno siedzi na karku... Ale żarty żartami, a ja bym nie mógł dać stanowczej odpowiedzi, póki bym się w interesie należycie nie rozpatrzył...
— Czy pan to dla tego mówisz, żeby mi nie dać nawet jakich stu franków, za moje dwa garnitury, i tak ważną wiadomość?
— Nie dla tego, bo oto masz pięć luidorów...
— Dziękuję papo Legrip... Poczciwy człowiek z was z kościami! Już ja wam się za to kiedyś odsłużę!...
— Liczę na to!...
— A nie traćcie z myśli i z oczu, operacyi finansowej na ulicy Pa-de-la-Mule!
— O to możesz być spokojny...
— Kiedyż się mam o nią zgłosić?
— Jak wszystko ułożymy z panem Wernerem, damy ci znać... lada dzień przez Richard’a.
Rypcio wyszedł. Drzwi za nim zapadły. Skoro Rodille sam się znalazł, upadł na krzesło, mrucząc zcicha z wyrazem gniewu, niepokoju i najwyższego zdziwienia.
— Przeklęty traf, rzuca mi na drogę tego błazna, w chwili, kiedym ja już wszystko najcudowniej obmyślił i uplanował; li po to aby wszystkie moje najmędrsze kombinacye zniszczył i unicestwił! Jak to się stać mogło, żeby takie bydlę kwadratowe było również na tropie interesu rzeczywiście świetnego i olbrzymiego; czegoś, co ja od dawna przygotowuję z taką cierpliwością, z takim wysiłkiem mojego gieniuszu!... Chciałem się jeszcze trochę wstrzymać z działaniem ostatecznem, ale teraz muszę się pospieszyć... Zanim tydzień upłynie, będę bogatym... oh! tym razem bogatym co się zowie!.. Miałem instynkt cudowny dziś po obiedzie, pisząc do Urszuli Renaud!...
Chwilę pozostał nieruchomy, tonąc w głębokiej zadumie.
Ocknął się z niej nareszcie, i pociągnął ku sobie dwa pudelka zostawione przez Rypcia na półce, a które nabył za sto franków!
Położył klejnoty na biurku, pod światłem lampy skoncentrowanem jeszcze przez umbrę zieloną i wybuchnął śmiechem przeciągłym, niepowstrzymanym...
— Rodill’u, mój chłopcze — poklepał sam siebie po ramieniu — dobrześ mi się spisał! Grasz komedyę, że to cud prawdziwy! i posiadasz dar niezrównany, wyciągać z ognia smaczne kasztanki, i palców nie piekąc, i kosztem jak najmniejszym!... Kupić za pięć luidorów, to co warte najmniej trzydzieści tysięcy franków, to jest nec plus ultra sprytu i zasługi; nic zaś nie może sprawić większej przyjemności, jak okraść złodzieja, franta, kutego na cztery nogi!
Po tym krótkim monologu, Rodille wszystko na biurku uporządkował, wsunął do kieszeni resztę banknotów, i złota z miseczki, pozbierał srebro i klejnoty w jeden pakiet, zapalił kandelabr, zgasił lampę i powrócił do domu sąsiedniego, przejściem tajemnem, które zapewne znał on jeden, jedyny.
Skoro próg przestąpił pokoju, w którym się tak świetnie ugrymował za ojca Legripa, pocisnął sprężynę, deski się zasunęły, tak szczelnie i dokładnie, że nikomu by na myśl nie było przyszło szukać w ścianie jednolitej, choćby szparki najmniejszej.
Zachowawszy te wszystkie ostrożności, postąpił ku jednemu z rogów pokoju, ukląkł na posadzce złożonej z grubych tarcic dębowych, które wyglądały na pozór niespożyte. Poszukał, i znalazł bez trudu wielkiego, jeden kołek trochę grubszy i ciemniejszy od innych, na który mocno palcem nacisnął. Natychmiast jeden kwadrat w podłodze zasunął się, w jakiś rowek niewidzialny, odkrywając otchłań ciemną, i pierwszy stopień schodków kręconych.
Rodille powstał. W jedną rękę ujął kandelabr płonący, w drugą pakiet z klejnotami i srebrem. Zwolna schodził w dół.
Znalazł się wkrótce pod sklepieniem dość niskiem piwnicy, wyglądającej na pozór bardzo poczciwie, wysypanej piaskiem czyściutkim, suchej i zapełnionej, jak się zdawało na pierwszy rzut oka, próżnemi beczułkami.
Rodille podniósł jedną z beczułek i odstawił o kilka kroków dalej. Zgarnął piasek z tego miejsca, na którem stała baryłka. Podniósł rodzaj drzwiczek okutych, a z otworu odsłoniętego, posypały się miliony iskier.
Ta piwnica mieściła w sobie skarb cały przechowywacza rzeczy kradzionych. W kryjówce było mnóstwo klejnotów, które rzucały w koło blaski tęczowe w świetle kandelabra płonącego. Policya, gdyby mogła była wpaść na trop tej kryjówki, byłaby tam odpytała większą część, przedmiotów wartościowych, które skradziono w Paryżu w ostatnich kilku latach.
Rodille dodał do tego stosu sporego, węzełek, który dziś nabył. Chwilę patrzał na ten skarb haniebny okiem iskrzącem się piekielną chciwością, nareszcie wykrzyknął:
— Jestem już bogaty!... ale wkrótce będę jeszcze bogatszym!...
Znowu wszystko uporządkowawszy, wrócił na górę, gdzie zmienił ojca Legrip’a na owego poczciwego, głupkowatego mieszczucha, z którym zabraliśmy niedawno znajomość.
Gdy dokonał metamorfozy, było blisko północy.
W chwili gdy Rodille schodził do piwnicy w domu sąsiednim, aby tam napaść oczy swoim skarbem i dodać „złoto do złota“, Rypcio złączył się z dwoma łobuzami, tak jak i on wyćwiczonemi w sztuce złodziejskiej, którzy czekali na niego przy końcu alei wiązami wysadzanej.
Żaden z nich nie był tego wieczora zadowolony z ojca Legrip’a.
Wicherek nawet głośno wyrzekał, że został haniebnie wyzyskany i oszukany przez „starego szachraja!“
— Ty i ja — mówił do Miodziusia, zanim jeszcze zjawił się trzeci towarzysz — jesteśmy biednemi kurkami... on zaś lisem. Niechby nas zresztą skubał po trochę, nic sprawiedliwszego, i musielibyśmy się poddać bez krzyku tej operacyi... ale czego za wiele, tego i psy jeść nie chcą!... Nie długo ten sknera obrzydły, bez litości! nie będzie się kontentował naszemi piórami... wydrze nam razem i ciało... Pożre nas żywiuteńkich, a z każdego zrobi jeden kąsek!...
Pojawienie się Rypcia przerwało ten potok skarg gorzkich i bolesnych.
— Cóż tam słychać? — spytał Wicherek. — Czy choć z tobą postąpił przyzwoicie nasz papa z bitemi i żółtobrzuszkami?
— Et! nawet mi o nim nie wspominaj! — Rypcio machnął ręką rozpaczliwie.
— Dla czego?
— Okradziony jestem jakby w lesie!
— Przez Legrip’a?!...
— No przez niego przecież... Stary szachraj, filut, to rzecz dowiedziona! ale w końcu, gdzie nic nie ma, tam wziąć nic nie można. To ta księżna z przeszłej nocy zadrwiła ze mnie nie lada! moje dziatki... w sposób iście oburzający!... Wyobraźcież sobie!... oba garnitury, zdobyte z takim trudem... okazały się fałszywemi kamieniami!...
Wicherek parsknął śmiechem.
— Śmiejesz się z cudzej biedy, łobuzie niegodziwy! — oburzył się Rypcio dotknięty do żywego.
— Dalibóg! nie mogłem wytrzymać — odpowiedział młody złodziej z efronteryą. I dodał: A więc kamienie były fałszywe i Legrip nie chciał ich kupić?
— No tak... przecież już raz powiedziałem.
— Masz zatem klejnoty przy sobie?
— Nie... Legrip wziął oba garnitury, za cenę oprawy.
— Ileż ci dał za nie?
— Sto franków.
Wicherek zaczął śmiać się w najlepsze, tym razem tak drwiąco, że omyłka co do powodu jego wesołości była wprost niemożliwą.
— I czegóż ty się rychoczesz chrząszczu uprzykrzony?! — krzyknął Rypcio, nie na żarty rozwścieklony. — Chcę wiedzieć z czego się śmiejesz! Powiedz zaraz, bo inaczej skórę ci wygarbuję, że popamiętasz!...
— Pcha do kieszeni sto franków, zamiast kilku dziesięciu tysięcy, które mu się sprawiedliwie należały i jeszcze robi kniksa mówiąc:
— Ślicznie dziękuję papunciu Legrip!... Mało nie pęknę od śmiechu, gdy sobie wyobrażę tę twoją głupią minę, gdy ten stary szachraj operował ci bez bólu ząb trzonowy!... z jakie dwadzieścia tysięcy franków co najmniej!... Hej! hej! mój Rypciu kochany! nie darmo mówią: „Dyabeł mądry, bo stary“. Ten nasz papa z talarami, wszystkich nas jak jesteśmy, wsadziłby sobie do torby i sprzedał, więcej dającemu na środku rynku!...
— Cóż ty zatem myślisz?...
— Że kamienie były najprawdziwsze, mój ty dudku na kościele!... jakie mogą być najpiękniejsze i najczystszej wody, a tyś się dał staremu w pole wyprowadzić, jak głupiec ostatni!
— Gdybym był tego pewny! — mruknął Rypcio zgrzytnąwszy zębami.
— Cóż byś zrobił?
— Podpalił bym, nie namyślając się ani chwili, budę tego psa starego!... Ale nie, nie... ty się mylisz!... on mnie nie mógł tak oszukać!... kamienie były fałszywe!...
— Chcesz się przekonać o prawdzie?
— Jakim sposobem?
— Zapukaj do drzwi... wejdź do domu... zaproponuj Legrip’owi’, że mu oddasz sto franków, a on niech ci zwróci klejnoty... Jeżeli przystanie na to, ja pierwszy kupię je od ciebie za pięć tysięcy franków i zapłacę gotówką!
Rypcio nic na to nie odpowiedział, tylko zawrócił pędem do bramy, którą wychodził przed chwilą i zaczął pukać zrazu lekko, potem coraz silniej. Gdy nic się w domu nie odzywało, podjął kamień z ulicy i nim zaczął walić w bramę jak miotem. Cisza głucha panowała w całym domu.
I nie mogło być inaczej. Rozmowa trwała czas jakiś. W chwili gdy Rypcio zaczynał bić w bramę, Rodille był już w domu sąsiednim i schodził do piwnicy. Nie mógł więc słyszeć, co się działo na zewnątrz od ulicy.
— Zdaje mi się, koleżko. — Wicherek wtrącił tonem drwiącym — że próba dość długo trwała... Papa Legrip, chytry jak lis, a nos ma delikatny, jak u wyżła najlepszego!... Musiał coś złego przewąchać, i pewno ci tej nocy nie otworzy... Brama dyabelnie mocna i chyba prochem mógłbyś ją wysadzić!... Przestań zatem hałasować po nocy, żeby nam jeszcze jaki patrol nie wlazł na kark! Pogódź się z twoim losem, i zabierajmy się ztąd, pókiśmy cali!
Rada była zdrowa. Rypcio usłuchał, mrucząc jednak przez drogę, jak niedźwiedź rozjuszony:
Twardy to przecież orzech do zgryzienia, dać się tak ze skóry obedrzeć! dać się obkraść na gładkiej drodze!... ale cierpliwości!... przyjdzie koza do woza!... jeszcze mi ten stary łajdak za to krwawo zapłaci, i prędzej niż się spodziewa!...
Trójka hultajska szła i prosto ku rogatce de l’Etoile.
W nocnym pomroku, widać li było z daleka trzy punkciki gorejące. Były to ich fajki rozpalone.
Naraz olbrzymi Miodziuś, zaczął się śmiać zcicha, i przemówił swoim cieniutkim pieszczonym głosikiem:
— Wiecie co moi kochani, że ten papa Legrip musi być bogaty, aż stracił!...
— Ba! — Wicherek machnął ręką. — Prawdziwa torba dziadowska napchana milionami!
— Od piwnicy aż do strychu, musi być naszpikowany klejnotami!... — potrząsł głową Miodziuś.
— Całkiem moje zdanie! — krzyknął Rypcio, — Stary szubiennik robi najświetniejsze interesa z nami!... My pracujemy, my ryzykujemy, i narażamy nasze życie nieledwie, a stary łotr nas najhaniebniej wyzyskuje i korzysta!... Na prawdę! nie ma na świecie sprawiedliwości!...
— Zgadniejcie, co mi strzeliło do głowy? Miodziuś wtrącił słodziutko.
— Ho! ho! — odrzucił Wicherek — dawno ja już o tem myślę...
— A może to nie to samo?
— Jestem tak pewny, że ci zaraz odpowiem, jakbym w twojej głowie siedział. — Pomyślałeś że dom stoi na uboczu, Legrip mieszka w nim sam jak palec, i że odbić naraz to wszystko, co on nam wydarł po kawałku, byłoby nie lada operacyą finansową... Tak czy nie, co?
— Tak! tak! rzeczywiście...
— Do pioruna! Rypcio w dłonie uderzył z zapałem. — Myśl cudowna! niezrówna!... Gdy zechcecie wziąć się do roboty, skińcie tylko na mnie, a zobaczycie co ja potrafię!...
— Najprzód nie wrzeszcz tak na całe gardło — Wicherek za rękaw go pociągnął — pamiętaj żeśmy na wolnem powietrzu, i że nie masz do czynienia z głuchmanami!... Taki interes był by nadzwyczajny, ale wykonanie wydaj e mi się wprost niemożliwem....
— Dla czegóż to?
— Najprzód, jakim sposobem dostać się do środka?... W oknach kraty ze sztab żelaznych, grubych jak moje ramię, a i brama dyabelnie mocna...
— Jutro szepnął Miodziuś — zdejmę odcisk z zamku, i każemy do bramy klucz dorobić.
— Moje dziatki! Wicherek poklepał ich po ramieniu protekcjonalnie. — Jeszcze z was obydwóch fryce, co się zowie!... Toś dopiero powiedział coś wiedział!... Tu nie idzie o żaden klucz, bo by nam się na nic nie przydał.... Stary łotr kuty na cztery nogi, i pewnie strzeże skarbu jak oka w głowie... Brama musi mieć wewnątrz rygle i zasuwki, że już nie wspomnę o zatrzasku i sprężynie, za pomocą której się otwiera... Czy znamy tę tajemnicę?...
— Do stu dyabłów!... — Rypcio w głowę się poskrobał — to mi całkowicie wypadło z pamięci!...
— No! — trudno o wszystkiem pamiętać...
— Cóż robić zatem?...
— Byłby sposób... — bąknął Miodziuś.
— Jakiż na przykład?
— Poczekać kilka dni... Jeden z nas uprzedził by Legrip’a przez Richard’a, że ma klejnoty do sprzedania... Stary drab naznacza nam schadzkę... Idziemy wszyscy trzej. Ten który wejdzie pierwszy, zatrzyma drzwi sobą, a my dwaj wpadniemy za nim... To zdaje mi się prostem, jak dwa a dwa cztery, i wcale łatwem do przeprowadzenia.
— Niewątpliwie!... ale posłuży do tego li, żeby nas wytłukł jak muchy!... Wicherek zaśmiał się ironicznie.
— Ha! ha ha! rezultat paradny!
— A dla czego miałby nas pozabijać? — Miodziuś spytał zdziwiony.
— Z tej prostej przyczyny, że chociaż dostaniemy się do pokoju — tłumaczył drwiąco Wicherek — będziemy tak prawie, jakby na ulicy, bo między nami a Legrip’em będzie siatka druciana i zielona firanka...
— Do stu piorunów! — Rypcio zaśmiał się jeszcze ironiczniej. Takiemu jak ty chrabąszczowi, wszystko wydaje się zaporą olbrzymią i nie do zwalczenia!... Oto mi straszne rzeczy, siatka z drutu i kawałek szmaty zielonej!
— Ba! straszniejsze niż się spodziewasz, mój ty wielki mędralu! — zrypostował ostro Wicherek — bo za tą szmatą, o której mówisz tak pogardliwie papa Legrip widzi nas, sam nie będąc widzialnym, a w dodatku jest obłożony w koło z tuzinem conajmniej nabitych pistoletów!
— Skądże ty się o tem dowiedziałeś?
— Hm! hm!... nie widziałem, a jednak jestem tego pewny... Czy każdy z nas nie postarałby się o broń palną w podobnej sytuacyi, co?... Otóż, skoro łotr przeczuje nasze zamiary nieprzyjazne, nie będzie się wcale żenował i wystrzela nas po jednemu, co do nogi!... sam nie narażając się na najlżejsze niebezpieczeństwo... nawet na żadną odpowiedzialność, gdyby zbrodnię odkryto... Jesteśmy od dawna na bakier z policyą... mają nas na oku i podejrzywają o sztuczki rozmaite... Wytłumaczył by się zatem, że użył broni palnej, w obronie życia własnego.
Miodziuś znowu się w głowę podrapał wielce zafrasowany.
Rypcio zaś powtórzył niecierpliwie:
— Cóż więc zrobimy?!...
— Poczekamy i namyślimy się, moje dziatki! — Wicherek odrzucił z powagą. Mimo iż był niemal karzełkiem co do wzrostu w obec dwóch olbrzymów, imponował im widocznie i brał górę nad nimi siłą inteligencyi. — Myśl sama w sobie jest doskonalą, dowód najlepszy, że mnie ona już nie od dziś chodzi po głowie, tylko musi dojrzeć należycie. Rozbić starego sknerę, odebrać co nam wydarł, a w danym razie dopomódz mu nawet, żeby się raz przecie, przeniósł w dobrze zasłużony stan spoczynku, w to mi graj!... trzeba jednak tak wszystko naprzód ułożyć, żeby nie pokpić sprawy... a w tem sęk! i to dyabelnie twardy! Wysilajmy wszyscy trzej nasze mózgownice, a może do kaduka i wymyślimy coś dobrego...
Nazajutrz, gdy pierwsze promienie słoneczne zakradły się do pokoju, w którym spała cała rodzina mechanika, oświetliły Jana leżącego jak kłoda na sienniku, który mu służył za posłanie, w całem ubraniu, i śpiącego snem kamiennym, letargicznym.
Żadne słowa nie mogłyby opisać dokładnie bladości śmiertelnej młodego człowieka, i tej twarzy na której było wyryte cierpienie nad ludzkie siły! Czoło było zorane bruzdami głębokiemi, w kątach ust było bolesne skrzywienie. Pod powiekami były szerokie, czarne obwódki. Plamy sine występywały na zapadłych policzkach, nadając całej fizyonomii pozór trupi.
Złamany gwałtownemi wzruszeniami, zawodami i rozpaczą, która nim miotała u schyłku wieczora, Jan obezwładniony, omdlewający, zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, dowlókł się do domu około północy. Zastał Martę dotąd nie śpiącą. Nadzieja dobrej nowiny, którą jej mąż był przyobiecał, galwanizowała biedną umierającą.
— Mój mężusiu! — rzekła tym swoim głosikiem, tak słodkim a tak słabym. Zapowiadałeś mi coś szczęśliwego na wieczór dzisiejszy. Siliłam się więc, aby nie zasnąć, póki nie powrócisz.
Uśmiech gorzki bolesny, przemknął po sinych ustach Jana.
— Moje dziecię najdroższe — szepnął wymijająco i z całym spokojem, na jaki się tylko mógł zdobyć mimo iż straszna burza sercem jego miotała. — To szczęście, na które kazałem ci czekać, jeszcze mi dziś niedopisało... Trzeba na niego trochę poczekać...
— Ha będę zatem czekała — westchnęła. — Ty wiesz że umiem czekać. Choroba aby tę jedną korzyść przynosi, że uczy cierpliwości i rezygnacyi.
— Jakże czujesz się dziś, aniołku?
— Lepiej... coraz lepiej mój najdroższy... żeby nie to jakieś dziwne osłabienie, które mnie do łóżka przykuwa, sądziłabym się zdrową zupełnie.
Vaubaron po za jej plecami, wplótł palce we włosy, z konwulsyjnem drżeniem w twarzy.
To osłabienie, które dziwiło jego żonę było po prostu śmierci zwiastunem.
— Musisz być bardzo znużonym mężusiu. — Marta odezwała się po chwili. — Nie było cię przez kilka godzin, a odkąd przemieniłeś się w Siostrę Miłosierdzia, pielęgnując chorych, odzwyczaiłeś się od dalekich wycieczek... Połóż się i odpocznij najdroższy!
— A nie potrzebujesz Marto niczego?
— Niczego, prócz snu... Sen mnie pokrzepi i pomoże odzyskać siły, których mi tak bardzo potrzeba.
Vaubaron uściskał żonę, potem dotknął z lekka ustami czoła Blanki, śpiącej w łóżeczku.
Nie mając już sił do rozebrania się jak stał, zwalił się na siennik twardy.
Oczy mu się natychmiast skleiły, i mimo tortur moralnych, jakich umysł jego doświadczał, mimo że mu serce z bólu pękało niemal, zasnął jakby w letargu pogrążony. Ciało upominało się o swoje prawa... wzięło górę zmęczenie nad duszy udręczeniem.
Obudził go nagle promień słońca, świecący prosto w oczy.
Zaledwie podniósł powieki, uczuł całą okropność swojego położenia. Pogorszyło się ono jeszcze od wczoraj, przegrał bowiem i te ostatnie dwadzieścia franków, które stanowiły jedyny majątek nędzarzy.
Bywają rzeczywistości tak straszliwie, potrzeby tak gwałtowne, położenia tak niepodobne do prawdy, że rozum ludzki objąć ich nie może, i z trwogą, jak przed widmem, ucieka przed niemi.
Vaubaron dożył jednej z takich chwil...
Chleba w domu nie było, a on go nie miał za co kupić.
Marta konająca, już prawie nic nie jadła, ale Blanka, jego dziecię najdroższe, krew z jego krwi, Blanka będzie głodną!
Co począć?
Rzucił w koło spojrzenie tak rozpaczliwie, że serce i najbardziej srogie, musiałoby zadrzeć i zmięknąć w obec tak strasznej niedoli. To spojrzenie szukało, czyby jeszcze nie można było czegoś sprzedać, lub coś zastawić.
Trud daremny!
Co tylko w nędznem pomieszkaniu przedstawiało wartość jakąkolwiek, zniknęło od dawna!...
A jednak musiał znaleść koniecznie.
Wzrok jego dziki, niemal obłąkany, zatrzymał się na warsztacie, zasypanym rozmaitemi narzędziami potrzebnemi do pracy różnorodnej, którą się zajmował.
Prawie wszystkie te narzędzia, z najlepszej i najhartowniejszej stali angielskiej, kosztowały grube pieniądze. Za dni szczęśliwych Jan pozwolił sobie na ten przepych niewinny, i własnoręcznie wypoliturował rączki z dęba lub drzewa orzechowego. Zabawił się nawet, wyrzynając wzdłuż ładne arabeski, i gierlandy z kwiatów. Wplótł zaś w nie z gustem artystycznym Monogram J: V: głoski początkowe swojego imienia i nazwiska:
Nie zawahał się ani chwili.
Pozbierał to, co mu się zdawało mniej nieodzownem: a zawijając narzędzia w jakąś starą gazetę, szepnął z oczami łez pełnemi:
— Żegnajcie mi, towarzysze mojej pracy ciężkiej!... Nie myślałem, że się kiedykolwiek potrafię z wami rozłączyć!... Sądziłem że mi dopomożecie do zdobycia sławy i majątku!... Żegnajcie mi!... żegnajcie na wieki!...
Wyszedł na palcach z pokoju sypialnego. Zbiegł szybko po schodach, i wszedł prosto we drzwi boczne, wychodzące do sieni na dole, a które prowadziły do magazynu, a raczej do kafarnaum zapylonego tandeciarza Laridona.
Tandeciarz, był to młody człowieczek, około lat czterdziestu, w stroju niesłychanie zaniedbanym, łysiutenki, z wyjątkiem dwóch kosmyków włosów konopiastych, wiszących po nad uszami.
Jego brzydota oryginalna i zakrawająca na karykaturę, miała w sobie coś, co odtrącało. Spojrzenie kose, a lodowate jego oczek burych, osadzonych głęboko, a w dodatku zyzem zarzucających, spędzało natychmiast uśmiech z twarzy wchodzącego. Twarz wyglądała jak ze skóry odarta, nos jak haczyk łączył się niemal z brodą szpiczastą i naprzód wysuniętą, przypominając dziób olbrzymi papugi; usta z wargą dolną wywróconą, wiecznie zaślubione, biegły od ucha do ucha... Zęby miał czarne, popsute, obrzydliwe!...
Plecy dziwnie wypukłe, robiły go prawie garbatym... chociaż właściwie garbu nie posiadał... Mówił jednak owym głosem sui generis liszynela, który jest własnością z garbem nierozłączną.
Przeszłość tandeciarza da się opowiedzieć w kilku słowach.
Ojciec Laridon’a uczciwy fabrykant powozów, marzył dla jedynaka o świetnej przyszłości. Wziął na kieł, chcąc go gwałtem wykierować na urzędnika. Oddał go zatem do gimnazyum, gdzie mniej więcej, raczej źle niż dobrze, przełazł przez niższe klasy... Potem oddał go na pisarczyka do biura sądowego.
Szczytem marzeń starego Laridona było, ujrzeć syna woźnym przy trybunale!... Według jego ciasnych pojęć, w tej wielkiej godności łączyły się najwyższe zaszczyty na tym świecie!...
Synalek zresztą zdawał się jakby stworzony, aby ziścić ojca nadzieje i marzenia. Procesa i wszelkie pieniactwo, były jego najmilszem zajęciem, żywiołem niezbędnym, jak woda dla ryby, a powietrze dla reszty stworzeń bożych... Weksle zakondykowane i wyroki sądowe sprawiały mu najżywszą przyjemność... zabieranie ruchomości było szczęściem pradziwem. Rzucał się na prawo i lewo, tonąc w oceanie papierzysków i aktów sądowych, jak rybka w rzece.
Z tak świetnemi skłonnościami i zdolnościami w tym kierunku musiał zrobić szybko karyerę. Chcąc jak najprędzej wysunąć się naprzód, pracował zresztą sumiennie, poskramiał swoje instynkta zaborcze i zaledwie kiedy niekiedy pozwolił sobie małych zboczeń, wziął coś w łapę pokryjomu od osób interesowanych... te jednak drobne wykroczenia, jego zwierzchnik zbywał milczeniem lub wcale tychże nie zauważył.
Dość na tem, że do lat kilku Laridon syn został pierwszym biuralistą, ale jeszcze nie samoistnym biura naczelnikiem. Nie będąc na tyle bogatym, żeby go utrzymać w Paryżu, ojciec wystarał mu się o posadę woźnego samoistnego w jednem z mniejszych miast departamentowych.
Skoro się zainstalował, uczuł niezawisłym i niejako panem sytuacyi młody Laridon, przestał czuwać nad sobą samym, i w krótkim czasie popuściwszy wodze swojej łapczywości, złożył dowody tak wielkiej zręczności, że aż musiał się wdać w tę sprawę prokurator sądowy.
Po dwóch latach zaledwie został zrzucony z urzędowania i mógł jeszcze czuć się szczęśliwym w tej niedoli, że się nie dostał po prostu do kryminaliku.
Wobec rezultatu tak smutnego a niespodziewanego swoich starań i zabiegów, poczciwy stary fabrykant powozów umarł ze zgryzoty. Laridon odziedziczył po ojcu sumkę wcale pokaźną i puścił się na różne spekulacyjki, jawne i skryte, jakie lubią namiętnie awanturnicy, żyjący wiecznie na bakier z kodeksem prawnym i po za obrębem uczciwego społeczeństwa.
Stworzył i otwierał po kolei agencyę dla zastępców wojskowych, bióro stręczeń, hotelik tani, służący za przytulisko dla sług bez obowiązku, i tak dalej. Te rozmaite przedsiębiorstwa nie przynosiły mu wprawdzie wielkich korzyści, ale za to zapoznały go bliżej z całą szajką urwiszów i łotrów z klas najniższych. Ta zgraja i woźny z urzędu zrzucony byli stworzeni, aby się nawzajem poznać i ocenić. Zrozumieli, iż mogą jeden drugiemu oddawać przysługi bardzo wielkie. Laridon zgromadził co mu jeszcze gdzie zostało, wziął konsens i za tę sumkę założył tandetę na ulicy Pas-de-la-Mule.
Ten konsens, jak się łatwo można domyśleć, był li parawanikiem, za którym ukrywały się handelki o wiele niebezpieczniejsze i bardziej podejrzane. Laridon, jako przechowywacz kradzionych przedmiotów, odbijał na nich to, co tracił na tandecie. Trudnił się tem samem co Rodille, nie robiąc tamtemu bynajmniej konkurencyi.
W posiadaniu znacznego kapitału obrotowego, Rodille, osobistość zmieniająca się jak kameleon, kupowała jak wiemy, złoto, srebro i klejnoty.
Nie tak bogaty a mniejszem się zadawalniający, Laridon nabywał rzeczy nie tak kosztowne a więcej zagracające. Nie gromadził wielkiego majątku na tym handlu niebezpiecznym, ale mógł jednak żyć dostatnio a nawet zadawalniać swoje dzikie i lubieżne zachcianki.
W chwili gdy Vaubaron przekraczał próg magazynu, tandeciarz nie był sam.
Rozkładał przed jakąś klientką, wyjmując z dużego pudła, gdzie były zepchane w największym nieładzie koronki rozmaite: rozkładał pyszny garnitur ze starej gipiury weneckiej i równie stare koronki flandryjskie. Wszystko to było ukradzione.
Klientka tandeciarza liczyła lat ze czterdzieści, na pierwszy rzut oka jednak wydawała się o wiele młodszą, dzięki niesłychanej kokieteryi i staraniom drobiazgowym, aby wystroić się najbardziej do twarzy.
Ta kobieta musiała być kiedyś piękną, ale pięknością zmysłową, pospolitą a pełną pretensyi. Wzrostu małego, dziś trochę już za otyła, ściskała się gorsetem bez miłosierdzia, aby kibić utrzymać ile tyle wciętą w pasie. Krew, nie mogąc swobodnie krążyć po żyłach, uciskanych z prawdziwem okrucieństwem przez brykle żelazne i rogi w gorsecie, mściła się, uderzając gwałtownie do twarzy. Policzki też zaczynały się trądem pokrywać, a nosek, niegdyś bardzo foremny i cieniutki, grubiał i na koniuszku przybierał przybierał odcień fioletowy, widoczny mimo potężnej warstwy blanszu na całej twarzy.
Włosy kręte i bardzo gęste były tak czarne jak skrzydło kruka, i dotąd ani jedna nić srebrna w nich nie świeciła. Oczy czarne, wypukłe, z białkiem jakby z perłowej macicy, iskrzyły się blaskiem młodocianym.
Usta trochę za pełne i krwią nabiegle zdradzały zmysłowość i łakomstwo.
Taka, jaką była klientka Laridona, mogła się jeszcze podobać a nawet wydać się bardzo ponętną, komuś nie koniecznie wybrednemu. Strój jej ranny bił w oczy zdaleka. Nadto bogaty, krzyczący nie zdradzał wcale dobrego smaku. Czuć ją było piżmem na sto kroków, patchoułą, i różnemi perfumami odurzającemi. Dwa grube złote łańcuchy spływały po jej biuście majestatycznym. Jeden z nich przytrzymywał zegarek złoty, wysadzany drogiemi kamieniami, drugi złotą lornetę. Prócz tego miała na szyi kilka sznurków pereł uryańskich, dużą broszę z brylantami na piersiach i takież w uszach długie, kolce.
Tandeciarz zdawał się ją, wielce poważać, a mimo to w jego z nią rozmowie przebijała się pewna poufałość.
Opuścił ją na sekundę, gdy mechanik drzwi otwierał, i zawołał poznawszy wchodzącego:
— Oho! czy mnie wzrok nie myli?... pan Vaubaron, mój sąsiad z pierwszego piątra... Pańska żona była coś chora, ile słyszałem?... ile słyszałem?... Czy już jej lepiej?
Jan potrząsł głową przecząco.
— Ejże!.. to źle... bardzo źle... — mówił dalej tandeciarz. — No, ale zawsze można spodziewać się polepszenia... Witam pana, witam... Czy masz może do pomówienia ze mną, panie Vaubaron?
— Tak jest.
— Skoro tak... chciej pan łaskawie zatrzymać się chwileczkę. Muszę wpierw załatwić mały interesik, także z sąsiadką... panią Urszulą Renaud... pan pozwoli, nieprawdaż?
I nie czekając na Jana odpowiedź, eks-woźny skoczył nazad do klientki z obleśną uprzejmością i nadskakiwaniem.
Jego klientka była rządczyni a raczej pani domu w pałacu barona de Viriville.
Vaubaron ukrywszy starannie pod bluzą narzędzia, które chciał sprzedać, aby zaspokoić przynajmniej na dni kilka głód Blanki, usiadł na niskim stołeczku, w najciemniejszym kącie magazynu i zapadł w ciężką zadumę, nie troszcząc się o to, co się w koło niego działo.
— Jakże moja śliczna paniusiu? — tandeciarz przemówił słodziutko do kokietki trochę podstarzałej — czy się pani decydujesz na ten kołnierz i mankiety z point d’Alecon?... Cudności!... coś pięknego!... a dla paniusi drogiej jak ulał!... Najjaśniejsza królowa Francyi nie nosi z pewnością nic wspanialszego!
— Ileż pan to cenisz?
— Bagatelkę! jak Boga kocham! tyle właśnie co nic... nędznych 80 franków...
— Naprzykład!... i pan taką sumę niczem nazywasz?!...
— Modniarki z ulicy Vivienne żądały by za to od pani ze sto talarków, jak mego Pana Boga kocham!... Ja bo daję za darmo!... Ot! chcę paniusi prezencik ofiarować...
— Dziękuję za taki prezent!... za drogi dla mnie...
— Nic nie może być za drogie dla pięknej kobietki, a paniusię, mogłabyś na śmiało stanąć w szranki z boginią Venus, we własnej osobie!... Pasterz Paris nie wahał by się ani chwili, gdyby miał był panią do wyboru: oddał by ci natychmiast berło piękności.
Urszula Renaud zaczęła stroić minki niewiniątka:
— Ależ to z ciebie szarmant i pochlebca panie Laridon!
— Nie pochlebiam, chroń Boże! tylko mówię szczerą prawdę... czy mam zawinąć koroneczki?...
— Byłoby szaleństwem z mojej strony, dawać za nie tak wielką cenę!...
— Wolne żarty... wolne żarty!...
— Ty bo mnie uważasz za milionerkę, panie Laridon!...
— Jeżeli pani nią jeszcze nie jesteś, będziesz niebawem... Czerpiesz w worku, któregoby nie były w stanie wypróżnić koronki z całej Belgii i Anglii razem wzięte.
— Któż to śmie utrzymywać?
— Cały świat...
— No! to cały świat grubo się myli!... Baron de Viriville, co prawda, jest na mnie bardzo łaskaw... nie mogę się skarżyć na niego... ale ja nawzajem pielęgnuję go szczerze, niemiesząjąc się wcale do jego interesów majątkowych... To, o co mię błaga usilnie, żebym przyjęła w zamian za moją troskliwość o niego i procenta od mojego skromnego kapitaliku, wystarczają na moje małe potrzeby...
— Wiem o tem! wiem doskonałe!... Wszyscy uwielbiają poświęcenie paniusi!... Ale przecież baron z sobą do grobu majątku nie zabiorze... Komuż go da, jak nie swojej drogiej pani Urszulce?... Tak przynajmniej wieść ogólna niesie...
— Proszęż pana... jakże by to się stać mogło?...
— Mój Boże! najprościej w świecie... Gdzieś tam istnieje, przysiągł bym!... testamencik zapisujący wszystko ślicznej paniusi!...
Urszula stanęła cała w ponsach z dumy i najwyższego zadowolenia!
— Być by to mogło — bąknęła wymijająco — baron nie ma żadnych spadkobierców, a do mnie jest niesłychanie przywiązany... nie wiem jednak, czy w ogóle pomyślał o jakim testamencie... Jestem tak czułą z natury... tak bezinteresowną...
— Oh! z paniusi anioł, czysty anioł!... To głos powszechny na całem naszem przedmieściu!... Jeden przez drugiego śpiewa pani pochwały!... Czy mam zawinąć te koroneczki?
— Ha, cóż z panem począć!... wezmę je zresztą...
— Może pani jeszcze co rozkaże?
— Na dziś i tak dość się zrujnowałam... Kiedyś... wkrótce... znowu do pana zaglądnę... Oto cztery luidory panie Laridon!...
— Dzięki stokrotne!...
— Ale, ale!... — Urszula głos zniżyła, spoglądając z pod oka na Jana, któremu się ani śniło podsłuchiwać. — Mam pana prosić o małą przysługę...
— Pani wiesz, żem ci oddany z duszą i z ciałem!...
— Widziałeś może wczoraj pana Rodilla?...
— Wczoraj go nie widziałem...
— To może dziś?...
— Dziś prawdopodobnie... a nawet zobaczę go na pewno!...
— W takim razie, kochany panie Laridon, jeżeli przyjdzie tu dzisiaj, oddaj mu to do własnych rąk... czy zgoda?
Wyjęła z zanadrza, liścik starannie zapieczętowany i woniejący, wręczając go tandeciarzowi.
— Jakby go już miał, uśmiechnął się Laridon obleśnie, wsuwając list do szufladki. — Ah! szczęśliwy hultaj z tego Rodill’a.
Niczego więcej nie miała tu do załatwienia rządczyni barona Viriville; wyszła zatem z magazynu, odprowadzona ceremonialnie i z nader niskiemi ukłonami przez Laridona aż na ulice.
— Tak, tak! szeptał sam do siebie, wracając — baba będzie kiedyś dyabelnie bogata... milionerka... fiu, fiu!... do niej by można zastosować piosneczkę:
„Człowiek choć pracuje zawsze w błocie,
„Baba bez mozoły, tonie w złocie!“...
— Hej, hej! to by był interes nie lada, babie głowę zawrócić, i ożenić się nie tyle z nią... ile z jej szkatułą... Ba, jam do tego nie dorósł, anim dość młody, ani dość pokaźny żeby babę skusić... a to koneserka! ho, ho!... zresztą miejsce już zajęte przez Rodille’a. Ten baby na pewniaka z rąk nie wypuści.
Vaubaron wstał, widząc samego tandeciarza i wysunął się z kąta.
— Ah, przepraszam! zapomniałem o kochanym sąsiedzie na śmierć, czem mogę służyć? przemówił kupiec.
Mechanik rozwinął zwolna pakiecik, i z rumieńcem wstydu na czole rozłożył na kantorze swoje narzędzia.
— Radbym się tego pozbyć — szepnął głucho, oczy spuszczając. — Może pan kupisz?
— I owszem!... Będzie to jednak od ceny zależało...
— Ileż pan dajesz?
— Niech wprzód usłyszę, ile pan żąda... Ale cóż to się znaczy sąsiedzie, że już narzędzia sprzedajecie? Musi być kręto koło was, co?
— Naturalnie, — Jan odpowiedział z taką szczerością rozpaczliwą, że aż Laridon uczuł się tem prawie wzruszony. — Idzie mi coraz gorzej... nie ma kęsa chleba w domu.
Wzruszenie tandeciarza było zjawiskiem niesłychanem, a takie zjawiska fenomentalne nie trwają długo. Po tem tedy wzruszeniu nieprawdopodobnem nastąpiło rozumowanie nader loiczne:
— Skoro nie ma chleba w domu, sprzeda mi te narzędzia za ćwierć ceny...
Lichwiarz bezecny był niejako uosobistnieniem tej myśli, prostej a jasnej.
— Żal mi pana serdecznie, kochany sąsiedzie — wtrącił słodziutko jak zawsze — i radbym mu szczerze dopomódz... No, ileż chcecie za to wszystko?
Jan zastanowł się przez chwilę:
— Sto pięćdziesiąt franków... — szepnął z pewnem wahaniem.
Tandeciarz aż podskoczył.
— Ejże, chyba żartujecie sąsiedzie kochany! — wykrzyknął — na pewnie!
— Kosztowały dwa razy tyle...
— Eh! wcale nie zaprzeczam!... ale kupić a sprzedać, to jak niebo do ziemi do siebie niepodobne!... Sąsiad kupowałeś nowe... ja albo zbędę przypadkiem... albo mi będą leżały wieczyście, jak tyle innych rupieci... To zmienia postać rzeczy...
— Narzędzia tak, jakby były nowe.
— Zapewne... zapewne, ale choćbyś ich pan nigdy nie używał, czyż tandeciarzowi kto kiedy zapłaci wartość realną? Skoro do mnie przychodzi, każdy chce kupić za pół darmo... Zresztą, wyciąłeś pan na rączce swój monogram, to piękne, ozdobne, ani słowa! ale przedmiot przez to traci na wartości...
— No, daj mi pan choć sto franków, — bąknął mechanik, nie mając ani chęci, ani odwagi targować się długo. — Sto franków, to dla pana drobnostka.
— Niepodobna! niepodobna!... interes interesem... czasy ciężkie... pieniądz staje się coraz rzadszym, coraz trudniej na czem zarobić.
— Koniec końców, ileż pan dajesz?
— Posłuchajcie, kochany sąsiedzie... Dla was... tylko dla was! powiem wielkie słowo, ale słowo ostatnie... jak mego Pana Boga kocham!... wolno wziąć, wolno zostawić...
Jan jeszcze niżej głowę na piersi opuścił, jak człowiek przygotowany dostać po niej maczugą.
Laridon kończył spiesznie:
— Innemu, któryby mi był obojętny, nie wzbudzał we mnie szczerej sympatyi, wahałbym się dać za to dwadzieścia pięć franków... panu wyłącznie ofiaruję pięćdziesiąt. Robię najgorszy w święcie interes. Ha! takie już mam miękkie serce. Na coś przecie człowiek ma sąsiadów. Chcę i muszę panu dopomódz w nieszczęściu!... A więc, słowo się rzekło. Pięćdziesiąt franków!
Vaubaron jęknął.
— Przystajesz pan? — spytał kupiec.
— Może gdzie indziej — wybełkotał Jan nieszczęśliwy — znajdę lepszą cenę?
— Wolna wola! wolna wola, sąsiedzie. — odburknął sucho Laridon — tylko jak raz z tąd wyjdziecie, proszę się więcej do mnie nie trudzić... Zapowiadam, że wtedy i za darmo nie wezmę!...
— Mógłbym wreszcie zastawić?
— Ha! ha! ha! — tandeciarz parsknął śmiechem. Sąsiedzie! dam dwieście franków, jeżeli wam kto na ten kram pożyczy w banku zastawniczym bodaj sto groszy!... No! kończmy bo mam jeszcze rachunki do zrobienia i to natychmiast... Chcecie brać pięćdziesiąt franków, to bierzcie!...
— Przyjmuję... bo muszę! — Vaubaron szepnął głosem zaledwie dosłyszanym. — Nie mam co dać dziecku głodnemu!...
— Oto pieniądze... Do zobaczenia, kochany sąsiedzie... uszczęśliwionym, żem mógł wam w czemś dopomódz... zawsze gotów na wasze usługi, zawsze.
Jan słowa nie rzekł więcej, pieniądze zgarnął do chustki, włożył w zanadrze i poszedł na miasto kupić trochą wiktuałów.
Laridon, skoro drzwi się za nim zamknęły otworzył księgę handlową, w której policya wymaga, żeby wszelkie zakupna zrobione przez tandeciarzy, były zapisywane dzień po dniu, przyczem ma się wymienić nazwisko sprzedającego i jego adres najdokładniejszy. Czyż potrzebujemy dodawać, że ów spis, z pozoru przynajmniej był utrzymywany u Laridona ze ścisłością wzorową? Miał właśnie wymienić nowy nabytek i zapisać nazwisko mechanika Jana Vaubaron’a, gdy drzwi się na oścież roztwarły i nowa zupełnie osobistość pojawiła się na progu.
Wyobraźcie sobie państwo chłopca tęgiego, z miną czupurną i wesołą, z manierami pospolitemi i pełnemi efronteryi, tym słowem: najdoskonalszy i w całym komplecie komiwojażera, hałaśliwego, gadatliwości nieposkromionej, zresztą dobrego koleżkę, że choć go do rany przyłóż! jeden z tych typów, które dziś uważamy za zaginiony... Tylkoż nie żałujmy tego, na miły Bóg!
Spojrzawszy na tę twarz pełną i rumianą, na te oczy błyszczące dowcipem i wesołością, na te usta, wiecznie śmiejące się od ucha do ucha, na tę całość dyszącą życiem hulaszczem z dnia na dzień i najbiegleszy w swoim fachu sędzia śledczy, umiejący przenikać do głębi serc tajniki, nie mógł by się był domyśleć pod tą pokrywką najniewinniejszą łotra niebezpiecznego; nie był by go posądził o zbrodnie knute i wykonywane bezkarnie, o całą egzystencyę, pełną strasznych tajemnic.
Kostium wybrany przez Rodille’a licował najwyborniej z całą fizyonomią i układem, przez nas opisanym. Niczego tam nie brakowało: Kapelusz z długim włosem, nazywany bolivar, trochę na bok z fantazyą założony. Krawatka trójkolorowa, z daleka w oczy bijąca. Krótki surducik, jasno szafirowy z dużemi świecącemi guzami metalowemi, z kołnierzem wysoko podniesionym i z rękawami bufującemi. Kamizela pensowa wcięta w pasie i na biodra opadająca. Pantalony nankinowe à la hussarde wchodząca w buty rycerskie, wysokie ze sztylpami.
W prawej ręce Rodille wywijał młyńca ze zręcznością klowna w cyrku, prześliczną laską bambusową, ze srebrną gałką cyzelowaną. Laska była ozdobiona ponsowym jedwabnym sznurem z dwoma kutasikami.
Strój cały w najgorszym guście, kołysanie z nogi na nogę, kręcenie laską w powietrzu, wszystko zdradzało hulakę, jednego z filarów knajp i izb szynkownych, który pędził życie, kurząc fajeczkę na krótkim cybuszku, pijąc sznapsika i grając w bilard.
Tandeciarz odrzucił na bok pióro, które już był zanurzył w kałamarzu i zamknął księgę, nic w niej nie zapisawszy.
— Ejże! naprawdę pan Rodille! — wykrzyknął. — Witajcie! witajcie!... o wilku mowa, a wilk tuż!... Gdy się o słońcu wspomina, widzi się jego promienie...
Eks-Werner, eks-Legrip i tam dalej... stanął w pozycyi mistrza szermierki, który idzie do ataku, a posługując się laską, niby fleuretem, złożył się i wykonał kilka cięć, za każdym razem godząc niby to w pierś tandeciarza, przyczem śpiewał na cały głos, starą jak świat i najgłupszą w świecie piosneczkę:
„Dzieńdobry panie Laridon!
„Don, don, don, don,
„Dondaine, don, don!...“
Potem dodał tonem zwykłym:
— Oto jest słońce tak pożądane! Czy rzeczywiście mówiłeś o twoim wiernym druhu Rodille’u?
— Ot... przed małym kwadransikiem.
— A można wiedzieć, kto był drugim w tej rozmowie pełnej uroku?
— Ładna kobiecina, pańska dobra znajoma.
— To nie jest żadna odpowiedź, ja nic a nic nie rozumiem.
Rodille wykręcił się na pięcie, udając że się nie domyśla, choć wiedział doskonałe o kim mowa.
— Znam tyle ładnych kobietek...
— Ta o której mowa, ubóstwia pana.
— Ba! ciekawym która z nich za mną nie szaleje, skoro mnie pozna... Tłumacz się jaśniej, przyjacielu i przestań dręczyć moją ciekawość... Kim że jest ta damulka?
— Pani Urszula Renaud...
— Bogini! istna bogini... i cóż mówiła o mnie ta najcudowniejsza...
— Prosiła mnie usilnie, żebym panu wręczył ten oto bilecik woniejący... Laridon odpowiedział, wyjmując list z szuflady.
— Nie będzie odpowiedzi? — spytał eks-woźny z uśmiechem Satyra, gdy Rodille papier przebiegłszy oczami, wsunął go w zanadrze.
— Oh! odpowiedź będzie, ma się rozumieć.... ale ja sam zaniosę.
— Ah! panie Rodille, co to za świetny interes!... — wykrzyknął Laridon z zapałem. — I jakiś pan szczęśliwy, żeś chłopcem takim tęgim i przystojnym! — Umiem cenić moje szczęście i powodzenie u płci pięknej jak należy... ale o jakim to myślisz, interesie kochanku?...
— Daj go katu! o pańskiem małżeństwie z panią Urszulą!... Baron ledwie łazi... widziałem go tu kiedyś jadącego w karecie, żółty jak cytryna!... Ta figlarka wszystko po nim odziedziczy i pan się obudzisz miljonerem pewnego pięknego poranku... Tylko tego dnia... lękać się zaczynam... może nie zechcesz pan już znać twoich dawniejszych przyjaciół...
— Tak dalece ich znać chcę i będę, że postanowiłem sobie w razie, gdybym na prawdę został bogatym, przekazać tobie Laridon, don, don! sto tysięcy talarów...
— Ah, panie Rodille!... ileż wdzięczności...
— Cicho, cicho!... zaczekaj z podziękowaniem, aż będzie po harapie, a ja ujrzę się najszczęśliwszym małżonkiem nadobnej Urszulki...
— Ależ to tak pewne, jak dwa a dwa cztery!...
— I ja tak sądzę... kochamy się nawzajem z Urszulką, jak para turkawek gruchających!
— A więc widzi pan, że mogę śmiało liczyć na owe sto tysięcy...
— Byleś się nie przeliczył... baron jeszcze żyje, a takie skrzypliwe koła najdłużej ciągną!...
— Ja zaś raz jeszcze powtarzam, że biedakowi trzy ćwierci do śmierci... Przejedzie się lada moment w lepszy świat, a wtedy zabierzemy się do weseliska... Te sto tysięcy jakbym już miał w kieszeni!...
— Nie mów hop, póki nie przeskoczysz!... Nie łap, kochany Laridon ryb przed niewodem... a nuż w testamencie znajdzie się inny spadkobierca?...
— To być nie może! Otworzą ten testament błogosławiony i znajdą w nim wypisaną na imię i nazwisko, panią Urszulę Renaud, jako jedyną legatorkę... Co to będzie, za radość tego dnia, panie Rodille! Niech żyją państwo młodzi!... Toż to wtedy sobie pohulamy!
Zostawmy Laridon’a przekonywującego o prawdzie swoich przepowiedni przyszłego nowożeńca, a wróćmy na pierwsze piątro do pomieszkania Vaubaron’ów.
Była godzina druga z południa. Marta drzemała jak zwykle. Mała Blanka, drżąc chwilami od febry potajemnej, bawiła się u kolan ojca, smutno, jakby przygnębiona.
Jan nadaremnie silił się i przymuszał do pracy. Nadto miał ciężką głowę i nadto drżące ręce, od trawiącej go gorączki. Co chwila podnosił głowę od warsztatu patrząc z bólem i miłością niewypowiedzianą to na żonę, to na córkę.
Dziwne bo myśli snuły się po tej biednej, zafrasowanej srodze głowie. Wiemy, że Jan był po trochę idealistą, że łudził się wiecznie i zawsze. Otóż i teraz, w obec tak rozpaczliwej rzeczywistości, więcej może niż kiedykolwiek oddawał się jakimś mrzonkom nieokreślonym, mówił sobie, że ponieważ gorzej być już nie może, będzie im lepiej, nie chciał wierzyć w orzeczenie lekarza, nie przypuszczał żeby Bóg mógł mu zabrać Martę, żeby chciał jego i Blankę tak strasznie osierocić.
Te mrzonki gorączkowe (inaczej tego nazwać nie możemy) już mu trochę ulgi przyniosły. To mu jednak nie wystarczało. Potrzebował gwałtem czegoś cudownego, czegoś nadprzyrodzonego, w czemby mógł z ciałem i z duszą utonąć.
W epoce, w której odgrywał się dramat przez nas wiernie opisywany, cały Paryż interesował się nadzwyczajnie osobistością dziwaczną, adeptem Mesmera i Cagliotstra, jakimś lekarzem Niemcem, który nazywał się (a przynajmniej kazał się nazywać) Fritz Horner.
Ten lekarz uzdrawiał chorych za pomocą magnetyzmu. Miał przy sobie młodą dziewczynę, coś w rodzaju lunatyczki, czy też po prostu jasnowidzącej. Tłumy cisnęły się do pomieszkania Hornera, a jak wieść niosła, jasnowidząca miała pomódz bardzo wielu osobom, zapisując im recepty, nakazując kuracye rozmaite, nawet takim, których już lekarze odstąpili.
Jan słyszał o tych cudach razem z innymi. Strzeliło mu do głowy, poradzić się jasnowidzącej o żonę i córkę, i natychmiast uznał tę myśl jako natchnienie z góry pochodzące.
Konsultacye u Hornera drogo kosztowały. To jedno Jana wstrzymywało. W jego rozpaczliwem położeniu każdy znaczniejszy a bezcelowy wypadek był szaleństwem i zbrodnią niemal.
Stąd pochodziło jego zafrasowanie, o to staczał sam ze sobą walkę zaciętą.
Wyniku tej walki można się było z góry domyśleć. Majaki promieniste ułudnej nadziei, jak zawsze, miały i tym razem zwyciężyć, zagłuszając głos zdrowego rozsądku.
Tak samo jak wczoraj zdecydował się w jednej chwili pójść do domu gry, tak dziś poszedł za natchnieniem: szukać porady u jasnowidzącej.
Wstał od warsztatu, wyciągnął z komody strój odświętny Blanki, skromny, ale czyściutki i zgrabnie skrojony, i zaczął dziecko przebierać. Przypomniało mu się, że lekarz przypolecał mu rozrywki i świeże powietrze, dla malej dziewczynki.
Oddawna nie chodząc na przechadzkę, Blanka patrzała zdziwiona i rozradowana na ojca przygotowania.
— Czy pójdziemy do miasta, tateczku? — spytała wahająco, lękając się odpowiedzi niweczącej jej błogą nadzieję.
— Tak moja maleńka, pójdziemy... — Jan odpowiedział. — Czy ci to sprawia wielką przyjemność?
— Oh, tatku! tateczku! i jaką jeszcze... Co za radość, co za szczęście... Żal mi jednej rzeczy.
— Czegóż?
— Że moja najdroższa mateczka z nami pójść nie może...
— Moje dzieciątko, — szepnął Jan do łez rozczulony tą odpowiedzią tak prostą a tak rzewną.
Wziął Blankę na ręce i do serca przycisnął, okrywając pocałunkami.
— Tatku? — szczebiotała dalej Blanka, oddawszy ojcu z procentem jego pieszczoty. — Czy pójdziemy daleko?... Czy zobaczymy te ulice długie, szerokie, gdzie tyle osób przechodzi, tyle powozów przejeżdża z pięknemi paniami?...
— Wszystko to zobaczymy dziecino, bo idziemy na bulewary...
Blanka plusnęła rączętami:
— Cóż za szczęście! Co za szczęście! — powtórzyła. — Oh! będę długo pamiętała tę przechadzkę, bo ta ulica na której mieszkamy tatunciu, bardzo smutna, nikogo się nigdy nie widzi, nie spotyka...
Skoro skończył z dzieckiem, Jan zaczął się sam ubierać. Kończył właśnie kiedy Marta ocknęła się na chwilkę ze snu ciężkiego, w którym obecnie była stale pogrążoną.
Moja żoneczko najdroższa! — przemówił, czule ją ściskając — sprawy ważne wywołują mnie z domu... Blanka tak dawno nie wychodziła, więc i ją zabieram... Czy niczego nie potrzebujesz? i czy możesz zostać samą, na parę godzin?...
— Mogę, mogę doskonale! — odpowiedziała chora ze zwykłą słodyczą i uległością — nawet mnie to uszczęśliwia, że Blanka trochę się przejdzie... Zdaje mi się, że dziecina w tych dniach przybladła... Daj że mi ją na łóżko, niech ją ucałuję na pożegnanie... Idźcie nie troszcząc się o mnie wcale... Zamknij drzwi i weź klucz ze sobą...
W chwilę później Jan prowadząc Blankę, szedł krokiem przyspieszonym ku bulewarom.
Niemiec Fryc Horner, lekarz-magnetyzer, mieszkał na bulewarze du Temple, nazywanym również przez pospólstwo bulewarem zbrodni, z powodu kilku teatrzyków na nim zbudowanych, a w których przeważnie grywano straszliwe Melodramaty, pełne trucizn, sztyletów i tym podobnych awantur, a la Rynaldo Rynaldini!
W roku 1830, na tym samym bulewarze du Temple, gdzie dzisiaj wznoszą się olbrzymie kamienice na sześć piąter, tuż pod bokiem teatru pani Saqui, przemienionego później, na Délassements-Comiques, a z drugiej strony mając sławny Salon Figur woskowych Curtiusa, który od dawna nie istnieje, były szlachty, a raczej rodzaj muru z desek, oddzielający obejście od ulicy. Na prawo wisiała na mocnym drucie rączka porcelanowa, przeznaczona żeby poruszyć dzwonek w głębi domu.
Nad drzwiami, na płycie metalowej, był wyryty napis wielkiemi różnokolorowemi głoskami.
Dyplomowany doktor chirurgii i medycyny, na uniwersytecie w Dűsseldorfie — Członek akademii
niżej zaś małemi głoskami:
Po za morem z desek rozciągał się ogród obszerny ze szpalerami grabowemi, ciętemi na wzór staro-francuzki, który kończył się aż przy uliczce Fosses-du-Temple, najbrudniejszej wówczas i najbardziej błotnistej z całego Paryża.
Na tej przestrzeni wznosił się domek a raczej rodzaj pawilonu kwadratowego, z pomieszkaniem na dole, z piąterkiem mniejszem od dołu i z izdebkami na poddaszu. Fryc Horner wynajął ten domek i zajmywał go od góry do dołu ze swoją lunatyczką i swoją służbą.
Aby dostać się do bramki, do której Jan znał drogę, trzeba było przechodzić koło Salonu Curtius’a, i przepychać się przez tłum żołnierzy, nianiek z dziećmi i kumoszek rozmaitych, gapiących się z gębą szeroko rozdziawioną i oczami wyłupionemi, na jedno z owych widowisk naiwnych w swojej prostocie, a któremi gawiedź paryska nie może się nigdy nasycić.
Oto jakiem było widowisko:
Salon Curtius’a na zewnątrz przedstawiał się jak prosta buda jarmarczna, w której pokazywacze prezentują publiczności dzikie zwierzęta i inne ciekawości rozmaite.
Kilka stopni drewnianych prowadziło do drzwi wchodowych, zasłoniętych niby kortyną szeroką firanką w pasy białe i ponsowe. Stary żołnierz inwalida, w kapeluszku trójgraniastym, z fajeczką w zębach, siedział na krześle przed małym stoliczkiem, do którego szuflady zgarniał datki. Ten inwalida z nogą drewnianą miał o ile o tyle reprezentować władzę, zaprowadzać — porządek i nakazywać poszanowanie dla prawa.
Na lewo od drzwi a naprzeciw stolika na podwyższeniu stała grupa figur woskowych, jako wabik i próbka rzeczy nadzwyczajnych i do głębi wzruszających, które mieściły się po za firanką.
Grupa, co prawda, była wyrachowana i wybrana, aby pobudzić ciekawość do stopnia najwyższego. Był to akt ostatni a raczej epilog dramatu grozą przejmującego Ofiara, umarła czy dogorywająca, był to mężczyzna w sile wieku, w stroju wykwintnym, z twarzą bladą, z dużemi, gęstemi, czarniemi faworytami, słaniający się w ramiona dwóch kobiet zrozpaczonych, ubranych jak na bal, które jego podtrzymując jednem ramieniem, drugą ręką niosły chusteczki do ócz załzawionych. Koszula cienka z żabotem haftowanym, roztwarta na piersiach, odsłaniała ranę głęboką, z której krew buchała strugą purpurową.
Zbrodniarz, jedną ręką wywijając długim, zakrwawionym sztyletem, w drugiej ściskał worek z pieniądzmi, odwracając głowę od zamordowanego i z nogą podniesioną do ucieczki.
Sprawiedliwość i zemsta za zbrodnię dokonaną, były reprezentowane przez dwóch żandarmów paradnych, w pełnym rynsztunku, którzy zastępywali drogę złoczyńcy, pokazując mu łańcuszki na ręce i nogi.
Grupa, przedstawiająca scenę do głębi wzruszającą, musiała pociągać widzów niby magnes żelazo... tem bardziej, że wstęp był przystępny dla najuboższych, wynosił bowiem tylko dwa sous!
To powtarzał co chwila krzykacz postawiony przy drzwiach wchodowych.
— Panowie wojskowi i dziatki niżej lat sześciu płacą połowę... Dwa sous! Dwa sous!... Proszę wejść! piękne panie i przezacni panowie!...
Gawiedź tłoczyła się do stolika, a pieniążki padały jak grad do szufladki przed inwalidą.
Jan z Blanką mijali właśnie budę.
Dziewczynka olśniona widowiskiem przechodzącem jej najśmielsze marzenia, spróbowała stanąć.
— Tatku!... tateczku! — błagała — tylko chwileczkę się zatrzymajmy... proszę cię... to coś cudownego!... tak bym chciała zobaczyć!...
Wiemy jak pilno było pilno Janowi i że mu rozchodziło się o rozwiązanie pytania: Śmierć czy życie?
Nie zatrzymał się też, rzuciwszy Blance obietnicę mimochodem:
— Później moje dziecię!... później... Teraz niepodobna!...
Biedna mała bez słowa skargi, ze zwykłą cichą i łagodną uległością poszła z ojcem.
Vaubaron pociągnął za rączkę od dzwonka. Furtka sama się otworzyła i zamknęła za wchodzącymi.
Szpaler prosto wycięty prowadził do domu. Na progu w sieniach, dziwacznie udekorowanych, Jan spotkał wielkiego draba w jaskrawej liberyi, kapiącej złotemi galonami, w dużej peruce pudrowanej, z miną kwaśną i pełną arogancyi.
Lokaj zmierzył mechanika od stóg aż do głowy lekceważąco, niemal impertynencko, a znalazłszy zapewne, że strój jego nie zapowiada klienta możnego i ze sfer arystokratycznych, zatrzymał go ruchem brutalnym, szorstko pytając:
— Czego chcecie?
Jan był nodto zajęty smutnemi myślami, aby zwrócić uwagę na gburowate postępowanie sługusa.
Odpowiedział po prostu:
— Chcę zasiągnąć rady doktora Hornera.
— Czy wiecie, ile wynosi konsultacya? — spytał drwiąco sługus.
— Właściwie... nie wiem dokładnie... Byłbym panu wdzięczny, gdybyś mnie oświecił pod tym względem...
— Kosztuje dwadzieścia franków...
— Dwadzieścia franków! powtórzył Jan przerażony ogromem sumy.
— Nie inaczej!... i tu nie ma targu! przestrzegam!...
Zawahanie machinalne Jana, trwało jedno oka mgnienie zaledwie. Nie byłby się cofnął, gdyby nawet byli od niego zażądali całych pięćdziesięciu franków, wszystkiego, co obecnie posiadał.
Wyjął z kieszeni 20 franków, i podał lokajowi. Fizyonomia sługusa zmieniła się natychmiast. Z chmurnej i swarliwej zrobiła się uprzejmą i uśmiechniętą.
Otworzył małą szkatułeczkę, stojącą w sieniach na konsoli marmurowej i wyjął z niej znaczek okrągły z kości słoniowej z numerem siódmym, czerwoną farbą wydrukowanym i wręczył mechanikowi.
— Proszę pana — przemówił z niskim ukłonem. — A teraz chciej pan wejść do sali poczekalnej.
Jednocześnie podniósł portyerę zieloną aksamitną i drzwi otworzył.
Jan zatrzymał się na progu, widząc kilku mężczyzn, to siedzących, to przechadzających się po sali.
— Co to za jedni? — spytał.
— Nasi klienci... przychodzą tak samo jak i pan, radzić się doktora Hornera.
— Nie będą więc z nim sam na sam.
— Będziesz sam na sam z nim i z jasnowidzącą, o tem proszę ani chwili nie wątpić.
— A ci tam wszyscy?
— Czekają i wejdą do gabinetu, gdy na ich numer kolej przyjdzie.
— Ja zatem wejdę aż po nich?
— Naturalnie!... Masz pan dopiero numer siódmy. Całkiem po sprawiedliwości...
Vaubaron machnął ręką niecierpliwie.
— Eh! niemasz pan na co narzekać! — sługus zauważył. — Trafiłeś dziś doskonale!... Bywają takie dni że czeka po kilkadziesiąt osób... Widziałem nieraz takich, którzy od jedynastej rano dopiero mogli o piątej po południu, rozmówić się z doktorem... Cóż pan chcesz? jesteśmy w modzie... mamy powodzenie...
— Ileż mniej więcej będę czekał?
— Trudno ściśle oznaczyć...
— Ale jednak?...
— Ba, co najmniej godzinę...
— Czy muszę ten cały czas tu przesiedzieć?
— Oh! wcale nie!.. Jeżeli masz pan w pobliżu co załatwić, proszę by się przynajmniej nie żenować... Byleś pan był z powrotem, gdy numer 6 skończy konsultacyę... Zapewniam że pańskiego numera nikt nie zabierze.
Vaubaron z Blanką małą znaleźli się powtórnie pomiędzy tłumem zgromadzonym przed wejściem do Salonu Curtius’a.
Wykrzykujący, człeczyna mały, z twarzą chudą i smutną, ale obdarzony głosem przenikającym mury nieledwie i niezmordowanym, chodził jak szyldwach wzdłuż estrady i wychwalał cuda niesłychane, znajdujące się wewnątrz budy.
Blanka słuchała opowiadań rozmaitych z zachwyceniem i najwyższem zadziwieniem. Jej ciekawość rosła w miarę jak krzykacz coraz nowe rzeczy obiecywał.
Jej policzki pałały ogniem gorączkowym, oczka były szeroko rozwarte, a małe serduszko mało z piersi nie wyskoczyło.
Tatku!—szepnęła głosem drżącym od wielkiej pożądliwości — tateczku! pokaż mi te cudowności!... Proszę cię na wszystko!... Będę tak szczęśliwa!... taka bardzo uszczęśliwiona! Nieprawdaż tateczku, że zrobisz to dla mnie...
Vaubaron zawahał się na jedno mgnienie oka. Ale jakże mógł odmówić prośbie dziecka ukochanego? Zresztą lekarz przypolecił jak najwięcej rozrywek dla Blanki. A mogłaż być tańsza rozrywka?
— Tatku! nie odmówisz mi tego? — dziecku już się zaczynały łezki kręcić w oczach.
— Nie, nie dziecino!... chodźmy!
Blanka zaledwie zdołała stłumić okrzyk radosny, i pociągnęła ojca czemprędzej po kilku stopniach kurzem okrytych, które prowadziły do tego świata cudów.
Vaubaron zapłacił trzy sous inwalidowi, i kortyna podniosła się cokolwiek, wpuszczając ich dwoje do środka.
Przeszli przez ciemny i ciasny korytarz, na końcu którego mały murzynek, ubrany w sukno pąsowe, otworzył im na oścież drzwi do salonu.
Była to wielka rotunda (niektórzy z naszych rówieśników, może ją sobie jeszcze przypomną) oświetlona z góry, przez dach ze szkła grubego, szlifowanego.
W około biegła estrada, nie bardzo wysoka, a na niej w pewnej odległości, były poustawiane figury woskowe. Poręcze żelazne nie psując efektu, broniły od napaści widzów niedyskretnych Henryka IV, Fualdés’a, Cleopatrę i setki innych znakomitości.
Ściany rotundy pokrywała materya wełniana.
Twarze blade osób umarłych, lub przedstawionych w chwili konania, jak i oblicza żywe i rumiane, odbijały doskonale od tego tła jaskrawego.
To co krzykacz przed budą obiecywał, nie było wcale kłamstwem i przesadą, jak się zdarza najczęściej. Rzeczywistość przechodziła jeszcze wszystko, o czem on opowiadał. Nie myślimy wyliczać scen wzruszających, osobistości historycznych, lub sławnych z urody, które publiczność miała prawo podziwiać za liche dwa sous’y.
Daremnie byśmy się kusili opisać zachwyt i uczucia miotające zrazu całem jestestwem, w sposób gwałtowny, Blanki maleńkiej, gdy się naraz znalazła wśród tych figur nieruchomych wprawdzie, ale tak strojnych, a czasem tak dziwacznych, i grozę budzących. Zrazu była olśniona, oszołomiona, jakby skamieniała z podziwu. Zdawało się jej, że nagle ze świata rzeczywistego, gdzie zwykle żyła, przeniosła się w krainę cudów w sfery nadziemskie.
Zwolna jednak uspokajała się, oswajała z otaczającemi ją czarami, i zaczęła naprawdę używać widoku zachwycającego, przechodząc z ojcem od jednej grupy do drugiej.
Oprócz Jana z córką, ze dwadzieścia osób zwiedzało w tej chwili Salon Curtiusa. Pomiędzy ciekawymi, uwijał się mężczyzna przystojny, ze szlachetnem ułożeniem, ubrany w czarne spodnie aksamitne, i takiż spencer, w trzewiki z klamrami i w białą krawatę.
Człowiek ten nosił na piersiach złoty łańcuch, a w ręce prawej trzymał laseczkę hebanową, zakończoną srebrną gałką. Był niewyczerpany w swojej uprzejmości; zawsze gotów dać każdemu żądane objaśnienie; laseczką zaś hebanową w miarę jak opowiadał, wskazywał tę lub ową figurę.
Ten grzeczny człowiek, nie wyglądając wcale na prostego wrzaskliwego cycerona, był ni mniej ni więcej, tylko samym dyrektorem i właścicielem Salonu.
Wkrótce Salon się wypróżnił, i zostali w nim tylko Jan z córeczką.
Dyrektor zbliżył się do nich, uderzony pięknemi rysami, i wyrazem genjalnym fizyonomii mechanika, rozpoczynając z Janem rozmowę.
Vaubaron dowiedział się z pewnem zdziwieniem, że począwszy od sławnego Curtius’a, pierwszego w tej sztuce, Impresarios figur woskowych, szli po sobie, syn po ojcu, niby ród monarchów z Bożej łaski bez przerwy, bez zmiany w dynastyi, i że każdy z nich przymnażał majątku.
— Bierzemy miedziaki... — kończył z dumą dyrektor z uśmiechem zadowolenia — a jednak gromadzimy złoto powoli... Ot ja naprzykład, za jakich lat dziesięć zwinę cały interes, będąc wtedy dostatecznie bogatym.
— Gdybyś pan tylko zechciał — zauważył Jan — mógłbyś to samo zrobić za lat pięć, a byłbyś dwa razy bogatszym...
— Jakim sposobem, jeżeli wolno wiedzieć?
— Po prostu wydoskonalając figury.
Dyrektor uśmiechnął się niedowierzająco, trochę podrażniony śmiałą uwagą:
— Cóż u dyabła! chcesz pan jeszcze udoskonalać w moim salonie? — spytał drwiąco. — Popatrz tylko na całe grupy, czy na każdą figurę z osobna... czy której braknie czego?... Skoro która przypadkiem zblakuje, lub strój nie dość już świeży, każę przetapiać i daję nowe ubranie... Staram się zawsze o nowości, będące w modzie i na porządku dziennym... Liczba moich wielkich ludzi i sławnych zbrodniarzów, zwiększa się z każdym rokiem... Kostyumy, (osądź pan sam,) są czysto historyczne, a tak świetne, że wytrzymują krytykę najsurowszą!... Niczego się nie szczędzi, ani co do bogactwa materyału, ani co do ścisłości historycznej, byle wywołać efekt jak największy!... Nie znajdziesz pan jednej łatki nigdzie, i jednej dziury, chyba w stroju bandyty kalabryjskiego, i żebraka z Neapolu, których ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, musiałem przybrać w brudne łachmany, aby zostać wiernym prawdzie lokalnej... Nie jeden z kostyumów na które pan patrzysz, jest nawet bardzo kosztowny. Naprzykład: suknia Kleopatry jest haftowana czystem złotem, a kamizela z aksamitu zielonego Padiszacha, jest ozdobiona sztrassami i pół drogiemi kamieniami, za kilka tysięcy franków. Że już nie wspomnę o innych. Otóż mogę powiedzieć, z ręku na sumieniu, że nikt by nie potrafił trafić lepiej w gust przeciętnej publiczności, i bardziej ogół zadowolnić, i utrzymuję na śmiało, że ulepszenie moich figur, jest wprost niemożliwe!...
— Wszystko to najchętniej przyznaję panie dyrektorze, ja też myślę o zupełnie innym rodzaju udoskonalenia.
— Chciej że się pan jaśniej wytłumaczyć... Słucham go z całą uwagą i najwyższym interesem...
— Masz panie dyrektorze zbiór najdoskonalszy, pod względem kolorytu prawdy historycznej, i strojów wspaniałych... Te figury wydawałyby się niemal żyjącemi, gdyby ich nieruchomość nie psuła ułudy... Brakuje więc im warunku głównego...
— Czegóż naprzykład?
— Ruchu.
— Ejże! — pan chyba ze mnie żartujesz! — Dyrektor znowu uśmiechnął się trochę drwiąco.
— Przeciwnie, mówię całkiem seryo panie dyrektorze i utrzymuję, że byłoby możebnem, a nawet przyszłoby to z łatwością nadać ruch pewny tym manekinom przez sprężyny wewnątrz; wlać w nie rodzaj życia pozornego, czego im właśnie brakuje, a przez to zwiększyłoby się stokrotnie efekt każdej sceny. Weźmy naprzykład grupę złożoną z trzech figur; królowę Kleopatrę, węża i niewolnika...
— Patrz pan tylko i podziwiaj naturalność całej pozy królowej... piękność tej twarzy, wyraz przerażenia malujący się w rysach skurczonych niewolnika, na widok żmij, a ten puszek na brzoskwiniach w koszu!... bierze ochota zjeść z jedną! — dyrektor mówił z zapałem, z nawyknienia jakby deklamował przed szeroką publicznością.
— Podziwiam nie mniej od pana, ale grupa jest nieruchoma i jakby skamieniała... Za chwilę wzruszenie doznane na pierwszy rzut oka przechodzi... Przypuśćmy jednak, iż rzecz się tak odbywa jak ja myślę... Królowa Kleopatra jest sama, leżąca na swoim łożu paradnem... Podnosi się zasłona... wchodzi niewolnik z koszykiem w ręce... Królowa siada na łożu... niewolnik robi dwa kroki naprzód... Kleopatra bierze z jego rąk koszyk, odsuwa owoce... żmija wyskakuje sycząc i kąsa pierś królowej, podczas gdy niewolnik przerażony, cofa się, głowę odwracając od strasznego widoku... Cóżbyś pan powiedział na podobne widowisko?
— Ma się rozumieć, iż toby wywierało wrażenie kolosalne, ale zdaje mi się niepodobieństwem osiągnąć podobny rezultat... Figury woskowe, musiały by się zmienić chyba w prawdziwe automaty.
— Dla czegóż pan to uważasz za coś niepodobnego?
— Czyż pan nie wiesz, że sławny automat grający na flecie, sporządzony przez Vaucanson’a, kosztował około trzydziestu tysięcy franków?
— Oh! wiem o tem!
— Ja zaś posiadani w moim salonie do trzysta figur... Porachuj pan ile by mię to kosztowało!... Cóż pan na to?
— Za całą odpowiedź powiem panu: Jestem sam mechanikiem... długo szukałem... próbowałem i wreszcie zdobyłem sposób, przez który można nadać pewne ruchy, za pomocą przyrządu prawie nic nie kosztującego, ruchy niemal tak zdumiewające, jak u owego automata grającego na flecie.
— I pan byś się podjął podobnej pracy?
— Nie tylko bym się jej podjął, ale na pewno do skutku doprowadził.
— Dajże mi pan dowód, że to wszystko nie jest mrzonką, nie jest li ułudą!
— W jaki sposób mam złożyć panu ten dowód?
— Zostaw mi pan swój adres... Jeszcze dziś wieczór poszlę panu na próbę jedną z moich figur. Zrób pan z niej automat, za cenę ile tyle przystępną, a nietylko hojnie panu za robotę zapłacę, ale przypuszczę pana do spółki w przedsiębiorstwie, bo uważałbym za krzyczącą niesprawiedliwość, gdybyś nie miał skorzystać z majątku olbrzymiego, który zbiorę tym sposobem... Przystajesz pan?
— Czy przystaję?! — wykrzyknął mechanik rozpromieniony. — Oh! przystaję panie dyrektorze i błogosławię Opatrzność, która mnie tu cudownie sprowadziła!
Rozmawiali dobrą godzinę. Blanka tymczasem wszystkiemu się przypatrzyła, wszystko dostatecznie napodziwiała i uczuła przesyt a nawet zmęczenie fizyczne. Bolały ją oczy olśnione przez tak długi przeciąg czasu.
Vaubaron wyszedł z córeczką ze salonu, podawszy adres dokładny dyrektorowi.
Po raz pierwszy od bardzo dawnego czasu, przyszłość wydawała mu się jasną i promienistą. Jego wynalazki nie będą odtąd wybrykiem li bujnej fantazyi, mrzonką, nieprzynoszącą żadnej korzyści. Jego praca zapewni byt spokojny dwom istotom droższym mu nad własne życie.
— Szczęście prawie zawsze w parze idzie! — pomyślał upojony radością niesłychaną. — Jasnowidząca, która się nigdy nie myli, odkryje przedemną, jestem przekonany! że lekarze skłamali przez nieświadomość i że za pomocą starań usilnych i wielkiej miłości, Marta moja może być jeszcze uratowaną!
Takie myśli krążyły po głowie Jana, gdy wracał z Blanką do doktora Hornera.
— Zjawiasz się pan w samą porę! — zapowiedział Janowi ów sługus kapiący od złota, a pełniący służbę woźnego u doktora Hornera. Numer szósty wszedł właśnie do gabinetu.
Równocześnie otworzył drzwi do poczekalni.
— Ależ — zmieszał się Jan rzuciwszy okiem po sali. — Osób było dwa razy tyle!
— Cóż to pana ma obchodzić?... Przyszli później i nie wejdą do gabinetu aż po panu... a może wcale dziś doktor nie odbędzie z nimi konsultacyi, bo już pora dość spóźniona... Usiądź pan wygodnie w jednym z tych miękkich foteli i nie troszcz się o nic, tylko wchodź do gabinetu, skoro doktor zawoła: Numer siódmy!
Jan usiadł według danej mu wskazówki i wziął Blankę na łono.
W kilka minut, skrzypnęły drzwiczki boczne, zupełnie ukryte w obiciu, a głos gardłowy przygłuszony, nieprzyjemny, z silnym akcentem germańskim zawołał:
— Numer siódmy!
Vaubaron pospieszył na wezwanie, a przestąpiwszy z córeczką próg gabinetu, nie mógł się oprzeć pewnemu wrażeniu, niby jakiejś trwodze zabobonnej.
Komnata do której weszli, była bardzo wysoka i obszerna, cała obita aksamitem granatowym, tak ciemnym, że się prawie czarnym wydawał, takie same firanki u okien i portyery u drzwi, robiły pokój ciemnym, nawet w dzień biały.
Światło jedyne padało od lampy zawieszonej u sufitu z ambrą mleczno-białą, zostawiając kąty sali w pomroku zupełnym. W gabinecie za całe umeblowanie stała wielka sofa kątowa, pod ścianą w jednym z rogów kilka foteli rozrzuconych tu i owdzie, a w samem centrum komnaty, umieszczono karło głębokie i olbrzymie. Kobierzec ponsowy, bardzo gruby i jaskrawy, przykrywał posadzkę, przyciszając każde stąpnięcie.
W dużem karle siedziała w postawie na pół leżącej, kobieta młoda, któraby mogła była nawet za piękną uchodzić, gdyby nie twarz kredowej bladości, równająca się niemal z białemi, powłóczystemi szatami, które ją okrywały, gdyby nie wyraz znużenia śmiertelnego w całej fizyonomji i nie czarne obwódki pod oczami, jakby tuszem nakreślone. Ta młoda osoba była tak szczupła, a raczej chuda, że widząc ją siedzącą, każdy musiał spytać w duchu, czy mogłaby wstać i chodzić, nie gnąc się we dwoje i nie łamiąc? Twarz okalały loki długie, czarne jak smoła, robiąc ją jeszcze bardziej ponurą i prawie straszną.
Vaubaron domyślił się od razu, że to być musi owa lunatyczka.
Doktor Horner, mężczyzna około lat czterdziestu, wysoki, chudy ale silnie zbudowany, stał za karłem.
Był ubrany, à la Werther, w surducik czarny, aksamitny, krojem niesłychanie dziwacznym, w kamizelkę białą, szeroko wyłożoną, w spodnie krótkie, jasno popielate i w buty rycerskie, sięgające do kolan. Złote okulary wcale się z tym strojem nie zgadzały.
Fizyonomja doktora nie mogła wzbudzić sympatyi. Nos spiczasty, a zakrzywiony ku dołowi, przypominał dziób ptaka drapieżnego. Jego bure oczy rzucały z pod okularów spojrzenia niemiłe i przenikające. Usta, skoro je otwierał, ukazywały dwa rzędy zębów ostrych i rzadkich jak u wilka.
Ta twarz zrazu niepokoiła, a wreszcie przerażała. Przeszłość magnetyzera da się skreślić w kilku słowach.
Fryc Horner był rzeczywiście Niemcem i naprawdę lekarzem, nawet bardzo biegłym i uczonym.
Skończywszy nauki świetnie, zdobył sobie w mieście rodzinnem sławę zupełnie zasłużoną i to bardzo prędko. Jego talent, niemal gienialność mogły i powinny były utorować mu drogę do sławy nie tylko w jego ojczyźnie, ale w całej Europie, przysparzając i majątku w sposób najuczciwszy. Na nieszczęście miotały nim namiętności tak gwałtowne, że nie był w stanie nad niemi zapanować. Poświęcił wszystko, wiedzę moralnie zdobytą, stanowisko, ufność i szacunek współziomków, oddając się grze w karty i wszelkim chuciom zmysłowym, tonąc w rozpuście najbrudniejszej.
Takie życie nie mogło na długo pozostać w tajemnicy. — Maska obłudna z twarzy opadła, a raczej została, zerwaną przez proces skandaliczny. Za drogie pieniądze Horner dał się użyć pewnemu magnatowi do spędzenia płodu jego kochance, przyczem i młoda matka umarła. Uciekł za granicę przed wyrokiem surowym, skazującym go na dwadzieścia lat ciężkiego więzienia. Udało mu się przekraść do Paryża, dzięki sumie złożonej przez magnata do owego Centrum świata całego, gdzie niestety! dążą wszyscy, tak samo ludzie wielcy gienjuszem, jak i najwięksi zbrodniarze.
Horner zresztą nie łudził się wcale co do lekarskiej praktyki. Wiedział doskonale, że gdyby się miał li na nią ograniczyć, umarł by wkrótce z głodu i nędzy, wyczerpawszy przywieziony kapitalik; że musiałby biegać i szukać klientów po ulicy, on, cudzoziemiec nikomu nie znany.
Jednocześnie atoli powiedział sobie, że ze wszystkich krajów na całej kuli ziemskiej, Francya jest tem Eldorado, gdzie szarlatanizm wszelki najrychlej zapuszcza korzenie i przysparza majątku w sposób iście cudowny. Przypomniał sobie Mesmera, któremu wszyscy na ślepo wierzyli, a nawet sama królowa raczyła czasem go odwidzać. Podniecony tem wspomnieniem, postanowił przyprowadzić na nowo do mody magnetyzm, którym nikt się już nie zajmywał w roku 1830 i nawet zapomniano o znaczeniu tego słowa.
Jako Niemiec czystej krwi, Horner studyował długo i nader wyczerpująco ową siłę dziwną, niepojętą, tajemniczą, która musi wytwarzać bądź fanatyków na pół szalonych, bądź też sceptyków zupełnie w nią nie wierzących. Jako materyalista, Horner w głębi duszy, stał pomiędzy tymi ostatnimi i wcale nie wierzył w magnetyzm. Przeczył wręcz wszelkim tegoż objawom nadnaturalnym. Adepci tej siły tajemniczej, byli w jego mniemaniu zręcznymi kuglarzami a wierzący przez tamtych oszukiwanymi i eksploatowanymi głupcami w sposób najhaniebniejszy!
Co jego to jednak obchodziło? Nie chodziło mu, aby sam uwierzył, głównem jego zadaniem było, wmówić w drugich, żeby na ślepo wierzyli. Zaraz też wziął się do tego.
Traf częstokroć pomagający w złem, sprowadził go z młodą kobietą, równie zepsutą, równie przewrotną, jak on sam i nie przebierającą w środkach, byle zrobić majątek.
Ta hetera, na imię i nazwisko Pamela Verrier mimo lat młodych, liczyła zaledwie lat dwadzieścia i cztery, w życiu hulaszczem i rozpustnem starła prędko z twarzy urok młodociany; piękność, która stanowiła jej cały kapitał, zwiędła, zdrowie podupadło, została jej tylko chytrość i przebiegłość, Horner uznał ją, jakby umyślnie stworzoną do roli, którą jej przeznaczał. Porozumiał się z nią, obiecał zrobić z niej lunatyczkę i jasnowidzącą, zaproponował spółkę, a ona to wszystko przyjęła z entuzyazmem.
Horner najął natychmiast ów dom w ogrodzie, umeblował go z przepychem i zapowiedział konsultacye magnetyczne.
Nowość zachwyciła mieszkańców Paryża. Powodzenie rosło z dniem każdym, Horner i Pamela, byli oboje komedyantami niezrównanymi. Najwięksi sceptycy pod tym względem dali się złapać na wędkę, i uwierzyli w sen na jawie lunatyczki, w jej odpowiedzi dawane tonem patetycznym, pełnym natchnienia, lub z pewnem wahaniem i pół-słówkami, co wszystko wywoływało efekt kolosalny. Ma się rozumieć, iż Horner z równą zręcznością zadawał jej pytania.
Reputacya magnetyzera szerzyła się jak ogień na dachu ze słomy. Oszukiwani niegodnie mnożyli się jak grzyby po deszczu. Wkrótce Horner i Pamela nie mogli nastarczyć kousultacyi, tyle się po nie zgłaszało.
Opis gabinetu i szkic pobieżny doktora, i jego Medyum, wystarczył zapewne, abyśmy potrafili wyrozumieć, wzruszenie przelotne, ale nie mniej głębokie, które Jan uczuł, tu wchodząc.
— Panie! — magnetyzer przemówił tym samym głosem gardłowym i niemiłym — mój czas, i tej pani — wskazał na Pamelę — jest skarbem drogocennym dla całej ludzkości... Nie mamy prawa, tracić daremnie choćby jednej sekundy!... Proszę mi zatem powiedzieć natychmiast, i jak najzwięźlej, co pana do nas sprowadza?... a raczej odpowiadaj pan na moje pytania, bez czczej gadaniny i długich określań, jasno i dobitnie... Czy o siebie, chcesz się pan radzić?...
— Nie! — odpowiedział krótko mechanik.
— Może szukasz pan rady dla tej małej?
— I to nie...
— Dla kogóż zatem?
— Dla osoby droższej mi niż własne życie, a którą choroba do łóżka przykuwa... Chcę wiedzieć sposób (jeżeli jaka rada jeszcze dla niej istnieje!) żeby jej przynieść ulgę, żeby ją uzdrowić... Czy pańska wiedza, zdolną jest oświecić mnie pod tym względem?
— Wiedza, której ja jestem li tłómaczem, a ta pani kapłanką natchnioną, nie ma granic. Dowiesz się pan o wszystkiem, o czem pragniesz wiedzieć, jeżeli masz przy sobie cokolwiek, coby ta chora osoba nosiła na sobie... To warunek niezbędny!...
Jan uczuł dreszcz śmiertelną po tej zapowiedzi doktora. Ani pomyślał o czemś podobnem! Na szczęście przypomniał sobie, że od dnia ślubu nosi na piersiach medalion ze szklem podwójnem, zawieszony na sznureczku jedwabnym, a mieszczący wewnątrz kosmyk włosów miękkich i jasnych, jego Marty ukochanej.
Zdjął medalion ze szyi i podał doktorowi.
— Dobrze!... to wystarczy! — Horner skinął ręką. — Teraz wezmę się do uśpienia jasnowidzącej.
Zwrócił się do Pameli z zapytaniem:
— Czy pani myślisz, że sen magnetyczny, każe długo na siebie czekać?
— Bynajmniej! — Pamela odpowiedziała głosem złamanym, a tak cichym, że lewdie można go było usłyszeć. — Czuje że usnę natychmiast!... Nie męcz że mię pan bez potrzeby i nie przygnębiaj, całemi potokami fluidu! Oszczędzaj mnie, błagam!... Jestem i tak śmiertelnie znużoną!...
Horner skinął głową potakująco, i zaczął robić pociągi magnetyczne, dotykając się lekko głowy Medyum, piersi i kolan.
Teraz jest niezbędnem opisanie dokładne, całej sceneryi:
Oto jak były umieszczone osoby znajdujące się w gabinecie Hornera.
Na pierwszym planie, pod światłem lampy, Pamela, na pół leżąca w dużem karle, z którego nie zeszła wcale.
Na przeciw niej, plecami obrócony do Jana, magnetyzer, cokolwiek na przód podany, i rękami posuwający z góry na dół.
Za Hornerem, o dwa kroki, Jan niemy, skamieniały, blady jak chusta, zaniepokojony, i mówiący sobie w duchu, że za chwilę dowie się prawdy pocieszającej, lub rozpaczliwej, znajdzie rozwiązanie zagadki: Śmierć, czy życie?!...
Na koniec, na tym samym planie co Pamela, tylko trochę bardziej w głębi pokoju, przy sofce kątowej, mała Blanka, z oczętami wytrzeszczonemu zdziwiona, niespokojna, niemal przerażona, pytając sama siebie, a nie umiejąca na to odpowiedzieć, czy znowu patrzy na widowisko, tylko jeszcze dziwniejsze i bardziej odurzające niż poprzednio, owe figury woskowe?
Magnetyzer nadając oczom i całej fizyonomii ptaka drapieżnego, wyraz odpowiedni, mądrze wymyślony i skombinowany, robił dalej pociągi, z powolnością na efekt obliczoną.
W miarę jak jego ręce białe, długie, niemal przeźroczyste, dotykały się członków lunatyczki, ta drgała nerwowo, nawet rzucała się słabo, niby opierając się fluidowi magnetycznemu.
Nareszcie wszelki ruch w niej ustał.
Wyraz spokoju głębokiego, niczem nie wzruszonego, i błogości nadziemskiej, wystąpił na twarz Pameli, tak przed tem bladej i znużonej. Przez chwilę głowa jej chwiała się w prawo i w lewo, nareszcie opadła na wznak, na poduszki karła. Powieki przymknęły się, oddech stał się równym i spokojnym. Horner uśmiechnął się tryumfująco, i zaprzestał ruszać rękami!
— Śpi!... — powtórzył magnetyzer.
— A czy ta pani będzie mogła mówić? — spytał Jan nieśmiało — mimo snu głębokiego?
— Myślę...
— Nie jesteś pan więc pewnym tego?...
— Nie... przynajmniej nie w tej chwili... Sen magnetyczny bywa czasem zupełnie milczący...
— Jakże pan się o tem możesz przekonać?
— Badając uśpioną...
Horner pociągnął dłonią prawą po czole Pameli i spytał:
— Śpisz, nieprawdaż?
Przez chwilę panowało głucho milczenie, wreszcie lunatyczka drgnęła, pierś jej się podniosła, jakby westchnieniem, i prawie ust nie otwierając, szepnęła:
— Tak jest... śpię...
— Czy jesteś w stanie jasnowidzenia?
— Jestem...
— W jakim stopniu?
— W najwyższym...
— Widzisz zatem?
— Jeżeli mi każesz widzieć... zobaczę...
— A jak się o co spytam, odpowiesz?
— Odpowiem...
— Przypadek usłużył panu doskonale — Horner zwrócił się powtórnie ku Janowi — Lunatyczka wydaje mi się bardzo dobrze usposobioną i zupełnie jasnowidzącą...
— Czy mogę ją teraz zapytać, o to co mi tak cięży na sercu?... — spytał mechanik najnaiwniej w świecie, nie posądzając ani o kuglarstwo, ani o szarlatanizm, i wierząc święcie w to, na co patrzał.
— Daremnie byś pan próbował — odrzucił magnetyzer — nie mogłaby ciebie ani słyszeć, ani tobie odpowiadać... Musisz pan wprost do mnie mówić, a ja jej pytania powtórzę... Ale najprzód, wprowadzę ją w stosunek magnetyczny, połączę prądem z osobą, o którą panu idzie...
Horner wziął medalion z rąk Jana, przyłożył do serca Pameli i spytał:
— Kim jest ta kobieta, której włosy są zamknięte w medalionie?
Na to pytanie nic Pamela nie odpowiedziała.
Zaledwie magnetyzer przestał mówić, odezwał się cieniutki głosik dziecięcy, ale tak drżący, tak zmieniony, że Jan zadrżał słysząc go i zaledwie mógł go poznać. Był to głos Blanki.
— To moja matka — rzekła jasno i dobitnie.
— Cicho, mała! — wykrzyknął doktor — nie mieszaj się do tajemnic, które się odbywają w twojej obecności, ale których zrozumieć nie możesz.
— Nie każ mi milczeć! — zaprotestowała energicznie dziewczynka tonem pewnym i głosem mniej drżącym. — Przeciwnie każ mi mówić, bo dusza moja buja w eterach zdala od ciała uśpionego, a moje oczy widzą i przenikają to, czego w stanie zwykłym widzieć by nie mogły...
Zdumiony taką odpowiedzią, która wydała mu się czemś nadnaturalnem w ustach dziecka pięcioletniego, Horner zbliżył się do sofki, przy której dziewczynka stała podczas całej sceny poprzedniej.
Teraz Blanka leżała przez pół z głową opartą o jedną z poduszek sofki. Powieki miała przymknięte; policzki to bladły to czerwieniały; po twarzy przesuwały się niby chmurki na jasnem tle nieba, wrażenia gorączkowe, to niepokoju, to pewnej obawy nerwowej.
Niepodobna było wątpić, i tym razem sam Horner uwierzył w cudowne zjawisko. Blanka Vaubaron spała snem magnetycznym: słyszała, widziała; słowem: była wszechwiedzącą...
Oto co zaszło nadspodziewanego w tem siedlisku zręcznego oszukaństwa i kłamstwa bezwstydnego...
W chwili, gdy lekarz grał z Pamelą zwykłą komedyę, powtarzaną co dzień i co godzina, Blanka uczuła na prawdę prąd magnetyczny. Zrazu włoski się jej zjeżyły na główce, niby mrówki przeszły po ciałku, nareszcie senność ją opanowała, ubezwładniając powłokę cielesną, a pozwalając duszy, z więzów ciała uwolnionej, przenikać tajemnice zakryte przed ogółem śmiertelników.
Koniec końców, w chwili, gdy Horner, zwrócony do Jana a wskazując na Pamelę, rzekł: — „Śpi!“ — Blanka uśpiona rzeczywiście, padała na sofę bezwładna.
Przez krótką chwilę zdziwienie głębokie, niesłychane, nieokreślone, sparaliżowało niemal magnetyzera.
Jego położenie można było przyrównać do augura sceptycznego w Rzymie starożytnym, który był gotów śmiać się sam ze siebie i z głupców przez niego oszukiwanych a słuchających go z poszanowaniem religijnem, gdyby mu kto był nagle powiedział, iż na prawdę posiada dar proroczy i że bezwiednie przyszłość na seryo przepowiada.
Jedna chwila tryumfowała nad całem życiem niedowiarka. Uparte i wieczne negowanie materyalisty wszystkiego, czego się dotknąć nie mógł, rozbijało się w puch, w obec faktu rzeczywistego i niemal dotykalnego. Czego dzieł tyle nie dokazało przez Hornera sumiennie przewertowanych, to miał zdziałać sen Blanki, dowodzący namacalnie, że magnetyzm istnieje.
Zakończenie dziwaczne i niespodziewane jednego z jego szachrajstw na wielki kamień! Horner był zmuszony wyznać sam przed sobą, że sztuka, którą praktykował, nie jest prostem oszustwem!... Jasnowidzenie pewnych istot, obdarzonych wyjątkowym ustrojem nerwowym, było dla niego faktem dokonanym!... posiadał zatem na prawdę ową siłę straszną i tajemniczą, która przemieniła była sławnego Cagliostra w rodzaj mitu legendowego.
Przygnieciony, spiorunowany zrazu tem odkryciem, doktor miał jednak tyle siły nad sobą, iż natychmiast zapanował nad gwałtownem wzruszeniem, odzyskał krew zimną, ukrywając starannie przed Janem swoje zdumienie i niesłychane pomieszanie.
Jan, tak samo widząc co się dzieje, nie zdziwił się z tej prostej przyczyny, że jak dotąd niczego nie rozumiał.
— Popatrz pan! — doktor przemówił tonem niemal uroczystym — patrz tylko, jak potężną jest siła, którą władam! Atmosfera w tym pokoju przepełniona fluidem magnetycznym wywarła i na pańską córeczkę wrażenie, któremu oprzeć się nie mogła... Śpi i jest w stanie jasnowidzenia... Ona sama powie panu wszystko, czego zechcesz się o jej matce dowiedzieć.
— Boże miłosierny! — Jan krzyknął przestraszony. — Blanka miałaby być lunatyczką!... To, o czem najmędrsi nie wiedzą, ona ma wiedzieć...
Doktor za całą odpowiedź skinął głową. Vaubaron mówił dalej głosem drżącym z trwogi śmiertelnej:
— Ten sen mnie przeraża!... Jak długo trwać może?...
— Chwilę przelotną, skoro pan tego zażądasz, mogę natychmiast obudzić pańską córeczkę... Dla czegóż jednak nie mielibyśmy popróbować?... Jasnowidzącej nie grozi żadne niebezpieczeństwo, nic dla jej zdrowia niekorzystnego nie wyniknie z tego snu, który pana tak przestrasza...
— Czy ręczysz mi pan za to?
— Ręczę moją głową!... Uwierz pan i przestań się lękać...
— Skoro tak jest — szepnął Jan pokonany — badaj pan Blankę... przystaję...
— O co chcesz ją pan pytać? — wtrącił lekarz — ja mogę li być pańskim tłumaczem...
Mechanik zebrał myśli i zadał kilka pytań, które magnetyzer powtórzył natychmiast jasnowidzącej.
Nie będziemy powtarzali słowo po słowie badania długiego i szczegółowego, podczas którego Blanka na chwilę się nie zawahała, nie okazała zmieszania lub niepewności.
Jej odpowiedzi potwierdzały poniekąd nadzieję, której dotąd oddawał się Jan i która głównie sprowadziła go tutaj.
I ona wprawdzie wspominała, że stan zdrowia matki jest opłakany, siły żywotne prawie zupełnie wyczerpane, przyczem używała wyrażeń technicznych, tak niezrozumiałych i skomplikowanych, że zaledwie doktor Horner, uwagę wytężając, mógł się znaleść w tym labiryncie, aby ile tyle zrobić je przystępnemi dla profana w sztuce medycznej; cały jednak wywód mądry niesłychanie zakończyła temi słowami: Że można by jeszcze przedłużyć matki życie, gdyby Bóg jej użyczył dwóch warunków niezbędnych; mianowicie: spokoju niczem niezachwianego i dobrobytu. Dodała równocześnie, że wystarczyłaby wielka boleść, silne wzruszenie moralne, aby zabić chorą na miejscu jakby uderzeniem piorunu.
Daremnie Horner zapytywał kilkakrotnie i pod rozmaitemi formami, która z tych dwóch ostateczności jej matce przeznaczona?
Blanka uparcie odpowiadała:
— Nie wiem i nie mogę powiedzieć... Przyszłość, o której chcecie się dowiedzieć, gruba zasłona kryje przed moim wzrokiem...
— Przebij oczyma tę zasłonę i zobacz! — rozkazywał z naciskiem magnetyzer.
Twarzyczka dziecka przybierała wyraz zniechęcenia a głosem omdlewającym powtarzała:
— Próbuję... radabym... ale nie mogę!...
Widocznie Medyum było wyczerpane, zmęczone i niczego więcej nie można się już było spodziewać.
Horner, zaciekawiony i chcąc posunąć doświadczenie do granic ostatecznych, które dla niego było bezcennem, zaczął badać Blankę nie już o matkę ale o jej ojca i o nią samą.
Dopóki pytał o przeszłość i teraźniejszość, wszystko szło dobrze. Odpowiedzi otrzymane były jasne i jak kryształ przeźroczyste: skoro jednak wkraczał w dziedzinę przyszłości, Medyum bladło jak ściana i zapadało w uparte milczenie.
Horner chciał nadużyć władzy absolutnej, przysługującej magnetyzerom:
Przestał prosić, zaczął rozkazywać.
— Patrz i odpowiadaj! — krzyknął impetycznie. — Chcę tego!... rozkazuje!...
Rezultat nastąpił zaraz, ale nie taki, jakiego oczekiwał.
Zmiana dziwna i nagła zaszła w całem jestestwie dziewczynki: twarz straszliwie pobladła; ciało drgające konwulsyjnie w tył się wyprężyło; powieki uniosły się w górę, odsłaniając źrenice szklanne nieruchome, wlepione w jakiś przedmiot, dla reszty zgromadzonych w pokoju niewidzialny, z wyrazem najwyższego wstrętu i przerażenia. Usta wykrzywiły się kurczowo, wydając krzyk przeraźliwy, przerwany łkaniem spazmatycznem. Blanka zaczęła się wić po sofce w gwałtownym ataku nerwowym.
Vaubaron, tracący niemal zmysły z trwogi i niepokoju, o mało się nie rzucił rozjuszony na magnetyzera, niby lwica, której lwięta mordują! Horner zrozumiał grożące mu niebezpieczeństwo i pospieszył takowe zażegnać:
— Przysięgam panu! — zawołał — że jej nic nie będzie!... Ten atak nerwowy wywołało chwilowe znużenie i zbytnie rozdrażnienie... Obudzę natychmiast pańską córeczkę i oddam ją panu spokojną i uśmiechniętą.
— Rób że pan to! i rób prędko! — mruknął gniewnie Vaubaron — bo biada wam wszystkim! gdyby mojej Blance miało się co złego przytrafić!
Po kilku pociągnięciach lecz przeciwnych onym, których doktor u Pameli przedtem używał, nastąpił skutek, przez Hornera przewidziany.
Atak nerwowy ustąpił jak za dotknięciem laski czarodziejskiej, oczy małej zamknęły się a potem znowu rozwarły. Członki jej odzyskały gibkość a oblicze dawniejszy spokojny wyraz.
Blanka podniosła się i utkwiła w doktorze wzrok ciekawość zdradzający, do czego atoli rychło bojaźń przyłączyła się.
Potem rzuciła się nagle ojcu w ramiona jakoby pomocy szukała.
— Widzisz pan, że dotrzymałem słowa — rzekł magnetyzer do Vaubarona — a teraz proszę pana, zapytać córki, ażali pamięta, co się z nią działo.
Lecz patrz! Mała nawet nie rozumiała pytań, które jej ojciec zadawał.
W chwili obudzenia się zatarły się w jej pamięci wszystkie wrażenia snu magnetycznego.
Pierzchły one podobnie cieniom nocy przed światłem słońca niknącym.
Podczas gdy Vaubaron z tkliwością trzymał Blankę w objęciu, doktor Horner zastanawiał się tymczasem nad rozmaitemi rzeczami.
— Dobrze urządzona komedya — mówił do samego siebie — przyniosła mi szczęście. Hm! Coby to nie było, gdyby zamiast kłamstwa prawda stanęła! Mógłbym publiczności zamiast mamideł istotną rzeczywistość pokazać! Zamiast fałszywej jasnowidzącej tajemnicze i ciemne wyrocznie dającej, które każdy sobie może wytłumaczyć jak mu się podoba, miałbym rzeczywistą. Tak przychodzą do mnie ciekawi, którzy jako oszukani głupcy dom ten opuszczają, lecz rzeczywistą jasnowidzącą, a do tego w wieku dziecięcym będącą, o tej nikt, nawet największy niedowiarek, nie poważyłby się pomyśleć że zostaje ze mną w porozumieniu, i w jakich dwu latach mógłbym się łatwo stać z nią milionerem. Toby był rzeczywiście bardzo dobry interes. Muszę się starać zawrzeć układ.
Skutek jego myślenia i obliczeń nie dał długo czekać na siebie.
Zamiast zadowolonego klienta czemprędzej wyprawić, jak to dotąd zwykł był dawniej czynić, aby daremnie czasu nie tracić, — Horner tym razem poprosił gościa aby był łaskaw usiąść, a potem rzekł nie obwijając w bawełnę:
— Czy chcesz pan przestać być ubogim i wejść w położenie takie, iżbyś mógł chorą żonę otoczyć spokojem i potrzebnem staraniem, aby przyszła do zdrowia?
— O zapewne życzę sobie tego! zawołał mechanik — i abym to mógł uczynić, dałbym sobie chętnie krwi utoczyć.
— Dobrze, więc ofiaruję panu majątek. Uważaj pan dobrze, bo mówię zupełnie seryo i nie przyrzekam nigdy nic, czegobym niemógł dotrzymać. Jeżeli pan przyjmiesz wniosek, który panu stawiam, to dam panu natychmiast dziesięć tysięcy franków i zobowiążę się notaryalnie wypłacać panu co miesiąca przez lat dziesięć po trzysta franków. Aby pana zupełnie ubezpieczyć, złożę kaucyę. Cóż pan na to?
Vaubaron bliskim był omdlenia i zdawało mu się, że śni, zbladł i ledwie mógł wyjąkać:
— Ach mój panie! Na czemże polega to, cobym miał za to uczynić?
— To jest bardzo prosta rzecz i łatwą do zrobienia, chodzi tylko o prawny układ, mocą którego pan na całe lat dziesięć ustąpisz mi wszelkich praw ojcowskich względem tego dziecięcia!
— Jak to, moich praw ojcowskich? zapytał mechanik niepojmujący jeszcze dobrze, o co właściwie chodziło.
— Tak jest.
— Lecz w jakimże celu?
— W tym prostym celu, aby przy mnie pozostała, mnie służyła, a potem po dziesięciu latach zwrócę ją, panu bogatą i szczęśliwą.
— A co pan z maleńką chcesz począć? zapytał zdziwiony mechanik.
— Chcę jej użyć do rozgłosu najwspanialszej umiejętności a zarazem ciągnąć korzyści z jej władzy jasnowidzenia, słowem chcę nią zastąpić dotychczasową moją jasnowidzącą Pamelę której zdrowie od niejakiego czasu podupadać zaczęło.
Na twarzy Vaubarona jawnie się uwidocznił wyraz odrazy i przerażenia, gdy to usłyszał, poczem szybko pociągnął ku sobie Blankę i rzekł żywo:
— Co jabym miał dziecię opuścić? Miałbym je zostawić w obcym domu i oddzielić je od tych, dla których jest wszystkiem? Nie, tego ja nie zrobię.
— Zastanów się pan dobrze, radzę panu, zanim mi dasz ostateczną odpowiedź — przemówił doktor — wniosek mój jest tego rodzaju, że bez głupoty wcale odrzuconym być nie może.
— Lecz ja go stanowczo odrzucam i nie potrzebuję się ani chwili zastanawiać.
— Może pan tego potem żałować.
— Przenigdy mój panie.
— Może moja ofiara wydaje się panu za małą. Dobrze więc, pierwszą sumę zapłacę z góry gotówką a oprócz tego podwoję jeszcze datek miesięczny. Czego pan chcesz jeszcze więcej! Mówże pan przecież!
— Możesz mi pan ofiarować, cokolwiek chcesz, lecz ja nie przyjmę ani sto tysięcy franków, ani miliona, ani nawet całego królestwa, którebyś mi ofiarował.
— Więc to jest pańskie ostatnie słowo?
— Raz na zawsze.
— W każdym razie masz pan własną wolę i możesz robić, co ci się podoba, chociażby to było z największą szkodą dla niego, lecz możesz teraz sam powiedzieć, że ci się raz w życiu szczęście nadarzyło i że tę rękę, która ci to szczęście przynosiła, odepchnąłeś samowolnie mogąc tak łatwo pochwycić.
— Wolę mój panie żyć w nędzy niż rozkoszować w dostatkach, za cenę mego dziecięcia — odpowiedział Vaubaron stanowczym głosem. — Gdybyś pan sam był ojcem, mój panie, tobyś pojął także, że nie masz nic podlejszego i bardziej niegodziwego, jak sprzedać własne dziecię, chociażby za największą cenę.
— Niech i tak będzie, lecz podaj mi pan przynajmniej swe nazwisko i adres.
— A na co panu tego?
— Możebym za kilka dni pana odwidził.
— Daremniebyś się pan trudził, bo jak teraz tak i potem odrzuciłbym wszystko, co byś mi ofiarował.
Horner już nie nalegał dłużej, bo obaczył jasno, iżby daremnie walczył z tą nieprzełamaną naturą. Czuł on, że Vaubaron do owych ludzi się liczy, którzy nigdy z drogi prawa i sumienia sprowadzić się nie dadzą.
Przecież doktor nie wyrzekł się swego przedsięwzięcia, lecz postanowił tylko inną drogą zdążyć do zamierzonego celu.
— No, to dajmy spokój — rzekł potem obojętnie — każdy jest panem własnej woli.
Rzekłszy to, pociągnął za dzwonek. Drzwi bez szelestu otworzyły się, i na progu jawił się służący.
— Odprowadź tego pana i tę panienkę — rzekł doktor do służącego, który się na bok usunął aby Vaubarona i Blankę przepuścić mimo. Przytem spostrzegł służący osobliwsze mrugnięcie oczyma jakie mu pan jego przesłał i niepostrzeżenie dał znak ręką, że pojął dobrze.
Zaledwie ojciec z córką za drzwiami zniknęli, doktor pospieszył czemprędzej do innego pokoju, który cały niebieskawym dymem i zapachem wspaniałego cygara był napełniony.
Jakiś młody człowiek spoczywał wygodnie na fotelu, palił ze smakiem wyborne cygaro i przyprawiał sobie grok z rumu i cytryn, dolewając pierwszego żywiołu w obfitej ilości.
Tym młodym człowiekiem była owa ciekawość wzbudzająca, stokrotnie pomnażająca się osobistość, którąśmy dotychczas już nie jednokrotnie poznali, mianowicie pan Rodille.
— Ach! toś ty panie doktorze? — zawołał puszczając z gęby gęste kłęby dymu — cóż się stało do dyabła, i dla czego wpadasz tu jak wicher szalony? Czy ogień wybuchł w domu, czy też może Pamela, ta miła istota, raz w rzeczywistości w magnetyczny sen popadła i pan teraz przychodzisz, abym ją obudził?
— Wstawaj, wstawaj panie Rodille — zawołał doktor — i dalej na polowanie.
Rodille zerwał się jakby pchnięty sprężynami, pochwycił szklankę groku, a wypróżniwszy ją duszkiem, rzekł:
— Czy mam pójść za kim?
— Tak jest.
— A za kim że to?
— Za pewnym, dość jeszcze młodym człowiekiem z maleńką dziewczynką, który właśnie co wyszedł z mojego gabinetu i jeszcze w ogrodzie znajduje się. Nie pierwej mu otworzą bramę ogrodową, aż go pan z oczu nie będziesz mógł więcej stracić.
— Dosyć. Pan się zapewne chcesz dowiedzieć o nazwisku i mieszkaniu tego człowieka?
— Tak jest w rzeczywistości.
— Rozumiem, biegnę, a po chwili będę z powrotem.
Rodille chwycił za kapelusz i wybiegł.
W chwili gdy dom opuścił, Vaubaron z córeczką, byli blisko bramy.
Na znak Rodilla służący otworzył bramę i Rodille pospieszył za tropem swych ofiar.
Znał on bardzo dobrze zasadę roztropnych policyantów, która zależy, aby iść naprzód tego, kogo się śledzi a nie z tyłu za nim. Tym sposobem nie łatwo obudzić podejrzenie.
Postępując wedle tej zasady począł Rodille przybywszy na Boulevard przepychać się przez tłumy ludzi, aby mógł potem przeciąć drogę Vaubaronowi.
Ujrzawszy Vaubarona, zaledwie mógł ukryć, zdziwienie.
— A to co takiego? Dalipan. że to rzecz osobliwsza! Ten chłopak za którym mi doktor postępywać kazał, toż to jest ten sam, któremu pewnego wieczora w Palais-Royal do pozbycia się ciężaru kilku tysięcy franków tak zręcznie dopomogłem. Nie jestem w istocie zabobonny, ale ten szczególniejszy przypadek, który mi tego człowieka na drogę sprowadza, każe się spodziewać, że nie jestem dla niego bynajmniej wróżbą wielkiego szczęścia.
Z Boulevard du Temple aż na ulicę Pas-de-la-Mule wcale nie jest daleko, lecz Blanka szła pomału a Vaubaron musiał zboczyć, aby się udać do woźnego, który mu w nieszczęściach swe niekłamane współczucie już nie raz okazał.
Mechanik budował teraz nadzieje na robocie jaką mu dyrektor gabinetu figur woskowych przyobiecał i liczył z pewnością na to, że uzyska krótką zwłokę, jeśli pod słowem honoru zobowiąże się dłużnikowi do dni ośmiu znaczną część zaciągniętego długu spłacić.
Vaubaron jednakowoż nie zastał woźnego w domu, bo wyszedł, aby jakieś dokumenty sądowe dać podpisać, i prosił przeto pisarza, aby doniósł o tem, co sam woźnemu miał do powiedzenia.
Zaledwie to załatwił, Vaubaron udał się do pomieszkania nie zatrzymując się nigdzie.
Prześladowca i szpieg jeszcze bardziej niż przedtem zadziwił się, obaczywszy, że mechanik udał się na ulicę Pas-de-la-Mule, a to zadziwienie jego jeszcze bardziej urosło, gdy zobaczył, że przedmiot jego uwagi udał się do tego samego domu, dokąd sam uczęszczał, to jest do domu tandeciarza Laridona.
W tej chwili, gdy ojciec z córką drzwi magazynu tandeciarza mijali, wyszedł tenże i wręczył Vaubaronowi stemplowany papier.
— Panie sąsiedzie — rzekł — podczas pańskiej niebytności, przyszedł ktoś do pana, lecz gdy drzwi pomimo długiego dzwonienia nikt nie otwierał, zostawił ten papier u mnie.
— Dziękuję panu — rzekł mechanik, na którym widok podanego papieru wywarł ten sam skutek, jak gdyby mu kto toporem głowę rozplatał — dziękuje za grzeczność. — Rzekłszy to, pobiegł na górę.
Rodille, chcąc się upewnić, ażali szpiegowany tego domu już nie opuści i rzeczywiście tu mieszka, stanął na czatach w niewielkiem oddaleniu od bramy.
— Dobrze — pomyślał Rodille — spostrzegłszy, że szpiegowany już się nie pokazał — nie potrzebuję dłużej czekać. A to mi się dobrze trafiło!
Rzekłszy to wstąpił do tandeciarza, który mu wybiegł naprzeciw, mówiąc:
— A! Pan już z powrotem, panie Rodille?
— Tak mój stary, ale nie na długo, na minutę tylko, a potem znowu odchodzę.
— Dokąd, czy nie do panny Urszuli Renaud?
— Mój przyjacielu! Jesteś pan za nadto ciekawy, a ja za nadto milczący i nie rad mówię wiele o tem, co mnie dotyczy, nie lubię także, aby mnie o to pytano, lecz co się tyczy drugich to chciałbym wiedzieć wszystko, i właśnie chciałbym wiedzieć, kto jest ów młody człowiek, co z dziewczęciem przed chwilą wszedł do tego domu, a któremu pan jakiś papier wręczył?
— To był Vaubaron, mój sąsiad z pierwszego piątra, ubogi ale bardzo poczciwy człowiek — odpowiedział tandeciarz — z powołania mechanik, który właśnie dziś sprzedał mi swoje narzędzia, aby miał żyć z czego. Rzeczy te ot tam leżą obok pana, a co się tyczy papierów, które mu wręczyłem, to wiedz pan, że takie w jego biedzie jak z deszczem spadają. Żona jego, którą ubóstwia, jest bardzo chora i dni jej dawno już są policzone.
Rodille wzruszył ramionami z wyrazem zupełnej obojętności, lecz słuchając, co Laridon mówił, wziął jedno ze sprzedanych narzędzi w rękę, mianowicie rylec bardzo pięknie cyzelowany i bawił się nim niby w roztargnieniu.
— Cóż oznaczają te litery? — zapytał.
— To są litery początkowe jego imienia i nazwiska: Jan Vaubaron.
Rodille położył narzędzie, które w ręku trzymał.
— I ten człowiek ma tylko to jedno dziecię? — zapytał dalej.
— Tak, tylko jedno małe dziewczę, które pan widziałeś, lecz powiedz mi pan czy to przypadek tylko, czy też masz jakąś szczególną przyczynę, że się tym nieborakiem tak żywo zajmujesz?
— Niech mnie pan Bóg broni! Słyszę o nim po raz pierwszy i nigdy w życiu nie widziałem go.
— No! a dlaczego pan o niego tak obszernie się wypytujesz?
— Ot tak tylko, aby mówić, lecz nie znam go wcale.
— Ten łajdak kłamie, jak najęty — pomyślał Laridon — lecz w gruncie rzeczy nic mnie to wcale nie obchodzi.
Potem udał się Rodille znowu na ulicę Boulevard du Temple do domu magnetyzera.
— No! cóż tam słychać? — zapytał Horner zaraz na wstępie.
— No! poszedłem za tym człowiekiem z dziecięciem.
— I dowiedziałeś się pan o jego nazwisku i pomieszkaniu?
— Całkiem dokładnie. Nazywa się Jan Vaubaron i jest mechanikiem, mieszka na ulicy Pas-de-la-Mule, jest przytem bardzo ubogi ale bardzo poczciwy, ma długi, małe dziecię i umierającą żonę. Oto są wyniki moich poszukiwań, krótkie ale dostateczne.
— Panie Rodille! pan jesteś człowiekiem pełnym ducha, zręczności i bardzo czynnym. Pan możesz jeszcze do czegoś doprowadzić.
— Do dyabła! nie inaczej i ja także tak myślę, lecz powiedz mi szanowny panie doktorze, czy mnie jeszcze do czego potrzebujesz?
Magnetyzer nie odpowiedział natychmiast, lecz przechadzał się wielkiemi krokami po komnacie, widocznie wzruszony. Zdawał się głęboko myśleć o tem, jakie ma powziąć postanowienie.
W końcu zdecydował się, zaprzestał chodzenia tam i nazad, a stanąwszy przed Rodillem rzekł:
— Tak, mój kochany panie, jeszcze pana potrzebuję.
— O cóż się rozchodzi?
— Nie zbywa panu ani na odwadze, ani na energii — mówił doktor dalej.
— Mam tego dostateczny zapas i chodzi tylko o dobrą zapłatę, abym to stwierdził czynami.
— Niczego się pan nie zlękniesz?
— Nawet niemożliwość mnie nie odstraszy, jeźli nagroda będzie po temu.
— Czyś się pan przypatrzył tej córeczce Vaubarona?
— Piękną jest jak Cherub i godną pędzla mistrza.
— Przed godziną zrobiłem temu człowiekowi propozycyą, aby mi co do tego dziecięcia ustąpił na lat 10 wszystkich praw ojcowskich, za co mu ofiarowałem bardzo znaczną sumę.
— I on tego nie przyjął?
— Niestety.
— A to głupiec!
— Tym jest, także w moich oczach, tymczasem uważaj pan dobrze. Ta mała musi popaść, w moję moc, musi zniknąć z koła swej rodziny, ale tak żeby najenergiczniejsze poszukiwania odnaleźć jej nie mogły.
— A do dyabła! — zawołał Rodille.
— I czy panu się zdaje, że to leży po za granicami możliwości? — mówił Horner dalej z trwożliwem oczekiwaniem.
— Ja myślę, że na świecie niema nic niemożliwego.
— I pan byłbyś gotów podjąć się wykonania tej rzeczy?
— To od tego zależy...
— Od czegóż na przykład?
— W zupełności od wynagrodzenia, jakie mi pan przyznaczysz. Od tego jedynie cała rzecz zależy.
— A zatem na wypadek, gdyby się to udało, ofiaruję panu trzy tysiące franków.
— Na Boga! tylko trzy tysiące franków! — krzyknął Rodille z drwiącą miną — co to za suma i jaki z pana wspaniałomyślny człowiek, nie do uwierzenia! Jeźliś pan tę ogromną sumę Vaubaronowi ofiarował, to wcale się nie dziwię, że odmówił, przecież on nie jest tak głupim, jak z początku myślałem. Ja tak zrobię jak i on, jestem poczciwym człowiekiem i nie przyjmuję.
— No! żebyś pan wiedział, że lubię słuszność, więc powiem sześć tysięcy franków.
Rodille tylko pokiwał głową.
— Jakto, pan jeszcze więcej żądasz? — zawołał Horner — jak, cóż pan sobie myślisz właściwie?
— To jest rzecz zanadto ryzykowna. Wykraść sześcioletnie dziecię w pośrodku Paryża, to jest zanadto niebezpieczna sprawa, a pobyt w więzieniu nie ma szczególniejszych powabów dla mnie. Daj pan dziesięć tysięcy franków panie doktorze, a wezmę tę rzecz na siebie.
— Więc za oznaczoną sumę wydasz pan dziewczynę w moje ręce?
— Tak jest i chcę jeszcze co więcej i co lepszego uczynić. Przyniosę panu kontrakt, że Vaubaron zwrotu dziecka nigdy nie zażąda.
— A w jakiż sposób chciałbyś pan tego dokazać?
— To jest moja rzecz, a co zresztą może panu na tem zależeć, jaką ja drogą zdążę do celu. Czy zatem układ zawarty?
— Zawarty — odpowiedział doktor.
— W takim razie, mój uczony panie, podpisz pan to i odlicz czemprędzej swe dziesięć tysięcy franków, bo je zapewne w krotce zarobię.
Skoro tylko obydwa łotry umówili się, Rodille nie zatrzymywał się dłużej w domie na Boulevard du Tempie lecz wybrał się natychmiast w drogę i dążył ku ulicy Pas-de-la-Mule zwolna i z pochyloną głową, jak człowiek, w którego głowie ważne pomysły się tłumią lub jako ten, kto jakieś trudne, zawikłane przedsięwzięcie chce sobie jasno ułożyć.
Zanim jednakowoż w powieści naszej dalej pójdziemy, potrzeba, abyśmy o początku i sposobie stosunków między Hornerem a Rodillem dali niejakie wyjaśnienie.
Pamela, owa oszukańcza jasnowidząca posłużyła do zawiązania węzła między szarlatanem a bandytą.
Dama ta liczyła Rodilla do swych bliższych znajomych w owym czasie, kiedy jeszcze w ukryciu, w przestrzeni najniższej warstwy ludzi żyła, i zetknęła się z nim przypadkowo wkrótce potem, gdy u magnetyzera swe czynności już rozpoczęła była. Dumna na swe nowe, świetne stanowisko, zaprosiła go też, aby ją odwidził, przy czem Fryderyk Horner, wyborny fizyognomista i znawca ludzi, na pierwszy rzut oka poznał, że znalazł zręcznego, i odważnego towarzysza, który ani żadnych uprzedzeń, ani wątpliwości delikatniejszego sumienia nie posiadał.
— Ten urwisz — rzekł do samego siebie — może mi w danym razie bardzo być pożytecznym, muszę sobie tego człowieka zabezpieczyć.
Wiemy, że doktor wcale się nie zawiódł.
Idąc zwolna drogą, zadawał sobie Rodille następujące pytania:
— W jaki sposób może się to udać, aby uniemożliwić Vaubaronowi strzeżenie dziecka?
Jak mogę dziecię uprowadzić? Jak wreszcie uda mi się wszelkie poszukiwania daremnemi uczynić? Hm! Jak ja to wszystko zrobić mogę?
W końcu uderzył się pięścią w czoło i podobnie jak niegdyś Archimedes krzyknął „Odkryłem“ — tak on teraz mruczał pod nosem: Znalazłem.
W tych kilku minutach wymyślił on sobie plan, jaki chyba tylko w głowie samego dyabła powstać może. Najbardziej zbrodniczy człowiek nie mógłby przyjść na coś podobnego. Dwa przedsięwzięcia zupełnie odrębne miały się nawzajem wspierać, jedno z nich miało być poniekąd podwalnią, na której drugie postanowił zbudować.
— W najbliższej nocy — mówił do samego siebie — muszę skończyć z tą Urszulą Renaud i jej starym baronem Viriville. Posiądę jego kasę a pozajutro za mojem przyczynieniem się padną wszystkie powody do podejrzenia na mechanika. Otoczę go siecią szpiegów policyjnych, aż w końcu do więzienia pójść musi. Dziecię jego, które natenczas przez ojca już nie będzie strzeżone, będzie należało do mnie. Vaubaron wtenczas będzie mógł krzyczeć, jak mu się podoba, a nikt go słuchać nie będzie. Wreszcie jego własne sprawy zajmą go nadto wiele, aby się mógł moje mi zajmywać, a potem nie będzie miał czasu robić hałas o dziecię, chroniąc własnej głowy przed hakiem szubienicy.
Tego wieczora nie udał się Rodille do swej małej, tajemniczej izdebki na ulicy Radziwiłłowskiej. Nie miał przyczyny przebierania się bo nie szedł ani do owej podziemnej jadalni sławnej dla nóżek cielęcych na sposób kurcząt przyrządzonych, ani do ogrodu Palais-Royal.
Myśl wielkiego przedsięwzięcia tak go teraz zajęła, że ani na chwilę nie pomyślał o swych zwykłych interesach, podobnie jak doświadczony dowódzca, który widzi zbliżającą się godzinę walnej bitwy i wszystkie siły duchowe skupia, aby wynik tejże obliczyć, wszystkie środki zebrać i niczego, nawet najmniejszej rzeczy niepewnemu przypadkowi nie zostawić.
Zanim jeszcze 20 minut upłynęło już był na ulicy Pas-de-la-Mule i stał przed domem, gdzie tandeciarz i mechanik mieszkali, i badał okiem znawcy uważnie wszystkich szczegółów a zwłaszcza kobrze się przypatrywał oknom mieszkania Vaubarona.
Było tych okien, jak już wiemy, trzy, a przed niemi znajdywał się żelazny ganek, który swą brzuchatą wypukłością wystawał nieco po nad dach jednej ze stajni hotelu barona Viriville.
— A! wszakże to wygodniejsze od wschodów, mruczał Rodille ukończywszy swoje badania.
Wbiwszy sobie wszystko dobrze w pamięć, udał się do małej restauracyi w tej dzielnicy miasta, przepędził potem część wieczoru grając w bilard w jakiejś pokątnej kawiarni, a wreszcie na kilka minut przed dziesiątą udał się przed hotel barona i stanął tu milczący, oparłszy się o słupiec bramy.
Zegar na najbliższej wieżycy kościelnej wskazywał dziesiątą godzinę.
W roku 1830 dzielnica Marais była o godzinie dziesiątej wieczorem już zupełnie opustoszała i bardziej głuchą niż dziś jakikolwiek kątek w mieście chociażby prowincyonalnem. Psy nie mające panów i zgłodniałe koty stanowiły jedyne zaludnienie smutnych ulic.
Zaledwie przebrzmiały głosy dzwonu w powietrzu, podniósł Rodille swą laskę z ołowianną gałką i trzykrotnie lekko do bramy zapukał.
Pukanie to zdawało się być niecierpliwie oczekiwanym znakiem, bo małe drzwiczki w bramie umieszczone otworzyły się natychmiast, kobieca ręka ujęła Rodilla za ramię i wzruszony głos rzekł cicho, ale namiętnie:
— Przecież raz przyszedłeś mój drogi, kochany przyjacielu. Dwa długie dni minęły a nie widziałam pana ani razu. Ach mój Boże! jak długim wydał mi sie ten czas.
— A cóż dopiero mnie, moja ty droga Urszulo! — odpowiedział ogniście bandyta, i przytknął namiętnie usta do białej, pulchnej rączki gospodyni domu — prawdziwie pożerała mnie tęsknota, czułem prawie że umieram i nie mogłem się doczekać tej chwili, w której cię oglądam i tak jestem szczęśliwy.
Na dziedzińcu hotelu było ciemno. Urszula poszła naprzód a za nią udał się Rodille nie ociągając się wcale, jak człowiek, który z miejscowością, gdzie się znajduje, doskonale jest obeznany. Po wschodach szli obok siebie, przeszedłszy potem przez obszerną sień weszli do małego saloniku, który tylko skąpo nocna lampa oświecała.
— Stąpaj pan jak najciszej — rzekła Renaud zaledwie słyszalnym głosem, wstąpiwszy do salonu, — baron ma dziś atak podagryczny, cierpi jak skazaniec i pewnie jeszcze nie śpi.
— Nie prawdaż, że między nim a nami tylko te jedne drzwi się znajdują?
Gospodyni odpowiedziała tylko skinieniem głowy.
Polecenie stąpania cicho, jakie Urszula wydała, było zresztą wcale zbyteczne, bo człowiek, którego odwidzinami cieszyła się, posiadał tę wszystkim zręcznym złodziejom wspólną własność, z której Jack Sheppard tak doskonałe ciągnął korzyści, w jak najwyższym stopniu.
Oboje potem dostali się do komnat, których gospodynia wyłącznie używała. Komnaty te były bogato przybrane. Na ścianach wisiały drogocenne malowidła. Możnaby z pewnością twierdzić, że żadna jeszcze gospodynia tak pięknych pokoi nie posiadała, a ktoby był nieobeznany ze stosunkami i tu wszedł, tenby przysiągł, że się znajduje w najpiękniejszych pokojach samej właścicielki hotelu.
Na środku pokoju, dokąd weszli, stał okrągły stół a na nim znajdywały się dwa przepyszne nakrycia z najpiękniejszej porcelany.
Na mniejszym obok dużego stojącym stoliku, ustawiona była dość znaczna ilość większych i mniejszych flaszek z rozmaitemi napisami.
— A moja bogini przy stole — rzekł żartobliwie Rodille — nie można lepiej mówić o miłości, jak gdy się je i pije. Przypatrz no się pani tym kurczętom i temu pasztetowi! Cudowny widok.
— Ach! znajdujesz pan ten pasztet ponętnym? Nadziałam go truflami z Perigord i spodziewam się że będzie godzien pańskiego apetytu.
— A zatem, gdy jest tak szlachetnego rodzaju, więc na nim zrobimy początek.
— I polejemy tem hiszpańskiem winem, co się jak złoto połyskuje, nie prawdaż?
— Niech żyje nasza miłość, moja ty królowo!
— I nasze bliskie małżeństwo, mój kochany!
Zbójca postawił próżną szklankę na stole i przybrał minę poważną.
— O czem dumasz mój kochany? zapytała spiesznie Urszula.
— Myślę o naszem przyszłem szczęściu i mojej najbliższej przyszłości — odpowiedział Rodille niby ocknąwszy się z marzeń, lecz rychło dodał:
— Myślałem także o testamencie starego.
— A! ten jest w najlepszym porządku.
— Czytałaś go pani?
— To nie.
— Jeżeli tak jest kochana Urszulo, to nie wiesz wcale, jakie ostateczne rozporządzenie baron uczynił.
— Co? Toby nie miało być na moję korzyść? zapytała Renaud szyderczo — co do tego punktu jestem zupełnie spokojna. Baron mówił o tem ze mną więcej niż dwadzieścia razy, a potem komużby mógł w ogóle majątek zostawić?
— Nie ma dzieci — rzekła po chwili — nie ma żadnych krewnych, jestem wszystkiem dla niego, a chociażbyśmy przypuścili, iżby myślał o tem, aby mnie wydziedziczyć, to, czyż w takim razie nie byłby w najwyższym stopniu niewdzięcznym?
Rodille słysząc to, przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem, bo to, że Urszula mówiła o niewdzięczności barona, wydało mu się nad miarę komicznem.
— Masz zupełną słuszność, ty wzorze Wenery — rzekł po kilku sekundach, których użył, aby powściągnąć ochotę wynurzenia wesołości — masz zupełnie słuszność i jestem daleki od tego, abym nie uznał tego, co mówisz, lecz tacy starzy ludzie są zwykle dziwaczni i widziano już często, że najlepsze spadki z rąk się wysuwały tym, którzy się uważali za najpewniejszych dziedziców.
— To u mnie nigdy nie nastąpi, daję na to w zakład moje głowę! Baron jest do mnie przywiązany więcej, niż o tem mówić mogę.
— To pewnie, bo każdy, kto się do niej zbliży, musi być jej niewolnikiem, tymczasem zawsze byłoby lepiej mieć pewność w tym względzie.
— W jakim względzie?
— No, co do treści testamentu. Jeźliby ten nie był tego rodzaju, iżby w zupełności odpowiadał życzeniom pani, to w takim razie możnaby się postarać o to, aby umierającego nakłonić do zmiany swego rozporządzenia.
— Tak, rozumiem, lecz jakby się to dało uskutecznić?
— Czy wiesz pani, gdzie testament przechował?
— O wiem! Baron umieścił go w mojej przytomności w dobrze zabezpieczonej skrzyni, w gabinecie, który do jego sypialni przylega.
— A gdzież jest klucz do gabinetu?
— Tkwi w zamku, drzwi stoją zawsze otworem.
— A klucz do skrzyni?
— Ten leży pod poduszką barona i nigdy z nim się nie rozstaje.
— I nie byłoby to dla pani możliwą rzeczą przyjść do posiadania tego klucza bodaj na kilka minut?
— Ba, kiedyż?
— Jeszcze tej nocy.
— Wielki Boże! Czego to mi pan doradza?
— Ja? nic, tylko rzeczy bardzo pożytecznej i jeźli pani chcesz, wcale koniecznej. Zresztą stanie się to tylko w jej własnym interesie, który mnie zawsze zarówno obchodzi jak jej własny. Powiedz pani zatem, jeszcze raz proszę, czy to jest możliwe, tak albo nie?
— Nie mogę powiedzieć „tak”.
— Dlaczegóż pani nie możesz?
— Ten stary głupiec, zapewne nie śpi, a chociaż przypadkiem zasnął, toby się zaraz obudził gdyby kto do jego pokoju wszedł. Cóż dopiero gdyby się kto tknął jego poduszki.
— Cóż to może znaczyć? Nie brakuje pani na dowodzie tłumaczenia się. Powiedz pani żeś się obawiała, czy mu nie jest gorzej i żeś przyszła aby mu co podać. Przy tej sposobności będziesz mogła dopiąć swego.
— Jeżeli pani klucz posiądziesz — mówił dalej Rodille — to udasz się potem do gabinetu, otworzysz skrzynię, wyjmiesz testament i przyniesiesz mi do salonu. To wszystko może się stać w jednej minucie.
— A co pan myślisz zrobić z testamentem?
— Przeglądnę go, podczas gdy pani nacieraniem, herbatą i pociechą będziesz się starała uśmierzyć cierpienia barona. Taki papier można prędko przeczytać. Przekonawszy się o jego treści, zwrócę go pani w tym samym stanie, w jakim mi go wręczyłaś, a pańską troską dalej będzie zanieść go na dawne miejsce, na co nawet minuty czasu nie potrzeba.
— To wszystko jest bardzo piękne, lecz nieprzełamana przeszkoda czyni wykonanie wcale niemożliwem.
— Cóż to za przeszkoda?
— Jest nią koperta opieczętowana, a na pieczęci znak barona wyciśnięty pierścieniem, który zawsze nosi na palcu. Jakżeż pan kopertę otworzysz, nie naruszywszy pieczęci, a pojmiesz pan, kochany panie Rodille, iżbym względy pana barona na zawsze utracić mogła, coby mnie całego szczęścia w przyszłości pozbawiło.
— Tak, tylko pieczęć panią niepokoi?
— Myślę, że to więcej niż dosyć.
— Wielka myłka i nic więcej. Odbyłem stadya w tym względzie, będąc w mojej młodości przez czas dłuższy na praktyce u pieczętarza. Pieczęć nie jest dla mnie żadną przeszkodą i zwrócę pani testament tak, jak gdyby go nikt w ręku nie miał. Takie próby robiłem już wiele razy i żadna mnie nie zawiodła. To tylko zabawka, do której prócz trochę zręczności niczego więcej nie potrzeba.
— A jesteś całkiem pewny swej rzeczy, kochany panie Rodille?
— Co? czy myślisz moja najdroższa, iżbym był wstanie mojej najukochańszej bodaj najmniejszą sprawić nieprzyjemność?
— No, to chodźże pan teraz — rzekła Urszula już zdecydowana.
Rodille zatarł ręce z wyrazem niezmiernego zadowolenia.
Po tych słowach Urszula Renaud wstała, wzięła świecę ze stołu i udała się szybkiemi ale cichemi krokami do komnaty barona.
Rodille tuż za nią postępował niby cień.
Na obliczu tego człowieka malował się teraz wyraz, który mu zresztą nie był właściwy.
Wątpliwość, obawa, niepewność i chęć zysku przemykały szybko po jego twarzy i wyraz jego rysów tak był zmienny jak fale morza lub piasek pustyni.
— Jeźli Urszula odziedziczy, jak sama sądzi — rzekł bandyta do siebie — to postać rzeczy zmieni się zupełnie, dam baronowi umrzeć w spokoju, ożenię się i będę milionerem, czy atoli odziedziczy, to jest pytanie bardzo ważne.
Oboje przybyli tedy nie mówiąc ani słowa do salonu, do sypialni barona prowadzącego.
Tu dopiero zwróciła się kobieta do swego towarzysza.
— Pan musisz tu pozostać i mnie oczekiwać — wyszeptała cichym głosem.
Rodille usiadł sobie wygodnie w fotelu, rozparł się, założył nogę na nogę i zrobił minę, którąby tak wyjaśnić można:
— No tak! siedzę tu sobie wygodnie a na cierpliwości nie powinno mi zbywać.
Urszula przyłożyła ucho do klamki i słuchała z natężoną uwagą.
— Nie słyszę nic, wcale nic — szeptała — może rzeczywiście usnął.
Trzymając światło w lewem ręku, pocisnęła prawą klamkę u zamka. Drzwi rozwarły się bez najmniejszego szelestu i kobieta przekroczyła próg komnaty.
Zaledwie za drzwiami zniknęła, podniósł się Rodille, zbliżył się na palcach do nieco rozwartych drzwi i słuchał uważnie.
Sypialnia barona była obszerna i wysoka, białemi tapetami wyłożona i złoconemi prętami obita. U stropu widziałeś niezmierną liczbę namalowanych bożyszcz miłości i pasterek. W pokoju znajdywały się meble w guście czasu Ludwika XV.
Na ścianach wisiały malowidła przedstawiające dość płoche sceny miłośne.
Ze wszystkiego można było wnioskować, że baron lubiał jasne barwy i wesołe wrażenia Ogromne kotary z chińskiemi tłami zasłaniały potężnemi fałdami bogato zaścielone łoże.
Zaledwie Urszula po miękkim kobiercu kilka kroków naprzód postąpiła, gdy nagle fałdy kotary poruszyły się i ozwał się głos od przestrachu drżący:
— Kto tu? Czego chce?
— Ach kochany panie boronie — odpowiedziała kobieta głosem słodkim jak syrup — a któżby to mógł być, jeśli nie ja?
— Tak, to ty kochana Urszulo — odpowiedział zawsze jeszcze drżący głos — lecz cóż to nadzwyczajnego sprowadza cię o tej godzinie do mego pokoju.
— Niepokój przygnał mnie tutaj.
— Mój Boże! czyż jestem bardziej chory, niż zwykle, bardziej, niż mi to zawsze mówicie?
— Bynajmniej, lecz ponieważ pan baron na podagrę dziś bardziej cierpiał niż zwykle, a zwłaszcza w chwili, kiedym go opuściła, więc chciałam, zanim się udam na spoczynek, jeszcze raz zajrzeć i zapytać, czy mnie pan baron nie potrzebuje.
— Któraż to godzina?
— Jeszcze niema pół do dwunastej. Właśnie przyszłam tu w celu usłużenia mu i chciałabym na krześle obok niego noc przepędzić.
W czasie tej rozmowy przystąpiła Urszula do łoża barona i światło świecy padło teraz na wychudłe oblicze barona. Na głowie miał bawełnianą myckę, do czoła wstążką przypasaną jak to w owym czasie było w zwyczaju.
Głowa barona ukryta była w trzech częściach w poduszkach najdelikatniejszemi koronkami obszytych.
Oblicze jego pokryte było niezliczonemi zmarszczkami a głęboko zapadłe oczy patrzały trwożliwie i miały barwę wyciśniętej zeschłej cytryny.
Widząc to pergaminowe oblicze i to otoczenie, można by wziąć barona za Naboba na żółtą febrę umierającego.
Pomimo letnich upałów, cierpiący nakryty był kilkoma pierzynami, bo lekarz sądził, że silne poty uśmierzą upartą podagrę.
— Jesteś dobra i pełna poświęcenia, moja kochana Urszulo — mówił chory — i dzięki ci za to składam z całego serca, jednakowoż niczego mi tak bardzo nie potrzeba jak snu, a na nieszczęście, tego mi dać nie możesz pomimo najszczerszej woli. Ach! to jest dobro, którego żadnemi pieniądzmi opłacić nie można. Dziękuję ci za ofiarę, którą mi chcesz złożyć, lecz przyjąć jej nie mogę. Dziękuj Bogu, że sama spać możesz, lecz mnie to szczęście tej nocy nie dostanie się w udziale.
— Niechże i tak będzie, lecz pozwól mi pan przynajmniej poprawić poduszki, tak to wszystko leży bez porządku i przywala pana. Mógłbyś się pan w tem udusić.
Nie czekając dłużej odpowiedzi, postawiła Urszula światło na, stole i poczęła na pozór z jak największą troskliwością usuwać nieporządek, który właściwie dopiero sama narobiła.
Poprawiając poduszki pod głową starca, wsunęła ostrożnie rękę pod nie i pochwyciła za klucz od wspomnianej, starannie zamkniętej skrzyni.
— No — rzekła potem — jakże teraz panu?
— O wiele lepiej, czuje się teraz wygodniej.
— To dobrze, lecz pójdę teraz i przygotuję panu filiżankę odwaru z makówek.
— Wiesz pani przecież, że przed dwoma godzinami wypiłem już jedne.
— Tak, lecz nie sprawiło pożądanego skutku jak pan widzisz, a zatem druga będzie koniecznie potrzebna.
— Ależ napój już jest całkiem zimny.
— W trzech sekundach przygrzeję. W salonie mam lampę spirytusową.
Urszula wzięła świecę, postawiła srebrną filiżankę na nocnym stoliku, a zasunąwszy potem kotary nad łóżkiem barona, wyszła z gabinetu.
Baron westchnął, bo znał Urszulę Renaud i wiedział dobrze, że wszelkie jego przedstawienia byłyby daremnemi, gdyż Urszula nie ustępowała nigdy i zawsze postawiła na swojem.
Urszula tymczasem otworzyła szybko skrzynię i dobyła z niej pakiecik dobrze opieczętowany z następującym napisem:
„To jest mój testament“.
Urszula schowała dokument do kieszeni, zapaliła potem lampę spirytusową, postawiła na niej srebrną czarkę z odwarem, a wreszcie zbliżyła się ku drzwiom sypialni i rzekła wcale niezmięszana:
— Pański napój panie baronie będzie w minucie gotowy.
— Spiesz się pan — rzekła potem do bandyty, ale tak cicho, że ledwie własny głos słyszeć mogła, — pozostaje nam zaledwie kilka chwil wolnych.
Rodille pochwycił testament i pobiegł do pokoju Urszuli, gdy ta tym czasem do barona się udała i pocieszała go wszelkim możliwym sposobem, zapewniając go ciągle o swem zupełnem rzetelnem poddaniu się.
Śmiały urwisz usiadł tymczasem przy stoliku, wziął nóż do ręki, rozegrzał go dobrze nad świecą i zdjął nim potem pieczątkę tak dobrze, że herb barona nie był w niczem uszkodzony.
Można było łatwo poznać jak zręcznym był w tego rodzaju operacyach.
Z koperty wyjął Rodille poczwórnie złożony papier, który w całości był zapisany. Czytał go szybko, przy czem oblicze jego nie wyraziło ani radości, ani gniewu, ani też zdziwienia.
Uporawszy się z tem, wziął arkusz czystego papieru, złożył go i wsunął w kopertę, schowawszy testament po prostu do kieszeni. Potem rozegrzał znowu ostrze noża i rychło pakiet tak samo był zapieczętowany, jak przed tem.
Do wykonania tego wszystkiego zaledwie trzy minuty czasu były potrzebne.
Zanim upłynęła czwarta, Rodille wręczył już Urszuli pakiet, na który z niecierpliwością i trwogą czekała.
Oboje współwinowajcy nie zamienili z sobą ani jednego pytania. Potem Urszula pospieszyła się, aby pakiet zamknąć w skrzyni, a wsunąwszy następnie z niepospolitą zręcznością klucz pod poduszkę barona, nalała choremu czarkę odwaru a wreszcie pospieszyła do pokoju, gdzie był Rodille, który się właśnie z cala energią zabrał do pasztetu truflami nadzianego.
— No jakże się udało? — zapytała zadyszana — czy dobrze?
— A dlaczegożby nie miało być dobrze? Jeszcze nigdy nie podjąłem się czegokolwiek, czegobym szczęśliwie nie wykonał.
— Więc przeczytałeś pan testament?
— O tak; nie jest on wcale długi.
— A jakaż treść?
— Składa się tylko z jednego rozdziału i tak jest jasna, jak sobie tego moja ty hoża przyjaciółko tylko życzyć możesz. Posłuchaj tylko, brzmi ona dosłownie:
— Zapisuję bez najmniejszego ograniczenia wszelki mój ruchomy i nieruchomy majątek, gotówkę, srebro, słowem wszystko, co posiadam pannie Urszuli Renaud, mojej jedynej, wiernej przyjaciółce.
Słysząc te słowa, które jej najśmielsze nadzieje przewyższały, Urszula poczuła takie wzruszenie, że omal nie omdlała. Lice jej zbladło i niechybnieby runęła na ziemie, gdyby jej Rodille nie podtrzymał i na fotelu nie posadził. Urszula ścisnęła mu serdecznie rękę i kilka łez potoczyło się po jej policzkach.
Ten stan wzruszenia atoli nadmiarem radości spowodowany, nie trwał wcale długo. Urszula opamiętała się rychło i rzekła potem czułym głosem:
— Dziedziczę wszystko, co posiada, a to są miliony! Co za wspaniały człowiek! O! wiedziałam to dobrze, że się nie okaże niewdzięcznym. Ach! co za szczęście! On nie pożyje dłużej nad ośm dni! O Rodille! Rodille! ty ze mną podzielisz to szczęście. Ach! to jest myśl która mi rozum odbiera.
Bandyta tymczasem zachował swój niewzruszony spokój, nalał szklankę wina i podał ją Urszuli.
— Uspokój się moja droga przyjaciółko, uspokój się i wypij to.
Kochana wychyliła duszkiem podaną szklankę.
— Tak! a teraz pogawędzimy — rzekł Rodille.
Postanowiono tedy, że małżeństwo między Urszulą a Rodillem nastąpi zaraz po śmierci barona Viriville, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa za kilka dni miał umrzeć z pewnością.
Aby wszystkiemu zapobiedz, coby tę piękną przyszłość odwlec mogło, postanowiono, że Rodille następnego wieczora znowu do hotelu przyjdzie, i wszystkie familijne papiery do zawarcia związku małżeńskiego koniecznie potrzebne, z sobą zabierze.
Rodille, który się często przebierał, miał także w tej odległej dzielnicy miasta pomieszkanie, na szóstem piątrze domu mało zamieszkanego.
Zaledwie tam przybył i zaświecił świecę, rzucił się czemprędzej na siedzenie i długo nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— No! chciałbym widzieć twarz tej głupiej gąski — mruczał pod nosem — gdyby się dowiedziała, jak ten stary grzesznik z niej sobie zadrwił. Ona liczy na kilka milionów rocznego dochodu. Otóż to znaczy spaść z pieca na łeb! Zaiste to dzieło miłosierdzia, jeźli przed tą kobietą ukryję prawdziwy stan rzeczy, bo takie rozczarowanie mogłoby ją zabić na miejscu.
Potem rozwinął poczwórnie złożony papier i czytał półgłosem:
— „Dziś dnia 7. lipca 1830 roku, zdrowy na umyśle, lecz chory na ciele, piszę własnoręcznie niniejszy testament czyli ostatnie woli rozporządzenie.
„Wszelki mój ruchomy i nieruchomy majątek zapisuję moim krewnym, których atoli nazwać nie mogę a to z tej prostej przyczyny, że ich nie znam wcale i nawet nie wiem, ażali żyją na świecie. Miałem wprawdzie brata, lecz od lat czterdziestu wcale o nim nie słyszałem i nie wiem, czy jeszcze jest przy życiu, a jeźli jest przy życiu, nie wiem, ażali jest żonaty lub nie i czy będąc żonatym ma dzieci lub nie ma żadnych. Nie starałem się nigdy odnaleźć go.
„Brat mój nazywał się Szymon Bernard, co jest także mojem nazwiskiem. Tytuł barona Viriville jest mu zapewne wcale nie znany. Brat mój urodził się podobnie jak i ja na folwarku Saint Feroel w górach Jura.
„Wykonawcą tego mego testamentu mianuję pana Durada Menneville, mojego notaryusza, który wszelkich środków użyje, aby moich spadkobierców odnaleźć. Proszę pana Durada Menneville, aby jako pamiątkę po mnie przyjął dyament, który w czerwonem, skórzanem etui w moim sekretarzyku znajduje się.
„Z gotówki, którą pozostawiam, należy wziąć tyle, aby moja gospodynia Urszula Renaud miała ztąd zabezpieczony roczny dochód sześćset franków. Dochód ten, razem z oszczędnościami, jakie w czasie dziesięcioletniej służby u mnie uzbierała, wystarczy jej zapewne na jakie takie utrzymanie.“
Takie było ostatniej woli rozporządzenie, poniżej którego znajdywał się spis posiadanych wartości, znakomitą sumę czterech milionów wynoszących.
Niżej spisu znajdywały się wyraźnem pismem umieszczone wyrazy:
„Andrzej Bernard znany pod nazwiskiem barona Viriville“.
— Toby się dało w danym razie bardzo dobrze spieniężyć! — rzekł Rodille do samego siebie, chowając papier. — Jeźli notaryusz kopii tego testamentu nie posiada, co mi się wydaje być wcale prawdopodobnem, to z miłości bliźniego sambym się mógł wziąść do odnalezienia krewnych. Nie byłoby to wcale z nader wielkiemi połączone trudnościami i mógłbym znalazłszy, drogo sprzedać tajemnicę. W istocie mam tu w perspektywie bardzo dobry interes i zastanowię się nad nim zdrowo, jeźli się tylko z naglącą sprawą teraźniejszości uporam.
Bezpośrednio po tych budujących uwagach, Rodille położył się do łóżka i w krótkim czasie zasnął snem sprawiedliwego.
Baron Viriville a raczej Andrzej Bernard był synem pracowitego wieśniaka w górach Jura. Uznał on wcześnie, że dlań rodzina tylko ciężarem być może. Jako roztropny i przezorny człowiek starał się przeto uwolnić.
Licząc zaledwie lat ośmnaście, opuścił zatem wioskę rodzinną, ojca i młodszego brata i udał się w świat, aby szukać szczęścia i gonić za bogactwem.
Gonić za szczęściem! W jakiż sposób można dojść do tego celu?
Andrzej Bernard znalazł sposób do tego.
Posiadał on w wysokim stopniu zdolność umysłową do wszelkich interesów handlowych, lecz zbywało mu przytem na wszelkich uczuciach a zwłaszcza na sumieniu.
Był on poczciwym lecz tylko dlatego, że poczciwością najłatwiej mógł zdobyć zaufanie ludzi i żyć jakoś na tym świecie.
Przypadkowość jego niestałego, w początkach bardzo trudnego młodocianego życia zawiodła go do Havre, gdzie bez grosza w kieszeni jako chłopiec okrętowy najął się i pojechał do Ameryki. Tam przeżył większą część młodości i starał się usilnie z niczego coś zrobić.
Z trudem zarobił sobie jako tragarz okrętowy tyle, że mógł dotychczasowe zajęcie na handel przemienić. Oddając się zawodowi kupieckiemu ryzykował wszystko, wdawał się w najniebezpieczniejsze spekulacye, lecz zawsze tylko zyskiwał, bo mu szczęście służyło.
Po niejakich piętnastu latach powrócił do ojczyzny, osiadł w Hawrze i rozpoczął z pięćdziesięcioma tysiącami franków zawód bankiera, wysełając kupieckie statki na morze.
Szczęście jego było bezprzykładne. Majątek jego rósł jak lawina śnieżna i osięgnął wkrótce wysokość wyżej podanych świetnych cyfr.
Mając lat pięćdziesiąt ośm postanowił Andrzej Bernard zaniechać prowadzenia dalszych interesów i używać nagromadzonych bogactw. Posprzedawał okręty i postanowił osiąść w Paryżu aby używać wszystkich rozkoszy, jakich milionerowi to wielkie miasto użyczyć mogło.
Aby ulokować kapitały, zakupił w Normandyi bardzo rozległe dobra, niegdyś własność baronów Viriville stanowiące. Rodzina baronów w czasach wojen rozprószyła się i znikła z widowni.
Zaledwie Andrzej Bernard stał się Paryżaninem, to wydało mu się rzeczą konieczną swe pospolicie brzmiące nazwisko odmienić. Nazwał się przeto po nabytej własności Viriville i przydał sobie tytuł baronowski, co było przecież rzeczą bardzo prostą.
Miał on zresztą do tego dwa bardzo ważne powody. Pierwszym powodem była dziecinna próżność a potem obawiał się, aby go nie odkryła rodzina, której członkowie zapewne byli ubogimi, gdy tym czasem on tak znakomicie się zbogacił.
Widzimy z tego, jak uparcie baron Viriville trzymał się zasad i przekonania, jakiego nabył jeszcze w dawnej młodości.
Dokonawszy co zamierzał, kupił sobie baron hotel na ulicy Pas-de-la-Mule, najął pół tuzina służących i oddał się z rozkoszą najgłówniejszej swej namiętności — sobkostwu.
Z miłości własnej baron ani myślał pojąć żonę.
Strasznie się obawiał trosk i obowiązków, jakie młoda żona i dzieci z sobą przynoszą.
Chciał on najzupełniejszą zachować niezawisłość i w granicach jej używać, jak tylko można. Jego sny młodociane przedstawiały mu życie starego kawalera w Paryżu jako szczyt ludzkiej szczęśliwości.
Wszystko szło przez jakiś czas bardzo dobrze, lecz na nieszczęście pewnego pięknego poranku przyszło mu do głowy, że to rzecz bardzo nudna załatwiać samemu sprawy domowe i dowodzić służącymi. Miało to ten skutek, że począł polować za gospodynią, którejby mógł te wszystkie kłopoty zostawić zabezpieczając sobie używanie spokoju.
Zaledwie wynurzył te życzenia, a już się zgłosiła doń pewna pani, która jego marzonym oczekiwaniom dostatecznie odpowiadała.
Tą gospodynią była Urszula Renaud, w najlepsze świadectwa zaopatrzona, o dziesięć lat młodsza, przystojna, świeża, jednem słowem prawdziwy ideał towarzyszki dla starego kawalera.
Natychmiast też została przyjęta.
Pomimo zamiłowania w niezawisłości i wolności, stary bezżennik znalazł się przecie bardzo rychło, prędzej niż się tego mógł spodziewać, w niewoli u pani Urszuli Renaud.
Spostrzegłszy się w końcu, że wolność i niezawisłość najzupełniej utracił, był już zupełnie bezsilnym i najmniej zdolnym, aby skruszyć żelazne łańcuchy, któremi go przykuto.
Urszula była nieobyczajną, zepsutą i bardzo niebezpieczną istotą, mimo tego atoli przecież była nieco lepszą od Rodilla. Czasem okazywała dobrą stronę, lecz złe a dobre było u niej w zupełnem zmieszaniu, przy tem złego o wiele więcej.
Z Rodillem zeszła się u Laridona i rozogniła się ku niemu ową ślepą namiętnością, która kobietę zupełnie czasem opanuje i do szczętu zmienia. Jego tylko chciała pojąć za męża, chciała się stać jego służącą, niewolnicą, chciała mu wnieść wszystko, co posiadała.
Wiemy jak dobrze była przekonaną o tem, że miliony starego kawalera posiądzie, wiemy także, że baron Viriville sam w niej te nadzieje żywił. Okropne rozczarowanie miało być zemstą barona za przebyte udręczenia.
Nie zależało baronowi wcale na prawowitych spadkobiercach, ci byli mu zupełnie obojętnymi, lecz chodziło mu jedynie o to, aby swoje dostatki ochronić przed chciwemi szponami swej gospodyni.
Słówko tylko, a czytelnicy nasi dowiedzą się, co potrzeba, o położeniu niektórych osób naszej powieści.
Prawny spadkobierca barona wcale nie znał swego krewnego Viriville a raczej Andrzeja Bernard, a przecież ten spadkobierca żył blisko, prawie pod jego bokiem.
Umierająca żona mechanika nazywała się przed ślubem, jak wiemy, Martą Bernard, i była jedyną córką młodszego brata Virivilla z nazwiska Szymona Bernard, który bez majątku jako porucznik na pensyi żył przez czas dłuższy w Paryżu a wreszcie umarł.
Był to przecież szczególniejszy kaprys losu. Mając przed oczyma milionowy spadek na mocy prawa i woli spadkodawcy im się należący, wiodła matka i córka nędzny żywot pełny niedostatku. Lecz prawda, że nic one o tem nie wiedziały a może i nigdy wiedzieć nie będą.
Nie byłoż to wreszcie szczegółniejszem zrządzeniem losu, że Rodille, posiadacz testamentu, dlań zupełnie bezużytecznego, nosił się z myślami, aby nieszczęśliwego Vaubarona w proces kryminalny uwikłać, żonę jego zgubić a dziecię jedyne wydrzeć?
Następnego popołudnia udał się Rodille do Laridona i rozmawiając bez celu o najrozmaitszych rzeczach, czekał, aby się kto z kupujących pojawił.
Lecz kupujący, jak wiemy przychodzili tu bardzo rzadko i Rodille musiał długo czekać zanim się zjawił jakiś kupiciel. Gdy przybyły z tandeciarzem targował się o jakąś rzecz, pochwycił bandyta za dłutko i ukrył je starannie. Dłutko to należało do owych narządzi, które Vaubaron przed kilkoma dniami tandeciarzowi był sprzedał. Na dłutku były rzeźbione początkowe litery nazwiska właściciela.
Przyszedłszy w tak nieprawy sposób do posiadania cudzej rzeczy, opuścił Rodille ulice Pas-de-la-Mule, udał się na ulicę Radziwiłłowską i tamże po wschodach dostał się do swego pomieszkania, jakie już znamy, w którem skład rozmaitych strojów znajdywał się. Tam jak się zdaje urządził sobie zbrodzień główny skład do uskutecznienia przemian. Małym kluczykiem, który zawsze nosił przy sobie, otworzył w kącie stojący duży kuter. Kufer ten dla prokuratora państwa byłby bardzo ciekawym, bo zawierał najrozmaitsze rzeczy, któreby go wielce zajęły. Znajdywało się tam wielkie mnóstwo złodziejskich przyrządów rozmaitego rodzaju, ba nawet drabina sznurowa.
Z kufra dobył Rodille dwa przyrządy, naprzód małe lecz mocne kleszcze i guzowaty sznur, cienki ale mocny. Na jednym z końców tego sznura był hak stalowy.
Uporawszy się z tem, zamknął kufer.
Potem wsunął do kieszeni maleńką flaszeczkę z niebieskiego szkła, w niczem się nieróżniącą od flaszeczek, jakich w aptece dostać można, tylko była jak powiedzieliśmy bardzo mała, zkąd było można wnosić, że zawarty w niej płyn tem większej skuteczności być musiał.
Teraz rozebrał się do połowy, opasał sznurem silne piersi, wdział na to kamizelkę i ubrał się potem w obszerny, pod samą szyję zapięty surdut. Do kieszeni tego surduta wsunął kleszcze, dłutko i flaszeczkę, a oprócz tego fałszywą brodę i wąsy.
Potem opuścił pomieszkanie, a my także opuścimy i nie pierwej z nim się znowu zdybiemy, jak o godzinie dziesiątej wieczorem.
Jakkolwiek to było około połowy września, przecież słońce paliło jak w lipcu i spiekota była ogromna.
Wieczorem wielka była parność i zanosiło się na burzę.
Czarne, gęste chmury pokryły niebo. Błysk płomiennej błyskawicy rozdzierał je od czasu do czasu. Powietrze elektrycznością napełnione, było skwarne i duszące. Każdy oczekiwał w milczeniu daleko-głośnego uderzenia gromu.
Było rzeczą pewną, że jeszcze przed północą gwałtowna burza Paryż nawiedzi.
Przed uderzeniem dziesiątej godziny zapukał Rodille lekko do bramy hotelu barona, poczem Urszula Renaud otworzyła równie spiesznie jak dnia poprzedniego.
— Ach mój kochany Rodille — rzekła kobieta wprowadziwszy bandytę na dziedziniec — mężczyzna nie uwierzy nigdy z jakiem utęsknieniem kochająca go kobieta wyczekuje. Zawsze go z taką niecierpliwością czekałam a najbardziej dzisiejszego wieczora. Coś dziś jakby w powietrzu wisiało i boję się. Tak mi się ciągle zdaje, jakby co strasznego miało nastąpić. Tej nadciągającej burzy, tej samotności już dłużej znieść nie mogłam. — No! lecz w końcu pan przyszedłeś i nie obawiam się już niczego. Pańska obecność zabezpiecza mnie i uszczęśliwia.
We dwie sekundy siedzieli Urszula i Rodille przy tym samym okrągłym stoliku, co wczoraj, a przygotowana wieczerza jeszcze pyszniejszą woń rozszerzała, niż to miało miejsce dnia poprzedniego.
Ku nie małemu zadziwieniu spostrzegła atoli, że jej kochanek pomimo wyborności potraw mało się jadłem zajmował. Zdawało się, jak gdyby Rodille chciał tylko wieczerzę przedłużyć. Jakkolwiek wszystkich sł używał, aby się wydać wesołym jak zwykle, przecież nie mógł się zdobyć na żywość, którą swą uszczęśliwioną bogdankę tylekrotnie zachwycał. Tak minęły dwie godziny.
Około północy zapytał nagle bandyta:
— Moja droga Urszulo! Czyś już wyszukała familijne papiery, które mnie najszczęśliwszym z ludzi uczynić mają, umożliwiając nasz związek małżeński?
— Już są.
— Czy raczysz mi je oddać?
Gospodynią wstała spiesznie od stołu i otworzyła małą szafkę w kącie pokoju stojącą. Zaledwie obróciła się plecyma do kochanka, ten czemprędzej dobył flaszeczkę z kieszeni. Szklanka Urszuli była jeszcze w dwóch częściach napełniona winem cypryjskiem o żółtej barwie.
Bandyta wlał czemprędzej kilkanaście kropel bezbarwnego płynu do szklanki Urszuli a potem w okamgnieniu ukrył znowu flaszeczkę.
Urszula usiadła teraz znowu przy stole.
— Oto jest moja metryka. — rzekła — a to są karty śmierci moich rodziców. Ale mój Boże! lękam się prawdziwie, kochany Rodille... oddając ci te papiery. Boże! gdybyś mnie pan kiedy przestał kochać! Nie jestem już tak młodą! Jabym tego nie przeżyła! Jabym umarła!
Urszula niby badała papiery z największą uwagą i rzekła w końcu:
— Wszystkie są w jaknajlepszym porządku. Jutro pomówię w tym względzie z merem. No! pijmy tymczasem na zdrowie nasze i rychłe zaślubiny!
Urszula Renaud chwyciła z zachwyceniem za szklankę i przytknęła ją z zapałem do ust, bo była upojona myślą o związku z człowiekiem, który się jej wydał najpiękniejszym na ziemi.
Rodille także ujął za szklankę, lecz nie mógł być panem siebie i ręka mu drżała. Zamiast pić utkwił wzrok w kobiecie, wzrok niepokonanej trwogi.
Skutek zadanej trucizny był szybki i straszliwy.
Urszula nie wydała żadnego okrzyku, lecz jej cale ciało wstrząsło się, szklanka wysunęła się z ręki i potoczyła na kobierzec, powieki jej oczu rozwarły się szeroko a głowa nienaturalnie w tył się przechyliła.
Natychmiast powstał także Rodille i zatarł wszelkie ślady po sobie, aby się zdawało, że Urszula sama jadła, zostawił na stole tylko jedno nakrycie, włożył potem otrzymane papiery nazad do szafki, która jeszcze stała otworem, wreszcie wziął świecę do ręki i udał się do pokojów barona.
Na kika minut zatrzymał się w salonie tuż przy sypialni staruszka będącym, gdzie poprzedniego wieczoru na gospodynię czekał, która mu testament przynieść miała, testament z ową nieszczęsną klauzulą o jej losie decydującą. Tam będąc wylazł na stół, który do ściany przysunął i za pomocą kleszczy przeciął drut od dzwonka, którym baron na służbę wołał.
Poczyniwszy te kroki ostrożności, wetknął kleszcze nazad do kieszeni, dobył dłutka Vaubarona, pochwycił za światło i otworzył z rezygnacyą drzwi sypialni zamykając je za sobą...
Upłynęło dziesięć minut. Rodille wrócił.
Na jego obliczu straszna była bladość. W chustce niósł mnóstwo banknotów, kilka zwitków złota i ozdoby. Nie zapomniał też o drogocennym dyamencie w zielonem, skórzanem etui, który baron Viriville dla wykonawcy testamentu przeznaczył.
Chwilę zatrzymał się bandyta w salonie i złożył owoce swego zbrodniczego działania na stole. Banknotów miał dwadzieścia pakiecików, równej grubości, jeden z nich rozwinął i przeliczył. Było w nim dziesięć tysięcy franków. Cała przeto zrabowana gotówka wynosiła dwieście tysięcy.
Nędznik schował potem krwią zbroczony skarb do kieszeni surduta, a przyprawiwszy do twarzy brodę i wąsy wyszedł z hotelu i udał się na dziedziniec, gdzie były stajnie. Nad jedną z tych ostatnich znajdywał się balkon Vaubarona.
Nawałnica, która tak długo na niebie wisiała mogła się zerwać lada chwila. Zadął silny wichr a czarne jak noc chmury goniły po niebie z niesłychaną szybkością. Coraz częstsze rozwidniały noc błyskawice, pioruny biły i wzmagały się co chwila.
Rodille rozwinął szybko guzaty sznur i starał się hak na dachu stajni uczepić. W tem gdy po kilkakrotnem daremnem usiłowaniu na nowo podniósł rękę do zamachu, wstrzymał się nagle.
W oknie na dachu stajni umieszczonem ujrzał przy świetle błyskawicy sterczący drąg, który służył do windowania na górę wiązań słomy, siana, worków owsem naładowanych, słowem wszystkiego co dla żywienia koni może być potrzebne. Gdy błyskawica ponownie zaświeciła ujrzał bandyta wiszący sznur do końca owego drąga przymocowany.
Chwycił się rękoma za sznur i trzema chwytami dostał się na dach, jak najlepszy ćwiczony gimnastyk. Będąc na dachu zatrzymał się chwilkę i odetchnął. Potem lazł z podziwienia godną szybkością coraz wyżej lecz już za pomocą guzatego sznura i po krótkiej chwili wdrapał się na żelazną poręcz balkonu.
— No! myślę, że jestem na miejscu — mruczał, lecz na nieszczęście muszę wybić szybę aby wleźć do środka, a ten Vaubaron, kto go nie wie, czy nie jest tak naiwny, że będzie krzyczał: „łapajcie złodzieja!“ Głupi osioł! Jakby tego wszyscy nie wiedzieli dobrze, że u niego nic ukraść nie można!
Urwisz postąpił naprzód i drżał niemal z radości, mówiąc do samego siebie:
— Jak mi ten los mój nie sprzyja! Wszystko mi się udaje nadspodziewanie, okno jest otwarte i widzę światło wewnątrz.
Zostawmy na chwilę bandytę na ganku i udajmy się do pokoju mechanika. Dyrektor gabinetu figur woskowych dotrzymał słowa.
Już późno wieczorem, gdy Vaubaron z Blanką po odwidzinach doktora Hornera do domu powrócili, jawił się w domu mechanika komissyoner ze starannie opakowaną figurą woskową, na której mechanik pierwszą próbę swego wynalazku miał odbyć. Mechanik wziął się do roboty z całym zapałem, nie tracąc ani chwili czasu.
Ta praca, dla niego tak pociągająca, dawała jeszcze i tę pewność; że mu się w końcu przecież raz uda dotychczasową nędzę na wygodne życie zamienić. Teraz miał nadzieję, że Martę od przewidywanej śmierci przynajmniej na czas dłuższy uchroni. Z taką gorliwością nigdy nie pracował! Jak słodkiem wydało mu się umęczenie, które niem prawie być przestało, bo zbliżało go coraz bardziej od urzeczywistnienia swoich usiłowań.
Pracował przez noc całą bez wytchnienia.
Dopiero nad ranem użył dwugodzinnego spoczynku i to nie z własnego popędu, lecz na usilne naleganie żony. Wstawszy znowu się wziął do roboty, przerywając sobie chwilami chyba tylko na to, aby bądź to Marcie nieść pomoc, bądź nieco się pożywić.
Tak przeminął dzień i robota sporo postępywała, figura woskowa poczęła już być posłuszną kółkom i sprężynom i będąc przedtem nieruchomą zamieniła się sztucznym sposobem w prawdziwy automat.
Blanka w zachwyceniu klaskała w dłonie a nawet Marta przypatrywała się z niemem podziwieniem robocie, myśląc że Vaubaron przecież raz stanie się wielkim człowiekiem. Tak zbliżył się zmrok a potem nastąpiła noc straszna i burzliwa, jak wiemy, a w pracowni Vaubarona duszno było jak w łaźni. Jakkolwiek okno było otwarte, tak przecież żaden podmuch wiatru nie poruszał światłem na warsztacie stojącem, w około którego niezliczone mnóstwo much krążyło.
Żyły na skroni Vaubarona były naprężone i ciężkie krople potu staczały się po twarzy. Mimo to przecież nie ustawał w pracy i piłował i gładził kończąc robotę.
— Mój przyjacielu odezwała się Marta — znużysz się zupełnie. Proszę cię, udaj się już na spoczynek. Już cała doba minęła, odkąd bez przerwy pracujesz, każda siła ludzka ma swoje granice. Daj już spokój, jutro dzieło ukończysz.
— Moje kochane dziecię — odpowiedział Vaubaron — pozwól mi jeszcze godzinę popracować, a potem już koniec. Wiesz przecież, że to ostatnia chwila, podobnie jak w bitwie, jeszcze jedno wysilenie i szala zwycięstwa się przechyli. W takiej chwili zatrzymać się lub wcale ustąpić byłoby zbrodnią.
— No, to pracuj jeszcze chwilkę — szeptała chora — lecz biorę cię za słowo, że za godzinę spać pójdziesz.
— Może do tego czasu zbudzi cię mój okrzyk zwycięzki — odpowiedział Vaubaron z uśmiechem — takie natężenie sił nie nuży lecz owszem wzmacnia.
Najmniejszy szelest, żaden turkot wozów nie przerywał nocnej ciszy, jaka tę ulicę zalegała, tylko od czasu do czasu dawał się słyszeć głos gromu a błyskawice rozświecały ciemności.
W ten czas zawsze lękała się Blanka a wzruszenie jej było co raz widoczniejsze. Mechanik obejmywał ją kilkakrotnie ramionami, aby się uspokoiła, a wreszcie położył ją do łóżka, które do łoża Marty przysunął a zasunąwszy firanki nad obiema, wziął się dzielnie do pracy.
Tak minęło pół godziny.
Duszące powietrze ciężyło nieznośnie na jego piersiach, ręce mu opadły, oczy jego zawarły się, i pomimo najszczerszej woli opanowała go nieprzezwyciężona senność. W daremnej walce z gniotącem znużeniem skłonił głowę na piersi i zasnął.
Burza się zerwała. Była to właśnie chwila, kiedy Rodille dostał się był na ganek o żelaznej poręczy. Błyskawica rozdarła niebo i oblała ziemię morzem płomieni. Vaubaron przebudził się i zdawało mu się że marzy we śnie.
Silnie zbudowany mężczyzna, którego oblicze niknęło prawie pod gęstym zarostem brody i wąsów stał przed nim mierząc go gorejącemi oczyma.
W pierwszej chwili zdawało się mechanikowi, że Marta i Blanka są zagrożone, chwycił przeto za młotek na warsztacie leżący aby stanąć w obronie a zarazem otworzył usta chcąc wołać o pomoc.
Nieznajomy a raczej Rodille powstrzymał go rozkazującem skinieniem a zarazem przemówił cichym lecz przekonywującym głosem:
— Bądź pan spokojny, nie masz się czego obawiać, najmniejsze niebezpieczeństwo nie zagraża ci. Daj pokój wszelkiej trwodze i nie obudź żony i dziecka, które śpią niezawodnie.
Te słowa, a bardziej jeszcze sposób w jaki wygłoszone zostały, również jak i całe zachowanie się obcego człowieka odjęły wprawdzie mechanikowi wszelką obawę, lecz mimo tego nie mógł się pozbyć zdziwienia z powodu tak niespodziewanego i niewytłumaczonego zjawiska, któreby każdy zabobonny lub mniej wykształcony człowiek z pewnością uważał za nadprzyrodzone.
— Nie boję się wcale, bo nie ma się czego obawiać — odpowiedział mechanik również spokojnym, pewnym głosem jak i sam Rodille — lecz zdaje się, że mam wszelkie prawo zapytać pana, po co się wdzierasz o północy do mego mieszkania, a przedewszystkiem zapytać, kim jesteś?
— Jestem posłaniec opatrzności.
— Tak, a czegóż chcesz?
— Chcę ci przynieść zbawienie!
— Cóż możesz dla mnie uczynić? Lecz pan przemawiasz zagadkowo, a jabym prosił o zwięzłą jasność.
— Chętnie się zgadzam na to i kilka słów wystarczy do powiedzenia wszystkiego. Pan się nazywasz Jan Vaubaron, jesteś poczciwym, zdolnym i zręcznym człowiekiem, mimo to przecież wszystko, czego się tylko podjąłeś, poszło ci krzywo. Jakkolwiek pracowałeś wytrwale, przecież nie mogłeś pozbyć się trosk i nędzy. Walczyłeś jak bohatyr lecz zawsze musiałeś uledz, a nawet teraz wzdychasz z powodu ciosu, który twej osobistej wolności zagraża. Jutro porwą cię z ramion rodziny, aby cię osadzić w więzieniu za długi, z którego nic cię wykupić nie zdoła. Czy jest to prawdą, czy nie?
— Tak jest rzeczywiście, wszystko to jest świętą prawdą — rzekł z westchnieniem Vaubaron — widzę zaiste, żeś pan z mojemi stosunkami wcale dobrze jest obznajomiony.
— Widzisz zatem, że mi całe twoje położenie jak najlepiej jest znane — mówił dalej Rodille — i budzisz we mnie współczucie. Przypadek, opatrzność, świat był dla ciebie zawsze niesprawiedliwy. Przychodzę zatem, aby złe naprawić. Sprawia mi to niekiedy radość, odegrać rolę nieco zapomnianej opatrzności, lubię się przytem otaczać tajemniczością pocieszając strapionych, ratując upadłych. Pan cierpisz, popadłeś w troskę i nędze — chcę cię wyrwać z tego. Weź zatem, co ci tu przynoszę, zapłać długi, bądź wolny i szczęśliwy!
Mówiąc to położył Rodille cztery banknoty po tysiąc franków zręczną ręką na stole, zarazem atoli opuścił mały jakiś przedmiot, którego jednak wzruszony mechanik wcale nie spostrzegł.
Vaubaron był zdziwiony, odurzony tą niespodziewaną wspaniałomyślnością, która w tak szczególnych okolicznościach pojawiła się i nie mógł na razie znaleźć słów, któremiby swoję wdzięczność wynurzył, lecz serce jego było przepełnione, z ócz dobywały się łzy, drżał i wyciągnął drżące ręce ku człowiekowi, który mu się teraz nie inaczej wydał jak posłańcem opatrzności. Usta jego wymawiały luźne, niezrozumiałe słowa wdzięczności, a opanowany uczuciem, bliskim był rzucenia się przed Rodillem, jak przed świętym na kolana.
Nędznik nie dopuścił do tego.
— Nie dziękuj mi pan, tego nie lubię. Co uczyniłem, o tem niech nie będzie mowy. Przeświadczenie, żem dopomógł ubogiej, ale szlachetnej rodzinie, oto jest jedyna nagroda jakiej sobie życzę. Uczyniłem moje, a teraz żegnam pana.
— O mój panie! — błagał mechanik — na Boga, nie odchodź pan tak odemnie, lecz powiedz mi przynajmniej swoje nazwisko, aby żona i dzieci błogosławiły pana, jak ja go błogosławię.
Rodille pokiwał głową.
— Nie mogę i nie chcę — rzekł. — A na cóżby się i przydało, gdybyś pan wiedział? Nie stoi że napisano: „Niechaj twoja lewica nie wie, co daje prawica?“
— Nie poważę się już więcej nalegać na pana, lecz jeźli już masz pozostać moim nieznanym dobroczyńcą i opiekunem, którego nazwiska nigdy się nie dowiem, to przynajmniej oblicze jego i głos zostaną niezatarte w mej duszy, jak długo mi Bóg życia pozwoli i nie zapomnę ich nigdy. Wspomnienie moje o tobie panie i twej dobroczynności trwać będzie we mnie dopóki ducha nie wyzionę.
— O do dyabła! — pomyślał bandyta — jak to dobrze się stało, żem przypiął brodę i wąsy i w ten sposób zmienił moją fizyognomią do niepoznania, lecz także mój organ trzeba podobnie odmienić!
Potem zbliżył się ku drzwiom i rzekł raz jeszcze.
— Bądź zdrów poczciwy człowiecze!
— Nie! nie! — zawołał wzruszony mechanik — nie mów pan tak, ale do widzenia. Nie wiem, co to jest takiego, ale jakiś wewnętrzny, tajemniczy głos mówi mi, że się jeszcze zobaczymy.
— Nie sądzę aby tak było — pomyślał Rodille i opuścił mieszkanie.
Vaubaron chwycił za światło, aby nieznajomego odprowadzić i nie pierwej powrócił, dopóki za nim drzwi domu nie zawarł.
W tej chwili zerwała się burza z całą gwałtownością, ciężkie krople spadały na bruk i dachy, pioruny biły, wichr szalał okropny.
Marta zbudziła się w tej chwili a rozsunąwszy drżącą ręką firanki nad łożem rozpięte, rzekła:
— Mój Boże! co tu się dzieje?
Vaubaron pospieszył, aby zamknąć okno, a potem zbliżył się do żony mówiąc:
— Szczęście do nas zawitało moja kochana. Podczas gdy ty spałaś, pan Bóg zesłał nam anioła.
— Jakto? Co ty mówisz?
Wzruszonemi słowy opowiedział Vaubaron co zaszło. Im dalej mówił, tem bardziej rosło zdziwienie Marty i musimy przyznać, że wszystko coraz bardziej zdawało się jej nieprawdopodobnem.
— Ależ mój przyjacielu — rzekła — to wszystko wcale nie jest podobne do prawdy. Niezawodnie zasnąłeś i śniło ci się tylko.
Vaubaron sam uczuł teraz jakąś tajemną trwogę, bo i jemu wydała się ta rzecz najmniej możliwą, opanowała go bojaźń i myślał o tem, ażali nie stał się ofiarą oczarowania.
— Możemy popatrzeć — rzekł — możemy się przekonać.
Rzekłszy to, zbliżył się do stołu i krzyknął.
Zaraz też przystąpił do łóżka trzymając w ręku cztery tysiące franków w banknotach.
— Nie śniło mi się, nie, oto dowód tego. W obec tego faktu, wszelka wątpliwość ustąpić musi. Nie prawdaż, że tego pojąć nie możesz? Mój Boże! ja także nie mogę pojąć i daremnie staram się zgłębić tajemnicę. Lecz cóż na tem zależy? Jesteśmy ocaleni i dziękujmy Bogu.
Ranek zabłysnął, tak czysty, tak pogodny, jak gdyby w nocy żadnej burzy nie było.
Podczas gdy Marta i Blanka jeszcze spały, wziął Vaubaron trzy banknoty, zwinął je, a schowawszy do kieszeni, udał się do woźnego, który na nim wyrok uwięzienia miał wykonać. Spieszył się bo czuł nad głową wiszący miecz Damoklesa.
Musiał czekać całą godzinę zanim sługa sądowy pojawił się.
— Spodziewam się, po co pan do mnie przychodzisz, kochany panie Vaubaronie — rzekł woźny z wyrazem współczucia na twarzy — pańskiemu wierzycielowi powtórzyłem wszystko, coś mu kazał powiedzieć, przemawiałem za panem, jak mogłem, ale ja mam ręce związane, jestem tylko maszyną, która działać musi, jak inni chcą. Ten człowiek jest twardy jak kamień, nie da się ubłagać i nie przystaje na żadną zwłokę.
— Mniejsza z tem — rzekł mechanik wesoło — oto jest suma, którą mu dłużny jestem.
— Więc znalazłeś pan środki do częściowego spłacenia dłużnej kwoty? zapytał zdziwiony Baudier.
— Więcej niż to!
— Jakto cały kapitał?
— Kapitał, odsetki i koszta sądowe — oto są.
— Tem lepiej panie Vaubaronie, życzę panu szczęścia z całego serca.
— Dobrze się stało — rzekł woźny dalej — że ludzie, na których liczyłeś, nie zawiedli pana. Gdybyś pan był dziś rano nie przyszedł, to w każdym razie, byłbym go był musiał zaprowadzić do więzienia, jakkolwiekby mi to przykro było, bo prawo jest prawem.
— No, ale przyszedłem wcześniej i sąd handlowy będzie pozbyty trudu zajmyoania się moją osobą. Gdzie jest akt egzekucyjny?
— Oto jest.
— Proszę wydać z trzech tysięcy franków, bo jeszcze nie zmieniłem.
Rzekłszy to dobył mechanik pieniądze z kieszeni i wręczył je woźnemu, który je rozwinął, lecz natychmiast na stół opuścił z wyrazem zdziwienia i odrazy.
— Co pan robisz — zapytał Vaubaron.
— Krew jest na tych banknotach — rzekł blednąc Baudier.
— Krew? — powtórzył mechanik.
— Sam pan widzisz.
Vaubaron zgarnął wartościowe papiery i przeląkł się również, zobaczywszy na odwrotnej stronie banknotów świeże, szerokie plamy krwi powierzchownie tylko nieco zatarte.
— Tak, to prawda, to jest w samej rzeczy krew.
— Czyś pan tego nie wiedział?
— A zkądżebym mógł wiedzieć o tem?
— Otrzymawszy pieniądze, musiałeś je przecież oglądnąć?
— Tak, zrobiłem to, lecz tylko pobieżnie, zresztą było ciemno, gdy mi je wręczono.
— Tak — rzekł Baudier, przeciągle, z twarzą niedowierzanie wyrażającą.
Ta zmiana w zachowaniu się woźnego nie uszła uwadze Vaubarona i jakkolwiek nie znał przyczyny, przecież czuł się urażonym.
— Zkąd pan te pieniądze wziąłeś?
— Cóż to ma do rzeczy? — odpowiedział zimno Vaubaron niemile dotknięty tonem indagacyjnym, jakiego woźny użył, — dość na tem, że mam pieniądze.
— Masz pan słuszność. Wystarcza zupełnie, a reszta wcale mnie nie obchodzi.
Rzekłszy to, powstał i usunął się nieco od swego gościa.
— Mam wydać panu siedmset dwadzieścia pięć franków, oto są. Sługa pana.
Po tych słowach położył woźny wymienioną sumę na akcie sądowym, a potem zamknął podane sobie banknoty w kasie.
— Do widzenia panie Baudier — rzekł mechanik, zabierając papier i pieniądze. — Byłeś pan dla mnie zawsze uprzejmym, gdy nieprzyjaciele moi używali pana przeciwko mojej osobie. Dziękuję panu za to z całego serca.
Woźny nic na to nie odpowiedział. Vaubaron chciał mu podać rękę, ale jej nie przyjął.
Mechanikowi uderzyła krew do głowy i była chwila, w której się chciał woźnego zapytać, dla jakiej przyczyny tak się z nim obchodzi, lecz w końcu tylko ramionami wzruszył i poszedł do domu.
Biedak opuścił dom w wesołem usposobieniu, jakiego już dawno nie doznawał, lecz po zagadkowem obejściu się woźnego, jakiego się nigdy nie spodziewał, ponure myśli znowu powróciły.
Szedł ze spuszczoną głową i nie jedno go gryzło, czego sobie przecież wytłumaczyć nie umiał.
Gubił się w tysiącznych domysłach, lecz jakkolwiek sobie zadowalającej odpowiedzi dać nie mógł, przecież pytał się ustawicznie samego siebie:
— Co się też obok mnie dzieje tajemniczego i niepokojącego? Zkąd się wzięła krew na banknotach, i co to za szczególny dobrodziej, co mi je dał?
Ku niemałemu zdziwieniu spostrzegł także, że ulica, gdzie mieszkał, zwykle pusta, teraz była tłumami ludzi napełniona, którzy stali kupkami, wszyscy przerażeni i głośno w zamieszaniu mówiący.
Zanadto samym sobą zajęty, nie uważał na pół dosłyszane słowa, lecz wstąpił po stopniach do domu a przez kurytarz i wschody do pomieszkania.
Była godzina dziewiąta rano.
Marta po dłuższym wzmacniającym śnie właśnie się obudziła a Blanka, która zwykle sama ubierała się, wybiegła naprzeciw ojcu, który ją objął ramionami i pieścił.
— Mój przyjacielu — rzekła chora — przecież cię nic złego nie spotkało po twoim wychodzie? Czy może złe nowiny przynosisz?
— Nic, wcale nic — odpowiedział Vaubaron pytaniem żony zdziwiony, — lecz dlaczego mnie pytasz o to?
— Bo wyglądasz wcale zmieszany.
— To moje wejrzenie w błąd cię prowadzi, rzekł mechanik siląc się na uśmiech, a przecież powinno być jeno zwiastunem szczęścia i radości. Byłaby to niewdzięczność, gdybym się w tej chwili nie czuł szczęśliwym i nie patrzył w przyszłość wesołem okiem.
— Jużem się uspokoiła, lecz powiedz mi kochany, co może oznaczać ta ciągła wrzawa na ulicy?
Vaubaron nadstawił uszu i posłyszał głuchą wrzawę, zmienną jak bałwany morskie, kiedy biją o skały.
— Myślałby kto, rzekła chora dalej — że mnóstwo ludzi stoi przed naszym domem. Czy może nowa rewolucya wybuchła? Nie słyszałeś nic?
— Nic wcale. Paryż jest spokojny, a zresztą wrzawa rokoszan brzmi wcale inaczej.
— Cóż zatem dzieje się tam na ulicy?
Vaubaron otworzył okno i przechylił się nad balkon.
Tłum ludzi zdawał mu się teraz dziesięć razy większym, na prawo i lewo ten sam ścisk jak daleko oko sięgało.
Grupa z jakich może jedynastu osób złożona stała w pośrodku dziedzińca hotelu barona Viriville.
Trzej, czarno ubrani ludzie znajdowali się na dachu stajni, po nad którą był ganek Vaubarona. Jeden z nich spostrzegł mechanika i wskazał go palcem obu towarzyszom. Wogóle wszyscy ci ludzie spoglądali ku oknom pierwszego piątra.
W chwili, kiedy się mechanik pokazał, nastąpiła grobowa cisza, lecz trwała zaledwie pół sekundy, a potem jeszcze większy był zgiełk i wrzawa.
Z tych wszystkich tysiącznych gardzieli okrzyków zdawało się Vaubaronowi jakoby słyszał wyrzeczone słowa: To on! To on!
Lecz mógł się mylić, bo wszystko tak było pogmatwane.
Udał się potem do łoża Marty i rzekł:
— Pod naszemi oknami zgiełk nie do opisania lecz nie znam przyczyny. Czy chcesz, abym zeszedł na dół i zapytał?
— A to po co?
— Aby twoją ciekawość zaspokoić, moja kochana.
— Ta mnie nigdy nadto nie piekła. Zresztą jest rzeczą jasną, że to, co się na ulicy dzieje, nie ma z nami najmniejszego stosunku, cóż zatem mamy się troszczyć o to?
Vaubaron sam nie uczuwał wielkiej chęci, aby zejść na dół, przystąpił zatem, jak był zwykł do warsztatu, chcąc ukończyć dzieło, pomimowolnem uśnięciem i odwidzinami tajemniczego gościa przerwane. Po kilku minutach przejął go zimny dreszcz, zarazem dało się słyszeć na ulicy okropne wzburzenie.
— Strach mnie zbiera — rzekła Marta.
— A to dlaczego? — zapytał Vaubaron z uśmiechem.
— Tego nie wiem.
— A ja cię zapewniam, moje kochane dziecię, że nawet nie ma pozoru jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
Zaledwie wymówił te słowa, dały się słyszeć na wschodach mierzone kroki, brzęk szabel i jakby głuchy łoskot uderzenia kolbami o drewnianą poręcz. Za chwilę potem odezwał się dzwonek z niezwyczajną gwałtownością. Vaubaron wstał ze siedzenia, lecz gdy mimo łoża Marty przechodził, chwyciła go za rękę i drżąc na całem ciele rzekła:
— Nie idź, mój przyjacielu, nie idź. Powtarzam ci, że straszna trwoga mnie opanowuje.
— A ja powtarzam ci moja droga, że nie ma się czego obawiać, choćby najmniejszego niebezpieczeństwa.
Zadzwoniono teraz po raz drugi, lecz jeszcze gwałtowniej, niż przedtem. Vaubaron oderwał się od żony i pospieszył drzwi otworzyć.
Przed drzwiami stało kilka czarno odzianych osób a dwie z nich miały trójbarwne szarfy na piersiach.
Jednę z nich poznał mechanik natychmiast. Był nią ów człowiek, który przed chwilą ze stajennego dachu bardzo znacząco na mechanika palcem wskazywał.
Na wschodach ujrzał uniformy i bagnety, może jakich dwunastu infanterzystów, na widok których pomimo woli cofnął się na kilka kroków wstecz. Do pokoju weszli najpierw czarno ubrani ludzie, a we drzwiach stanęli żołnierze.
— Moi panowie — rzekł półgłosem mechanik — co to ma znaczyć? Czy mnie szukacie?
— Jestem komisarzem policyi — przemówił jeden z owych trzech wstęgami zdobnych ludzi.
Vaubaron oddal ukłon, a komisarz mówił dalej:
— Mam panu zadać kilka pytań.
— Jestem na usługi pańskie.
— Czy pan się nazywasz Jan Vaubaron.
— Tak jest.
— Jakie jest pańskie zatrudnienie?
— Jestem mechanikiem.
— Czy pan wynajmujesz pomieszkanie, w którem się teraz znajdujemy?
— Zapewne.
— Te okna wychodzą na ulice?
— Tak, wszystkie trzy.
— Z żelaznym balkonem?
— Nie inaczej?
— Chcemy się przekonać.
Komisarz postąpił kilka kroków naprzód w kierunku ku przyległemu pokojowi, żołnierze byli gotowi pójść za nim.
— Mój panie — przemówił Vaubaron z łatwem do wytłumaczenia oburzeniem — jakkolwiek celu pańskich odwiedzin ani się domyślam, przecież zarządzeniom jego będę posłuszny, pozwolę sobie tylko zrobić uwagę, że w tamtym pokoju leży moja żona śmiertelną chorobą złożona, a także córeczka moja jest chora.
— Bardzo dobrze mój panie — odpowiedział komisarz — na szczęście obowiązki względem ludzkości dają się łatwo pogodzić z obowiązkami mego powołania i tylko ci dwaj panowie udadzą się wraz ze mną.
Żołnierze byli posłuszni skinieniu i pozostali w pierwszym pokoju.
Trzej czarno ubrani ludzie i Vaubaron weszli więc do pokoju, gdzie Marta przestraszona i blada jak trup, na łożu się podniosła, wlepiwszy trwożliwy wzrok w przybyłych.
Komisarz pozdrowił młodą kobietę pełnym uszanowania ukłonem, lecz nie mówiąc ani słowa, postąpił ku oknu nad stajnią hotelu leżącemu, otworzył je, wyjrzał na dziedziniec i badał uważnie otoczenie.
Potem przywołał swych towarzyszy i rzekł cichym głosem:
— To jasne jak słońce i nie masz żadnej wątpliwości.
Rzekłszy to zwrócił się komisarz do mechanika, który wszystkiemu co się działo, bardziej z ciekawością niż bojaźnią przypatrywał się, bo krótka chwila namysłu uspokoiła go zupełnie.
— Panie Vaubaron, czy możesz pan dowieść świadkami wiarygodnymi, żeś ostatnią noc przebył w towarzystwie przyzwoitych ludzi po za tym domem?
— Ależ mój panie — odpowiedział zdziwiony mechanik — to jest wcale zbyteczne.
— Więc pan utrzymujesz, żeś od wczorajszego wieczoru był w domu?
— Naturalnie, aż do godziny siódmej rano, o którym to czasie wyszedłem. Czy mogę się ośmielić zapytać, dlaczego te ciekawe pytania do mnie są zwrócone?
Komisarz spojrzał bystro na Vaubarona, jak gdyby chciał w głębokości jego duszy czytać, lecz mechanik spotkał się z nim z otwartością i spokojem co tylko skutkiem czystego sumienia być może.
Żadnego wzruszenia, ani śladu niepokoju albo przestrachu — myślał komisarz w duszy.
— Taka pewność napawa mnie wątpliwością. Ten człowiek albo jest niewinny albo strasznie zatwardziały zbrodzień.
— Nie dajesz mi odpowiedzi, panie komisarzu — przemówił Vaubaron po chwili — czy może nie mam prawa zapytać, co to wszystko znaczy, i co pana do mnie sprowadza?
Na te straszne słowa: aresztuję pana w imieniu prawa — padła Marta na poduszki, wydała przytłumiony okrzyk, a jej ciało poczęło się trząść jak we febrze.
Mechanik pospieszył do niej, ujął ją za ręce a ściskając pieszczotliwie rzekł:
— Uspokój się moja droga. To, co tu się dzieje jest tylko wypadkiem nieporozumienia i nie ma żadnego znaczenia. Może mam tylko kilka słów temu panu powiedzieć i wszystko się wyjaśni.
Potem zwrócił się do urzędnika, który temu wszystkiemu ze zdziwieniem przysłuchiwał się i rzekł z najzupełniejszym spokojem:
— Teraz pojmuję panie, co mi przed kilkoma minutami jeszcze było niezrozumiałe. Prawdą jest, że dziś rano wyszedłem, aby zapobiedz nakazowi aresztowania mnie, co prawdopodobnie pana do mnie sprowadza, lecz udałem się właśnie do woźnego i cały dług zapłaciłem. Akt egzekucyjny jest w mojem ręku i zaraz go panu przedłożę.
Teraz z kolei komisarz nic nie pojmował.
— Co pan tem chcesz powiedzieć?
— Oto jest, rzekł mechanik, dobywając z kieszeni papier, który mu wręczył Baudier.
Urzędnik wziął papier do ręki i przejrzał go w jednej chwili.
— Wszystkim sąsiadom na tej ulicy dobrze wiadomo, że pańskie położenie jest bardzo ciasne.
— Było niem w istocie, panie komisarzu, lecz nie potrzebuję się mego ubóstwa wstydzić, bo nie powstało ani z lenistwa, ani z lekkomyślności.
— Więc pan zapłaciłeś?
— Trzema banknotami po tysiąc franków.
— Dlaczegoś pan o tak wczesnej godzinie pospieszył z zapłatą? Dlaczego wczoraj nie zapłaciłeś?
— Bo wczoraj nie posiadałem jeszcze potrzebnych pieniędzy, aby wierzyciela zaspokoić.
— Więc po wczorajszym wieczorze otrzymałeś pan te pieniądze?
— Tak jest panie komisarzu.
— A wiele?
— Cztery tysiące franków.
— Czy to był dług, który odebrałeś?
— Wcale nie.
— Więc pożyczyłeś?
— I to nie.
— Zatem te pieniądze byłyby darowane?
— Tak jest w istocie.
— Czyś je pan wczoraj wieczorem, czy dopiero w nocy otrzymał?
— Dopiero w nocy.
— A od kogo?
Vaubaron zbladł i ociągał się z odpowiedzią bo w tej chwili dopiero począł się domyślać niebezpieczeństwa.
— Pan mi nie odpowiadasz? — mówił dalej komisarz — powtórzę zatem zapytanie: Od kogo pan masz te pieniądze?
— Aby panu na pytanie odpowiedzieć, muszę mu opowiedzieć całą historyę.
— A na co? Przeciwnie. Tu się rozchodzi tylko o podanie prostego nazwiska. Chodzi tylko o nazwisko tego przyjaciela i dobroczyńcy, który panu tak wspaniałomyślnie pomocy udzielił.
— Bardzo dobrze, lecz właśnie to nazwisko jest mi wcale nieznane.
Urzędnicy spozierali znacząco jeden na drugiego, gdy tymczasem Vaubaron mówił żywo dalej:
— Nazwiska nie wiem wprawdzie, lecz chcę wam panowie z całą ochotą rzecz wyłuszczyć.
— To jest całkiem zbędnem i nie mam nawet prawa żądać od pana co do tego punktu jakichkolwiek wyjaśnień, raczej powiedz nam pan, co począłeś pan z czwartą tysiączką?
— Tę pozostawiłem odchodząc z domu na warsztacie, gdzie zapewne jeszcze leży.
Jeden z urzędników przystąpił do stołu, znalazł banknot i przyniósł go komisarzowi razem z jakimś drobnym przedmiotem, którego mechanik w roztargnieniu, w nocy wcale nie uważał.
Urzędnik rozwinął banknot a przypatrując mu się przez kilka chwil z uwagą, rzekł:
— Tu są plamy krwi. Czy to panu także nie wiadomo, skąd pochodzą?
— I tamte trzy banknoty były krwią zbroczone lecz spostrzegłem je dopiero wtenczas, kiedy mnie na to pan Baudier zrobił uważnym.
Głos, jakim teraz komisarz przemawiał, był zupełnie inny, niż przedtem. Słowa jego były wprawdzie jeszcze i teraz grzeczne lecz ostre i zimne, jak powiew zimnego wichru. Oblicze jego przedtem współczucie wyrażające było teraz surowe i chłodne jak marmur nie zdradzające najmniejszego poruszenia.
Teraz urzędnik zwrócił uwagę na ów przedmiot razem z banknotem znaleziony, a obracając go w palcach, zapytał:
— Co się tu znajduje w skórzanem etui?
— Co tam jest? Mój Boże... a cóż to jest takiego?
— Właśnie o to się pytam, lecz jak się zdaje, to pan także co do tego żadnego wyjaśnienia dać nie możesz.
Mówiąc to, komisarz nacisnął sprężynkę, a gdy się puzderko rozwarło, zajaśniał brylant w promieniach padającego nań słońca.
— To jest wspaniały dyament wielkiej wartości — rzekł urzędnik — czyś go pan także dziś w nocy od owego wspaniałomyślnego dobroczyńcy z czterema tysiącami franków otrzymał?
Te słowa z szyderstwem wyrzeczone rozjaśniły mechanikowi ciemność, która go otaczała, a w której rozum jego gubił się jak w labiryncie.
— Tak, moi panowie — zawołał — inaczej być nie może. Ów nieznajomy człowiek, który dziś w nocy do mnie przybył, stał najpierw tu przy oknie i niezawodnie on to położył ten brylant razem z pieniędzmi na stole. Tak jest moi panowie. Widzicie sami, jak się wszystko wyjaśnia.
— Rzeczywiście wszystko się wyjaśnia — przemówił urzędnik — chodź pan teraz z nami!
— Z wami panowie? — zapytał Vaubaron — a pocóż jabym miał iść z wami? Już wam powiedziałem, że nic więcej dłużny nie jestem. Pokazałem wam przecież akt egzekucyjny.
— Mój panie! — rzekł ostro komisarz — niech się panu nie zdaje, że nas w pole wywieść potrafisz. Nikt nie wie lepiej od pana, o co się tu rozchodzi i że nie idzie wcale o błahy zapis dłużny.
— Co? ja jestem aresztowany — zawołał mechanik z rozpaczą. — Ja jestem aresztowany? Ależ panowie! To jest niemożliwe. W życiu nie popełniłem nic zdrożnego, mogę przysiądz na to!
— Dowiedziesz pan tego w sądzie, lecz boję się aby się to panu nie udało, a teraz chodź pan ze mną i oszczędź mi przykrej konieczności użycia siły zbrojnej, którą, jak pan sam widzisz, mogę rozporządzić.
— Lecz cóż takiego miałem popełnić? — krzyknął mechanik stłumionym głosem łamiąc ręce. — Toż powiedz mi pan przynajmniej na miłość Boską, o co jestem oskarżony?
— O zbrodnię podwójnego morderstwa i rabunek w sąsiednim domu popełniony — odpowiedział urzędnik najnaturalniejszym głosem w świecie.
— O morderstwo, o rabunek! Ja! Ja jestem o to oskarżony? — krzyczał Vaubaron wznosząc ręce ku niebu.
Byłby może jeszcze więcej mówił, lecz nie mógł, bo słowa zamarły mu w ustach. Zdawało mu się, że oszaleje, że umrze.
Padł na krzesło i przez kilka chwil nie poruszył się wcale, możnaby myśleć że go tknął paraliż.
Marta tymczasem nie mówiła ani słowa, nawet jęku nie wydała. Twarz jej zbladła jak chusta, ciało skostniało a szeroko rozwarte źrenice zdawały się nie widzieć już więcej.
Dla każdego świadka dopiero co opisanej sceny wina mechanika musiała się wydać udowodnioną. W oczy bijące poszlaki za tem przemawiały.
Wobec zachodzących okoliczności tak dziwnie zgodnych, każdy musiał sądzić koniecznie, że widzi tu zbrodniarza w ręku sprawiedliwości. Nic innego nie można tu było nawet przypuścić.
Komisarz położył rękę na ramieniu Vaubarona i rzekł:
— Wstań i pójdź z nami.
Mechanik wstrząsł się, jakby go dotknęło rozpalone żelazo, zerwał się, lecz zatoczywszy się, omal nie upadł.
— Będę panu posłuszny — wyjąkał cichym głosem — lecz pozwól mi, abym uściskał żonę, zanim mnie zabierzecie.
Urzędnik kiwnął głową na znak zezwolenia. Chwiejnym krokiem poczołgał się nieszczęśliwy do łoża umierającej, przycisnął na pół umarłą do piersi a łkając wyrzekł z trudem:
— Bądź bez obawy moja droga istoto! Rychło powrócę. Bóg wspiera sprawiedliwych, więc i mnie nie opuści. Czekaj na mnie cierpliwie moja droga Marto i uściskaj mnie, abym miał odwagę i ufność.
Lecz słowa jego były daremnemi i nie znalazły posłuchu. Lice jego nie poczuło tchu Marty, ramiona jej nie objęły go, jej zsiniałe usta nie miały już dla niego żadnego głosu.
— Blanka! — zawołał nagle głosem okrutnej rozpaczy — Blanka, moje drogie, nieszczęśliwe dziecię, niech się Bóg nad tobą zmiłuje! Ojca ci wydzierają, nieszczęsna, a matka już umarła!
— Ten człowiek jest bezwątpienia winny — pomyślał komisarz, silnie wzruszony tą sceną smutku i rozpaczy — lecz jest przy tem także bardzo nieszczęśliwy. Zbrodnia jego jest wielka, lecz i kara nie mniej straszliwa.
Potem komisarz zbliżył się do łoża, przyłożył rękę do piersi Marty, a poczuwszy jeszcze bardzo słabe bicie serca, rzekł do Vaubarona:
— Pańska żona jeszcze żyje i tylko omdlała. Myślę, że jeszcze przyjdzie do siebie.
— Byłoby lepiej dla niej, bo ta chwila pewnieby ją zabiła.
Na to urzędnik nie znalazł odpowiedzi, lecz rzekł:
— Pójdź pan teraz za nami.
Mechanik nie był w stanie przemówić choćby słowo. Zwiesiwszy głowę i poddawszy się nieuniknionemu losowi, wziął potem Blankę na ręce, całował ją i przyciskał z czułością do serca, podczas gdy biedna mała, niema była z przestrachu.
Potem oglądnął się po pokoju, w którym tyle przebył trosk i nędzy, który atoli w tej czarnej godzinie wydał mu się takim, jak gdyby w nim był bardzo a bardzo szczęśliwy. Potem sam stanął w pośrodku dwu urzędników i skierował kroki swe ku drzwiom.
Vaubaronowi zdawało się, że nie było na świecie okropniejszej męczarni nad te, które teraz na sobie przenosił, a przecież się mylił.
Na drodze cierpień miał on przebyć jeszcze straszliwsze.
Ulica Pas-de-la-Mule była tłumami ludzi przepełniona, które coraz to bardziej zwiększały się, pomimo że żołnierze, którym teraz jeszcze żandarmów przydano, wszystkiego dokładali, aby zbiegowisko uśmierzyć i zrobić przejście w gęstej ciżbie.
W chwili kiedy oskarżony, po bladości twarzy, niepewnym kroku i towarzyszącej straży łatwy do poznania, na progu domu stanął, natenczas podniesiono krzyk okropny, prawdziwie wycie odrazy, nienawiści i pogardy.
Komisarz rozkazał użyć broni, aby się przedrzeć przez tłumy. Najeżonemi bagnetami broniono aresztowanego od napaści. Z prawdziwą biedą dotarli wreszcie żołnierze do rogu ulicy, gdzie na szczęście stał fiakier.
Urzędnik natychmiast użył fiakra, wsiadł z oskarżonym i dwoma żołnierzami, podczas gdy trzeci zbrojny usiadł przy woźnicy. Komisarz kazał jechać wprost do więzienia.
Za godzinę może mechanik siedział już w kazamacie czekając wezwania ze strony sędziego śledczego, aby złożyć pierwsze zeznanie.
My tymczasem powrócimy na ulicę, którąśmy dopiero co opuścili, gdzie Blanka i jej omdlała matka w domu pozostały.
Przy łóżku klęczała mała z twarzyczką ku powale zwróconą, zalewając się łzami. Dziecię oczywiście nie mogło zrozumieć szczegółów tej okropnej sceny, jaka się przed jego oczyma odbyła, ani też była w stanie zmierzyć nieszczęście jakie rodziców dotknęło, bo nie miała jeszcze należytego wyobrażenia o zbrodni, mimo to przecież rozpaczało i myślało, że mu serce pęknie. Wydało mu się tak, jakoby miało zostać opuszczoną sierotą na świecie.
Po kilku minutach Marta poruszyła się, otworzyła oczy i posłyszała płacz dziecka, lecz tak upadła na duchu, że nieprzypominała sobie, co się właśnie stało.
— Co ci jest moje kochane dziecię, czego płaczesz? zapytała.
Dziecię chciało odpowiedzieć, lecz słowa we łzach utonęły.
— Mój Boże! — jęczała kobieta — co tu zaszło? Zapytam się Vanbarona, musi mi powiedzieć.
Dwukrotnie wołała męża po nazwisku lecz nie było odpowiedzi. Gdy dziecię imię ojca posłyszało, poczęło łamać rączki i gorzej płakać niż przedtem.
Marta zawołała Vaubarona po raz trzeci, lecz zaledwie głos przebrzmiał, usta jej rozwarły się i pozostały rozwarte, źrenice rozszerzyły się i przybrały wyraz straszliwego przerażenia, krople zimnego potu wystąpiły na czoło. Pamięć poczęła wracać.
Przypomniała sobie, lecz nie mogła wierzyć okropnym rzeczom, które się wydarzyły i teraz przed jej duszą stanęły.
Światło błysło, zasłona opadła.
Okropny krzyk nieludzkie cierpienie zwiastujący wydarł się jej piersiom.
— Ach! teraz przypominam sobie — jęczała wiem, nie był to sen, on jest oskarżony! Oskarżono go o zbrodnię morderstwa i rabunku. On siedzi teraz w więzieniu, będzie sądzony a może skazany, a przecież jest niewinny. Na zbawienie mojej duszy przysięgam, że jest niewinny. Niech ludzie mówią, co chcą — on przecież niewinien.
Krew na banknotach jeszcze nie dowodzi niczego. On nie jest wstanie nawet co złego uczynić a nawet pomyśleć. Jak on kocha mnie i dziecię. On jest najpoczciwszym człowiekiem i więcej wart niż wszyscy ci, którzy go oskarżają. Dlaczegóż go wyprowadzili! Dlaczego omdlałam, gdy to się stało! Jabym go była broniła i niedozwoliła pójść! Jabym im była powiedziała wszystkim: On jest niewinny! Puśćcie go, bo inaczej zabijecie biedną, chorą kobietę, dla której on jest wszystkiem! Lecz dlaczegożby się to teraz stać nie miało? Tak pójdę, odnajdę sędziów jego i powiem im, że aresztować tego człowieka, to znaczy uwłaczać sprawiedliwości. Wykażę im, jak nieskazitelnem było jego cale życie i pojmą mnie, uwierzą mi i wrócą go wolności i nam. Czy słyszysz Blanko że naszego ojca uwolnią. Pójdź, poprowadzę cię biedna sieroto. Twój ojciec musi bardzo boleć z powodu że nas nie widzi i uściskać nie może.
Im dłużej Marta w ten sposób przemawiała, tem bardziej wzmagało się jej wzruszenie i doprowadziło ją w końcu do prawdziwego delirium. Zapomniała o wszystkiem, i miała teraz tylko jedno życzenie, tylko tę jedną myśl, aby niewinność Vaubarona ogłosić, wyrwać go z rąk sprawiedliwości i przyprowadzić do domu.
Podniosła się z łoża i przejęta gorączkową siłą ubrała się spiesznie.
Lecz to jej nerwowe wzruszenie nie mogło być długotrwałe.
Zaledwie kilka minut upłynęło, poczęła słabnąć i chwyciła się firanek u łoża wiszących aby nie upaść, lecz słaba, przestarzała materya przedarła się jej w palcach a Marta runęła na ziemię. Ratując się jak mogła, czołgała się potem ku drzwiom jęcząc a wreszcie upadła. Oddech nieszczęśliwej stawał się co raz trudniejszym, oczy utraciły blask życia i tylko kurczowe drgania ciała świadczyły, że jeszcze żyje. Wreszcie i te ustały.
Ostatnie westchnienie wydarło się jej ustom i skonała.
Marta umarła po rozpaczliwej walce ze śmiercią, bez pociechy kapłana, któryby jej ulżył rozstanie się z tym światem, bramy niebieskie wskazując.
Blanka myślała z początku, że matka tylko zasnęła i starała się jak mogła powstrzymać płacz, aby snu drogiej istoty nie przerwać. Przez niejaki czas łzy jej płynęły w cichości lecz wkrótce spostrzegła ze zgrozą sztywne, nieruchome ciało. Bała się szeroko rozwartych oczu, które zdawały się patrzeć a nie widzieć, a potem tej okropnej bladości twarzy jak z marmuru.
Dziecina chciała matkę zbudzić.
Blanka pochwyciła drogie ręce, lecz te były zimne jak u statuy kamiennej.
Przestrach nie do opisania opanował jej duszę i pozbawiał rozumu. Jakieś nieokreślone uczucie mówiło jej, że dusza opuściła to ciało i że teraz sama przy trupie się znajduje. Ukryła się w najodleglejszym kącie izby, poczęła krzyczeć i niezrozumiale głosy wydawać, załamywała ręce a wreszcie wołała ojca... Tak minęło kilka godzin i siły zaczęły ją opuszczać. Jej rozpaczliwe krzyki zamieniły się w łkanie, lecz pomimo tego oczy jej pozostały suchemi. Dostała obłędu i straciła przytomność.
Siedząc skulona w kąciku nie ruszała się, jak gdyby sama już trupem była.
Mijały godziny a w końcu ciemność pokój zalegała. Blanka siedziała jeszcze ciągle w tem samem miejscu drżąc na ciele.
Nagle wstrząsła się cała i przestraszyła okropnie, bo w przyległym pokoju dał się słyszeć szelest, jakby stąpanie nóg bardzo ostrożne a wreszcie drzwi się otworzyły.
Nowa osobistość pojawiła się na widowni, gdzie leżał trup matki i biedna sierotka w kąciku kucznęła. Zamknęła drzwi za sobą i zatrzymała się w progu.
Ponieważ było ciemno, Blanka nie mogła widzieć człowieka i tylko oddech słyszała, co jej trwogę jeszcze pomnożyło.
Nagle rozwidniło się w pokoju.
Przybyły odsłonił szybko małą latarkę, którą niósł w lewej ręce i zwrócił jej promienie najpierw na trupa matki a potem na drżące dziecię.
Tym obcym człowiekiem jest nasz dawny znajomy, jakkolwiek trudny do poznania, bo, jak wiemy, najrozmaitsze postacie przybierał.
Wobec nas wstąpił on zeszłej nocy do tego pokoju, aby spełnić zbrodnię, która śmierć i nieszczęście zrodziła.
Był to Rodille.
Nędznik zdawał się być wcale spokojnym. Podszedł teraz ku Blance, która nań jak na straszydło wielkiemi oczyma patrzała.
Gdy się jeszcze bardziej zbliżył, dziecię wyciągnęło okropnie przestraszone rączęta, jak gdyby się chciało chronić tego potworu i otworzyło usta, aby wydać okrzyk trwogi.
Okrzyk ten mógł być słyszany, coby bandycie wcale nie było na rękę, musiał się przeto starać stłumić go w zarodku.
Stanąwszy rzekł cichym przyjaznym głosem:
— Czy się mnie boisz dziecię?
Dziecina nie była wstanie dać odpowiedzi, lecz bojaźliwy wzrok i śmiertelna bladość twarzy dostatecznie były wymownemi.
Rodille mówił dalej jak najbardziej łagodnym głosem, na jaki tylko zdobyć się mógł:
— Byłoby mi bardzo przykro, moje kochane dziecię, gdybym cię przestraszył, i zarazbym się oddalił, lecz ojciec twój, który cię tak bardzo kocha, przyseła mnie do ciebie, więc odejść nie mogę.
Rodille nie omylił się w oczekiwaniu. Dziecię uczuło się spokojniejszem.
— Czy pan znasz mego ojca? wyszeptało tak cicho, że zaledwie można się było słów domyśleć.
— Czy go znam! Wszakże ja jestem jego najlepszym przyjacielem.
— I widziałeś go?
— Widziałem go moje dziecię.
— A kiedy?
— Zaledwie przed godziną wyszedłem od niego.
— I ojciec powiedział, żebyś pan tu przyszedł?
— Nie mógł tego zrobić bo ci ludzie, którzy go zabrali, dopiero za kilka dni go uwolnią.
— To są niedobrzy ludzie — rzekła Blanka — mój ojciec nie zrobił im nic złego, nie prawdaż?
— Niezawodnie, lecz teraz czuje się bardzo nieszczęśliwym i tylko jedno mogłoby go pocieszyć to jest, gdyby swoję kochaną Blankę mógł uściskać.
— Ach. ja także tęsknię za tem i radabym go uściskać, lecz gdy tu przyjść nie może, jakżeż to możliwe?
— Toby się dało zrobić, zaprowadziłbym cię moje dziecię i właśnie ojciec przysyła mnie po to.
— Dobrze, dobrze, więc chodźmy prędko do niego, rzekła Blanka porywczo, lecz nagle potem wstrzymała się w pośpiechu.
— A dlaczegóż się ociągasz, czy nie chcesz pójść?
— To nie, ale gdy my pójdziemy, to biedna mama, która taka zimna na tej twardej leży podłodze, może się obudzić, i byłaby sama w domu, gdy nas nie będzie.
— Prawda, że zostanie samą gdy za nami pójść nie może, lecz nasza nieobecność nie będzie długo trwała. Zaraz cię tu nazad przyprowadzę moje dziecię, skoro cię tylko ojciec zobaczy: uściska, a dobre nowiny, które z sobą przyniesiemy mile obudzą śpiącą matkę.
Nie potrzeba było nic więcej, aby pokonać obawy dziecka i wygrana była po stronie Rodilla. Od tej chwili dziecię było uspokojone a ująwszy z ufnością podaną sobie rękę, poszła Blanka z Rodillem.
Nie zdybali na wschodach nikogo, a także na ulicy prawie nie było nikogo. Zaledwie oddalili się nieco od domu, wziął bandyta małą na ręce, aby módz pospieszyć i w kilku minutach przybyli na Boulevard.
Tam wsiadł Rodille do fiakra i rzekł do woźnicy:
— Palais-Royal, — jedź szybko. Dwadzieścia sous nagrody.
Blanka od dłuższego czasu nic nie jadła i czuła się przeto osłabiona. Do tego przyczyniło się wzruszenie. To też zaledwie w powozie usiadła, położyła główkę na poduszce i zasnęła.
Przybywszy na Palais-Royal, dokąd przybył li tylko dla omylenia możliwych poszukiwań za dzieckiem, Rodille zlazł z wozu trzymając w ramionach uśpione dziecię.
Uszedłszy kawał drogi, wsiadł do innego fiakra i kazał się zawieść na Champs-Elisé, tam gdzie dzisiaj aleje w gwiazdę się zbiegają.
Wysiadł potem, a upewniwszy się, że najgorliwsze poszukiwania nie byłyby w stanie odkryć uprowadzonego dziecięcia, zwrócił kroki ku małemu domkowi w pobliżu Neuilly.
Plan Rodilla był prosty, lecz we wszystkich szczegółach bardzo dobrze obmyślany. Po śmierci nieszczęśliwej Urszuli Renaud i barona Viriville użył nędznik całej swej dyabelskiej zręczności, aby ciężar zbrodni zwalić na mechanika.
Widzieliśmy, jak sobie poczynał.
Miał on przy tem dwojaki cel na oku, raz, aby uwagę sądu zwrócić na kogo innego, a potem opanować Blankę, która sama i bez pomocy zostając, żadnym sposobem z rąk mu się wyśliznąć nie mogła.
Jak sobie czytelnicy przypomną, miało to dziecię dla Rodilla wartość dziesięciu tysięcy franków, bo taką sumę Horner mu ofiarował, jeżeli mu dziecię wyda. Oprócz tego miała dlań Blanka jeszcze inną wartość, jak się o tem zaraz dowiemy. Wszystko poszło jak z płatka, lecz Rodille był zanadto chytry a z drugiej strony zanadto chciwy, aby niemieckiemu lekarzowi oddać dziecię za tak błahem wynagrodzeniem.
Nie wątpił o tem ani chwili, że przez kilka dni w całej dzielnicy Marais o niczem mowy nie będzie, jeno o tajemniczem zniknięciu córki zbrodniarza Jana Vaubarona.
Z powodu tego postanowił przez dwa lub trzy tygodnie dziecię trzymać w ukryciu, dopóki powszechna uwaga na inny jaki przedmiot nie zwróci się.
Żadna kryjówka nie zdawała mu się być bezpieczniejszą, jak jeden z owych dwu domków pod Neuilly. Toż gdy wysiadł z dorożki, wziął dziecię na ręce i poniósł je do jednego z nich.
W chwili, gdy wetknął klucz do zamku, obudziła się mała i westchnęła.
— Moje kochane dziecię — rzekł nędznik jeszcze zawsze tym samym łagodnym głosem, czy cię może co boli?
— Tak jest, czuje się bardzo słabą i oczy mnie pieką... lecz myślę; że mi się polepszy, gdy ojca zobaczę. Czy daleko jeszcze iść mamy?
— Nie, bośmy już przybyli.
Mała nie posiadała się z radości.
— W końcu uściskam ojca — rzekła — co za szczęście.
— Tak jest moje dziecię, za kilka minut; odpowiedział Rodille otwierając drzwi.
Na drodze z Pas-de-la-Mule do więzienia, komisarz kilkakrotnie zadawał więźniowi pytania, lecz nie otrzymał odpowiedzi, a to po prostu dlatego, że Vaubaron nic nie słyszał, ba nawet nie był w stanie przemówić choćby słowo, jakkolwiek nie był zmysłów pozbyty.
Oczy miał otwarte, usta jego poruszały się, szedł prosto lecz osłabienie ubezwładniło chwilowo pamięć jego i władzę myślenia.
Vaubaron podobny był do człowieka, który otrzymawszy silne uderzenie w głowę, traci pamięć myśli i słowa.
Minęły może dwie godziny od czasu uwięzienia mechanika, zanim duch jego przyszedł do siebie. Vaubaron natenczas ujrzał się w ciasnej kazamacie,
którą oświecało tylko jedno małe, dobrze okratowane okienko, dość wysoko umieszczone.
Słabe oświetlenie zaledwie dało rozpoznać rzeczy w kaźni umieszczone, a mianowicie łoże z grubych kloców złożone, drewniany stołek, dzbanek i jakieś większe drewniane naczynie, krążkiem nakryte, do cebrzyka podobne.
Vaubaron przypatrywał się na razie tym przedmiotom i nie pojmował niczego.
— Gdzież to się znajduję? zapytał siebie samego — co to za osobliwsze rzeczy i kto mnie tu przyprowadził?
Aby rozpędzić mgły, które umysł jego zaciemniały, chciał doprowadzić ręce do czoła, lecz poczuł przeszkodę, ból w zgięciach ręki i posłyszał chrzęst żelaza. Popatrzał na ręce i przeraził się.
Na rękach miał założone kajdany.
— Ach, jak ja jestem nieszczęśliwy — zawołał oprzytomniawszy już zupełnie — uwięziono mnie, oskarżono o straszną zbrodnię, okuty siedzę teraz w ciemnem więzieniu a Marta umiera i woła mnie w straszliwej trwodze. Bóg mnie opuścił i jestem zgubiony!
Vaubaron upadł na duchu bo nie widział żadnego promyka nadziei i powtarzał ciągle:
— Tak, tak, jestem zgubiony!
Głowa jego pochyliła się ku piersiom, począł łkać i gorące łzy potoczyły się z oczu na ziemie.
Łzy sprawiły mu niejaką ulgę i uśmierzyły straszne cierpienia, w skutek których włosy jego w jednej godzinie posiwiały. Uspokoił się nieco.
— Dla czego rozpaczam? zapytał teraz samego siebie. Wszakże już nie raz oskarżono niewinnego człowieka w skutek zbiegu dziwnych okoliczności. Nie jeden już jęczał jak ja w kajdany zakuty, a w końcu wyszedł zwycięzki z ciężkich doświadczeń. Prawdą jest, że mnie oskarżono o zbrodnię, którą znam tylko z nazwiska, lecz oskarżenia tego nie potrzebuję się obawiać, bo polega tylko bądź na pomyłce bądź też na kłamstwie. Przecież nie mogą mieć dowodów, któreby przeciw mnie świadczyły, bo jestem całkiem niewinny, a także przeszłość moja za mną przemawia. Daj tylko Boże, aby moja biedna Marta na śmierć się nie zagryzła i abym ją zastał przy życiu.
Właśnie w chwili, kiedy więzień to życzenie wynurzył, nieszczęśliwa jego żona walczyła ze śmiercią a wreszcie skonała. Stało się to w tym samym czasie, kiedy Vaubaron błagał pana Boga o utrzymanie jej przy życiu...
Cichy szmer, najpierw oddalony a potem coraz bliższy dolatywał teraz do drzwi więziennych i zajął uwagę więźnia, który nie inaczej był przekonany, jak że zbliża się chwila usprawiedliwienia się i odzyskania wolności.
Posłyszał teraz chrzęst w zamku, poczem potężne drzwi więzienia rozwarły się. Blask światła rozwidnił kaźnię i dał spostrzedz gromadkę ludzi z dozorcy więźniów, dwóch urzędników i dwóch żandarmów złożoną.
Ponieważ Vaubaron o tak ciężką zbrodnię był obwiniony, więc było rzeczą naturalną, że dozorca osobiście chciał się przekonać, azali zarządzono co potrzeba. Nikt nie przemówił choćby słowo.
Mechanik, który się spodziewał, że go pytać będą, powstał szybko i był gotów odpowiadać myśląc:
— Bogu dzięki! Więc przecież mnie raz wyrwą z pożerającej niepewności, przesłuchają i wymierzą sprawiedliwość. Może już za godzinę będę uwolniony.
Potem żandarmi wzięli Vaubarona pod ręce i wyprowadzili z kaźni. Urzędnicy postępywali przodem a dyrektor z tylu. Tak uszykowani szli wszyscy ponuremi korytarzami więziennego budynku.
Nie ma nic przykrzejszego jak widok takiego pochodu w labiryncie krzyżujących się kurytarzy, kędy od wielu set lat tylko zbrodniarzy wodzono. Kilkakrotnie zdybywali się z ludźmi kupkami stojącymi. Wszyscy zwracali ciekawe oczy na kajdaniarza przez dwóch żandarmów prowadzonego.
Vaubaron palił się od wstydu, gdy mimo ludzi przechodząc słyszał szeptane słowa:
— Oto jest morderca z ulicy Pas-de-la-Mule!
Zdawało mu się, że umrze z powodu niemożliwości rozprószenia tych podejrzeń. Wreszcie wszedł więzień i towarzyszący mu ludzie na korytarz, gdzie było mnóstwo drzwi liczbami oznaczonych. Były to kancelarye urzędników sądowych.
Dozorca wskazał palcem na jedne z tych drzwi. Urzędnicy otworzyli je, i żandarmi wprowadzili więźnia do wnętrza, nie puszczając go z rąk ani na chwilę.
Vaubaron stał tedy przed sędzią śledczym, w którego mocy było po pierwszem przesłuchaniu bądź go uwolnić, bądź nazad do więzienia kazać zaprowadzić.
Urzędnik ten, był to pięćdziesięcioletni człowiek ze spokojnem, poważnem obliczem. Kształty czoła jego znamionowały niepospolite zdolności duchowe.
W chwili, gdy Vaubaron wszedł do kancelaryi, sędzia siedział przy stoliku, na którym były złożone: dłutko, guzaty sznur z hakiem na końcu, małe pudełeczko czerwoną skórką powleczone, plik stemplowanych papierów i dość obszerne sprawozdanie komisarza policyi, który mechanika przyaresztował.
Pisarz siedział przy stoliku w niży okna ustawionym, mając przed sobą potrzeby do pisania, kilka świeżo zaciętych piór i kilka arkuszy papieru w pozdłuż zagiętych.
Wszedłszy do pokoju Vaubaron był mocno wzruszony i drżał na całem ciele.
Urzędnik nie odpowiedział, lecz szybkim, sobie tylko właściwym ruchem poprawił okulary, utkwił bystry wzrok w stojącym delikwencie, a badając go z uwagą pomyślał:
— Ten człowiek nie ma wcale złego wyrazu twarzy.
Lecz z tego przychylnego spostrzeżenia nie wyprowadził wcale przychylnych wniosków dla podsądnego, bo w czasie swej długoletniej służby widział już niejednego łotra w owczej skórze i nie wiele zważał przeto na fizyognomią.
Okrzyk, który mechanik wydał, był prawdziwy i pochodził ze serca, lecz to nie dowodziło niczego, bo Vaubaron mógł być przecież zawsze wielkim zbrodniarzem i większym jeszcze komedyantem do tego. Oczy Vaubarona nadaremnie szukały na twarzy sędziego śladów współczucia, bo znalazły tylko posągową martwość pochodzącą prawdopodobnie z przekonania o winie. Serce Vaubarona ścisnęło się, nadzieja, którą żywił, ustąpiła.
— Przystąp pan bliżej — rzekł sędzia najzupełniej spokojnym głosem i bez najmniejszego wyrazu.
Vaubaron był posłusznym i zbliżył się chwiejnym krokiem.
— Zdajesz się pan być cierpiącym. Usiądź zatem.
Oskarżony raczej padł niż usiadł na krzesło, słomą oplecione.
Sędzia przemówił:
— Pańskie wzruszenie wpada w oczy. Myślę, że jest rzetelne. Przyjdź pan do siebie. Chce chwilkę zaczekać, zanim rozpocznę zadawać pytania. Rzecz, o którą chodzi, jest największej doniosłości i wymaga, abyś był panem siebie, zachował zimną krew podczas dawanych odpowiedzi.
Jakkolwiek te słowa były chłodno wyrzeczone, tak przecież wyrażały przychylność i świadczyły o współczuciu. Wykazywały one z jednej strony, że sędziemu sprawa Vaubarona wydawała się być bardzo ważną i groźną, z drugiej strony zaś dawały rękojmią, że obrona obwinionego będzie wysłuchana z uwagą i bez uprzedzenia.
Vaubaron uczuł się też nieco spokojniejszym i starał się opanować wzruszenie, co mu się do kilku minut tak dalece udało, że przemówił cichym głosem:
— Jestem na pańskie usługi i myślę, że będę mógł odpowiadać na pytania, które mi pan zada.
Małej pauzy, jaka teraz nastąpiła, użył sędzia na to, aby jeszcze raz rzucić okiem na sprawozdanie policyi, skąd kilka notatek zrobił na papierze ołówkiem.
— Mateuszu! — rzekł potem do pisarza — czyś gotów?
Młody człowiek natychmiast umaczał pióro w atramencie i gotów był do pisania.
— Jak się pan nazywasz?
— Jan Vaubaron.
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia sześć i pół.
— Gdzieś się pan urodził?
— W Paryżu.
— Czy jesteś pan żonaty?
— Tak jest, proszę pana.
— Masz dzieci?
— Mam sześcioletnią córeczkę.
— Jakie jest pańskie zatrudnienie?
— Jestem mechanikiem.
— Czy masz pan jakie inne źródła zarobkowania prócz swej zwykłej pracy?
— W tej chwili nie mam żadnych.
— Jak to w tej chwili? Czy się pan po przyszłości czegoś szczególniejszego spodziewasz?
— Wykorzystanie dwu wynalazków przyniesie mi wielkie sumy.
— Czy nie byłeś pan nigdy sądownie badany albo karany?
— Nigdy — rzekł Vaubaron stanowczym głosem — i myślałem, że pierwej umrę, niż jakikolwiek sąd o bytności mojej wiadomość poweźmie.
Po tych kilku wstępnych pytaniach przerwał sędzia badanie na kilka sekund, zajrzał do sprawozdania i zdawał się nad kilkoma punktami zastanawiać. Nagle potem podniósł głowę, rzucił badawczy wzrok na oskarżonego i zapytał szybko:
— Czy masz pan wiadomość o zbrodniach, których popełnienie panu przypisują i dla których tu się znajdujesz?
Vaubaron zbladł, mimo to przecież odpowiedział śmiało i bez zastanowienia się:
— Nie, mój panie, nie wiem nic o tych zbrodniach. Pan komisarz, który mnie dziś rano z koła mojej rodziny uprowadził, powiedział mi, że jestem obwiniony o podwójne morderstwo i rabunek. Oto wszystko, co wiem. Taki okropny zarzut odpieram ze sprawiedliwem oburzeniem, bo w tej chwili nawet jeszcze mi nie wiadomo, jak się nazywają owe osoby, któreto niby zamordować miałem.
— Obydwie te osoby są: młoda jeszcze kobieta i wiekiem złamany staruszek.
Głęboka odraza malowała się na twarzy mechanika, gdy rzekł:
— Słabowity starzec i kobieta! I ja ich miałbym zamordować?!
Rzekłszy to, chciał podnieść ręce do ócz, lecz jak przedtem w więzieniu tak i teraz zadzwoniły łańcuszki na jego rękach. Ręce mu opadły na kolana i zalał się łzami.
Tymczasem mówił sędzia dalej:
— Tym starcem jest pański najbliższy sąsiad, baron Viriville, kobieta zaś była u niego w charakterze gospodyni i nazywa się Urszula Renaud. Czy znasz pan barona Viriville?
— Wiadomo mi tylko, że zamieszkuje hotel tuż obok mego pomieszkania, widziałem go też dwa albo trzy razy do powozu wsiadającego.
— Nigdyś pan z nim nie miał nic do czynienia?
— Nigdy w życiu.
— Czy panu nie było wiadomo, że posiada ogromny majątek?
— Słyszałem o tem mówiących, a zresztą baron uchodzi u wszystkich za bardzo majętnego człowieka.
— Czy znałeś pan Urszulę Renaud?
— Wcale nie.
— Nie znałeś nawet z widzenia?
— Tak jest, nawet z widzenia nie znałem.
Po chwili namysłu, nie spuszczając przecież obwinionego z oka, sędzia pytał dalej:
— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, w jaki sposób pani Renaud i baron Viriville życie utracili?
— Jakżeźbym to mógł powiedzieć, gdy mi ta rzecz wcale nie jest wiadoma?
— Dobrze, więc powiadomię pana o tem. Gospodynią Renaud została silną trucizną nagle otruta, prawdopodobnie kwasem pruskim, lecz to jeszcze nie jest całkiem pewne. Potem dopiero gdy już tego mordu dokonał, mógł się winowajca udać do pokoju barona, którego zabił, pchnąwszy mu w piersi ostro zakończony przyrząd. Pchnięcie zostało zadane tak pewną ręką, że baron natychmiast żyć przestał.
— To okropnie — wyszeptał Vaubaron.
— Tak jest w istocie, bo ten podwójny mord, jak poszlaki wskazują, został wedle dobrze obmyślanego planu i z najzimniejszą krwią dokonany. Człowiek ten, który go popełnił, zdaje się być potworem, jakiego tylko piekło zrodzić może. Nazwisko tego człowieka zasługuje na pogardę współczesnych i przyszłych pokoleń.
— Za taką zbrodnię — rzekł żywo obwiniony— małąby była karą śmierć na rusztowaniu.
— Czy to jest rzeczywiście pańskie przekonanie.
— Przysięgam na to i raczy pan o tem nie wątpić.
Sędzia wziął teraz do ręki jeden z przedmiotów na pulcie leżących i pokazał go mechanikowi nie dając mu przecież sposobności przypatrzenia się bliżej.
— Za, co to pan masz?
— Za dłutko.
— Czy je pan poznajesz?
— Wiele jest podobnych do siebie.
— Przypatrz że mu się pan uważnie, a szczególniej uważaj na trzonek — mówił sędzia dalej trzymając teraz dłutko mechanikowi przed samemi oczyma — czy pan i teraz nic szczególnego nie spostrzegasz?
Vaubaron nie mógł ukryć zdziwienia i przestrachu.
— Zdaje mi się, że to narzędzie nie jest panu zupełnie obce. Są na niem wyrzeźbione dwie litery J i V — jeśli się nie mylę. Jakie jest pańskie imię i nazwisko?
— Jan Vaubaron.
— Są to zatem początkowe litery pańskiego imienia i przezwiska. Czy to narzędzie jest pańską własnością?
— Było moją własnością, temu nie przeczę.
— Jest ono prawie całkiem nowe. Jakiemuż przypadkowi należy przypisać, żeś się go pan pozbył, jeźliś się go rzeczywiście pozbył kiedykolwiek?
— Nie był to żaden przypadek mój panie, lecz biedą zmuszony sprzedałem to dłutko razem z innemi narzędziami pewnemu tandeciarzowi.
— Tak! sprzedałeś je pan?
— Nie inaczej.
— A kiedyż to było?
— Przedwczoraj.
— Tandeciarzowi pan mówisz?
— Tak jest.
— Jakże się ten tandeciarz nazywa?
— Laridon.
— Gdzie on mieszka?
— Na ulicy Pas-de-la-Mule, w przyziemiu tego samego domu, gdzie i ja mieszkam.
Sędzia wziął blankiet do ręki, a napisawszy kilka słów, zaadresował i skinął na żandarma. Gdy ten przystąpił, wręczył mu papier mówiąc:
— Weź pan dorożkę, poszukaj niejakiego pana Laridona i sprowadź go natychmiast razem z książką, w której sprzedane lub kupione rzeczy zapisuje.
Żandarm oddał wojskowy ukłon i opuścił kancelaryą nie mały robiąc hałas ostrogami i szablą.
Przerażony tym nowym walącym się nań wypadkiem Vaubaron stał się niepewnym, pomieszanym i znajdywał się w położeniu człowieka pod wpływem przykrego snu zostającego. Mógł wprawdzie słyszeć, lecz najzwyklejszych rzeczy nie był w stanie jasno pojmować.
Tak na przykład nie mógł pojąć jakim sposobem dłutko, które Laridonowi sprzedał na stół sędziego dostało się. Ani mu na myśl nie przyszło że to narzędzie mordercy do spełnienia zbrodni służyć musiało i nie drżał na myśl, że to mordercze żelazo, które przed kilkoma dniami jeszcze jego własnością było — teraz w rękach sprawiedliwości straszną będzie bronią przeciwko niemu.
Urzędnik zajrzał ponownie do sprawozdania policyi, potem przeglądnął stemplowe papiery, a następnie dalej toczył śledztwo:
— Masz pan długi?
— Tak jest, proszę pana.
— Czy znaczne?
— Tegobym nie powiedział, lecz nawet najmniejszy dług może się stać gniotącym ciężarem, jeźli stosunki nie dozwolą, zapłacić go w swoim czasie.
— Możesz mi pan powiedzieć, ile mniej więcej dłużny jesteś?
Mechanik pomyślał chwilkę, a potem wymienił zbliżoną sumę.
— Czy podpisywałeś pan także zapisy dłużne?
— Tylko jeden.
— Mam tu zapis na dwa tysiące franków opiewający na rzecz panów Malher et Comp. fabrykantów maszyn, który to zapis z rąk woźnego Baudier wykupiony został. Czy to jest ten zapis, o którym pan mówisz?
— Tak jest.
— Procenty są znaczne i wynoszą dwieście sześćdziesiąt pięć franków.
— W samej rzeczy tak jest.
— Był także nakaz wydany względem aresztowania pana. Czyś pan o tem wiedział?
— Tak, wiedziałem.
— Czy panu wczoraj powiedziano?
— Wczoraj panie sędzio.
— Muszę przyznać, że pańskie położenie było prawdziwie rozpaczliwe, bo więzienie za długi stało już dla pana otworem, lecz dlaczegoś się pan do ostatniej chwili ociągał z zapłaceniem długu?
— Pierwej było to po prostu niemożliwe.
— Czy nie mogłeś pan tego wczoraj za dnia a przynajmniej wieczorem załatwić.
— Nie, panie.
— O to zapytywała już pana policya i powiedziałeś, żeś pieniądze dopiero w nocy otrzymałeś. Czy pan przy tem obstajesz?
— Zapewne, bo to jest rzeczywistą prawdą.
— Wieleś pan otrzymał?
— Cztery tysiące franków.
— Od kogo?
— Od nieznajomego mi człowieka.
Słowa te wyrzekł Vaubaron drżącym głosem, bo czuł, że to jest najniebezpieczniejszy punkt dla niego. Zdarzenie owej nocy wydało mu się tak dziwnem, że żaden słuchacz nie mógł temu dać wiary. To było jasne.
Sędzia i pisarz spojrzeli na siebie tym samym wzrokiem, jak to dziś rano urzędnicy policyjni uczynili byli.
— Sądzę, że mi wypada wezwać pana w jego własnym interesie, abyś należycie rozważył, zanim dalej pójdziesz. Wierzaj mi pan, że lepiej będzie, jeźli dotychczasowy sposób obrony, przy którym się wcale utrzymać nie możesz, porzucisz i wyznasz szczerą prawdę, co ci za dobre policzę.
— Ach mój panie — wyszeptał mechanik — widzę, że pan moim słowom nie wierzy, lecz wszystko, co powiedziałem jest prawdą. Nie kłamię. Przysięgam na to.
Spokojnie oblicze urzędnika stało się jeszcze chłodniejsze, lecz pod pozorem zewnętrznej oziębłości oburzał się wewnątrz taką upartością i bezpożytecznem udawaniem zbrodniarza, który w ten sposób do niego przemawiał. Po chwilce rzekł:
— I gdzieżeś się to pan zetknął z tym nieznajomym, który panu dał cztery tysiące franków, abyś miał czem długi popłacić?
— Nie szukałem go wcale, bo sam przyszedł do mnie, przyszedł do mego pomieszkania. Zeszła noc była bardzo burzliwa. Czułem się znużonym i zasnąłem na krześle. Uderzenie gromu zbudziło mnie, a gdy oczy otworzyłem, ujrzałem człowieka, którego nigdy w życiu nie widziałem. W pierwszej chwili myślałem, że jestem zagrożony i gotowałem się do obrony, lecz uspokoił mnie rychło. Na pytanie, kimby był, odpowiedział, że jest posłańcem opatrzności, który przychodzi, aby mnie ocalić. Rzekł dalej, że mam długi, że jestem w niebezpieczeństwie i że mnie od udręczeń chce uwolnić. Mówiąc tak, zostawił na stole cztery banknoty po tysiąc franków. Nie mogłem znaleść słów, aby mu podziękować. Prosiłem go, aby mi wymienił swoje nazwisko, lecz nie chciał tego uczynić i pożegnał mnie. Oto jest rzetelna, naga prawda panie sędzio.
— A czy ten człowiek podobnie zjawisku taksamo także znikł, jak był przyszedł?
— Nie. Otworzyłem mu drzwi i poświeciłem na wschodach.
— Czyś się pan nad tem nie zastanawiał, w jaki sposób ów człowiek dostał się do jego pomieszkania?
— Przeciwnie, czyniłem to, lecz nie mogłem się niczego domyśleć.
— Czy okno było otwarte?
— Tak jest.
— Czy nie domyślasz się, że ów nieznajomy oknem wlazł, aby mówić z panem?
— To nie podobna, bo aby się dostać z ulicy na balkon, musiałby mieć chyba skrzydła.
— Drabina wystarczyłaby na to.
— Zapewne, lecz zkądżeby ją mógł wziąć w nocy?
Sędzia wziął do ręki guzaty sznur, który leżał na stole, a pokazawszy go Vaubaronowi, rzekł:
— Czy panu to znajome?
— Nie — odpowiedział Vaubaron pytaniem zdziwiony.
— Czyś pan jeszcze nigdy nie widział podobnego sznura?
— Jeszcze nigdy.
— Wiesz pan to całkiem pewnie?
— Najpewniej w świecie.
— A przecież przed kilkoma godzinami sznur ten był do pańskiego balkonu przymocowany i łączył tym sposobem pańskie pomieszkanie z dziedzińcem hotelu.
— A! — krzyknął mechanik jak człowiek nagle ze snu zbudzony — w ten więc sposób można się było dostać do mnie!
— Bez wątpienia.
— Zatem ten nieznajomy człowiek — mówił Vanbaron dalej — który mi się jako dobroczyńca przedstawił, był niezawodnie sprawcą podwójnego morderstwa, jakiego w sąsiednim domu dokonano, krwią zbroczone banknoty, które mi dał, były jego ofiarom zrabowane, a ja błogosławiłem ten potwór i dotykałem się owych banknotów. To okropne!
— Czy to jest pański nowy sposób bronienia się — zapytał urzędnik.
— Nowy sposób bronienia się? Ani myślę bronić się z powodu zbrodni, której nawet popełnić nie mogłem i której mi pan sam nie przypisujesz. Ten sznur na moim balkonie, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem, udowadnia moję niewinność i czego przedtem pojąć nie mogłem, jest teraz jasne jak słońce. Tak, potrzeba wynaleźć tego mordercę kobiety i słabowitego starca. Człowieka tego, którego w nocy widziałem, poznam, gdybym go tylko zobaczył.
Wyrzekłszy te słowa z ogniem, mechanik powstrzymał się, jakby był znużony. Był teraz blady, pot wystąpił mu na czoło i patrzał przerażonemi oczyma to na sędziego, to na tegoż pisarza.
Oblicze pierwszego było zimne i obojętne jak zawsze, lecz z twarzy pisarza przemawiała niewiara, bo mniej był nazwyczajony do ukrywania wrażeń.
W końcu Vaubaron wzniósł pomimo ciężaru okucia obydwie ręce ku niebu i rzekł:
— Mój Boże! mój Boże! oni mi nie wierzą!
— Ja dopiero wtenczas uwierzę — rzekł sędzia, jeźli pan podasz środki odnalezienia tego tajemniczego, nocnego gościa, którego za winowajcę podajesz. Aż do tego czasu nie możesz pan żądać, abym wierzył tak zamglonej sprawie.
— Ależ mój panie — rzekł mechanik z goryczą — pan wiesz dobrze, że tego dyabła nie znam i nazwać nie mogę. Mogę tylko zapewniać o mojej niewinności i rzec, że nie ja te zbrodnię popełniłem, ale kto inny.
— Więc pan obstajesz przy twierdzeniu co do osoby nieznajomego, na którego barki zwalasz odpowiedzialność za popełnione zbrodnie?
— Tak jest panie.
Podczas gdy pisarz notował poczynione zeznania, rzekł sędzia do samego siebie:
— Przecież to rzecz szczególna, że Pan Bóg niekiedy największym zbrodniarzom takie wykręty na myśl poddaje.
Potem sędzia wziął do ręki czerwone puzderko, dobył dyamentu, który Rodille baronowi zrabował, a pokazawszy Vaubaronowi rzekł:
— Czy znasz pan ten brylant?
— Ujrzałem go po raz pierwszy dziś rano, gdy mi go pokazano.
— Ależ to puzderko znaleziono w pańskim pokoju w jego obecności.
Obwiniony spuścił głowę i milczał.
— Jak pan tę okoliczność wytłumaczysz?
Oskarżony mówił to samo co przedtem komisarzowi policyi, lecz gdy mówił najzupełniejszą prawdę, słowa jego wydały mu się samemu obcemi i nieprawdopodobnemi, przyczem myślał:
— Jak mi mogą uwierzyć, jeźli ja samemu sobie zaledwie wierzę.
Sędzia postawiwszy już główne pytania, które mu miały służyć za podstawę do oskarżenia, przeszedł teraz do pytań nie mających już żadnego znaczenia. Vaubaron odpowiadał machinalnie ani myśląc o doniosłości tego lub innego pytania.
Przesłuchanie trwało już ze cztery godziny, gdy w tem na korytarzu dały się słyszeć kroki żandarma, który rychło potem wszedł do kancelaryi razem z tandeciarzem.
Mały garbusek wyglądał przy swym rosłym towarzyszu jak pocieszny karzeł.
Tandeciarz miał przed sądem niepospolity respekt i gdy wstąpił do kancelaryi wyglądał jak lis w łapce. Jakkolwiek nadawał sobie pozór obojętności i spokoju, przecież usta jego drżały a błędny, niepewny wzrok świadczył, o wewnętrznem wzruszeniu.
W ręku trzymał starą czapkę, bo żandarm w nadmiarze służbistości nie pozwolił mu nawet suknie zmienić. Pod pachą dźwigał książkę, w której wedle prawa, zapisywał nazwiska osób sprzedających.
Mechanik ujrzawszy tandeciarza, poczuł mimo głębokiego smutku chwilową radość.
— No! w końcu — pomyślał — sąd przecież o mnie inne przekonanie poweźmie, jeźli się pokaże, że przynajmniej jedno, co podałem, jest prawdą. Jeźli zobaczą, że w żadnej rzeczy nie skłamałem, to także co do innych zapewne uwierzą.
Zaledwie drzwi zamknięto, tandeciarz przybrał pokorną postawę i pokłonił się sędziemu i pisarzowi tak nisko, że omal czołem nie dotknął ziemi. Na pierwszy rzut oka poznał on Vaubarona, lecz ponieważ nie wiedział, co go właściwie do sądu sprowadza, unikał spotkania się z jego oczyma.
— Siadaj pan — rzekł sędzia — uważaj na moje pytania i odpowiadaj zgodnie z prawdą.
Tandeciarz usłuchał spiesznie, bo nogi mu drżały i zaledwie mógł się na nich utrzymać.
Po pierwszych pytaniach odzyskał trochę odwagi, przestrach po części ustąpił lecz obudziła się natomiast ciekawość co do tego w jakim go celu sprowadzono i względem jakiej rzeczy ma złożyć zeznania.
Niepewność jego nie trwała długo.
— Czy znasz pan tego pana — zapytał sędzia na Vaubarona wskazując.
— Znam go bardzo dobrze, bo mieszka w tym samym domu, co ja.
— Czy kupiłeś pan od niego przedwczoraj jakie rzeczy, między któremi także to dłutko znajdywało się? Zanim pan odpowiesz, to namyśl się dobrze, bo rzecz jest bardzo wielkiej wagi.
Laridon rzekł natychmiast kiwając głową:
— Przedwczoraj nie kupowałem niczego i pan Vaubaron żadnych mi rzeczy nie sprzedał.
Mechanik wydał stłumiony krzyk.
— Jak to? Czyś pan już zapomniał? Nie, to niemożliwe, toby było okropne! Przecież pan musisz sobie przypomnieć, musisz mi dopomódz i złożyć świadectwo, że nie skłaniałem i że panu rzeczywiście sprzedałem narzędzia, między któremi także to dłutko znajdywało się z rzeźbionemi literami, na które pan uwagę zwróciłeś!
— Mój Boże — odpowiedział Laridon — chętnie bym to uczynił, co pan żądasz, bo to każdemu jest przykro widzieć sąsiada w złem położeniu. Nie miałem nigdy przyczyny do żalenia się na pana i jakkolwiek znam pana tylko z daleka, przecież współczuję dla niego, jednakowoż nie mogę zadość uczynić jego żądaniu, bo miejsce, gdzie się obecnie znajduję, zanadto cenię, niż abym się mógł dopuścić bodaj najmniejszego kłamstwa.
Vaubarona porwała wściekłość, w głowie mu szumiało, bo znalazł się w położeniu, w którem najpoczciwszy nawet człowiek popełniłby zabójstwo, gdyby mu broń podano.
— To niegodziwość! krzyczał zwróciwszy się z groźną miną ku tandeciarzowi — człowiek ten wie bardzo dobrze, bo nie mógł zapomnieć. Musi on należeć do moich nieprzyjaciół i chce mnie zgubić, lecz dla czego, tego nie wiem. Milczenie jego świadczy, że tego chce, a to jest tyle, co skrytobójstwo. Dokonaj twego niecnego dzieła i przysięgnij, żem kłamał, lecz pamiętaj, że cię kara nie minie. Przeklinam cię i Bóg cię potępi!
Laridon nigdy się nie troszczył wiele panem Bogiem, ale tem więcej leżała mu na sercu policya i sąd, mimo tego atoli zbladł po tak ostrem przemówieniu mechanika.
— Mój panie! — rzekł sędzia surowo — nie śmiesz obrażać żadnego świadka, a tem mniej wolno ci grozić. Takie postępowanie może tylko pogorszyć twój i tak smutny los!
Vaubaron opuścił głowę, milczał i tylko w duszy błagał pana Boga, który go opuścił.
— Więc świadek obstaje przy twierdzeniu — rzekł sędzia — że oskarżony tego dłutka wcale mu nie sprzedał?
— Ani przedwczoraj, ani w żaden inny dzień — rzekł kłamca spiesznie — i jestem gotów zeznanie moje zaprzysiądz.
Vaubaron milczał i zdawał się modlić, gdy tymczasem urzędnik zażądał od tandeciarza książki i przeglądał pilnie. Na stronnicy z datą przedwczorajszego dnia nie było najmniejszego śladu jakiegokolwiek miedzy tandeciarzem a mechanikiem zawartego interesu.
Ta okoliczność rozstrzygnęła rzecz stanowczo, bo w sądzie książka kupiecka ma doniosłość prawnego dowodu. Sędzia nie wątpił teraz, lecz uwolnił tandeciarza zatrzymawszy książkę, która między innemi rzeczami jako dalszy dowód przeciw obwinionemu służyć miała.
Pierwsze posłuchanie skończyło się więc i wystarczało, aby zbrodnię dostatecznie objaśnić i winy mechanika dowieść. Nie mógł on teraz zarzutów odeprzeć bo niezbite fakty przeciwko niemu świadczyły.
Gdy żandarmi obwinionego do kaźni odprowadzali, szedł Laridon ulicą w głębokich myślach pogrążony.
Nie wątpił on ani chwili o niewinności mechanika, i pewnym był że nikt inny, tylko Rodille zbrodnię popełnił, skradłszy mu poprzednio kupione dłutko, lecz nie mógł go wydać przed sądem, bo wiedział dobrze, iżby Rodille, który w całą jego przeszłość i teraźniejszość jak najlepiej był wtajemniczony, zdradę srodze powetował.
Tandeciarz nie miał do mechanika najmniejszej urazy, owszem żałował bardzo, że go koniecznie zgubić musiał, lecz nie mógł inaczej, bo tylko dbał o własną skórę.
Wiemy, że tandeciarz chciał właśnie kupione narzędzia do książki wciągnąć, gdy w tem Rodille wszedł i przeszkodził mu w dokonaniu tego. Gdy potem Rodille oddalił się, zapomniał tandeciarz o tym całem interesie, który z resztą nie był wcale ważny.
Wobec sędziego wyparł się on kupna, a to z dwu powodów.
Najpierw nieporządne prowadzenie książki wyszłoby na jaw i podałoby go w podejrzenie u władzy, a potem dowiedziałby się sędzia koniecznie, gdzie się owe dłutko podziało, bo tandeciarz musiał je albo sprzedać albo mu skradzione zostało.
W każdym razie nastąpiłyby ścisłe poszukiwania i nietylko samby się naraził, lecz także odkrytoby Rodilla. Tego tandeciarz musiał się starać uniknąć bądź co bądź.
Lecz zostawmy tandeciarza i chodźmy do więzienia, gdzie nas nowe opłakania godne widowisko oczekuje.
— Oto jest pańskie jadło — rzekł strażnik więzienny do Vaubarona po powrocie do kaźni, i przysunął mu blaszane naczynie tuż przy drzwiach ciasnej kazamaty stojące.
Nieszczęśliwy tych słów wcale nie posłyszał.
Zostawszy sam jeden w kaźni, rzucił się na łoże i chciał rykiem i łkaniem stłumić straszliwą rozpacz, która go rozdzierała.
Ostre, gorące łzy spływały mu po twarzy i utworzyły widoczne ślady na niej. Pierś jego wzdymała się, serce jakby pęknąć chciało. Brakło mu tchu, wszystkie nerwy w nim drgały. To wzruszenie trwało może ze dwie godziny, potem osłabł i leżał jak martwy. Złamanym był na duszy i ciele.
Potem okazano mu zwłoki zamordowanych, co jednakowoż żadnego skutku nie miało i mieć nie mogło. Wobec bezdusznych ofiar Vaubaron zapewniał, że jest niewinny, lecz cóż to znaczyć mogło wobec nagromadzonych dowodów?
Śledztwo już było ukończone i sprawozdanie sędziego tak było dziwnie jasne, że trybunał sądowy jednogłośnie powziął uchwałę oskarżenia co do podwójnego mordu i rabunku.
Jakkolwiek Paryż zaledwie co odbył rewolucyą, przecież całe miasto żywo się zajęło tym krwawym dramatem.
Ostateczną rozprawę ogłoszono na czas najbliższego zgromadzenia sędziów przysięgłych. Wielu sławnych adwokatów współubiegało się o obronę obwinionego i żądało, aby sąd sam przyznaczył obrońcę, gdyby obwiniony nie wybrał żadnego.
Gdy w tym względzie zadano Vaubaronowi pytanie, rzekł, że nie zna żadnego adwokata, i że przyjmie każdego, którego mu sąd przyznaczy.
Owego dnia, w którym co do terminu ostatecznej rozprawy uchwałę powzięto, odwidził Vaubarona w więzieniu młody człowiek z inteligentnem wejrzeniem. Był to adwokat przez sąd przyznaczony.
— Mój panie — rzekł on do mechanika — przychodzę do pana może nie we wielki talent, lecz w najlepszą wolę zaopatrzony i bądź pan pewny, że użyję wszystkiego, abyś mi zaufał zupełnie, bo nie znasz mnie wcale. Ze śledztwa wiem, żeś pan wszystkiemu usilnie zaprzeczał, nie mogąc przecież w niczem oskarżenia osłabić. Otwórz mi pan serce i wyznaj prawdę wierząc, że niczego bardziej nie pragnę jak dowieść jego niewinności. Jeźliś pan jest rzeczywiście niewinny, to użyje całej mojej energji, aby pańską sprawę do zwycięztwa doprowadzić.
Nie było rzeczą możliwą nie ufać temu młodemu człowiekowi, którego przemówienie tak było ujmujące.
Vaubaron uczuł to, i po raz pierwszy od czasu uwięzienia poczęło w nim serce bić spokojniej.
Nieszczęśliwy przecież raz zdybał człowieka, który nie był już z góry o jego winie przekonany, po raz pierwszy spotkał się z istotą współczującą jego cierpienia i mógł mieć nadzieję oczyścić się z tego kału zbrodni, jakim go obrzucano.
— Niechże będzie niebo błogosławione, które cię zseła zbawco!
W tej chwili uniesienia Vaubaron wyciągnął ręce, aby ująć prawnika i uściskać, lecz jeszcze teraz nowy kolec wpiął się w koronę jego cierpień.
Adwokat cofnął się, aby uniknąć zetknięcia i wyraz odrazy wystąpił na jego oblicze. Zawstydzony Vaubaron opuścił głowę i zapłakał.
— Pan się mnie boisz — rzekł potem drżącym głosem — więc także pan myślisz, że ręce moje krwią zbroczone.
— Mylisz się pan — rzekł spiesznie adwokat — nie wyrobiłem sobie co do pana jeszcze żadnego zdania i zapewniam pana raz jeszcze, że najbardziej sobie życzę, abym mógł dowieść jego niewinności. Jeźli z panem pomówię i będzie rzeczą możliwą uwierzyć w pańską niewinność, to będę pierwszym, który panu rękę poda i przyjaźń zawrze.
— Wątpisz pan przecież zawsze, jednakowoż dzięki i za to. Lepsze to, niż gdybyś o mojej winie był przekonany.
— Zaufaj mi pan zupełnie i powiedz wszystko jak na spowiedzi, będę pana słuchał z uwagą.
— Ufam panu we wszystkiem, lecz zanim pan rozpocznie, ulituj się nademną i zdejm ze mnie ciężar, który mnie gniecie i do rozpaczy prowadzi. Czy zechcesz pan to uczynić? Czy zechcesz?
Adwokat pomyślał chwilkę a potem rzekł:
— To, czego pan żądasz, chętnie uczynię i odwidzę pańską żonę i dziecię.
— Dziękuję panu. Pan jesteś tak dobry! Gdy wszedłeś do mego więzienia, poczułem zaraz, że mi się pociecha zbliżyła. Nie prawda, że pan tam zaraz pójdzie?
— Zaraz nie, lecz dopiero za godzinę, gdy ztąd wyjdę.
— Na cóż ta niepotrzebna zwłoka. O! gdybyś pan wiedział, jak ja cierpię, jak strasznie się obawiam z powodu mej rodziny.
— To nie powinno pana pozbawiać ani męstwa, ani cierpliwości. Chcę naprzód z panem pomówić, a potem pójdę. Pańska żona zada mi niezawodnie niejedno pytanie, na które nie mógłbym dać odpowiedzi. Tylko w tym razie mógłbym jej robić nadzieję i pocieszać ją, gdybyś mi pan sam dał prawo do tego.
— Masz pan słuszność — odpowiedział Vaubaron — i zgadzam się na pańską wolę. Słuchaj mnie pan teraz a może nie jedną rzecz lepiej zrozumiesz, niż ja sam, i potrafisz rozprószyć ciemności mego nieszczęścia.
Rzekłszy to, począł Vaubaron opowiadać co już dawno wiemy.
Adwokat słuchał z jak największą uwagą i nie wiele przerywał, lecz idąc za tokiem opowiadanego zdarzenia poważniał coraz bardziej, a gdy Vaubaron skończył, na twarzy prawnika był jawny wyraz straconej odwagi i niezadowolenia.
Vaubaron miał się za zgubionego.
— Mów pan! — krzyknął wreszcie z siłą rozpaczy — nie prawda, że mnie pan masz za winnego i że mi się nie udało pana inaczej przekonać?
— Przeciwnie, mam pana za niewinnego, a na dowód sam panu teraz rękę podaję.
Vaubaron pochwycił rękę i przycisnął do serca, poczem zapytał:
— A jeżeli przekonałem pana o mojej niewinności to dlaczegóż pan taki smutny i zniechęcony?
— Bo dopiero teraz widzę całą trudność mego zadania i ogromną odpowiedzialność.
— Panie! mam odwagę, jestem mężem, powiedz mi pan przeto szczerze, czy moja obrona wydaje się panu wcale niemożliwą?
— To nie, lecz w każdym razie obrona pańska jest bardzo trudną.
— Jeżeli pan Bóg dopuści, to umrę jako męczennik — rzekł Vaubaron — a poczucie niewinności będzie mnie podtrzymywać — lecz moja żona i dziecię... Co się z temi stanie? To jest, co mnie dręczy i gorsze jest, od samej śmierci. Ratuj mnie pan! — wołał Vaubaron — ratuj mnie dla żony i dziecka!
— Bóg dopomoże! — rzekł wzruszony adwokat.
— Teraz panie — rzekł mechanik nieśmiało — gdy dopełniłem, czego żądałeś, czy mogę ci przypomnąć przyrzeczenie?
— Nie zapomniałem wcale i spełnię je, skoro tylko ztąd się wydalę.
Potem prawnik opuścił więzienie. Vaubaron pozostał sam i był z łaski Boga podniesiony na duchu. Dziękował niebu za dowody łaskawości, które go w straszliwem położeniu podźwignęły.
Tak przeminęły dwie godziny i nadspodziewanie nie wydały mu się wcale długiemi, bo nadzieja ożywiała go w samotności i sprawiła, że chwilowo zapomniał o wszystkiem złem, co go spotkało i o teraźniejszem położeniu.
W tem obrócił się z chrzęstem klucz w zamku drzwi się otworzyły i adwokat jawił się w kaźni.
Vaubaron zerwał się z łóżka, na którem spoczywał i pospieszył do gościa, lecz nagle się wstrzymał i począł drżeć. — Mimo zmroku, jaki kazamatę zalegał, spostrzegł zasępione oblicze młodego człowieka, który widocznie był wzruszony i nie śmiał oczu podnieść. — Vaubaronowi wydało się tak, jak gdyby go żelazna ręka za gardło chwyciła.
— Pan Bóg nie ma dla mnie miłosierdzia — rzekł w końcu — pan przynosisz dla mnie smutną wiadomość.
Adwokat tylko kiwnął głową.
— Zapewnie żona woła mnie, woła mnie walcząc ze śmiercią, a ja jestem więziony!
Prawnik milczał jeszcze ciągle.
Oczy mechanika wystąpiły na wierzch, twarz jego przybrała jakiś straszliwy wyraz a drżące jego usta z trudnością wymówiły zaledwie dosłyszalne słowa:
— Może już umarła! Moja Marta już umarła!
Adwokat zbliżył się do nieszczęśliwego a ująwszy jego zimne ręce rzekł nieopisanie łagodnym głosem:
— Odwagi mój przyjacielu, na miłość Boską!
— Umarła! — powtórzył Vaubaron nie słysząc ani słowa — straciłem ją na zawsze i nigdy już widzieć nie będę mojej Marty, mojej towarzyszki życia i pocieszycielki, a ja ci nie oddałem ostatniego pocałunku, niezamknąłem rękoma ócz twoich! O Boże już jej widzieć nie będę na wieki!
Nie płakał teraz, oczy pozostały suchemi, pierś nie miała tchu a na obliczu pojawiła się bezgraniczna rozpacz.
Gość milczał, bo i cóż mógłby powiedzieć. Wobec tak wielkiego cierpienia, cóż pomogą wszystkie słowa pociechy?
Nagle Vaubaron wstrząsł się cały jak trup zgalwanizowany, podniósł głowę a pałające oczy zwrócił na adwokata i rzekł grobowym głosem:
— Zapomniałem o Blance cóż z nią się stało?
Młody człowiek chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł.
— Mów pan, mówże pan przecież! — wołał mechanik — oczekuję najgorszego! Nie prawda, że także moja Blanka umarła.
Drżąc przemówił adwokat:
— Nie, nie umarła... przynajmniej nie ma powodu, aby to przypuścić... lecz niech pan tylko nie rozpacza... mała z pomieszkania zginęła bez śladu.
— Co zginęła? — krzyknął nieszczęśliwy ojciec, łamiąc ręce, rwąc włosy i uderzając rękami skutemi o głowę, tak że krew z nich pociekła. — Wolałbym, aby w grobie spoczęła, niż się ma tułać po Paryżu moje ukochane dziecię żebrząc o kawałek chleba. O! to okropnie! A potem przyszłość! Cóż się z nią stanie! Boże! To jest za wiele. Nie zniosę tego! Proszę przebacz mi lecz już inaczej nie mogę! Marto! Czekaj na mnie przychodzę do ciebie i umieram niewinny.
Krzycząc tak w rozpaczy wydarł się olbrzymią siłą z rąk adwokata, który go usiłował powstrzymać, pobiegł i uderzył z całą siłą głową o przeciwległy mur.
Dał się słyszeć głuchy, straszliwy łoskot, krew bryzgnęła z roztrzaskanej czaszki i Vaubaron runął trupem na ziemi. Nieszczęsny!
Potrzeba, abyśmy powrócili do owego wieczora po uwięzieniu Vaubarona, kiedy to Rodille z przebudzoną, Blanką na ręku otworzył był drzwi owego tajemniczego domu pod Neuilly.
Przypominamy czytelnikom naszym, że ów dom z dwu oddzielnych pomieszkań był złożony. Pomieszkania te łączył chodnik, o którym sam tylko właściciel wiedział.
Jeden z owych dwu domów miał dwa przedziały, salę w przyziemiu na dwie równe części kratą żelazną przedzieloną, gdzie był kantor stuletniego staruszka Legripa i piwnicę, w której klejnoty starego złodzieja mieściły się.
W sąsiedztwie miano ten dom za zupełnie opuszczony, bo ciężkie firanki zasłaniały okna i nie dozwalały przebić się światłu rewerberów przed lustrami umieszczonych. Przed temi zwierciadłami zwykł był Rodille przebierać się, aby jako ojciec Legrip mógł rozpoczynać swe codzienne zatrudnienie.
Nie bawił też tu Rodille nigdy dłużej nad kilka minut, które były do przebrania się potrzebne.
Rodille przekroczył próg, zasunął rygiel, zaświecił i posadził dziecię na jednym z opylonych fotelów, jakie wzdłuż ścian były poustawiane.
— Jak tu ciemno i smutno — wyszeptało dzie cię — czy tu jest więzienie mój panie?
— Nie, wcale nie, moja mała.
— Gdzie mój ojciec?
— Zaraz tu przyjdzie.
— Czy go tutaj nie ma?
— Jeszcze go nie ma, lecz rychło przybędzie.
— Ja się boję, chcę go widzieć, on mnie uspokoi.
— Za kilka minut zobaczysz go kochana Blanko i nie masz najmniejszej przyczyny, dla czego byś się miała obawiać.
Rzekłszy to, Rodille otworzył drzwi ukryte w otapetowaniu tylnej ściany tej komnaty, za któremi pokazały się wschody do górnego piątra prowadzące. Po tych wschodach dostali się oboje do sypialni, która wcale ponurego wejrzenia nie miała.
Tu przechowano meble z dawnych lepszych czasów zeszłego stulecia. Znajdywało się tu łoże biało malowane ze złoconemi nogami i wysokim baldachimem, z którego spływały szerokie jedwabne kotary z deseniem przedstawiającym niebieskiej barwy pasterzy i różnobarwne owieczki.
Pod ścianami stały fotele w tym samym guście co łóżko, a na ścianie wisiało zwierciadło nad dwunożnym stolikiem, obok którego dwa ramienne lichtarze umieszczone były.
Podłogę zaścielał dobrze już podszarzały kobierzec.
— Nie prawda, że tu jest pięknie? — zapytał Rodille spostrzegłszy, że dziecię wszystkiemu z uwagą przypatrywało się.
— Tak jest, tu bardzo pięknie — odpowiedziała dziewczyna — daleko piękniej niż u nas... lecz ja bym chciała przecież...
— Aha — przerwał jej bandyta szyderczym głosem — chciałabyś widzieć ojca. Jużem to kilka razy, a właściwie za wiele razy słyszał, moja mała, i powiedziałem ci już, że jeszcze dosyć wcześnie przybędzie, lecz zostaw mu do dyabła czas do tego.
Blanka spuściła główkę i milczała, ale jej bojaźń podwoiła się.
Rodille tymczasem dobył z kieszeni kawał pytlowanego chleba, w papier owinięty kawałek pasztetu, słomą oplecioną flaszkę i postawił to wszystko na marmurowym stole w pośrodku sypialni stojącym.
— Zapewne głodna jesteś — rzekł potem — i chcesz jeść.
Blanka pokiwała głową.
— Czemuż by nie? Toby było nie możliwe, gdyż jak się spodziewanm zapomniałaś rano zjeść śniadanie a w południe obiad. Teraz pojadę do twojego ojca, aby się pospieszył i przyszedł czemprędzej, a ty moje dziecię jedz i pij tymczasem. W tej flaszce masz doskonałe, słodkie wino, więc życzę ci dobrego apetytu i do widzenia.
Z temi słowy nędznik wyszedł z pokoju zostawiwszy Blankę z łakociami.
Zastawione jadło było wprawdzie bardzo proste, lecz nędza w gospodarstwie mechanika od kilku miesięcy była tak wielka, że ta skromna przekąska za prawdziwe gody ujść mogła.
Blanka była jak najmocniej przekonana, że wcale apetytu nie miała, ba nawet przed kilkoma minutami rzeczywiście głodu nie uczuwała i najmniej myślała co jeść, teraz atoli widok żywności sprawił, że uczuła najgwałtowniejszą potrzebę pożywienia się.
Najapetytniejsze przysmaki stały przed nią i pociągały ku sobie jej oczy podobne magnesowi, który żelazo przyciąga.
Po kilku minutach zbliżyła się do stołu i jadła z chciwością. Potem chwyciła za flaszkę, a nie mając kieliszka, przytknęła ją do ust i piła z rozkoszą słodkie wino, które Rodille zostawił.
Sama teraz przyznała, że obcy jej człowiek nie przesadził, lecz zostawił jej tak pyszny napój, jakiego jeszcze nigdy nie piła, a który teraz dobroczynne ciepło w żyły wlewał.
Flaszeczka była jeszcze do dwóch trzecich części napełniona. Blanka piła ponownie, lecz rychło opanowała ją niepokonana senność, nogi jej poczęły się chwiać i zaledwie zdołały ciężar ciała utrzymać.
Z trudnością zbliżyła się do wygodnego fotelu a padłszy nań usnęła i spała jak zabita.
Zresztą nie było tu żadnego niebezpieczeństwa.
Rysy dziecięcia pozostały łagodnemi i pogodnemi i wyrażały najzupełniejszy, pożądany spokój, podczas gdy pierś lekko oddychała. Nie było najmniejszego pozoru szkodliwej senności, której Blanka podlegała.
Tak minęło minut kilka, poczem Rodille powrócił, ostrożnie po schodach stąpając. Na progu przystanął, szukał wzrokiem dziecka, które też rychło odkrył.
— A to dobrze — rzekł zacierając z radości ręce — no! ma teraz dosyć na całą dobę.
Potem zbliżywszy się do ofiary, mówił dalej:
— Wreszcie nie ma potrzeby, aby na tem krześle noc przepędziła.
Rzekłszy to, wziął Blankę na ręce, zaniósł ją do łoża i położył. Potem ściągnął dziewczynce trzewiczki, aby ulżyć jej zgrabnym, małym nóżkom.
Załatwiwszy to, wziął świecę ze stołu i otworzył drzwi do małego pokoiku, gdzie na podłodze leżał materac. Rzuciwszy się nań w ubraniu, zasnął prawie w tejże samej chwili. Widocznie spoczynek był mu wcale potrzebny.
Gdy się obudził, już było późno rano.
Wstawszy poprawił na sobie zmięte suknie i uporządkował sobie włosy palcami. Potem udał się natychmiast do Blanki, którą zastał jeszcze śpiącą. Ująwszy ją za bezwładną rękę, przekonał się, że stan uśpienia jeszcze długo potrwa. Wreszcie opuścił pokój i dom, opatrzywszy starannie wszystkie zamki, ażali dobrze zamknięte.
Na ulicy de l’Etoile wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć na ulicę Radziwiłłowską.
W znajomem pomieszkaniu na onej ulicy zmienił Rodille suknie i twarz i przeistoczywszy się w rzeczywistego Rodilla udał się na Boulevard du Temple i wstąpił do domu magnetyzera.
— No! cóż słychać? — zapytał Horner zaraz na wstępie.
— Wszystko dobrze, rzecz się już załatwiła.
— Jak to, już?
— Ach! mój Boże! Tak jest. Już to ze mnie człowiek taki, silny w raz powziętym zamiarze i szybki w działaniu. U mnie wszystko musi iść piorunem. Tak — jestem w posiadaniu prawdziwej różczki czarodziejskiej.
— A cóż się dzieje z małą?
— Znajduje się od wczoraj wieczora w mojem ręku i ręczę za to, że z tego powodu nikt nas niepokoić nie będzie.
— Pan jesteś słownym człowiekiem podobnie jak i ja. Gdy jest wszystko w porządku, więc przyprowadź pan czemprędzej dziewczynę i odbierz należącą ci się sumę.
Po ustach Rodilla przemknął osobliwszy uśmiech, który się nie da bliżej opisać, a który zapewne wykrzywił usta Metistofelesa, kiedy Fausta na uroczystość czarownic powiódł.
— Mój kochany panie doktorze — rzekł — najpierw musimy jeszcze bardzo piekącą rzecz załatwić, bo nie jestem jeszcze przekonany, iżby już wszystko było w porządku.
Horner przeląkł się.
— Jak to pan rozumiesz?
— Rozumiem to tak, że pierwotnego zamiaru wyrzekłem się a przynajmniej zmieniłem.
— W jakim względzie? Mów pan wyraźniej!
— Natychmiast to uczynię, a będę tak wyraźnym i dokładnym, jak lepiej nie można. Nie prawda, że pan liczysz na dziecię, aby mieć ztąd wielkie dochody?
— Całkiem naturalnie, bo czyż inaczej ryzykowałbym tak znaczną sumę dziesięciu tysięcy franków?
— Przyznaję, jednakowoż suma, która panu, panie doktorze, tak znaczną być się wydaje, jest mojem zdaniem bardzo małą w porównaniu z zyskami, jakie z tego interesu ciągnąć możesz.
— Ja raz postanowionej sumy podnieść nie mogę, bo muszę na jej zapłacenie wszystkich użyć zasobów, jakie posiadam.
— Daruj pan, lecz ja temu wcale wiary nie daję. Pan jesteś bardzo bogaty, mój panie doktorze i masz zresztą kredyt na miejscu. Mimo tego przecież chcę wziąć pańskie żarty za prawdę i chcę przyjąć na razie umówione dziesięć tysięcy franków.
— A czegóż pan zażądasz po tem?
— Potem chcę być pańskim wspólnikiem i mieć udział w dochodach.
Horner aż podskoczył do góry i krzyknął:
— Czy pan mówisz seryo?
— Czyż wyglądam na żartownisia?
— Czy nie możnaby wiedzieć, do jakiej części udziałowej miałbyś pan pretensyą?
— Chcę sobie słusznie postąpić i zamiast połowy, której bym mógł żądać, chciąłbym mieć tylko jedną trzecią.
— Trzecią część! zawołał magnetyzer i począł ruszać ramionami na sposób skrzydłowego telegrafu.
— Nie prawda, że zdziwiła pana moja skromność w żądaniu?
— Co pan sobie myślisz?
— Rozmaitości kochany panie doktorze.
— Na pański wniosek wcale się nie zgadzam!
— Czy to jest pańskie ostatnie słowo?
— Tak i sto razy panu powiem, że tak! Możesz pan pójść z dziewczyną na spacer i bierz pana dyabli razem z nią. Myślałem, że mnie pan znasz lepiej. W mojem ręku ta dziewczyna jest kapitałem ale tylko przez mój talent, moje zatrudnienie i znajomości, lecz u pana może być tylko niepotrzebnym ciężarem.
Rodille parsknął śmiechem.
— Mój kochany panie doktorze, pomagasz mi do pozbycia się wahania w decyzyi, znasz pan przecież moją delikatność. Powiem panu zatem, że daleki jestem myśli, jakoby dziecię, jak pan sądzisz, nie mogło mieć dla mnie wartości, przeciwnie, jestem przekonany, że będzie ono dla mnie źródłem znakomitych dochodów, i jeźli pan nie przyjmujesz mojego wniosku co do utworzenia spółki, to możesz śmiało podpisać własny upadek.
Fryderyk Horner spojrzał na mówiącego z największem zdziwieniem.
— Uważam panie doktorze, że pan mnie jeszcze zawsze nie pojmuje i oczekuje z niecierpliwością bliższego wynurzenia się. Dowiedz się zatem człowiecze bez mózgu i władzy pojmywania, że postanowiłem dziś rano zawrzeć układ z pewnym ubogim ale bardzo zdolnym lekarzem bez pacyentów, na podstawie którego odda mi do użytku swe nazwisko i osobę za 100 talarów miesięcznego wynagrodzenia.
— I cóż z nim do dyabła myślisz poczynać?
— Więc jeszcze nawet teraz niczego się nie domyślasz?
— Niczego wcale, muszę to wyznać.
— To szczególne, zwykle pojmujesz daleko łatwiej. Powiem panu zatem, że tego lekarza i małą umieszczę w pysznie urządzonem mieszkaniu, na pierwszem piątrze domu w ulicy Montlanc albo na Boulevard Montmartre, ogłoszę potem w całym Paryżu magnetyczne konzultacye, które jak się spodziewam o wiele lepiej się powiodą niż pańskie a przecież mimo tego tylko 10 franków zamiast jednego luidora kosztować będą. Teraz rozważ pan, kochany panie doktorze, ile panu pacyentów przy tej konkurencyi z końcem miesiąca jeszcze pozostanie.
— Pan to chcesz uczynić — mruczał doktor z tropu zbity — a ja myślałem, że mogę liczyć na pana!
— I ja też nigdy pana nie zawiodłem.
— Jeźli pan mnie opuścisz, jestem zgubiony!
— Zapewne, lecz kto winien temu? Czy pan zawsze jeszcze na mój wniosek zgodzić się nie możesz?
— Byłem ślepym i głupim.
— A teraz?
— O teraz już odzyskałem moich pięć zdrowych zmysłów i mam oczy otwarte.
— To znaczy, że uważasz dobrze na szczęście, którego przed kilkoma minutami przyjąć nie chciałeś.
— Rodille, mój drogi Rodille, prawdą jest, że cię ubóstwiam. Zostań więc moim przyjacielem, spólnikiem, mojem drugiem Ja.
— No jestem dostatecznie wspaniałomyślnym i nie chcę szukać szczęścia bez ciebie. Jednakowoż pańskie ociąganie się i zapoznawanie mojej osoby zmusza mnie do małej zmiany postawionego wniosku. Nie zadowolę się teraz trzecią częścią dochodu, jak przedtem, lecz żądam połowy.
Doktor westchnął i klął z całego serca obecnemu swemu przyjacielowi i przyszłemu spólnikowi, lecz nie pozostawało mu teraz nic, jak tylko zgodzić się.
— Przyjmuję — rzekł, musząc się do uśmiechu — dostaniesz pan połowę dochodu.
— Przyznasz mi to pan pisemnie.
— Nie inaczej.
— Każdego wieczora nastąpi podział.
— Niech się stanie zadość pańskiemu życzeniu, choć z przykrością wyznać muszę, że to wygląda na ubliżające niedowierzanie.
— Nie jest to w żadnym razie niedowierzaniem — odpowiedział Rodille — i dzieje się tylko w obopólnym naszym interesie, co pana nie może obrazić. Możemy zatem kontrakt spisać, a ułożywszy każdy punkt jasno i dokładnie podpiszemy i zapieczętujemy.
— Jestem gotów — rzekł doktor.
Rodille opuścił Boulevard du Temple uśmiechnięty i pełen radości z powodu właśnie zawartego układu.
Nie chcemy się wdawać w cały podział czasu, w którym zatrudnienia tego dnia załatwiał i powiemy tylko, że z nadejściem nocy udał się do Neuilly obficie zaopatrzony w zapasy żywności, łakoci i kilka dziecinnych sukienek o żywych barwach. Niósł on także mnóstwo drogich zabawek, między któremi znajdywała się niezwyczajnie piękna lalka.
Wszystko to wpakował wreszcie do dorożki i pojechał na to samo miejsce, gdzie wczorajszego wieczora woźnicy zapłacił a potem z dzieweczką na ręce do owego dobrze nam znajomego domku się udał.
Wieczór był parny i duszny. Ani jedna gwiazdka nie świeciła na niebie, a rzadko rozmieszczone latarnie zdawały się tylko pomnażać ciemności, czyniąc je lepiej widzialnemi.
Jak zwykle zatrzymał się Rodille przez kilka chwil przed drzwiami domu i zanim otworzył badał wzrokiem otoczenie, chcąc się upewnić, że w tem odległem miejscu sam się znajduje. Bacząc nie spostrzegł i nie posłyszał niczego. Tylko z daleka dolatywał turkot wozów od kurzem okrytej ulicy na Champs-Elisée.
Zadowolony z tego bandyta otworzył drzwi i wszedł do domu.
Jednego przecież nie zauważał, a mianowicie za grubym pniem starego klonu ukrytego człowieka, który zatrzymując w sobie oddech czyhał z iskrzącemi się oczyma i zapewnie nie dla żartu ani też przypadkiem rolę szpiega odegrywał.
Gdy Rodille zniknął w domu, człowiek ten nie opuścił wcale swego stanowiska, owszem stał jeszcze całe dwie godziny jak statua nieruchomy na czatach, i opuścił to miejsce dopiero wtenczas, gdy wybiła jedynasta godzina.
Odszedłszy nie udał się do Paryża lecz zwrócił kroki ku Porte Maillot.
Zamknąwszy drzwi ostrożnie, Rodille zaświecił świecę i nie zatrzymując się ani chwili, udał się natychmiast na górę, gdzie wszedł do pokoju i obaczył Blankę jeszcze zawsze w głębokim śnie pogrążoną.
— Dosyć tego — rzekł do samego siebie a potem dobył z kieszeni flaszeczkę z silnie woniejącą cieczą i przytknął małej do noska. Blanka zadrżała a potem wyciągnęła ramiona i otworzywszy oczy długo patrzała zdziwiona.
Nagle z tak ciężkiego snu zbudzone zapomniało dziecię o wszystkiem, co zaszło, nie poznawało nawet miejsca, gdzie się znajdywało, ani człowieka, który stał przed niem i myślało, że to co widziało na jawie, jest tylko dalszym ciągiem rozpoczętego snu.
— Cóż dziecię, czego patrzysz tak zdziwione? Myślałby kto, że mnie po raz pierwszy widzisz.
— Gdzie jestem? — odezwało się dziecię.
— Jak to, pytasz się, gdzie jesteś? Zdaje się jak gdybyś po dwugodzinnym śnie zupełnie pamięć straciła. Czy nie przypominasz sobie, że wyszedłem z domu, aby twego ojca poszukać i tu go sprowadzić? Czy nie przypominasz sobie, że ci zostawiłem jadło na stole?
Te słowa, któremi Rodille okpił dziecię o całą dobę, poskutkowały.
— Tak, tak — zawołała Blanka — to prawda! Teraz przypominam sobie wszystko mój panie, lecz gdzież jest mój ojciec? czy przyszedł?
— Widziałem go i przychodzę właśnie od niego. Te osoby, które się z nim tak źle obeszły, są teraz jego najlepszymi przyjaciółmi i dały mu wiele pieniędzy. Twój ojciec jest teraz bardzo bogaty i ty nią będziesz.
— A to szczęście! — zawołała mała klaszcząc w dłonie — lecz dlaczegóż nie przyszedł, aby mi to sam powiedział?
— Dziś w żaden sposób przyjść nie mógł.
— To niepodobna — rzekła maleńka blednąc i drżąc na całem ciele.
Rodille odpowiedział spiesznie:
— Ojciec nie mógł przyjść i tylko polecił mi, abym cię uspokoił i oddał ci tych kilka zabawek.
Blanka podniosła główkę i zawołała z radością:
— Tak, ojciec mi co przysłał, a gdzież to jest?
— Oto są, popatrz, bardzo piękne rzeczy, sukienki i śliczne zabawki. Popatrz no tylko. Twój ojciec musi cię bardzo kochać.
Dziecię ucieszyło się bardzo.
— Czyś zadowolona? mówił dalej bandyta.
— Co to za piękne rzeczy, a ta lalka jaka śliczna! Czy to prawda, że te wszystkie rzeczy do mnie należą?
— Tak moje dziecię, to wszystko jest dla ciebie, lecz pod tym jednym warunkiem, że będziesz wesoła i niczego nie będziesz się więcej obawiać.
— Jabym nie miała być wesoła, gdy wiem, że mój ojciec jest teraz szczęśliwy, że go jutro uściskam i za to wszystko podziękuję? Ach, matka ucieszy się też bardzo, gdy zobaczy te kosztowności. Zaprowadź mnie pan zaraz do matki. Nie prawdaż, że pan to uczynisz? Mój Boże! Moja matka musi się nudzić bezemnie.
— Dziś już jest zapóźno, a potem matka na cię wcale nie czeka, bo wie, że dziś do domu nie powrócisz.
— A cóż, czy mam tutaj dzisiaj nocować?
— Tak jest moja duszko, i spodziewam się, że się u mnie bać nie będziesz.
— Nie, mój panie, bać się nie będę, bo mam zaufanie do pana i wiem, że mój ojciec także panu ufa.
— Zjedz że teraz wieczerzę i połóż się do łóżka.
— Wszakże ja już zjadłam wieczerzę.
Rodille uśmiechnął się i rzekł:
— Czy nie masz apetytu?
— Nie, nie mam go wcale.
— To nic nie znaczy, siadaj tylko i jedz, a apetyt się znajdzie.
Dziecię mogło wprawdzie myśleć, że nie dłużej spało jak tylko dwie godziny, lecz żołądek jego nie oddawał się żadnym marzeniom, zaledwie przeto przysmaki spostrzegło, wzięło się też zaraz najchętniej do nich, jedząc i pijąc do woli.
W dziesięć minut potem dziecię ponownie usnęło. Rodille wziął je ostrożnie na ręce, zaniósł do łóżka a potem udał się do gabinetu, gdzie się rzucił na materac i także rychło usnął.
Bandyta przez ciągłe czuwanie w ciągu swego zbrodniczego żywota, zaostrzył sobie zmysł słuchu do wysokiego stopnia doskonałości i nazwyczaił się do nader czujnego snu. Około północy zerwał się, był zaraz przytomny i zapytał samego siebie:
— Co to ja słyszę?
Uszu jego dolatywał lekki, zaledwie słyszalny szelest, pochodzący od piłowania pilnikiem, którym wprawna ręka władała.
Opuścił też zaraz łoże, na którem spoczął w ubraniu i zbliżył się do okna gabinetu.
Szelest nie ustawał.
Bandyta chciał już okno otworzyć dotknąwszy się palcem rygla, gdy w tem powstrzymał się i rzekł do samego siebie:
— Ktoś widocznie piłuje u kraty dolnego okna. To zaiste śmiechu warte.
Potem opuścił gabinet i udał się bez światła wschodami na dół, gdzie wstąpił do sali w przyziemiu znajdującej się.
Z największą ostrożnością i nie robiąc najmniejszego szmeru, otworzył jednę połowę dobrze przylegającej okiennicy, poczem przyłożył ucho do szyby, lecz ku niemałemu zdziwieniu słyszał teraz szelest pilnika mniej wyraźnie niż na górze.
Pomyślawszy chwilę, rzekł:
— Ach, to nie do mnie. Ta okoliczność dowodzi, że ci osły upatrzyli sobie mego poczciwego sąsiada i mają nadzieję, że wścibią rękę do kasy oszczędności dobrego ojca Legripa. Na wasz koszt draby uśmieję się do woli, zanim przeminie godzina.
Zamykając potem okienicę, mówił dalej:
— Kraty są grube, mam zatem co najmniej półtory godziny czasu, chociażby byli nie wiem jak biegli w swojem rzemiośle.
W przekonaniu że najmniejszy błysk światła na zewnątrz się nie dostanie i nie zdradzi go, poszedł do komina i zapalił używszy flaszeczki fosforycznej, woskową świecę.
Potem przebrał się w znajomy sposób i przemienił się w ojca Legripa, do czego nie więcej jak dziesięć minut czasu potrzebywał.
Zapaliwszy potem lampę, umbrą przysłoniętą, pocisnął w ścianie ukryty ćwieczek. Drzwiczki się rozwarły i Rodille dostał się tajnym przechodem do sąsiedniego domu, gdzie w sali przyziemnej ukrył się za kotarą na żelaznej kracie zawieszoną.
Szelest pilnika dawał się tu o wiele lepiej słyszeć, zkąd łatwo można było wywnioskować, że złodzieje tu właśnie wtargnąć chcieli.
Na boku starego biórka do pisania, na którym leżała para nabitych pistoletów i waga do mierzenia ciężaru złota, widoczny był miedziany trzonek, który za pośrednictwem żelaznego pręta stał w związku z podłogą drugiej połowy sali, ową żelazną kratą na dwie równe części podzieloną.
Rodille chwycił za trzonek i silnie pociągnął ku sobie. Trzonek posunął się na kilka cali a razem z nim także pręt żelazny, poczem głuchy łoskot dał się słyszeć. Dyabelski uśmiech pojawił się na twarzy bandyty. Puściwszy trzonek, zatarł ręce, opatrzył zamki pistoletów i przyćmił lampę. Salę zaległy ciemności. Załatwiwszy co było potrzeba, usiadł na starym fotelu z twarzą tak obojętną, jak gdyby zwykłych swoich gości oczekiwał.
— Ktoby to do dyabła mógł być? zapytał samego siebie, przebiegając myślą całą listę swych znajomości.
Zostawmy na chwilę bandytę w położeniu człowieka, który wie, że złodzieje do jego domu dobywają się, a który pomimo tego siedzi milcząc i uśmiecha się a starajmy się dowiedzieć, co przed godziną w pobliżu domu, o którym mowa, zaszło ciekawego.
W niedalekim oddaleniu od bramy Maillot, na rozległej dolinie aż do lasku bulońskiego ciągnącej się, stała w roku 1830 szynkownia o bardzo niemiłej powierzchowności. Żaden dom, żadna chata, z belków, desek i słupów sklecona, nie była podobna do tej szynkowni o tak nizkich drzwiach wchodowych, że koniecznie trzeba się było schylić, aby wejść do wnętrza. Nędzne lepianki najuboższych wieśniaków w Salogne albo w dolnem Anjou są o wiele lepiej zbudowane.
W chacie tej było tylko jedno okienko, a na dachu sterczał komin z blachy, chwiejący się za każdym podmuchem wiatru.
Wrzawa ponurych głosów dawała znać przechodniom, że w tej karczmie wino i wódkę szynkowano.
W dzień nie było tu zwykle biesiadników, a wtenczas na progu można było spostrzedz krótkiego pękatego człowieka z dzikim, odrażliwym wyrazem twarzy, o zwisłych wargach i zyzowatych oczu. Miał on na głowie czapkę wydrzanem futrem poszytą, a był odziany w kurtkę i przepasywał się fartuchem. Z rękami na brzuchu złożonemi, lubił zażywać wytchnienia stojąc i paląc fajkę o krótkim cybuszku. Tą osobistością nie był nikt inny jeno gospodarz we własnej osobie.
Zdawało się, że był on stworzony dla swej chaty, jak ślimak dla swej skorupy, i jedno bez drugiego nie dawało się wcale pomyśleć.
Człowiek ten wyglądał tak, jakby uciekł z galerów w Brest albo w Tulonie. Chata jego była podobna do nory złodziejskiej i mieściła w sobie tylko jednę izbę z małem przepierzeniem w kącie, gdzie łoże gospodarza mieściło się.
Nagie ściany nie były nawet pobielone i otaczały pół tuzina małych stolików i około dwadzieścia połamanych stołków. Oprócz tego widziałeś tu jeszcze pult, zapewne z bankructwa jakiego kupca pozostały.
Owego wieczora, kiedy Rodille do uśpionej Blanki z zabawkami powrócił, siedziało w tej karczmie kilkunastu dziko patrzących ludzi. Popijali jakąś bezbarwną mieszaninę spirytusu i rozmaitych innych morderczych ingredyencyi, paląc z krótkich fajeczek, do których uzbierane niedogarki z cygar napychali. Dym w izbie był gryzący i nieznośny dla każdego, kto do takich miejscowości nie był przyzwyczajony. W tej piekielnej zaduszę z trudnością paliło się kilka łojówek grożących zgaśnięciem co chwila.
Przy małym stoliku w kącie izby siedziało dwóch mężczyzn żywo lecz po cicho rozmawiających ze sobą. Jeden z nich był to wysoki drab w niebieskiej bluzie, zaopatrzony w tułów i grzbiet Herkulesa, drugi zaś był dość przystojny i dosyć porządnie lecz bez gustu ubrany.
Znamy tych ichmościów już dawno, bo nie był to nikt inny jeno Miodziuś i Rypcio.
— Myślę — rzekł Rypcio do swego towarzysza — że ten Wicherek za długo każę czekać na siebie.
— To pochodzi ztąd, że on wszystko czyni z zastanowieniem, a zresztą kazał nam przyjść o godzinie jedynastej, więc nie każe nam czekać, lecz owszem myśmy przybyli zawcześnie.
— Jesteś że ty pewny, że on nie działa przeciwko nam podstępnie?
— Co ci nie przychodzi do głowy? Jaki dyabeł podaje ci takie myśli?
— Sadzę tak ze stosunku jego z tym starym psem Legripem.
— W jakimże celu mógłby użyć podstępu?
— Aby nas pchnąć w otchłań, zkąd nie wyjdziemy zdrowo.
— Cóżby mu z tego przyszło?
— Pytasz, coby mu z tego przyszło? Każe sobie po prostu staremu za to zapłacić.
Miodziuś wzruszył ramionami.
— Wielki osioł z ciebie, mój kochany Rypcio! Nie poznaję cię dziś wcale. Wicherek jest poczciwym, dzielnym towarzyszem, ręczę za to głową, a zresztą woli on raczej podzielić z nami kasę tego starego łotra, niż zarobić sobie naszym kosztem kilka nędznych talarów jako Judasz.
— Uspokaja mnie to, że ręczysz za niego. Jakże sądzisz, czy wiele możemy pochwycić, jeźli się uda?
— Bez wątpienia. Ten dom jest cały pełen złota od góry do dołu, nie licząc ni srebra ani kosztowności.
— Czy myślisz, że się dziś powiedzie?
— Mojem zdaniem im prędzej, tem lepiej, lecz to wszystko zależy od wiadomości, jakie Wicherek ze sobą przyniesie.
Zaledwie te słowa wyrzeczone zostały, dały się słyszeć pospieszne kroki od strony ulicy, poczem rychło drzwi się otworzyły. Będący w karczmie spojrzeli z wyrazem niepokoju ku drzwiom, lecz rychło uspokoili się, bo przybyły był ich dobrym znajomym.
Wicherek był nawskroś paryskim urwiszem, bandytą, ulicznikiem, żartownisiem. Miał on nawet pretensye do wykształcenia, lecz do codziennego użytku posługiwał się złodziejskim żargonem, który niepospolicie zbogacił komicznemi zwrotami w teatrach na Boulevard używanemi, dokąd dosyć często udawał się.
Stanąwszy na progu, oddał ukłon, który zapewnie Pierrotowi z teatru Funambulles ukradł i rzekł:
— Dobry wieczór, koledzy, jak się powodzi? Codziennie lepiej, nieprawdaż, u mnie także. Na moją szpadę z Toledo, panowie, taka noc jak dzisiejsza bardzo mi się podoba, bo ciemno, oko wykol, a przecież widać. Jużeście załatwili interesy? ja także. Każdy za siebie, a pan Bóg za wszystkich.
Wyrzekłszy te słowo, którym gestykulacya lubianych aktorów towarzyszyła, wykręcił pirueta a usiadłszy potem pomiędzy Rypciem a Miodziusiem przemówił cichym głosem:
— Czy już dawno na mnie czekacie?
— Już dosyć dawno ty nicponiu — odpowiedział Rypcio — i nieobecność twoja już się nam wydała podejrzaną.
— Co? moja nieobecność? Tego u mnie nie ma — odpowiedział Wicherek — lecz jestem punktualny jak zegar słoneczny. On na Palais-Royal nie prześcignie mnie w dokładności.
— Mówże raz rozumnie — rzekł Miodziuś — czy ztamtąd przychodzisz?
— Zapewne i powinniście wiedzieć, żem całe dwie doby czatował. Czy tego nie dosyć? Żaden urwisz na świecie więcej zrobić nie może.
— I cóż nam masz do powiedzenia?
— To tylko, że wiem dobrze, jak wielkie skarby ojciec Legrip posiada, lecz nie wiem wcale, gdzie mieszka, bo na plac pod Neuilly przychodzi tylko wtenczas, kiedy mu Richard doniesie, że jesteśmy w stanie dać się ostrzyc jak niewinne owieczki.
— Więc Legrip tej nocy nie wrócił?
— Ani tej nocy ani tamtej.
— Więc zaniechałeś wszystkiego?
— Najzupełniej, niech mnie dyabli porwą, nie spuściłem tylko z oka owego domu, który tuż do kamienicy Legripa przypiera, a który, jak się zdawało, nie był zamieszkany.
— Do dyabła, któż tam przemieszkuje?
— Jakiś jeszcze młody człowiek, który prawdopodobnie jest dość bogaty, abyśmy na jego kabzę zapolowali. Wczoraj wieczorem wszedł on do domu około godziny jedynastej, dźwigając w ramionach sporą paczkę, co mi się tak wydawało, jakby niósł śpiące cielę w worku. Zanim otworzył drzwi, oglądał się na wszystkie strony, jak człowiek który jest w obawie, aby go nie spostrzeżono.
— I nie widziałeś go więcej?
— Owszem, widziałem, ukrywszy się tak dobrze za drzewem, że tylko jednem okiem patrzeć mogłem. Było to dziś rano, lecz wyszedłszy z domu zasłonił sobie twarz chusteczką i nie mogłem widzieć więcej nic, jak tylko gęstą czarną brodę.
— Czy dziś powrócił do domu?
— Powrócił około godziny dziesiątej, niosąc pod ręką kilka małych pakiecików.
— Co na to powiesz Rypcio, zapytał Miodziuś.
— Myślę, iżby było lepiej, gdybyśmy żadnego sąsiada nie mieli, lecz taka drobnostka nie powinna obalić tego, co raz postanowiono.
— Jakież twoje zdanie Wicherku?
— Że przy tem zostaniemy, jak jestem szlachcicem.
— Więc jeszcze tej nocy?
— Ani godziny dłużej czekać nie możemy, lecz zaraz weżmiemy się do dzieła, bo właśnie po to przyszedłem, aby was zabrać ze sobą.
Miodziuś powstał od stołu i wyszedł. Po nim rychło pospieszyli towarzysze.
W kilka chwil potem znajdywali się wszyscy trzej przed tajemniczemi drzwiami ojca Legripa, i naradzili się, któreby okno było najsposobniejsze do obrobienia. Wreszcie Miodziuś dobył pilnika z kieszeni i począł piłować kraty okienne.
Jakkolwiek złodziej w podobnej czynności niepospolicie był biegły i zręczny, tak przecież pomimo tego nie mogło się obejść bez lekkiego szelestu, który Rodilla ze snu obudził.
Przepiłowanie żelaznej kraty jest bardzo uciążliwą pracą, toż po pięciu minutach zadyszany Miodziuś, ocierając pot z czoła, oddal pilnik Rypciowi, który rozpoczęte dzieło bez zwłoki dalej prowadzić począł. Wreszcie to zajęcie przeszło z kolei na Wicherka, który jednorazowego przerznięcia sztaby żelaznej szczęśliwie dokonał.
Praca szła zwolna, lecz w końcu zbliżyła się ku ostatecznemu celowi, gdy już trzy grube pręty żelaza przepiłowane zostały.
W pół godziny potem okno było już ochronnej kraty pozbyte i tylko szyby przejścia broniły.
Co teraz było potrzeba zrobić, to było już tylko dziecinną zabawką, i w minucie zrobił Rypcio w szybie mały otwór. W otwór ten wsadził Wicherek swą długą, prawdziwie małpią rękę a odsunąwszy rygle, okno otworzył.
Rodille siedział jeszcze ciągle za kratą, nieruchomy jak posąg zatrzymując oddech w sobie. Ręce jego spoczywały na rękojeściach pistoletów i drżały ze wzruszenia. Nie obawiał się on wprawdzie niczego, bo zarządził, co było potrzeba, lecz cała ta sprawa wydała mu się już nieco za długą.
Wicherek zwrócił się do Miodziusia:
— Przecież nie możemy wejść tak po ciemku, jakbyśmy się bawili w ślepą babkę. Jonasz w żołądku wieloryba pewnie więcej nie widział. Myślę, iżby było na czasie zaświecić latarkę. Baczność moi panowi i panie, zaraz się widowisko rozpocznie.
— Czyś oszalał, głupcze — szepnął Rypcio.
Tymczasem trzeci urwisz dobył z kieszeni małą latarkę i zaświecił. W tej chwili przyćmiony błysk światła oświecił wnętrze komnaty obszernej i próżnej i odbił się od zielonej kotary, która aż do tej chwili jeszcze nie poruszyła się.
— Czy nie wierzycie że tu są pieniądze w tej dziurze, gdzie ten stary łotr, chcę powiedzieć ten dobry ojczulek Legrip, skubie gołąbki, choć mu się z rąk wyrywają? No! teraz na odmianę przychodzą gołąbki, szukając zgubionego pierza.
— Kto pierwszy polezie? — szepnął Miodziuś.
— Ja — rzekł złodziejski młodzieniaszek — mnie, najmłodszemu z was, przysłużą prawo nieść przodem sztandar. Rzekłszy to skoczył na okno z lekkością klowna z cyrku Frankoniego a potem wlazł do środka. Kołysząc się przytem jak tancerz na kończynach nóg, rzekł do towarzyszy:
— A! rzekł Rodille za kotarą ukryty, poznawszy łos Wicherka — toż to jest ten młody urwisz, a jeźli on jest, to także Rypcio i Miodziuś niezawodnie z nim się znajdują.
Gdy to mówił do samego siebie, złodzieje tymczasem wleźli już byli przez okno.
— Gdzie jest przechód przez tę kratę — zapytał Miodziuś.
— Kto wie, czy wogóle jest jaki przechód, lecz gdy go nie ma, możemy go zrobić — odpowiedział Rypcio.
Trzej złodzieje postąpili naprzód ostrożnie, jeden za drugim. W tem Wicherek nagle się zatrzymał a potem cofnął.
— Co ty robisz do dyabia? — zapytał Rypcio tym ruchem zdziwiony.
— Chcę tylko okno przymknąć — odpowiedział Wicherek — bo nic bardziej nie szkodzi, jak gdy okno w nocy jest otwarte, a nie chciałbym, aby jutro rano ojczulek Legrip dostał kataru.
Dwaj inni podeszli tymczasem aż do kraty, lecz nagle poczęli się chwiać wydając krzyki przeraźliwe. Miodziuś opuścił latarkę i ciemność zapanowała w około. Dwaj bandyci poczuli nagle usuwającą się podłogę, lecz nie zapadli się, mimo tego atoli nie mogli ani w tył, ani naprzód postąpić, bo czuli się ujętymi żelaznemi dybami, które się wbiły w ich ciała aż do kości, straszliwe bole sprawiając. Ujęci, daremnie rzucali się podobnie dzikim zwierzętom w paści ujętym.
— Co tam się dzieje? — zapytał Wicherek, chcący właśnie przymknąć okno — czego wrzeszczycie? Zdawałoby się, że was dyabeł pochwycił za kołnierz.
Na to nie kto inny odpowiedział jeno sam Rodille swym chrypliwym, prawdziwie dyabełskim śmiechem.
Wicherek zadrżał, bo poznał ten mroźny sarkazm w głosie.
— Ach, to pan jesteś, kochany panie Legrip! — zawołał — porządnegoś pan swoim przyjaciołom figla wypłatał. To nie uchodzi. Trzeba było przecież ostrzedz, aby nie ponieśli szkody. Nie należy narażać na szwank osoby, które nas odwidzają.
Mówiąc to, dobył z kieszeni pistolet, podszedł naprzód, a gdy ponownie śmiech się ozwał, wypalił do kraty. Pomimo że tylko na głos wymierzył, przecież strzał nie chybił, lecz zdarł Rodillowi siwowłosą perukę z głowy i utkwił w przeciwległej ścianie.
— Spudłowałeś łotrze! — krzyknął Rodille i równocześnie zerwał się z siedzenia — lecz moja kula cię nie minie!
Rzekłszy to, odsunął kotarę, otworzył nocną latarkę i wymierzył do młodego człowieka naprzeciw stojącego. Rodille był doskonałym strzelcem. Gdy pociągnął za cyngiel, strzał się rozległ, Wicherek zachwiał się i młynkując rękami runął na posadzkę.
— Ten już za swoje odebrał — rzekł potem Rodille zwróciwszy się do dwu innych złoczyńców.
Wreszcie ojciec Legrip wziął pistolety w ręce, otworzył część kraty i wszedł do drugiego przedziału obszernej sali. Rychło też Rypcio i Miodziuś poznali przyczynę swych cierpień. Męczarnie ich pochodziły ztąd, że wpadli w łapki na wilki większego rozmiaru, które były pod podłogą ukryte, lecz ta część podłogi stała w związku z owym trzonkiem u boku stolika, który w drugim przedziale komnaty znajdywał się i mogła być za pociśnięciem tegoż trzonka natychmiast usunięta.
Obydwaj złodzieje w kleszcze ujęci nie inaczej byli przekonani, jak że ich ostatnia godzina wybiła, nie przestawali przeto wzdychać i jęczeć.
— O, wy głupcy — rzekł Rodille stanąwszy przed nimi — chcieliście więc okraść ojca Legripa, który wam tyle dobrego wyświadczył. Tak to zwykle bywa temu, kto chce w mętnej wodzie ryby łowić. Chcieliście posiąść talary tego starego łotra, jak mnie nazywaliście, tymczasem ten stary łotr was posiadł. No, cóż powiecie na to chłopcy?
— Kochany ojczulku Legripie — bełkotał Miodziuś od strachu i bólu prawie już umierający — ulituj się nad nami i przynajmniej nie zabijaj. Pomnij, że jesteśmy biedakami, którzy czegoś podobnego już w życiu pewnie nie zrobią.
— Aha! teraz znowu jestem dobrym ojczulkiem Legripem — rzekł Rodille z szyderczym uśmiechem, który aż zmroził złoczyńców. Mimo tego przecież rzekł Rypcio:
— Tak jest, byłeś nim zawsze i nigdy być nie przestaniesz.
— I dlaczego chcieliście mnie pozbawić wszystkiego, co posiadam?
— Niech pan o nas nie myśli tak źle — przerwał mu Miodziuś — to ten bezbożnik, ten łajdak Wicherek poddał nam tak niecną myśl.
— To też już odniósł zasłużoną karę ten głupiec.
— Bardzo słusznie, lecz co się nas tyczy, to przysięgamy panu na wszystko co święte, że bez tego Wicherka nigdybyśmy nic podobnego nie uczynili.
Dobry ojczulek Legrip cieszył się jeszcze przez kilka chwil odniesionem zwycięztwem, a w końcu przemówił:
— Jesteście w mojem ręku i mogę rozporządzać waszem życiem i śmiercią. Mógłbym was obydwu zabić i niktby mnie o to do odpowiedzialności nie wezwał. Przepiłowaliście kratę w oknie, wybiliście szybę, dokonaliście zbrodniczego włamania się. Miałem po sobie prawo koniecznej obrony. Mimo tego wszystkiego, chcę wam przebaczyć i wrócić wolności, iżbyście się gdzieindziej dali powiesić. Nie zapominajcież, że wam stary łotr życie darował, chociażeście na to niczem nie zasłużyli.
Po tych słowach Rodille pocisnął trzonek u stolika i łapki uwolniły zdobycz.
Bandyci poczęli teraz nacierać nogi, które zaledwie do chodu zdolne były, a wprawiwszy wstrzymany obieg krwi w jaki taki ruch, poczęli gorącemi słowy wynurzać staremu Legripowi swoją wdzięczność i uznanie jego wspaniałomyślności.
Rodille słuchał szyderczo uśmiechnięty i kiwał głową niedowierzając. Wreszcie rzekł:
— Dobrze już, dobrze, lecz gdybym nie był uzbrojony i nie tu, ale w lasku bulońskim z wami się znajdywał, tobyście mi inną piosnkę zaśpiewali.
— Nie, nie, dobry ojczulku Legripie — zawołał Miodziuś — niech pan o nas tak nie myśli. Przysięgam panu...
Rodille przerwał mu słowy:
— Już dosyć tego i ani słowa więcej. Nie chcę was trudzić, abyście wyszli oknem, lecz oto są otwarte drzwi. Idźcież. Życzę wam dobrej nocy.
Obaj złoczyńcy zanadto byli zachwyceni tem, że mogą opuścić granice doniosłości strzałów pistoletowych, niż aby się dali prosić powtórnie.
Oddawszy ojcu Legripowi jak najgłębszy ukłon, wynieśli się czemprędzej i zniknęli w ciemnościach nocy.
Rodille zamknął potem drzwi, ubezpieczył okno, jak było można, a potem zbliżył się do trupa krwią zbroczonego.
— Patrzcie ten głupiec rzeczywiście nieżywy!
Nie było wątpliwości że Wicherek już nie żył, bo kula uderzyła w sam środek głowy a potok spienionej krwi zalał całe oblicze.
— Co ja do dyabła mogę z nim począć?
Na to pytanie nie łatwo można było znaleźć odpowiedź.
Rodille nie mógł w żaden sposób wynieść trupa i oddać go na widok publiczny, bo taka nieostrożność pociągnęłaby za sobą ścisłe poszukiwania, co go teraz, po radości z odniesionego zwycięztwa, strachem napełniło.
— Co ja tu pocznę?
Nędznik pomyślał chwilkę, a potem zrobił poruszenie podobnie jak człowiek, który bardzo trudne zadanie rozwiązał.
Morderca wziął się natychmiast do dzieła, podniósł trupa i zawlókł go do komnaty w przyziemiu sąsiedniego domu.
Tam będąc otworzył ukryte wschody, do piwnicy wiodące, zszedł na dół i położył trupa na piasku.
— Pogrzebię go następnej nocy. Jest tu ryskal, grób więc rychło gotów będzie.
Tak mówiąc do samego siebie poszedł wschodami do góry i udał się z powrotem do domu, gdzie był przedtem.
Rodille był w każdym prawie rzemiośle biegły i żadna praca nie przedstawiała mu nadto wielkich trudności. Tak naprzykład sam sobie dorabiał klucze, których do wykonania swych niecnych zamiarów używał i miał w tym celu u siebie w domu urządzoną małą kuźnię. Było mu zatem możliwą rzeczą, aby w ciągu dwu godzin zatarł ślady nocnego włamania się, wstawiwszy w okno nowe pręty żelazne w miejsce przepiłowanych.
Wstawił też w okno nową szybę, a wreszcie zatarł ślady krwi na podłodze. Gdy się potem po sali oglądnął, nie znalazł nic, coby było podejrzane i na miejsce dokonanej, krwawej zbrodni wskazywało.
Nastał nowy dzień.
Rodille uczuł się mimo zahartowania znużonym, udał się do gabinetu, leżącego obok pokoju gdzie Blanka spała i rzucił się na materac. Przez dwie godziny spał snem twardym, poczem obudził się rzeźwym i pokrzepionym. Potem wyszedł z domu tak jak dnia poprzedniego i powrócił dopiero wieczorem właśnie w tej chwili, kiedy uśpiona Blanka obudzić się miała.
Pomijamy rozmowę nędznika z małą dziewczynką w której usiłował przekonać biedną, że musi być cierpliwą, chociażby ojciec nie rychło jeszcze odwidził ją i chociażby przez niejaki czas do matki wrócić nie mogła.
Uspokoiwszy dziecię, rzekł potem do samego siebie:
— A teraz byłoby na czasie sprawić pogrzeb temu nieborakowi, dla którego nie małym to być powinno honorem, że będzie pogrzebany w miejscu, gdzie się tyle skarbów znajduje. Jakby się ten urwisz nie cieszył, gdyby mógł wiedzieć o tem!
Rodille zapalił świecę i udał się do podziemnego lochu, gdzie było ciemno jak w grobie.
Stanąwszy na ostatnim stopniu piwnicy, zatrzymał się i badał wzrokiem przestrzeń światłem świecy oświeconą. Na twarzy jego malowało się zdziwienie i przestrach, który się wzmagał w miarę dłużej trwającego poszukiwania.
Po krótkiej chwili stał z wyciągniętą szyją, osłupiałemi oczyma i rozwartemi usty, podobny do człowieka, którego przestrach w bezduszny posąg zamieni. Aby ten przestrach usprawiedliwić i wyjaśnić, wystarczy, jeźli powiemy, że w piwnicy nie było żadnego trupa.
Kałuża krwi dawała do poznania, gdzie Wicherek leżał i to było wszystko co się dało widzieć, bo ciało zabitego znikło bez śladu.
Rodille myślał że śni i przecierał sobie oczy:
— Ależ to niemożliwe — rzekł głośno — prawda jest że nic nie widzę, ale to jasne jak dzień że jestem w obłędzie, który w każdym razie rychło ustąpi. Zmarli nie powstają, a wreszcie, czy był żywy, czy umarły, pewną jest rzeczą, że ztąd nie uszedł.
W tejże samej chwili skoczył ze wschodów, gdzie stał i szukał po kątach piwnicy, powtarzając ponurym głosem:
— Już ja go znajdę koniecznie, o znajdę!
To czego sobie życzył, nie nastąpiło wcale.
Postąpiwszy kilka kroków naprzód, cofnął się nagle, jakby przed najeżoną bronią morderczą i wydał okrzyk przerażenia.
Oczy jego spoczęły na miejscu, gdzie pod beczką skarby ukrywał. Beczka nie była na miejscu a schowek wydał się próżną dziurą. Na ziemi leżało kilka monet złotych i ozdób porozrzucanych.
Na taki widok krew uderzyła bandycie do głowy, w oczach mu się zciemniło, w uszach poczęło huczeć, i żyły na skroniach naprężyły się, tak, że się zdawało, jakoby paraliż był nieunikniony.
Będąc do życia jeszcze bardziej przywiązany niż do zrabowanych mu skarbów, zdarł chustkę ze szyi, a widząc się jeszcze w niebezpieczeństwie, padł na ziemię i począł garściami zimny piasek do głowy przykładać.
Po kilku minutach krew się uspokoiła i odzyskała bieg naturalny. Niebezpieczeństwo minęło.
Rodille podniósł zwolna głowę i warto było widzieć jak ten zatwardziały grzesznik począł teraz podobnie dziecięciu gorzkie łzy wylewać i wyć.
— Okradziono mnie — ryczał, dusząc się prawie — jestem zniszczony przez tego wyrzutka ludzkości, tego łotra, który mnie pozbawił złota, klejnotów, całego mienia, całej mojej sławy i radości. Wszystko zginęło i nic już więcej nie posiadam.
Temi słowy okłamał samego siebie w najlepszej wierze, bo mu jeszcze pozostała znaczna suma, którą przed kilkoma dniami baronowi Viriville zrabował i osobno przechował, jednakowoż obecnie tak był zmieszany i nieprzytomny, że o tem całkiem zapomniał.
Ten stan bandyty trwał dłużej godziny, w której powtarzał monotonnie i bezwiednie prawie powyższe słowa skargi i bólu. Nagle nastąpiła w jego usposobieniu zupełna przemiana. Oczy jego przestały zalewać się łzami połyskując teraz ponurym, dzikim ogniem, zniknęła rozpacz i twarz przybrała jakiś straszny, groźny wyraz. Myśl jakaś, szybka jak błyskawica rozświeciła ciemność jego ducha.
— Jeszcze nie mam czego rozpaczać — rzekł do samego siebie — ten łotr jeszcze nie mógł umknąć wraz z swoją zdobyczą. Z tej piwnicy nie ma innego wychodu, jeno temi wschodami nadto dobrze ubezpieczonemi, nie mógł ujść tak wcześnie. On jest jeszcze tu schowany, może tylko kilka kroków odemnie oddalony. O! znajdę go, znajdę, a wtenczas biada nędznikowi!
Niedaleko Rodilla leżała kupa klepek na ziemi. Bandyta wziął jednę z nich do ręki, aby mieć jakąś broń, ujął latarkę drugą ręką, powstał i na nowo rozpoczął poszukiwania, chcąc wynaleźć ukrytego złodzieja i skarby.
Nowe rozczarowanie czekało go teraz, mniej niebezpieczne dla życia, lecz zarówno srogie. Rodille myślał, że z piwnicy był tylko jeden wychód. Otóż co do tego osłabiona pamięć zawiodła go.
Mniej więcej na dziesięć stóp nad podłogą była dziura ubezpieczona żelaznemi, w krzyż złożonemi prętami. Dziurą tą można się było dostać na opuszczony, zaniedbany podwórzec domowy.
Dwie beczki, jedna na drugą postawione wystarczały, aby się dostać do otworu. Wyłamawszy okratowanie, można było ujść bezpiecznie.
Tą drogą zapewne Wicherek umknął, i z chwałą zakończył niebezpieczne przedsięwzięcie.
Ujrzawszy to Rodille osłabł na nowo. Siadłszy na wschodach oparł głowę o ręce i począł dumać.
Musimy opowiedzieć, jak się to wszystko stało.
Rana Wicherka nie była tak bardzo niebezpieczną, jak się to na pierwszy rzut oka wydawać mogło. Kula poszła w skośnym kierunku i drasnęła tylko skórę, nie naruszywszy czaszki. Skutek strzału nie był większy od uderzenia maczugą, czego skutkiem było odurzenie i obfity wylew krwi.
Nieprzytomność trwała może jakie trzy godziny, poczem za wpływem chłodnego powietrza w piwnicy, przyszedł do siebie. Oprzytomniawszy leżał jeszcze długo nieruchomy z rękami na piersiach skrzyżowanemi.
Wreszcie powoli podniósł się, a wzrok jego błądził po ciemnościach, lecz nie mógł poznać, gdzie się znajduje.
— Gdzie jestem? — zapytał w końcu siebie samego.
Chcąc na to pytanie odpowiedzieć, musiał skupić ducha i rychło przypomniał sobie ostatnie słowa Rodilla:
— Chybiłeś łotrze, lecz moja kula cię nie minie.
Przypomniał sobie wreszcie także strzał, który go powalił na ziemię i przyszedł do wniosku wcale niepocieszającego:
— Stało się, jestem zabity i pogrzebany.
Myśl taka była nadto osobliwą, niż aby mogła dłuższy czas postać w głowie. Wicherek rzekł też rychło uśmiechnięty:
— Co też ja nie myślę! A to bydlę ze mnie! Jeśli się jest umarłym, to się nie czuje bolów, o jakich moja biedna głowa opowiedzieć może, a jeźli się jest pogrzebanym, to leży się w wąskiej, ciasnej trumnie, która nielitościwie nos przygniata i nogom ruszyć się nie pozwala, a ja tymczasem mam aż nadto wiele miejsca do poruszania rękami i nogami. Tak! to niezawodnie, że żyję i znajduję się tylko w jakiejś przeklętej jak noc ciemnej dziurze. Musiał się ten zbrodzień, ten dobry ojczulek Legrip nie mało natrudzić, zanim mnie tu zawlókł i był niezawodnie pewny tego, że się ztąd w żaden sposób nie wydostanę.
Tak mówiąc Wicherek usiłował powstać, co mu się wreszcie z trudem udało. Powstawszy macał w około siebie, chcąc się upewnić co do objętości swego więzienia. Zaledwie dziesięć kroków postąpił, namacał wilgotny mur tylko tynkiem obrzucony.
— Znajduję się w piwnicy, to nie podlega wątpliwości, a piwnica zwykle mniej bywa strzeżona niż prawdziwe więzienie. Bogu dzięki, widziałem nie raz w teatrach doskonale komedye, w których ludzie z podziemnych lochów uciekają. Niejednokrotnie udawało się więźniom za pomocą tylko ćwieka przekopać chodnik, na jakie sto stóp długi i uciec szczęśliwie mimo uwagi brodatych strażników i ich niezliczonych kluczów.
Ja także ztąd się wydostanę, to pewne, lecz nie wiem jeszcze, jak mi się to udać może. Legrip może przyjść lada chwila na myśl uporania się ze mną, nie mam przeto czasu do stracenia. Ach! gdybym miał tylko kawałeczek świecy!
Pomimowolnie przeszukał kieszenie i wydał, a raczej stłumił okrzyk radości. Zobaczył, że ojczulek Legrip przez nieostrożność zapomniał przetrząść suknie swej ofiary. Wicherek szukając znalazł mnóstwo rzeczy, bez których złodzieje podczas nocnych wypraw obejść się nie mogą. Była tu skałka i krzesiwo, hubka i kawałek świecy. W końcu w głębokości bezdennej kieszeni znalazł także jeden z pilników Trutnia.
Używszy tego pilnika do przepiłowania okna w pomieszkaniu ojca Legripa, schował go Wicherek do kieszeni, wprawdzie pomimowolnie, lecz było to także jego naturą, że eskamotował wszystko, co mu tylko w ręce wpadło.
Młody urwisz natychmiast skrzesał ognia i zapalił świecę. Błysk światła rozjaśnił ciemnicę i uwidocznił dolne stopnie wschodów.
— Dobrze — rzekł — pójdę więc prosto wschodami na górę. Jak się zdaje, ojczulek Legrip mniej mi położył trudności na drodze, niż myślałem z początku.
Natychmiast poszedł wschodami na górę nie myśląc wcale o tem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa te zapraszające wschody prowadziły do pomieszkania człowieka, którego w obecnem położeniu koniecznie uniknąć musiał.
Zresztą wstrzymał się bardzo prędko, bo żelazne drzwi zamknęły mu drogę.
Wicherek chciał je wprawdzie podważyć, lecz rychło przekonał się o tem, że do tego cała jego olbrzymia siła nie wystarczy.
Zasmucony tem bardzo, zlazł zwolna na dół i usiadł na wschodach. Rychło potem spostrzegł u pułapu dziurę zakratowaną, na którą Rodille nigdy wiele uwagi nie zwracał i zadrżał z radości.
— Tędy polezę — pomyślał — wyłamię kratę i polecę się łaskawej pamięci. Chciałbym widzieć twarz tego starego łotra, gdy po raz pierwszy zajrzy do piwnicy i spostrzeże, że ptaszek poleciał. Nie jestem nadto ciekawy, lecz na takie widowisko chętniebym poszedł i zapłacił bilet na pierwsze miejsce. Hm! poleźć tędy, to dobrze, lecz jak? Bez drabiny niepodobna.
Mimo tego atoli Wicherek nie wyrzekł się postanowienia, lecz zatoczył beczkę i umieścił pod samą dziurą. Potem wylazł na beczkę, lecz to jeszcze nie wystarczało, aby mógł dostać do dziury rękami i umożliwił odzyskanie wolności. Zatoczył przeto drugą i postawił na pierwszej. Zrządzeniem losu stało się, że tą właśnie beczką Rodille przykrył swoje skarby.
Gdy więzień beczkę z miejsca ruszył, spostrzegł pierścień żelazny, który zaraz całą jego uwagę zajął. Rozciekawiony chwycił za pierścień i otworzył skarbnicę Rodilla.
Wicherek ukląkł i musiał się wpierw przekonać, że nie marzy. Nabywszy pewności omal nie oszalał z radości, tańczył na około otworu i nucił jakąś piosnkę teatralną, która mu w pamięci pozostała.
Rychło potem atoli odzyskał zimną krew i zastanawiał się nad tem, co począć należy. Po krótkim namyśle ściągnął z siebie bluzę, zrobił z niej worek, jak było można, i napełnił kosztownościami jak sianem.
Opuściliśmy Vaubarona w okropnem położeniu, w jakiem tylko człowiek znaleźć się może.
Nieszczęśliwy ten człowiek, o straszną zbrodnię oskarżony, zawikłany w niezbite chociaż zwodnicze dowody, otrzymał w głębokości więzienia wiadomości o śmierci żony i zniknięciu dziecka. To wyczerpało w nim ostatek sił, pokonało i zabiło podobnie jak błyskawica zabija.
Uczuł, że mu braknie odwagi i że w cierpieniu rozum utraci.
W ostatniej chwili błagał Boga, aby mu przebaczył i wołał obumierającym głosem:
— Marto czekaj na mnie, bo przybywam do ciebie!
Rzekłszy to rzucił się pomimo całej siły, z jaką go prawnik powstrzymywał, ku przeciwległej ścianie i uderzył głową o mur.
Krwią zalany padł na ziemię.
Przez kilka sekund stał prawnik milczący i nieruchomy obok życia pozbawionego ciała a potem chciał się szybko oddalić.
Pochylił się, wziął Vaubarona na ręce, złożył na, łożu i drżącą ręką badał ażali w nim serce jeszcze bije.
Zdawało mu się, że to dręczone serce na wieki bić przestało i że trup skostniał mu pod rękoma.
— Stało się — rzekł prawnik do samego siebie — już nie żyje. Oby się Bóg nad tym męczennikiem zlitował i wziął go do siebie.
Rzekłszy to, zapukał do drzwi, które natychmiast strażnik otworzył. Prawnik rozkazał sprowadzić więziennego lekarza.
Lekarz nie dał na się długo czekać, a wysłuchawszy, co się stało począł opatrywać na pozór nieżywego więźnia.
— Jak rzeczy stoją, panie konsyliarzu? zapytał prawnik wzruszonym głosem.
— Jeszcze żyje — odpowiedział lekarz.
— Bogu dzięki!
— Jak się zdaje, masz pan dla tego człowieka wielkie współczucie.
— Większe niż mogę wyrazić.
— A przecież to jest wielki zbrodzień.
— Nie, on nie jest zbrodniarzem, lecz tylko ofiarą.
Lekarz ten był bardzo zręczny i cieszył się rozgłośną sławą. Przeszło lat trzydzieści zastosowywał on swoją umiejętność po wszystkich niemal więzieniach w Paryżu. Długoletnie doświadczenia sprawiły, że się nie łatwo dał łudzić. Rzekł przeto:
— Pan jesteś jeszcze bardzo młody, i to jest szczęściem dla pana, bo wszystko widzisz przez różowe szkła młodzieńczego zapału i zdaje ci się, że każdy zbrodzień jest tylko niewinną ofiarą. Jestem daleki tego mój panie, abym mógł pana ganić albo chciał obrazić — mówił lekarz dalej — przeciwnie, podziwiam pana z całego serca, lecz wkrótce nadejdzie czas, że się pan z zimniejszą krwią nad rzeczami zastanawiać będziesz. Zachowaj pan te uczucia, jak długo możesz, lecz co się tyczy tej ofiary, jak pan tego człowieka nazywasz, to powtarzam panu, że jeszcze żyje, lecz nie wiele brakuje, aby żyć przestał.
— Jak to?
— Rana jego jest bardzo niebezpieczna.
— Czy śmiertelna?
— Bezwarunkowo śmiertelną nie jest, lecz najmniejszy przypadek może śmierć sprowadzić. Chociażby chory wreszcie nie uległ temu strasznemu zranieniu, tak przecież spodziewać się nie można, aby go minęła febra mózgowa, która skutkiem gwałtownego wstrząśnienia bardzo niebezpieczną być może.
— Więc mu pan życia odmawia?
— To nie, lecz nie mogę mieć wiele nadziei.
Potem w obecności adwokata i nadzorcy więźniów, którego o zajściu zawiadomiono upuszczono Vaubaronowi obficie krwi.
Skutek był raźny. Vaubaron poruszył się lekko, ustom jego wydarło się westchnienie, powieki podniosły się i dały widzieć wzrok zamglony.
Prawnik zwrócił się do mechanika a pochyliwszy się przemówił pełnym współczucia głosem:
— Mój przyjacielu czyli się nie czujesz lepiej?
Vaubaron nie dał odpowiedzi, nawet się nie poruszył. Było rzeczą jasną, że nic a nic nie słyszał.
— Daremnie się pan trudzisz — rzekł lekarz — posąg kamienny tak samo nie mógłby pana ani słyszeć ani rozumieć. Rodzaj ubezwładnienia silnem wzruszeniem spowodowany, opanował jego świadomość i wszelką władzę duchową.
— Przynajmniej może nie uczuwa żadnych boleści?
— Żyje, lecz nic nie wie o sobie, ani o ciele, ani o duszy.
— I długo ten stan potrwać może?
— Tego nie mogę pewnie oznaczyć i to tylko jedno wiem, że w przeciągu tego czasu śmierć nastąpić może.
Prawnik milczał, zmarszczył tylko czoło i bladł coraz bardziej, podczas gdy lekarz dalej mówił:
— Istotnie, to za wielki ciężar na moje barki i tylko poczucie świętości obowiązku może mi dodać sił. Wątpię bardzo, czy mi się uda tego nieszczęśliwego człowieka przy życiu utrzymać, a zresztą może to będzie lepiej dla niego, jeżeli teraz umrze będąc nieprzytomnym i wszelkich myśli pozbawionym, niż gdyby miał ponieść jako skazaniec śmierć o wiele haniebniejszą.
Zanim minęła godzina, pojawiła się febra a zaraz potem Vaubaron począł mówić w gorączce. Czternaście dni ważyła się śmierć i życie. Każdego rana i wieczora przychodził lekarz i znajdywał chorego w coraz gorszym stanie. Wreszcie lekarz piętnastego dnia słabości wydał orzeczenie, mniej więcej wyrokowi śmierci równe:
— Jeźli się nie stanie jaki cud, to ten człowiek jest zgubiony. Myślę że najdalej za dwie godziny będzie go można położyć do trumny.
Jako uczeń i naśladowca Broussaisa, lekarz był za nadto wielkim materyalistą, aby mógł wierzyć w cuda, owszem był przekonany, że wszystko wyłącznie od wiedzy i rozumu zależy. Mimo to przecież cud najmniej spodziewany rzeczywiście nastąpił i wszystkie przepowiednie jego w niwecz obrócił. Tego samego dnia, kiedy o śmierci Vaubarona zawyrokował przy powtórnem odwidzeniu chorego, znalazł ku niemałemu zdziwieniu stan tegoż o wiele mniej niebezpiecznym niż przedtem.
— Co to jest do dyabła? Jak widzę, urwisz ten ma rogatą duszę, poczciwiec dawnoby tego nie wytrzymał.
Co tak nagle pojawiło się, było za dni parę rzeczywistością. Mechanik w jaki tydzień znajdywał się już na drodze niewątpliwego wyzdrowienia a po miesiącu o tyle przyszedł do sił, że go wzięto ze szpitala napowrót do zwyczajnego więzienia. Rozpoczęto na nowo dochodzenie sądowe a wreszcie ustanowiono termin ostatecznej rozprawy na czas najbliższego posiedzenia sędziów przysięgłych.
Wiadomość ta nie wzruszyła Vaubarona wcale, bo przebywszy dotychczasowe cierpienia stał się prawdziwie obojętnym na wszystko, co go dalej czekać mogło.
Młody adwokat nie opuścił ani jednego dnia, aby swego klienta nie odwidził i nie pocieszył, co zresztą wcale było zbytecznem.
Vaubaron przyjmował go zawsze uprzejmie, lecz nie korzystał z pociechy, a zresztą wołałby być samotnym niż przyjmować czyjekolwiek odwiedziny. Nie miał on już żadnej siły w sobie, aby mógł być wdzięcznym za przyjaźń.
Prawnik nie dał się tem odstraszyć, bo uczuwał głęboką litość dla nieszczęśliwego i był może jedynym człowiekiem, który wszystkie jego moralne katusze cenić umiał i stan jego duszy pojmował.
Ten stan mechanika pogorszał się z każdym dniem, a gdy w końcu prawnik w przededniu ostatecznej rozprawy do kazamaty oskarżonego wstąpił, znalazł go w takim stanie zapomnienia się, że zaledwie podniósł głowę, aby spojrzeć na przybyłego gościa.
Prawnik podał Vaubaronowi rękę. Tenże uśmiechnął się tylko boleśnie.
— Mój przyjacielu, dzień jutrzejszy jest nader ważny.
Vaubaron zdawał się namyślać, jak gdyby myśli skupić usiłował.
— Tak, tak, bardzo dobrze — wyszeptał cichym głosem bez wyrazu.
Głosowi temu w zupełności sprzeciwiały się gorzkie myśli, które następnie wyraził:
— Wiem o tem. Jutro jest dzień, w którym na śmierć skazany zostanę.
— Dlaczego pan masz zawsze tak ponure myśli, dlaczego się raczej nie spodziewasz szczęśliwego rozwiązania dramatu, którego jesteś bohaterem i ofiarą zarazem?
Nie dając na to pytanie odpowiedzi, mechanik szedł dalej za tokiem wymierzonych myśli:
— Jeźli się nie mylę, to mi pozostają trzy dni do zgłoszenia odwołania się, lecz myślę, że z tego korzystać nie będę... nie namyślam się nigdy tak długo. Chcę aby cała rzecz jak najrychlej się skończyła. Mój panie! Pan byłeś dla mnie zawsze łaskawym, bądźże przeto także teraz względnym i powiedz mi, ile jeszcze dni upłynie, zanim wstąpię na rusztowanie i zakończę moje cierpienia?
— Zaklinam pana, mój przyjacielu! Nie mów pan dalej w ten sposób.
— Mówię, co mam na myśli.
— Ależ takie myśli są karygodne.
— Cóż ja na to poradzić mogę?
— Możesz pan poradzić i musisz. Dlaczego się opierasz wszelkiej nadziei?
— Mój Boże, a czegóż się jeszcze spodziewać mogę?
— Światła, sprawiedliwości i wolności.
— Światła! Ach mój panie, pan wiesz bardzo dobrze, że nocy która mnie ogarnia, nic rozświecić nie może.
— Pan Bóg jest wszechmocny.
— Tak, ale pan Bóg mnie opuścił.
— Zkądże pan o tem wiedzieć możesz
Oczy nieszczęśliwego ożywiły się a usta uśmiechnęły się dziwnym sposobem:
— Pytasz pan, zkąd ja o tem wiem? Czy zdaje się panu, że nie mam jeszcze dosyć dowodów na to? Dowody, dowody! Mamże je panu naprowadzić? Pan wiesz bardzo dobrze o tem, że Pan Bóg mnie opuścił i przeklął.
— Czy pan sobie nie przypominasz — rzekł adwokat — żeś przed kilkoma dniami tak był bliski śmierci? Mam to mocne, niewzruszone przekonanie, że pana Pan Bóg nie dlatego przy życiu utrzymał, abyś je miał z rąk kata postradać, powtarzam więc raz jeszcze: miej pan nadzieję, panie Vaubaron.
— A na co mi się to przydać może? Chociażby się rzecz wyjaśniła, jak pan powiada, chociażbym został przy życiu, ba nawet wolność otrzymał, cóżbym miał dalej czynić? Moja żona umarła, a dziecię stracone! Czegóż się mogę po przyszłości spodziewać? Nie, nie! O wiele lepiej będzie, gdy umrę! Pan Bóg nie zezwala na samobójstwo, więc jeśli moi sędziowie poszlą mnie na rusztowanie, to oszczędzą mi zbrodni.
— Panie Vaubaron — przemówił prawnik silnym głosem — to co pan mówisz, to nie są słowa poczciwego człowieka i dobrego ojca.
— Tak pan mówi — odpowiedział mechanik spuściwszy w dół oczy — lecz ja byłem uczciwym człowiekiem i dobrym ojcem. Dla mego dziecka dla mojej ukochanej Blanki bez wahania byłem zawsze gotów, choćby nawet własnej krwi utoczyć.
— A zatem, pańskie dziecię jest wprawdzie stracone, lecz żyje, i jest pańskim obowiązkiem Blankę odszukać i odszukaną strzedz jako ojciec.
Vaubaron ryknął a paznogcie skrzywionych palców wpiły się w pierś jego.
— Wiem to wszystko — krzyczał z goryczą — wiem bardzo dobrze, ależ mój Boże, pan nie pojmuje, że właśnie ta myśl okropnie mnie dręczy i serce rozdziera. Ach, moje biedne dziecię, moja kochana Blanka, na pastwę losu rzucona tuła się po Paryżu! Moje dziecię, z tak anielskiem sercem może się stanie wyrzutkiem, złodziejką lub nierządnicą. To mi rozum odbiera, mój panie, dla tego moja rozpacz i dlatego pan mnie masz za głupca.
W czasie tej mowy nieszczęsny przeistoczył się zupełnie. Z początku mówił przytłumionym głosem i bez najmniejszego wyrazu w głosie, lecz im się dalej wynurzał, tem bardziej głos jego stawał się dźwięcznym i doniosłym, oczy mu się iskrzyły i żywy rumieniec wystąpił na wybladłe policzki.
Vaubaron wzniósł drżące ręce do nieba, jak gdyby je przyzywał na świadka usprawiedliwionej rozpaczy, jak gdyby błagał o pomoc.
Była to wreszcie tylko krótka, przemijająca chwila wzruszenia i obudzonej siły, bo rychło potem głowa jego pochyliła się na piersi, ręce jego ugrzęzły we włosach, niewysłowiona boleść opanowała go, wybuchł głośnym płaczem a gorące, ciężkie łzy poczęły się staczać po skroni. Po kilku minutach atoli przewalczył sam przez się ten napad, mówią przecież ludzie że łzy sprawiają ulgę. Prawnik tymczasem milczał a łzy współczucia zaświeciły w jego źrenicach.
Vaubaron otarł oczy, zwrócił stroskany wzrok ku swemu obrońcy, pochwycił jego ręce i rzekł potem z wyrazem rzetelnego uznania:
— Dziękuję panu z całego serca, żeś mi przypomniał obowiązek, któregobym się był łatwo wyparł niegodziwie. Teraz nie chcę umierać, bo moja córka potrzebuje ojcowskiej opieki. Chcę znieść bez skargi wszystkie katusze, jakie mi przyszłość gotuje. Ta myśl zawsze mi dodawać będzie odwagi, w jakiemkolwiek znajdę się położeniu. Przyszłość moja leży w pańskiem ręku, nie dajże mnie pan zasądzić, lecz ocal mnie, zaklinam cię na imię mojej opuszczonej córki!
— Ocal mnie! — powtarzał Vaubaron coraz bardziej wzruszony, powstrzymując na nowo tryskające łzy i cisnąc rękę prawnika do zbolałego serca — ocal mnie na miłość Boską i wszystko co ci świętem być może!
Adwokat wzruszony rzekł drżącym głosem:
— Użyję wszystkiego, czego tylko może użyć człowiek, chcący brata ratować, lecz do tego musisz mi pan także być pomocny.
— Jakimże sposobem? Cóż może człowiek o zbrodnię morderstwa i rabunku oskarżony?
— Pańskie zachowanie się w obec sędziów przysięgłych najbardziej mi dopomódz może i będzie potwierdzeniem prawdziwości słów moich. Uzbrój się pan na ostatnią godzinę sądu. Potrzebna jest panu odwaga i siła, abyś nie upadł na duchu pod ciężarem dowodów i wniosków.
— Jakto, czy pan nie żąda rzeczy niemożliwej odemnie? Czyż mogę pozostać spokojnym, jeśli mnie dotknie publicznie zarzut rozbójnictwa i mordu?
— Będzie to straszną dla pana męczarnią, lecz inaczej być nie może. Na pańskiej twarzy musi być widocznym wyraz niewinności, musisz zachować spokój i umiarkowanie poczciwego człowieka, na którego ciężkie lecz niesprawiedliwe padło podejrzenie. To obudzi najpierw we wszystkich wątpliwość a potem całą rzecz na pańską korzyść obrócić może. Moje słowa dokonają reszty a Bóg użyczy mojej wymowności potrzebnej siły.
Adwokat uścisnął rękę oskarżonego.
Bytność prawnika w kaźni trwała dłużej niż godzinę, a gdy wreszcie wyszedł, oskarżony był spokojniejszym i mniej rozpaczał niż dotąd.
Pomimo straszliwych myśli, które mu głowę zawracały, biedak, dzięki znużeniu zasnął przecież następnej nocy na kilka godzin i chociaż sen jego był kilkakrotnie przerwany, to przecież pokrzepił go i wzmocnił po tylu bezsennie strawionych nocach.
Adwokat tymczasem wcale nie spał, ba nawet nie rozbierał się.
Doniosłość jego zadania i odpowiedzialność jaka na nim ciężyła nie dozwoliły mu wcale spoczynku.
— Chwila natchnie mnie — rzekł do samego siebie — i będę wpływać na słuchaczów nie suchem rozumowaniem, ale przemówię do ich serca i duszy. Obliczanie musi ustąpić miejsca uczuciu a tak duchowa improwizacya więcej mi dopomoże niż chłodne zastanawianie się.
Jan Vaubaron był dla niego obcym człowiekiem, lecz zarazem ofiarą i męczennikiem nieodgadnionego losu, a to go dlań tak dalece ujęło, że żaden trud nie wydał mu się nadto wielkim, byle tylko mógł dostarczyć dowodu niewinności oskarżonego. Adwokat niemal był pewnym powodzenia.
Lecz pewność ta poczęła ustępywać, a na jej miejscu wątpliwość i zniechęcenie rozpostarły szerokie ponure cienie, zanim kilka nocnych godzin minęło. Gdy wreszcie pierwsze promienie zorzy porannej świat oświeciły, prawnik blady na licu siedział jeszcze przy gorejącej lampie ręką o stolik oparty.
Na widok brzasku dnia zawołał:
— Więc dziś! Za kilka godzin stanę się narzędziem zwycięzkiej sprawiedliwości, albo moje słowa będą za słabe, abym mógł dopomódz nieszczęśliwemu który na mnie polega zupełnie.
Oczy młodego człowieka padły na zwierciadło, które naprzeciw wisiało. Przeląkł się bladości własnego oblicza i pomieszania, jakie na jego twarzy malowało się i wydało mu się to złą przepowiednią.
— Wyglądam jak pokonany! Ach, dlaczegóż nie spałem! Chociażbym jeszcze mógł się położyć, to gniotący mnie ciężar spocząć mi nie da, a tu nieco więcej siły i przytomności możeby Vaubarona ocalić mogły. Czuje się osłabionym, a w takim stanie nieszczęśliwego razem z sobą w przepaść pociągnę.
Ciężka słabość Vaubarona trwała przez czas dłuższy niemal aż do terminu ostatecznej rozprawy.
To krwawe zajście obudziło w najwyższym stopniu ciekawość publiczności. W salonie i na poddaszu, w warsztatach i szynkowniach, w pałacu i na targowicy, słowem wszędzie mówiono o podwójnej zbrodni i ciekawych jej spełnieniu towarzyszących okolicznościach. Powszechne zajęcie się tą sprawą rosło tem bardziej, że zbrodnię tak okropną popełnił człowiek, którego żywot dotychczas był nienaganny. Ledwie to można było pomyśleć o mechaniku, lecz niezbite dowody świadczyły o jego zbrodni z namysłem popełnionej.
Całe miasto oczekiwało z gorącą niecierpliwością na pełne tajemnic odkrycia, na zagadkowe zjawiska, jakie rozprawa za sobą przyniesie. Wiedziano bardzo dobrze o tem, że oskarżony chwycił się sposobu na zaprzeczaniu wszystkim zarzutom polegającego. Wiedziano o tem, bo w sądzie równie jak i w innych urzędach nie umiano dochować tajemnicy. Otóż dla wszystkich nader ciekawy przedmiot, zagadka nierozwiązana, azali podsądny także nadal, wobec sędziów przysięgłych i niezliczonych a niezbitych dowodów taksamo postępywać będzie. Czy głos publiczny jeszcze go bardziej zatwardziałym uczyni, czy też do skruchy i zeznań przywiedzie? Czy Vaubaron zaniecha nadal niepożytecznego zaprzeczania, czem nikt się uwieść nie da, i czy nareszcie przyzna się do winy niczego w bawełnę nie obwijając?
Proces mechanika tak dalece stał się przedmiotem powszechnej uwagi, że nawet polityczne procesy nie zwracały na się uwagi pospólstwa.
Pomiędzy osobami, które o karty wstępu starały się, znajdywało się wiele znakomitości politycznych, literackich i innych. Codziennie jawiły się tłumy ludzi u prezydenta sądu i gdyby tylko połowie zgłaszających się chciał zadość uczynić, to z pewnością cały wielki budynek sądowy nie wystarczyłby na pomieszczenie widzów.
Uprzywilejowani, między którymi damy większość stanowiły, zajęli już wcześnie rano dla publiczności przeznaczone miejsca. Widziano znakomite osoby, ba nawet pewnego sławnego poetę w czarnem ubraniu i peruce na głowie, siedzące dzięki protekcyi na ławie adwokatów, do czego nawet prawa nie miały.
Gęsto zbity tłum ludzi, nie mających nawet nadziei, aby się mogli dostać do sali, zaległ przedpokój i korytarz, bo wszyscy chcieli jak najrychlej dowiedzieć się o wyniku rozprawy. Ten tłum ludzi czynił przejście prawie rzeczą niemożliwą i tylko z największem wytężeniem sił można się było weń wcisnąć na sposób klina. Liczne gromady ciekawych stały przed zabudowaniem sądu i najbliższych ulicach.
Jan Vaubaron użył kilkugodzinnego snu podobnie jak żołnierz w przededniu bitwy, która go życia pozbawić może.
Chwila obudzenia się była dlań straszliwą.
Blade światło dzienne przedarło się przez zamglone szyby zakratowanego okna do wnętrza kaźni.
— Za kilka godzin więc — rzekł mechanik do samego siebie — wszystko się skończy. Albo mnie uwolnią, albo skażą na śmierć, a przecież jestem niewinny. Imię moje figurować będzie na liście zbrodniarzy, moja córka, moja kochana Blanka, będzie sierotą po mordercy i rozbójniku, a przecież jestem niewinny. O mój Boże, ty jesteś wielki, wszechmocny, dobry i sprawiedliwy, ratujże mnie w ucisku, wspieraj nieszczęśliwego i ocal!
Podczas gdy nieszczęśliwy stłumionym głosem tak mówił, dostał kurczowego napadu i drżał na całem ciele.
— Tak nie mogę się w żaden sposób jawić przed sędziami — mówił dalej z goryczą — myślanoby, że zgryzota sumienia do tego mnie doprowadziła, że się boję. Muszę być panem siebie na każdy wypadek, muszę być spokojnym.
Vaubaron padł przy łożu na kolana i począł się modlić tak gorąco, jak nigdy w życiu.
Zaledwie skończył modlitwę, ustały dreszcze wstrząsające jego całem ciałem i w miejsce wzruszenia nastąpił spokój w skołatanej duszy.
— Dobry to znak — rzekł potem odzyskawszy nadzieję — pan Bóg jeszcze mnie nie opuścił.
Powstał teraz, bo posłyszał otwarcie drzwi więziennych. Klucznik i dozorca, więźniów weszli do kazamaty. Ostatni wezwał go, aby był gotów do rozprawy i postawił jadło na drewnianym stole.
— Zabierz pan to — rzekł Vaubaron do dozorcy.
— Czy się panu dzisiaj jeść nie chce?
— Tak jest.
— A dla czego?
— Nie uczuwam wcale żadnego głodu.
— Wiem to — rzekł dozorca — wszyscy ci panowie, którzy po raz pierwszy przed trybunałem sądowym stanąć mają, nie mają apetytu. Zdaje się, jakoby wzruszenie cały ich żołądek przeistoczyło. Jest to rzecz wcale dobrze zrozumiała. Niepewność i oczekiwanie sznuruje im gardło, tak że nic przełknąć nie mogą. Ale ja panu mówię: jedz pan, bo to się przyda. Jeźli pan posłuchasz mojej rady, to z pewnością na dobre z tem wyjdziesz, a jeźli nie, to będziesz potem palce ssał z głodu jak niedźwiedź łapy, nie będziesz mógł wysiedzieć na ławie oskarżonych i odegrasz najsmutniejszą rolę. Więc jedz pan, chociaż nie masz apetytu, bo dziś będziesz potrzebował siły, gdyż cię czeka stanowcza a ciężka godzina.
Zaledwie Vaubaron pożywił się, rozwarto drzwi więzienne. Weszło dwóch żandarmów i urzędnik sądowy. Celem ich było zaprowadzić podsądnego do sali, gdzie dobrze strzeżony miał czekać chwili, kiedy przed sąd powołany zostanie.
Do tej sali wstęp był wzbroniony wszystkim, z wyjątkiem urzędników i adwokatów. Ci jedynie mogli zadawać pytania tym, których ziemska sprawiedliwość do odpowiedzialności powołała. Dębowa, brudna ławka stała tuż pod ścianą a na jej oparciu widne były ślady tych wszystkich zbrodniarzy i rozpaczających, którzy tu siedzieli.
Vaubaron, którego ręce jeszcze kajdankami skute były, usiadł na ławce a z obu jego boków zajęli miejsce żandarmi.
Właśnie w tej chwili rozpatrywał sąd jakąś inną sprawę, tak prostą, tak jasną, że niewiele czasu zajmywała.
Zajście na ulicy Pas-de-la-Mule miało zająć przysięgłym całą resztę dnia i było rzeczą prawdopodobną, że rozprawa do późnej nocy przeciągnie się.
Vaubaron oparł się łokciami o kolana i czekał z niemem poddaniem się na los, jaki go spotka.
Lekkie poruszenie palcem który na jego ramieniu spoczął, wstrząsło całem jego ciałem, lecz gdy podniósł głowę, oblicze jego wyraziło radość, jaką mu sprawił widok obrońcy. Na twarzy adwokata widoczne były ślady bezsennie strawionej nocy. Prawnik uśmiechnął się dobrotliwie do Vaubarona i podał mu rękę, co niepospolicie żandarmów gniewało. Mechanik pochwycił rękę obrońcy i przytulił ją do ust z wyrazem najtkliwszej wdzięczności.
— Mój przyjacielu — rzekł prawnik do jednego z żandarmów — jestem obrońcą tego pana i mam z nim jeszcze do pomówienia, bądź pan przeto tak dobry i ustąp mi nieco miejsca między sobą a nim, proszę pana.
Wyobraziciel publicznej władzy oddał ukłon wojskowy i usunął się na bok na znak uszanowania i posłuszeństwa. Młody człowiek usiadł przy podsądnym, i rozmawiał z nim tak cicho, że nikt tego posłyszeć nie mógł.
— Jak że się pan masz dzisiaj?
— O wiele lepiej, za co Bogu i panu winien jestem podziękować.
— Więc ostania noc przeminęła spokojnie?
— Bez porównania z poprzedzającą.
— Nie spodziewałem się, abyś mógł usnąć.
— Spałem kilka godzin głęboko i spokojnie a we śnie zapomniałem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Jesteś pan dzisiaj zupełnie takim, jakim go widzieć chciałem i przyznaję się panu, żem tego szczęśliwego zwrotu ani się spodziewał. Błagam pana, abyś zachował to usposobienie także przed sędziami i wydał się przed nimi pełnym szlachetnego poddania się a przecież odważnym i spokojnym. Powiedziałem panu już raz i jeszcze powtarzam iż jest potrzebnem, abyś się nie okazał małodusznym i nie unosił się gniewem. To tylko może mnie poprzeć i być z pożytkiem pańskiej sprawie.
— Nie zapomniałem o tem — wyszeptał mechanik. — Widzę męczarnie, jakie mnie czekają, i jestem gotów przenieść je na sobie. Myśl o mojej niewinności, która przecież kiedyś na jaw wyjdzie, nie da mi upaść na duchu pod ciężarem pozornych dowodów, jakie oskarżenie przeciw mnie naprowadzi. Będę się starał wysłuchać wszystkiego spokojnie a raczej nie słuchać, pomnąc na moją córkę, biedne, stracone dziecię, które powinienem odszukać.
— Tak jest dobrze! Tylko odwagi, odwagi!
— Panie mój i wspaniałomyślny obrońco — mówił Vaubaron dalej — pozwól mi zatem, abym ci wynurzył moje wdzięczność, którą głęboko w sercu uczuwam. Cokolwiek się zdarzy, jakikolwiek wynik osiągnie walka, do której się gotujesz, zobowiązanie moje dla cię nie znajdzie granic, i wdzięczność w mojem sercu nie wygaśnie za twoje współczucie dla nieszczęśliwego, który ci teraz ręce całuje. Póki życia mego, aż do stopni rusztowania do ostatniego tchu mego będzie na świecie dusza, która do ciebie należy, będzie serce, które tylko dla cię bije.
Adwokat nie odpowiedział, tylko krople łez stoczyły się po jego licu. Potem wstał, uścisnął po raz ostatni ręce nieszczęśliwego, a opuszczając pokój rzekł cichym głosem:
— Miej pan nadzieję, Bóg będzie z nami.
Teraz nadszedł rozkaz od prezydenta sądu.
Prawie bez szelestu rozwarły się małe drzwi czki w ścianie ukryte. Żandarmi podnieśli się machinalnie a wziąwszy mechanika pod ręce, zaprowadzili go do wielkiej sali, gdzie się odbywały posiedzenia przysięgłych i dali mu spocząć na ławie oskarżonych.
Zanim Vaubaron fatalny próg sali przekroczył usiłował zdobyć się na jak największą siłę ducha, na jak największą odwagę, co mu też w samej rzeczy było potrzebne. Straszliwe uczucie ścisnęło jego serce jakby śrubami, jakby w godzinie śmierci uczuł stygnącą krew w żyłach, widział jakby tylko przez mgłę zwrócone na się oczy mnóstwa ludzi i jakby oddalony huk fal obiły się słowa o jego uszy:
— Patrzcie, to on, rozbójnik i morderca.
Z odrazą odwrócił oczy od tej hydry z nieźliczonemi głowami. Zaćmiło mu się w umyśle i było mu tak, jakby mu się mózg w głowie obrócił.
Omal nie zemdlał albo nie oszalał, lecz szczęściem wzrok jego padł na Ukrzyżowanego, którego wizerunek spostrzegł na stole, za którym siedzieli sędziowie. W tej świątyni ziemskiej sprawiedliwości równie jak i w świątyni obraz ten jest na właściwem miejscu, bo religia i prawo będą po wszystkie czasy najtrwalszemi i najsilniejszemi podstawami, na których porządek świata jest zbudowany.
Widok ten ocalił Vaubarona, tak, że rychło przyszedł do siebie. W tej chwili przystąpił do niego adwokat i rzekł cichym głosem:
— Odwagi mój przyjacielu, jestem tutaj także.
Mechanik podziękował mu lekkiem skinieniem głowy i łagodnym lecz smutnym uśmiechem.
Prezydent otworzył posiedzenie zadając podsądnemu zwykłe, przedwstępne pytania, na które tenże wprawdzie cichym, lecz spokojnym i pewnym głosem odpowiedział.
Po ukończeniu formalności cisza zaległa salę, gdyż czytano akt oskarżenia. Akt ten streszczał z wszelką dokładnością fakty i naprowadzał dowody zbrodni. Nigdy jeszcze żaden oskarżony nie był wplątany w taką sieć jasnych i rozumnych wywodów jak Vaubaron.
Niczego nie zapomniano.
Akt oskarżenia wykazywał, że Vaubaron żył najpierw poczciwie, że potem porzucił korzystne miejsce, aby żyć dla marzeń, które się nigdy spełnić nie miały, przez co popadł w niedostatek i nędzę. Wykazano że nawet osobista wolność Vaubarona przez wierzycieli była zagrożona i że jeden z tychże uzyskał już był rozkaz aresztowania na podsądnego. To była chwila, w której po raz pierwszy w głowie mechanika powstała myśl co do dokonanej podwójnej zbrodni. Podsądny chciał się tym sposobem od długów uwolnić. Mając starego sknerę, milionera tuż w sąsiedztwie, pomyślał: Dosyć już mojej nędzy i biedy i czas jest zaiste, abym żył w dostatku, zabiję tego człowieka i w krwi jego znajdę szczęście. Następnej nocy Vaubaron zaopatrzywszy się w dłutko, na którem początkowe litery jego imienia i nazwiska umieszczone były, zamiar wykonał.
Opatrzność boska zrządziła, że właśnie to samo narzędzie, którem nieszczęśliwa ofiara zabita została, przeciwko zbrodniarzowi miało być dowodem.
Tak, w owej nocy zbrodniarz dostał się za pomocą guzatego sznura z balkonu swego pomieszkania na dach stajni należącej do hotelu barona Viriville a wreszcie dobył się do środka mieszkania używszy dorobionych kluczów, które jako mechanik sam mógł sporządzić i nie potrzebował do tego żadnego wspólnika, który w każdym razie mógłby się stać niebezpiecznym.
Akt oskarżenia opisywał w końcu straszliwą scenę dokonanego morderstwa i brzmiał dalej jak następuje:
— Zbrodnia została spełniona i morderca stał się złodziejem. Morderca sięgnął ręką do kasy, którą rozbił, w czem mu widok trupów wcale nie przeszkodził. Niecne jego łakomstwo sowicie nagrodzone zostało. Obładowany bogatą zdobyczą, którą łatwo mógł unieść z sobą, wykonał odwrót, nie zapomniawszy wziąć ceny za przelaną niewinnie krew.
— Potem opuścił hotel nie będąc przez nikogo spostrzeżony, nie mając świadka popełnionego morderstwa i rabunku, opuścił widownię żałoby dokąd poniósł śmierć i dostał się do swego pomieszkania po tym samym sznurze, za pomocą którego wtargnął był do hotelu. Teraz upojony radością, zbogacony łupem znalazł się w swem pomieszkaniu i miał nadzieję że ujdzie wszelkiej kary, bo któżby go miał oskarżyć? Nikt go nie widział, a napowietrzna droga nie pozostawiła żadnych śladów, ofiary jego zbrodni już nie żyły, a umarli mówić nie umieją.
— Jestem bezpieczny — rzekł do samego siebie — żadne podejrzenie na mnie paść nie może, nie mogę mieć przeciwko sobie żadnych dowodów.
— Tak mówił ten człowiek do siebie, lecz w tem się pomylił. Patrzyło nań oko opatrzności i wieczna sprawiedliwość oślepiła go, bo oto zewsząd powstają świadkowie przeciwko mordercy. Dowody o możności których ani nawet nie pomyślał, gromadzą się obficie. Tym sposobem stało się, że zupełnie zapomniał o guzatym sznurze do balkonu przywiązanym, który z brzaskiem dnia głośno począł wołać do ludzi:
— Tędy udał się morderca.
— Na banknotach, które z kasy barona zrabował, ślady krwi, których nie spostrzegł, wskazały winowajcę. Sąd wytropił go szybko, błyskawicą dostał się do jego pomieszkania i znalazł w posiadaniu jeszcze jednego krwią zbroczonego banknotu. Zarazem znaleziono na warsztacie dyament wielkiej wartości, który baron Viriville przed pięcioma laty nabył był u pewnego jubilera. Człowiek ten poznał sprzedany brylant i tożsamość jego zaprzysiągł. Po tem wszystkiem panowie sędziowie co do osoby zbrodniarza w wątpliwości wcale być nie mogą.
Vaubaron słuchał aktu oskarżenia, z którego niektóre ustępy wyżej naprowadziliśmy, z zupełnie zimną krwią, lecz w ciągu całego czytania oczy jego zwrócone były na krzyż Zbawiciela. Oblicze jego nie zmieniło się wcale, tylko powieki ócz jego zadrżały kilkakrotnie i nozdrza rozszerzyły się, co było znakiem głębokich moralnych męczarni, jakie przebywał.
Zaledwie ostatnie słowa czytającego akt oskarżenia przebrzmiały, Vaubaron spuścł głowę i westchnął ciężko. Oblicze jego pozostało spokojnem, lecz zimny pot wystąpił mu kroplami na czoło.
Prokurator zabrał teraz głos, aby poprzeć oskarżenie i tak śledztwo rozpoczęte zostało.
Ponieważ czytelnikom naszym wiadome jest przesłuchanie podsądnego w kancelaryi sędziego śledczego już dawniej dokonane, więc nie potrzeba, abyśmy je na nowo powtarzali, gdyż przesłuchanie dawniejsze, a teraz przedsięwzięte było w zupełności jedno i tosamo.
Pytania prezydenta sądu tyczyły się tych wszystkich punktów, co do których pierwszy sędzia śledczy zapytywał. Vaubaron też jak dawniej, tak i teraz niemal te same dawał odpowiedzi.
Wystarczy zrobiona uwaga, że w chwili kiedy oskarżony o jawieniu się nocnego gościa mówił, dodając, że ten gość dał mu krwią zbroczone banknoty, — w całej sali powstał szmer niechęci i niedowierzania tak dalece, że prezydent był zmuszony oświadczyć publiczności, że będzie zmuszony sale zamknąć, jeźli słuchacze podobnego objawienia swego współudziału nie zaprzestaną.
Groźba ta skutkowała natychmiast, lecz opinia publiczna już się ustaliła. Adwokat widział teraz twarze sędziów przysięgłych, na których poczciwość lecz zarazem największe oburzenie malowało się i był zmuszony przyznać, że żadnej ludzkiej wymowie nie może się udać to mocne przekonanie zburzyć a choćby tylko zachwiać.
— Wszystko stracone — pomyślał.
Prezydent upomniał Vaubarona w jego własnym interesie, aby tej niezręcznej i śmiesznej obrony zaprzestał, która tylko zdrowe umysły słuchaczy oburzać może.
— Panie prezydencie — odpowiedział oskarżony — moje życie i dobra sława są w ręku Boskiem i Bogiem się świadczę, że to co powiedziałem, jest prawdą.
Śledztwo toczyło się dalej.
Nowy szmer podobny pierwszemu lecz o wiele słabszy dał się słyszeć, gdy mechanik wyraził, że dłutko, które mu okazano, sprzedał był w przededniu popełnionej zbrodni tandeciarzowi, który razem z nim ten sam dom zamieszkiwał.
— Ten tandeciarz znajduje się między powołanymi świadkami — zauważył prezydent — i może być zaraz przesłuchany.
Vaubaron zwiesił ponownie głowę, bo wiedział aż nadto dobrze, co pan Laridon odpowie.
Teraz rozpoczęło się przesłuchanie świadków, których liczba była bardzo skromna.
Pierwszym był Laridon. Drżąc od wzruszenia powiedział, co wiemy, to jest że od mechanika nigdy żadnej rzeczy za pieniądze nie nabył.
Potem przesłuchano owego woźnego, któremu oskarżony wręczył był krwią zbroczone banknoty od Rodilla otrzymane.
Po tych tak ważnych świadkach jawili się służacy barona Viriville, którzy pierwsi z brzaskiem dnia zbrodnię odkryli. Po nich przesłuchano komisarza policyi i inne urzędowe osoby podczas aresztowania obecne. Wreszcie złożył zeznanie jubiler celem skonstatowania, że zrabowany dyament od niego pochodził. Na tych osobistościach lista świadków była wyczerpana.
Z tych zeznań nie wypłynęło na jaw nic nowego, lecz zaważyły one ciężko na szali obwinionego i tak sędziowie jak i słuchacze mówili do samych siebie, że jeszcze nigdy żadna zbrodnia tak nie była jasną i niewątpliwą, jak obecna.
Gdy ukończono przesłuchanie świadków, udzielił prezydent głosu prokuratorowi, który już tylko mało co miał do dodania, poczem postanowił wniosek co do wydania wyroku na śmierć.
Adwokat zwrócił oczy na swego klienta i przeląkł się bladości jego twarzy.
Siły mechanika wyczerpały się do reszty. Usiłowanie, aby już samym widokiem nie okazać się przed publicznością winowajcą, doprowadziło go do ostatecznego znużenia.
— Nieszczęśliwy traci przytomność — rzekł prawnik do samego siebie.
Potem zbliżył się do Vaubarona i szepnął mu do ucha:
— Zdaje się, że panu jest niedobrze?
— Tak jest w istocie — wyszeptał oskarżony — serce mi pęka i jest mi tak, jakbym już miał umrzeć.
— Weź pan tę flaszeczkę i powąchaj.
Cierpiący uczynił to i uczuł się zaraz rzeźwiejszym i mocniejszym.
— Pan jesteś prawdziwie moim duchem opiekuńczym — rzekł potem uśmiechając się smutnie — lecz cudów nie będziesz mógł zdziałać.
— Co pan tem chcesz powiedzieć?
— Nic innego, jak że wszelką nadzieję straciłem. Teraz po raz pierwszy widzę jasno moje położenie. Gdybym siedział na miejscu któregokolwiek z tych panów sędziów, to bez wahania się, bez najmniejszych skrupułów sumienia podobnie wydałbym wyrok śmierci. Zbrodnia wydaje mi się jasną jak dzień i zupełnie dowiedzioną. Nikt w świecie nie wierzy w moją niewinność prócz pana, mnie i rzeczywistego mordercy. Chyba tylko pan Bóg mógłby mnie ocalić, lecz nie chce tego uczynić, jak pan widzisz. Mój drogi panie, nie zadawaj sobie z obroną moją nadto wiele pracy, pozostaw nieszczęśliwego jego fatalnemu losowi i daj pokój niepotrzebnej walce.
— Przenigdy — odpowiedział żywo adwokat — pańskiego życia bronić będę jak mego własnego.
Vaubaron uśmiechnął się i rzekł:
— A na cóż to? Widzisz pan przecież, że nie mam żadnej nadziei, podobnie jak i pan żadnej mieć nie możesz.
W tej chwili posiedzenie na nowo otwarte zostało. Prezydent przemówił:
— Pan obrońca ma głos.
Pomiędzy słuchaczami zapanowała głęboka cisza, tak że można było słyszeć lecącą muchę.
Ciekawość obudziła się we wszystkich, tak w nieumiejętnych, jak i biegłych w prawie, jak wreszcie i w sędziach przysięgłych.
Każdy myślał: Co on pocznie, co powie chcąc bronić sprawy, która z kretesem jest już zgubiona. Czy to uczyni z głupoty? Tylko waryat mógłby się podjąć czegoś podobnego.
Tak każdy pytał w cichości, lecz nie wymówiono ani słowa, nie słyszano nawet oddechu wzruszonych piersi.
W czasie tego milczenia i natężonej uwagi, w czem ukrytej nieprzyjaźni łatwo się można było domyśleć, uczuł się adwokat wzruszonym podobnie jak człowiek, który swej matki lub siostry od napaści chce obronić i za szablę chwyci, chcąc odeprzeć niebezpiecznego wroga, który go przewyższa i siłą i zręcznością i doświadczeniem w sztuce robienia bronią.
A przecież człowiek w takiem położeniu nie ociąga się ani chwili, nie drży, lecz widząc grożące niebezpieczeństwo nie przecenia go ani zmniejsza a stając do nierównej walki myśli:
— Niechaj Bóg wesprze sprawiedliwą rzecz i niech mi dopomoże, bo inaczej jestem zgubiony.
Tak podobnie prawnik podniósł oczy ku niebu, błagając o udzielenie mu siły, wymowności i mocy przekonywującej. Potem spojrzał ze współczuciem na Vaubarona, wreszcie na sędziów i rozpoczął donośnym głosem obronę.
Dzienniki ówczesne podały tę mową tylko w krótkich ustępach, pogmatwaną i podartą, a przecież mowa ta trwała przeszło dwie godziny. Był to czas bardzo długi, a jednak wydał się krótkim dla zwięzłej i bogatej treści obrony.
Nigdy jeszcze żadna mowa nie była tak świetną i porywającą, jeszcze żaden mówca dotychczas nie przemówił tak dobitnie i do rozumu i do serca słuchaczy.
Vaubarona obrońca opuścił teraz zakres faktów i usiłował zachwiać głębokie przekonanie ogółu, pod ciężarem którego to przekonania nieszczęśliwy osłabł i upadł na duchu.
Skutek był widoczny, bo gdy swoje zapatrywania rozwijał, niejednokrotnie szmer zadowolenia dawał się słyszeć między tymi samymi słuchaczami, którzy dopiero co swej nieprzyjaźni ukryć nie mogli.
Adwokat mówił o przeszłości mechanika, wykazał nieskazitelność jego poprzedniego życia, jego niezmordowaną pracowitość, której się w niedostatku oddawał, godziny jego, które na poły pomiędzy gorzki trud i delikatne uczucia dla żony i dziecka podzielone były.
— Czyż to jest droga wiodąca do strasznej i nieludzkiej zbrodni, jakiej się człowiek dopuścić może? Niech każdy sądzi, kto mnie tylko słyszy, bo wiem z pewnością, że nie ma tu w sali nikogo ktoby się tak sądzić poważył.
Rzekłszy to, naprowadził potem że wnioski, za pomocą których opinia publiczna tak uporczywie na jego klienta winę zwala, słabną wobec wyjaśnień, jakie oskarżony podaje.
— Możnaby mi zarzucić — mówił mówca dalej — że te wyjaśnienia są nieprawdopodobne, ba nawet śmieszne, lecz cóż to ma do rzeczy? Czyż nie żyjemy w czasach, kiedy codziennie prawie mnóstwo rzeczy się sprawdza, którym przedtem nikt wiary dać nie chciał uważając je za mrzonki chorego umysłu! Dlaczego usiłujemy wszystkiemu zaprzeczyć, czego pojąć nie możemy? Dlaczego odrzucamy wszystko, co nam nie jest jasne jak słońce? To jest nieprawdopodobne, mówicie, lecz z drugiej strony przypuszczacie, że człowiek poczciwy w jednej nocy może się przeistoczyć na największego łotra, rozbójnika i mordercę. To jest o wiele większem nieprawdopodobieństwem i oburza mnie do żywego już sama myśl, że ktoś coś podobnego przypuścić może. Mnie przeciwnie zdaje się być rzeczą pewną, że ów nocny zbrodzień jest zbiegłym galernikiem, który w celu usunięcia od siebie wszelkiego podejrzenia wpadł na myśl odpowiedzialności za zbrodnię na człowieka niewinnego. Tu potwór jakiś zastawił sidła, i na Boga zaklinani was, strzeżcie się, abyście sami w nie nie popadli. Byłoby to dla mordercy wolnością, dla niewinnego śmiercią, a dla was panowie źródłem wiecznych zgryzot sumienia.
W miarę im dalej adwokat mówił, im się bardziej zapalał, o czem czytelnikom wyobrażenia nawet dać nie możemy, Vaubaron czuł że mu się coraz lżej na sercu robiło.
Oczy Vaubarona mową zajętego nie spoczywały ani na członkach trybunału sądowego, ani na sędziach przysięgłych, ani na tłumie słuchaczów, a pomimo tego zdawało mu się, że oczy widzów już nie patrzyły na niego z tą samą nienawiścią i pogardą jak z początku posiedzenia i rzeczywiście tak było.
Słowa młodego obrońcy miały niezwykły skutek, przemawiały do duszy, do serca i rozprószyły rychło zmrok, który każdy aż dotąd za jasne światło uważał.
— Jeźli mi się udało, jeźlim dopiął zamierzonego celu — mówił mówca dalej — jeźlim wam dowiódł panowie, że wina Vaubarona nietylko nie jest udowodniona, lecz że owszem niewinność jego jest możliwą i prawdopodobną, to sprawa moja zwyciężyła i dzieło moje powiodło się, bo każdy musi w sobie odczuć dobrodziejstwo takiej wątpliwości, gdyż nikt zapewne nie może chcieć, aby się stał współwinnym w dokonaniu sądowego morderstwa.
— A teraz pozostaje mi przedstawić, co ten nieszczęśliwy wycierpiał i co jeszcze cierpi, odkąd to kłamliwe, nienawiści pełne oskarżenie na nim zaciężyło. Panowie! wierzajcie mi, że ten człowiek jest niewinny, że to prawdziwy męczennik.
Gdy pierwsza część przemówienia odniosła pożądany skutek, to następna była prawdziwie tryumfem.
Nie chodziło teraz już o to, aby przemawiać do rozumu słuchaczy i starać się wyrugować z ich duszy złe uprzedzenie, jakie dla podsądnego już z góry powzięli.
Adwokat przeciwnie począł teraz przemawiać do serc i budzić w nich miłość bliźniego i litość, poruszając najbardziej ukryte struny współczucia.
Opowiadał o długich cierpieniach uwięzionego, o niewymownym bólu człowieka, którego życie nie miało najmniejszej skazy, którego sumienie było czyste a który przecież jako morderca został wywleczony z domu, gdzie zostawił umierającą żonę i opuszczoną, bez opieki sierotę. Mówił o okropnej trwodze uwięzionego który się daremnie broni przeciw strasznym a niespodziewanym zarzutom, który przy tem nic nie wie o losie najdroższych mu istot. Mówca przedstawił wreszcie ową okropną scenę, której był świadkiem, gdy Vaubarom na wiadomość o śmierci żony i zniknięciu dziecka głowę sobie rozbił o mur więzienny.
— Moi panowie — zakończył — ziemska sprawiedliwość musi zadrzeć na myśl o odpowiedzialności, jaką na siebie bierzecie. Ten człowiek, moi panowie, którego macie zasądzić, ten człowiek który tyle poniósł na duszy i ciele, jest niewinny. Przysięgam wam na to przed wizerunkiem Ukrzyżowanego, który nas widzi i słyszy. Jan Vaubaron nie jest winien zbrodni o którą go oskarżono. Ręczę za niego moją dobrą sławą i żądam od was jego życia, jego wolności i przywrócenia wydartej czci.
Po tych słowach adwokat zamilkł a po licu jego stoczyły się gorące łzy, o czem nawet sam nie wiedział.
Vaubaron zakrył łkając oblicze rękoma i zdawało mu się, jakoby ciężki kamień spadł ze serca.
Wzruszenie i współczucie publiczności spotęgowały się do wysokiego stopnia. Kobiety, które pomiędzy słuchaczami większość stanowiły, poczęły płakać, ba nawet wielu przysięgłych odwróciło głowy, aby ukryć łzy, niezgodne z powagą ich powołania.
W tej chwili sprawa Vaubarona była w oczach publiczności wygraną. Opinia publiczna doznała najzupełniejszego przewrotu. Niewinność oskarżonego była nawet dla najbardziej zatwardziałych i niedowierzających rzeczą wcale jasną i gdyby w tej chwili sędziowie udali się na ustęp celem wydania wyroku, to nie podlegało wątpliwości, iżby powróciwszy wyrzekli: niewinny.
Na nieszczęście rzeczy tak nie idą.
Bieg naszego podziwienia godnego wymiaru sprawiedliwości idzie tym torem, że rozum musi wyprzedzić uczucie, bo sprawiedliwość a nie wzruszenie wyrokować powinno. Człowiek jest słabą istotą, zresztą zdarzenie takie, o jakiem tu opowiadamy, zdarza się zaledwie raz na sto lat. Zbieg okoliczności przez przewrotnego Rodilla przygotowany musiał najbardziej bystry umysł w błąd wprowadzić i do skazania niewinnego spowodować. Nie los był temu wszystkiemu przyczyną, lecz zbrodnia, wielkością swoją nieprawdopodobna, zbrodnia, jakiej tylko utalentowany złoczyńca, jeden z owych niecnych ludzi, których nazwiska historya potomności podaje, dokonać jest w stanie. Teraz zabrał głos prokurator państwa i począł mówić przeciwko obronie. W ciągu krótkiej przerwy, jaka po mowie obrońcy nastąpiła, podniósł się Vaubaron a usiłując powstrzymać gwałtowne bicie serca położył lewą rękę na sercu. Potem łzami zwilżone oblicze ku obrońcy zwrócił i dał mu skinieniem znak, aby się doń zbliżył.
Młody człowiek czyniąc zadość prośbie, zbliżył się do oskarżonego i rzekł półgłosem:
— Mój panie, niech cię pan Bóg błogosławi. Cudów pan dokazałeś i oświeciłeś ciemności, w których byłem pogrążony. Córka moja zawdzięczać ci będzie ojca, bo jestem ocalony, ocalony przez pana.
— Ach — pomyślał prawnik — niestety, jeszcze nim nie jest.
Prokurator począł tymczasem mówić.
Ten doskonały urzędnik sądowy głęboko był przekonany o winie Vaubarona i zamierzył wszelkiego dołożyć starania, byle tylko uniewinnieniu zbrodniarza przeszkodzić i nie dopuścić, aby ręka sprawiedliwości go nie dotknęła.
Obrońcy mechanika udało się wzruszyć serca słuchaczów, prokurator przeciwnie kładł nacisk na względy rozumne i zwracał się do trzeźwej rozwagi.
Zaledwie zabrał głos, gdy nagle nastąpiła reakcya i uniesienie ostygło.
Oddał on uznanie talentowi młodego obrońcy, lecz z drugiej strony zwracał uwagę na to, jak niebezpiecznym i zgubnym może być niekiedy skutek obrony, na co stan adwokatów słusznie dumnym być może.
— Na cóż się może przydać — wołał — użycie tych rzadkich a wyszukanych zdolności i cała sztuka mówienia, jeźli ma posłużyć ku obronie takiej jak ta sprawie i jeśli ma dopomódz zbrodniarzowi, aby uszedł sprawiedliwej surowości prawa! Jak bolesne i smutne nie przedstawia się nam widowisko, jak zgubnym nie jest dar mówienia, jeśli najczarniejszą i jasno udowodnioną zbrodnię pokrywa płaszczem niewinności! Na chwilę panowie daliście się zapewne uwieść tym zwodniczym obrazom, lecz już teraz, jestem tego pewny, zajaśniało wam światło prawdy i obłęd znikł jak mgła pierzcha promieniami wschodzącego słońca olśniona.
Po tym wstępie prokurator przystąpił do rzeczy i ostrzem słownej broni natarł na obronę młodego adwokata.
Gdy się z zadania wywiązał, ostatnie słowa wyrzekł, wszystkie w akcie oskarżenia umieszczone punkty, tak szczęśliwie przez obrońcę zwalone, odzyskały na nowo dawniejsze znaczenie i zdawały się być wcale niewzruszonemi.
Gdy prokurator umilkł, panowało w całej sali przez kilka sekund głębokie milczenie. Ciszę tę przerwało głuche, do śmiertelnego podobne westchnienie.
Oczy wszystkich zwróciły się na Vaubarona. Nieszczęśliwy schwycił się obiema rękami poręczy, oddzielającej miejsce dla oskarżonych przeznaczone od reszty sali. Konwulsyjne drganie wzruszało jego całem ciałem, oblicze zbielało i zalało się śmiertelnym potem, słowem był podobny do konającego.
Przed chwilą odzyskał nadzieję i radość napełniła jego serce po przemówieniu obrońcy, lecz teraz uczuł, że to było tylko chwilowe omamienie. Spodziewał się uniewinnienia, wolności, a teraz spadł ze szczytu swych marzeń i pogrążył się ponownie w ciemności, w której tak długo wzdychał daremnie. Było to zawiele na człowieka, który tak licznych doznał doświadczeń. Brakło mu sił duszy i ciała, i byłby runął na ziemię, gdyby omdlałe ręce nie znalazły były w poręczy punktu oparcia.
Wzruszony tym stanem widocznej trwogi zapomniał przewodniczący o oskarżonym, a widząc w nim w tej chwili tylko cierpiącego człowieka, kazał mu podać szklankę wody.
— Jeśli pan potrzebujesz kilka minut spoczynku — rzekł doń przychylnie — to przerwę posiedzenie.
Napiwszy się wody, wyszeptał Vaubaron: — Już mi jest trochę lepiej, panie prezydencie. Pan Bóg doda mi odwagi, tak że będę mógł doczekać końca, pozwoli mi...
Nieszczęśliwy nie mógł dokończyć, zabrakło mu głosu, oczy w jamach obróciły mu się i padł bezprzytomny na znak.
Po tem niespodziewanem zajściu dał się słyszeć w sali głuchy szmer zgromadzonej publiczności. Posiedzenie zostało na czas nieograniczony przerwane.
Tymczasem noc zapadła była.
Zaświecone lampy oblały dwuznacznem, ponurem światłem salę i podniosły jeszcze boleśną, dopiero co opisaną scenę przydając jej jeszcze bardziej smutnego, przykrego wrażenia.
Na dalszy rozkaz prezydenta wynieśli dwaj żandarmi omdlałego Vaubarona do sali świadków, polecono też dwu lekarzom, aby natychmiast stan chorego zbadali i zdali o tem bezzwłoczne sprawozdanie.
Lekarze jawili się po upływie ćwierci godziny i oświadczyli zgodnie, że za użyciem skutecznej metody leczenia oskarżony może być ocalony, lecz należy się obawiać ataku krwi na mózg. W każdym razie Vaubaron przez najbliższą noc będzie w niebezpieczeństwie życia i nie ma nadziei aby w tym czasie mógł cokolwiek słyszeć i rozumieć.
Wobec tego dalszy ciąg rozprawy byt zupełnie niemożliwy.
Teraz podniósł się obrońca mechanika i wiedząc dobrze, iżby był pokonany, gdyby po raz drugi bezpośrednio do walki wystąpił, zażądał odroczenia terminu rozprawy do czasu najbliższego posiedzenia.
Adwokat uzyskał to, czego żądał i dozwolono mu trzymiesięczną odwłokę.
— To jest prawdziwe zwycięztwo — rzekł obrońca do samego siebie — bo w tych dziewięćdziesięciu dniach, które nam zostają, mieści się szeroka przestrzeń czasu na wszystko, co się niespodzianie wydarzyć może.
— Czy mam panu za to podziękować, co wczoraj zaszło? rzekł mechanik cichym głosem usiadłszy na łożu i uścisnąwszy rękę obrońcy, który właśnie przekroczył próg więzienia. — Czy te trzy miesiące, które przed wydaniem wyroku sądowego upłyną, przyniosą co lepszego niż przedłużenie walki ze śmiercią? Czy nie powinienem złorzeczyć mojej słabości, która mnie w ostatniej chwili na ziemię powaliła i nie dozwoliła, aby mój los natychmiast był spełniony?
— Przeciwnie, powinieneś pan błogosławić przypadkowi mój przyjacielu — odpowiedział żywo adwokat — bo po tej odwłoce, na którą zezwolono, spodziewam się bardzo wiele.
— Na miłość boską, czegóż się pan spodziewasz i na co liczyć możesz?
— Liczę na rzeczy nieprzewidziane. Mam nadzieję, że te ciemności, które nas otaczają, promień światła oświeci. Zkąd ten promień przyjść może, tego nie wiem, lecz oczekuję go. Spodziewam się także, że rzeczywisty morderca przez jaką nieostrożność albo sam się zdradzi, albo go wyda który ze współwinnych. Widziano to już wiele razy i jeszcze nieraz coś podobnego się wydarzy.
— A jeśli z tego, czego się pan spodziewasz, nic a nic się nie ziści?
— W najgorszym razie położenie nasze po trzech miesiącach nie będzie gorsze od wczorajszego. Powtórzę znowu to co wczoraj uczyniłem a może znajdę skuteczniejsze słowa, któremi na słuchaczów lepiej niż wczoraj będę mógł wpłynąć.
Vaubaron pokiwał lekko głową.
— Czy pan o tem wątpisz? — zapytał adwokat — i nie masz zaufania co do moich sił?
— Nie wątpię ani o pańskiem sercu ani o zdolnościach, lecz w ciągu minionej bezsennej, w męczarniach przebytej nocy, myślałem wiele i rozważyłem moje położenie wszechstronnie. Otóż przyszedłem do głębokiego przekonania, że pańskie wczorajsze przemówienie cudów dokazało.
— Cudów! powtórzył zdziwiony adwokat.
— Sto razy powtórzę tosamo, boś pan, mówiąc o mnie, poruszył serca wszystkich słuchaczów, tak że przez przeciąg jednej godziny tak urzędnicy sądowi jak sędziowie przysięgli i cała publiczność o mojej niewinności przekonani byli. Nikt, tylko pan mogłeś osiągnąć ten skutek, bo wszystkie pozory przeciwko mnie mówiły. Dzisiaj zastanawiam się nad moją sprawą tak, jakby to była sprawa nie moja własna, lecz kogoś obcego, i mogę pana zapewnić, że pańskie powodzenie wydaje się być wcale niezrozumiałem i do pojęcia trudnem. Człowiek, na którym podobny ciężar spoczął, nie ma istotnie najmniejszego prawa do litości i zasługuje tylko na pogardę i potępienie. Takie jest moje przekonanie i przekonanie tych wszystkich, którzy mnie słyszeli. Kto to wie, czyli po trzech miesiącach, przed innymi sędziami uda się panu dokazać tego, co wczoraj zrobiłeś!
Młody adwokat nie rychło dał odpowiedź, bo nie mógł ukryć przed sobą, że Vaubaron był bardzo bliskim prawdy. Są natchnione słowa, które tylko raz w życiu wyrzec się dają.
— Zniechęcasz mnie pan — rzekł w końcu cichym, smutnym głosem — a przecież, przysięgam panu, przyszedłem tu pełen ufności i dobrej nadziei. Godzina sprawiedliwości także dla pana wybije. Wierzę w to całą duszą. Prawda utoruje sobie drogę pomimo gęstej zasłony, która ją pokryła. Mam co do tego jakieś dziwne przeczucie.
— A ja — odpowiedział Vaubaron smutnie się uśmiechnąwszy przyjmuję pańską przepowiednię, lecz jeźli godzina sprawiedliwości nie dosyć rychło wybije, to stanie się pierwej to, czego uniknąć nie mogę!
Po tej rozmowie przez kilka minut panowało głuche milczenie.
Wreszcie zapytał mechanik:
— Mój drogi obrońco, powiedz mi, w którem więzieniu mam przebyć tę trzymiesięczną odwłokę?
— Prawdopodobnie w tem, w którem się teraz znajdujesz.
— Czy mogę się spodziewać, że się nie zetknę ze złoczyńcami, którymi gardzę, a którzy by myśleli jakobym do nich należał?
— Niczego łatwiej uniknąć nie można jak tego. Za małem wynagrodzeniem masz pan prawo żądania osobnej kaźni.
— Potrzeba zapłacić pistol, nieprawdaż?
— Tak jest, a ponieważ pan — dodał bojaźliwie adwokat spuściwszy w dół oczy, — bez wątpienia tej sumy nie posiadasz, więc zrób mi tę przyjemność i nie odmawiaj.
Rzekłszy to prawnik wsunął oskarżonemu do ręki kilka w papier zwiniętych złotówek, w które się z umysłu zaopatrzył.
Wybladłe lice Vaubarona pokryło się rumieńcem i naprzód miał zamiar ofiary nie przyjąć, lecz rychło stłumił w sobie uczucie dumy, która nie była na miejscu, pochwycił podaną sobie rękę i rzekł wzruszony:
— Niechże i tak będzie, kochany panie, przyjmuję. Cóż zresztą może znaczyć jedno dobrodziejstwo mniej lub więcej, ja przecież nigdy nie będę mógł odwdzięczyć tego, co dla mnie uczyniłeś. Mogę pana tylko błogosławić a pan Bóg niechaj pana za mnie wynagrodzi.
— Nie mówmy już o tem ani słowa więcej, proszę pana, o to usilnie — rzekł adwokat — nie mówmy o tem, co się mnie tyczy, lecz tylko o tem, co pana obchodzi.
— Czy będę mógł w ciągu tych trzech miesięcy widywać się z panem?
— Pomówię o tem z tym, do którego to należy i nie wątpię ani chwili, że prośbie mojej zadość uczyni.
— I przyjdziesz pan do mnie?
— Przyjdę choćby nawet codziennie.
— Więc pan zostaniesz dla mnie aż do końca dobrym jak sam pan Bóg, zaniedbasz swoje własne zatrudnienie i rozrywkę byle tylko nie opuścić nieszczęśliwego, którego pańska obecność pociesza i podtrzymuje na duchu. Ach mój panie, gdyby los, który mnie powalił, natchnął mnie nienawiścią dla ludzi, to serce takie jak pańskie pogodziłoby mnie ze światem, jeźlibym tylko mógł przypuścić, że moja córka stanie się poczciwą, szczęśliwą kobietą i że będę mógł oddać życie ratując ją od upadku. To są jedyne dwie rzeczy, o których spełnienie w tej chwili gorąco się modlę.
Rozmowa adwokata z obwinionym trwała jeszcze przez czas dłuższy. Vaubaron prosił obrońcy usilnie, aby się udał do policyi i starał się wyjednać, iżby poczyniono odpowiednie kroki celem odszukania zaprzepadłego dziecięcia.
— Gdybym ja głos podniósł — dodał — toby to w mojem obecnem, niskiem położeniu nie miało żadnego znaczenia, lecz panu niezawodnie nie odmówią pomocy.
Adwokat przyrzekł pójść za tem zaraz nazajutrz i wyszedł potem zostawiwszy Vaubarona przyrzeczeniem uspokojonego. Nazajutrz spełnił też adwokat w rzeczywistości, co był przyrzekł nieszczęśliwemu ojcu, udał się bowiem do policyi i prosił, aby celem odszukania dziecka potrzebne rozporządzenia wydano. Najzręczniejsi agenci udali się natychmiast na pole działania i przetrzęśli całe wielkie miasto aż do najbardziej ukrytych zakątków podziemia.
Wiemy jakiej przezorności użył Rodille owej nocy, kiedy dziecię uprowadził, wiemy także, że to wszystko, co zrobił, tak było przedsięwzięte, aby wszelkie poszukiwania niemożliwemi uczynić. Po tygodniowej, daremnej bieganinie powrócili agenci; donieśli w sprawozdaniu, że najmniejszego śladu straconego dziewczęcia w Paryżu nie znaleźli, dodając, że dziecię zapewne jakiemuś przypadkowi podległo i że niewątpliwie zwłoki tegoż za dni parę w Sekwanie lub kanale św. Marcina odkryte zostaną.
Adwokat rychło się dowiedział o tym wcale niezadowalniającym rezultacie i sam podzielał zdanie policyjnych agentów co do sposobu, w jaki dziecię życie utraciło. O tem był zobowiązany donieść nieszczęśliwemu ojcu i uczynił to, rzekłszy: — Pańskiej córki w żaden sposób odnaleźć nie można! Na tem poprzestał, bo nie miał odwagi dodać: — Pańska córka już nie żyje, więc opłakuj ją pan, bo nie możesz już mieć nawet najmniejszej nadziei.
Uwięziony opuścił głowę i rzekł do samego siebie:
— Ci ludzie źle szukają. Gdybym ja sam mógł Blankę szukać, znalazłbym ją niezawodnie.
Od tej chwili powziął nieszczęśliwy ojciec stałą myśl przedsięwzięcia ucieczki w każdy możliwy sposób. Będąc głęboko przekonany, że wszelkie usiłowania obrońcy na nic zupełnie przydać się nie mogą i że wyrok śmierci w takim stanie rzeczy jest niezawodny, postanowił nie czekać zakończenia sprawy, lecz uciec za użyciem podstępu lub gwałtu, byle tylko odzyskać wolność, która mu tysiąc razy droższą była, niż samo życie. Potem przebiegł myślą tysiączne okoliczności towarzyszące historycznie sławnym ucieczkom, które zdawały się być bajecznemi, lecz nie mniej przeto były prawdziwemi, bo pamięć o nich w archiwach bastylji i głównego państwowego więzienia ku zdziwieniu potomnych przechowana była.
Podczas gdy nasz bohatyr w samotnej celi na łożu wyciągnięty dzień i noc nad sposobem ucieczki przemyśliwał, adwokat podobnie zostawał pod wpływem ciągłej, stałej idei, która mu spoczynku nie dozwalała.
— O niewinności mego klienta tak dobrze jestem przekonany, jak o mojej własnej — mawiał ustawicznie do samego siebie — przecież musi się znaleźć środek i sposób jej wykazania. Inaczej być nie może i nie powinno, lecz gdzie ten środek znajdę? Błądzę od początku w tej sprawie jak w labiryncie. Któż mi tu poda zbawczą nić Aryadny? Powierzono mi życie Jana Vaubaron... jeźli mi się nie uda tego sprawiedliwego człowieka ocalić, to do ostatniej godziny życia będzie mi się zdawało, jakoby moje ręce krwią były zbroczone.
Tą myślą dręczony powziął młody człowiek wielkie postanowienie. Poszukał sędziego śledczego dla sprawy Vaubarona, lecz nie w kancelaryi, ale w tegoż prywatnem pomieszkaniu.
— Bądźże mi pan na miłość Boską pomocnym! — rzekł doń — ja jestem najbardziej udręczonym człowiekiem na świecie i nie odzyskam spokoju pierwej, niż pana na moją stronę pozyskam.
— O cóż tedy chodzi?
— Chodzi o obwinionego, którego broniłem i jeszcze bronić będę.
— O Jana Vaubarona?
— Tak jest.
— Podziwiam pański trud i wytrwałość, lecz jedno i drugie jest rzeczą, zupełnie nieużyteczną.
— Dlaczego panie?
— Dlatego, że ten człowiek jest rzeczywiście winnym.
— Na mój honor — zawołał młody człowiek — przysięgam panu, że jest niewinny! Czy pan możesz sądzić, iżbym był zdolny podobną przysięgę złożyć, gdybym nie miał niewzruszonej pewności?
Sędzia śledczy patrzał na adwokata przez kilka minut i oblicze jego dotychczas zawsze spokojne przybrało wyraz który opisać trudno.
— Pan jesteś rzeczywiście głęboko przekonany — rzekł potem — widzę to jasno.
— Nie chodzi tu o przekonanie moje, ale o pewność niezachwianą. Pan uważa zbrodnię za rzecz dokonaną, a ja temu stanowczo zaprzeczam.
— Więc pan zaprzeczasz rzeczywistej prawdzie, i daremnie walczysz przeciw niezbitym dowodom?
— Tak, ale te dowody winy są dla mnie dowodami niewinności. Jeźli mi pan raczy poświęcić godzinę czasu, to nie wątpię wcale, że mi się uda doprowadzić do tego, że moje zapatrywania podzielisz.
— Mów pan i bądź pewny, że cię będę słuchał z ciekawością i zadowoleniem.
Młody prawnik wziął się natychmiast do dzieła i rozwinął z nieporównaną bystrością i loiką już przedtem podczas rozprawy postawione zdanie, mianowicie, że Vaubaron jest tylko ofiarą zręcznego łotra, który sprawiedliwość ziemską w błąd wprowadzić potrafił. Adwokat przedstawił, że nieznany zbrodzień zakradł się do hotelu, zamordował śpiącego starca narzędziem do mechanika należącem, że potem umknął oknem i zostawił umyślnie na balkonie guzaty sznur. Prawnik naprowadził dalej, że nikt inny tylko ten właśnie nieznany zbrodzień zostawił nieszczęśliwemu Vaubaronowi krwią zbroczone banknoty i że wreszcie zniknął, oddawszy głowę sprawiedliwego gilotynie, czem własną bezkarność i bezpieczeństwo okupił.
— Ten człowiek, a raczej potwór szydzi teraz ze sprawiedliwości — dodał młody człowiek — więc niech go pan szuka, bo on jest i Vaubaron nie kłamał. Gdy go pan wynajdziesz, to będziesz miał w ręku prawdziwego zbrodniarza.
Po tych słowach nastąpiło długie milczenie. Urzędnik zwiesiwszy głowę i zmarszczywszy czoło oddał się głębokiemu zamyśleniu, czemu obrońca Jana Vaubarona ani nawet myślał przeszkodzić.
— Miałeś pan słuszność, że do mnie przyszedłeś — rzekł półgłosem urzędnik po upływie kwadransa — miałeś pan słuszność, gdyś powiedział to, co właśnie słyszałem.
— Czy mi się nie udało przekonać pana? Mówże pan, czego mogę oczekiwać i czego spodziewać się należy?
Sędzia śledczy ociągał się z odpowiedzią na te trzy pytania, podniósł się i podał adwokatowi rękę dając do poznania, że rozmowa między nimi dłużej trwać nie powinna. Adwokat dobrze to zrozumiał i wyszedł będąc mocno przekonany, że właśnie przed chwilą zdobył największe zwycieztwo na drodze swego oratorskiego powołania.
Opuściwszy sędziego udał się obrońca do więzienia, lecz o tem co zaszło nie pisnął przed obwinionym ani słówka nawet, bo się obawiał obudzić w sercu Vaubarona nadzieję, która w przyszłości mogła się okazać zwodniczą.
Sędzia śledczy, tak jak wszyscy urzędnicy, którym ważne czynności powierzone bywają, wybrał sobie za wskazówkę wyborne zdanie: Vitam impendere vero! Najmniejsza wątpliwość niepokoiła go i odzyskiwał spokój dopiero wtenczas, gdy niepewność zwalczył i rzecz zaciemnioną w jasnem świetle obaczył. Aż do owej godziny, kiedy go młody adwokat odwidził, pewnym był co do winy podsądnego. Przekonanie jego i teraz jeszcze nie było wcale inne, lecz po raz pierwszy przypuścił możliwość błędu, która wprawdzie przedstawiała mu się jeszcze zawsze prawie nieprawdopodobną, lecz przecież była wystarczającą, aby go zaniepokoić. Jeźli taka myśl w głowie sędziego powstanie, to cała jego działalność zwraca się ku temu, aby rzecz wyjaśnić i mozolną pracę śledzenia na nowo rozpocząć.
Sędzia śledczy postanowił użyć wszystkiego aby stwierdzić to, co oskarżony podawał. Rozmyślając o tej sprawie, chwilowo bądź to śmiał się z siebie samego i swej bezpodstawnej trwogi, bądź też nabywał przekonania o potrzebie rozpoczęcia śledztwa na nowo, gdy sobie przypomniał adwokata i całe dziwne zachowanie się Vaubarona, którego sposób bronienia się był niewytłumaczony. Rozmyślanie o procesie mechanika w ciągu następnej nocy miało ostatecznie ten skutek, że na drugi dzień w tym względzie rozmówił się z prokuratorem. Ztąd wynikło, że uznano potrzebę ponownego przeprowadzenia śledztwa, poczem sędzia chcąc się pozbyć dręczących go myśli, bezzwłocznie Vaubarona do swej kancelaryi sprowadzić kazał. Do wydanego rozkazu przydał jeszcze, aby się z oskarżonym jak najwzględniej obchodzono i zdjęto mu z rąk łańcuszki. Stało się to około godziny drugiej z południa.
Gdy w godzinę potem adwokat wstąpił na podwórzec budynku sądowego, spostrzegł ku niemałemu zdziwieniu, że w sądzie było jakieś niezwykłe poruszenie. Tłum ludzi napełnił główną, salę w parterze i sprawiał gwar podobny huczeniu pszczół w ulu. Żandarmi z przestraszonem wejrzeniem biegali to tu, to tam. Wreszcie pikiety wojskowe zamknęły wszystkie wyjścia.
Obrońca Vaubarona zagadnął jednego ze swoich kolegów:
— Co się tu dzieje? Zkąd taki gwar i zbiegowisko?
— Zdaje się — odpowiedział zapytany — że niebezpieczny złoczyńca w chwili, kiedy go do kancelaryi sędziego śledczego prowadzono, dał nogom znać.
— A jakże się ten złoczyńca nazywa?
— Dotąd nie zna nikt jego nazwiska, daremnie o to może już dziesięć ludzi pytałem.
— Czy wiadomo przynajmniej do którego sędziego był prowadzony?
— A, to wiadomo. Prowadzono go do sędziego M...
Gdy adwokat nazwisko sędziego, z którym dnia wczorajszego rozmawiał, posłyszał, uczuł że go pomimo wolny dreszcz przejął.
— Ach mój Boże! — rzekł do samego siebie — daj aby tym zbiegiem nie był Vaubaron. Jeźliby to on był, natenczas wszystko przepadło.
Aby się czemprędzej pozbyć niepokoju i niepewności, która nim owładnęła, natychmiast pospieszył do sędziego, któremu kartę wizytową wręczyć kazał. Sędzia wydał polecenie, aby prawnika natychmiast przypuszczono.
Czego się prawnik obawiał, spełniło się.
— Cóż więc — przemówił sędzia do prawnika wchodzącego — czy pan jeszcze obstajesz przy niewinności swego klienta? Do udowodnienia jego zbrodni brakowało jeszcze jednego, głównego dowodu wedle naszego przekonania, i dowód ten jest nam teraz dany.
— O jakim dowodzie pan mówisz? — rzekł prawnik cichym głosem — cóż zaszło takiego?
— Jan Vaubaron umknął właśnie. Czy pan o tem jeszcze nie wiedziałeś? Będąc dalekim tego, aby mógł sprawę objaśnić, uciekł z więzienia. Był on tak mało o sprawiedliwości swojej przekonanym, że dał nogom znać w chwili, kiedy śledztwo na nowo rozpoczęte być miało. Cóż pan na to, jaką pan na to możesz dać odpowiedź?
— Na to nie mam nic do powiedzenia. Ten nieszczęśliwy samowolnie poszukał własnej zguby, czego wcale pojąć nie mogę. Jego największy nieprzyjaciel nie mógłby mu do tego doradzać. Niezawodnie zostanie pochwycony i nazad sprowadzony, a wtenczas położenie jego będzie prawdziwie rozpaczliwie. To wszystko atoli nie zmienia mego przekonania. Mogę przypuścić, że Vaubaron postradał zmysły, lecz żeby był w istocie winnym, tego nigdy przypuścić nie mogę.
Sędzia śledczy opuścił głowę, myślał i milczał.
— Cóż ja w przyszłości będę mógł zrobić — rzekł smutnie po niejakiej chwili.
— Moje dotychczas niespokojne sumienie uspokoiło się zupełnie. Byłem gotów z niezmordowaną gorliwością obowiązkom moim zadość uczynić, chciałem bądź kłamstwo, bądź prawdę wykryć koniecznie, bez zwłoki chciałem przystąpić do rozwiązania tej zawiłej i niezrozumiałej zagadki, lecz dokonana ucieczka uniemożebniła wszystkie moje zamiary i czyni bezowocnemi wszystkie usiłowania. Oskarżony sam ubezwładnił mnie zupełnie!
W czasie tej rozmowy w kancelaryi sędziego, gdy w całym sądzie o niczem innem mowy nie było, tylko o ucieczce zbrodniarza, gdy po całem wielkiem mieście rozpierzchli się policyjni agenci szerzący wszędzie opisanie osoby zbiega, który bądź co bądź schwytanym być musiał, Vaubaron oddalał się od gmachu więziennego coraz dalej, krocząc śmiało mniej uczęszczanemi ulicami.
Opowiedzmy teraz w krótkości, jak się to wszystko stać mogło.
Wielkie było zdziwienie Jana Vaubarona, gdy dwaj żandarmi przekroczyli próg jego celi, za którą był zapłacił. Żandarmi oświadczyli mu, że ma się udać z nimi do sędziego śledczego.
Zdjęcie z rąk łańcuszków, do których noszenia już się był przyzwyczaił, spotęgowało jeszcze to jego zdziwienie. Śledztwo już dawno ukończone zostało. Czegóż więc mógł chcieć sędzia śledczy? Jakie nowe nieszczęście oczekuje go? Jaka nowa hańba ma go jeszcze spotkać?
Te pytania zadawał sobie mechanik idąc krętymi korytarzami gmachu więziennego. W końcu gdy stanął na najwyższym stopniu wschodów bardzo stromych i tak wąskich, że tylko pojedyńczo przejść można było, opanowała go myśl odzyskania wolności z taką gwałtownością, że tej żądzy w żaden sposób sprzeciwić się nie mógł. Zresztą sposobność wydała mu się lepszą, niżby to kiedykolwiek po raz drugi zdarzyć się mogło; mechanik obrócił się nagle, rzucił idącego za nim żandarma na ziemię nie uczyniwszy mu przecież żadnej szkody i z podziwienia godną szybkością zbiegł potem po wschodach na dół. Gdy był na dole, miał przed sobą trzy drogi. Wybrał jedne z nich i przypadek sprzyjał mu. Po kilku sekundach dostał się do wielkiej sali w przyziemiu a potem opuścił budynek sądowy pierwej, zanim żandarmi, którzy dla ciężkiego obuwia i takiegoż ubrania nie dość szybko pospieszyć mogli, byli w stanie odkryć drogę jego ucieczki i skutecznie straż więzienną zaalarmować.
Dostawszy się raz na ulicę, Vaubaron mógł się uważać za ocalonego. Nie tracąc czasu pospieszył i zgubił się rychło w labiryncie wąskich uliczek dzielnicy Cite. Był teraz wolny! Ubranie jego, jakkolwiek bardzo skromne lecz czysto utrzymane nie zwracało na niego niczyjej uwagi. Był jeszcze w posiadaniu większej części od obrońcy otrzymanych pieniędzy. Jeźli mu szczęście posłuży, to przez długi czas przed poszukiwaniami policyi będzie mógł uchodzić.
Naprzód szedł przez pięć lub sześć minut sporym krokiem, lecz zawsze tak, że to nie mogło być nikomu podejrzanem, a potem zwolnił kroku i zrobił zwrot. Przestrzeń z tyłu za nim była wolną, jak daleko mógł okiem sięgnąć. Vaubaron zboczył w uliczkę. Teraz pospieszył znowu jak mógł najprędzej, a zmieniając często kierunek dostał się, na ulicę św. Jakóba, zkąd rychło potem znalazł się na gościńcu, który długością siedmiomilową cały Paryż otacza.
Vaubaron musiał przedewszystkiem pomyśleć o przebraniu się. Wstąpił do fryzyera, kazał sobie spuścić włosy i zgolić brodę, która od dnia uwięzienia go brzytwy nie widziała. Potem kupił sobie czapkę i starą bluzę. Przebrawszy się tak, poczuł konieczność pokrzepienia sił, napił się przeto wódki i zakąsił kawałkiem chleba.
Po tej skromnej przekąsce udał się znowu w drogę. Naprzód szedł dość daleko wyżej wspomnianym gościńcem a potem zbliżył się do rogatki Maine. Żaden wyraz nie mógłby opisać tego, co się teraz w jego duszy działo.
Vaubaron byłby ukląkł, aby panu Bogu za odzyskaną wolność podziękować, lecz dla mnóstwa ludzi nie mógł tego uczynić, gorące uczucie dobywało się z głębi jego piersi a usta szeptały cichą modlitwę:
— Boże mój, dzięki Tobie! A teraz udaję się do ciebie ukochana Marto. Ty nie żyjesz ale pamięć o tobie we mnie nie wygasła. Do twego grobu najpierw się udam. Ty mnie natchniesz, ty mi powiesz, co mam przedsięwziąć, abym moje drogie stracone dziecię odzyskał.
Zaledwie zbieg te słowa wyrzekł, wstrzymał się rażony wcale smutną myślą. Ten grób na którym chciał uklęknąć, który chciał skropić łzami, gdzież się znajdywał? Nie wiedział tego, a przecież chciał wiedzieć koniecznie. Któżby mu tutaj mógł dać objaśnienie?
Na kilka chwil opanowało go zwątpienie, lecz potem nabrał odwagi i narażając się na odkrycie, udał się na ulicę Pas-de-la-Mule, aby zapytać sąsiadów, gdzie grobu pogrzebanej Marty szukać należy. Nieszczęśliwy omal nie zemdlał, gdy zobaczył ulicę, na której tak długo mieszkał, dom, w którym tak był szczęśliwy i pałac barona Viriville, dokąd wszedł po raz pierwszy wtenczas, kiedy go tam zaprowadziła policya celem pokazania mu ofiar mniemanej zbrodni. Tablica, na której białemi literami nazwisko jego umieszczone było, jeszcze wisiała na froncie domu. Hotel barona Viriville przedstawiał wcale smutny widok, wszystkie okna deskami były zabite. Na dziedzińcu gęsta porosła trawa, a po bramie łatwo można było poznać, że jej przez czas długi nikt nie otwierał.
Do kogoż miał się teraz udać, aby się dowiedzieć o tem, co chciał wiedzieć koniecznie? Jakie miał pytania zadać, aby się nie zdradzić?
Ujrzawszy naprzeciwko hotelu barona Viriville na noszach siedzącego, na pół ociemniałego straruszka, który pełnił służbę na posełkach w tej części miasta, mechanik przez czas dłuższy nie wiedział, co zrobić.
Wreszcie zbliżył się do staruszka i zapytał:
— Przyjacielu, powiedz mi proszę, czyli nie wiesz, co w tym hotelu przed dwoma czy też trzema miesiącami zaszło strasznego?
— Aha — rzekł służalec — pan mówisz o baronie i pannie Urszuli Renaud. Znałem ich oboje, znałem także Vaubarona, chociaż z nim nigdy w życiu nie rozmawiałem. Mieszkał on na pierwszem piątrze w tym oto domie, który pan widzisz. Ten Vaubaron który był mechanikiem, spuścił się za pomocą guzatego sznura do owego balkonu przymocowanego na podwórzec hotelu i zamordował właściciela i tegoż gospodynię. Wielki to łotr mój kochany panie.
Vaubaron opuścił głowę i starał się ukryć rumieniec, który na twarz jego wystąpił. Po kilku sekundach przemówił pomimowolnie od wzruszenia drżącym głosem:
— Jestże to pewna rzecz, że ten, który o winę jest posądzony, rzeczywiście zbrodnię popełnił?
— Tak, tak, to jest rzeczą pewną i nie brak dowodów na to. Wprawdzie ostateczną rozprawę odłożono na czas późniejszy, lecz to niegodziwcowi wcale nic nie pomoże.
— Spodziewam się, że ten człowiek nie miał ni żony, ni dzieci.
— W tem się pan myli zupełnie.
— Jak to, jest żonaty?
— Mój Boże, tak jest w istocie, a przynajmniej miał żonę, biedną, cnotliwą i wcale przystojną młodą kobietę, którą pomału na śmierć zamęczył. Mówię panu, że to był potwór, nie człowiek.
Mechanik aż pozieleniał, gdy słyszał te słowa.
— Więc on unieszczęśliwił żonę? — zapytał mechanik.
— Unieszczęśliwił ją tak dalece, że ze zgryzoty umarła. Zrozumie pan przecież, że taki człowiek żyć nie mógł bez dręczenia kobiety, która była jego żoną. Męczył ją łotr przez cały przeciąg małżeńskiego pożycia, aż w końcu popełnił tę straszną zbrodnię, co ją do reszty dobiło. W dzień uwiezienia zbrodniarza znaleziono ją już od kilku godzin martwą, na podłodze leżącą.
— Jakto — pytał zbieg dalej — czy dzieci nie wołały o pomoc dla matki.
— Była w domu tylko jedna dziewczynka, mogąca mieć lat pięć lub sześć. Gdy ludzie weszli do pomieszkania już jej tam nie było i od tego czasu nikt o niej nie słyszał już więcej. Nikomu nie jest wiadomo, co się z nią stało.
Nastąpiło krótkie milczenie. Vaubaron odwrócił głowę, aby nie dać widzieć łzami zalanych oczu. W końcu zapytał cichym głosem.
— Mój przyjacielu, czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co się stało ze zwłokami nieszczęśliwej kobiety?
— Pochowano ją — odpowiedział staruszek — i naturalnie za trumną nikt nie szedł, do wspólnego biedakom grobu na smętarzu Pére la Chaise.
Mechanik podziękował staruszkowi za jego uprzejmość a potem zwolna opuścił ulicę Pas-de-la-Mule. Ból nie do opisania ściskał mu serce. Nie mógł się biedny pogodzić z myślą, że jego kochanej żonie nawet osobnego grobu nie dano, aby w nim w pokoju spocząć mogła.
W ciągu upłynionych trzech miesięcy bohatyr nasz zawsze przeczuwał, że żona w ten sposób pogrzebaną została i nie mogło być inaczej, bo stało się to w skutek nędzy i opuszczenia w jakiem biedna kobieta w godzinie śmierci znajdywała się. Od chwili uwięzienia Vaubaron miał tylko dwojakie życzenie w tem życiu, chciał odnaleźć Blankę i pomodlić się na grobie Marty.
Otóż nadzieja zawiodła go co do jednego z tych życzeń i to w chwili, kiedy był pewny, że się będzie mógł wziąć do dzieła celem urzeczywistnienia powziętych zamiarów. Cios ten był dla nieszczęśliwego okropny. Wszystkie jego rany otworzyły się na nowo krwią ciekące.
Czyż to nie było złą przepowiednią co do wyniku poszukiwań za córką, co właśnie chciał przedsięwziąć? Czarnemi myślami zajęty zbliżył się Vaubaron do smętarza Père la Chaise. Zanim wszedł do środka, zatrzymał się przed kramikiem, jakich w pobliżu tego smętarza podostatkiem się znajduje i kupił za kilka sous skromny wieniec z nieśmiertelników. Udawszy się potem do jednego ze stróżów, którym dozór smętarza jest powierzony, kazał sobie pokazać wspólne grobowisko. Stanąwszy na wskazanem miejscu pochylił się nad tą wielką kostnicą ryskalami grobarzy bezustannie przewracaną i począł błagać ducha zmarłej żony, aby mu w odnalezieniu straconego dziecięcia był pomocny. Po niemej a serdecznej modlitwie położył wieniec na świeżo wzruszonej ziemi. Poleciwszy się tak opiece zmarłej, Vaubaron opuścił smętarz.
Przez cały tydzień nasz bohatyr ożywiony nadzieją, której się bez namysłu oddał, wiódł życie pod każdym względem dziwne i ciekawe.
Z brzaskiem dnia ruszał w drogę i przebiegał wolnemi, nierównemi krokami wszystkie dzielnice miasta, zwracając natężoną uwagę na twarze dziewczątek, które zdybywał.
Nieszczęśliwy wmawiał w siebie, że lada przypadek córkę mu sprowadzi i że wtenczas obejmie ją rękami i rzecze: Moja córko, moje kochane dziecię, pójdź do mego serca, ja jestem twoim ojcem!
Vaubaron unikał wszelkich wydatków, nawet najpotrzebniejszych i żył tylko chlebem i wodą chcąc pieniądze zaoszczędzić, aby mu na jak najdłuższy czas poszukiwań wystarczyć mogły. Wieczorem udawał się bądź to do pobliskich kamieniołomów, bądź do piwnic nowobudowanych domów, aby tamże przenocować. Oprócz wymienionych potrzeb oszczędności miał on jeszcze inne ważne przyczyny, dla których tak postępywać musiał. Nieposiadając najpierw żadnych papierów nie mógł się ważyć nająć gdziekolwiek chociażby najskromniejsze pomieszkanie, wiedząc dobrze iżby go nieprzyjęto, z drugiej strony nie śmiał szukać noclegu w jakim domie zajezdnym, dokąd na nocleg mnóstwo indywiduów najniższej klasy społeczeństwa ciągnie, bo miejsca takie tworzyły dla policyi rybne stawy, gdzie z pewnością żaden połów nie był bezowocnym.
Z brzaskiem dnia opuszczał Vaubaron swe wilgotne lub pełne kurzu legowisko, otrząsł suknie bądź błotem zawalane, bądź kurzem pokryte i rozpoczynał na nowo swe poszukiwania po labiryncie ulic paryskich.
Dnie mijały, a nie przyniosły z sobą nic nowego. Bohatyr nasz chwilami tracił ducha i wszelką nadzieję. Zimny rozum począł w duchu nieszczęśliwego człowieka upominać się o swoje prawa i rozpędzał niespełnione marzenia.
Zbliżyła się godzina, w której Vaubaron pojął, że jego przedsięwzięcie wcale nie jest rozumne. Zapytywał teraz samego siebie, czy może być, aby bez pomocy policyi mógł odnaleźć dziecię, o którem nawet nie wiedział, ażali się znajduje w Paryżu i czy jeszcze żyje. Zresztą sam się strzedz musiał, co także nie małą było przeszkodą w uskutecznieniu przedsięwzięcia.
Popadłszy raz w zwątpienie i straciwszy ducha, uczuł mechanik pierwsze napady moralnej słabości, która go łatwo do szaleństwa przyprowadzić mogła, jeźliby jaki niespodziewany wypadek temu nie przeszkodził. Pomimo tego nie przerwał swoich poszukiwań a raczej ciągłych i bezowocnych wędrówek. Szedł zawsze gdzie go oczy niosły, szedł tak długo, aż znużone nogi ciężaru ciała już dłużej dźwigać nie mogły. Niejednokrotnie minęła cała doba, w ciągu której ani razu się nie pożywił, bo nie czuł nawet najmniejszego głodu.
Pewnego popołudnia znużenie zmusiło go do wypoczęcia na ławce dwoma staremi drzewami ocienionej. Głowa mu zaciężyła i pochyliła się na piersi. Pomimo wrzawy ulicznej opanowała go niepokonana senność. Z tego sennego odurzenia zbudziła go uszy rozdzierająca muzyka, której trąby, cymbały i chińskie dzwonki tuż przy jego uszach zabrzmiały.
Ta prawdziwie kocia muzyka sprawiła, że się obudził i podniósł głowę.
Znajdywał on się teraz na Boulevard du Temple naprzeciwko gabinetu z woskowemi figurami do pana Kurcyusza należącego.
Duszność ścisnęła mu piersi.
Wspomnienie ostatniego z Blanką przeżytego dnia obudziło się w nim. Przypomniał sobie teraz zdziwienie dziewczęcia na widok figur woskowych i tych wszystkich cudów, jakie w gabinecie można było oglądać. Przypomniał sobie także rozmowę z dyrektorem tego zakładu i nadzieje, które w czasie tej rozmowy w jego duszy powstały. Przypomniał sobie wreszcie odwidziny w małym domku niemieckiego doktora i magnetyczny sen, w którym pogrążona mała Blanka tak dziwną, niepojętą rolę odegrała.
Nagle Vaubaron zadrżał i uderzył się ręką po czole. Równocześnie na jego twarzy odbił się wyraz radości. Jasny promień rozświecił ciemności jego ducha.
— Doktor Horner i jasnowidząca — mówił do samego siebie. — O dlaczego zaraz na to nie wpadłem. Co za głupiec ze mnie, gdy tak długo nadaremnie szukałem a nie poszedłem odwidzić tych ludzi, aby ich zapytać. Dla nich nie masz żadnej tajemnicy. To co chcę wiedzieć, oni wiedzą także. Zapytam się jasnowidzącej, gdzie jest moja Blanka i otrzymam odpowiedź.
Rzekłszy te słowa, powstał z ławki i pospieszył ku furcie w parkanie, który ogród magnetyzera otaczał. Zanim do furtki przybył, Vaubaron zwolnił krok a w końcu zatrzymał się. Przypomniał sobie że cena wstępu wynosiła dwadzieścia franków. Otóż Vaubaron zastanowił się, czy posiada jeszcze sumę, która była potrzebną aby mógł wejść do świątyni doktora Hornera.
Nieszczęśliwy sięgnął palcami do kieszonki w kamizelce.
Z kieszeni dobył trzy pięciofrankówki i kilka drobnych monet. Wszystko wynosiło mało co więcej nad dwadzieścia franków. Mechanik zrobił wyraz twarzy do tryumfującego uśmiechu wcale podobny. Powziął on zamiar pozbycia się reszty zasobu i był gotów pozostać w Paryżu bez jednego sous w kieszeni, niezdolny cokolwiek zarobić. Jeźliby dalej chciał się wyżywić, to pozbywszy się tego co jeszcze posiadał, byłby zmuszonym rękę wyciągnąć i prosić o jałmużnę.
O tem wszystkiem w obecnej chwili zapomniał, a zresztą, cóż na tem zależało? Chodziło o Blankę, o niej jedynie przedewszystkiem myśleć powinien, a wzgląd na własną osobę potem dopiero mógł mieć miejsce.
Vaubaron zrobił poruszenie i zbliżył się ostatecznie do furtki. Stanąwszy tu obaczył ponownie świetny napis na tablicy:
„Fryderyk Horner Dr. Medycyny, profesor na wszechnicy w Dusseldorf, członek akademii we Wiedniu, Stuttgart i Berlinie. Magnetyczne konzultacye codziennie od godziny jedynastej do piątej.
Vaubaron zadzwonił. Drzwiczki same się otworzyły i zamknęły się, za nim gdy wszedł do ogrodu.
Vaubaron szedł szpalerem po starej modzie przyciętych drzew i zbliżył się wreszcie do budynku. W przedpokoju zdybał tego samego lokaja w złocistej liberyi i z impertynenckim wyrazem twarzy, którego już dawniej poznał był wszedłszy tu z Blanką po raz pierwszy w życiu. Musimy przyznać, że niedostatkiem i bezsennością znużony zbieg wcale nieponętnie wyglądał. Można też łatwo domyśleć się w jakim stanie znajdywały się jego suknie po tylu w kamieniołomach i zwaliskach przepędzonych nocach.
— Czego pan chcesz? zapytał go gburowato służący.
— Chce się zapytać jasnowidzącej — odpowiedział Vaubaron.
— To kosztuje dwadzieścia franków a płaci się zawsze z góry.
— Oto są pieniądze.
— Masz pan więc numer porządkowy... Czy byłeś pan już tutaj kiedykolwiek?
— Tak jest, byłem.
— Więc wiesz pan zapewne, żeś się powinien jawić przed drzwiami gabinetu, skoro doktor pański numer wywoła.
— Wiem o tem.
— Dobrze więc, wejdźże pan teraz i czekaj.
Rzekłszy to, uchylił zasłony nad drzwiami wiszącej.
Bohatyr nasz wszedł do salonu. Były w nim obecne trzy osoby. Na karcie Vaubarona był numer czwarty. Nie zajmując się obcymi, z którymi się tu przypadkiem zszedł, usiadł nowo przybyły na fotelu, oparł się wygodnie plecyma, zamknął oczy i zatopił się cały w rozpamiętywaniu wszystkich szczegółów, jakie pierwszej jego bytności w tem miejscu towarzyszyły.
Gdy tak zapomniał o teraźniejszości, aby żyć w przeszłości, na kilka kroków przed nim otworzyło się małe okienko, które w ścianie tak było umieszczone, że nie łatwą było rzeczą spostrzedz je. W oprawie tego okienka pojawiło się blade oblicze, którego niepewne, błędne oczy na Vaubaronie spoczęły...
Nie można sobie przedstawić nic bardziej strasznego, jak podobne w półcieniu pogrążone oblicze z świecącemi oczyma. Czoło szpiegującego zmarszczyło się, oczy ciskały błyskawice, a potem wszystko znikło i okienko zamknęło się. To blade oblicze należało do Rodilla, który Vaubarona pomimo przebrania poznał natychmiast. Po tem zrobionem odkryciu nędznik opuścił swą kryjówkę i udał się do salonu, gdzie się znajdywał doktor Horner, jasnowidząca i klient magnetyzera.
Nic się tu w salonie nie zmieniło, tylko zamiast dawniejszej jasnowidzącej Pameli, osławionej wspólniczki niemieckiego doktora, widziałeś na fotelu jasnowłose dziewczę z wybladłą, chorowitą, niemniej przeto uderzająco piękną twarzyczką. Jej długie, jasne sploty włosów spływały na piersi i pokrywały po części malutkie rączęta, które tak wyglądały, jak gdyby z kości słoniowej były utoczone. Jej lice, którego najmniejszy rumieniec nie krasił były tak czystej barwy jak perłowa macica, na około jej powiek, zdawało się, jakoby kto delikatnym pędzlem niebieskawe koła zatoczył.
Czyż potrzeba mówić, kim to dziecię było?
Była to Blanka Vaubaron.
W tej chwili ojciec i córka tylko na kilka kroków oddaleni byli.
Gdyby się przypadkiem drzwi z salonu do przedpokoju wiodące otworzyły, toby Jan Vaubaron posłyszał nagle drogi głos porwanego dziecięcia, bo Blanka znajdywała, się właśnie w stanie magnetycznego uśpienia, będąc pomimo woli posłuszną Fryderykowi Horner.
Doktor zapytywał, a dziewczyna dawała odpowiedzi.
Rodille czyniąc zadość pierwszej klauzuli umowy z Hornerem zawartej, zaprowadził porwaną Blankę do domu doktora na Boulevard du Temple, poczem odebrał umówioną sumę i występywał od tego czasu już jako wspólnik magnetyzera.
To czego się ci obydwaj łotry spodziewali, ziściło się rzeczywiście, ba nawet przewyższyło ich najśmielsze nadzieje. Wieść o jasnowidzącem dziecięciu rozszerzyła się piorunem po całym Paryżu. Liczba ciekawych gości pomnożyła się najmniej dziesięć razy i, w tym samym stosunku wzmogły się dochody.
Pameli, tej rzekomej jasnowidzącej, tej pierwotnej somnambuli nie oddalono przecież. Pozostała, aby od czasu do czasu zastępywać małą dziewczynę, jeźli stan zdrowia tej ostatniej nie dozwalał nadużywać jej sił i zdrowia, które już dawno było nadwerężone.
Rodille jako wspólnik magnetyzera urządził sobie do własnego użytku mały ciemny gabinecik z okienkiem, za pomocą którego zawsze mógł widzieć i słyszeć, co się w salonie działo, nie będąc widzianym. Był on przeto prawie codziennie świadkiem poufnych rozmów, jakie w salonie prowadzone były, a korzystając z tego, udzielał potem wskazówek tak Hornerowi jak niemniej także Pameli, jeźli ta kiedykolwiek prawdziwą jasnowidzącą zastępywała. Pamela wreszcie przy pomocy Rodilla odegrywała niekiedy tak doskonale swą rolę, że niedowiarków w zdumienie a ograniczonych w podziw wprawiała.
Nędznik otworzył, jak wyżej powiedziano, drzwi i wszedł do salonu. Salon ten był podczas trwania konzultacyi zamknięty dla każdego. Nikomu nie było wolno tu wejść bez względu na powód, któryby mógł mieć. Można łatwo zrozumieć, dlaczego tak było. Chodziło o to, aby nie dopuścić nikogo, ktoby klientów do niedowierzenia mógł pobudzić i temsamem interesom spółki był szkodliwy. Rodille sam poddał się temu nieodzownemu warunkowi i nigdy mu się aż do tej chwili nie sprzeciwił. To też lekarz zobaczywszy wchodzącego wspólnika, nie mogąc sobie wytłumaczyć tego niezwyczajnego postąpienia, ściągnął brwi i zmarszczył czoło jak rozgniewany bożek gromów i zwrócił ku przybyłemu gniewne oblicze i groźne oczy. Rodille przyjął to zachowanie się doktora, które wedle jego wyobrażenia wcale nie było na miejscu z jak największą obojętnością i dał rozkazującym gestem do poznania, że jest życzeniem, aby się doktor doń przybliżył.
Fryderyk Horner był temu bezwiednie posłuszny i zbliżył się chwiejnym, niepewnym krokiem do wspólnika przy drzwiach stojącego.
— Czego pan tu chcesz? — zapytał cichym głosem.
— Chcę nas obydwu wydobyć z łapki — odpowiedział Rodille tym samym zimnym głosem.
— Czy nam zagraża jakie niebezpieczeństwo?
Rodille wskazał ręką na przedpokój, gdzie czekali goście i rzekł jak mógł najciszej:
— Ojciec tego dziecka tam się znajduje.
Magnetyzer zadrżał i aż pozieleniał ze strachu.
— Co, jest tam Jan Vaubaron? — zapytał drżącym głosem.
— Tak jest.
— Jakżeż go się pozbędziemy?
— Wcale nie należy go się pozbywać.
— Cóż zatem uczynić wypada?
— Zaraz to panu powiem. Za chwilę wyjdę ztąd. Jeźli konzultacya, którą zajęty jesteś, już się ukończy, to nie wywołuj żadnego numeru pierwej, zanim się ze mną nie porozumiesz. Jeźli tak postąpisz, to wszystko biorę na siebie.
Fryderyk Horner skinął głową na znak, że się zgadza i powrócił do jasnowidzącej i swego klienta. Rodille tymczasem powrócił do swojej kryjówki.
Rozpoczęta konzułtacya rychło się ukończyła. Klient opuścił salon, poczem Fryderyk Horner przywołał Rodilla.
— Ile pan potrzebujesz czasu do zbudzenia małej? — zapytał ostatni.
— Co najwięcej jednej lub dwu minut — odpowiedział magnetyzer.
— Czy pozostawiona samej sobie także by się tak rychło obudziła?
— Tak rychło nie, lecz dopiero za dwie lub trzy godziny.
— Czy upatrujesz pan w tem wielkie niebezpieczeństwo, gdyby jej sen tak długo potrwał?
— Stan magnetycznego uśpienia nuży ją bardzo, lecz nie ma w tem jak sądzę żadnego niebezpieczeństwa.
— To jest wszystko, czego potrzeba. Najlepiej pan zrobisz, gdy jej nie zbudzisz wcale, lecz śpiącą, do jej pokoju zaniesiesz, na łóżko położysz i story u okien spuścisz. Resztę biorę na siebie.
— Niech i tak będzie, lecz cóż zrobimy z konzultacyą. Nie można przecież strony odprawić, bo toby była bardzo smutna historya.
— Nie potrzebujesz pan nikogo odprawiać. Na szczęście Pamela nie wyszła z domu. Właśnie powiedziałem jej, jak się ma zachować. Rzecz pojęła dobrze, zastąpi małą i wie już na palcach, jakie ma dać odpowiedzi na pytania Vaubarona.
— Jakimże sposobem człowiek ten został uwolniony? Czyż go nie uwięziono, jak pan powiedziałeś? Czy go nie zasądzono?
— Uciekł z więzienia. To jest jasne jak słońce.
— Ten człowiek będzie dla nas ciągłym postrachem, jak długo na wolności zostawać będzie. Ciągle mi się zdawać będzie, że nad naszemi głowami wisi miecz Damoklesa.
Na ustach Rodilla zaigrał szatański uśmiech, któryby trudno było opisać.
— Uspokój się pan. Jan Vaubaron tylko dziś mógłby być dla nas niebezpiecznym, lecz jutro, ba nawet już dziś wieczorem z jego strony niczego więcej nie będziemy się potrzebowali obawiać.
— Jakiż jest pański plan?
— Posłuchaj a dowiesz się o tem.
Rodille podał doktorowi niektóre wskazówki, które tenże szczegółowo uwzględniać przyrzekł.
Potem Horner wziął na ręce śpiącą, Blankę, lekką jak piórko i opuścił pokój, dokąd w tejże chwili weszła Pamela.
Fałszywa jasnowidząca usiadła na wielkim fotelu, który Blanka właśnie co opuściła. Zamknęła oczy i przybrała pozór w śnie pogrążonej osoby. Fryderyk Horner otworzył natychmiast drzwi, które łączyły salon z pokojem, gdzie goście czekali, odsunął na bok ciężką zasłonę i począł wywoływać następujące po sobie liczby.
Upłynęło może jakiej półtory godziny.
W końcu przyszła kolej na Vaubarona, poczem bohatyr nasz przekroczył próg salonu gdzie się odbywały magnetyczne posiedzenia. Na pierwszy rzut oka poznał ten sam salon, w którym był dawniej a który w rozmyślaniu tylokrotnie sobie przypominał.
Nic się tu nie zmieniło. Mechanik spostrzegł graniastą twarz doktora, na tem samem miejscu stojącego a także chudą postać jasnowidzącej z podobnym jak dawniej wyrazem twarzy.
Pomimo woli zwrócił nieszczęśliwy ojciec oczy na kobierzec, w kącie salonu rozścielony i wmawiał w siebie, że lada chwila obraz ukochanej Blanki na tem miejscu mu się pojawi. Niestety nie nastąpiło to wcale.
— Mój panie — zapytał Fryderyk Vaubarona — czy pan chcesz zadawać pytania względem własnej osoby?
— Nie — odpowiedział nieszczęśliwy ojciec.
— Więc względem kogo?
— Względem osoby, która mi jest droższą, niż własne życie, a o której chcę powziąć pewne wiadomości.
— Czy jesteś pan w posiadaniu jakiegokolwiek przedmiotu własność owej osoby stanowiącego?
— Nie panie — rzekł Vaubaron niespokojnie — żadnej podobnej rzeczy nie posiadam. Czy dla tej przyczyny jasnowidząca nie będzie mnie mogła zrozumieć i odpowiedzieć?
Fryderyk Horner pokiwał głową z wyrazem wątpliwości.
— Nie wiem... nie wiem, brak potrzebnego przedmiotu bardzo rzecz utrudnia i nie jestem pewny, czyli mi się uda nawiązać stosunek między jasnowidzącą, a osobą w mowie będącą. Zresztą zapytam się o to. Jasnowidząca sama tylko może odpowiedzieć tak albo nie.
Fryderyk Horner zwrócił się ku Pameli i uczynił prawą ręką od jej czoła ku żołądkowi kilka magnetycznych pociągnięć.
— Czy panna śpi — zapyta! potem.
— Śpię — była odpowiedź.
— Czy jesteś jasnowidzącą?
— Bez przerwy.
— Czy w tymsamym stopniu, jak byłaś aż dotychczas?
— Jeszcze bardziej.
— Nie uczuwasz żadnego osłabienia?
— Wcale żadnego.
— Czy jesteś w stanie widzieć w tej chwili oddaloną osobę, jakkolwiek nie ma żadnego przedmiotu, któryby był jej własnością i mógł umożliwić stosunek między nią a tobą?
— Myślę, że będę mogła. Nawiąż pan magnetyczny stosunek między mną a pytającą osobą. Wniknę w myśli tej osoby i tam zobaczę tę, o którą właściwie chodzi.
Fryderyk Horner pochwycił prawą rękę Vaubarona i złożył ją w lewą Pameli.
Fałszywa jasnowidząca zadrżała nagle tak okropnie, że się Vaubaron nie na żarty przestraszył.
— Cóż jest? — zapytał doktor swej niecnej współtowarzyszki.
— Widzę, już widzę — rzekła ta ostatnia.
— Kogóż widzisz?
— Widzę osobę, ku której są zwrócone wszystkie myśli człowieka, który mnie ręką dotyka.
— Któż jest tą osobą?
— Jest to mała dziewczynka.
— Czy krewną tego człowieka?
— To jest jego córka.
Magnetyzer zwrócił się ku mechanikowi, który nie mógł powstrzymać okrzyku radości i zdziwienia, i przemówił doń:
— Czy rzeczywiście tak jest? Czy pan masz córkę na myśli? Czy przyszedłeś tu w celu dowiedzenia się o niej?
— Tak jest — rzekł Vaubaron drżącym głosem — to prawda. Na miłość Boską zadawaj pan dalsze pytania, panie doktorze!
Fryderyk Horner kiwnął głową na znak przyzwolenia a potem dodał:
— O cóż mam pytać, o czem się pan najpierw chcesz dowiedzieć?
— Przede wszystkiem chcę wiedzieć, czyli moje kochane dziecię jest przy życiu? Doktor powtórzył pytanie.
— Córka żyje — odpowiedziała Pamela.
— Ona żyje, moja córka żyje! — zawołał Vaubaron pełen radości zwróciwszy oczy ku niebu. — O Boże dzięki ci za to. Przeszłość dla mnie już nie istnieje więcej. Jestem szczęśliwy i nie cierpiałem nigdy!
Fryderyk Horner dodał potem:
— Mów pan dalej, bo jasnowidząca jest znużona, nie należy nadużywać jej sił.
— Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób moje dziecię zniknęło — mówił zbieg dalej.
Zdawało się, jakoby jasnowidząca po kilku minutach przyszła do siebie. Tymczasem w czasie krótkiej przerwy Pamela rozważała w duchu, co jej Rodille wykonać polecił.
W końcu wyszeptała urywanym, niepewnym głosem, robiąc pauzę po każdem zdaniu tak że się zdawało, jakoby na obraz patrzyła, który opisuje:
— Widzę... widzę... prawie już jest ciemno. Widzę obszerny pokój, kobieta leży bez ruchu na podłodze — maleńka dziewczyna stoi tuż przy niej. Widzę teraz jeszcze lepiej... Ach to okropne! Ta kobieta już nie żyje... a dziewczyna płacze...
Pamela urwała. Vaubaron łkał, prawie nie mógł oddychać a dusza jego zawisła na ustach jasnowidzącej. Doktor Horner skinął na mechanika, aby się nie ważył do jasnowidzącej przemawiać, poczem Pamela mówiła dalej:
— Ciemność się wzmaga... przestraszone dziecię jęczy i rozpacza. Strachem zdjęte, prawie od rozumu odchodząc wymyka się z pokoju, wychodzi z domu i na oślep gubi się w osamotnionych ulicach.
— Blanka! biedna Blanka! moje nieszczęśliwe dziecię! jęczał Vaubaron zalewając się łzami.
Po dość długiej pauzie jasnowidząca przemówiła dalej:
— Noc się skończyła i dzień nastał. Dziecię zaszło tak daleko, że nie może wiedzieć, gdzie się znajduje. Idzie biedna aż na koniec ulicy z obu stron drzewami obsadzonej, cierpi, płacze, uczuwa głód. Nagle siły ją opuściły. Chce usiąść na kupie kamieni lecz chwieje się, traci przytomność i upada bezwładnie na drogę kurzem pokrytą...
Vaubaron zalewał się łzami zasłoniwszy twarz rękoma. Pamela przerwała.
— Czyś panna zmęczona? zapytał magnetyzer.
— Już uczuwam zmęczenie, lecz jeszcze mogę mówić — odpowiedziała Pamela.
— Więc mów panna dalej i powiedz nam, co się stało z dziecięciem?
Fałszywa jasnowidząca poczęła mówić przybierając bardziej jeszcze niż przedtem pozór człowieka który powiada co mu przed oczyma stoi:
— Na drodze nie ma nikogo... Słońce już wysoko stoi na niebie, godziny mijają. Od strony Paryża zbliża się wóz płótnem pokryty, zaprzężony tylko jednym koniem i toczy się zwolna po drodze. Na tym wózku jedzie mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Pakunek ich składa się z dużego tłumoku i kilku instrumentów muzycznych. Przybliżają się do omdlałego dziecięcia. Spostrzegłszy je, mężczyzna powstrzymał konie, zlazł z wozu, podniósł dziecię, podał je kobiecie a potem znowu wylazł na wózek i zaciął konia. Wózek ruszył w dalszą drogę.
Prawie przez pół godziny jasnowidząca mówiła w ten sposób dalej, zapuszczając się w najdrobniejsze szczegóły odnośnie do dalszego losu dziecka, czem dała dowód niewyczerpanej wyobraźni, jakiej użyła, aby upiększyć temat przez Rodilla zadany. Czyż potrzebujemy wzmiankować, że Vaubaron z chciwością każde słyszane słowo pożerał? Fryderyk Horner chciał już komedyę zakończyć.
— Czas trwającego posiedzenia przekroczył już o wiele zwykłą miarę. Wiesz pan dobrze o tem, że wszystko musi raz wziąć koniec, nie byłoby zresztą rzeczą słuszną, gdyby się jasnowidząca dla korzyści jednego człowieka zanadto wytężała.
— Pojmuję to panie, pojmuję — odpowiedział żywo Vaubaron — i tak się słusznie dziać powinno. Wieleś pan dla mnie uczynił. Odkryłeś mi pan, że moja córka żyje, za co niewymownie panu wdzięczny jestem. Przysięgam na to. Wiele atoli chciałbym jeszcze wiedzieć i nie o jedno miałbym się zapytać.
— Dziś niepodobna więcej, odpowiedział Horner.
— Powtarzam panu raz jeszcze, że siły jasnowidzącej już się wyczerpały. Jeźli pan koniecznie swoją ciekawość chcesz zaspokoić, to proszę przyjść jutro powtórnie.
Vaubaron westchnął z głębi piersi. Wiadomo nam, że nieszczęśliwy nie posiadał już więcej potrzebnych pieniędzy do opłacenia wstępu żadnych środków, któreby mu grosza mogły.
— Jutro — rzekł smutnie — jutro przyjść znowu.
— Więc bądź pan zadowolony z tego, co słyszałeś.
— Pozwól pan — odpowiedział nasz bohatyr błagalnym głosem — pozwól na miłość Boską, abym jasnowidzącej jeszcze jedno ostatnie zadał pytanie.
Fryderyk Horner zdawał się ociągać.
— Mój panie, zaklinam pana, na kolanach błagam pana — wyrzekł zbieg jak do modlitwy ręce złożywszy — nie odmawiaj mi tej łaski!
— Dobrze więc, niech i tak będzie — rzekł doktor — zgadzam się na pańską prośbę i zezwalam na zadanie jeszcze jednego ale już ostatniego pytania.
— Dzięki ci panie, stokrotne dzięki. Niech cię pan Bóg błogosławi za twoję łaskawość, a jeźli masz dzieci, to niech ci użyczy szczęścia dla nich.
— Więc zadaj sam pytanie — rzekł Horner, a przedewszystkiem wyrażaj się krótko jasno i zwięźle.
— Mało słów na to wystarczy. Gdzie się znajduje moja córka w tej chwili, gdy z panem rozmawiam?
— Gdzie jest dziecię tego człowieka? zapytał magnetyzer jasnowidzącej?
— Nic nie widzę — wyszeptała Pamela — znużenie zawładnęło mną, mój stan jasnowidzenia jest zamącony, przed mojemi oczyma jest, jakoby chmura zawisła.
Fryderyk Horner uczynił kilka pociągnięć ręką a potem rzekł głosem rozkazującym:
— Niechaj pierzchną mgły! Rozkazuję ci mówić i przyrzekam spoczynek, jeźli mi dasz odpowiedź.
Wspólniczka magnetyzera poczęła się wić na krześle podobnie starożytnej Pytyi na trójnogu siedzącej.
— Będę posłuszna, rzekła potem cichym głosem.
— Chmury się usuwają... widzę — i poczynam mówić!
— Mówże więc!
— Znajduje się teraz daleko od Paryża — szeptała Pamela. Powietrze jest jasne, niebo czyste. Widne jest wybrzeże nad niezmiernem morzem dominujące. U wnijścia do małego domku widać gromadkę ludzi stojących naokoło jasnowłosego dziwnie ubranego dziewczęcia, które śpiewa i płacze. Tem małem dziewczęciem jest owo dziecię, za którem mi iść kazałeś.
— Czy jesteś we Francyi? zapytał Horner.
— Tak jest — odpowiedziała Pamela.
— W której części Francyi?
— Na zachodzie.
— Na którem wybrzeżu?
— Na wybrzeżu Bretanii pod Brest.
— Jakże się nazywa owe sioło?
— Nazwisko wsi jest Tan.
Fryderyk Horner zwrócił się do Vauberona.
— Powinienbyś pan być ze mnie zadowolonym — rzekł — bo uczyniłem, czegoś pan sobie życzył, uczyniłem nawet więcej, bo zamiast jednego aż pięć pytań zadałem jasnowidzącej. A teraz powiem panu, że pańskie położenie obudzą we mnie najżywszy interes i życzyłbym sobie, abym mógł panu tego dowieść. Pozwól mi pan jedno pytanie. Co pan chcesz przedsięwziąć. Przysięgam panu, że nie dla prostej ciekawości zapytuję, daj mi przeto szczerą odpowiedź.
— Panie jakież może mieć przedsięwzięcie ojciec, któremu właśnie odkryto, gdzie jego dziecię się znajduje? Pojmie pan łatwo, że w tej chwili nie mogę sobie życzyć czego innego, jak bez zwłoki udać się do Bretanii.
— Niezawodnie dobrze to pojmuję, lecz tu chodzi o daleką podróż, a zdaje mi się, że pan nie jesteś wcale bogaty.
— W istocie tak jest mój panie, jestem bardzo ubogi.
— Nie posiadasz pan żadnych środków?
— Wcale żadnych. Miałem dwadzieścia franków i te oddałem wstąpiwszy do tego domu, więcej nie posiadam.
— Jakżeż pan chcesz odbyć tak daleką podróż?
— Chcę pójść piechotą, i utrzymywać się w podróży z jałmużny.
Fryderyk Horner zachował przez czas dłuższy milczenie a potem przycisnął chustkę do ócz, jakoby chciał osuszyć łzy, których nigdy nie wylewał. Twarz jego, do oblicza drapieżnego ptaka podobna, wyrażała głębokie współczucie.
— Mój panie — rzekł w końcu wzruszonym głosem — interes, jaki pan we mnie obudzasz, niech nie będzie bezowocny. Kiedykolwiek zdarza mi się sposobność uczynienia czegoś dobrego, to nie puszczam jej daremnie. Chcę bodaj mało przyczynić się do złączenia córki z ojcem. Tak więc przyjm odemnie tę małoznaczną sumę, która chociaż jest niewielką, to przecież może być dla pana z wielką korzyścią. Spodziewam się tego, i czuje się szczęśliwym z powodu, że mogę ją panu ofiarować.
To mówiąc magnetyzer, czyniąc zadość rozporządzeniu Rodilla, wsunął Vaubaronowi dziesięć luidorów do ręki. Ostatni nie mógł z początku tej hojności dać wiarę, lecz w końcu z wdzięcznością ucałował ręce dobroczyńcy, upewniwszy się, że nie śni, lecz że opatrzność, w ten niespodziewany sposób w pomoc mu przychodzi, co rzeczywiście do cudu było podobne.
— Ach mój panie — wyjąkał — jakżeż panu podziękuję? To co pan dla mnie czyni, zapewnia mi ocalenie dziecka. Wszystko panu będę miał do zawdzięczenia. Niech Bóg pana błogosławi. Przecież są na świecie wielkie dusze i serca.
Fryderyk Horner uważał za rzecz pożyteczną po tym wyrazie niezasłużonej wdzięczności nagle urwać.
— Wierzę w pańską wdzięczność — rzekł — i to moja najsłodsza nagroda, jedyna, jakiej żądam. Teraz potrzebuję spokoju i muszę przy jasnowidzącej sam pozostać, aby ją ze snu obudzić. Idź pan z Bogiem i bądź szczęśliwy. Tędy pan wyjdziesz. W przypierającym pokoju znajdziesz pan służącego, który panu drogę pokaże.
Tak pożegnany, bohatyr nasz wyrzekł jeszcze kilka słów wdzięczności, a potem opuścił salę magnetycznych posiedzeń, wyszedł z domu na ogród, wreszcie z ogrodu na ulicę. Był on, a nie potrzeba tego dodawać, upojony radością i nadzieją. Dziękował Bogu i błogosławił swego dobroczyńcę z całej duszy.
Rodille tymczasem powrócił do gabinetu magnetyzera.
— No, chwała Bogu, już koniec Rodille tymczasem powrócił do gabinetu ma- gnetyzera.
— No, chwała Bogu, już koniec wszystkiemu — przemówił ostatni.
— Tak jest, — rzekł Rodille — słyszałem wszystko. Pamela doskonale swą rolę odegrała, a pan byłeś podziwienia godny w swej roli jako współczujący, dobroczynny człowiek. Życzę panu szczęścia z tego powodu, panie doktorze. No, pozbyliśmy się raz przecie tego Vaubarona na wieki. Oddalił się, szczęśliwej podróży. Jeźli pozostanie wolny, to tem lepiej dla nas, jeźli zaś dwieście lub trzysta mil od Paryża go pochwycą, to sprawa jego prawdopodobnie na prowincyi rozstrzygniętą zostanie. Co bądź się stanie, już o nim słyszeć więcej nie będziemy. Ta pewność kosztuje tylko dziesięć luidorów, i musisz pan przyznać, że to wcale nie jest za wiele.
Vaubaron chętnieby poświęcił dziesięć lat życia, byle tylko w tej chwili mógł się znaleść w Bretanii koło Brest u wnijścia do owej wioski, gdzie z wszelką pewnością spodziewał się Blankę znaleźć. Pierwszą jego myślą było zająć miejsce w pierwszym lepszym pospiesznym wozie, któryby jechał na zachód, zwłaszcza, że opatrzność za pośrednictwem dobroczynnego magnetyzera udzieliła mu potrzebnych środków pieniężnych, za chwilę przecież przekonał się, iżby urzeczywistnienie tego zamiaru mnogie niebezpieczeństwa za sobą pociągnąć mogło.
Czyż nie było rzeczą oczywistą ba nawet zupełnie pewną, że policya od czasu jego ucieczki jak najnergiczniejsze poszukiwania zarządziła i że każdy, kto bez należytego pasu podróżnego Paryż opuścićby usiłował, niezawodnie byłby aresztowany.
W skutek tego postanowił Vaubaron znieść wszystkie przykrości powolnej, pieszej podróży, bo tak wzgląd na bezpieczeństwo nakazywał. Zaczekał, dopóki zmrok miasto i okolicę nie zaległ, a potem wybrał się w drogę zaopatrzywszy się w mocne, dobrze podszyte buty i kij gruby, sękaty, który zabrał ze sobą mniej dla obrony jak dla podpierania się nim.
Pomijamy milczeniem wszystkie przypadki jego podróży, która cały miesiąc trwa i wspominamy tylko, że trzydziestego dnia o godzinie szóstej wieczorem zdążył do wyżyn skalistych, które okalają port miasta nadbrzeżnego Brest.
Wieczór był pogodny i spokojny. Przed oczyma naszego bohatyra rozwinął się krajobraz, który słusznie za bardzo malowniczy mógł uchodzić. Tylko żywa wyobraźnia malarza była w stanie stworzyć podobnie piękną panoramę.
Zachodzące słońce zniknęło właśnie po za zasłoną fantastycznych chmur, barwą krwistej purpury obwleczonych. Ostatnie promienie gasnącego światła barwiły fale niezmierzonego oceanu, który tworząc podstawę tego wielkiego obrazu zdawał się na ostatnich krańcach łączyć z niebem. Morze iskrzyło się migającem światłem niby piec hutniczy rozżarzoną płynną rudą napełniony. W porcie stały na kotwicy wielkie okręty królewskiej marynarki i czekały na wiatr i przypływ, co je bądź do portu prowadzi bądź pomaga do wydostania się z przystani na pełne morze. W przodzie, w pierwszym rzędzie wznosił się między granitowemi ścianami skał prawdziwy las masztów podobny gęstemu drzewostanowi jodeł na stokach Alp i Pirenejów.
Tu było miasto, miejsce pobytu skazanych galerników.
Zbieg zaledwie zwrócił uwagę na to wzniosłe widowisko. Spojrzenia jego tak jak i myśli błąkały się po wioskach w okolicy miasta tu i ówdzie widocznych, bo chciał odgadnąć, któraby z nich nosiła nazwisko Tan.
W tem nadszedł samotną drogą jakiś wieśniak, którego głowa przystrojona była w bretański kapelusz o szerokich kresach. Wieśniak wiódł małą, chudą krówkę dwoma workami objuczoną, Vanbaron zatrzymał wieśniaka i począł go pytać. Nie mógł otrzymać żadnej odpowiedzi, a to z tej prostej przyczyny, ponieważ poczciwiec mówił starym armoryckim językiem a po francusku wcale nie rozumiał.
Bohatyr nasz począł spoglądać po porządku na wioski w okolicy widoczne, powtarzając nazwisko przez jasnowidzącą podane. Wieśniak robił wielkie oczy i ciągle dawał znaki, że nie rozumie. Vaubaron zwątpił, ażali będzie się mógł odeń co dowiedzieć i właśnie zabierał się do odwrotu, aby się dostać do Brest, gdzie bez wątpienia mógł się lepiej poinformować, gdy nagle osłupiał ze strachu i przerażenia.
Dwaj konni żandarmi nadjechali bokiem drogi, kędy po trawniku niespostrzeżeni i bez szelestu zbliżyli się byli. Stanąwszy tuż koło Vaubarona po prawej i lewej poczęli mu się uważnie i z niedowierzaniem przyglądać. Na widok uniformów i złotem dzierzganych kapeluszy bohatyr nasz nie mógł ukryć trwożliwego drżenia. Na jego obliczu ujawniła się bladość śmiertelna. Te oznaki pomieszania i strachu nie uszły uwadze stróżów bezpieczeństwa i pomnożyły jeszcze nieufność jaką podejrzane wejrzenie nieszczęśliwego zbiega w nich wpoiło. Po nie zaczesanych włosach, nie strzyżonej brodzie, chudem, od słońca zczerniałem obliczu, nieporządnych, kurzem okrytych sukniach. Vaubaron, musimy to przyznać, był wcale do bandyty podobny. Nieszczęśliwy zrozumiał zaraz, że wewnętrzne jego wzruszenie gubi go. Usiłował przeto być panem siebie i pozdrowił żandarmów.
— Wyście nie z tego kraju bracie? — zapytał jeden z tych ostatnich.
— Nie, mój panie.
— Zkądże pan Bóg prowadzi?
— Przychodzę z Laval — odpowiedział zbieg, nie chcąc mówić o Paryżu.
— Jakie jest wasze nazwisko?
— Nazywam się Piotr Laudais.
— Niezawodnie macie paszport przy sobie?
— Nie, mój panie.
— No to macie może przynajmniej jaki inny dokument, któryby dowodził prawdziwość tego, co podajecie?
— Nie mam żadnego.
— O do dyała, a dlaczegóż to nie macie ani paszportu ani żadnego innego podobnego papieru?
— Ach nie myślałem, że mi to w drodze może być potrzebne.
— Źleście zrobili, dalipan bardzo źle... lecz w końcu chcemy zobaczyć. Czy nie macie w Brest jakiej poczciwej, godnej osoby, ktoraby was znała i mogła za was poręczyć?
— Nie, nie znam w Brest wcale nikogo.
— Cóż chcecie począć w tem mieście?
— Chcę szukać roboty?
— Jakież jest wasze zajęcie.
— Jestem ślusarzem.
— Pokażcie no wasze ręce.
Vaubaron, był posłuszny.
— A, na Boga! zawołał żandarm. — Możecie się poszczycić tem, że jako ślusarz nie macie wcale rąk oczernionych.
— Słabowałem przez czas dłuższy — wyjąkał zbieg — i dawno już temu, odkąd wcale nic nie robiłem.
— Widać to, widać.
Żandarm dobył jakiś papier, rozwinął go i czytał uważnie. Przeczytawszy zmierzył mniemanego Piotra Laudais od stóp do głowy.
— Tak jest zupełnie — rzekł ukończywszy oględziny.
Potem dodał:
— Naprzód mój kochany, odprowadzimy cię aż na miejsce przeznaczenia.
— Jakto, panowie mnie aresztujecie? zawołał nasz bohatyr pełen strachu i rozpaczy.
— Nie, nie aresztujemy cię wcale, zaprowadzimy cię tylko do kancelaryi królewskiego prokuratora, z którym możesz sobie pogadać.
— Do sądu, do prokuratora! Dlaczegóż to panowie, dlaczego, powiedzcie mi to na Boga!
— Naprzód dla tej prostej przyczyny, że nie masz wcale żadnego paszportu, co się wszelkiemu prawu sprzeciwia, a potem dlatego, że kubek w kubek jesteś podobny do pewnego złoczyńcy, który z więzienia w Paryżu uciekł. Opisanie jego osoby wszystkim stacyom żandarmeryjnym w całej Francy i udzielone zostało. Otóż być może, że jesteś wcale porządnym człowiekiem, lecz nie my winni temu, żeś do owego człowieka podobny.
— Mój panie! — wyjąkał Vaubaron — ja nie jestem żadnym zbrodniarzem, przysięgam na to.
— Łatwo tego dowiedziesz stanąwszy przed sędzią. Jest to człowiek bardzo światły i nie będzie potrzebywał dużo czasu, aby rzecz wyjaśnić. Co się zaś mnie tyczy, to znam moją służbę, więc naprzód bo nie mamy czasu do stracenia.
Vaubaron miał się za zgubionego i ani się opierał, ani prosił, bo uważał jedno i drugie za rzecz wcale nieużyteczną.
Nie wymówił dalej ani słowa więcej, lecz szedł zwolna z głową na piersi pochyloną i twarzą zalaną, łzami, które z ócz jego ściekały. Tak w towarzystwie żandarmów wszedł do Brest.
Tak urzędnicy sądowi jak i policya paryska dołożyli wszelkiego starania, aby tak niebezpieczny zbrodniarz jakim był Vaubaron kary nie uszedł. Wskutek tego rozesłano na wszystkie strony świata jak najdokładniejsze polecenia, i jeźli zbieg dotychczas nie popadł w ręce władzy, to był to prawdziwie cudowny przypadek. Przed sędzią stawiony i pytaniami naglony Vaubaron, rychło się zdradził odpowiedziami bez porządku i związku dawanemi, poczem z konieczności przyznał się, że on to jest owym zbiegiem, którego pochwycenie tak ważnem się być zdawało.
Dumny i szczęśliwy z tego, rozkazał prokurator umieścił wielkiego zbrodniarza nie w zwykłem więzieniu, które mu się nie wydało dosyć bezpiecznem na pomieszczenie tak niebezpiecznego indywiduum, lecz w tak zwanem Bagno, gdzie pochwycony tak długo miał przebywać, dopókiby z Paryża odnośne rozporządzenia nie nadeszły.
Wskutek tego otworzono dla Vaubarona kaźnię gdzie tylko niesfornych złoczyńców mieszczono i zamknięto takową.
Po upływie pół godziny, w ciągu której ujęty straszliwym marzeniom się oddawał, dały się słyszeć kroki kilku ludzi do kazamaty zbliżających się.
Vaubaron drgnął jakby piorunem rażony.
— Jeszcze mnie nie przeszukano — pomyślał.
Rzekłszy to, miał jeszcze na tyle przytomności, że ukrył w ciemnym kącie kaźni ośm złotówek, które mu jeszcze z owych dziesięciu od magnetyzera otrzymanych pozostały były. Czterdzieści franków były dostateczne, aby w ciągu trzydziestu dni podróży mógł się wyżywić.
Było to wcale na czasie. Drzwi się rozwarły. Wszedł główny komisarz w towarzystwie dwu strażników więziennych i dwu posługaczy, którzy nieśli całą paczkę ubiorów i kajdany.
— Powierzono mnie pana — rzekł komisarz do zbiega — odpowiadam za pana, a ponieważ na panu cięży zarzut zbrodni, godnej kary śmierci, więc uważam za rzecz potrzebną stosować do pana tę samą ostrożność i te same prawa, jakim podlegają galernicy pod mój dozór oddani. Rozumie się samo przez się, że przybierzesz ubiór w Bagno używany, dostaniesz żelaza na ręce i nogi, ostrzygą panu włosy i brodę, i jeźli jeszcze raz zechcesz próbować ucieczki, to gdyby ci się pomimo niemożliwości udało, natenczas strzał alarmowy oznajmi twoję ucieczkę, prześladować cię będą jak zwykłego, zbiegłego galernika, a na twoję głowę cena położona będzie. Gdy ci to wszystko jest teraz wiadome, więc poddaj się losowi i nie pogorszaj położenia, w jakiem się znajdujesz.
W pół godziny potem bohatyr nasz przybrany był w czerwoną kurtkę, na rękach i nogach dźwigał żelaza, włosy mu ostrzyżono i brodę, wreszcie pozostawiono samego w ponurem więzieniu, gdzie przedtem niejeden złoczyńca w smutku pogrążony bezsenne noce przepędził.
W chwili, gdy te słowa piszemy zapewne Bagno wcale już nie istnieje, a przynajmniej rychło istnieć przestanie, bo bardziej światły zarząd uznał nareszcie jak jest dobrą i pod każdym względem pożyteczną rzeczą usunięcie przestarzałego sposobu wymiaru kary, z pojęciami dziewiętnastego wieku tak mało zgodnego, i zastąpienie go wywożeniem skazańców do francuskich kolonii. Gdy atoli przypadek do owego Bagno nas zaprowadził, więc nie będzie od rzeczy, jeźli z niem czytelników bodaj pobieżnie zapoznamy. Nadmieniamy przytem, że żadnej fantazyi ani romantyzmowi miejsca nie damy, lecz przedstawimy rzecz zgodnie z rzeczywistością, opierając się na tem, co podziwienia godny Maurycy Alhoy w swem pomnikowem dziele o Bagno podaje.
Przypatrzmy się skazanemu na galery w chwili przybycia do Bagno. Zaledwie galernicy z wozów zleźli, zdjęto z nich ciężkie okowy, któremi wzajemnie skuci byli i zaprowadzono ich do obszernej sali.
Tu przekonano się o ich osobistości i zaciągnięto do rejestru po liczbach, jakiemi ich w miejsce nazwisk oznaczono.
Potem przebrano ich t. j. po ostrzyżeniu im włosów i zgoleniu brody, zdjęto z nich aresztanckie, płócienne ubranie, a natomiast dano im spodnie z żółtego i kurtkę z czerwonego drelichu.
Potem otrzymali ciężkie obówie z grubemi, olbrzymierni ćwiekami i czerwoną albo zieloną czapkę wedle tego czy na pewien czas tylko czy też na cale życie skazani zostali.
Po tej zmianie toalety opatrywał lekarz więzienny każdego z nich. Skazaniec za zdolnego uznany, został natychmiast z drugim skazańcem razem skuty, poczem dozwolono mu trzydniowy wypoczynek w sali, dokąd go strażnik więzienia zaraz prowadził.
To zakucie parami odbywało się tym sposobem:
Włożono skazańcowi na nogę, tuż powyżej kostki żelazną obrączkę i zanitowano. Do tej obrączki był przymocowany łańcuch o ośmnastu ogniwach, których ciężar razem z obrączką co najmniej siedm kilogramów wynosił.
Czwartego dnia na strzał armatni, który za pobudkę służył, w lecie o piątej a w zimie o szóstej godzinie rano, prowadzono skazańca do robót portowych, która to praca była dlań tem przykrzejsza, że się jeszcze nie przyzwyczaił do noszenia kajdan, które razem z drugim dźwigał.
Tak rozpoczynał się jego nowicyat.
Po całodziennym trudzie prowadzono skazańca razem z innemi do sali, gdzie siadał na ławce, którą dopiero nazajutrz miał opuścić. Każdą parę przymocowano teraz do żelaznego pierścienia.
O godzinie ósmej (był to czas powszechnego spoczynku) kładł się na ławce, która tylko cieńkim, co najwięcej ośmnaście cali szerokim materacem pokryta była. Aby się mógł ochronić od zimna dawano mu trawą wypchane pokrycie, którem zaledwie mógł się otulić.
Tak minęła noc. W tem rozległ się strzał armatni. Zegar w Bagno dał się słyszeć i dzień się rozpoczynał na nowo.
Skazańców odczepiono od żelaznych pierścieni. Tym, którzy szli do roboty dano wina. Każdy pił swoję porcyę w przytomności strażnika a potem ruszyła w pochód ta szczelnie skuta gromada, cisnąc się do drzwi, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przy wyjściu każda para nadstawiała nogi strażnikowi, który o kajdany uderzał ciężkim młotem i z dźwięku żelaza zaraz umiał poznać, czy też ogniwa nie zostały pilnikiem nadwerężone.
Sprawiający tę czynność strażnik był zręcznym, strasznym znawcą. Po uderzeniu młotem wiedział natychmiast, ażali kajdany są w należytem stanie. Potem mieszkańcy ruszyli w dalszą drogę. Prowadzono ich do kopalń, do pomp, do kanałów, do ładowania i wyładowania statków, do noszenia drwa, kamieni, ołowiu i żelaza, słowem do wszystkiego, co nazywano małą i wielką robotą.
Będziemy się starać dać bodaj kilkoma słowy wyobrażenie o strasznych, nieludzkich wysileniach, które wielką robotą nazywano. Port w Brest jest z jednej strony zamknięty skalistą ścianą, która jako przylądek w morze wybiega. Skazańcy parami wspinali się na skały czepiając się rękami i nogami.
Łańcuchy dzwoniły, gdy się wdzierali na skały. Każdy z galerników zaopatrzony był w dźwignie, drewniane młoty i inne przyrządy do łupania skał potrzebne. Owa ambicya, która w człowieku nigdy nie gaśnie, jakkolwiek upadł nisko, wzmagała się w miarę zwiększającego się oporu. Skazaniec podwajał siły krusząc skałę i nie posiadał się z radości, gdy odłam skały uległ jego natężeniu i stoczył się po spadzistości góry.
W innem miejscu widziałeś dziesięciu albo dwunastu skazańców zaprzężonych do ciężkich wózków, dyabłami zwanych, na których ogromne bryły kamieni czasem do znacznej wysokości prowadzili.
Można tam było widzieć wieśniaka z okolicy Morvan obok zdenerwowanego, młodego człowieka, którego sędziowie z lóż teatralnych i woniejącej zmysły odurzającej atmosfery buduarowej wydarli. Widziałeś tu do tego samego łańcucha przykutego murzyna, który okradł swego pana i notaryusza, który zniszczył swego klienta. Mimo tej różnicy każdy był zmuszony do użycia całej siły celem wykonania wspólnej pracy. Galernicy nie byli w błędzie co do ogromu potrzebnego natężenia siły. Skoro tylko jeden z robotników na stromej spadzistości, po której ciężkie bryły kamieni z hukiem toczyły się, ustał w pracy albo się poślizgnął, to wszyscy narażeni byli na niebezpieczeństwo. Dlatego też po powrocie ów skuty towarzysz, który bezpieczeństwo innych na szwank naraził, miał do zniesienia to wszystko, co każdy skazaniec, celem wywarcia swej prywatnej zemsty zawsze miał w pogotowiu.
Ładowanie i wyładowanie statków nie przedstawiało żadnych niebezpieczeństw. Niebezpieczeństwo mogło być tylko tam, gdzie niezręcznym i niedość doświadczonym poruczano sprowadzenie na statek lub wyprowadzenie ciężkich dział, wielkich brył żelaziwa jako balast używanego, podnoszenie masztów i t. d. W stertę ułożone drzewo zwaliło się i raniło kilkunastu ludzi. Rozległ się okrzyk:
— Baczność. Galernicy chcieli uciekać, ale nie mogli, bo ruchy wszystkich były przez kajdany uniemożliwione. Jeden z galerników pomyślał o swojem ocaleniu nie pomnąc na towarzysza, który tak samo postąpił. Każdy z nich usiłował w przeciwnym biedz kierunku szarpiąc łańcuchem. W tem ogromny tram drzewa stoczył się i zgniótł lub skaleczył jednego, albo też i obudwu razem.
Tacy, którzy w podobnych wypadkach odnieśli tylko stłuczenia lub złamanie ręki lub nogi, mieli się za szczęśliwych, błogosławiąc losowi, bo tym sposobem uzyskali szpital, a szpital zwalniał ich od nieludzkich trudów.
Gdy godziny pracy minęły, natenczas wracali skazańcy do swych kazamat. U wnijścia podlegali oględzinom strażnika więziennego. Ci co mieli czapki zielone, zaraz do pierścieni przykuci zostali. W owym czasie, kiedy Bagno w Brest budowano, nie zadawał sobie budowniczy wiele pracy uskuteczniając wewnętrzny podział. Wtenczas chodziło tylko o to, aby wewnątrz budynku jak najmniej przegród mieściło się. Wystawiwszy trzypiętrowy budynek i urządziwszy wewnętrzne połączenia tak, aby powietrze wszędzie dostateczny przystęp miało, podzielił każde piątro tylko na dwie ogromne kazamaty. Górne piątro przeznaczone było na więzienie, środkowe na kasarnię dla marynarzy, a w dolnem mieściły się warsztaty powroźnicze. Oprócz budynku był jeszcze jakoby amfiteatr także na trzy części podzielony, z których jedna dla celów przemysłowych, druga dla potrzeb więziennych, a trzecia dla obrony wybrzeża przeznaczona była.
W komnatach więziennych widziałeś długie, nieco pochylone, z desek zbite łoże, tollarami zwane. W nagłówku można było widzieć trawą wypchane pierzyny, w kłęby zwinięte, któremi skazańcy w nocy przykrywali się. Na ścianie od strony nagłówka wypisane były liczby, podług których skazańcy miejsca zajmywali.
Każda z dwu komnat więziennych mieściła w sobie po pięć set skazańców. Wzdłuż dolnej części łoża, ciągnęły się szeregiem żelazne pierścienie, do których na noc galerników kłódkami przytwierdzano.
Ci z galerników, którzy na czas obiadu pracy porzucić nie mogli, jadali dopiero wieczorem po powrocie do kaźni. Zbywało tu na najpotrzebniejszych narzędziach. Więźniowie jadali gromadkami z wspólnego naczynia. Głód skąpą porcyą więzienną nasycony, rzucał się na wypróżnione naczynia lub porzucone resztki jadła i niejednokrotnie można było widzieć ludzkie istoty, które podobnie psom zażerały się o zdobycz.
Po wieczerzy był krótki spoczynek, którego więźniowie siedząc lecz przykuci używali. Potem rozległ się świst. Na ten znak wszyscy kładli głowy i nakrywali się pierzynami. Rozległa komnata więzienna podobną była do grobowiska, w którem trup numerem był oznaczony. Latarnia okrętowa oświecała słabem światłem tę mozaikę wychudłych brudnych twarzy, między któremi kilka murzyńskich widzieć się dawało.
Dział więzienny spoczywał. Cisza zaległa więzienie. Tylko kroki więziennego strażnika słyszeć się dawały a od czasu do czasu rozlegał się głos jego rogu, czem dawał znać że czuwa.
Oto było życie w Bagno, zawsze to samo, przypominające myślącemu widzowi piekło Dantego ze wszystkiemi okropnościami.
Po wszystkie czasy w Bagno dawało się spostrzegać zjawisko niewytłumaczone. Rzecz się ma następująco: Skoro tylko jaki nowy więzień przybył, to już dawniejsi mieszkańcy w Bagno wiedzieli jak najdokładniej co popełnił.
Zkąd pochodziła wiadomość, szerząca się z szybkością błyskawicy, tego nikt nie wiedział. Po kilkakroć robiono ze strony zarządu więziennego poszukiwania w tym względzie, lecz te były zawsze daremne i nie prowadziły do celu.
Bagno, to był świat osobny, jakiego na szczęście nie widzimy. W naszem towarzyskiem pożyciu zbrodniarze nawet udają poczciwych kładąc na twarz maskę obłudy. W Bagno ma się rzecz zupełnie inaczej.
Tu nie znano maskowania, się, udawania. Niktby tu nie uwierzył nawet rzeczywistej skrusze i żadnym pozorem nie dałby się w błąd wprowadzić.
W Bagno ogrom zbrodni tylko zwiększał znaczenie zbrodniarza.
Najwięksi złoczyńcy, jakich tylko piekło zrodzić mogło, posiadali tu wpływy. Ci bohaterowie trybunałów sądowych, ci bandyci bez serca ze sprawiedliwości szydzący i żartujący sobie z wyroku, byli rzeczywistymi naczelnikami mniejszych lub większych grup zbrodniarzy.
To bezprawie tak dalece postąpiło, że niektórzy zbrodniarze chełpili się, nawet nigdy nie popełnionemi zbrodniami, byle tylko tym sposobem większe dla siebie zdobyli znaczenie. Skoro tylko jaki nowy zbrodzień w Bagnie się pojawił, czytano mu paragrafy zachowania się i pożycia w więzieniu. Oprócz tego pouczano go odnośnie do porządku, jaki w Bagnie przestrzegany być powinien. Przybysz tylko na pewną liczbę lat skazany, dowiadywał się zaraz na wstępie, że w razie usiłowanej ucieczki podlegał bastonadzie, jakkolwiekby zamiaru nie wykonał. Wrazie, gdyby mu się ucieczka udała, lecz gdyby go schwytano, czekało go trzyletnie przedłużenie kary. Wreszcie wrazie kilkakrotnie usiłowanej ucieczki kara mogła być na czas nieograniczony przedłużona. Zbrodzień na całe życie skazany otrzymywał podobnie bastonadę wrazie udaremnionego usiłowania ucieczki, a gdy uciekł i schwytany został, musiał przez lat trzy podwójne dźwigać żelaza.
Nowo przybyłemu przedstawiono też niepokonane trudności, jakie z ucieczką połączone były. Dawano mu do wiadomości, że zaraz po zniknięciu skazańca, trzykrotnie z armaty strzelają, wywieszają chorągiew na szczycie budynku, zawiadamiają natychmiast wszystkie okoliczne stacye żandarmeryi, a wreszcie za ujęcie zbiega naznaczają nagrodę. W tym celu w mieście i po wsiach rozlepiano publiczne ogłoszenia. Nagroda za ujęcie zbiega wynosiła dwadzieścia pięć franków jeźli skazańca w porcie, pięćdziesiąt franków, jeźli go w mieście, a sto franków jeźli go w okolicy miasta schwytano. Przybysz dowiadywał się także, że zewnątrz twierdzy w jaskiniach nadbrzeżnych skał, żyły bandy obdartusów, którzy zbiegów łowią.
Ci bretańscy Gitanowie, nieprzyjaciele wszelkiej pracy żywili się, gdy im zabrakło pieniędzy, zdechłemi rybami, które morze wyrzucało. Żyli oni blisko Bagna jak szakale blisko miejsca, gdzie psów zabijają, jak hieny blisko smętarza. Dla nich Bagno było spichrzem. Bagno opłacać musiało zapamiętałe pijatyki, jakim ci koczowniczy ludzie z niepohamowaną namiętnością oddawali się, co zwłaszcza wtenczas miejsce miało, gdy im się zdobycz trafiła. Ci ludzie z pokolenia w pokolenie trudnili się chwytaniem zbiegów. Znali oni wszystkie drogi i ścieżki, kędy zbieg koniecznie iść musiał, wszystkie kryjówki, gdzie mógł szukać schronienia i wytchnąć po natężonym biegu. Cyganie z Brest czekali niezmordowanie, rychło zahuczy strzał armatni. Zaraz się też wybierali w drogę. Uzbrojeni w kamienie, kostury, widły, noże i stare, pordzewiałe strzelby, rozsypywali się po okolicy i zajmywali wszystkie ważniejsze stanowiska.
Na jednego zbiega było stu prześladowców i jeźli się połów udał, to dzielono nagrodę pomiędzy mieszkańców kilku osad cygańskich.
Niemal wszystkie usiłowane ucieczki były nadaremne i nie powiodły się zaraz z początku. Chwytano zbiegów po największej części, zanim jeszcze miasto opuścić mogli. Wielu popadało w ręce chciwych cyganów w chwili, gdy się już mieli za ocalonych. Inni znowu topili się w porcie, chcąc go przepłynąć albo też stawali się ofiarą chytrości i podstępu administracyi, który to podstęp na tem polegał, że zaraz po zniknięciu więźnia usuwano cały oddział, do którego zbieg należał, z miejsca, gdzie wykonywał roboty. Wymaga to krótkiego wyjaśnienia.
Największa część zbiegów szukała tymczasowego schronienia w naprzód przygotowanej kryjówce t. j. zwykle w jaskini, którą współwinni sami przedtem wykopali byli. Ci sami ludzie zaopatrywali później ukrytego towarzysza w żywność i wodę tak długo, dopóki dalsza ucieczka nie była możliwa. Gdy usunięto oddział, który na tem miejscu pracował i zastąpiono innymi ludźmi, którzy o tajemnicy wcale nic nie wiedzieli, więc było rzeczą naturalną, że zbieg musiał koniecznie albo śmiercią głodową umrzeć, albo prosić o łaskę, jeźli z ukrycia bez pomocy sam się nie mógł wydobyć. Zdarzało się, że zwiedzający te miejsca, a także majtkowie, słyszeli tuż pod nogami w głębi ziemi odzywające się jęki konającego i przywoływali ludzi celem ratowania żywcem pogrzebanego.
Przygotowanie dla zbiegów podobnych kryjówek było w Bagno przedmiotem osobnego przemysłu, co zarząd więzienny daremnie uchylić usiłował.
Znaczna liczba skazańców, którzy odzyskania wolności wcale sobie nie życzyli, albo tacy, którzy byli nadto trzeźwo myślący, niż aby w prawdopodobieństwo udania się podobnego przedsięwzięcia wierzyć mogli, chętnie dopomagali za małem wynagrodzeniem tym, którzy niebezpiecznej ucieczki podjąć się chcieli.
Jeźli nowy przybysz zdawał się mieć pieniądze, to przedsiębiorcy kopania kryjówek wysełali doń pośrednika, który z nim o przygotowanie kryjówki umawiał się. Gdy układ zawarto, to ten, kto wniosek pośrednika przyjmował, płacił z góry gotówką. Jeden ze wspólników był przytem jako świadek obecny. Postanawiano dzień i godzinę, kiedy chęć ucieczki mający do przygotowanej kryjówki miał być wprowadzony. Gdy to uskuteczniono, życzono zbiegowi wiele szczęścia, zostawiono go potem jego losowi. Tu dodać należy, że przedsiębiorca takiej roboty niejednokrotnie równocześnie podwójny robił interes, raz z samym zbiegiem, a potem z którymkolwiek ze straży, któremu tajemnicę za pieniądze zdradzał.
Od dwóch dni Vaubaron zamknięty był w Bagno. Te czterdzieści ośm godzin czasu minęły dla niego z rozpaczliwą powolnością. Niejednokrotnie był on podobny do podróżnego który ciężar dźwiga. Upadał i nie miał ochoty powstać. Nie raz bliskim był rozpaczy, gotów rozbić sobie głowę kajdanami, lecz ilekroć ta czarna myśl powstała mu w głowie, tylokrotnie przypominał sobie kochaną Blankę, o której był przekonany, że się w pobliżu Brest znajduje. Nieszczęśliwy mawiał wtenczas do samego siebie:
— Przyszłość należy do Boga... chcę moją córkę widzieć, więc będę żył.
Rano dnia trzeciego posłyszał nasz bohatyr leżąc na twardem łożu, jakiś niewyraźny szelest, który zdawał się pochodzić z muru oddzielającego jego celę od sąsiedniej kazamaty.
Po niedługiej chwili tuż przy głowie odleciał kawał muru, przez co zrobił się otwór w ścianie dość obszerny, aby można było rękę w otwór wsunąć. Było rzeczą jasną jak słońce, że ten otwór już dawno istniał i służył do uskutecznienia komunikacyi pomiędzy kazamatami.
— Co to może znaczyć? — zapytał Vaubaron samego siebie.
Niepewność nie trwała długo. Jasny, wyraźny głos, jakkolwiek był cichy, wymówił następujące słowa:
— Przyjacielu, posłuchaj mnie, jeźli ci się podoba.
— Czy do mnie mówisz? — zapytał Vaubaron.
— Tak, do ciebie mówię, przypuściwszy, że jesteś tym samym człowiekiem, którego przed dwoma dniami na wyżynie, ćwierć mili od miasta, żandarmi aresztowali, a który właśnie z Paryża przybywa, gdzie go za kradzież i morderstwo prześladują.
— Tak, to ja jestem — odpowiedział zdziwiony Vaubaron — lecz kimże ty jesteś, który mnie znasz tak dokładnie?
— O! my znamy tu każdego. Jeszcześ nie wszedł do Bagno, gdy my o całej twojej historyi od A do Z jak najlepiej byli pouczeni. Zresztą jestem poczciwym człowiekiem, ale podobnie panu wcale nieszczęśliwym i umyślnie dałem się zamknąć do tej ciemnej dziury, abym mógł z panem trochę pogawędzić.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia?
— Bardzo ciekawe rzeczy, lecz mów pan ciszej, bo przed naszemi drzwiami warta stoi. Przystępuję prosto do rzeczy. Pańska sprawa źle stoi. Skażą pana na śmierć, a w najlepszym razie zeszłą pana tu do nas na zawsze. To nie jest prawdopodobnie wcale rzecz wesoła i zapewne życzysz pan sobie z całego serca, abyś się mógł dostać na wolne powietrze. Czy tak jest przyjacielu?
— Nie jestem żaden głupiec — odpowiedział Vaubaron — i wiem dobrze, że o ucieczce nie ma co myśleć.
— Nie ma co myśleć! Któż to powiada. Nic nie jest niemożliwe na świecie i chcę panu podać kilka drobnostek, które dobrze użyte są w stanie zrobić pana najwolniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej.
— Czy nie mógłbym poznać te cudowne, wolnością darzące przyrządy?
— Bardzo dobrze. Przedewszystkiem istnieje bardzo zmyślne narzędzie, za pomocą którego w jednej minucie możesz się pozbyć żelaz, któremi ci ręce i nogi spętano.
Vaubaron zadrżał, bo myśl odzyskania wolności przez ucieczkę opanowała go na nowo. Sąsiedni więzień mówił tymczasem dalej:
— Na tem nie koniec. Mogę panu dostarczyć zupełnego, wprawdzie już przechodzonego, lecz zawsze jeszcze dość dobrego ubrania, w jakiem chodzą marynarze. Gdy się przebierzesz, nikt pana poznać nie może i śmiało będziesz mógł zajrzeć strażnikom w oczy. Kapelusz, peruka, niebieska koszula, paskowane spodnie, kurtka i buty, których wartość przewyższa cenę, wszystko jest tu, nie wliczając do tego na czterdzieści stóp długiego na mały palec grubego sznura, który w danym razie może służyć do spuszczenia się na dół. To wszystko jest, jak Boga kocham, i wiele jeszcze innych nieocenionych rzeczy oprócz tego. Jest na przykład nóż kataloński, ośmnaście cali długi, prawdziwie stalowy, ostry jak brzytew, za który mi pewnie dziękować będziesz, jeźli ci się nadarzy sposobność użycia. Teraz, gdym to panu wszystko wypaplał, słucham, co mi pan na to odpowiesz.
Vaubaron ociągał się z odpowiedzią.
Nieprzezwyciężona nieufność opanowała go i zdawało mu się, jakoby w tej gadaninie łapka była ukryta.
— To zapewne nie jest szczerze powiedziane — pomyślał w duchu. — Ten człowiek niezawodnie nasłanym szpiegiem i jeźli go nie odprawię z niczem, to natychmiast zaskarży mnie przed władzą.
— Dlaczego pan milczysz? — mówił dalej sąsiad — dlaczego nie dajesz żadnej odpowiedzi, przecież łatwo odpowiedzieć możesz tak lub nie. Czy przyjmujesz pan moję ofiarę?
— Nie — odpowiedział Vaubaron.
— A ba!
— Czy to pana zadziwia?
— Wcale bardzo.
— A ja przecież mam aż dwa powody, dla których panu odmówić muszę.
— Jestem ciekaw i chciałbym słyszeć te powody.
— Pierwszym powodem jest ta okoliczność, że wcale nie myślę uciekać.
— A jakiż masz drugi powód?
— Drugi powód jest ten, że nie mam wcale żadnych pieniędzy, abym mógł pana niemi zapłacić.
— Czy to już jest wszystko?
— Czy tego nie dosyć?
— Nie, wcale to nie dosyć, bo obydwa pańskie powody są nieprawdziwe. Pozostaje zatem tylko trzeci, jedynie prawdziwy, który atoli przemilczałeś. Tym powodem jest to, że mi nie dowierzasz. Pan myślisz, że ja go szpieguję a potem za pieniądze zdradzę. Słowem, masz mnie pan za szpiega, nie prawdaż?
— A gdyby tak było? — odpowiedział Vaubaron.
— Tak jest w istocie, za co pana przecież wcale ganić nie mogę. Na szczęście jestem w tem szczęśliwem położeniu, że dobry mój zamiar mogę panu jasno wykazać.
— Jakto? — rzekł Vaubaron żywo — czy rzeczywiście możesz mi tego dowieść?
— Mogę, lecz mów pan ciszej, bo warta mogłaby nas posłyszeć.
— Milczę i słucham.
— Dobrze pan robisz, że nie łatwo dajesz wiarę czemukolwiek, bo rzeczywiście nie raz się zdarzyło, że ten lub ów sprzedał przebranie i kryjówkę a potem zdradził tajemnicę, lecz z mojej strony nie potrzebujesz się niczego obawiać. Jestem gotów powiedzieć panu, gdzie się znajduje ubranie, sznur i nóż kataloński. Możesz zabrać te rzeczy, kiedy ci się będzie podobać, tak, że ja wcale nawet wiedzieć nie będę, kiedy się to stało. Wreszcie nie chcę ja żadnej zapłaty z góry.
— Kiedyż i w jaki sposób życzysz sobie odebrać pieniądze?
— Wrazie zgody wystarczy, jeźli mi pan przyrzekniesz, że w chwili, kiedy zechcesz uciekać, złożysz w kryjówce pięć złotówek. O ucieczce dowiem się potem jak wszyscy inni, a wtenczas pójdę i złożone pieniądze zabiorę.
— Takie zaufanie rzeczywiście wprawia mnie w zdumienie — odpowiedział Vaubaron — prawie tego pojąć nie mogę. Powiedzże mi, jaką masz pewność, że po dokonaniu ucieczki zostawię w kryjówce umówione pieniądze?
— Jaką mam pewność? Najlepszą w świecie a tą jest pański własny interes. Tak w Bagno samem jak i zewnątrz tego więzienia, zemsta galernika jest straszną. Gdybyś mnie pan oszukał, ściągnąłbyś pan na siebie ową straszną zemstę, która nigdy nie przebacza i wszelkich środków używa, byle dojść do celu, a potem wyświadczona panu usługa jest zanadto wielka, niż abyś pan mógł być niewdzięcznym. Myślę, że pan przyznasz temu.
Wobec tego nie było rzeczą możliwą, aby nie dać wiary słowom galernika. Mimo tego atoli Vaubaron jeszcze miał pewne wątpliwości, obawiał się bowiem, że więzień więcej przyrzeka, niż spełnić jest w stanie. Rzekł przeto:
— Wierzę twoim dobrym zamiarom i jestem gotów zawrzeć ugodę, jeźli mi udowodnisz, że myślisz o tej rzeczy seryo.
— Jak to się wszystko dobrze składa — odpowiedział więzień. — Właśnie myślałem o tem, aby panu dać dowód, że nie żartuję sobie, i w tejże chwili jestem w stanie tego dokonać. Podnieś się pan troszeczkę... wsuń rękę w otwór, kędy mówię do pana i otwórz ją...
Vaubaron spełnił żądanie.
Wsunąwszy rękę poczuł zaraz, że mu dano dwa dość ciężkie lecz małej objętości przedmioty.
— Co to jest? — zapytał.
— Zaraz się pan dowiesz, lecz bądź cicho — odpowiedział galernik — bo zdaje mi się, że słyszę kroki na korytarzu.
Vaubaron użył małej przerwy która teraz nastąpiła, aby się przypatrzeć rzeczom, które otrzymał. Pierwszą rzeczą był odłam ciężkiego, żelaznego ogniwa, a druga rzecz miała wszelkie podobieństwo do trójgraniastej blaszki, jakie skazańcy na czapkach noszą, a na których wypisany jest numer każdego.
— Nie ma się czego obawiać — mówił dalej skazaniec. — Teraz dotknij się blaszką podanego kawałka żelaza, a zdziwisz się bardzo.
Vaubaron spróbował. Spostrzegł zaraz, że niepozorna blaszka była w istocie zazębionym kawałkiem stali. Płytka ta doskonale chwytała się żelaza. Po kilku minutach ogniwo bez najmniejszego szelestu było na wskroś przepiłowane. Było jasne jak słońce, że za użyciem tej blaszki można się było z łatwością pozbyć żelaz i z rąk i z nóg.
— Cóż pan na to, czy przystajesz na podane warunki.
— Rzecz już załatwiona — odpowiedział Vaubaron — zgadzam się zupełnie z wnioskiem pana.
— W takim razie włóż pan jeszcze raz rękę w otwór, bo jeszcze coś innego pan dostaniesz.
Tem coś, była mała flaszeczka z ciemnego szkła.
— Co jest w tej flaszeczce? zapytał Vaubaron.
— Kilka kropel wcale nieszkodliwego płynu, który wedle potrzeby mógłbyś śmiało połknąć bez obawy, że umrzesz.
— Cóż mam zrobić z tym płynem?
— Wlejesz go dziś wieczorem na dłoń.
— Cóż potem?
— Natrzesz nim sobie dobrze jedno kolano.
— Cóż się potem stanie?
— Stanie się to, że natarte kolano spuchnie ci na jutro jak konewka i przybierze zatrważającą siną barwę.
— Ale wtenczas nie będę mógł kroku zrobić.
— Na pozór rzeczywiście tak będzie, ale w istocie nie będziesz czuł żadnego bólu i będziesz w stanie zrobić dziesięć mil piechotą bez najmniejszej przeszkody.
— Czy to możebne? — zapytał Vaubaron.
— To nie tylko jest możebne, lecz całkiem pewne. Znam ja dobrze skuteczność moich środków aptecznych. Zanim przywdziałem tę czerwoną kurtkę, byłem praktykantem u wcale zmyślnego chemika. Ten płyn właśnie jest bez zaprzeczenia jego najlepszym wynalazkiem, lecz wracajmy do rzeczy. Nazajutrz będzie pańskiem zadaniem krzyczeć tak głośno jak można i udawać, jakobyś bez wielkich boleści ani kroku zrobić nie mógł. Zresztą bądź pan bez najmniejszej obawy, bo łatwo ci będzie każdego w pole wywieść.
— Cóż natenczas poczną ze mną?
— Cóż innego mogą do stu dyabłów zrobić z biednym kulawym, jeźli nie to, że go do szpitala wezmą? Przyjdą lekarze, będą cię opatrywać, nie będą mogli nic a nic zrozumieć, mimo to przecie dadzą tej biedzie łacińskie nazwisko, zapiszą ci używanie kąpieli, środków przeczyszczających i pan Bóg wie jakich innych rzeczy. Będziesz pan z nimi rozmawiał, robił co każą i tylko wieczorem a raczej w nocy będziesz miał czas do działania.
— Do działania powiadasz?
— Bez wątpienia, wiesz bowiem, że człowiek, który ani ręką ani nogą ruszyć nie może, nie będzie tak ściśle strzeżonym, jak każdy inny. Najlepszą porą będzie czas wcześnie rano, bo wtenczas sen jest najgłębszy i najtrwalszy. Otóż w takiej chwili zrzucisz lekko żelazo, wstaniesz z łóżka, zwiążesz strażnika, lecz nie uczynisz mu żadnej szkody, bo tylko o to postarasz się, aby nie był w stanie wołać o pomoc. Potem przywiążesz go pan do nogi u łóżka. Czy zrozumiałeś pan dobrze?
— Rozumiem, rozumiem bardzo dobrze — odpowiedział mechanik — i nic z tego, coś mi właśnie powiedział, nie jest nadto trudnem do wykonania, lecz jakkolwiek strażnik będzie związany, to przecież dla tego jeszcze wcale nie będę wolniejszym. Bramy oddziału dla chorych są bez wątpienia zawsze dobrze zamknięte i strażą obstawione.
— Tędy pan wcale uciekać nie będziesz.
— A kędyż?
— Oknem. Przepiłowanie kraty będzie dla pana tylko zabawką, gdy użyjesz podanej ci płytki. Potem zwiążesz prześcieradła i spuścisz się na dziedziniec wąski a długi, zamknięty murem i żelazną bramą. Dziedziniec ten znajduje się między więzieniem a kasarnią dla marynarzy.
— Natenczas więc tylko zamienię jedno więzienie na drugie, gdy dziedziniec tak dobrze jest zamknięty murem i żelazną bramą.
— Jaki z pana zabawny człowiek! Słowo daję że mnie to gniewa. Co pan mówisz o murze i żelaznej bramie. Brama jest właśnie na to, aby przez nią przeleżć i nie miała nigdy innego znaczenia, jak aby mogła służyć do ćwiczenia gimnastycznego talentu nocnych pracowwników.
— A straże?
— Nie ma tam żadnych straży. Ja o tym dziedzińcu najlepiej mogę panu opowiedzieć, bo pracowałem tam dłużej niż sześć tygodni.
— Cóż z sukniami, które mam przywdziać?
— Właśnie przychodzę do tego. Uważaj pan dobrze, co panu powiem i zachowaj w pamięci każde moje słowo.
— Bądź spokojny, nie zapomnę niczego.
— Pan jeszcze nie znasz tego dziedzińca, więc uważaj. Gdy staniesz na dziedzińcu, obrócisz się twarzą ku kasarni marynarzy.
— Dobrze.
— Potem pójdziesz na prawo aż do rogu wielkiego budynku. Tu się obrócisz i odbędziesz powtórnie tę samą drogę licząc dwadzieścia pięć kroków. Czy rozumiesz pan dobrze? Dwadzieścia pięć kroków, ni mniej, ni więcej, a mówię tu o zwykłych krokach, które robi człowiek takiego wzrostu jak pan, nie spiesząc się.
— Mów pan dalej.
— Zrobiwszy dwadzieścia pięć kroków, zatrzymaj się i przyłóż rękę do muru w wysokości pięciu stóp nad ziemie. Zrobiwszy to, macaj po murze dopóki nie napotkasz żelaznego kółka.
— A! — zawołał Vaubaron zdziwiony — cóż za znaczenie może mieć to kółko?
— Co znaczy, tego nie wiem i mniejsza z tem, bo ono posłuży panu tylko za wskazówkę. Powyżej kółka znajduje się czworoboczny kamień z dwoma dziurkami, na palec jedna od drugiej. Wetknąwszy w te dziurki palec, łatwo ci będzie odjąć płytę kamienną nie grubszą jak zwykła cegła. Odjąwszy kamień zobaczysz dość głęboką kryjówkę, a w niej znajdziesz kompletne ubranie, nóż kataloński i sznur. Weźmiesz to wszystko, a na miejscu zabranych rzeczy złożysz umówione pieniądze. Potem założysz dziurę kamieniem i jeźli ci jaki dyabeł nie przeszkodzi, dokonasz z łatwością zamierzonej ucieczki. Cóż na to powiesz kochany przyjacielu? Sądzę, że pieniądze, które dostanę, nie będą wcale lekko zarobione.
— Ach! rzekł Vaubaron wzruszony — pan się stajesz moim zbawcą! Nie wiem, co przewiniłeś, jakkolwiekby przecież wina twoja nie wiem jaką była wielka, to dzisiejszy twój dobry czyn maże ją zupełnie.
Młody zbrodzień nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Co do dyabła — rzekł potem — czy wiesz pan, że przemawiasz teraz tak jak jaki poczciwy ojciec rodziny! Daj pan pokój tym oratorskim usiłowaniom.
Po kilku minutach milczenia zbrodzień mówił dalej:
— Wydostawszy się raz z Bagno, gdy już będziesz w mieście, to miej odwagę w razie spotkania patroli, bo gdybyś dał znać po sobie, że się obawiasz i ukryć usiłujesz, toś przepadł. Lepiejby było w takim razie głośno krzyczeć: Jestem galernikiem, który z Bagno uciekł.
— Cóż więc mam czynić?
— Masz się zachować tak, jakobyś był majtkiem rzeczywiście. Udawaj żeś pijany i śpiewaj jaką wesołą piosnkę. Czy umiesz jaką na pamięć?
— Dawniej umiałem.
— No, to staraj się, abyś sobie jaką przypomniał. To nie trudno. W razie potrzeby mógłbyś przynajmniej powtarzać słowa:
Dobry tytoń i dziewczyna
A najlepsza, szklanka wina.
— Bądź pan spokojny, nie braknie mi na odwadze i przytomności umysłu.
— To jeszcze nie wszystko. Będziesz się pan starał ujść z miasta jeszcze przed świtem. Gdy będziesz za miastem, nie zatrzymuj się, ale idź jak długo możesz. W ten sposób będziesz mógł ujść tym psom cyganom, którzy na trzykrotny odgłos strzału armatniego nie omieszkają tropić za panem.
— Bóg mi dopomoże — rzekł mechanik — i nie dosięgną mnie.
— Jeślibyś się zdybał tylko z jednym człowiekiem — to dobądź noża.
— Co? Ja miałbym człowieka zabić! Przenigdy. Zanim przelałbym bodaj kroplę ludzkiej krwi, dałbym się przedtem sto razy złapać, ba nawet zabić.
— To już jest pańska rzecz, ale bez żartów mój przyjacielu! Nie zapomnij o pięciu złotówkach, które mi winien będziesz zabrawszy suknie. Gdybyś usiłował oszukać mnie, to za dwadzieścia cztery godzin sprowadzonoby cię na powrót bez wątpienia.
— Żądane pieniądze mogę ci dać zaraz — odpowiedział Vaubaron.
— Tem lepiej — pomyślał galernik. — Wziąwszy naprzód pieniądze, nie potrzebujemy się obawiać utracić je.
Skoro zmierzch zapadł, Vaubaron dobył flaszeczkę od galernika otrzymaną, którą w czapce był ukrył. Wylał płyn na dłoń i natarł nim prawe kolano, poczem czekał z niecierpliwością, azali rychło skutek się okaże.
Nie czekał na to długo. Po kilku minutach uczuł raczej znużenie niż ból w nodze. Zdawało mu się, że mnóstwo igieł wnika w skórę nie zagłębiając się przecież głęboko, nastąpiło nieznośne prawie gorąco a wreszcie bezwładność zupełna. Mechanik nie czuł nic więcej, kolano mu obumarło. Pomimo natężenia się, w żaden sposób nogą nie mógł poruszyć.
To przestraszyło mechanika niezmiernie.
— Ten człowiek albo się pomylił, albo mnie świadomie oszukał — rzekł do samego siebie — skuteczność tego płynu jest straszliwa. Może już nigdy nie będę mógł władać nogą, coby było bardziej okropnem, niż wszystko, co mnie dotąd spotkało, bo w takim razie nadzieja ucieczki przepadła na wieki!
Vaubaron rozpaczał za wcześnie. Za chwilę czuł się lepiej. Pocieszony tem, daremnie usiłował czuwać, bo sen kleił mu oczy. Zasnął i obudził się dopiero w chwili, gdy zadzwoniono, co było dla wszystkich hasłem wstawania.
Naprzód pomyślał o kolanie, za które się chwycił obiema rękami.
Towarzysz jego nie skłamał. Kolano spuchło lecz nie bolało wcale. Vaubaron czekał, rychłoli pojawi się dozorca. Posłyszawszy kroki, Vaubaron począł rozpaczliwe jęki wydawać.
— Co tam takiego? Czego krzyczysz. jakby cię żywcem pieczono? zapytał dozorca.
— Cierpię okropnie.
— No to pokaż, co jest tak zatrważającego?
— Ach! cierpię okropnie, powtarzał Vaubaron.
— Cóż ci jest takiego?
— Popatrz pan! odpowiedział mechanik.
Rzekłszy to obnażył prawe kolano.
— Do dyabła! rzekł dozorca. A, to prawdziwie rzecz okropna. Niech mnie piorun trzaśnie, ale pańskie kolano grubsze niż dwudziestoczteryfuntowa kula armatnia!
— Niestety! — rzekł Vaubaron — ból coraz większy, on mnie zabije, umrę z boleści.
— O, o! dlaczego masz zaraz umierać. Nie umierają ludzie dla takiego głupstwa, zresztą każę pana oddać do szpitala.
Za kilka chwil wzięto mechanika na nosze i zaniesiono do jednej ze sal dla chorych przeznaczonej.
Na szczęście sala ta miała tylko cztery łóżka, które były wszystkie próżne z wyjątkiem jednego, które dla strażnika przeznaczone było. Vaubarona rozebrano i położono do łóżka. Potem posłano po służbę mającego lekarza.
Przybyły eskulap nie mógł rozpoznać rodzaju choroby, którą po raz pierwszy w życiu oglądał, zawołał przeto do pomocy swego kolegę, najbieglejszego chirurga w całem mieście.
Ostatni wypytał mechanika jak najdokładniej:
— Czy nie stłukłeś pan sobie przypadkiem kolana?
— Bynajmniej.
— Nie upadłeś?
— Wcale nie.
— Od ilu dni masz kolano spuchnięte?
— Spuchło mi dopiero tej nocy.
— Czy przedtem żadnych oznak nie było?
— Najmniejszych.
— Więc żadnej zmiany na kolanie nie spostrzegałeś?
— Kolano moje prawe było jeszcze wczoraj zupełnie takie jak lewe.
— Więc wczoraj mogłeś chodzić i nie sprawiało ci to żadnych przykrości?
— Chodziłem bez żadnej przeszkody.
— Czy bolało cię w nocy?
— Wysłowić tego nie mogę.
— Czy także teraz cię boli?
— Okropnie.
Chirurg dotknął się teraz ręką kolana, które było czerwonemi i sinemi plamami pokryte i przedstawiało widok szkaradny.
Vaubaron jęknął a raczej zawył tak mocno, że aż mury się trzęsły, zarazem po dotknięciu począł się wić jak gadzina w ogień rzucona.
Obydwaj lekarze ustąpiwszy nieco od łoża, naradzali się nad stanem chorego, mówiąc cicho do siebie, lecz zawsze dość wyraźnie, aby Vaubaron mógł rozumieć.
Możemy sobie wyobrazić przestrach mechanika, gdy się dowiedział, że lekarze o niczem innem nie myśleli, tylko o bezzwłocznem odjęciu mu nogi. Lekarze byli zdania, że lepiej jest poświęcić jeden członek, niż zgubić człowieka.
Cóż nieszczęśliwy miał począć, aby uniknąć tak strasznego kalectwa?
Czyż miał wyjawić, że na pozór tak straszna choroba jest w rzeczywistości nic nie znaczącą rzeczą? Czy miał wyznać, że ich tylko oszukał?
Wyznanie takie było wprawdzie jedynym środkiem do odwrócenia złego, lecz gubiło zarazem wszelką nadzieję ucieczki, bo nie podlega wątpliwości, że tak niebezpieczny więzień, biedzie odtąd przedmiotem szczególniejszej uwagi. Kto go wie zresztą, czyli lekarze pomimo wyznania nie będą obstawać przy swojem, wstydząc się przyznać do niewiadomości.
Vaubaron rozważył to wszystko. Zimny pot wystąpił mu na czoło i czuł się bliskim omdlenia. Na szczęście niespodziewany przypadek zmienił cały stan rzeczy.
Właśnie w chwili, kiedy chirurg ohciął już posłać po potrzebne narzędzia, wręczono mu bilet.
Bilet ten, na którym stały słowa: „bardzo pilno“, pochodził od pewnego milionera, najbogatszego klienta chirurga.
Milioner ten miał właśnie zostać ojcem. Żona jego znajdywała się w tej chwili na wsi, trzy mile od miasta odległej i oczekiwała chwili, w której nowego obywatela państwa na świat wydać miała.
— Kochany panie kolego! rzekł chirurg do lekarza — konieczność zmusza mnie do odłożenia zamierzonej amputacyi do jutra rana. Spodziewam się, że pan do tego czasu użyje środków skutecznych ku temu, aby choroba nie rozszerzyła się.
— Idź pan w imię Boże, kochany panie kolego! odpowiedział lekarz. — Ręczę za wszystko. Nie mogę wprawdzie złego usunąć, bo to tylko panu jest dane, lecz przynajmniej powstrzymać je mogę.
Chirurg oddalił się jak najspieszniej. Vaubaron odetchnął głęboko, podobnie na śmierć skazanemu, któremu życie darują.
Mechanik odegrywał swoją rolę przez cały dzień jak najlepiej i jęczał ustawicznie.
Około godziny dziewiątej wieczorem przystąpił dozorca do loża chorego.
— Czy panu jest lepiej?
— Niestety, wcale mi nie jest lepiej, owszem zdaje mi się, że ból wzmaga, się coraz bardziej.
— Albo to prawda! Tak ci się tylko zdaje. Pielęgnowałem cię przez cały dzień, chodziłem koło ciebie, powinieneś mi przeto być wdzięczny i spodziewam się, że mi dziś w nocy nie będziesz snu przerywał.
— Jakżebym ja mógł panu sen przerywać?
— Przerywałbyś mi go, gdybyś krzyczał i stękał tak, jak to cały dzień czyniłeś.
— Czyż moja wina w tem, że cierpię?
— Nie, to nie jest pańska wina, lecz grzechem jest psuć sobie niepotrzebnie gardło wykrzykami: Ach! O joj!
— Staraj się pan usnąć — mówił dozorca dalej — a przynajmniej zachowuj «się cicho i gryź poduszkę, jeźli cię będzie bolało, byłem cię tylko nie słyszał, bo jestem śpiący i znużony. Czy będziesz się pan cicho sprawował?
— Będę się starał o to — odpowiedział Vaubaron.
— To dobrze, a zresztą może wiesz, że ci jutro nogę odejmą, więc będziesz potrzebował sił, śpij zatem i staraj się, abyś ich nabył.
Rzekłszy to, dozorca naciągnął szlafmycę na uszy i położył się spać. Za pięć minut chrapał już, a Vaubaron poczytał sobie za obowiązek nie przeszkadzać mu we śnie.
Wierny upomnieniom galernika mechanik czekał, dopóki dwunasta na wieży nie wybiła.
Potem dobył z czapki stalową płytkę a widząc że dozorca spał jak zabity, wziął się do piłowania żelaz.
W kilku minutach uporał się z robotą, czem się niezmiernie ucieszył. Złamanie żelaz było pierwszym szczęśliwym krokiem do odzyskania wolności.
Lampa u stropu zawieszona słabo rozświecała pokój.
Vaubaron zdjął ostrożnie z łóżka dozorcy prześcieradło i rozciął wzdłuż na kilka części.
Z jednego kawałka zrobił zatwór, aby nim dozorcy usta zatkać, inne zaś związał w długi sznur.
Potem zbliżył się ostrożnie na palcach nie robiąc najmniejszego szmeru do łóżka dozorcy. W tej chwili dozorca nagle się obudził i począł wymawiać niezrozumiałe słowa.
Vaubaron stanął jak wryty i czuł, że serce w nim bić przestało.
— Jeźli się obudzi — pomyślał — i krzyknie wołając o pomoc, jestem zgubiony.
W tej krytycznej chwili nie namyślał się długo, lecz poskoczył do łóżka dozorcy z gwałtownością jaguara, który się rzuca na upatrzoną zdobycz.
Kolanami ścisnął ramiona dozorcy, wetknął mu zatwor w gębę a potem silnie chustką przewiązał.
Dozorca nie miał czasu wydać najmniejszego głosu.
Jakby piorunem rażony otworzył osłupiałe oczy, nie wiedząc co się z nim dzieje.
— Niezawodnie jestem zabity pomyślał i nie było nic, coby bardziej do prawdy było podobne.
Vaubaron czuł dobrze, jak okropnym musi być przestrach dozorcy. Ulitował się nad nieszczęśliwym i szepnął mu do ucha:
— Wszelki opór byłby daremnym, poddaj się przeto i bądź spokojny, bo nic złego ci nie zrobię.
Biedakowi nic to nie pomogło wcale, bo nawet nie rozumiał, co Vaubaron powiedział i począł drżeć na całem ciele.
Mechanik nie tracił chwili, aby dzieło ukończyć.
Naprzód związał dozorcy ręce w tył. a potem nogi przymocował do łóżka, tak, że było niepodobieństwem, aby związany mógł się poruszyć.
Do tej chwili wszystko szło tak jak sobie tego tylko życzyć można było i nadzieje Vaubarona zdawały się urzeczywistniać.
Rozgorączkowany przystąpił do okna zakratowanego i począł piłować.
W kwadransie stalową płytką tyle przepiłował prętów żelaznych, że się utworzył otwór wcale dostateczny, aby przeleźć można.
Vaubaron wskoczył na okno, przywiązał jeden koniec sznura, który sobie był przygotował, do kraty w oknie, a drugi koniec spuścił na dół. Po kilku sekundach stanął nogami na bruku. Potem zwrócił się na prawo i szedł wzdłuż muru aż do końca budynku.
Stanąwszy na rogu, obrócił się i odmierzył wedle wskazówki galernika dwadzieścia pięć kroków wstecz. Teraz zatrzymał się i począł rękoma macać po ścianie.
Po niedługiej chwili napotkał w murze na dwie okrągłe dziury, wetknął w nie palce i z łatwością odjął kamienną, płytę. Radość Vaubarona była nie do opisania. Gdy odjął kamień, zdawało mu się, że ustąpiły zapory, które go od świata i córki dzieliły. Vaubaron nie inaczej sądził, jak że jest wolny, zbawiony.
Zbieg przetrząsł kryjówkę z gorączkową skwapliwością i dobył wszystkie rzeczy, które się w niej mieściły. Niczego tu nie brakowało: było zupełne ubranie majtka, peruka i nóż kataloński.
Ochłonąwszy nieco z radości, mechanik przebrał się.
Pomimo ciemności nigdy się jeszcze z toaletą tak prędko nie uporał. Przebrawszy się wziął perukę na głowę, nasadził na głowę kapelusz o szerokich kresach, przewiązał biodra sznurem, który nakrył czerwonym pasem, wsunął do kieszeni nóż kataloński i już był gotów. W przebraniu tem od stóp do głowy podobniusieńki był do majtka z królewskiej marynarki.
Jeźli ucieczka ma być szczęśliwie dokonana, to wiele zależy na tem, aby zarząd więzienny nie wiedział o tem, że zbieg umknął w przebraniu.
Mechanik rozumiał to dobrze, zwinął zrzucone suknie w węzełek, włożył je w otwór w murze a potem otwór założył płytą kamienną, która tak dobrze przylegała, że żaden inspektor w Brest, któryby tedy przechodził, spostrzedz tego nie mógł. W nowem ubraniu czuł się nieskończenie zwinniejszym i żywszym, do czego przyczyniała się pewność, że każdemu bez trwogi, śmiało w oczy zajrzeć może.
— Byłem tylko dostał się do miasta, do portu, rzekł sam do siebie — a już nic będzie żadnego niebezpieczeństwa.
Nie zostawało nic, jeno przeleźć przez żelazną bramę.
Aby rzec prawdę, powiemy, że to przedsięwzięcie nie było tak bardzo łatwe, bo brama była ostremi żelaznemi kolcami osadzona, a na szczycie sterczały spiczaste, długie ostrza do bagnetów podobne.
Najmniejsza nieostrożność, stracenie równowagi narażało niebacznego na to, że przeszyty ostrzami życiem nieostrożność przepłacić musiał.
Gdy przelezienie przez bramę już za dnia było niebezpieczne, to w nocy i po ciemku podobne usiłowanie było o wiele jeszcze groźniejsze.
Zbieg nasz atoli mało zważał na niebezpieczeństwo, lekceważąc je niemal. Chwycił się czemprędzej grubych, żelaznych drążków i w kilku minutach wdrapał się szczęśliwie do trzech czwartych wysokości.
Mechanik był już prawie pewny, że za chwilę znajdzie się na szczycie bramy, gdy nagle tak silnie w głowę się uderzył, że prawie zmysły utracił. Uderzenie to pochodziło ztąd, że prócz ostrych kolców pionowo na bramie sterczących, były jeszcze inne poziomo ułożone, o które teraz głową zawadził. Po chwili przecież przyszedł do siebie i przekonał się o rodzaju przeszkody, co mu się w końcu po kilku daremnych próbach, z wytężeniem wszystkich sił pokonanych, udało, mechanik dostał się na wierzch bramy nie bez uszkodzeń na sukniach i ciele.
Vaubaron tak był zmęczony i zadyszany, że musiał chwilkę odpocząć, aby nowych sił nabyć i tchu zaczerpnąć.
W tem nagle aż zdrętwiał ze strachu i przerażenia i omal ze szczytu bramy na ziemię nie runął.
W niedalekiem oddaleniu od bramy, od strony portu posłyszał kroki ludzi, którzy ze światłem właśnie ku niemu zbliżali się.
Niewątpliwie była to straż, która czaty naokoło Bagno stojące w pewnych godzinach zmieniała.
Vaubaron wiedział dobrze, że ta straż z dwunastu dobrze uzbrojonych ludzi składała się, którzy mieli surowy nakaz, aby bez wahania się użyli broni, gdyby cokolwiek podejrzanego spostrzegli.
Było rzeczą pewną, że straż za chwilkę do bramy się zbliży.
Czy można było przypuścić, żeby zbieg mógł ujść uwadze tych ludzi, którzy jak psy gończe do tropienia włożeni byli i w ciemnościach doskonale śledzić, szukać i słuchać umieli?
Przed chwilą Vaubaron nie posiadał się z radości i myślał, że jest ocalony, a teraz wyrzekł smutny ciche słowa: — jestem zgubiony.
Zbieg zamierzył już w pierwszej chwili skoczyć na ziemię, lecz wkrótce postanowił inaczej, a to z dwu powodów.
Naprzód brakowało czasu, aby. mógł zleźć i oddalić się tak daleko, aby nie był widziany, a potem nie miał już siły aby się mógł po raz drugi wdrapać na bramę.
Nadeszło dwunastu zbrojnych ludzi, a jeden z nich szedł przodem i przyświecał lampą na drążku umieszczoną. Żołnierze spieszyli się, zkąd można było wnosić, iżby radzi jak najrychlej do kasarni powrócili.
Zaledwie w oddaleniu trzydzieści kroków od bramy stała budka dla warty, której istnienia mechanik dotąd ani się spodziewał. Żołnierz wyszedł z budki a wziąwszy broń do ataku zawołał:
— Stój! kto idzie?
— Patrol — odpowiedział sierżant.
— Naprzód wedle rozkazu!
Po wyrzeczeniu tych zwykłych formułek, żołnierz na straży stojący przemówił poufale:
— Do dyabła koledzy! Czegoście się tak długo bawili? Od godziny może z niecierpliwością was oczekuję.
— Na tym świecie potrzeba wszystkiego się nauczyć — rzekł sierżant głosem nauczyciela — a zwłaszcza cierpliwości. To właśnie czyni zaszczyt żołnierzowi. Naprzód Dagobercie! Na ciebie bratku właśnie kolej przychodzi!
— Jaki jest rozkaz? — zapytał Dagobert.
— Zawsze ten sam: na wszystko mieć baczne oczy i uszy i dać ognia natychmiast, gdybyś spostrzegł, że który z więźniów chce uciekać.
— Dobrze jest. Zastosuję się do tego, lecz nie dajcie na się nadto długo oczekiwać.
— Bądź spokojny chłopcze! Zmienią cię, gdy czas przyjdzie.
— A propos! Kto mi z was pożyczy nieco tytoniu? Zapomniałem kapczuk na strażnicy.
— Zapomniałeś kapczuk! Hm! — rzekł sierżant. Urwisz z ciebie nie lada. No, na masz trochę tytoniu, ale mi go jutro oddać musisz.
— Oddam, oddam, rozumie się... dziękuję.
Vaubaron słyszał dobrze, co było mówione, jak gdyby w pośrodku żołnierzy znajdywał się. Słyszał słowa, ale ich nie rozumiał, bo zajęła go jedynie myśl:
— Czy może być, aby ci ludzie mnie nie spostrzegli?
Tymczasem sierżant zakomenderował:
— Do szeregu! W prawo zwrot! Naprzód marsz!
Oddział żołnierzy dość niezręcznie wykonał ruch polecony. Ten, co niósł latarkę obrócił się tyłem do bramy a potem wszyscy oddalili się nie spostrzegłszy nic podejrzanego i rychło zgubili się w ciemnościach nocy.
Mechanik ujrzał się zbawionym. Uszedłszy cudownym prawie sposobem groźnego niebezpieczeństwa, gdy go ponownie ciemności objęły, myślał nie inaczej, jak że miał tylko przykry sen, z którego się obudził znużony i potem oblany.
Lecz nie! To wszystko było rzeczywistą prawdą. Chłodny wietrzyk muskał jego oblicze, ręce jego trzymały się kurczowo prętów żelaznych i słyszał wyraźnie mierzone kroki na straży stojącego żołnierza.
Skoro tylko nabył pewności, że mu się nic śniło, lecz że to wszystko było na jawie, oprzytomniał, teraz uwierzył w dobry koniec przedsięwziętej ucieczki, gdy mu los a raczej opatrzność tak widocznie sprzyjała.
Vaubaron nie tracił teraz czasu, lecz starał się przejść na drugą stronę bramy i spuścić się na ziemię.
Zanim to uskutecznił, wstrzymał się i słuchał. Kroki przechadzającego się żołnierza coraz bardziej przycichały a w końcu nic słychać nie było. Vaubaron myślał, że poczciwy Dagobert wszedł do strażniczej budki, aby się schronić przed dojmującym wiatrem, który od strony morza właśnie podmuchiwać zaczął.
Co mechanik myślał, spełniło się. Dagobert wszedł do budki, zdjął i oparł karabin o ścianę a potem wziął się do nakładania fajki. Uskuteczniwszy to, dobył flaszeczki, aby fajkę zaćmić. Podczas tej czynności którą skrócał czas stania na warcie, nucił jakąś piosnkę ludową. Rychło zaświecił niebieski płomyczek lecz zgasł prędko, bo Dagobert stał obrócony ku stronie morza zkąd właśnie wiatr pociągał. Zapałek zgasł, zanim go mógł zbliżyć do fajki.
Dagobert zaklął siarczyście i rozpoczął próbę z drugim zapałkiem, który podobnie pierwszemu błysnął i zgasł.
— Niech cię piorun trzaśnie! — rzekł tak głośno, że Vaubaron słyszał słowa doskonale — a to osioł ze mnie.
Rzekłszy to obrócił się na lewo w tył, plecyma do morza a frontem do bramy. Po raz trzeci zaświecił niebieski płomyk, który zasłonił obydwoma rękoma, aby go wiatr nie zgasił. Zbliżywszy płomyk do ust, zapalił fajkę z krótkim cybuszkiem, którą trzymał w zębach. Fajka ta była to sztuka nieoceniona. Była z białego gipsu, lecz przez częste używanie stała się czarną jak węgiel. Fajka ta, która pierwotnie tylko dwa centimy kosztowała była przedmiotem zazdrości wszystkich kolegów, a Dagobert tak się nią zachwycał, że nawet najgorszy tytoń, jaki z niej palił, doskonale mu smakował. Dagobert nie oddałby jej za nic w świecie i w całem Bagno wiedziano, że się nigdy z nią nie rozstawał. Dagobert nazywał swą fajkę Uryką, a to było nazwisko sławnej murzynki, głośnej bohatyrki senzacyjnego romansu, który na początku bieżącego stulecia powszechnie był czytywany.
W chwili zapalania fajki, po nad złożone dłonie tworzyły rodzaj pieca, Dagobert rzucił okiem pomimowolnie na bramę i krzyknął z przestrachu. Ulubiona Uryka wypadła mu z ust na kamienie i rozsypała się w tysiąc kawałków. W tejże chwili Dagobert pobiegł do strażniczej budki, chwycił za karabin, złożył się, dał ognia celując ku bramie a potem krzyknął donośnym głosem:
— Do broni! Do broni!
Można się łatwo domyśleć, co było. Szczęście opuściło Vaubarona i słaby blask zapalonego zapałka wystarczył, aby go Dagobert mógł ujrzeć na bramie siedzącego. Wedle rozkazu żołnierz dał natychmiast ognia i mechanik słyszał kulę, która mu mimo lewego ucha świsnęła.
— Mój Boże — rzekł zbieg do samego siebie — za wczesną była moja nadzieja, bo teraz jestem niechybnie zgubiony!
Dagobert ponownie naładował wystrzelony karabin a Vaubaron machinalnie trzymał się żelaznych prętów wysokiej bramy, nie wiedząc, co czynić. Był jak piorunem rażony. W głowie mu się kręciło i nie mógł skupić myśli. Ten stan jednakowoż nie trwał długo. Zbieg przyszedł po kilku sekundach do siebie i pomyślał:
— Wszystko stracone. Pomimo tego chcę walczyć do ostatniej chwili i nie ulęknę się niczego nawet krwi przelewu, byłem tylko mógł wolność odzyskać.
Potem rzucił się całą siłą ciała i spadł na dół, na dziedziniec więzienny. Jakkolwiek wysokość bramy była znaczną, przecież zbieg nie odniósł żadnego szwanku. Powstał na nogi i począł uciekać.
Ale ucieczka była tu prawie nie możliwa. Dokądże miał uciec, gdy dziedziniec zewsząd był zamknięty i miał tylko jedno wyjście przez żelazną bramę?
Vaubaron słyszał już głosy zbliżających się ludzi i już błyszczały światła latarek. W tejże chwili padł drugi strzał z karabinu Dagoberta, który teraz już na oślep palnął, bo oczywiście nic więcej widzieć nie mógł.
— Umrę więc — pomyślał mechanik. Nigdy rąk moich krwią, nie zbroczyłem, lecz teraz gotów jestem to uczynić, bo chcę umrzeć, chcę aby mnie zabili.
Nagle podniósł oczy w górę i nowa myśl zaświtała mu w głowie. Przed nim sterczał wysoki mur, który oddzielał jak wiemy dziedziniec więzienny od podwórca przyległej kasarni. Jeźli mu się uda przesadzić ten mur, to jeszcze mógł mieć nadzieje.
Tymczasem coraz bardziej zbliżały się kroki ludzi, którzy go gonili. Już byli prześladowcy przed bramą i połowa dziedzińca była jasno oświecona. Zanimby otworzono bramę, zbieg musiał już być po drugiej stronie muru. Nie tracąc drogiego czasu Vaubaron odwinął sznur z bioder i zarzucił na mur.
Szczęśliwym sposobem stalowy hak u końca sznura przytwierdzony uczepił się gzymsu za pierwszym rzutem. Zbieg chwycił teraz sznur rękami i spinając się po guzach w kilku sekundach już był na murze. Zaledwie się tam dostał, otworzono bramę i kilkunastu zbrojnych klnąc i złorzecząc weszło z latarniami na dziedziniec. Zbieg zwinął sznur, który mu jeszcze w innej potrzebie mógł służyć i bez namysłu spuścił się ostrożnie po murze na dół. Jakkolwiek mur był na piętnaście stóp wysoki, uskutecznił to bez szkody dla siebie i znalazł się na podwórzu kasarni dla marynarki. Gdy się tu dostał, był wprawdzie od prześladowców murem oddzielony lecz nie było jeszcze zbawienia, bo, aby rzec prawdę, mechanik zamienił tylko jedno więzienie na drugie nie mniej niebezpieczne. Na podwórcu kasarniowem rozstawione były czaty, zresztą cała kasarnia dwukrotnym wystrzałem była wzburzona. Żołnierze na pół ubrani biegali jak opętani po salach i zalegli wszystkie korytarze i wschody. We wszystkich oknach były światła i należało się spodziewać, że lada chwila minie, a żołnierze wejdą na dziedziniec, gdzie się zbieg znajdywał.
Gdyby Vaubaron w tej chwili nie miał w pamięci swej córki, niezawodnie targnąłby się na własne życie, poczemby prześladowcy nie zbiega pochwycić, lecz tylko trupa wynieść mogli. Nie uczynił przecież tego, lecz pomyślał:
— Ha! próbujmy wszystkiego, bo na śmierć jeszcze zawsze dosyć czasu się znajdzie.
Vaubaron podobny był teraz do tonącego, który jak mówi przysłowie, brzytwy się chwyta. Przebiegł przez podwórze i zbliżył się do kasarni myśląc:
— Może znajdę jakie drzwi otwarte lub okno i uda mi się wleźć do środka.
Daremna nadzieja! Wszystkie drzwi były jak najmocniej zaryglowane a w oknach były żelazne kraty nie gorsze od tych, któremi okna w Bagno były ubezpieczone.
Na dobitek prześladowcy zbiega zbliżyli się teraz do bramy podwórca kasarniowego i światło oblało niemal cały dziedziniec. Komisarz więzienny podszedł teraz z czterema ludźmi lampy niosącymi do samej bramy i rozpoczął pogadankę z żołnierzem, który tam stał na warcie, żądając, aby bramę bezzwłocznie otworzono. Rozmowa ta nie mogła trwać długo i Vaubaron czuł, że ostatnia zbliża się dlań straszna godzina.
Mechanik wlazł w kąt aby nie był widziany. Tu namacał przypadkowo blaszaną rynnę, która do muru żelaznemi hakami była przymocowana. Po tej rynnie było prawie niepodobieństwem wyleźć do góry, bo nie można jej było należycie objąć rękami i nogami, a żelazne haki nie były również dostateczną podporą dla nóg wspinającego się człowieka. Mimo to przecież mechanik nie namyślał się ani chwili i pociął włazić po rynnie do góry.
Jakkolwiek ten sposób ucieczki wyda się prawie niepodobnym do prawdy, tak przecież upewnić musimy, że to wszystko działo się w istocie. Ciekawych odsełamy pod tym względem do pisma pana Alhoy’s p. t. „Bagno“, strona 125 i 126.
Czepiając się rękami i nogami lazł Vaubaron do góry. Tymczasem pogadanka komisarza z szyldwachem jeszcze się nie skończyła, bo żołnierz odwoływał się na komendanta, bez którego pozwolenia nie mógł bramy w żaden sposób otworzyć.
Oficer przybył i rzekł do komisarza z uśmiechem, że zbieg musiałby mieć chyba skrzydła, gdyby się mógł tu dostać, zresztą zgadzał się na przeszukanie i kazał bramę otworzyć.
Przedsięwzięcie Vaubarona było nader niebezpieczne. Gdyby go siła opuściła, musiał oczywiście runąć z wysokości na ziemię i rozbić się na bruku. Wiedział o tem dobrze i myślał:
— Spadnę i umrę!
Pomimo tak czarnej myśli ręce jego nie puściły i właził coraz wyżej. W tej chwili otworzyła się brama i komisarz wszedł z ludźmi na dziedziniec. Vaubaron dotarł mniej więcej do wysokości pierwszego piątra, lecz dalej już prawie nie mógł leźć. Odetchnąwszy nieco podlazł jeszcze kilka cali wyżej i oparł się nogami o wystający gzyms, który biegł naokoło całego budynku. To go ocaliło, bo zmęczywszy się okropnie znalazł stały punkt oparcia. Wyżej głowy spostrzegł okna, w których już krat nie było. Ucieszony tem odkryciem postanowił wybić szybę i wleźć tędy do środku budynku. Okno, kędy chciał wleźć, nie było oświecone, ztąd wnosił, że na korytarz albo do próżnej jakiej komnaty będzie się mógł dostać. Na szczęście nie potrzebywał nawet szyby wybić, bo spostrzegł rychło, że okno wcale nie jest zamknięte. Otworzył je do reszty nie robiąc najmniejszego hałasu, chwycił się dobrze rękoma i jednym zamachem już był u zamierzonego celu. Do uskutecznienia tego, wszystkiego mniej potrzebywał czasu od nas, którzy to opisujemy.
W chwili, kiedy Vaubaron znikł w budynku, napełnili ludzie cały dziedziniec, który teraz tak dobrze był oświecony, że przy tem świetle zbieg wewnątrz budynku mógł otaczające go przedmioty łatwo rozpoznać. Miejsce, gdzie się obecnie znajdywał, było dużym pokojem, w którym wzdłuż dwu przeciwległych ścian nędzne łóżka szeregiem były ustawione. Nieporządek, jaki tu panował, dał się łatwo wytłumaczyć. Żołnierze strzałami ze snu zbudzeni, na pół tylko ubrani najpierw pobiegli ku oknu, które otworzyli, chcąc widzieć, co się działo. Obaczywszy że zbrojni zabierają się do przeszukania dziedzińca w kasarni, nie zadowolili się rolą widzów, lecz chcąc czynny wziąć udział w tym nocnym dramacie, wybiegli z kasarni nawet drzwi nie zaniknąwszy. Vaubaron umiał z tego korzystać. Odchyliwszy drzwi wsunął głowę w otwór i oglądnął się ażali na korytarzu nie spostrzeże jakich ludzi. Na korytarzu paliła się lampa. Nie widział nikogo. To mu dodało odwagi. Wszedł na korytarz. Tu spostrzegł wschody i dostał się niemi do drzwi od strychu. We drzwiach tkwił klucz. Zbieg wszedł na strych i zamknął drzwi za sobą. Na strychu było zupełnie ciemno. Nawet gwar, jaki na dole panował, do tej wysokości nie dostawał się. Vaubaron szedł naprzód po omacku i słyszał tylko szelest pierzchających szczurów, którym tak niespodzianie przerwał nocne zajęcia a może rozrywki.
Idąc tak naprzód namacał gruby belek, w poprzek budynku idący. Bez wielkiego trudu wdrapał się nań i położył plackiem na wznak.
Bohatyr nasz wypoczął teraz po raz pierwszy od owej chwili, w której nocną straż do bramy więziennej zbliżającą się spostrzegł był. Nie był to atoli spoczynek we właściwem tego słowa znaczeniu, lecz raczej chwila wytchnienia, której zmęczone, przez psy gonione zwierzę używa.
Tak minęła cała godzina, a potem słyszał Vaubaron coraz bardziej wzmagający się hałas. Komisarz więzienny szedł z towarzyszącą strażą na górę.
Nikt nie wątpił że zbieg w żaden sposób w kasarni ukryć się nie mógł, mimo tego atoli komisarz, pedant, jakich mało, postanowił przetrząść całą kasarnię bardziej dla tego, aby sobie niczego nie wyrzucał niż w nadziei, że te jego poszukiwania pożądany skutek odniosą.
Vaubarona opanowała ponownie trwoga. Niepokojąc się, pytał samego siebie:
— Cóż się teraz stanie? Co nastąpi?
Nie długo był w niepewności. Zatrzęsły się wschody pod nogami zbliżającego się tłumu ludzi. Rychło potem drzwi się rozwarły i blask światła rozświecił ciemności. Przestraszone szczury poczęły gromadnie zmykać, robiąc kurz nie mały. Komisarz, strażnicy więzienni, żołnierze chodzili po całym strychu, zazierali w kąty, patrzyli w górę, lecz nic podejrzanego nie spostrzegli.
— Oni posłyszą bicie mego serca — pomyślał Vaubaron.
Była chwila, w której cień człowieka na belku leżącego najwyraźniej na murze był widoczny, lecz dziwnym sposobem nikt na to uwagi nie zwrócił. Po kilku minutach, które dla mechanika wiecznością prawie były, szukanie po strychu koniec wzięło.
— Jest rzeczą pewną — rzekł komisarz — że zbieg w kasarni ukryć się nie mógł, lecz słowo daję, że daleko nie uciekł. Wydałem najsurowsze rozkazy i jestem pewny, że zanim dzień jutrzejszy minie, sprowadzą go napo wrót do Bagno.
Wszyscy towarzyszący mu ludzie podzielali to zdanie.
Nie uwierzą czytelnicy, gdy im powiemy, że zaraz po oddaleniu się komisarza z ludźmi, Vaubaron leżąc na belku, usnął snem głębokim, lecz tak było w istocie i dziwić to nie powinno gdy zważymy, że zbieg okrutnie był zmęczony. Przyroda upomniała się o swoje prawa. Vaubaron tak był znękany i znużony, iżby mógł spać przy odgłosie wrzawy na polu bitwy.
Mijały godziny a mechanik spał jak zabity. W tem nagły huk wstrząsnął całym budynkiem i zbudził śpiącego. To strzał armatni zwiastował więźniom, że czas jest aby wstawali.
Po krótkiej chwili rozległ się drugi strzał i udzielił okolicy ponurej nowości, że z murów więziennych zbiegł zbrodzień.
Vaubaron uśmiechnął się smutnie i rzekł do samego, siebie:
— W tej zatem chwili nałożono cenę na moję głowę i ludzie jak psy rozprószą się po okolicy, aby mnie szukać. Przynajmniej dziś te wyżły w ludzkiej postaci daremnie będą polować. Na strychu była noc, chociaż słońce zeszło. Do dalszej ucieczki nie była teraz pora. Zresztą Vaubaron czuł się w dotychczasowem swem ukryciu zupełnie bezpiecznym. Będąc oprócz tego jeszcze zawsze znużonym i bezsilnym, postanowił użyć dalszego spoczynku. Wyciągnąwszy się przeto na belku zapadł ponownie w głęboki sen. Gdy się obudził, już było południe.
Wnętrze strychu dziwnie oświecone było światłem, które przez szczeliny w dachu zaglądało. Zbieg uczuł się znacznie pokrzepionym na siłach.
Jakkolwiek dłużej doby nic nie miał w ustach, nie uczuwał przecież najmniejszego głodu. Natomiast straszne go paliło pragnienie. Aby je czemprędzej zaspokoić, musiał Vaubaron o dalszej rychlej ucieczce myśleć. Rozważając rzecz, zdawało mu się, że żadnych wielkich przeszkód nie znajdzie.
Na układaniu planu co do dalszego postępowania zeszła mu reszta dnia. Vaubaron czekał na godzinę północy, bo ta pora zdawała mu się najdogodniejszą. Używszy noża zdjął ostrożnie kilka płyt łupkowych, któremi dach był pokryty. Utworzoną dziurą wlazł na dach, usiadł na szczycie i czekał, rychłoli oczy do ciemności przyzwyczajone będą mogły rozpoznać okolicę. Po kilku minutach był już w stanie widzieć wszystko, co mu było potrzebne.
Tuż pod nim widoczny był wał ziemi, a na nim umieszczone były dwa ciężkie działa. Na wale trawą obrosłym nie było nikogo. Dalsza okolica była niewidzialną i tylko gdzieniegdzie przez zabrukane szyby chat wieśniaczych przebijało się czerwonawe światełko.
Na prawo było morze. Cisza panowała w okolicy i tylko od czasu do czasu dawał się słyszeć to łoskot fal morskich, to szczekanie psa gdzieś bardzo daleko.
W kasarni również najgłębsze panowało milczenie.
Vaubaron odzyskał nadzieję i rzekł do samego siebie:
— Czekałem długo, cierpiałem wiele, lecz tej nocy Pan Bóg mi dopomoże.
Wysokość, na której się obecnie znajdywał, nie wynosiła w tem miejscu więcej jak 20 stóp. Vaubaron podlazł do rogu dachu, zkąd mógł zleść najłatwiej i przymocował sznur. Chwyciwszy się go rękami, spuścił się i rychło stanął na ziemi. Gdy był na dole, ściągnął sznur i pospieszył ku wałowi otaczającemu Bagno i kasarnię.
Wylazł na wał i przestraszył się nie mało, spostrzegłszy liczne latarnie i straże, które między niemi mierzonemi krokami przechadzały się.
Komisarz dotrzymał słowa.
Będąc mocno przekonanym, że zbieg zeszłej nocy w żaden sposób miasta opuścić nie mógł, widział się zmuszonym, rozporządzić, aby bram miasta bardziej niż zwykle strzeżono. W tym celu przydał do zwykłej straży jeszcze kompanją wojska wodnego. Tak ucieczka uniemożliwiona była w chwili, kiedy nasz bohatyr najmniej się tego spodziewał. Vaubaron musiał się albo uznać za pokonanego, albo przebić się z nożem w ręku przez łańcuch gęsto ustawionych czat nocnych. Gdyby nawet był zdolen w potrzebie ludzką krew przelać, tak przecież nie było rzeczą wątpliwą, że kule go dosięgną i trupem na miejscu położą.
Tego było dla Vaubarona za wiele.
To ostatnie rozczarowanie gorsze było niż wszystko, co go dotychczas spotkało. Jakby piorunem rażony padł na ziemię tuż przy armacie, która dziś rano ucieczkę jego głośną uczyniła. Gdyby w tej chwili patrol przechodził, mógłby zbiega bez najmniejszego oporu ująć i zawlec do Bagno. W nieszczęśliwym wszystko zamarło, wszelka siła, wola i umysł nawet. Ten stan zupełnego ubezwładnienia trwał może godzinę. Po upływie tego czasu chłód nocy uskutkował o tyle, że Vaubaron przyszedł do siebie.
Nieszczęśliwy podniósł się ze ziemi i powiódł błędnem okiem na około siebie. Zapytywał się czyli to wszystko nie jest sennem tylko złudzeniem, lecz rychło rzeczywistość wyprowadziła go z błędu i przypomniał sobie wszystko, co się dotychczas stało. W tej chwili cierpiał okropnie. Zawiedziona nadzieja, niepodobieństwo ucieczki trapiło go okrutnie. Zarazem dojmywało pragnienie paląc jak ogniem wysuszone wnętrzności. Była chwila, w której był zdecydowany zbliżyć się do żołnierzy i krzyknąć:
— Ja tu jestem, pochwyćcie mnie, nie będę wam stawiał żadnego oporo!
Natychmiast atoli stanął przed nim obraz ukochanej córki i nieszczęśliwy upomniał się słowy:
— Nie, nie czyń tego, lecz bądź mężem i wytrwaj do końca. Walcz, dopóki sił starczy, a gdy ulegniesz, to kaci niechby tylko twoje zwłoki unieść mogli!
Po tem upomnieniu zapytał rychło:
— Cóż pocznę, cóż mam czynić dalej?
Nie było podobieństwem, aby się powtórnie na strych mógł dostać, a na miejscu, gdzie był, także nie mógł zatrzymać się dłużej, bo lada chwila mógł nadejść patrol.
Czas mijał. Vaubaron nie wiedział co może począć z sobą, a tu z drugiej strony wiedział dobrze, że z brzaskiem dnia przyjdą artylerzyści aby dać sygnał armatni.
Wszystko to rozważył dobrze, a nie znalazłszy żadnego środka ratunku, wzniósł oczy ku niebu i zdawał się błagać litości i miłosierdzia Bożego.
— Boże wszechmocny! — westchnął nieszczęśliwy — ocal mnie lub zabij!
W tej chwili przyszła mu myśl do głowy i zdawało się, jakoby go niebo natchnęło.
Vaubaron ukląkł, dobył noża, skosił nim trawę i począł kopać dół około dwu stóp szeroki a na sześć długi. Gdy dół do grobu podobny dość już był głęboki, położył się w nim na kształt umarłego i nakrył się trawą i ziemią zostawiając li tylko dwa małe otwory do oddychania.
Skazawszy się na pogrzebanie żywcem, nie mógł się wcale poruszać. Pragnienie go paliło, a wilgotna, chłodna ziemia sprawiła, że skostniał prawie. Pomimo tego nieszczęśliwy marzył o odzyskaniu wolności. Tak nadzieja zawsze podtrzymuje człowieka na duchu.
Na cóż liczył Vaubaron? Czegóż się mógł po tylu zawodach i rozczarowaniach spodziewać? Liczył on na to, że komisarz po upływie dwu dni i dwu nocach nabędzie przekonania, że zbieg prawdziwie jakimś cudownym sposobem umknął szczęśliwie i że dalsze poszukiwania nie mogą mieć celu. Mechanik spodziewał się, że potem środki ostrożności mniej będą surowe i że straże ciągiem czuwaniem znużone, w baczności mniej będą gorliwe.
Zaledwie Vaubaron nakrył się ziemią i trawą, posłyszał kroki zbliżających się ludzi. Zarazem dolatywały do jego uszu wyraźne słowa.
Biedak począł drżeć na całem ciele, bo łatwo mogło się stać, że miejsce, gdzie leżał, znajdowało się na drodze, kędy patrol przejść będzie musiała.
Niepewność atoli nie trwała długo, bo rychło przekonał się, że patrol zboczył z drogi i oddalił się.
Tak minęła noc i dzień zaświtał.
Artylerzyści wykonali swój obowiązek i rozległ się sygnałowy głos armatni.
Godzina mijała jedna za drugą.
Bohatyr nasz łatwo mógł obliczać czas, bo słyszał bardzo dobrze bijące godziny. Rychło atoli zdrętwiał jakby paraliżem był rażony. Czuł, że cierpi, lecz nie wiedział przyczyny. Zdawało mu się, że już jest bliskim śmierci. W tem poruszył się nagle podobnie umierającemu, który walczy ze śmiercią.
Uległ jakiemuś nagłemu obłędowi, który z każdą chwilą coraz bardziej do rzeczywistości stawał się podobnym.
Zdawało mu się, że go schwytano, za karę na rękach i nogach związano, że go potem wsadzono do czółna i pchnięto na niezmierny ocean w nocy, podczas najstraszliwszej burzy.
Burza szalała, wichry wyły, gromy uderzały z wściekłością.
Słabe czółno igrało po wzdętych falach jak łupina z orzecha. Woda zalewała je... chwilka jeszcze a nieszczęśliwy zatonie.
Wiedziony zachowawczym instynktem zrobił nagły ruch, chcąc się ratować przed nieszczęściem, które mu zagrażało, jak myślał.
Zrzuciwszy ze siebie ziemię, którą był przykryty, Vaubaron siadł, a przebudziwszy się z ciężkiego a przykrego snu do reszty, rychło rozpoznał przyczynę, dla której takiemu uległ złudzeniu.
Noc dawno już zapadła była i straszna burza szalała nad miastem. Grzmiało i błyskało się ustawicznie a z nieba spadała tak straszna ulewa, że się zdawało, że woda miasto zatopi. Pierwszą myślą zbiega było rzucić się na kolana i podziękować Bogu za to, że zesłał taką burzę. Nieszczęśliwy nadstawił kapelusz, a uzbierawszy dostateczną ilość deszczówki napił się chciwie.
Zgasiwszy pragnienie, rzekł radośnie:
— Dzięki ci Boże! Teraz jestem mocny i Ty mi pomagasz!
Wybiła godzina dwunasta.
Vaubaron zbliżył się do wału fortyfikacyjnego. Widział, że lampy jak poprzednio gęsto były ustawione, lecz wiatr pogasił wszystkie z wyjątkiem dwu, które się jeszcze paliły. Przy świetle błyskawicy rozpoznał, że na wale nie było żadnych czat, bo wszystkie szukały schronienia w budkach zaniedbując służbę zupełnie. Jeszcze nigdy w Bagno nie było pory tak stosownej do ucieczki jak obecnie. Vaubaron dostał się na wał, który z tej strony bardzo był wysoki. Mechanik upatrzył sobie miejsce, które miedzy dwoma budkami w równej odległości od każdej z nich leżało. W każdym razie jednakowoż rzecz była zawsze bardzo niebezpieczna, bo błyskawice rozświecały ciemności a karabiny żołnierzy niosły bardzo daleko.
Mimo to atoli bohatyr nasz wziął się śmiało do dzieła, rozwinął i przymocował sznur.
Przy świetle błyskawicznem spojrzał na dół i obaczył okoliczne pola prawie w niezmierzonej głębokości pod sobą. Mur u stóp wału tak dziwnie był oświecony i spód tak w cieniu pogrążony, że widok tej głębi przedstawiał się jako przepaść bezdenna.
— Miałem nadzieję — pomyślał Vaubaron — i oszukałem się. Sznur mój jest za krótki. Jestem zgubiony. Ha! cóż robić? Życie moje jest w ręku Boga. Nie szukam śmierci, ale los fatalny może mnie życia pozbawić.
Gdy wyrzekł te smutne słowa, bohatyr nasz zdjął sznur z bioder, przymocował jeden koniec, a drugi na dół spuścił. Potem chwycił się obiema rękoma sznura i począł złazić. Wiatr dął szalony i tłukł nieszczęśliwym po murze. Krzaki tu i owdzie ze szczelin muru wystające rozdzierały mu ciało. Musiał się strzec, aby ócz nie postradał. Mimo tych przeciwności lazł przecież na dół ostrożnie i zwolna, bo chciał oszczędzić sił, które mu były potrzebne. Od czasu do czasu zatrzymywał się na krótką chwilę, aby odpocząć i tchu zaczerpnąć. Tak minęło może z dziesięć minut, które mu się wydały całą wiecznością.
Zmęczenie opanowało go. Już tylko z trudnością, mógł się na sznurze utrzymać, gdy w tem nagle uczuł, że mu pod nogami sznura zabrakło. To go przestraszyło okropnie, bo nie wiedział, ile jeszcze pod nim miejsca pozostaje, które przebyć musiał, aby stanąć na ziemi. Być może, że się znajdywał jeszcze w takiej wysokości, że spuściwszy się na dół narażony był na kalectwo lub nawet utratę życia.
Nieszczęśliwy nie mógł nawet wiedzieć, co znajdzie pod nogami, czy ziemię, czy też może kamienie.
— Boże bądź mi miłościw.
Rzekłszy te słowa Vaubaron opuścił sznur i runął w głąb.
Pierś jego wzdymała się ciężkim oddechem, krew puściła się nosem, w oczach iskry świeciły. Po krótkiej chwilce padł na miękki grunt i zdziwił się nie mało, gdy już po kilku sekundach odzyskał przytomność i siłę. Wstał na nogi. Niezmierna radość opanowała go, bo wiedział teraz, że osięgnął zamierzony cel, że się znajdywał po za obrębem więzienia i miasta, że był wolny. Burza dopomagała mu do wykonania dzieła, a teraz, gdy wszystko ukończył, poczęła ustawać coraz bardziej. Tylko wiatr dął jeszcze z całą siłą i pędził bałwany chmur od strony morza. Niezadługo niebo zaczęło się wypogadzać. Tu i ówdzie świeciły już gwiazdy na pogodnem niebie.
Vaubaron był na wskroś przemoczony i cały błotem zwalany. Nie zwracając na to wiele uwagi oddalił się spiesznie od wału fortecy. Poszedł pierwszą lepszą drogą i rychło znalazł się na otwarłem polu.
Dokąd się miał udać, nie wiedział wcale i szedł na oślep, dokąd oczy niosły, oczekując dnia. Zanim zaświtało, starał się, aby mógł być od Bagno i miasta w jak najwiekszem oddaleniu. Do pośpiechu przynaglało go przedewszystkiem to, że z brzaskiem dnia wedle wszelkiego prawdopodobieństwa odkryty będzie sznur, za pomocą którego dostał się po za obręb warowni. Ztąd można było wnosić, że poszukiwania dalsze natychmiast będą na nowo rozpoczęte.
Drogi w okolicy miasta Brest były w ogóle bardzo złe. Po gwałtownej ulewie stan tychże pogorszył się jeszcze bardziej, tak że tylko z trudnością można było naprzód postąpić. W nocy po takiej burzy było przejście prawie niemożliwe, a nawet wielce niebezpieczne, zwłaszcza dla człowieka z okolicą nie obznajomionego i spieszącego na gwałt, aby ujść jak najdalej.
Vaubaron szedł, lecz coraz bardziej kroki jego były powolniejsze, bo wielkie bryły rozmoczonej gliny ciężyły mu na obuwiu jakby były ołowiane. To jeszcze nie było wszystko, bo gdy ochłonął z pierwszej gorączki, poczuł, że go siły opuszczają i jest bliski omdlenia. Już od trzech dni nic wcale nie jadł i przebywał w tym czasie trwogę i niepokój, jakiemu najsilniejsza nawet natura z pewnością uledzby musiała.
Vaubaron był całkiem ubezwładniony. Jak przedtem pragnienie tak teraz głód srodze mu dokuczał. Aby czemkolwiek napełnić żołądek, napił się brudnej wody, która rowem rwącym potokiem płynęła. Na chwilę ulżyło mu to, czuł się rzeźwiejszym i ruszył w dalszą drogę.
Po niejakim czasie spostrzegł, że idzie pod górę. Rychło potem dostał się na szczyt pagórka, i spostrzegł po drugiej stronie tegoż dość znaczne zagłębienie. Vaubaron oglądnął się. Nie było podobieństwem, aby mógł napowrót odbyć drogę, którą dopiero co przebył. Myślał biedak, że dotąd uszedł już bardzo daleko a teraz przy słabym blasku porannej zorzy spostrzegł z przestrachem, że bramy i mury miasta tuż pod jego nogami leżały.
Mechanik zrobił rozpaczliwą minę i rzekł zupełnie zniechęcony:
— Już nie mogę dalej... to niepodobna.
Usiadł na trawniku, podparł głowę rękami i począł gorzko płakać. Za chwilkę atoli wstyd mu było tej słabości, przypomniał sobie, co dotąd przebył, zerwał się na nogi i w dalszy udał się pochód. Po kilku minutach ujrzał dość rozległy zrąb lasu, w którym tu i owdzie stały sagi zrąbanego drzewa. Na lewo ujrzał nędzną chatę, z nieobrobionych pni drzew skleconą, podobną do owych, w których węglarze zwykli zamieszkiwać.
Od kilku sekund zdawało mu się, jakoby słyszał głuche warczenie, które z szumem wiatru i łoskotem uginających się gałęzi niewyraźnie się mieszało.
W miarę zbliżania się do chaty bohatyr nasz słyszał coraz wyraźniejsze warczenie, w chwili zaś, kiedy się zbliżył do płotu, chatę otaczającego, rozległ się głos dzikiego, przerażającego szczekania i wycia. Vaubaron ujrzał że niezwyczajnie wielki pies, na szczęście łańcuchem do budy przywiązany, skakał jak opętany daremne robiąc usiłowania, aby się rzucić na nieznajomego sobie człowieka.
W tej chwili rozwarła się okiennica, którą jedyne okno w tej chwili było zamknięte i jakiś człowiek krzyknął grubym, groźnym głosem:
— Kto tam?
Vaubaron milczał i przystanął nie chcąc się zdradzić szelestem kroków.
— Jeźli tu jest jaki poczciwy człowiek, to radzę mu w jego własnym interesie, aby odpowiedział i dał się widzieć, przeciwnie zaś czeka go śmierć, bo puszczę psa na niego. Zbrodzień, który temi dniami uciekł z Bagno, tuła się w okolicy. Nieszczęście spotka każdego, kto dziś w nocy lasem idzie i nazwiska swego wymienić nie chce.
Zbieg milczał, zboczył z drogi i starał się przejść lasem na drugą stronę. Rychło przebił się lasem na przeciwne zbocze pagórka i dostał się na dolinę, kędy płynął potok Penfeld. Potok ten był zwyczajnie wcale nie głęboki, lecz teraz po nawałnicy zamienił się w straszliwie rwącą rzekę z szumem i hukiem toczącą spienione brudne bałwany.
W jasny dzień i przy dobrem oświetleniu przedstawiała wyżej wspomniana chata, z grubych nieobrobionych kloców zbudowana, gliną obrzucona i rozmaitem zielskiem porośnięta, dość malowniczy widok. Chata znajdywała się w pośrodku zrębu, gdzie także kilka skał i kilkanaście niezrąbanych nasienników znajdowało się. Za płotem kwitł tytuń i rozmaite polne kwiaty. Do chaty przypierała buda, która była mieszkaniem ogromnego i strasznie dzikiego psa z rodzaju brytanów.
Tak chata jak i pies stanowiły własność niejakiego Maló Guerna, poświęcającego się dwojakiemu zawodowi. Maló Guern był rębaczem drwa i łowił ludzi. Mógł mieć około lat czterdziestu, był rosły, dziki z pozoru i żył samotnie z swoją żoną, z nazwiska Moryca. Mieli oni zawsze do czynienia, z czem nawet w Bretanii można było żyć w jakim takim dostatku, lecz oddawali się namiętnie pijaństwu i to była przyczyna nędzy.
Skoro tylko co zarobili, on siekierą, ona zaś przędząc na kołowrotku, natychmiast biegło jedno z nich lub drugie po flaszkę wina lub moszczu i pili tak długo, dopóki bez zmysłów na ziemię nie legli. Aby tę prostacką żądzę z większą skutecznością zaspokajać, Maló Guern trudnił się obok zwykłego zajęcia także tropieniem zbiegów więziennych. Będąc przy tem także złodziejem leśnym, jak wszyscy niemal bretańscy wieśniacy, doskonale rozumiał się na tresowaniu psów. Używszy ubrania galerników, które swemu psu wielokrotnie dawał do obwąchania, doprowadził niezmordowaną cierpliwością do tego, że jego straszny brytan wybornie rozpoznawał woń więzienną. Tu wspomnieć musimy, że każde więzienie i wszystkie w niem znajdujące się rzeczy przybierają po dłuższym czasie sobie tylko właściwą woń. Otóż podobnie jak woń wilka i lisa, tak i woń więzienia w Bagno działała na zmysł powonienia brytana, własność Guerna stanowiącego. Kiedykolwiek Guern wziął go z sobą celem śledzenia zbiega, to szukał tak długo, dopóki zbiega nie wytropił, a potem szedł za śladem i udaremniał wszelką chytrość złoczyńcy.
Skoro tylko strzałem armatnim dano znać o ucieczce zbrodniarza, Guern natychmiast zarzucał strzelbę na ramię, odwiązywał psa i prowadził go na łańcuchu naokoło całego miasta. Skoro tylko przybyli na miejsce, kędy zbieg przeszedł, pies natychmiast począł się rwać z łańcucha, Guern natenczas puszczał go wolno, a brytan szukał wietrząc kryjówki zbiega. Ukryty biedak przerażony widokiem okrutnego psa i zagrożony kulą, poddawał się zwykle bez najmniejszego oporu, poczem Guern prowadził zdobycz do Bagno i odebrał nagrodę. Od czasu, kiedy mechanik uciekł z więzienia, Guern codziennie prowadził psa zwykłą drogą, dotąd jednakowoż Smok, takie nazwisko psa, ani razu nie dał znać po sobie, że jest na tropie zbiega. Ztąd wnosił Maló Guern bardzo słusznie, że zbieg jeszcze zawsze w obrębie więzienia ukrywał się. Trzecia wycieczka również nie skutkowała, poczem Guern nie inaczej sądził, jak że zbieg dostał się szczęśliwie na morze lub jaką inną bezpieczną drogę ucieczki znalazł. Maló Guern stracił tą razą wszelką nadzieję i czekał innego szczęśliwego zdarzenia.
Onej burzliwej nocy, o jakiej wyżej mowa była, Maló i Maryca podczas bicia gromów i świecenia błyskawic długo bardzo wcale usnąć nie mogli. W końcu sen ich zmorzył i zasnęli. Brytan tymczasem począł warczeć i wietrzyć w górę podniesionym nosem dając wszelkie oznaki wzruszenia i niepokoju.
Maryca najpierw się obudziła i szturknęła męża kułakiem. Maló obudził się w jak najgorszeni usposobieniu i krzyknął:
— Czego chcesz do stu dyabłów?
— Bądź cicho i słuchaj.
— Cóż tam takiego?
— Pies!
— Pies szczeka, jak mi się zdaje.
— Nie, nie szczeka ale warczy.
— Co mówisz?
— Posłuchaj! Guern był posłuszny, podniósł się na łożu i słuchał z uwagą.
— Czy słyszysz? — rzekła po kilku sekundach Maryca — czy mam słuszność?
— Tak jest. Smok niepokoi się i szuka wiatru.
— To coś znaczy.
— Niezawodnie. To bydle ma rozum.
— Może to zbieg zbliżył się, którego szukają.
— Być może. Ej! byłby to połów nielada.
— Więc wstawaj! Ja także zrobię to samo.
— Jeszcze czas... Jeźli to zbieg, to blisko nie może być jeszcze, bo pies w takim razie wcale inny wyprawiłby spektakl.
W czasie tej rozmowy między mężem a żoną Vaubaron zbliżył się do zrębu ciężkim krokiem, bo był znużony i osłabiony.
— Czy twój karabin jest naładowany? zapytała Maryca.
— Nabiłem go dwoma kulami.
— Zdaje mi się, że Smok warczy teraz głośniej.
— W samej rzeczy. Czas jest, abym wstał.
Po tych słowach Guern zlazł z łóżka zasłanego siennikiem i szmatami rozmaitego rodzaju. Zaledwie się przyodział, zbieg stanął za płotem w pobliżu chaty.
Brytan w tej chwili począł rwać się, warczeć, szczekać i wyć robiąc hałas niesłychany.
— A! — rzekła Maryca — mówiłam ci, że jest blisko.
— Jeszcze nic nie jest stracone.
Rzekłszy to, Guern otworzył okno i krzyknął:
— Kto tam? Wiemy, co się dalej stało.
Vaubaron nie odpowiedział na zadane pytanie, lecz pospieszył chcąc się przedrzeć zrębem na drugą stronę pagórka. To mu się szczęśliwie udało i wkrótce zdążył na dolinę kędy płynął potok Penfeld zwany.
— To nikt inny, tylko zbieg Galernik — zawołała Maryca.
— Nie podlega wątpliwości. Założyłbym się, nie wiem o co, że tak jest.
— Spiesz się, bo cię wyprzedzi, umknie i sto franków dyabli wzięli.
— Bądź o to spokojna. Ktoby chciał umknąć przedemną i Smokiem musiałby mieć dyabla w sobie. Czy jest jeszcze wódka w domu?
— Jest jeszcze pół flaszki.
— No, to dobrze. Jutro będzie nie flaszka, ale cala beczka. Czy słyszysz babo? Jutro będzie cała beczka i wystarczy przynajmniej na miesiąc, abyśmy się codziennie popili.
Zachwycona tą uwagą przemówiła kobieta:
— Ruszaj więc na polowanie! Ja także z tobą pójdę.
Rzekłszy to narzuciła na ramiona grubą guńkę i uzbroiła się w duży nóż. Mąż tymczasem zdjął ze ściany staroświecki karabin.
Maló i Maryca wyszli z chaty. Mąż odwiązał psa, a chwyciwszy lewą ręką za łańcuch poprowadził Smoka ze sobą.
Zaledwie pies uzyskał tę skąpą wolność, począł skakać jak szalony, tak że go pan z trudnością tylko mógł powstrzymać. Jedno mierzenie kolbą było wystarczające, aby przypomnieć psu jego obowiązek i do spokojniejszego zachowania się zmusić. Pogoń opuściła zagrodę, zostawiając furtkę otwartą.
— Szukaj, poszukaj! zachęcał Guern brytana.
Pies zawył z radości i poprowadził swego pana natychmiast na ślad zbiega.
Vaubaron uchodząc często zmieniał kierunek drogi, ale pies szedł krok w krok za śladem przy czem mu węch za doskonałego służył przewodnika. Nadmieniamy, że to zmyślne zwierzę zarówno dobrze widziało jak i wietrzyło.
Idąc za psem przybyli oboje małżonkowie w kilkunastu minutach na szczyt pagórka. Tu atoli, gdzie pagórek ku nagłemu spadkowi się pochylał. Smok stanął nagle jak wryty, spojrzał na swego pana oczyma, które jak węgle gorzały i począł wyć zapamiętale i szczekać.
— Co się psu stało? zapytała zdziwiona Maryca — dlaczego nie szuka dalej?
— Nie szuka, bo widzi zbiega, jestem tego najpewniejszy w świecie! odpowiedział mąż. — Wiesz przecież dobrze — dodał Maló — że Smok widzi równie dobrze tak w dzień jak i w nocy.
Maló Guern miał słuszność.
Pomimo ciemności brytan spostrzegł zbiega, stojącego nad brzegiem rzeczki bez ruchu, jak gdyby wcale poruszać się nie mógł. Rzecz miała się tak. Zaledwie Vaubaron od chaty na jakie sto kroków oddalił się, posłyszał szczekanie psa, które coraz bardziej zbliżać się zdawało. W końcu zwierzę trafiło na ślad i nadeszła chwila, w której groźba Guerna miała być spełniona. Vaubaronowi nie zbywało wcale na potrzebnej odwadze i przytomności ducha, czego już dotąd liczne złożył dowody, mimo to przecież przeraziła go myśl, że będzie zmuszony pójść w zapasy z tą dziką bestyą w pośród ciemności nocnej. Myśl, że to zwierzę ciało jego zębami targać będzie, przydała mu szybkości, z której korzystał pomimo ostatecznego wytężenia zużytych sił.
Vaubaron biegł do góry, nie bacząc wcale na to, że ciernie suknie jego w kawałki darły, biegł bez uwagi na to, że może upaść i potłuc się na kamieniach, że wreszcie może runąć w przepaść i zabić się.
To wszystko atoli, czego słusznie mógł się obawiać, nie nastąpiło wcale. Vaubaron zdążył na dolinę i zbliżył się do rzeczki Penfeld.
Przybywszy tu zatrzymał się, ale tylko tak długo, aby tchu zaczerpnąć i siły odzyskać, bo jakkolwiek głębokość rzeki wcale mu nie była znana, tak przecież nie namyślał się ani chwili i rzucił się odważnie w nurty szumiącej wody, chcąc tym sposobem psa omylić.
Z początku szło wszystko dobrze, bo woda była tylko po pas głęboką, lecz dalej rzecz się miała inaczej. Woda była coraz głębsza, w końcu bardzo głęboka i tak rwąca, że tylko z trudnością mógł się gwałtownemu prądowi wezbranej rzeki oprzeć.
Mimo tego Vaubaron zdążał do brzegu.
Nagle stracił grunt pod nogami i porwany prądem wody zniknął pod powierzchnią. Na szczęście mechanik był doskonałym pływaczem i za kilka chwil walcząc z falami na wierzch się wydostał. Długą i przykrą była walka z bałwanami szalonej wody i już powątpiewał, czyli zdoła zdążyć do przeciwnego brzegu. Ilekroć wydobył się szczęśliwie z topieli, prąd wody porywał go na nowo i unosił z sobą. W końcu po nieskończonych trudach odzyskał przecież grunt pod nogami. Vaubaron pochwycił gałąź obalonej wierzby. Trzymając się z całą siłą pochwyconej gałęzi dostał się nareszcie na łąkę, którą Penfeld na dwie dzielił połowy.
Wydostawszy się z groźnego niebezpieczeństwa, Vaubaron zdołał zaledwie kilka kroków naprzód postąpić. Nieszczęśliwy dostał zawrotu głowy, padł na ziemię leżał bezprzytomnie prawie, słysząc zaledwie szczekanie psa, lecz nie inaczej, tylko tak, jakby to nie było na jawie, lecz we śnie.
Guern i Maryca zbliżyli się tymczasem do szczytu pagórka i poczęli spuszczać się po spadzistości z wszelką ostrożnością. W tem Smok zaprzestał szukania, stanął, począł się rwać z łańcucha dając najdziksze oznaki niepohamowanej żądzy i niecierpliwości.
Ztąd nabył Guern głębokiego przekonania, że pies zbiega zoczył.
W końcu małżonkowie zbliżyli się do rzeki i byli w tej chwili od upatrzonej zdobyczy nie więcej oddaleni jak na trzydzieści kroków.
Pies począł szczekać tak głośno, że echo całej doliny mu odpowiadało. Guern czynił daremne usiłowania, aby go uspokoić i milczenie nakazać. Ani groźby, ani proźby nie pomogły wcale. Szczekanie psa i rwanie się stawało się coraz bardziej gwałtowniejszem.
— Do dyabła! — krzyknął małżonek — to przeklęte zwierzę porwie mnie jeszcze do rzeki.
Gdy gwałtowność rozjuszonego psa wcale nie ustawała, Guern w obawie, aby mu łańcuch ręki nie wykręcił, puścił wreszcie brytana, który poczuwszy się wolnym jednym susem skoczył prawie do połowy rzeki a walcząc silnie ze spienionemi bałwanami wody, dostał się w niespełna minucie na drugą stronę.
Z wściekłością jaguara rzucił się teraz straszliwy brytan na Vaubarona, który bezprzytomny leżał na ziemi.
Mechanik odzyskał przytomność dopiero w chwili, kiedy poczuł na twarzy gorący, prawdziwie piekielny oddech rozwartej paszczy wściekłego zwierzęcia.
Wstręt i przestrach dodały mu siły. Vaubaron zerwał się na nogi, wyciągnął ramiona, pochwycił psa za łańcuch i starał się go udusić.
Była to krótka lecz straszna walka na życie lub śmierć, między człowiekiem a dziką bestyą stoczona.
W chwili jednakowoż, kiedy pies zdawał się ulegać, Vaubaron poczuł, że go opuszczają siły. Guern tymczasem, który z przeciwnego brzegu nic widzieć nie mógł, domyślił się, słysząc charczenie psa i pomimowolne wykrzyki zbiega, co się święciło, i nie przestawał zachęcać Smoka słowy:
— Huzia Smoku, huzia! huzia!
Jakiż mógł być koniec podobnej walki? Któżby to mógł odgadnąć? Prawdopodobnie pies byłby odniósł zwycięztwo, lecz Vaubaron w ostatecznej chwili znalazł skuteczną pomoc. Przypomniał sobie nieszczęśliwy, że ma nóż w kieszeni, lecz aby go dobyć, musiał psa z ręki puścić. Pies poczuwszy się wolnym zatopił ostre zęby w lewem ramieniu mechanika. Prawe ramie Vaubarona było jednakowoż wolne i uzbrojone. Nóż zatopił się po rękojeść w piersi zwierzęcia, które teraz runęło na ziemię charcząc, a członki jego drgały w daremnej walce ze śmiercią.
Maló Guern lubiał swego psa. Dla niego było to straszne zwierzę pożytecznem zwierzęciem a dzika natura obydwu zbliżyła jednego do drugiego. Posłyszawszy głuche charczenie psa dorozumiał się Guern, że Smoka śmiertelnie raniono. Wściekłość nie do opisania uniosła go. Począł kląć i wyzywać krzycząc na całe gardło:
— Ten nędznik zabił mego psa. Ja go także zabiję. Umrzesz łotrze!
Tak mówiąc starał się przebić wzrokiem ciemności a potem złożył się i strzelił w kierunku gdzie odbywała się walka między człowiekiem a zwierzem. Strzał się rozległ, kula gwiznęła a przy blasku spalonego prochu ujrzał rozwścieczony Guern brytana we krwi się tarzającego i zbiega, który zwolna oddalał się, podobnie człowiekowi, który tylko z trudem na nogach utrzymać się może. Ztąd wnosił Guern, że pojmanie tego człowieka będzie tylko łatwą zabawką.
— Pomszczę się okrutnie, krzyczał Guern — nędznik ten zabił mego psa, ale mi zapłaci za to, tak pewnie, jak jest prawdą, że jestem Bretańczykiem a Guern jest moje nazwisko. Zwiążę temu łotrowi ręce i nogi łańcuchem mego psa i jak barana na Bagno zaniosę.
Aby to przyrzeczenie spełnić, Guern musiał natychmiast udać się w pogoń za zbiegiem. Odrzucił przeto karabin, który mu teraz był wcale niepotrzebny bo nie był nabity a nabić go nie mógł nie wziąwszy z sobą nabojów. Natomiast porwał nóż od Marycy.
Uzbroiwszy się tym sposobem, rzucił się w nurty rzeki będąc przekonany że je z łatwością przebędzie nie zanurzając się głębiej jak tylko po pas. Guern ani pomyślał o tem, że potok skutkiem nocnej ulewy wezbrał nad miarę, a wreszcie widział, że zbieg właśnie co rzekę przebył, co mu się zdawało być niezbitym dowodem na to, że również łatwo także jemu przedsięwzięcie się uda. Ale Guern będąc prostym chłopem tylko, wcale pływać nie umiał. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo się przeląkł, gdy poczuł, że mu pod nogami gruntu nie staje i że go prąd wody z sobą unosi.
Nabywszy tego przekonania chciał zaniechać dalszej gonitwy i czemprędzej się wrócić, ale już było zapóźno. Rwąca woda nie chciała już puścić swej zdobyczy. Szalony wir porwał ciało Guerna i począł niem kręcić z niepohamowaną, zgubną siłą.
Guern walczył z bałwanami oboma ramionami starając się utrzymać na wierzchu wody, co mu się też udało, lecz te konwulsyjne wytężenia i rozpaczliwe ruchy nie mogły go w żaden sposób zbliżyć do brzegu. Te daremne usiłowania trwały czas jakiś, a w końcu potężny bałwan wody porwał i uniósł go z sobą najmniej 20 kroków daleko. Tonący zanurzył się. Oślepiony i prawie zaduszony dobył się przecież jeszcze raz na wierzch wody i począł krzyczeć co mu sił starczyło:
— Na pomoc! Jestem zgubiony! Ratujcie! Na Boga zaklinam was, ratujcie! Jeźliście chrześcijaninem, to dajcie mi pomoc, bo ginę!
Potem poszedł pod wodę.
Skłonność Marycy do męża była wprawdzie tylko zwierzęcą, mimo to przecież przywiązała się doń bardzo, podobnie jak tygrysica przywiązuje się do swego towarzysza. Podobnie jak była przyzwyczajona wieść z Guernem żywot nędzny, tak teraz na myśl, że go może utracić, przestraszyła się okropnie. Biegała jak zmysłów pozbawiona po brzegu rzeki Penfeld z rozczochranemi włosami, dzikie wydając wycie i powtarzała nie myśląc, to modlitwy, to przekleństwa.
— Miej odwagę stary! — krzyczała raz za razem — trzymaj się na wierzchu, ja cię nie opuszczę... ja jestem tu! Miej tylko odwagę, a wydobędziesz się z wody!
W istocie ta nieszczęśliwa istota nie zrobiła nic, aby męża ocalić. Nie umiała ona pływać taksamo jak jej mąż, nie myślała o niczem, a nawet nie przyszło jej na myśl, aby podać bodaj jaką gałąź tonącemu. Nie myślała o niczem, zapomniała nawet o samej sobie, tak bardzo przelękła się. Widziała tylko, jak fale unosiły ciało jej męża. Człowiek ten byłby niechybnie zginął, gdyby mu wczesna pomoc nie była przybyła.
Vaubaron znużony walką, którą właśnie stoczył, oddalał się, gdy w tem posłyszał okrzyk trwogi, jaki wydał był tonący Guern. Zrozumiał natychmiast, o co chodziło i w pierwszej chwili okrzyk ten napoił go prawie radością.
— Nieszczęście, które mi ten nędznik przygotował, rychło zwali się na niego samego — pomyślał — i pomści się za mnie! O Boże, jakże jesteś sprawiedliwy! Ten człowiek już mnie więcej ścigać nie będzie.
W najbliższej chwili atoli przestraszył się Vaubaron tych słów sobkostwu tylko właściwych.
— Jak to! — rzekł do samego siebie — ja się ważę wspominać imię Boga w chwili, gdy obok mnie ginie człowiek. Czyż jestem godzien to uczynić, gdy nie pomyślałem o tem, aby mu być z pomocą? To jest mój nieprzyjaciel, lecz cóż to ma do rzeczy? Zawsze jest to mój brat w Chrystusie i powinienem mu dopomódz, jeźli mam mieć prawo do opieki opatrzności Boskiej!
Gdy mu ta myśl w głowie zaświtała, wrócił się i zdążył do rzeki Penfeld o wiele szybciej, niż się przedtem był oddalił. Maryca spostrzegła zarys człowieka, którego w ciemności na brzegu rzeki stojącego ujrzała. Nie myśląc wcale o tem, że to mógł być nie kto inny jeno zbieg prześladowany, poczęła wołać błagalnym głosem:
— Na Boga! to mój mąż tonie. Mego męża woda uniosła. Kimkolwiek jesteś człowiecze, ratuj mego męża, zaklinam cię na Boga, ratuj go!
— Gdzie on jest? zapytał Vaubaron szybko.
— Jest on tu, tu pod wodą, całkiem blisko, wiem to dobrze, chociaż go nie widzę. Potem krzyczała dalej:
— Maló! Słuchaj mnie Maló! Jest tu ktoś, kto cię dobędzie z wody. Gdzieżeś jest mój stary? Dajże odpowiedź, daj znać o sobie!
Vaubaron poszedł z biegiem rzeki i natężał wzrok, chcąc ujrzeć człowieka. Z początku nie mógł nic widzieć, lecz gdy się jego oczy do ciemności przyzwyczaiły, ujrzał jakąś czarną masę unoszoną przez spienione bałwany. Widząc, że to nikt inny być nie może, jeno człowiek który go prześladował, rzucił się bez namysłu w wodę, pochwycił tonącego a raczej jego zwłoki i popychał go potem płynąc ku brzegowi. Maryca klęczała na brzegu i czekała przybycia nieznajomego.
Nie podlega wątpliwości, iżby dzieło Vaubarona smutny koniec wzięło, bo był zmęczony i jak wiemy na lewem ramieniu srodze zraniony, gdyby pan Bóg nie był przyszedł z pomocą człowiekowi, który dla ocalenia życia swemu nieprzyjacielowi, swój własny żywot na niebezpieczeństwo naraził.
Tuż poniżej miejsca, gdzie Vaubaron do wody skoczył, koryto rzeki zmieniało pod znacznym kątem bieg pierwotny. W miejscu tem ziemia utworzyła rodzaj przylądka trawą porosłego. Woda była tu wcale nie głęboka, grunt piasczysty, bałwany w tem miejscu od brzegu odbite traciły swą zgubną gwałtowność. W tem miejscu Vaubaron wyciągnął na brzeg ocalonego człowieka, który zdawał się być nieżywym.
Maryca dopomagała zbiegowi, który tylko z trudem na wodzie mógł się utrzymać i topielca za sobą ciągnął. Widząc Bretanka, że jej mąż zimny i nie rusza się wcale, sądziła, że już nie żyje i poczęła zawodzić i łkać na nowo.
Vaubaron rozpiął suknie Guerna, przyłożył rękę do piersi, a przekonawszy się, że w topielcu jeszcze serce bić nie przestało, rzekł łagodnym, pełnym współczucia głosem:
— Nie płacz kochana pani. Zapewniam ją, że jej mąż jeszcze jest przy życiu.
— A czy to tylko jest prawdą, czy mnie pan nie zwodzisz?
— Nie! To, co mówię, jest rzeczą pewną i sama to wkrótce zobaczysz. Mąż pani przyjdzie rychło do siebie i będziesz z nim mogła rozmawiać.
Uspokojona temi słowy, pochwyciła Maryca ręce mechanika, głaskała je, całowała, dziękując i wychwalając Vaubarona za to, że z narażeniem własnego życia, męża jej ocalił. Tymczasem przepowiednia mechanika spełniła, się rychlej, niż się sam tego mógł spodziewać. Odurzenie, jakiemu po kilkakrotnem zanurzeniu się Maló podległ był, musiało przed olbrzymią siłą, jaką posiadał, do dwu albo trzech minut ustąpić. Maló poruszył się i począł oddychać. Rychło potem otworzył oczy i rzekł jeszcze bardziej dzikim choć słabszym głosem niż zwykle:
— Brr, jakie tu przeklęte zimno. Do dyabła, gdzież jestem?
Zaledwie Guern te słowa wymówił, Vaubaron, który ten dowód skuteczności swoich usiłowań tylko czekać się zdawał, runął zemdlony na ziemię. Zmęczenie, ból i troska pozbawiły go przytomności.
— Co to jest? Krzyknęła Maryca. — Teraz znowu przyszła kolej na tego! Matko najświętsza, ulituj się! Boże, cóż się ma stać z nami?
Tymczasem Guern już zupełnie przyszedł do siebie i starał się uporządkować myśli i przypomnieć sobie wszystko, co dotąd zaszło. Pomogła mu w tem żona odpowiadając na zadane pytania. Potem Guern zrozumiał już dobrze, że został ocalony, lecz jakim to się sposobem stało, jeszcze wcale nie wiedział.
— Kobieto, czyś to ty mnie z wody wyciągnęła?
— Ach Boże! ja nie, bo jakżebym była w stanie to uskutecznić?
— Któż zatem dobył mnie z wody?
— Oto ten!
— Czy to jest ktoś z naszych?
— Nie wiem tego. Ten biedny, dzielny człowiek padł zemdlony na ziemie i potrzebowałbyś tylko rękę wyciągnąć, aby go zabić.
— Któż on jest?
— Alboż ja wiem.
— Gdzież był?
— Był po drugiej stronie rzeki i ja go tu przywołałam wzywając pomocy. Przybył na moje wołanie, gdy nikogo koło nas nie było, bez namysłu rzucił się do wody, porwał cię i wyniósł na brzeg. Powinniśmy mu być wdzięczni za to, mój stary, bo bez niego, sam to przyznasz, jabym była pozostała wdową a tybyś już nie żył na świecie.
— Zapewne — odpowiedział Mało Guern — żeśmy winni wdzięczność temu zacnemu człowiekowi i nie życzyłbym sobie niczego bardziej, jak abym za jego zdrowie mógł w kościele świeczkę zapalić. Tak, niech mnie dyabli porwą, chętniebym mu nawet ustąpił połowy z nagrody stu franków, gdybym mógł był dostać w ręce tego przeklętego zbiega... lecz nie mieliśmy dziś szczęścia.
— Ten człowiek może nie potrzebuje pieniędzy — zauważyła Maryca.
— Dlaczegożby ich nie potrzebował! Jaka ty głupia! Pieniędzy zawsze potrzeba, a potem czy możesz myśleć, aby bogacz w nocy tłukł się po polu samotny i narażał własną skórę aby mnie ocalić. Ho, ho! To nie bywa na świecie. Zresztą o cóż tu chodzi? Zostanie on tem, czem jest, a ja mu wdzięcznym być powinien, jak tylko mogę.
Mało Guern pochylił się nad Vaubaronem i pochwycił jego rękę.
Ta zimna, bezwładna ręka nie odwzajemniła uścisku, a gdy ją opuścił, padła na murawę jak ramię trupa.
— Do pioruna! — krzyknął Guern przestraszony — czy wiesz kobieto, że ten człowiek prawdopodobnie już nie żyje.
— Dlaczegożby nie miał żyć ten szlachetny dobroczyńca?
— Dlatego, że się wcale nie rusza i jest zimny jak lód.
— Zupełnie taksamo jak o tobie przed chwilą można było powiedzieć. Nie trap się kochany mężu. Tyś przyszedł do siebie sam przez się, więc i on zapewne taksamo do siebie przyjdzie.
— Co my z tym nieborakiem poczniemy, jaką sobie damy radę?
Bretańczyk nigdy nie jest do gruntu złym, nigdy nie jest zatwardziałym, niepoprawnym zbrodniarzem i niecnotą.
W głębi duszy nawet u najwyrodniejszego dziecka tego granitowego kraju tkwi wrodzona wierność, podobnie iskrze kryjącej się w twardym kamieniu, która przecież za lada silniejszem uderzeniem dobyta być może.
Nie podlega wątpliwości, że Maló Guern i jego żona Maryca byli złymi ludźmi, lecz z drugiej strony jest rzeczą niemal pewną, że bez nałogu do lenistwa i pijaństwa byliby wcale dobrymi ludźmi, w każdym razie zaś nie można było wątpić, że uczucie wdzięczności pomimo wszelkich złych narowów w nich nie zamarło.
— Hm! — powtarzał Maló Guern — co my poczniemy z tym biedakiem?
— Niezawodnie bylibyśmy łotrami bez czci i wiary — odpowiedziała żywo Maryca — bylibyśmy warci stryczka szubienicznego, gdybyśmy go tu zostawili.
— Kobieto! — rzekł mąż surowym głosem — kto mówi, kto myśli o czemś podobnem? Nie, nie — nie może być pytania, czy go tu zostawimy i ja tylko przemyśliwam nad sposobem, w jaki możemy go zabrać ze sobą.
— Sposób na to wcale nie jest trudny: weź go na barki i zanieś do domu.
— Myślałem już o tem, ale to niemożliwe.
— A to dlaczego?
— Wysokość jest zanadto spadzista, a ja się tyle wody napiłem, że jestem jak odurzony i nie czuje się mocniejszym na siłach od dziesięcioletniego dziecka.
— No, to nałammy wierzbiny, zróbmy rodzaj noszów, połóżmy na nich ciało, a tak będziemy mogli zanieść do domu.
Rzucona myśl była dobrą. To też bez oporu Maló Guern zajął się jej wykonaniem bezzwłocznem. Za pięć minut potem położyli mąż i żona na skleconych noszach zawsze jeszcze omdlałego zbiega a potem z ciężarem wspinali się po stromej spadzistości pagórka dzieląc ciężar na dwoje.
Po kwadransie drogi częstem odpoczywaniem przerywanej zdążyli do chaty, a przekroczywszy próg weszli do jej wnętrza.
Tak Vaubaron pomieścił się w nędznem gospodarstwie tych dwojga ludzi.
— Teraz — rzekł Guern — dokonaliśmy najtrudniejszej rzeczy, a teraz chodzi tylko o to, abyś my wiedzieli, co dalej czynić należy.
Rzekłszy to zapalił niedogarek świecy i wetknął ją w szyjkę próżnej flaszki. Blade światełko rozświeciło wnętrze chaty. Maló Guern spojrzał ciekawie na oblicze człowieka, który mu życie ocalił.
Na widok omdlałego mąż i żona wydali okrzyk zdziwienia.
Vaubaron zatonąwszy w falach rzeki Penfeld utracił nietylko kapelusz ceratowy, lecz także perukę, stanowiącą niezbędną część jego przebrania. Głowa jego, którą przed dwoma dniami w znaczący sposób ostrzyżono, odsłoniła przed oczyma biegłego Guerna, galernika. Aby poznać zbiega, Guern niekoniecznie potrzebywał widzieć czerwoną kurtkę i zieloną czapkę.
— Boże wszechmocny! Toż to jest nie kto inny, jeno skazaniec! — krzyknęła Maryca, odwróciwszy się z przestrachem od łoża.
— Jest to widocznie zbiegły galernik — rzekł mąż ze swej strony — a może nawet i tensam, któregośmy gonili!
— Tak jest, ten sam... nie ma o czem wątpić — dodała kobieta — bo właśnie tam się znajdował.
— Kobieto! Zkądże masz pewność, że to tensam zbieg i człowiek, który się rzucił do wody, aby mnie ocalić?
— Co? Pytasz mnie, skąd mam pewność? Tak jest, powiadam ci i nie ma wątpliwości żadnej.
— Przysięgnij mi na zbawienie twej duszy, że w tem żadnej nie ma omyłki!
— Przysięgam ci na to nie raz, ale sto razy!
— Dobrze więc. Wiem, co nam czynić wypada. Ten człowiek, ten zbiegły z więzienia skazaniec, jest moim zbawcą, jest naszym gościem, jest dla nas świętym i nietykalnym. On mi złe dobrem zapłacił, na nas więc przyszła kolej, abyśmy mu dobre dobrem odpłacili.
— Co ty mówisz? Ty Maló Guern chcesz ocalić zbiega? — zapytała zdziwiona Maryca.
— Tak jest, chcę tego, chociażby to niebezpieczeństwem życiu memu zagrozić mogło w razie potrzeby! — odpowiedział mąż w szczerem uniesieniu.
Żona zastanowiła się chwilkę.
— Dalipan mój mężu, to co teraz mówisz, zastanawia mnie wprawdzie, lecz widzę, że masz zamiar szlachetny. Tak jest. Powinniśmy go wydobyć z biedy, lecz jakże z tem poczniemy sobie?
— Tego na razie jeszcze wiedzieć nie mogę, lecz to się da zrobić i musi nam się udać, jak żyw jestem. Najprzód musimy go do życia przywołać. Podaj mi tu flaszkę z wódką.
— Oto masz.
Mąż wziął z ręki żony zielonawą, do połowy odrażającą wódką, napełnioną flaszkę, woniejącą alkoholem już z daleka. Potem rozwarł silnie zamknięte usta Vaubarona i wlał mu kilka kropel tego ostrego napitku.
U każdego, kto nie był przyzwyczajony i nie posiadał spiżowej gardzieli, skutek takiej kuracyi musiał być doraźny.
Ciało Vaubarona drgnęło na łożu, na którem go złożono.
— Przychodzi do siebie — szepnęła Maryca.
— Ach! wódka to arcywyborny środek — odpowiedział z głębokiem przekonaniem Maló Quern — który nawet umarłych wskrzesić może.
Vaubaron podniósł się i otworzył oczy. Pierwszy jego wzrok padł na człowieka obok stojącego, którego dziki wyraz twarzy jaśniał w oświetleniu niedogarka łojówki.
Mechanik zapytał nieśmiało:
— Kto pan jesteś?
— Jestem onym człowiekiem, któregoś przed godziną z wody wyciągnął.
— Mój prześladowca! — zawołał zbieg pomimowolnie.
— On sam, ależ mój Boże! Niech to pana nie zadziwia. Wykonałem moje rzemiosło i nic więcej. Zarabiam na kawałek chleba goniąc za zbiegłymi skazańcami.
Vaubaron nie mógł ukryć przestrachu.
— Jak to? — zapytał trwożliwym, drżącym głosem — więc pan wiesz...?
— No tak, wiem, że przychodzisz z tamtąd z dołu — przerwał mu Maló Guern wskazując ręką w kierunku miasta Brest. — wiem, żeś się pan ze strażnikami więziennymi wcale niegrzecznie obszedł, wiem, w końcu, o co rzecz chodzi.
— Stało się więc! — wyrzekł zbieg rozpaczliwym głosem wzniósłszy ręce ku niebu, jakby wzywał Boga na świadka tego ostatecznego ciosu — pójdźmy! Wszystko się skończyło i jestem zgubiony!
— Zgubiony? — powtórzył Maló Guern — a to dlaczego?
— Dlatego, że mnie pan wydasz i sprzedasz za pieniądze.
— Co? Pan mnie masz za łotra i Judasza? — zawołał Guern pełen oburzenia. — Gonię za skazańcami, to prawda, lecz pan mi uratowałeś życie, chociaż poszczułem mego psa na niego, nie jesteś więc dla mnie zbiegiem, lecz bratem, a tego się nie zdradza.
— Czy dobrze słyszę? — zapytał Vaubaron nie mogąc dać wiary temu niespodziewanemu szczęściu — więc pan nie chcesz korzystać z mego osłabienia, nie chcesz mnie związać i zawlec do Bagno?
— Ja tych wszystkich stróżów, profosów, nawet samego pana komisarza więziennego odpędzę.
— I chcesz mi być pomocny?
— Ile moich sił starczy, myślę nawet, że mogę poręczyć, że za dwa dni będziesz ztąd bardzo daleko.
Te słowa z taką prostotą wyrzeczone, usuwające wszelkie podejrzenie, napełniły duszę zbiega niewymowną radością i wdzięcznością. Łzy zalały jego oblicze. Zlazł z łoża i rzucił się przed Maló Guernem na kolana. Tuląc jego ręce do serca łkał i wymawiał niezrozumiałe słowa.
Takie porywy są zaraźliwe.
Może po raz pierwszy w życiu Guern miał łzy w oczach. Odwrócił głowę i otarł oczy grzbietem swych twardych, nabrzmiałych rąk, podczas gdy Maryca ani nawet myślała o tem, aby ukryć wzruszenie i powstrzymać łzy obfite.
Maló przecież przerwał szybko tę podniosłą chwilę, podźwignął Vaubarona i rzekł:
— E! co tam! Pan uczyniłeś dla mnie daleko więcej, niż ja dla pana uczynić mogę. Nie mówmy o tem więcej i połóż się pan do łóżka. Musisz pan dbać o siebie, bo prawie już nie jesteś podobny do żyjącego, lecz wyglądasz tak jak ten, którego do grobu złożono.
— Ja bo też już od trzech dni nic a nic w ustach nie miałem.
— Na Boga! Pan trzy dni nic nie jadłeś? — krzyknęła Maryca.
Potem atoli dodała rychło:
— Jesteśmy ubodzy jak myszy kościelne i nasza spiżarnia jest prawie pusta, mimo tego jednak damy panu, na co nas stać.
Rzekłszy to położyła na stole kawał suchego, czarnego chleba, postawiła rodzaj mamałygi i podała Vaubaronowi flaszkę z wódką.
Nieszczęśliwy zbieg rzucił się na podane jadło z żarłocznością zgłodniałego wilka.
— Bądź pan ostrożny w jedzeniu — przestrzegał Guern — bo toby mogło zaszkodzić. Na dwa lub trzy razy może to być dobre, lecz na raz mogłoby pana o życie przyprawić.
Mechanik uznał słuszność i miał podostatkiem odwagi i męstwa, aby być posłusznym. Pomimo strasznego głodu zjadł tylko mały kawałek chleba i napił się odrobinę wódki.
— A teraz wypocznij pan kilka godzin. Żona i ja doskonałą przygotujemy kryjówkę.
Potem w rzeczywistości wzięli się mąż i żona do układania w kącie izby wiązek chrustu w wysoką stertę, za którą przygotowali dla Vaubarona łoże, używszy do tego własnego siennika.
Gdy łoże już było gotowe, przemówił Guern:
— Za tym chrustem możesz pan spać spokojnie i nie potrzebujesz się niczego obawiać. Jeźli posłyszysz jaki szelest lub głosy, to ani piśnij. Niezawodnie z brzaskiem dnia przybędą żandarmi i stróże i będą się dowiadywali. Jestem pewny tego, że ani im w głowie nie postanie, że Guern może dać schronienie zbiegowi z galerów.
Vaubaron podziękował swemu osobliwszemu gospodarzowi.
Maryca nie dała mu dokończyć lecz krzyknęła przerażona:
— Panu idzie krew. Miejsce, gdzie stałeś jest krwią zbroczone. Czyś pan raniony?
— Tak jest w istocie.
— Gdzież to?
— W ramię. Wasz pies mnie ukąsił, gdy się broniłem.
Kobieta obnażyła natychmiast ramię zbiega i badała ranę, która nie będąc niebezpieczną była przecież znaczną, bo ostre zęby brytana wbiły się w mięśnie aż do nagiej kości. Kobieta obmyła ranę słoną wodą, zatamowała krew i przewiązała ramię. Potem mechanik rzucił się na przygotowane łoże i zapadł rychło w głęboki sen, z którego dopiero późno w dzień się obudził.
W tej chwili zimny pot wystąpił mu na czoło i skronie, bo posłyszał chrzęst ostrogowy odgłos ciężkich butów i uderzanie szablami o ziemię. Czterech żandarmów znajdowało się w chacie, a ich konie rżały przed drzwiami domu.
— Jak to być może kochany bracie Maló — odezwał się jeden z żandarmów — że wy, co zwykle z taką zaciekłością zbiegów gonicie, tym razem nie opuszczacie swej dziury.
— Za pozwoleniem panie brygadyerze — odpowiedział Maló — goniłem go i byłem na tropie.
— Więc przechodził tędy?
— Tak, przechodził tędy ten urwipołeć.
— Kiedyż to było?
— Dziś w nocy.
— O którym czasie?
— Tak około godziny drugiej.
— I jesteś tego pewny?
— Niestety aż nadto pewny. Puściłem się za nim bezzwłocznie w pogoń i upolowałem tylko własne nieszczęście.
— Ja kto?
— Pan znał zapewne mego Smoka. Był to pies nieoceniony.
— A, twój brytan? O! znam go bardzo dobrze. Nie masz psa, któryby bardziej niż on był zdatny do tropienia zbiegów.
— Otóż patrz pan! Tego doskonałego psa ten bandyta zabił. Może pan ujrzeć zwłoki mego Smoka po drugiej stronie rzeki Penfeld.
— Do dyabła bracie Maló! To wielkie nieszczęście dla ciebie.
— I ja tak sądzę. Smok był dla mnie źródłem dochodów. Teraz muszę znowu od początku zaczynać, aby przyuczyć innego, a to nie tak łatwa rzecz, zresztą długa to robota i potrwa najmniej trzy miesiące.
— Pomyśl sobie bracie, że to był człowiek, o jakim nawet wyobrażenia mieć nie możesz. Ten wszystko potrafi. Myślano, że dawno umknął a on tymczasem siedział spokojnie na strychu. Komisarz z tuzinem żołnierzy był na górze, lecz nie widział nic i ten frant kpił sobie z niego. Na tem nie koniec. Urwisz ten wybił dziurę w dachu i spuścił się na dół, dyabli wiedzą, jakim sposobem. Potem zakopał się w ziemię tuż niedaleko armat i leżał jak w grobie całą dobę. Wreszcie ostatniej nocy przemknął się między dwoma szyldwachami niepostrzeżony i spuścił się z okopów. Ptakby tego nie potrafił lepiej zrobić. Komisarz więzienny wścieka się i stracił głowę. To nie jest skazaniec, lecz z Paryża zbiegły inkwizyt o rabunek i morderstwo oskarżony. Polecono go szczególniejszej uwadze komisarza. To też komisarz niezwykłą na jego głowę cenę nałożył. Byłbyś bracie tym razem nie sto franków, ale sto talarów zarobił, gdybyś go był pochwycił.
— Sto talarów! mruczał Guern z wyrazem twarzy, któryby nie łatwo można opisać.
— Tak jest bracie. Widzicie, jak wielkie szczęście wymknęło się wam tej nocy.
— Tak, tak! — potwierdził Guern — byłby to interes nielada. Sto talarów, to suma!
— Do pioruna! I ja myślę tak samo. Więc mówicie, że ten zbieg przeszedł rzekę?
— Tak jest. Po drugiej stronie rzeki zabił mego Smoka pchnięciem noża.
— Dobrze, dobrze! Do widzenia bracie Maló. Pójdziemy za śladem. Dalej na koń!
Jeźdźcy wsiedli na konie i pospieszyli kłusem. Rychło odgłos kopyt zgubił się w dali.
Maló Guern wszedł do chaty.
— Ten człowiek nie może o czem innem myśleć — rzekł Vaubaron do samego siebie — jeno o tem, aby mnie zdradzić i zapewne żałuje swej niewczesnej wspaniałomyślności. Suma jaką może otrzymać, jest zanadto wielka, niż aby się mógł nie pokusić.
Vaubaron poruszył się na łożu. Maló zbliżył się i zapytał:
— Czy pan jeszcze spisz?
— Nie śpię już — odpowiedział mechanik.
— Czy słyszałeś żandarmów?
— Zapewne.
— I przeląkłeś się niemało, ale bądź spokojny, bo nie tak rychło powrócą. Możesz pan wyjść i pożywić się nieco. Maryca stoi na czatach.
Vaubaron zwlókł się z trudnością. Był zmęczony i czuł ból w ramieniu, które napuchło. Siadłszy do jedzenia zapomniał o wszystkiem.
— To jasne jak słońce — przemówił Guern po chwili. — Pan jeszcze potrzebujesz spokoju i musisz do jutra pozostać. Zresztą bezpieczeństwo tego wymaga, bo najmniej do środy wszystkie wsie okoliczne będą na nogach.
— Rozumiem — pomyślał Vaubaron — chce mnie zatrzymać, aby zyskać na czasie a potem zdradzić.> — To jeszcze nie wszystko — mówił Guern dalej — w tem podartem ubraniu pójść nie możesz. Każdy, ktoby cię tylko spotkał, chwyciłby za kołnierz.
— Cóż potrzeba zrobić? — zapytał Vaubaron.
— Musisz się pan przebrać inaczej.
— Zkądże wezmę ubranie?
— To bagatela. Dam panu moje własne suknie. Nie są one ani piękne, ani nowe, ale dla wieśniaka wystarczają i dla pana będą dobre. O to nie ma troski żadnej, lecz co i innego bardzo mnie niepokoi.
— Cóż panu leży na sercu? zapytał Vaubaron.
— Leży mi na sercu rzecz — odpowiedział Guern — na pozór błaha, lecz w istocie bardzo ważna.
— Cóż to takiego?
— Potrzeba koniecznie, abyś pan miał perukę, bo po ostrzyżonej głowie każdy z łatwością poznałby w panu zbiegłego więźnia. W Brest mógłbym nabyć perukę, lecz nie mam kredytu a nie posiadam ani jednego sous. Tak, gdybym ja miał pieniądze, wszystkoby się łatwo dało zrobić.
— Mam wprawdzie niewiele — odpowiedział Vaubaron — lecz myślę, że na ten wydatek jeszcze zawsze wystarczy.
— Hura! — krzyknął Guern — jeźli tak, to dobrze. Dawaj pan pieniądze. Natychmiast pójdę do miasta i za dwie lub trzy godziny będę z powrotem.
Vaubaron dobył z sakiewki dwudziestofrankówkę i dał ją gospodarzowi.
— Jak mi Bóg miły, nie potrzeba tyle. Przyniosę panu resztę drobniakami. Kupię też panu mięsa i butelkę wina. To pana lepiej pokrzepi, niż wódka. A teraz połóż się pan znowu na sienniku. Śpij pan i bądź spokojny. Wrazie gdyby podczas mojej niebytności przybyli znowu żandarmi, to moja baba będzie ich umiała odprawić.
Vaubaron poszedł za wskazówką, jakiej mu udzielił Guern, który też natychmiast do miasta się udał.
Po kilku godzinach Guern powrócił z miasta i musimy powiedzieć, że o zdradzie ani nawet nie pomyślał. Jakkolwiek było mu bardzo przykro, że sto talarów utracił, tak przecież ani mu postało w głowie, aby je mógł zarobić zdradzając człowieka, który mu życie ocalił.
Wszedłszy do chaty Guern dobył z torby perukę, białego chleba, butelkę wina i ćwierć jeszcze całkiem świeżej cielęciny.
W ciągu dnia nie zdarzyło się nic uwagi godnego. Wieczorem dopiero przybyli żandarmi z powrotem i zatrzymali się przed chatą. Opowiadali oni, że daremne były ich wszystkie poszukiwania w całej okolicy, że wcale nie mogli odnaleźć śladu zbiega i że wielkiej liczbie okolicznych wieśniaków nie lepiej się powiodło.
— Ten dyabeł — rzekł brygadyer — musi mieć związek z piekłem, bo się czyni niewidzialnym. Gdyby inaczej było, tobyśmy go niezawodnie w ręce dostali byli.
Zapadła noc. Vaubaron spał spokojnie, a gdy się rano obudził był zupełnie czerstwy i rzeźwy.
— No! — rzekł Guern do mechanika — gdyś pan już zupełnie przyszedł do siebie, to jest na czasie, abyś pośniadał a potem myślał o podróży.
— O podróży? zapytał mechanik — jakto, teraz w dzień?
— Tak, bo to mniej niebezpieczne. Człowiek idący w południe ludną ulicą mniejsze budzi podejrzenie, niż ten, kto idzie o północy i ukryć się stara. Zresztą pójdę z panem spory kawał drogi. Obecność moja będzie miała dla pana większą wartość, niż najformalniejszy paszport, bo moja osoba w całej okolicy dobrze jest znajoma.
Skoro tylko skromne zjedzono śniadanie, Maló wziął się natychmiast do przebrania swego gościa zamieniwszy dotychczasowe jego ubranie na odzież wieśniaczą. Nasadzony na głowę kapelusz słomiany uzupełnił resztę. Vaubaron przyglądnął się w zwierciadle, ostatnim świadku dawniejszej chęci przypodobania się Marycy, i znalazł wszystko w należytym stanie.
Chwila rozstania zbliżyła się.
Bohatyr nasz chciał się podzielić z małżeństwem tem, co miał, ale Maló Guern na to w żaden sposób przystać nie chciał i zaledwie dał się nakłonić do przyjęcia drobnostki na flaszkę wódki i moszczu.
Około godziny ósmej rano wyruszyli w drogę. Każdy z nich dźwigał wiązkę chrustu na plecach. Vaubaron miał oprócz tego torbę, a w niej resztkę pytlowanego chleba, ćwiartkę cielęciny i placek kukurydziany. Zasób ten łatwo wystarczał na dwa albo trzy dni nawet i mechanik w tym czasie nie potrzebował wstępować do żadnej oberży.
W pierwszych godzinach podróży, idący zdybali się wiele razy z żandarmami z naciągniętemi kurkami czyhającymi i z tłumami wieśniaków, którzy w cepy i widły uzbrojeni byli.
— A, to wy ojcze Maló? — mówili wtenczas jedni lub drudzy — a kogoż to prowadzicie ze sobą?
— Ach! kochani ludzie — brzmiała natenczas odpowiedź — idę za tem samem, czego i wy szukacie. Tak, idę na polowanie, bo trzysta franków to nie lada jaka nagroda i warta zaiste, aby nie żałować trudu i wziąć nogi za pas.
— A gdzież macie swego psa?
— Ach! tego biednego zwierzęcia już nie obaczycie więcej.
Potem opowiadał Guern słuchaczom, co zaszło w nocy na brzegu rzeki Penfeld. Potem następowało pożegnanie. Jedni drugim ściskali ręce i życzyli szczęścia.
Gdy noc zapadła, obydwaj ludzie zrobili najmniej pięć mil drogi i zbliżyli się do jakiejś wioski. Maló rzekł:
— Miałem zamiar pożegnać pana dziś wieczorem, lecz zostanę do jutra. Mam w tej wiosce krewnego, który utrzymuje gospodę. Wstąpimy do niego i przenocujemy. Pan pożywi się, odpocznie i nabierze sił, których mu koniecznie potrzeba, bo pamiętaj pan dobrze: zanim zrobisz trzydzieści do czterdzieści mil, nie możesz wstąpić do żadnej oberży. Pan nie masz żadnych papierów, a oberżyści są zawsze ciekawi. Zresztą jaki taki, w służbie nieco gorliwszy żandarm mógłby panu nieprzyjemność sprawić. Tu, gdy ja jestem przy panu, rzecz się ma zupełnie inaczej, więc możesz pan z tego korzystać.
Guern wszedł z towarzyszem do wcale pokaźnego zajazdu, nad bramą którego przytwierdzony był wieniec z jedliny. Zaledwie przekroczyli próg domu, spostrzegli żandarma, który ich zmierzył surowym wzrokiem a potem surowym, rozkazującym głosem przemówił:
— Gdzie macie wasze papiery ludzie? Pokażcie mi je!
Vaubaron począł drżęc na całem ciele i był bliski omdlenia. Malé przeciwnie począł się śmiać na całe gardło i rzekł:
— Czcigodny panie żandarmie! Papierów nie mamy żadnych, ale bo też wcale ich nie potrzebujemy. Zaraz to pan zobaczysz.
Rzekłszy to, krzyknął donośnym głosem:
— Ile! ojcze Lehnédé, pójdź no tu, bo jesteś potrzebny!
— A! do tysiąc diabłów, to ty kochany Malé Guern! Witam cię, witam! Cóż robi twoja godna małżonka?
— Cóż więc, czcigodny panie żandarmie? rzekł Malé z dumą do reprezentanta władzy publicznej.
— Widzi pan, że tu mnie znają dobrze. Także to jest jasną rzeczą, że jeźli chcesz schwytać zbiegłego skazańca, to nie przy mnie możesz go poszukać.
— No, tak odpowiedział żandarm — lecz któż to jest ten, co z wami idzie?
— O tym pan mówisz? To jest Ivon Legouet, doskonały robotnik i tęgi chłopiec. Za tego, to ja znowu ręczę, jak mój stryjaszek za mnie. Czy to wystarcza?
— To dostateczne — rzekł żandarm — lecz darujcie, muszę każdego nieznajomego pytać o papiery, bo taki przepis.
Rzekłszy to, skłonił się po wojskowemu i odszedł.
Z brzaskiem następnego dnia pożegnali się obydwaj ludzie.
Guern zapłacił wszystko, co był winien do ostatniego sous i dał Vaubaronowi na odchodnem następującą, bardzo zbawienną radę:
— Dziś w nocy przyszła mi myśl do głowy. Musisz pan zrobić to, co każę, kup pan sobie taczki i siekierę, a zapewniam pana, że ci to posłuży za najlepszy paszport.
Vaubaron uznał trafność tego pomysłu i zaopatrzył się natychmiast w jedno i drugie.
Po serdecznem pożegnaniu się Vaubaron ruszył w drogę ku Paryżowi podobnie zarobnikowi, który idzie do codziennej pracy.
W trzy miesiące po opowiedzianych tu zdarzeniach skazano naszego bohatyra, którego śladu policya w żaden sposób wykryć nie mogła, zaocznie na karę śmierci.
Wszyscy nasi współcześni, którzy przed dwudziestu laty Paryż widzieli, przypominają sobie zapewne nędzne, na pół zwalone domki, stanowiące otoczenie najpiękniejszego pałacu na świecie. Było to w tem miejscu, gdzie dziś cudowna budowa nowego Luwru wznosi się. Znajdywały się tam zakłady przemysłowe najrozmaitszego rodzaju: tandety, kramy z książkami i obrazami, kancelarye pokątnych pisarzy i sklepy z żelaziwem i rozmaitemi innemi materyałami.
Obcy człowiek, który tu przybył bądź ze wspaniałego Palais-Royal, bądź z ulicy Rivoli, musiał się zdziwić i uczuć odrazę na widok brudnej gmatwaniny, jaka tu panowała.
Prosimy czytelników naszych, aby raczyli wejść z nami do jednego z tych domów, tworzącego róg ulicy muzealnej. Dom ten jest wąski a wysoki o powierzchowności wcale ponurej. Były w nim dwa wchody: jeden od ulicy muzealnej a drugi od placu, na którym stał karuzel. Jednym z nich można było wejść do winiarni, cały parter zajmującej, drugi zaś służył lokatorom.
Wąskim, ciemnym i wilgotnym korytarzem można się było dostać do kamiennych wschodów, prowadzących na górę. Obok bramy przybita była drewniana tablica, na której można było wyczytać następujące ogłoszenia:
Na pierwszem piątrze:
Bióro do rozmaitych interesów. — Pośrednictwo w zawieraniu małżeństw. — Eskont weksli. — Ściąganie długów. — Układ pism wszelkiego rodzaju. — Zawieranie ugód z wierzycielami. — Biegły w prawie bierze na się zastępstwo we wszelkich sprawach bankructwa i spadków. — Ręczy się za pośpiech i dyskrecyą.
Uwaga: Poszukuje się osób czynnych i uzdolnionych za dobrem wynagrodzeniem. Kaucyi nie wymaga się żadnej.
Chodźmy korytarzem, a potem wschodami na górę i otwórzmy drzwi oznaczone napisem:
Bióro do rozmaitych interesów.
Znajdujemy się w pokoju, którego widok przypomina prowincyą. Ściany zastawione są wysokie mi aż pod powałę sięgającemi szafami, w których są widocznie foljały zasłonięte kartonami. Na kartonach dają się czytać najrozmaitsze napisy. W pokoju widać najmniej sześć stolików, a przy każdym z nich siedzi pisarz licho ubrany, wychudły i bądź porządkuje stosy stemplowanych papierów, bądź pisze.
Opuśćmy ten pokój i wejdźmy drzwiami do właściwej świątyni, to jest do pokoju biegłego w prawie człowieka. Pokój ten jest o wiele mniejszy od pierwszego i o wiele lepiej, ba nawet z pewną wytwornością umeblowany.
Na kominku stoi zegar bronzowy z czasów cesarstwa i dwa duże ramienne lichtarze. Na tapetowanych ścianach rozwieszono obrazy w dużych, szerokich, złocistych ramach, na oknach wiszą kotary z wełnianej materyi. Meble pokryte są utrechckim aksamitem. Między oknami umieszczono biórko do pisania a obok biórka widoczna jest żelazna, ciężka skrzynia, zdradzająca swą ważność czterema zamkami.
Gdy widok tego pokoju zastanowił nas, to jeszcze bardziej zdziwimy się wszedłszy do dalszego.
Tu już prawdziwy przepych panuje. Pokój ten jakkolwiek bez smaku, lecz bogato przybrany. Drogocenne dywany i kotary, pokrycie mebli, malowidła w pysznych ramach nadawały tej komnacie pozór kobiecego budoaru. Zaledwie po biórku do pisania można się było domyśleć, że pokój ten zamieszkuje mężczyzna. W tym pokoju było dwoje drzwi, tak że można było ztąd wyjść nie przechodząc przez kancelarye, któreśmy dopiero co opisali.
Poznawszy urządzenie tego mieszkania, w którem zaszły najważniejsze zdarzenia w naszej powieści opowiedziane, zapoznamy się teraz z osobistościami, które tu przed naszemi stają oczyma.
W gabinecie biegłego w prawie człowieka zdybujemy dwu dawnych naszych znajomych, z którymiśmy się od lat dwunastu wcale nie widzieli. Tyle to już minęło czasu od uwięzienia Vaubarona.
Tymi znajomymi są zbrodniczy ludzie Rodille i Laridon.
Laridon jest jak najstaranniej w czarne suknie przybrany. Człowiek ten siedzący w wygodnym fotelu przy biórku do pisania, wcale imponująco wygląda. Dawniej sędzia, potem tandeciarz nadął się dziś jak powietrzem napełniony pęcherz. Orli nos jego zakrzywiony i ostro kończysty nie był jak dawniej czerwony, lecz prawie niebieski i przedstawiał na bladej twarzy tego człowieka widok osobliwszy. Laridon przykrył łysą głowę niską czapeczką, z pod której skąpe kosmyki żółtych włosów wyglądały. Tylko glos jego nie zmienił się dotąd i był jak dawniej nieprzyjemny i chrypliwy.
Laridon obojętnie spoglądał na akty, które na stoliku leżały. Podczas tego Rodille przechadzał się po gabinecie wielkiemi krokami głęboko w myślach pogrążony. Rodille zmienił się w ostatnich czasach nie do poznania, schudł, postarzał się i prawie wyłysiał. Oczy jego głęboko zapadnięte otoczone były niebieskawemi kręgami, lecz połyskiwały się jeszcze zawsze tajemniczo jak dawniej. Usta jego były zaciśnięte a czoło pomarszczone. Był on podobnie jak Laridon w czarnem ubraniu, które przecież z daleko gorszej materyi zrobione było. Bielizna jego zaledwie białą, mogła być nazwana, a cała jego istota podobna była do pisarza, który pięćdziesiąt franków miesięcznej płacy pobiera.
Zanim przystąpimy do dalszego toku naszej powieści, wymaga potrzeba, abyśmy czytelników naszych zapoznali ze zmienionem położeniem, w jakiem się bandyci znaleźli.
Zacznijmy najpierw od Rodilla.
Rodille był zawsze jeszcze dosyć bogatym, pomimo że go Wicherek okradł. Pozostała mu suma, którą zdobył zamordowawszy barona Viriville. Oprócz tego miał on dochody, które mu płynęły z umowy z doktorem Hornerem. Od czasu atoli, kiedy został okradziony, stał się strasznie niedowierzającym i podejrzliwym. Żadna kasa nie wydawała mu się dość bezpieczną. Mimo tego atoli nie dał pleśnieć kapitałom i nakupił obligacyj, oczekując z niecierpliwością terminu wypłaty kuponów.
Zresztą Rodille także pożyczał pieniądze, rozumie się na gruby procent, lecz w miarę jak mu rósł majątek, stawał się coraz bardziej skąpym i najmniejsza strata wydawała mu się być bardzo wielkiem nieszczęściem. Skąpstwo to nie dozwalało mu ryzykowne rzeczy przedsiębrać, jak to dawniej z ochotą czynił, bo obawiał się straty.
To też zmienił zupełnie dawniejszy tryb życia, zrzucił maskę i ani razu nie zaglądnął do owego tajemniczego pokoiku na ulicy Radziwiłłowskiej. Słowem Rodille uporządkował swoje interesy, stał się poważnym człowiekiem, zamieszkał w dzielnicy miasta, gdzie tylko poczciwi ludzie mieszkali i nazywał się odtąd wlaściwem swem nazwiskiem.
Zaledwie ujrzał się znowu bogatym, nie poprzestał na tem, lecz całe jego dążenie skierowane było ku temu, aby coraz więcej zbierał bez zastanowienia się nad tem, co pocznie z bogactwy, które nagromadził.
Pewnego dnia zszedł się był z zawołanym urwiszem, który kiedyś miał dobrą posadę przy sądzie, ale dla nadużyć oddalony został. Urwisz ten zeszedł na dziada. Chcąc mieć sposób do życia, założył kancelaryą na ulicy muzealnej, lecz źle mu się powodziło i rychło umarł. Rodille spostrzegł, że będzie mógł z tego korzystać, kupił kancelaryą zmarłego wraz z jego interesami za dwieście franków, które gotówką zapłacił.
Rodille mógł wprawdzie na własną rękę kancelaryą otworzyć, lecz wolał nabyć cudzą, pomieszczoną w domu i dzielnicy miasta, która mu się nadewszystko podobała. Gdy układ już był zawarty, uznał Rodille, że na własne imię interesu rozpocząć nie może, bo dawniejsze jego stosunki ze sądem na to nie pozwalały. Zresztą nie miał prawa przydania sobie tytułu prawnika. Chciał on mieć wolną rękę w interesach, lecz musiał mieć wobec praw swego zastępcę, któryby w razie jakiej burzy za konduktora posłużył.
Takich ludzi nie mało mógł znaleźć w Paryżu, lecz w tem leżała niemała trudność, że taki zastępca, jaki mu był potrzebny, musiał być biegłym w prawie.
Po dłuższym namyśle przypomniał sobie Laridona, dawniej sędziego a potem tandeciarza. Natychmiast rozpoczął poszukiwania i znalazł tego łotra na ulicy Montrouge, dokąd się był zaprowadził opuściwszy pomieszkanie na ulicy Pas-de-la-Mule. Dowiadując się o tandeciarzu, posłyszał Rodille niedobre o nim nowiny.
Laridona spotkało nieszczęście. Okradziono go. Gdy nie miał czem długów opłacić, zniknął pewnego poranku i każdy, kto go znał, był pewny, że na zawsze z Paryża się wyniósł. Rodille przebiegał ulicami po całym Paryżu, chcąc go odnaleźć. Nadzieja nie zawiodła go, bo znalazł Laridona w jakiejś podejrzanej, bardzo brudnej knajpie.
Tandeciarz korzystał jak mógł z dawniejszej praktyki i znajomości prawa. Udzielał on rozmaitym opryszkom i złodziejom lekcyi z prawa karnego, pouczał ich o różnicy między przestępstwem a zbrodnią, wyjaśniał co jest proste złodziejstwo, a co rabunek i od każdej takiej lekcyi kazał sobie płacić po pięćdziesiąt sous. Nie zbywało mu na uczniach, to prawda, lecz to było biedą niemałą, że nie płacili regularnie, bo nie mieli zkąd. Tak podobne zajęcie nie starczyło tandeciarzowi nawet na najskromniejsze życie.
W chwili, kiedy się tego najmniej spodziewał, ujrzał Rodillego, który mu ofiarował środki, stanowisko i wygodne życie. Bez wahania się przyjął warunki, z zamkniętemi oczyma podpisał układ, zgodził się na zupełną zawisłość od swego dobroczyńcy i jawił się potem jako dyrektor w biurze do rozmaitych interesów na ulicy muzealnej.
Potrzeba przyznać, że Rodille pomimo że był najnędzniejszym z ludzi, posiadał przecież niepospolitą energię i wytrwałość. To też do kilku miesięcy kancelarya jego cieszyła się licznymi, poważania godnymi klientami.
Musimy tu podać niektóre szczegóły objaśniające treść napisów umieszczonych na tablicy, która koło bramy na murze zawieszona była.
Wiadomo każdemu, z jaką skwapliwością synowie bogatych rodziców podpisują weksle na kilkadziesiąt tysięcy franków, płatne za trzy miesiące, jeźli za podpisanie takiego wekslu kilkanaście tysięcy otrzymać mogą. Dwa lub trzy miesiące zdają się być bardzo długim czasem, jeźli się ma lat dwadzieścia kilka. Jeźli długu wekslowego w należytym czasie nie zaspokojono, natenczas Rodille wprowadził młodych, nierozważnych dłużników do więzienia. Rodzina uwięzionego spieszyła, aby zamkniętego uwolnić. Tym sposobem majątek Rodillego mnożył się z każdym dniem.
Kancelarya kupowała także długi zaprzepaszczone, których nie można było ściągnąć, a to było drugiem znacznem źródłem jej dochodów.
Najwłaściwsze i zarazem najobfitsze źródło dochodów, jakie tylko geniusz takiego człowieka jak Rodille mógł odnaleźć, było następujące:
Każdą razą, kiedy tylko jaki bogacz bez testamentu umarł nie zostawiwszy spadkobierców po sobie, Rodille używał natychmiast swoich szpiegów i na dziesięć wypadków udawało mu się przynajmniej ośm razy odnalezienie jakichś tam dalekich krewnych, którym się o bogatem dziedzictwie ani śniło nawet. Gdy odnaleziono spadkobiercę, łotr natychmiast udawał się doń z wizytą zachowując wszelkie pozory grzeczności i skromności.
Na wstępie przemawiał Rodille w ten sposób:
— Mój panie! Jestem prawnikiem. Przypadek odkrył mi tajemnicę, która dla pana jest nader ważną. Mogę panu przysporzyć wiele pieniędzy, na które nigdy nie liczyłeś. Bez mojej pomocy nie mógłbyś ich dostać. Podejmę się wszystkich trudów, opędzać będę wszelkie koszta i nie żądam wynagrodzenia pierwej, dopóki pan rzeczoną sumę całkowicie nie odbierzesz.
Radością upojony nieborak zaledwie mógł pojąć, o co rzecz idzie. Rodiile natenczas słodziutkim głosem tak dalej przemawiał:
— A teraz mój panie, rozchodzi się się tylko o sposób, w jaki moje trudy i usiłowania wynagrodzisz.
— Ach! mój szlachetny panie! — brzmiała odpowiedź — niech pan nie wątpi o mojej wdzięczności i wspaniałomyślności.
Rodille skłonił się uprzejmie.
— Nie wątpię o tem ani chwili, lecz tu się rozchodzi o rzecz nader ważną i dla pana wielce korzystną, chciałbym przeto w tym względzie mieć niejaką pewność.
— Jestem cały na pańskie usługi — odpowiadał przyszły spadkobierca — racz pan przeto wyrazić swoje życzenia.
— Spodziewam się, że pan moje żądanie uzna za słuszne i przyjmie z gotowością.
— Cóż zatem?
— Rzecz bardzo prosta. Wystawisz mi pan dokument po wszelkiej formie na to, że połowa otrzymanej sumy do mnie należy, skoro całą otrzymasz.
Spadkobierca natenczas podskoczył w górę i krzyknął:
— Jakto, pan chcesz połowy?
— No tak zapewne!
— Dam panu ósmą część.
Rodille słysząc to, żegnał się i szedł ku drzwiom.
— Wie pan co? Dam panu czwartą cześć.
— Ani ósmą, ani czwartą mój panie, lecz muszę dostać połowę. Może pan teraz czynić, co się panu podoba.
— Ależ pan mnie zarzynasz!
— Powinienbyś pan inaczej powiedzieć, że przyszedłem, aby ci kieszenie pieniądzmi napełnić.
— Ależ tych pieniędzy jeszcze nie ma.
— I nie będzie ich nigdy, jeźli się pan nie zgodzisz.
— Połowa, to za wiele.
Potem Rodille znowu się zabierał do odejścia, lecz spadkobierca wstrzymywał go i usiłował wszelkim możliwym sposobem zawrzeć korzystniejszą dla się umowę. Rodille przecież był niewzruszony i kończył rozprawę temi słowy:
— Niech się pan namyśli, niech się pan przekona, ażali bezemnie możesz co wskórać. Zresztą oto jest mój adres. Jeźli pan będziesz miał ochotę mnie odwidzieć , to mnie to bardzo ucieszy. Jestem zawsze w domu od godziny dziesiątej do dwunastej w południe.
Spadkobierca poruszał po oddaleniu się Rodillego wszystkie sprężyny, aby się dowiedzieć, zkąd spadek otrzymać może, lecz zbywało mu na wszelkich wskazówkach. To też za dni parę po daremnych usiłowaniach zdążał już na ulicę muzealną. Rodille nie tryumfował, lecz przyjmował gościa jak najgrzeczniej. Bez dalszych korowodów sporządzono teraz dokument ułożony wedle życzeń Rodillego. Potem otrzymywał spadkobierca niezbite dowody swego uprawnienia do spadku, którego się najmniej spodziewał. Mimo to przecież szczęśliwiec nie mógł się pocieszyć po stracie całej połowy tak znacznej sumy.
Możemy sobie pomyśleć, jak znaczne dochody z podobnych interesów płynęły, a potrzeba wiedzieć, że takie interesy dosyć były częstemi.
Owi pisarze, którzy jak wiemy w pierwszym pokoju przy stolikach pracowali, odgrywali rolę psów gończych na polowaniu, które końca nie miało. Ci ludzie, głodni, źle ubrani spędzili trzy czwarte części swego żywota na ciągłej bieganinie od jednej dzielnicy miasta do drugiej, kopiując metryki, świadectwa zawartych ślubów i t. d. Resztę czasu używali na uporządkowanie zebranych notatek. Pięciu z tych męczenników zostawało pod kierownictwem szóstego, nąjbieglejszego ze wszystkich. Ten był w kancelaryi pierwszym pisarzem. Ukończył studya jurydyczne, lecz dla braku funduszów nie złożył dotychczas egzaminów państwowych. Ten młody człowiek nazywał się Paweł Mercier, był sierotą i jako taki w zakładzie dla sierót wychowany został. Paweł był łagodnego charakteru, lecz posiadał przy tem także odwagę i przytomność ducha, o czem rychło mowa będzie. Był on zanadto młodym, aby mógł wiedzieć, jakiego rodzaju były interesa Laridona i Rodillego, których uważał za najpoczciwszych ludzi pod słońcem.
Paweł Mercier jest powołany do odegrania w naszej powieści najznaczniejszej i najważniejszej roli. To też godzi się, abyśmy osobistość jego bodaj pobieżnie naszkicowali. Był on wysokiego wzrostu i miał na sobie czarne ubranie wprawdzie niemodne lecz bardzo czysto utrzymane. Nie można go było nazwać pięknym, lecz mimo tego mógł się podobać, bo z jego dużych, ciemnych oczu przeglądała otwartość i szczerość. Wyraz jego twarzy był poważny i smutny. Prawdziwą jego ozdobą były zdrowe, białe zęby i zgrabne ręce, którymby niejedna panienka pozazdrościła.
Paweł zostawał w ciągłych stosunkach z Rodillem, który mu okazywał pewną przychylność i życzliwość. Od Rodillego odbierał wszelkie polecenia i udzielał ich kolegom do spełniania.
Musimy teraz czytelników naszych zapoznać z niektóremi szczegółami, które do zrozumienia tego, co nastąpi, jest konieczne. Pójdźmy więc do gabinetu, gdzie Laridon siedzi bezczynnie na wygodnym fotelu a Rodille wielkiemi krokami przechadza się.
Laridon drzemał. Rodille stanął przed nim nagle i przemówił:
— Do dyabla! cztery miliony, to bardzo znaczna suma, z której by połowa mogła mnie przypaść. Sto batów, gdybym tego nie dostał! Nie! to być nie może, muszę się postarać. Jakkolwiek zresztą zawsze jestem ostrożnym, tak przecież tą razą zaryzykuję. W takiej grze nie żałuje się stawki. Tylko głupiec nie naraziłby się tam, gdzie idzie o pozyskanie dwu milionów.
Rzekłszy to, Rodille uderzył silnie ręką o poręcz krzesła, na którem Laridon spał już w najlepsze.
Laridon obudził się nagle i zapytał gniewnie:
— Czego pan chcesz odemnie?
— Weź pan pióro do ręki i pisz!
— Co takiego?
— To, co panu podyktuję.
— Nie dajesz mi pan ani chwilki spokoju. Czy nie możesz pan użyć do pisania kogo innego?
Rodille wzruszył ramionami.
— Pisz bratku, co ci każę, a spiesz się. Radzę ci to bardzo. Już mi się sprzykrzyło karmić darmozjada i łatwo mógłbym cię odprawić dziękując za usługi.
— Pan obchodzisz się ze mną jak ze służącym, a to mi się wcale nie podoba.
— Obchodzę się z panem tak, jak potrzeba i powinieneś być z tego zadowolony.
— Ależ ja tu jestem u siebie w domu, ja jestem właścicielem biura!
— Zapomniałeś o piśmie, które dowodzi jasno i niezbicie, że to ja właściwie kupiłem tę kancelaryą i że pan niczem innem nie jesteś, jeno moim zastępcą, którego w każdej chwili oddalić mogę. Bądźże pan zatem posłuszny moim rozkazom. Mniejsza o to, czy je spełniasz jako sekretarz, albo jako służący.
Laridon był posłuszny. Wziął pióro ze stołu, zamaczał i choć z niechęcią gotów był do pisania.
— Cóż mam pisać? Już dawno jestem gotów!
— No, to dobrze! — odpowiedział Rodille — uważaj bratku! — Rzekłszy to, począł dyktować!
— Ktokolwiek byłby w stanie dowieść pokrewieństwa z niejakim Andrzejem Bernard, urodzonym w roku 1765 we wsi Saint Ferreal, w dawniejszej prowincyi Franche Comté, departamencie Jura, raczy się bezzwłocznie zgłosić do pana Laridona, adwokata, mieszkającego w Paryżu, na ulicy muzealnej, numer pierwszy, gdzie ważne wiadomości mogą mu być udzielone.
Rodille wstrzymał się.
— Cóż dalej? — zapytał piszący.
— Nic dalej. Widzisz pan teraz, jak niepotrzebnie się uniosłem dla takiej drobnostki. Teraz już cię nie potrzebuję więcej i możesz dzień przebyć, jak ci się żywnie podoba.
Rodille zadzwonił.
Natychmiast z przyległego pokoju otworzono drzwi. Paweł Mercier jawił się.
— Czyś mnie pan wołał, panie Rodille? — zapytał Paweł nieśmiało.
— Tak jest.
— Cóż potrzeba?
Rodille wziął kartkę, na której Laridon pisał co było dyktowane i wręczył ją Pawłowi mówiąc:
— Przepisz pan to pismo cztery razy i zanieś je do Monitora, Journal des Debats, Constitutionela i Gazety Francuskiej i zapłać za umieszczenie, na co daję sto franków. Każ pan sobie dać kwity, że anonse zapłacone zostały.
— Natychmiast to uskutecznię, panie Rodille.
— Gdy się pan z tem uporasz, to pójdź do owego małego domku na Boulevard du Temple.
Gdy Rodille te słowa wymawiał, oblicze Pawła, pokraśniało widocznie.
— Do pana Hornera? — zapytał Paweł.
— Tak jest. Powiedz pan doktorowi, że go dziś odwidzieć nie mogę, a przytem dodaj, że go proszę, aby mi napisał, jeźli co ważnego ma do doniesienia.
— Dobrze, panie. Rodille.
— Więc idź pan i powracaj jak najrychlej.
Paweł Mercier opuścił gabinet niepospolicie wzruszony.
— Tak, tak — rzekł Laridon. — Po ogłoszeniu tych słów w czterech najgłówniejszych dziennikach paryskich, krewni Andrzeja Bernard, jeźli jacy istnieją, nie omieszkają pospieszyć do naszej kancelaryi.
— Liczę na to.
— Potem przypadnie mi udzielenie im ważnych wiadomości wedle pańskiego rozkazu.
— Oczywiście.
— Otóż nie wiem ani słowa z tego, co potrzeba będzie powiedzieć.
— Mało na tem zależy, bo ja sam zgłaszających się przyjmę.
— Być by mogło — dodał Laridon — że przyjdą niespodziewanie, gdy pana w domu nie będzie. Myślę zatem, że to leży w interesie kancelaryi, gdzie za dyrektora uchodzę, abyś mi pan powiedział, jaką tym ludziom należy dać odpowiedź.
— To niepodobna — odpowiedział Rodille uśmiechnąwszy się.
— A to dlaczego?
— Bo tu idzie tylko o rzecz, która mnie dotyczy, nie uważam zatem kochany Laridonie, iżby było potrzebnem abym zaspokoił twoją ciekawość.
Laridon nie odpowiedział, lecz zmarszczył czoło z wyrazem niezadowolenia, a potem pomyślał:
— Aha! ty się obchodzisz ze mną jak z murzynem, ale poczekajno Rodille! Upokorzę ja ciebie! Przyjdzie chwila, że ci będę mógł odwetować, może nie rychło, to prawda, lecz w tem już moja rzecz; aby kreska na cię przyszła!
Pomyślawszy tak, wstał z krzesła, wziął kapelusz do ręki, skłonił się Rodillemu z udaną uprzejmością, a potem mimo dość wytwornego ubrania udał się do brudnej knajpy na ulicy Chantre, gdzie codziennie kilka godzin zwykł był przepędzać.
Gdy Rodille sam pozostał, dobył kluczów i otworzył niemi żelazną skrzynię przy biurku stojącą. Ze skrzyni wziął okładzinki do rąk, a otworzywszy je rozwinął w czworo złożony papier i czytał go może po raz setny w życiu. Papier ten nie był nic innego, jeno własnoręcznie przez Andrzeja Bernard a raczej barona Viriville pisany testament, który przed czternastoma laty w nocy dokonanej zbrodni zrabował był.
Opuśćmy teraz na chwilę dom, gdzie była kancelarya Rodillego, a udajmy się do pomieszkania doktora Hornera. Znamy od dawna część ogrodu, kędy przechodziła publiczność udająca się po radę do doktora. Teraz po raz pierwszy wstąpimy do miejsca, dokąd publiczność nie wchodziła. Miejsce to odgraniczało budynek główny od ulicy Faussée du Temple.
Ogrodnik magnetyzera utrzymujący kwiaty i drzewa w należytym porządku, nie zajmował się nigdy tą częścią ogrodu, który w zaniedbaniu przeistoczył się z czasem w prawdziwy las. Drzewa i krzewy nigdy nie strzyżone rozpościerały w tem miejscu swe gałęzie wolno we wszystkich możliwych kierunkach, a pasożyty i rośliny pnące się utworzyły nieprzebitą gęstwinę.
Nie było tu wcale żadnych chodników, bo wszystkie zarosły. Pozostała tylko wąska ścieżka, którą można było dostać się do środka, gdzie było dość obszerne, wysokiemi drzewami okolone miejsce.
W pośrodku tego miejsca znajdował się kamienny basen i sztuczna skała, na szczycie której umieszczona była statua Neptuna.
Miejsce to, gdzie nawet w południe dla mnogości liścia dosyć ciemno było, ożywiało mnóstwo śpiewaków, gnieżdżących się w gałęziach i mnóstwo skrzeczących żab, które w basenie zajęły mieszkanie.
Doktor i Pamela nie wchodzili tu nigdy i możemy śmiało twierdzić, że o istnieniu tej ustroni zaledwie wiedzieli. Natomiast Blanka Vaubaron chętnie odwidzała to miejsce. Spędzała ona w tem miejscu poranne godziny, dopokąd nie nadszedł czas magnetycznych konzultacyi. Kiedykolwiek miała wolną chwilę, udawała się tu, a usiadłszy na spróchniałej ławeczce, przysłuchiwała się świegotaniu ptasząt i czuła się szczęśliwą w tem zupełnem osamotnieniu.
Córka Jana Vaubarona liczyła w tej chwili lat ośmnaście. Nie można sobie przedstawić nic bardziej nadobnego i idealnego jak jej smukły wzrost. Nic nie mogło przewyższyć piękności jej łagodnego, bladego oblicza i włosów okalających jej miłą twarzyczkę. Cóż moglibyśmy powiedzieć o jej dużych, czarownych oczach barwy lazurowej? Dziewica ta w czarnem ubraniu w pośrodku odwiecznych drzew siedząca, godną była zaiste pędzla pierwszego malarza.
Nadspodziewanie i wbrew wszystkim uczonym teoryom, słabowite dawniej dziecię poczęło od czternastego roku życia coraz więcej sił nabierać. Blanka cieszyła się zdrowiem pomimo częstego nużącego zmęczenia, jakie po śnie magnetycznym zawsze uczuwała.
Blanka zapomniała z czasem, co się dawniej zdarzyło i tylko jakby we śnie przypominała sobie ojca, śmierć matki i wszystkie okropności, które jej porwanie poprzedziły. Nie wiedziała wprawdzie, co jest nieszczęście, a przecież czuła się nieszczęśliwą. Życie, jakie wiodła wcale się jej nie podobało, owszem było dla niej nieznośnem. Serce jej tęskniło za tkliwością właściwą kołu rodzinnemu. Otóż właśnie zbywało jej na rodzinie, której nic w świecie zastąpić nie mogło. Nadaremnie usiłowała zwrócić swe uczucia ku dwom istotom, z któremi codziennie się stykała, ku doktorowi i Pameli. Pomimo starań nie mogła uczuć ku nim najmniejszej skłonności.
Doktor obchodził się z nią zawsze łagodnie i uprzejmie, pomimo tego atoli w jego postępowaniu widoczny był chłód i obojętność. Pamela przeciwnie gardziła nią. Rodille wreszcie napawał ją przestrachem, który instynktowo uczuwała.
Kiedykolwiek nędznik ten znalazł się z nią sam na sam, nie omieszkał prawić jej nieznośne komplementy. Pewnego dnia nawet usiłował przemocą objąć ją w ramiona. Blanka poczęła krzyczeć, na co doktor nadbiegł i począł Rodillemu robić wyrzuty.
Skutkiem tego były febryczne wstrząśnienia, które cały niemal miesiąc trwały.
Gdy dziewczę dorosło, Fryderyk Horner począł mu udzielać nauki, lecz wykształcenie, jakie mu dał, było bardzo powierzchowne i rozciągało się li tylko na czytanie, pisanie i początki rachunków.
— Dla dziewcząt dosyć jest tego — mawiał doktor z ironią.
Blanka potrzebowała wiary. Na dalekim horyzoncie wspomnień pojawiało się jej słowo: Bóg, podobnie rozbitemu statkowi, którym fale morza miotają.
Przypominała sobie, lecz bardzo niewyraźnie, że będąc małą dzieciną klękała, składała rączki i modliła się do Boga.
W pomieszkaniu Hornera wszystko oddychało grubym materyalizmem. Oprócz materyi doktor nie uznawał nic innego. Wedle jego wyobrażenia dusza była tylko jakby elektryczną iskrą, która gaśnie, aby po raz drugi już nigdy więcej nie zaświecić.
Blanka słyszała wymawiane imię Boga tylko wtenczas, gdy Fryderyk albo Pamela w uniesieniu przekleństwa miotali. Złorzeczenia tych ludzi napawały ją przestrachem, lecz nie pojmowała dlaczego. Widok kościołów sprawiał na Blance osobliwsze wrażenie. Kiedykowiek doktor wziął ją ze sobą na przechadzkę, uczuwała coś jakby zazdrość, widząc starców, kobiety i dzieci do kościoła spieszących. Biedaczka myślała sobie:
— Ci ludzie muszą, być zapewne szczęśliwi.
Pewnego dnia, a było to w piętnastym roku życia biednej Blanki, zaszedł wypadek na pozór mało znaczący, który przecież opowiedzieć musimy, bo na całą przyszłość córki Vaubarona wywarł wpływ ogromny. Fryderyk Horner zmuszony był oddalić się z Paryża na całe dwie doby. Oczywiście magnetyczne konzultacye w czasie jego niebytności wcale się odbywać nie mogły. Doktor surowo nakazał Pameli, aby w tym czasie na Blankę uważała i nie opuszczała jej. Zaledwie jednakowoż Fryderyk dom opuścił, jasnowidząca wyszła także, zdawszy, co jej polecono, na sługi. Gdy pana nie było w domu, służący oczywiście mało dbali o rozkazy Pameli. Blanka wkrótce sama w domu pozostała, a uczuwszy pochop do użycia wolności i świeżego powietrza, wzięła na głowę prawie nigdy nie używany kapelusz, zarzuciła szalik na ramiona, wyszła z domu i znalazła się na ulicy.
Z początku uczuła jakby lęk ujrzawszy się samotną na ludnej ulicy i już chciała się wrócić, lecz bojaźliwość ta wkrótce ustąpiła. Blanka przyszła do siebie i szła dalej drogą nie zadając sobie wcale pytania, dokąd idzie i po co.
Po dwugodzinnem błąkaniu się po ulicach, stanęła przypadkiem przed portalem kościoła Panny Maryi. Uczuła jakiś niezrozumiały pociąg, który nigdy zadowolić nie mogła idąc z Hornerem, który szyderstwem zbywał jej natręctwo, jeżli kiedykolwiek objawiła chęć wstąpienia do świątyni. Teraz atoli była samą i mogła uczynić, co się jej podobało.
Podszedłszy ku bramie kościelnej oglądnęła się, lecz widząc ludzi, którzy wyłącznie tylko sobą zajęci byli, nabrała odwagi i weszła do środka. Nic nie zdoła oddać uczucia biednej Blanki, jakie nią opanowało, gdy ujrzała wnętrze tej bazyliki i odetchnęła tą wonią kadzidła napełnioną atmosferą kościelną. W kościele nie było nikogo. Tu i ówdzie gorzały lampy na ołtarzach, a przez barwne szyby okien przebijało się światło słoneczne, tajemniczo rozświecające półcień, jaki wnętrze świątyni zalegał.
Blanka była upojona. Uczucie nie do opisania zrodziło się w jej sercu, oczy zwilżyły się łzami. Uklękła pomimo woli i pochyliła głowę. Zasłoniwszy twarz rękoma, chciała się modlić, ale nie umiała. Nadaremnie usiłowała odnaleść w pamięci słowa modlitwy. Instynktowo odczuwała obecność niewidomej, wszechmocnej istoty. Chciała się do niej zwrócić, lecz była w niepewności, czyli do Pana albo do ojca ma zwrócić uczucia i myśli. Blanka milczała, obawiała się bowiem obrazić Boga niestosownemi słowy i tylko jej serce biło potężnie.
W końcu atoli uspokoiła się. Z czasów dziecięctwa przyszły jej na myśl słowa, których od matki nauczyła się:
— Boże mój! Oddaję w ręce Twoje przenajświętsze duszę, ciało i serce moje!
Blanka zrobiła pierwszy krok do poznania Boga. Nie wiedziała wprawdzie, co jest religia, ale Bóg sam objawił się jej duszy. Wyszedłszy z kościoła, szła brzegiem Sekwany i wiedziona dziecięcą ciekawością przeglądała wystawy kupców, którzy stare malowidła, książki i t. p. mieli do sprzedania. Nagle zadrżała ujrzawszy w dziale książek po dziesięć sous sprzedawanych jakiś stary, podarty egzemplarz w formie dużej ósemki. Można, było poznać, że ta książka była kiedyś bardzo pięknie oprawiona, bo na wierzchniej okładce można było rozpoznać złotem wybitą tarczę herbową.
Blanka wzięła książkę do ręki i otworzyła. Na pierwszej stronnicy umieszczony był napis.
— Pismo święte.
Poczęła obracać kartki i przypatrywała się stalorytom. Natychmiast przypomniała sobie że tę książkę nie po raz pierwszy w życiu widziała. Przypomniała sobie, że w latach młodości dziecięcej, prawie codziennie zachwycały ją obrazki, w tej książce umieszczone.
Blanka nie myliła się wcale.
Przypadek, ów potężny deus ex machina ludzkich losów, oddał jej rzeczywiście w ręce ową biblią, którą przed dwunastoma, laty po śmierci Marty i uwięzieniu Vaubarona na publicznej licytacyi sprzedano. Blanka uczuła niepohamowaną żądzę posiadania tej książki. Zapytała kupca o cenę.
— Aj panienko! — odpowiedział zapytany — zdaje się, że nie umiesz czytać. Czyż nie widzisz, że ta książka leży w dziale po dziesięć sous?
Młoda dziewczyna aż zadrżała z radości, bo właśnie owe dziesięć sous były w jej posiadaniu. Pewnego dnia znalazła je była w piasku na podwórzu i chciała oddać Hornerowi, lecz doktor nie przyjął podanej sobie monety i rzekł:
— Możesz to zatrzymać dla siebie.
Córka Vaubarona dobyła z kieszeni dziesięć sous, co stanowiło cały jej majątek i wręczyła pieniądze antykwarzowi. Potem ukryła książkę pod szalem i myślała:
— Mój Boże! Co za szczęście, żem dziś z domu wyszła.
Jakkolwiek wcale jeszcze nie było późno, zaniechała Blanka dalszej przechadzki po ulicach Paryża i pospieszyła do domu, aby czemprędzej nabytym skarbem mogła się do woli nacieszyć. Poczęła przebiegać ulice, ale zabłądziła i ledwie po dwugodzinnem szukaniu i dopytywaniu się zdążyła na Boulevard du Temple i otworzyła drzwiczki ogrodowe kluczem, który schowała do kieszeni wychodząc z domu. Bogu tylko wiadomo, z jakim przestrachem weszła do domu, bo obawiała się, aby Pamela lub którykolwiek służący pierwej niż ona nie powrócił. Gdyby tak było, dowiedziałby się Fryderyk Horner o tem, że wyszła z domu, coby ją na przykre wymówki chlebodawcy naraziło.
Obawa jej była płonną. W domu nie było jeszcze nikogo. Blanka weszła do pokoju i niktby nie mógł pomyśleć, że była na przechadzce.
Noc rychło zapadła, Blanka zamknęła drzwi, zasunęła zasówki i zapaliła świecę. Potem wzięła książkę do ręki i oczyściła z prochu i brudu. Skóra, w którą biblia była oprawna, odzyskała częściowo dawny połysk i Blanka z radością przypatrywała się tarczy herbowej u góry markizowską koroną przyozdobionej. Blanka oczyściła także klamry, któremi książka zaopatrzona była i przekonała się rychło, że były srebrne. Książka wyglądała teraz niemal tak, jaką była dawniej. Nareszcie otworzyła. Pierwsza kartka była pergaminowa i cała zapisana. Pismo zbladło tak dalece, że w pierwszych wierszach zaledwie było czytelne, niżej atoli mniej było niewyraźne.
Blanka odczytała, co było napisane, lecz to ją mało zajęło. Były tu umieszczone daty narodzin, wesel i śmierci, a nazwisko Vaubaron powtarzało się ciągle. Dziewczyna nie przypominała sobie swego rodowego nazwiska i tak stało się, że przestała czytać nie doszedłszy wcale do końca. Czytelnicy nasi domyślają się zapewne, że daty na pergaminowej kartce umieszczone tworzyły przegląd rodowodowy rodziny Vaubaronów. Jak przodkowie, tak też niemniej i Jan Vaubaron, prosty rzemieślnik umieścił tu datę swego ślubu z Martą Bernard i dzień narodzin swej jedynej córki Blanki.
Młode dziewczę obróciło kartkę i przeczytało z uwagą kilka początkowych wierszy z księgi rodzajów:
„Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. Ziemia była pusta, ciemności zalegały ją, a duch Boży unosił się nad wodami. Wtenczas rzekł pan Bóg, niech się stanie światło i stało się“.
Cud, jaki Przedwieczny zdziałał na początku, powtórzył się obecnie. Z czytaniem książki zaświecił promień światła w duszy dziewicy. Odtąd córka Vaubarona przez wiele miesięcy nie odwiedzała wcale miejsca w opuszczonej części ogrodu, gdzie przedtem w cieniu odwiecznych drzew z ochotą siadywała, lecz przepędzała wolne godziny w swym pokoiku i z rozkoszą rozczytywała się w książce. Tu tylko oddawała się biblijnym studyom, bo domyślała się instynktowo, że tajemnicy posiadania książki doktorowi w żaden sposób wyjawić nie mogła.
Tak za pomocą nabytej książki Blanka z każdym dniem stawała się inną, wcale istotą, poznawała Boga. Do tego przeistoczenia całej jej moralnej istoty brakowało tylko jeszcze jednej rzeczy tj. miłości, lecz i to wkrótce bez jej wiadomości nastąpiło. W chwili, kiedyśmy przerwaną nić naszej powieści na nowo nawiązali, Blanka już kochała, choć jeszcze o miłości nawet wyobrażenia nie miała.
Pewnego wieczoru zbudził doktor Horner córkę Vaubarona z magnetycznego, uśpienia. Blanka czuła się ogromnie zmęczoną. Głowa jej pałała, pierś wzdymała się, a w oczach migotały jasne kręgi z dziwną szybkością.
W nadziei, że świeże powietrze wieczorne orzeźwi ją, wyszła z salonu do ogrodu i przechadzała się. Noc była jasna. Na niebie iskrzyły się miliony gwiazd. Księżyc świecił, że było jasno jak w dzień. Blanka oddychała chciwie świeżem, wonnem powietrzem i udała się do najbardziej oddalonej części ogrodu.
Idąc dostała nagle zawrotu głowy. Chciała się oprzeć o jaki przedmiot, lecz nie znalazłszy żadnego, zachwiała się i z jękiem padła na ziemię. Nie była zemdloną, lecz czuła się tak bardzo osłabioną, że o własnych siłach wcale się podnieść nie mogła.
W tejże chwili, kiedy Blanka na ziemię upadła, wyszedł z domu Hornera ubogo odziany mężczyzna, o szlachetnej postawie i zaufania godnych rysach twarzy. Tym mężczyzną był Paweł Mercier, którego czytelnicy w poprzednich ustępach naszej powieści poznali.
Laridon posłał Pawła do doktora z poleceniem, aby mu doniósł, że bezzwłocznie w kancelaryi Rodillego na ulicy muzealnej jawić się winien.
Posłyszawszy jęk i upadek, Paweł pospieszył na miejsce wypadku i spostrzegł Blankę bez ruchu na ziemi leżącą. Paweł wiedział o jasnowidzącej dziewczynie w domu Hornera i domyślił się zaraz, że osobą, którą spostrzegł na ziemi leżącą, żadna inna być nie może. Ująwszy tkliwie dziewczynę w ramiona przemówił uprzejmie:
— Czy nie zraniła się pani?
— Nie — odpowiedziała Blanka słabym głosem — to nic.
— Lecz ten upadek?
— Jest skutkiem chwilowego osłabienia.
— Czy życzy pani sobie, abym ją zaniósł do domu?
— O nie! odpowiedziała żywo dziewczyna — chcę pozostać na dworze.
Paweł Mercier oglądnął się i ujrzał pod ścianą domu kamienną ławeczkę. Wziąwszy Blankę na ręce, zaniósł ją tam z wszelką ostrożnością.
— Czy lepiej pani teraz?
— Zdaje mi się, że tak, mój panie.
— Czuje się pani mocniejszą?
— Sądzę, że jeszcze nie.
— W takim razie nie może tu pani pozostać. Pójdę i zawiadomię doktora.
Paweł Mercier zrobił poruszenie, jak gdyby się chciał oddalić.
Blanka powstrzymała go i rzekła błagalnym głosem:
— Nie czyń pan tego, proszę cię o to bardzo.
— Ależ pani potrzebuje pomocy...
— Mylisz się pan, nie potrzebuję jej wcale.
— Czyż nie potrzeba skutecznemi środkami temu osłabieniu zapobiedz?
— Nie panie, tego nie potrzeba wcale. To osłabienie jest skutkiem niezwykłego natężenia. Kilka chwil spokoju przywrócą mi siły.
— Przynajmniej pozwól mi pozostać tak długo, dopóki jej oczekiwania nie spełnią się.
— A to na co?
— Zakazuje mi pani pójść do doktora i jestem posłuszny, lecz prawdopodobnie nie rozkaże mi pani, abym ją opuścił w chwili, kiedy jeszcze nie jesteś zdolną o własnej sile zdążyć do pomieszkania.
Blanka nie czuła w sobie dosyć sił, aby mogła dalej prowadzić rozmowę.
— Więc zostań pan, jeźli ci się tak podoba, rzekła zaledwie słyszalnym głosem.
Potem oparła głowę, skrzyżowała ręce na piersiach i milczała.
Paweł Mercier stał w oddaleniu trzech kroków od ławeczki z oczyma ku dziewicy zwróconemi. Blade światło księżyca oświecało jej lice. Zachwycony tym widokiem Paweł nie mógł odwrócić oczu od tych łagodnych rysów twarzy i był jak oczarowany.
Podobnie Blanka patrzyła na Pawła i było to po raz pierwszy w jej życiu, że jej oczy na nieznajomym mężczyźnie przez czas dłuższy spoczywały. Biedne dziecię nie mogło sobie wytłumaczyć pociągu, jakiemu pomimowolnie uległo, to jedno tylko wydało mu się jasnem i pewnem, że między tym młodym człowiekiem z jednej a Hornerem i Rodillem z drugiej strony, ogromna zachodziła różnica.
Tak minęło kilka chwil. Blanka powstała z ławeczki i czuła się dosyć silną, aby mogła o własnej sile zajść do domu bez obawy nowego upadku.
— Widzisz pan, rzekła z melancholijnym uśmiechem — że mi jest lepiej. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jeno złożyć mu najszczersze podziękowanie za jego troskliwość i współczucie, co też czynię z całego serca.
Rzekłszy to, odwróciła się i poszła chwiejnym krokiem do ogrodu.
Paweł chciał pójść za nią, lecz nie miał odwagi.
Widząc oddalającą się dziewczynę, rzekł nieśmiało:
— Czy pani uda się do pokoju?
— Nie — odpowiedziała Blanka — jeszcze nie.
— Czy pani się nie obawia ponownego osłabienia?
Młode dziewczę kiwnęło główką na znak, że nie ma obawy żadnej, a potem rzekła:
— To już przeminęło. Jestem tego zupełnie pewną.
— Zdaje mi się przecież — mówił Paweł dalej — iżby było roztropniej, gdybyś się pani w samotności i ciemności nocy nie narażała na niebezpieczeństwo.
— Co teraz uczynię, to zwykłam czynić każdego wieczora.
— Tak, ale dzisiaj jesteś pani cierpiąca.
— Powtarzam panu, że osłabienie minęło.
— To mnie wcale nie uspakaja i mam powód do tego... Czy nie raczyłaby pani podać mi ramię i pozwolić, abym jeszcze na krótki czas przy niej pozostał?
Blanka była uosobistnioną niewinnością. Nie myśląc o niczem złem, nawet się nie domyślała niebezpieczeństwa nocnego pobytu w cztery oczy. Oddzielona zresztą, od świata, nie wiedziała nic o zwyczaju, który młodym panienkom wzbrania surowo pewnych kroków. Spojrzała na Pawła, którego oblicze wyrażało otwartość, szczerość i niekłamane współczucie. Blanka bez wahania się zezwoliła na żądanie młodego człowieka.
— Więc podaj mi pan rękę — rzekła — i bądź mi podporą, gdy taką masz wolę.
Paweł pospieszył i począł drżeć na całem ciele, gdy poczuł dotknięcie delikatnej rączki naszej bohatyrki. Młodzi ludzie szli obok siebie nie mówiąc ani słowa, lecz uczuwali oboje niepojęte a przecież rozkoszne wzruszenie, które nadaremnie ukryć usiłowali.
Rychło znaleźli się na wąskiej ścieżce w zaroślu i tu dla skąpej szerokości ścieżki jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Ręka Blanki drżała lekko na ramieniu Pawła. Przybyli do miejsca wysokiemi drzewami otoczonego. Tu było prawie zupełnie ciemno. Tu i ówdzie tylko błąkało się po ziemi światło księżyca. Statua bożka Neptuna na szczycie skały umieszczona do połowy była oblana światłem, co władcy mórz nadawało pozór fantastycznego zjawiska.
Blanka uwolniła się i usiadła na ławeczce. Paweł stanął tuż przy niej.
— Jak to miejsce jest ponure — rzekł Paweł.
— Takie jest pańskie zdanie?
— Zapewne... ta ciemność... ta statua, której groźna postać w niewyraźnych zarysach po nad nami się unosi, wszystko to wygląda bardzo ponuro.
— A przecież — odpowiedziała dziewczyna — to jest jedyne miejsce w tym ogrodzie, gdzie chętnie bawię samotna.
— Być może, że pobyt na tem miejscu w dzień jest zachwycający.
— Chociaż słońce przyświeca, to przecież to miejsce nie jest wcale weselsze dla tego.
— I pani chętnie tu bawisz?
— Chętniej, niż gdziekolwiek w innem miejscu. Skoro tylko wolną jestem, natychmiast tu się udaję.
— Więc to dzikie miejsce nie nasuwa pani ponurych myśli, nie napawa bojaźnią?
— Właśnie ta ponurość pociąga mnie i odpowiada, memu usposobieniu najzupełniej.
Potem nastąpiła chwila milczenia.
— Pani! rzekł Paweł z widoczną nieśmiałością — to co powiedziałaś zasmuca mnie i serce mi ściska. Czy pozwoli pani, abym jej zadał jedno pytanie?
— Dlaczegożbym nie miała panu pozwolić?
— Więc odpowiesz mi pani?
— Odpowiem, jeźli to w mojej mocy będzie. O cóż chcesz mnie pan zapytać?
— Czy pani jesteś szczęśliwą...
Blanka zadrżała.
— Ja jestem szczęśliwą! — rzekła zmienionym głosem — ach! nie mój panie! Ja wcale szczęśliwą nie jestem.
— Opowiedz mi pani przyczynę tego nieszczęścia, które tak zaciężyło na tobie.
— Więc niewiadomo panu, kim jestem?
— Wiem, że się nazywasz Blanka.
— Czy nie wiesz pan, w jakim zostaję stosunku do Fryderyka Hornera?
— Jeźli się nie mylę, to jesteś pani jasnowidzącą tego sławnego magnetyzera.
— I pan się pytasz, czy jestem szczęśliwą? Ach, mój panie! Życie, które tu wiodę jest mi wstrętne.. Nie ma na świecie stanowiska, któreby było gorsze, niż moje. Zazdroszczę najnędzniejszemu z ludzi, żebrakowi nawet, bo człowiek taki wolnym jest przynajmniej co do uczuć i myśli. U mnie myśli i dusza nie są mojemi. Jedno i drugie niewolniczo podlega doktorowi Hornerowi, magnetyzerowi i panu mojemu!
— Jeźli tak jest, to dlaczegóż rodzina zostawia panią w tem położeniu?
— Rodzina! Ach, mój panie! Ci co mają rodzinę, są bardzo szczęśliwymi ludźmi! Ja do nich się nie liczę, bo nie mam ni ojca ni matki.
— Tak, jak ja, zawołał Paweł.
— Jakto, czy pan także jesteś sierotą?
— Tak jest pani. Jestem osierocony i samotny na świecie.
— Żałuję pana z całego serca, a przecież zdaje mi się, żeś pan o wiele mniej pożałowania godny niż ja. Pan jesteś mężczyzną, jesteś silnym i niezawisłym i możesz skutecznie walczyć z przeciwnym losem, lecz ja biedna, opuszczona mogę tylko cierpliwie znosić, co mi los zgotował. Pan jesteś jedynym człowiekiem, który mi dotąd okazał współczucie. O ile sobie przypominam, nikt mnie w życiu nie kochał. Tak jest teraz, i niewątpliwie dalej tak samo będzie.
Paweł czuł, że mu serce gwałtownie bije. W głowie mu się kręciło. Chciał się rzucić Blance do nóg i wyrzec:
— Pani mówisz, że cię nikt nie kocha. Pani się myli, bo ja jestem, który ją pokochał nad życie. Ubóstwiam panią i chętnie umarłbym dla niej.
Tem wypowiedziałby Paweł tylko rzeczywistą prawdę. Serce jego rozgorzało miłością gwałtowną, nagłą. Pomimo tego nie odważył się młodzieniec wylać swych uczuć. Po dłuższej chwili milczenia, gdy daremnie usiłował uciszyć bicie serca, przemówił powolnym, zaledwie słyszalnym głosem:
— Położenie pani podobne jest do mojego. Cierpiałem i cierpię jeszcze teraz tak jak pani z powodu, że nie mam rodziny. Młodość moja była tak jak i pani pozbawiona wszelkiego współczucia. Nie byłem podobnie jej nigdy szczęśliwym. Czy nie raczyłabyś pani przyjąć moje bezwarunkowe poddanie się i wynagrodzić je bodaj małą przychylnością? Czy nie zechcesz pani uważać mnie za przyjaciela, za brata?
Młode dziewczę nie rychło odpowiedziało. Wzruszenie stłumiło jej głos a łzy posączyły się z jej oczu po nadobnem licu. Paweł źle zrozumiał rodzaj i przyczynę milczenia dziewicy.
— Pani mi nie odpowiadasz! Ach! Widzę to dobrze. Pani mną gardzisz i uważasz nieznajomego ci człowieka za nieużytecznego głupca a jego przychylność za niepotrzebną ofiarę. Niech mi pani przebaczy, bo nabyłem przekonania, że trzeba było zamilczeć... nie byłem panem uczuć moich. To się już nie powtórzy więcej. Jeszcze raz błagam cię, przebacz i bądź zdrowa!...
— Mój panie — zapytała Blanka tak cichym głosem, że ledwie można było słów dosłyszeć — jakie jest pańskie imię?
— Nazywam się Paweł — odpowiedział młody człowiek zdziwiony pytaniem.
— Dobrze więc — rzekła nasza bohatyrka z mocą, jakiej się po niej nie łatwo można było spodziewać. — Oto masz Pawle moją rękę. Podaję ci ją jako siostra bratu. Przyjmuję ofiarowaną mi przychylność i czuję się szczęśliwą, bo już nie jestem sama jedna na świecie.
Radość niewypowiedziana napełniła serce młodego człowieka. Pochwycił chciwie podaną sobie rękę dziewicy. Gotów był przycisnąć ją do ust i okryć płomiennemi pocałunkami, lecz zadowolił się tem, że ją uściskał serdecznie. Blanka nie rychło cofnęła rękę. Czyż siostra wobec brata nie może tego uczynić?
Paweł i Blanka spędziliby chętnie całą noc na pogadance, tak wielki znajdywali w niej powab, którym się wcale nasycić nie mogli, lecz czas mijał się z szybkością strzały i lada chwila mógł Fryderyk Horner zwrócić uwagę na nieobecność dziewczyny.
Musiano myśleć o rozstaniu się.
— Kiedyż się zobaczymy znowu, droga Blanko, moja siostro? — zapytał Paweł.
— To zawisło bardziej od pana, niż odemnie. Czy pan często przychodzi do doktora Hornera?
— Ach, bardzo rzadko! Co najwięcej raz w tygodniu.
— Nie mógłbyś go pan częściej odwidzać?
— Tak, może, jeżeli mi się uda wynaleźć powody.
— Jeżeli pan zechce poszukać, to znajdziesz je niezawodnie.
— Spodziewani się... nie wątpię o tem... chęć widzenia się z panią zaostrzy bystrość mego umysłu.
— Ja zaś — odpowiedziała Blanka — oczekiwać pana będę każdego wieczora na tem samem miejscu gdzie się teraz znajdujemy. Możesz pan być pewny, że mnie tu zawsze zastaniesz. Widzi pan więc, że to od pana zależy, a nie odemnie, aby nasze schadzki jak najczęściej powtarzały się.
Paweł pożegnał Blankę. Młode dziewczę nie posiadało się z radości, poszło do domu i zamknęło się w pokoju, aby marzyć do woli. Paweł podążył ku ulicy muzealnej. Tej nocy Blanka spała mało, a Paweł ani oka nie zmrużył. Kiełkująca miłość jest zaprzysiężonym wrogiem snu.
Niedoświadczona Blanka nie inaczej była przekonana, jak że dla Pawła tylko siostrzaną uczuwała przychylność i długo jeszcze potem pozostawała w tem błędnem mniemaniu.
Paweł, doświadczeniem i lekturą pouczony, inaczej osądzał uczucie, które nim owładnęło. W każdej godzinie dnia myślał o Blance, w śnie nawet miły obraz nadobnego dziewczęcia stawał mu przed oczyma duszy.
Paweł kochał całą duszą, lecz nie miał żadnej nadziei, bo wiedział nadto dobrze, że skąpe jego dochody nie mogą wystarczyć na utrzymanie żony, a z drugiej strony nie mógł się spodziewać, aby w przyszłości było inaczej.
— Pozostanę jej bratem i nic więcej — pomyślał sobie — a tak będę miał prawo strzedz jej i mówić jej o mojem przywiązaniu.
Tak myślał Paweł Mercier i był przekonany, że nic w świecie nie skłoni go do wyznania miłości. Zresztą, schadzki tych młodych ludzi, nie były tak częste, jak tego sobie życzyć mogli. Pomimo usiłowania Paweł tylko rzadko kiedy znajdywał powód do wstąpienia do ogrodu doktora Hornera. To też ucieszył się niezmiernie, gdy go Rodille posłał z poleceniem do Fryderyka Hornera, i zaledwie mógł ukryć pomieszanie.
Rodille, zajęty poszukiwaniami za nieznajomymi spadkobiercami barona Viriville, nic wcale nie zauważył. Niegodziwiec miał tylko to jedno na myśli, aby z ogromnego spadku połowę sobie przyswoić, a potem z całym ogromnym majątkiem wyjechać do Londynu, Wiednia albo Florencyi, gdzieby wiodąc pańskie życie, mógł użyć tego, co zgromadził.
— Chcę aby tak było, i tak być musi — rzekł do samego siebie. — Jeźli są jacy spadkobiercy, to ich poszukam, a jeźli ich nie ma, to ich wymyślę do dyabła.
Lecz sprawa ta jakoś nie szła i na ogłoszenia w czterech najznakomitszych dziennikach umieszczone nikt nie odpowiedział.
— Człowiek strzela, a pan Bóg kule nosi — mówi stare przysłowie. Przekonamy się z następnego o prawdzie tych słów.
Pewnego popołudnia (było to we dwa miesiące po ogłoszeniach w gazetach umieszczonych) zatrzymał się przed jednym z domów na ulicy muzealnej kabryolet, w tyle którego malutki groom miejsce zajmował. Ten bogato przyozdobiony, w herby zaopatrzony kabryolet zaprzężony był koniem, którego uprząż pozłacanemi guzikami gęsto była nabita.
Groom zeskoczył lekko na ziemię i stanął przy koniu. Pan rzucił mu lejce i zlazł także. Rzuciwszy okiem na napisy powyżej bramy umieszczone, wszedł do domu.
Przybysz był niskiego wzrostu, wątłego wejrzenia, pretensjonalnie ale bez gustu ubrany. Sześć drogocennych rubinów służyło mu za guziki u kamizelki, a z niebieskiego szafiru zrobiona spinka u krawatki przyozdobiona była dużym brylantem. Na jego łańcuszku od zegarka wisiał cały pęk ozdóbek, a na słomianych rękawiczkach miał cały tuzin kamieniami wysadzanych pierścieni. Wiek tego przybysza nie dał się łatwo oznaczyć. W oddaleniu kilku kroków można było z jego bladej, skąpemi, płowemi włosami okolonej twarzy wnioskować, że to jest jeszcze bardzo młody człowiek, lecz w pobliżu można było na tej twarzy spostrzedz liczne zmarszczki, świadczące o nieporządnem, już dosyć długiem życiu.
Zdawało się, że ten człowiek zachwycony był samym sobą. Z rękami w kieszeniach szedł po wschodach na górę, nucąc jakąś aryę z opery.
Rozwarłszy drzwi szeroko, wszedł do pierwszego pokoju kancelaryi Rodillego, gdzie biedni pisarze pracowali. Na widok przybyłego gościa, tak świetnie przybranego zdumieli się biedacy.
Tylko Paweł Mercier pozostał obojętnym wobec człowieka, który wydał mu się nie inaczej, jak figurą z żurnalu mody wyciętą. Mercier zapytał krótko:
— Czego pan sobie życzy?
Tak zagadnięty gość uzbroił swe oczy w złoto oprawne binokle przypatrzył się mówiącemu z uwagą, a potem rzekł przewlekle i z lekceważeniem:
— Gdzie jest dyrektor tej kancelaryi?
— Panowie dyrektorowie są we własnym gabinecie.
— A! jest ich dwóch! Czy rychło mogę się z nimi rozmówić?
— Sądzę, że można zaraz, ale wprzód zobaczę.
Paweł oddalił się, ale za chwilę jawił się znowu i przemówił:
— Proszę wejść.
Gość w tej chwili zniknął za drzwiami gabinetu, gdzie Laridon siedział na swem zwykłem miejscu przy biurku zawalonem stosami papierów. Rodille siedział przy innym stoliku, podobnie mnóstwem aktów zarzuconym. Oczy miał przysłonięte zielonym daszkiem, co było jego zwyczajem, gdy przybywał jaki nieznajomy. Mając oczy tym sposobem przysłonięte, mógł każdego badać, nie narażając swej własnej osobistości na podobne niebezpieczeństwo. W chwili, kiedy nieznajomy wszedł, powstał Rodille z siedzenia, aby go powitać i zdawało się, jakoby używał całej mocy ducha, aby ukryć swe wzruszenie. Teraz jeszcze bardziej nasunął daszek na oczy. Laridon powitał gościa z powagą i pomyślał:
— Do dyabła! Jeźli te rzeczy na nim są prawdziwe, to urwisz ten musi być bardzo bogaty. Czego on może chcieć?
Rodille nie wyrzekł ani słowa. Milcząc przysunął fotel obcemu człowiekowi i skinięciem ręki poprosił go, aby usiadł. Obcy człowiek nie siadł, lecz oparł się tylko rękoma o poręcz krzesła i przemówił:
— Czy mam zaszczyt mówienia z panami dyrektorami tej kancelaryi?
Słysząc te słowa Rodille zadrżał ponownie, lecz mniej silnie niż przedtem. Gdy Rodille milczał, przemówił Laridon:
— Tak jest mój panie. My jesteśmy szefami tego biura, gotowymi na pańskie usługi.
Gość przemówił:
— Wszedłszy tu, sądziłem, że mam do czynienia tylko z jedną osobą.
— Jest nas dwóch mój panie — odpowiedział Laridon — bo rozległym naszym interesom jeden tylko, pomimo zdolności, w żaden sposób nie mógłby dać rady. Musieliśmy nasze interesa podzielić. Każdy z nas ma swój dział, który załatwia. Jeźli atoli pan życzy sobie mówić tylko z jednym, to prosimy powiedzieć, co go do nas sprowadza, a wtenczas dotyczący sam jeden będzie z panem konferował.
— Rozumiem — odpowiedział nieznajomy.
— Jeźli się rozchodzi o małżeństwo, proces, pożyczkę lub spadek, to prosimy to objawić. Mów pan i bądź pewny, że nikt na świecie lepiej od nas panu nie usłuży.
— Rozchodzi się o małżeństwo.
— Bardzo dobrze — rzekł dawniejszy tandeciarz — to należy do mego pana kolegi. Możemy panu przedstawić dziedziczki znacznych majątków, panny milionowe.
— Dziedziczka już jest, przerwał nieznajomy — i małżeństwo już zawarte.
Laridon powstał z najgłupszym wyrazem na świecie i rzekł chłodno:
— Ależ mój panie! Jeżeli dziedziczka już jest i małżeństwo zostało zawarte, to ciekaw jestem bardzo, co my w takim razie możemy.
— Powiem to temu panu, do którego to należy — odpowiedział nieznajomy — a ponieważ tu chodzi o rzecz bardzo ważną, życzyłbym więc sobie pomówić z nim sam na sam, ale nie w tym pokoju, gdzie pół tuzina młodych ludzi słyszeć nas może.
Na te słowa powstał Rodille i rzekł:
— Będę miał zaszczyt zaprowadzić pana do osobnego gabinetu, który wyłącznie dla spraw małżeńskich urządziliśmy. Tam będziemy sami i ręczę za to, że nas nikt słyszeć nie będzie.
Gdy Rodille tak mówił, Laridon stał jak wryty, bo nie poznawał głosu swego kolegi. Laridon pomyślał sobie:
— Co on u dyabła mieć może? Ukrył twarz i zmienił głos do niepoznania. To jasne, lecz nie wiem, w jakim celu to robi.
Łatwo było można tak zapytać, lecz nie było łatwo odpowiedzieć. Podczas gdy Laridon daremnie przemyśliwał nad rozwiązaniem zagadki, Rodille otworzył drzwi i wprowadził gościa do innego gabinetu. Człowiek z kabryoletu rzucił się na fotel, a potem począł oglądać firanki i obrazy na ścianach. Po chwili przemówił:
— Nie źle, wcale nie źle. Bardzo pięknie. Myślałby kto, że się tu znajduję w budoarze jakiej kobiety a nie w biórze agenta do rozmaitych interesów. Jestem zdumiony.
— Ten gabinet ma całkiem odrębne znaczenie. Tu się zdybują ci, którzy w przyszłości mają się stać małżonkami. Dla tego ten gabinet jest tak urządzony. Ale raczy pan darować, mój czas jest policzony. Pozwól mi pan przeto, abym go zapytał, co go do mnie sprowadza.
— Ja także niczego innego sobie nie życzę, lecz zachodzą takie okoliczności, które prostą, krótką drogę poniekąd utrudniają.
— A to dla czego?
— Dla rozmaitych powodów. Zresztą przyszedłem tu i znalazłem wszystko tak, jak mi powiedziano o panu.
— A! mówiono o mnie!
— Tak, lecz nie osobiście o panu, ale o dyrektorze kancelaryi do rozmaitych interesów, na ulicy muzealnej znajdującej się.
— Czy nie raczy pan objawić, gdzie to o tej skromnej kancelaryi i jej dyrektorze mówiono?
— Prawdziwie, że tego już sobie nie przypominam. Zapewne stało się to w towarzystwie, w gronie dobrych przyjaciół.
— Może pan będzie łaskaw powiedzieć, co mówiono?
— Na honor, mówiono tylko jak najlepsze rzeczy. Mówiono, że pan jesteś człowiek zdolny, energiczny, a oprócz tego...
Gdy nieznajomy utknął w tem miejscu, zapytał Rodille:
— Cóż oprócz tego?
— Mówiono, że pan umie milczeć i wolny jesteś od przesądów, mówił dalej nieznajomy — cóż, czy miano słuszność?
— Tak, mniej więcej. Umiem milczeć jak grób, a co się tyczy przesądów, to zależy od...
— Od czego?
— Od rozmaitych rzeczy.
— Na przykład?
— Na przykład od osoby, z którą mam do czynienia, od rzeczy, o którą idzie, od niebezpieczeństwa, na jakie mogę się narazić, a wreszcie od korzyści, jaka mnie czeka.
— To znaczy krótko mówiąc, że pańskie sumienie umilka, skoro interes milczenie nakaże.
— Robię z przyjemnością uwagę, że pan mnie doskonale zrozumiałeś.
— Ja także widzę z przyjemnością, kogo mam przed sobą. Tak nasz interes rychło się załatwi, bo jestem bogaty, wspaniałomyślny i potrzebuję pana.
— Doskonale! Mam nadzieję, że w przyszłości nie nastąpi nic takiego, coby mogło spowodować utratę pańskiego zaufania.
— Nic zupełnie! Zaufam panu ze wszystkiem i zawsze.
— A ja z mojej strony okażę się godnym tego.
Nieznajomy dobył z kieszeni pugilares w rosyjski jucht oprawny, otworzył go i wyjął karty wizytowe i rozmaite papiery.
— Oto jest mój adres.
Rodille przeczytał na karcie: Vicomte Hektor z Coursolles — a nieco niżej: Ulica Koliseum numer dwadzieścia.
Rodille czytał uważnie, i gdyby nie miał daszka na oczach, możnaby było ujrzeć ciekawy uśmiech, który na jego twarzy zaigrał.
— Panie Vicomte! oczekuję z niecierpliwością tego, co mi masz powiedzieć.
Vicomte Coursolles zabrał głos i przystąpił, wprost do rzeczy mówiąc:
— Podróżowałem wiele, bo podróże kształcą młodzież. Dopiero od kilku miesięcy jestem w Paryżu. Już mi się sprzykrzyło kawalerskie życie i postanowiłem się ożenić, gdy atoli obok osobistych zalet posiadani pięć kroć sto tysięcy płynnego majątku, bądź w papierach, bądź w kosztownościach familijnych, więc postanowiłem wybrać damę, któraby przynajmniej tyle posiadała co ja.
— Bardzo mądre postanowienie, które tylko pochwalić mogę.
— Oglądnąłem się i znalazłem, czego szukałem. Dobra gwiazda wprowadziła mnie w styczność z małą panienką, mającą lat dwadzieścia sześć, córka handlarza zbożem, który przed rokiem umarł. Matka jej już dawno nie żyje. Ta kochania godna istota posiada milion majątku.
— To ostatnie lepsze niż wszystko, panie Vicomte.
— I ja tak sądzę. Konkurowałem do niej i pozyskałem ją mojemi zalety. Otóż panienka, która od urodzenia nie inaczej jak tylko Angeliką Grichard nazywała się, chce koniecznie tytułu i dałaby kosza każdemu, ktoby nie był przynajmniej baronem.
— Wielkie szczęście, że pan jesteś Vicomte, bo inaczej nicby nie było z projektowanego małżeństwa! rzekł Rodille z najpoważniejszą miną na świecie.
— Tak, zapewne. To wielkie szczęście dla mnie, i cieszę się niem niewymownie.
Nagle nieznajomy zmienił głos i podał Rodillemu papiery, które wraz z kartami wizytowemi dobył z pugilaresa, mówiąc dalej:
— Niech to pan przeglądnie, proszę pana.
Rodille wziął papiery i czytał uważnie.
— Cóż więc? zapytał nieznajomy.
— To panie Vicomte są niestemplowane i nielegalizowane odpisy pańskiej metryki i świadectwa zgonu pańskiego ojca i matki, którzy przed dwudziestoma kilkoma laty na zamku Coursolles w Pikardyi pomarli.
— Te papiery są w porządku, nieprawdaż?
— Bez wątpienia. Rozchodzi się tu o trzy dokumenty, każdy po czterdzieści sous, więc razem sześć franków. Jeźli pan dzisiaj do Pikardyi napisze, to za sześć dni wszystko będzie jak należy, a jeźli pan sobie życzy, panie Vicomte, abym ja pana wyręczył, to jestem gotów do napisania tamże w tej chwili.
Coursolles spojrzał na Rodillego bystro, lecz to nie miało żadnego skutku, bo oczy dyrektora były daszkiem zasłonięte. W końcu przemówił nieznajomy:
— Uprzedzasz pan moje żądania. Jeźli mi pan za dni parę zwróci te papiery podpisane, zalegalizowane i pieczęciami opatrzone, to dam panu za jego fatygę dwadzieścia tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków, powtórzył Rodille.
— Gotówką wyliczę je panu. Widzisz pan że lubię sumy okrągłe. Czy zgoda?
— Zachodzą jeszcze niejakie drobnostki, panie Vicomte.
— Czy upatrujesz pan jakie trudności?
— Jest jedna i wcale nie mała.
— Jakaż to trudność?
— Pańska ofiara jest nędzna. Pańskie małżeństwo przyniesie panu milion, a ofiarujesz mi tylko dwadzieścia tysięcy. Gdy bezemnie tego małżeństwa zawrzeć nie możesz, więc pomyśl panie Vicomte, że podobne wynagrodzenie tylko śmiechu warte.
— Myślałem przecież...
— Źle pan myślałeś, przerwał mu Rodille sucho.
— Więc postaw pan sam cenę, lecz nie nadto wygórowaną, bo w takim razie musiałbym się udać do kogo innego. Łatwo można znaleść w Paryżu ludzi dobrej woli i uzdolnionych.
— Jak się panu podoba.
— Więc mów pan a zobaczę.
— Dasz mi pan pięć procent od spodziewanego posagu.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! krzyknął Coursolles.
— Nie mniej, nie więcej.
— Pan jesteś szalony.
— Możesz pan przyjąć albo nie. Tymczasem muszę pana poprosić, abyś się rychło decydował, bo nagła sprawa powołuje mnie do odległej części miasta i muszę pana pożegnać.
Rodille powstał. Nieznajomy myślał jeszcze chwilę, a potem rzekł:
— Pan mi przykładasz pistolet do piersi, lecz potrzebuję pana, a zatem niech będzie.
— Tak, to mi się podoba.
— Czy chce pan zadatku?
— Wcale niepotrzebny. Ufam panu najzupełniej, a zresztą, gdybym panu nie dowierzał i był zdania, że mnie oszukasz, tobyś sam tego żałował. Jeszcze nikt nie uszedł bezkarnie, kto mnie oszukał.
— Kiedyż otrzymam papiery?
— Za cztery dni.
— Czy tu, czy u mnie w domu?
— Zastosuję się do jego własnej woli w tym względzie.
— Więc niech to będzie u mnie. Dziś jest poniedziałek. Zatem oczekuję pana w niedzielę wieczór.
— Dobrze! Będę u pana wieczorem w niedzielę.
— Czekam pana.
— Gdy dziesiąta uderzy, zadzwonię.
— A wtenczas papiery już będą, w porządku.
— Co do tego, może pan Vicomte być zupełnie spokojny. Najsurowszy badacz nie będzie ich podejrzywał. A potem, nie kupuje pan przecie kota w worku. Nie zapłacisz pan pierwej, dopóki papierów nie oglądniesz.
Na tem skończyła się pogadanka. Rodille otworzył drzwi i przemówił:
— Nie potrzeba panie Vicomte, abyś się trudził przez kancelaryę. Tędy jest drugi wychód. Racz pan za mną postąpić.
Rzekłszy to, Rodille wyprowadził gościa z gabinetu, a potem pożegnał niskim ukłonem mówiąc:
— Do widzenia w niedzielę wieczór, panie Vicomte.
Zaledwie wszedł do gabinetu, zrzucił czarny frak, przywdział surdut brunatnej barwy i zamienił daszek na czapkę. Tak przebrany pospieszył wschodami na dół jak strzała i zdążył na ulicę w chwili, kiedy Coursolles siedząc w kabryolecie, odebrał lejce z rąk grooma. Koń pokłusował raźno, a Rodille biegł z tyłu. Po kilku minutach Rodille ustał w biegu, tak bardzo był zadyszany. Na szczęście spostrzegł fiakra. Wskoczył do wozu i krzyknął na woźnice:
— Czy widzisz ten kabryolet jadący przed nami? Dziesięć franków, jeźli w ślad za nim pojedziesz.
— To się da zrobić obywatelu.
Koń batem ściągnięty pospieszył, co mu sił stało. Kabryołet podążył na Champs Elisée, wjechał potem w ulicę Koliseum i zatrzymał się przed niewielkim hotelem, którego brama numerem dwadzieścia była oznaczona. Bilet Vicomtego podawał należyty adres i to było właśnie, co Rodille chciał wiedzieć.
— Czy mam zaczekać obywatelu? zapytał woźnica.
— Nie potrzeba.
— Czy mnie pan jeszcze potrzebuje?
— Nie. Oto są dziesięć franków.
— Stokrotne dzięki obywatelu. Za takie pieniądze pogoniłbym za samym dyabłem. Wio kary!
Naprzeciwko hotelu znajdywała się winiarnia, gdzie woźnicy i parobcy znakomitych domów objadować zwykli. Rodille wszedł, usiadł tuż przy oknie i kazał sobie jedynemu słudze, jaki tu był, podać kawy i rumu.
— Nie lubię sam pić — rzekł tonem żartobliwym — czy nie miałbyś ochoty napić się ze mną?
— Czy na pański rachunek?
— Rozumie się.
Chłopak nie dał sobie tego dwa razy powiedzieć, lecz siadł obok Rodillego, który też zaraz rozpoczął gawędkę i dowiedział się, że Vicomte Coursolles już od sześciu miesięcy pod numerem dwudziestym zamieszkał, że ma być bardzo bogaty, lecz mało towarzystwa przyjmuje, że wreszcie służba jego składa się z kucharki, kamerdynera i grooma.
— To ma być bardzo dobry pan, jak powiada Lorrain, kamerdyner, który do mnie przychodzi, gdy pana w domu nie ma, poczem gramy w karty lub domino.
Rodille zapłacił i poszedł. Rzuciwszy okiem na hotel, mruczał pod nosem:
— Do dyabła! To nie lada szczęście. Polowałem na niego czas długi i już nie miałem żadnej nadziei, aż wreszcie znalazłem go przecież. Nie ujdziesz mojej zemsty przeklęty Wicherku!
Czytelnicy przypomną sobie zapewne człowieka, którego Rodille miał na myśli. Rzeczywiście Hektor Coursolles nie był nikim innym, jeno owym bandytą, który z piwnicy Rodillego w domu pod Neuilly wykradł skarb złota i drogich kamieni. Posiadłszy tak wielki majątek, Wicherek czemprędzej wyniósł się z Paryża, a to z obawy przed czujną policyą. Młodemu zbrodniarzowi nie zbywało ani na rozumie ani na talencie, a tak skazał się dobrowolnie na używanie dostatków w cichości i spokoju. W Belgii czuł się zupełnie bezpiecznym, bo tam ojciec Legrip nie mógł go ani skarżyć, ani żądać wydania. Tam postępował sobie wcale roztropnie i spieniężył swój skarb bez znacznej straty, bo miał do czynienia z poczciwymi, rzetelnymi ludźmi. Po załatwieniu tego interesu ujrzał się panem dwustu tysięcy franków. Upojony radością chciał odegrać rolę wielkiego pana, trzymał konie i metresy i przeszastał w ciągu roku połowę majątku.
Młody człowiek przeląkł się szybkości, z jaką pieniądze rozchodziły się. Myśl, że będzie musiał na nowo rozpocząć dawniejsze życie, pełne nędzy, zbrodni i niebezpieczeństwa, przejęła go zgrozą.
— Tak nie mogę żyć dłużej — rzekł do samego siebie — jeszcze jestem dosyć bogatym i muszę nim pozostać, bo inaczej musiałbym sobie w łeb palnąć. Innej drogi nie ma.
Opuścił Bruxellę i udał się do miast niemieckich, gdzie pobudowano świątynie bożkowi gier, gdzie tyle znajduje się czcicieli gier zwanych trente et quarante i rouge et noir. Kto inny byłby swe kapitały do kilku dni utracił, u Wicherka atoli było inaczej. Był on widocznie ulubieńcem losu i zarówno służył mu król pikowy jak i dama kierowa.
Młodemu francuzowi takie szczęście służyło, że w krótkim czasie stał się postrachem bank dających. Jakkolwiek żył rozrzutnie, tak przecież nie mógł się zrujnować, owszem majątek jego rósł pomimo ogromnych wydatków i pewnego pięknego poranku ujrzał się w posiadaniu pięciuset tysięcy franków. Zarazem utracił chęć do dalszej gry i postanowił żyć w spokoju we własnej ojczyźnie.
Chciał powrócić do Paryża, gdzie młody swój wiek przepędził, ale chciał powrócić jako bogacz i Vicomte.
Ileż to już czasu upłynęło!
Dobry ojczulek Legrip, już dawniej starcem będąc, w przeciągu lat dwunastu zapewne umarł i były złodziej mógł żyć bez obawy. A któżby wreszcie pod świetnem nazwiskiem Vicomtego Coursolles domyślał się pospolitego złodzieja, Wicherkiem zwanego!? Nikt go poznać nie mógł, nikt na świecie!
Przekonany o prawdziwości swego mniemania, Wicherek wyrobił sobie paszport na nowe nazwisko i pojechał do Paryża. Tam kupił sobie wspomniany hotel, urządził go po pańsku i myślał o pojęciu za żonę jakiej bogatej dziedziczki, aby módz ludziom do reszty oczy zamydlić. Wiemy, że potrafił ująć sobie córkę bogatego handlarza zbożem, która koniecznie świetny tytuł mieć pragnęła. Tam okoliczność oddała go rękom Rodillego, w którym ani się domyślał ojca Legripa. Rodille przeciwnie poznał go na pierwszy rzut oka pomimo pańskiego ubrania.
Biedny ten Wicherek zaiste.
W chwili, kiedy mu się zdawało, że zdążył do celu swych usiłowań, szczęśliwa gwiazda opuściła go i groźne niebezpieczeństwa zagroziły mu nieuniknionym upadkiem.
Rodille użył resztę dnia do kucia planu i gdy wieczór się zbliżył, już całą rzecz należycie obmyślił. Plan był dobry i musiał niewątpliwie pożądany skutek sprowadzić. Rodille jeszcze raz w życiu wziął się do odegrania roli w straszliwym dramacie z całą swą energią i zręcznością.
Drugiego dnia udał się towarzysz Laridona na ulicę Koliseum. Tą razą przebrał się, jak to dawniej zwykł był czynić, w liberyę służącego z dobrego domu. Angielskie bokobrody otoczyły jego twarz bardziej niż zaczerwienioną. Na głowie miał czapkę ze złotym galonem. Spodnie były barwy orzechowej podobnie jak kamasze. Na czerwoną kamizelkę naciągnął zielony surdut a pod szyją zawiązał w duży guz białą krawatę. Tak przebrany udał się do restauracyi naprzeciwko hotelu, i usiadł przy tym samym stoliku, gdzie dnia wczorajszego z kelnerem kawę popijał.
Przywoławszy kelnera kazał przynieść kawę i gazety.
Rodille czytał na pozór z wielkiem zajęciem, lecz nie spuszczał z oczu hotelu. Po upływie ćwierci godziny służący przy pomocy grooma wytoczył z wozowni kabryolet i zaprzągł konia. Rychło pojawił się Wicherek w przecudownej toalecie, wskoczył do kabryoletu, chwycił lejce i pojechał w kierunku do Champs Elisée. Służący natychmiast zamknął bramę, schował klucz do kieszeni i wedle codziennego zwyczaju udał się do naprzeciwległej restauracyi. Kelner powitał go z radością i okazywał wszelkie uszanowanie dla gościa.
— A! dzień dobry panie Lorrain! Dlaczego dzisiaj tak późno?
— Pan Vicomte potrzebywał mnie.
— Lecz teraz jesteś pan już wolny?
— Na cały dzień, bo nasz pan nie będzie jadł w domu objadu.
— Więc pan Lorrain będzie u nas na objedzie?
— Oczywiście.
— To mi się doskonale zdarzyło! pomyślał Rodille.
— Czem mogę służyć w tej chwili?
— Podaj mi fajkę i fifkę wina.
— Proszę! Czy nie zagra pan w domino?
— I owszem, lecz nie podołasz mi kochanku.
Postawiono kamienie na stole i gra się rozpoczęła. W tem z przyległego pokoju ozwał się gruby głos:
— Naprzód Prosper! Do roboty leniuchu! Masz napełnić flaszki winem, idźże do piwnicy i rób co do ciebie należy, a spiesz się!
— Pan idzie! mruknął niezadowolony kelner. W tej chwili stanął na progu pokoju gruby mężczyzna przewiązany fartuchem, z mycką na głowie. Był to sam właściciel restauracyi i kucharz zarazem.
— Do dyabła ojcze Gibelotto! — rzekł z uśmiechem służący. — Przychodzisz pan wcale nie w porę i zabierasz mi Prospera, z którym chciałem zrobić partyjkę w domino.
— Bardzo mi przykro panie Lorrain — odpowiedział grubas — lecz interes przedewszystkiem i wino nie polezie samo do flaszek.
— Teraz jest sposobna chwila — pomyślał Rodille.
Powstawszy z miejsca, zbliżył się do kamerdynera Wicherka i rzekł uprzejmie:
— Ja nie jestem całkiem nieświadomy tej gry, więc jeźli pan pozwoli, to chętnie zagram partyjkę.
— Bardzo mi będzie przyjemnie kolego. Niech pan wybiera!
Gracze zaczęli. Stało się, że Rodille grał o czarną, kawę a Lorrain o kieliszek likieru. Rodille przegrał, zażądał rewanżu i przegrał znowu. Tym sposobem kamerdyner ani się spostrzegł, jak wypróżnił około dziesięciu kieliszków.
— Kolega pozwoli — rzekł Rodille — że zagramy jeszcze jedną partyę o objad. Pan jest dzisiaj wolny, a ja także nie mam nic do czynienia, więc z przyjemnością spędzę z nim czas na wspólnym objedzie.
— Bardzo chętnie, lecz pan nie ma szczęścia i zjem objad, który pan zapłaci.
— Zaraz zobaczymy, czy tak będzie.
Fortuna zawiodła Rodillego także i tym razem.
— Powiedziałem to panu z góry, krzyknął Lorrain — nie masz pan szczęścia i ostatnie spodnie mógłbyś dziś przegrać.
Rodille sięgnął do kieszeni i wyciągnął całą garść złotówek i banknotów.
— O cóż tu chodzi? Widzisz pan przecież, że dziś jestem przy pieniądzach, a zresztą, to jest rzeczą wcale obojętną, kto płaci, jeźli tylko dobrze zjeść możemy.
Rzekłszy to, stuknął kilkakrotnie o stół, a gdy gospodarz się zjawił, zapytał go, czy nie ma osobnego gabinetu.
— Mam panie! Obok sali znajduje się osobny gabinecik.
— Dobrze! Zjemy tam objad. Niech nam pan każę przygotować jak najlepszy. Zapłacę, co się będzie należało, a po wino zejdź pan sam do piwnicy i daj nam jak najlepszego.
— Do dyabła kolego — rzekł Lorrain zdziwiony — pan to dobrze rozumiesz. Musisz mieć miejsce nielada i dobrze ci płacą.
— Nie skarżę się. Miejsce mam rzeczywiście dobre.
— Ileż ci płacą?
— Tego nie wiem.
— Jakto, tego nie wiesz?
— Mój Boże! Jakżebym mógł wiedzieć? Mój pan jest bardzo bogaty i wspaniałomyślny, daje mi pieniądze nie rachując wcale.
— Winszuję ci kolego. Czy nie byłoby rzeczą możliwą, abyś mi się wystarał o miejsce u twego pana?
— Dlaczego nie!
— Z pewnością?
— Daję ci słowo. Pomówimy sobie przy stole. Bardzoś mi się podobał kolego.
Za godzinę potem siedzieli Rodille i kamerdyner Wicherka w osobnym pokoiku, gdzie dla nich nakryto. Na stole gorzały cztery świece, czego dotąd nigdy nie było. Kucharz prześcignął samego siebie. Dano wyborną pieczeń, kurczę à la Marengo, bażanta, sałatę i rozmaite jarzyny. Wszystkiego było podostatkiem, a wina odznaczały się obfitością i dobrocią.
— Czy pański zwyczajny objad także jest taki, jak ten? zapytał Lorrain z uśmiechem.
— Nasza kuchnia jest o wiele lepsza — odpowiedział Rodille z pozorną pańską niedbałością.
— Nie może być!
— Jest tak, jak mówię.
— Ha! być może.
— Nie mówiłbym, gdyby tak nie było.
— Wierzę panu i odwołuję moją uwagę. Niech mi się pan postara o miejsce.
— Dlaczego panu tak spieszno? Czy jesteś bez miejsca?
— To nie.
— Więc masz złego pana i chcesz go porzucić.
— I to nie. Mówiłem panu, że go mam za dobrego, lecz słysząc co mi powiedziałeś, nabyłem przekonania, że są inni daleko lepsi od niego.
— Jakimże jest twój pan, kolego?
— Mój pan jest bardzo bogaty.
— Czy pochodzi z porządnej familii?
— Zapewne, jest przecież Vicomte.
— A jak się nazywa?
— Nazywa się Hektor z Coursolles.
Twarz Rodillego wyraziła w tej chwili jak największe zdziwienie. Rodille opuścił szklankę, którą trzymał w ręku i wino rozlało się po stole.
Lorrain krzyknął:
— Co panu takiego?
— Powtórz mi kolego, coś dopiero powiedział. Jakie jest nazwisko twego pana?
— Vicomte Hektor z Coursolles.
— Więc słyszałem dobrze. Zaiste to bardzo dziwny przypadek.
— Dziwny przypadek? — zapytał Lorrain.
— Nieinaczej.
— A to dlaczego?
— Możesz się mieć za szczęśliwego, kochany panie kolego, bo posiadasz prawdziwy talizman.
— Kto? Ja?
— Tak jest. Pan należysz do ludzi, którym szczęście służy.
— Bądź pan łaskaw mówić wyraźniej, bo od pięciu minut ani słowa nie rozumiem z tego, co mówisz.
— Chciej pan słuchać uważnie.
— Z ochotą poświęcę ci uszy kochany panie kolego.
— Wiesz pan zatem, że pierwszą moją myślą było, udać się zaraz po objedzie do pana Vicomte z Coursolles.
— Czy chciałeś z nim mówić?
— Z nim? Ani słowa.
— A z kimże?
— Z panem.
— Pan żartujesz.
— Mam polecenie udzielić panu ważnych wiadomości i postawić wniosek, od którego pańskie szczęście zależy.
— Moje szczęście? Przyjmuję wniosek bezwarunkowo, bo jeszcze nigdy przeciw własnemu interesowi nie działałem. Więc o cóż chodzi?
— Zaraz się pan o tem dowiesz, lecz pozwól, abym ci wprzód zadał kilka pytań.
— Z ochotą będę panu odpowiadał.
— Jak długo służysz pan u Vicomtego?
— Służę, odkąd z podróży powrócił i ten dom zamieszkał, więc sześć miesięcy.
— Kto pana do niego sprowadził?
— Nikt. Ja sam przedstawiłem mu się. Mam dobre świadectwa i przyjął mnie natychmiast.
— Ileż panu płaci?
— Sześćset franków.
— To bardzo mało?
— Co robić? Bierze się, ile można.
— Cóż oprócz płacy dostajesz?
— Bardzo mało i nie mam żadnych bocznych dochodów, bo pan sam wszystko kupuje.
— Masz pan słusznie, gdy tego miejsca nie uważasz za najlepsze. Czy Vicomte dobrze się z panem obchodzi, czy ma zaufanie do pana?
— Najzupełniejsze. Vicomte jest dobrym człowiekiem i służba u niego jest wcale przyjemna.
— Lecz to wcale nie przeszkadza, abyś go mógł z ochotą, porzucić.
— Natychmiast, skorobym tylko lepsze miejsce mógł dostać.
— To wystarcza, a teraz słuchaj mnie pan. Czy masz na prowincyi jakich krewnych?
— Mam ciotkę, która mieszka w Pontoise.
— Pańska ciotka jest bardzo chora.
— Kto? Moja ciotka Grelu?
— Ta sama. Biedna kobieta może lada chwila pożegna się z tym światem.
— Mocny Boże! I nic mi o tem nie pisała!
— I owszem, napisała i zawiadomiła cię, że sobie życzy, abyś zamknął jej oczy i odebrał jej spadek, jaki pozostawia. List dostaniesz tej godziny.
Lorrain zdziwił się, spojrzał na Rodillego i rzekł:
— Jeden z nas stracił głowę, lecz kto? Czy pan czy ja?
— Mój kochany panie kolego! — odpowiedział z uśmiechem Rodille. — Ten list jest dla pana zagadką, lecz dla twego pana prawdą rzeczywistą. Posłuchaj pan mojej rady. Jeźli twój pan dziś wieczorem do domu powróci, to powiedz mu ze łzami w oczach, że twoja jedyna krewna leży na śmiertelnej pościeli. Błagaj go, aby cię uwolnił na dni ośm.
— Ależ on nie może się obejść bez kamerdynera i niezawodnie prośbie odmówi.
— Musisz mu pan na ten czas dać zastępcę, za którego ręczyć możesz.
— Zastępcę? Zkądże go wezmę do dyabła?
— Jestem gotów panu usłużyć.
Lorrain uderzył się ręką po czole, wypróżnił szklankę i roześmiał się na całe gardło.
— A! teraz rozumiem wszystko. Pan sobie ze mnie żartujesz, a ja jestem zanadto dobry człowiek, abym się mógł za to pogniewać. Możesz pan dalej jechać, jeźli ci się to podoba.
— Daję panu najuroczystsze słowo honoru, że mówię seryo.
— Więc chciałbyś pójść do mego pana?
— Tak jest.
— Ależ to niepodobne do prawdy!
— Dlaczego?
— Naprzód dlatego, że nie znam pana wcale i nie mógłbym ręczyć.
— Więc mnie pan podejrzywasz?
— W tak ciekawych okolicznościach nie mogłoby być inaczej.
— W każdym razie byłoby to bardzo śmieszne, bo wiesz dopiero, czego żądam, a nie wiesz wcale, co ci za to mogę ofiarować.
— Mów pan, a zobaczymy.
Rodille dobył z kieszeni pięć banknotów po tysiąc franków, rozłożył je na stole i rzekł:
— Najprzód daję panu pięć tysięcy franków, a potem, gdy od Grelu powrócisz, zobowiązuję się do wyjednania ci miejsca u mego pana i to pod temi samemi warunkami, pod któremi ja sam u niego zostaję. Czy pan jeszcze nie dowierzasz?
— Mniej niż przedtem. Czy te pieniądze nie są fałszywe?
— Idź pan z niemi do wekslarza a przekonasz się.
— Czy jesteś pewny, że mnie twój pan przyjmie?
— Jestem jego factotum i wszystko odemnie zależy. Czy zgoda?
— Posłuchaj mnie pan. Ja jestem poczciwym człowiekiem i nie chciałbym memu panu wyrządzić przykrości. Wytłumacz mi pan, jaki możesz mieć w tem interes, że na cały tydzień chcesz mnie zastąpić. Jeźli rzecz nie wyda mi się szkodliwą, to w takim razie uczynię, czego sobie życzysz.
— To jest tajemnica mego pana.
— Tak. To twój pan dał ci takie polecenie?
— No, tak jest. Czy możesz przypuścić, abym na żarty pięć tysięcy franków za okno chciał wyrzucić?
— Im dłużej o tem myślę, tem mniej mi się to wszystko podoba.
— A gdy panu powiem, co wiem, czy będziesz milczał?
— Jak grób.
— Przysięgnij mi pan!
— Przysięgam ci na zbawienie duszy mojej ciotki Grelu!
— Czy pan wiesz, że Vicomte się żeni?
— Wiem o tem.
— Lecz nie wiesz, że mój pan w jego narzeczonej po uszy zakochany.
— Dla Boga! Co słyszę!?
— Czy to pana zadziwia?
— Niezmiernie! Codziennie noszę tej panience bukiety i przekonałem się, że jest brzydka jak grzech śmiertelny.
— O coś podobnego nie można się spierać. Są gusty i guściki.
— Ma włosy rude jak żydówka.
— Właśnie to podoba się memu panu.
— A potem patrzy jednem okiem w prawo, a drugiem w lewo.
— Mój pan powiada, że to jej przydaje szczególniejszego uroku. Jednem słowem, mój pan ubóstwia pannę Grinchard. Widzi pan, że wiem nawet jej nazwisko. Mój pan liczy na moją, zręczność i obecność w domu Vicomtego. Mojem zadaniem jest sprowadzić małe nieporozumienia i spowodować pewne wypadki, któreby ślub Vicomtego z tą panienką uniemożliwiły a przynajmniej odwlokły. Oto jest najczystsza prawda. Czy jesteś pan teraz zadowolony?
— Teraz najzupełniej. W gruncie rzeczy tylko zażartuję sobie z mego pana, bo cóż mi na tem zależeć może, ażali się ożeni lub zostanie starym kawalerem. Widząc, że tu idzie o sprawy miłośne, a nie o rzecz niebezpieczną, byłbym osłem, gdybym własne szczęście chciał podeptać nogami. Zgadzam się zatem i możesz pan na mnie liczyć.
— Byłbyś pan łotrem, gdybyś mnie zawiódł. Te pięć tysięcy franków są jego własnością.
— Przyjdź pan tu jutro o godzinie dziesiątej rano. Przedstawię go memu panu i będziesz mógł robić swoje.
Gdy tak wszystko ułożone zostało. Rodille i Lorrain jedli dalej i pili. Ostatni upojony radością podchmielił sobie na dobre.
Wszystko nastąpiło tak, jak Rodille obliczył. Lorrain bez trudności uzyskał ośmiodniowy urlop i przedstawił Vicomtemu Rodillego jako swego tymczasowego zastępcę. Wypełniwszy tak wszystkie punkta układu. Lorrain udał się w drogę do Pontoise.
— Teraz stoję naprzeciwko mego wroga — rzekł Rodille drżąc z radości — i nic nie może mego przedsięwzięcia uniemożliwić.
Rodille zatarł ręce i dyabelski uśmiech przemknął po jego twarzy. Około godziny drugiej tegoż dnia zaprzągł Rodille przy pomocy grooma konia do kabryoletu. Wicherek opuścił hotel, rzekłszy swemu nowemu słudze, że przed dziesiątą nie wróci. Kucharka, która podobnie Rodillemu na resztę dnia wolna była od obowiązków, wyszła czemprędzej z domu.
Rodille pozostał sam jeden w domu byłego kolegi panów Miodziusia i towarzyszów. Salon i sypialnia były zamknięte. Rodille miał przy sobie rozmaite przyrządy, których dawniej używał i z łatwością drzwi otworzył. Przeszukał wszędzie, lecz nie znalazł ani pieniędzy ani klejnotów. Dopiero w garderobie odkrył ciężką, żelazną skrzynię hermetycznie zamkniętą.
— Aha! Tutaj psa pochowano! Tu pan Vicomte ukrył swoje a raczej moje własne pieniądze.
Rodille chciał się natychmiast wziąść do roboty, lecz nagle wstrzymał się i rzekł do samego siebie:
— Wicherek sam był złodziejem, musiał się przeto obawiać aby go nie okradziono i niezawodnie użył wszelkich możliwych środków celem zabezpieczenia swej kasy. Nie podlega wątpliwości, że ta skrzynia jest zarazem łapką na złodzieja i strzał z pistoletu po jej otwarciu mógłby odpowiedzieć na źle zastosowaną ciekawość. Potrzeba być ostrożnym, aby się nie narazić.
Domniemywania nie omyliły opryszka i ocaliły go od niechybnej zguby. Wicherek urządził skrzynię tak, że ktokolwiekby się dotknął zamku bez poprzedniego dotknięcia się pewnych punktów, naraziłby się na wystrzały ukrytych pistoletów. Po tem urządzeniu sądził Wicherek, że może bez obawy złożyć w skrzyni kosztowności i papiery.
Rodille udał się, oglądnąwszy skrzynię, na przedmieście Św. Antoniego, gdzie było mnóstwo sklepów z żelaziwem rozmaitego rodzaju. Właściciele tych sklepów zajmywali się skupywaniem starych, zużytych wozów, rozbieraniem tychże na części i sprzedawaniem żelaznego okucia. Tam kupił za sto talarów jakąś starą landarę, która od biedy jeszcze kilka dni mogła się tłuc po bruku. Handlarz końmi sprzedał mu nędzną, kulawą i ślepą kobyłę, a rymarz zaopatrzył go w uprząż z tysiąca kawałków złożoną. Potem najął Rodille na jedną dobę stajnię, gdzie chwilowo landarę i konia pomieścił. Załatwiwszy się z tem, udał się do swej kancelaryi na ulicy muzealnej i zapytał o Laridona. Pisarze nie poznawszy własnego szefa wskazali mu drzwi do gabinetu prowadzące.
Tandeciarz już od dwóch dni nie widział swego towarzysza i niepokoił się. I on także nie poznał wchodzącego człowieka i zapytał czego żąda. Rodille ubawiwszy się niewiadomością swego towarzysza. dał się wreszcie poznać. Laridon nie mógł się dość nadziwić.
— Potrzebuję ciebie — przemówił Rodille — bo chcę łapać dłużników.
— Dlaczegóż się nie udasz w tym względzie do sądu handlowego?
— Wolę sam zająć się tą czynnością.
— Prawdopodobnie dlatego, aby kosztów oszczędzić.
— Ta razą nie strzeliłeś kulą w płot.
— Cóż mam robić?
— Będziesz woźnicą.
— Ja woźnicą? krzyknął Laridon. — Ależ ja nigdy w życiu nie miałem bicza w ręku!
— To bagatela. Dam ci potulnego konia i łatwo dasz sobie z nim radę.
— Nie mogę przecież w czarnym fraku i białej krawacie zasiąść na koziołku.
— Znajdziesz we wozie bluzę i czapkę.
— Wielki Boże! Co będzie, jeźli który z naszych klientów mnie pozna?
— Nikt cię nie pozna, bo pojedziemy w nocy.
— Czy dziś jeszcze?
— Nie, dopiero jutro. Do jutra więc nie wychodź z kancelaryi. Jeźli sam nie będę mógł tu przyjść, to napiszę, co masz czynić, a ty nie omieszkasz zastosować się do tego.
— Zrobię co każesz, ale powiadam ci, że się nie mogę pogodzić z myślą zostania woźnicą.
Rodille opuścił dom. Wicherek powróciwszy do domu o godzinie dziesiątej, znalazł go na miejscu.
— Jesteś punktualny, rzekł Wicherek do Rodillego — to mi się podoba. Jestem z ciebie zadowolony. Czy Lorrain obznajomił cię z mojemi zwyczajami?
— Bardzo mało panie Vicomte. Nie było czasu na tyle. Lorrain polegał w tym względzie na mojej zręczności i gorliwości w pełnieniu obowiązków.
— Powiem ci, co masz wiedzieć. Rozbierz mnie teraz.
Gdy to się stało, położył się urwisz do łóżka i rzekł:
— W jadalni na kredensie stoi srebrna taca, szklanka i butelka wina. Nalej szklankę i podaj mi. Tak ma być codziennie.
Rodille uczynił, co mu rozkazano. Po dwu minutach przyszedł trzymając w ręku szklankę po sam wierzch wonnym napojem napełnioną. Na stoliku przy łożu Wicherka leżały dwa ostro nabite pistolety.
— Zdaje się — pomyślał Rodille — że kochany Wicherek bardzo jest ostrożny, lecz to mu nic zupełnie nie pomoże.
Wicherek wziął szklankę do ręki i wypróżnił duszkiem.
— Czy pan Vicomte jeszcze potrzebuje czego?
— Dziś nie potrzebuję nic więcej. Czy masz twardy sen?
— Wcale nie. Lecąca mucha może mnie obudzić.
— Bardzo dobrze. Gdybym cię potrzebował, to zadzwonię.
Zaledwie Rodille wyszedł z pokoju, Wicherek wstał z łóżka, zbliżył się ku drzwiom i zamknął je na dwa spusty. Słysząc to Rodille tylko ramionami wzruszył.
Nazajutrz rano około godziny dziewiątej dał się słyszeć dzwonek. Rodille pospieszył do sypialni, aby załatwić, co było potrzeba. Podczas śniadania prosił towarzysz Lorraina o dalsze rozkazy.
— Wychodzę na dwie godziny — była odpowiedź.
— Czy pan Vicomte będzie jadł objad w domu?
Wicherek pomyślawszy chwilę odpowiedział przecząco.
— Wszystko idzie jak z płatka — pomyślał Rodille — nie może być lepiej.
Około godziny siódmej wieczorem Rodille najął dorożkę i pojechał na ulicę muzealną, gdzie go Laridon oczekiwał.
Rodille wziął go do wozowni, którą był najął, zaprzągł kobyłę do wozu i zaświecił latarnię. Laridon tymczasem przebrał się w bluzę, nałożył na głowę woźniczą czapkę i drżąc zajął miejsce na koziołku.
— Jeszcze nigdy nie poganiałem konia, rzekł trwożliwie — koń pójdzie, dokąd będzie miał ochotę, bo z pewnością nie będę mógł nim pokierować.
Rodille ulitował się nad biednym towarzyszem, przysiadł się doń na koziołku, wziął lejce do ręki i zaciął biczem. W pół godziny ciekawy ten ekwipaż wjechał w ulicę Koliseum. Tu zatrzymano się.
Rodille zlazł z wozu i rzekł do towarzysza:
— Na razie nie masz nic do czynienia i śpij, jeźli ci się tak podoba. To jedyne moje polecenie, które zapewne mocy twego ducha nie przechodzi.
— A jeźli koń ucieknie?
— Nie ma obawy. Drewnianemu koniowi mniejby można dowierzać. To zwierzę nie życzyłoby sobie niczego bardziej, jak aby mogło stać do śmierci. Pociesz się mój kochanku i czekaj, zanim nie przybędę.
Laridon tylko westchnął, lecz nie rzekł ani słowa. Rodille tymczasem udał się do hotelu Vicomtego Coursolles.
Wicherek powrócił znowu o godzinie dziesiątej. Żaden człowiek nie miał regularniejszego podziału godzin. Rozebrał się, położył i wypił szklankę wina. Zanim Rodille podał swemu władcy zwykły napitek, nieomieszkał nalać do szklanki odrobiny bezbarwnego płynu.
Wicherek wychyliwszy szklankę duszkiem, skrzywił się nieco, poczem rzekł:
— Zejdź jutro do piwnicy i przynieś inną flaszkę, bo to wino już cokolwiek zgorzkniało.
— Będę o tem pamiętał. Czy pan Vicomte ma jeszcze co do rozkazania?
— Nic.
— Więc mam zaszczyt życzyć dobrej nocy.
W jadalni zatrzymał się Rodille pół godziny. Potem dobył z pugilaresu starannie zapieczętowany bilet i położył go na srebrnej tacy. Adres wyraźnem, widocznie udanem pismem oznaczony brzmiał jak następuje:
— Do pana Vicomtego Coursolles w jego własnym hotelu. Bardzo pilno.
Wziąwszy tacę do ręki, udał się do sypialni i zapukał. Wicherek na poły już śpiący przestraszył się słysząc pukanie.
— Kto tam? krzyknął drżącym głosem.
— To ja, kamerdyner.
— Czy jesteś sam?
— Sam jeden.
Wicherek uspokoił się. Przestrach jego taką drobnostką wywołany, był bezpodstawny.
— Przepraszam najmocniej — rzekł Rodille otworzywszy drzwi — że panu Vicomtemu przeszkadzam, lecz oddano mi ten list jako bardzo ważny i pilny.
Raczy pan wybaczyć mojej gorliwości.
— Zkądże ten list?
— Człowiek, który go przyniósł był ubrany jak lokaj, lecz gdy było ciemno mogłem się pomylić.
Wicherek wziął bilet a Rodille usunął się skromnie do przyległego pokoju.
Zanim Wicherek list otworzył, przypatrzył mu się wpierw uważnie i rzekł do samego siebie:
— Tego pisma nie znam wcale. Kto do dyabła może mieć do mnie tak nagły interes?
Zaledwie otworzył list i przeczytał kilka wierszy na ordynarnym papierze napisanych, stanął jak wryty i w oczach mu się ściemniło. Nie mogąc się utrzymać na nogach padł na fotel i wydał głuchy jęk. Nigdy jeszcze żaden przestrach nie był bardziej usprawiedliwiony jak tym razem, bo treść biletu, który Wicherek odczytał była następująca:
— Dawny przyjaciel Wicherka uwiadamia Vicomtego Hektora z Coursolles, że ojciec Legrip nie umarł, ale jest na czatach. Policya zawiadomiona o wszystkiem i jutro z brzaskiem dnia otoczy hotel na ulicy muzealnej. Bacznemu życzę szczęścia i zbawienia.
Prawdziwe nazwisko Wicherka dwa razy było grubo podkreślone.
Przez kilka chwil przestraszony ani się ruszył. Odurzony jak człowiek rażony maczugą w głowę stracił chwilowo przytomność, lecz w krotce opamiętał się i rzekł:
— A to głupiec ze mnie! Głowa mi się zawróciła. To nie może być prawdą i podległem tylko sennemu złudzeniu.
W tej chwili atoli wzrok jego padł na nieszczęsny bilet, który jeszcze trzymał w ręku. Na nowo strachem zdjęty rzekł:
— Nie! to nie sen, lecz istotna prawda... przecież jestem przy zmysłach. Czas ucieka, niebezpieczeństwo się zbliża, i nie zostaje mi więcej jak godzina, aby działać, lecz mój Boże! co pocznę, co mam postanowić?
Rzekłszy to przycisnął ręce do głowy, która mu coraz bardziej ciężyła. Z trudnością tylko mógł myśleć o stanie rzeczy.
— Jeszcze nie mam czego rozpaczać, bo mam majątek i mogę go zabrać. Ucieknę z Paryża i daleko po za granicami Francyi będę mógł żyć spokojnie nie obawiając się niczego. Jeźli ten przyjaciel, który mi napisał dobrze jest poinformowany, to policya przyjdzie dopiero rano, lecz daremny będzie jej trud, bo znajdzie gniazdo, z którego ptaszek wyleciał.
Uspokojony tą myślą, Wicherek wstał z krzesła, poszedł do garderoby i napił się wody chcąc rozprószyć senność, która go opanowała. Uczuł też zaraz, że mu się lżej zrobiło. Potem powrócił do sypialni i zadzwonił.
Zjawił się Rodille.
— Co pan Vicomte rozkaże?
— Mój kochany! Nadeszła chwila, w której możesz dać dowody twej gorliwości i rozumu.
— Raczy pan rozkazać, a uczynię wszystko, co jest w mojej mocy.
— List, który mi przed chwilą oddałeś, zmusza mnie do natychmiastowego wyjechania na wieś, gdzie na moje przybycie jeszcze tej nocy czekają.
— Więc pan Vicomte chce natychmiast wyjechać?
— Jak można najrychlej.
— Czy mam zaprządz do kabryoletu
— Nie! — odpowiedział Wicherek, który nie czuł się dosyć przytomnym do kierowania tak ognistym rumakiem — lecz sprowadź mi fiakra jakiegobądź, byle rychło.
Właśnie na to liczył Rodille, który teraz przemówił:
— O tym czasie trudno będzie znaleźć dorożkę.
— Rób co możesz. Liczę na twoją gorliwość.
— Nie stracę ani chwili czasu.
Rodille wyszedł i udał się na róg ulicy Koliseum, gdzie Laridon czekał od godziny ósmej.
Wicherek tymczasem z trudem przyodział się jak mógł, bo senność na nowo trapić go poczęła. Uporawszy się z tem, otworzył żelazną skrzynię, czego Rodille nie poważył się uczynić. Ze skrzyni dobył worek z dukatami, paczkę banknotów i pugilares z pięciomaset tysięcy franków w listach zastawnych. Złoto i banknoty wsunął do kieszeń u spodni, obligacye zaś ukrył w kieszeniach surduta, pozapinał się, wziął do tłumoczka nieco z odzieży, nie zapomniał o pistoletach i gotów był do podróży. Z niecierpliwością oczekiwał teraz powrotu kamerdynera.
— Co mi się stało do dyabła? krzyknął potem poczuwszy dziwne osłabienie — moje nerwy i muszkuły utraciły wszelką sprężystość, a krew zaledwie porusza się w żyłach. Do pioruna, Wicherku bądźże mężem, bo teraz nie pora, abyś był zniewieściałym. Rzekłszy to, otworzył okno i zaczerpnął świeżego powietrza.
— To rzeźwi, a, to dobrze, mruczał pod nosem — byle tylko służący rychło przyprowadził fiakra.
W tej chwili posłyszał turkot wozu.
— Może to on, pomyślał rzekomy Vicomte.
Dwie latarnie zaświeciły w ciemności. Przed hotelem zatrzymał się powóz i Wicherek odetchnął podobnie człowiekowi, który się pozbył wielkiego ciężaru. Rodille zlazł z kozła i w kilku sekundach jawił się w sypialni.
— Znalazłem przecież fiakra, panie Vicomte.
— Dobrze. Nie zdybałeś nikogo?
— Żywej duszy nie zdybałem.
— Na ulicy nie ma nikogo?
— Nikogo wcale.
— Tęgi z ciebie chłopiec. Zanieś ten tłumok do wozu. Odjeżdżam.
— Czy mam jechać z panem?
— Nie! Zostaniesz w hotelu. Zostawiam cię tu jako mego zastępcę.
— Czy pan Vicomte długo zabawi?
— Dwa, a najwięcej trzy dni.
W czasie tej rozmowy zeszli obydwaj na dziedziniec. Wychodząc spostrzegł Rodille, że Wicherek zostawił przez zapomnienie otrzymany list w pokoju na stole. W końcu Rodille otworzył drzwiczki powozu, złożył tłumok na siedzeniu i pomógł chwiejącemu się na nogach zbiegowi wsiąść do powozu.
— Jakie mam dać polecenie woźnicy? — zapytał Rodille.
— Niech jedzie w kierunku północnym — odpowiedział Wicherek słabym głosem.
— Mam zaszczyt życzyć panu szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu. Naprzód woźnico, a raźno!
Rzekłszy to, Rodille obiegł wóz, skoczył na koziołek, odebrał lejce byłemu prawnikowi i trzasnął z bicza. W kilku minutach landara wjechała w aleę na Champs Elisée i tu zwróciła się na lewo, zamiast jechać na prawo, jak było polecenie. Zadyszany koń nie mógł już dalej pospieszać. Rodille dał mu bieg wolny, a wreszcie wstrzymał. Zlazłszy z kozła zbliżył się do drzwiczek powozu i rzekł zmienionym głosem, podobnie woźnicy, który z jazdy nie jest zadowolony i ma na myśli robić przedstawienia:
— Obywatelu! Czy słyszysz, obywatelu?
Nie nastąpiła żadna odpowiedź. Rodille posłyszał tylko ciężkie chrapanie. Wicherek spał jak w najlepsze, odurzony kroplami, których mu Rodille do wina przymięszał.
— Chwat ze mnie — pomyślał Rodille. Potem zwrócił się do Laridona i przemówił:
— Teraz bratku możesz zleźć z kozła.
— Jakto? Mam zleźć? A to dlaczego?
— Bo twoja rola już jest skończona.
— Czy nie myślisz zostawić mnie tutaj?
— Zgadłeś moje kochanie.
— Ależ tu miejsce niepewne, złodzieje mogą mnie obedrzeć.
— Masz pomiędzy nimi twoich najlepszych przyjaciół, a zresztą w tej bluzie i czapce nie potrzebujesz się niczego obawiać. Ręczę za ciebie, bo nie wyglądasz wcale na milionera.
Laridon wiedział dobrze, że Rodille jest nieugięty i był posłuszny. Zlazł a raczej zsunął się z kozła w jak najgorszym humorze, który daremnie ukryć usiłował.
Rodille wsiadł znowu na koziołek i rzekł do Laridona:
— Miej bratku na pamięci, że ci nie wolno iść za mną.
Iść za nim! Laridon ani myślał o tem, pomimo obudzonej ciekawości tą nocną wyprawą. W tej chwili czuł tylko trwogę z powodu samotnego pobytu w tak odległej i najmniej bezpiecznej okolicy. Przestrach jego tak był ogromny, że w tej chwili niczego sobie bardziej nie życzył, jak aby się zdybał z nocnym patrolem.
Tymczasem Rodille pojechał wolno ze śpiącym Wicherkiem i zdążył wreszcie do owych dwu domków, czytelnikom dobrze znanych, które dotychczas jeszcze były jego własnością. Jakkolwiek ojczulek Legrip zarzucił dawne rzemiosło, tak przecież nie chciał się pozbyć tej własności, bo myślał, że mu w przyszłości może być potrzebną. Od dwunastu lat we wnętrzu tych domków nic się wcale nie zmieniło.
Rodille przywiązał konia, zgasił latarnie, otworzył dom i zaniósł do środka ciężkim snem złożonego Wicherka. Potem Rodille posadził swą ofiarę na poręczowem krześle i począł przeszukiwać jej kieszenie.
Wynik poszukiwania początkowo nie okazał się wcale zadowalniającym. Spodnie i surdut dostarczyły tylko dziesięć tysięcy franków w banknotach i pięć do sześć tysięcy w złocie.
— To nic, on musi mieć koniecznie więcej.
Tak mówiąc Rodille począł szukać dalej i znalazł pugilares z papierami wartościowymi. Drżącą od chciwości ręką przeliczył.
— Pół miliona! Widać, że moje pieniądze w rękach tego łotra dobre przyniosły odsetki.
Po tych słowach wziął Rodille śpiącego Wicherka na ręce, zaniósł do piwnicy i położył na ziemi.
Potem wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
Rodille o całe pół miliona bogatszy teraz, opuścił dom zamknąwszy starannie wszystkie wejścia, odwiązał szkapę, zaświecił latarnię i przybył bez najmniejszej przygody do wozowni, którą dzień przedtem był najął.
Mieszkanie Rodillego stało w związku z kancelaryą na ulicy muzealnej. Około godziny drugiej powrócił urwisz do domu. Laridon mieszkał tuż obok. Rodille był ciekaw, ażali jego towarzysz już powrócił. Nacisnąwszy lekko klamkę otworzył drzwi i wszedł do sypialni Laridona.
Na pierwszy rzut oka spostrzegł swego kolegę śpiącego na łóżku w ubraniu.
— Co u dyabła? — pomyślał Rodille — dlaczego on się nie rozebrał? Zapewne to bydlę po powrocie do domu było bardzo znużone.
Nie zastanawiając się wiele nad tym przedmiotem, Rodille udał się do swego pokoju i drzwi zamknął. W tej chwili otworzył Laridon oczy, bo nie spał wcale i tylko udawał. Zwlókłszy się z łóżka przyłożył oko do małej dziurki, którą poprzednio w ścianie wywiercił. Laridon miał zamiar szpiegować swego towarzysza.
— Wietrzę jakąś tajemnicę — rzekł do samego siebie — i niech mię dyabli wezmą, jeżeli jej nie odkryję. Ten łajdak kryje się przedemną, obchodzi się ze mną jak z niewolnikiem i każe mi taką przeklętą drogę odbywać w nocy i to piechotą. Jak jest prawda, że Laridon jest moje nazwisko, tak pewnie odkryję, co ten łotr zamierza.
Rodille ani się spodziewał, że oko szpiega go śledzi, nie strzegł się też bynajmniej i nie ukrywał.
Dobył pieniądze z kieszeni i wysypał na stół. Potem otworzył pugilares i przeliczył jeszcze raz zawarte w nim papiery. Rodille dawał żywe oznaki radości z powodu tak obfitej zdobyczy.
— Ten łotr musiał niemałe skarby zrabować — rzekł szpieg do samego siebie — bo lada czem nie zwykł się wcale cieszyć tak bardzo, Ho! ho! Znam ja go dobrze. Hm! Jestem ciekaw, co on pocznie z temi papierami?
Laridon nie długo zostawał w niepewności, bo ujrzał rychło, że Rodille zdjął jakiś stary obraz ze ściany. Za obrazem były ukryte małe drzwiczki.
— Aha! — pomyślał Laridon. — Jak to dobrze wiedzieć czasem o czemś podobnem!
Po tej uwadze natężył wszystkie zmysły i śledził dalej.
Rodille nosił na szyi srebrny łańcuszek ordynarnej roboty i niewielkiej wartości. Na tym łańcuszku wisiał mały, stalowy kluczyk. Rodille otworzył nim drzwiczki i wydobył z kryjówki niewielką skrzyneczkę. Skrzyneczka miała pozór starożytny i nie było widać żadnego zamku na niej. Rodille oglądnął skrzynkę a potem nacisnął ukrytą, sobie tylko znajomą sprężynę. Wieczko odskoczyło i można było widzieć, że w skrzyneczce jest złoto. Laridon zaledwie oddychał widząc takie bogactwa. Tymczasem wspólnik jego włożył do skrzyneczki zdobyte pieniądze i papiery, potem zamknął skrzynkę, postawił na dawnem miejscu i obraz powiesił na ścianie.
Szpieg zatarł ręce z radości i pomyślał:
— Czekam tylko sposobności, aby pomścić krzywdy, jakie mi ten łotr wyrządza. Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli ta sposobność rychło nie nadejdzie.
Laridon czatował tak długo, jak długo w przyległym pokoju było światło widoczne, lecz nie spostrzegł nic więcej uwagi godnego. Rodille rozebrał się i położył do łóżka. Tak samo postąpił także Laridon, lecz w nocy ani oka nie zmrużył.
Minęły dwa dni. W tym czasie Rodille zajęty był przeglądaniem papierów przez własnych pisarzów przygotowanych. Laridon okazał się niezmiernie pilnym, zakopał się w aktach i zaniedbał nawet zaglądnąć do szynku na ulicy Chantre, który przedtem codziennie odwidzał. Trzeciego dnia zjawił się w kancelaryi Rodille z kapeluszem na głowie i papierami pod pachą.
— Cóż bratku? — rzekł do swego wspólnika — sądzę, że nie masz dziś po za domem żadnych interesów do załatwienia.
— Wcale żadnych — odpowiedział Laridon obojętnie.
— Więc mogę na to liczyć, że zostaniesz w domu aż do mego powrotu?
— Tak jest. Jeżeli przyjdzie który z klientów, będę gotów dać mu wyjaśnienie.
— Dobrze. W każdym razie otrzymasz wynadgrodzenie, jakkolwiek niewielkie.
— Dziękuję, lecz pozwól pan, abym go zapytał, jak długo będziesz nieobecny?
— Mam ważne sprawy do załatwienia. Teraz jest południe. Wątpię, czy będę mógł powrócić przed godziną piątą.
— Dosyć. Będę na miejscu.
Rodille miał zamiar dowiedzieć się, co mówiono o nagłem zniknięciu Vicomtego Hektora z Coursolles. Udał się przeto na ulicę Koliseum. Gdy tam przybył, ujrzał przed hotelem Nr. 20 kupkami stojących ludzi i zapytał, coby to znaczyło. Dowiedział się rychło, że w tym hotelu bawił przez czas dłuższy bardzo niebezpieczny złodziej odgrywający rolę pana, który ubiegłej nocy znikł bez śladu, zamordowawszy prawdopodobnie służącego. List grożący więzieniem, który ten opryszek przez zapomnienie na stole zostawił, zmusił go do ucieczki. Powstały stąd rozruch sprowadził policyę, która właśnie w tej chwili zajęta była opieczętowaniem domu. Rodille wiedział już co mu było potrzebne i nie posiadał się z radości, że tak wszystko doskonale mu się powiodło. List, który sam napisał, podający rzekomego Hektora z Coursolles jako prostego złodzieja, musiał sprowadzić poszukiwania policyjne.
Zostawmy teraz Rodillego upojonego radością i pójdźmy zobaczyć, jak poczciwy Laridon czas przepędza.
Laridon czekał pól godziny. Upewniwszy się, że towarzysz jego nie powróci, przypadkowo, wysłał wszystkich pisarzów pod rozmaitemi pretekstami z domu, zamknął potem drzwi gabinetu jak najstaranniej i udał się do pomieszkania Rodillego, które oczywiście było zamknięte. Dawniejszy tandeciarz posiadał niepospolitą zręczność w otwierania wszelkich zamków. Zapomocą wytrycha Laridon otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Natychmiast zdjął obraz ze ściany i starał się otworzyć drzwiczki, lecz to pomimo zręczności i usiłowań wcale mu się nie udało. Wątpił już, ażali będzie mógł co zrobić, gdy w tem przypadkowo nacisnął jakąś skrytą sprężynkę, poczem drzwiczki same się rozwarły. Zadrżał z radości na widok żelaznej skrzynki, skarby kryjącej, lecz wszelkie jego usiłowania były daremnemi i wieczko w żaden sposób odskoczyć nie chciało.
— To mi się uda później — pomyślał — bo teraz nie ma czasu z tem się długo bawić.
Potem Laridon zatarł starannie wszystkie ślady swego postępowania, powiesił portret, gdzie przedtem wisiał, zawinął w papier skrzyneczkę i opuścił dom.
— Dziś wieczorem daleko będę od Paryża, na drodze do Anglii. Niewola moja skończyła się już. Jestem bogaty. No! bratku Rodille, co myślisz o mojej zemście?
Około godziny dziewiątej wieczorem powrócił Rodille do domu i zastał Pawła Mercier jeszcze w biórze pracującego. Młody ten człowiek mieszkał na poddaszu w tym samym domu.
— Jaki przypadek spowodował pana do tak późnego pozostania w mej kancelaryi? zapytał pryncypał.
— Moi koledzy już dawno poszli do domu, lecz ja musiałem pozostać nie mogąc kancelaryi zamknąć. Nie ma klucza. Sądziłem przeto, że to niebezpiecznie zostawić drzwi otwarte.
— Dobrze pan zrobiłeś, lecz gdzie jest pan Laridon?
— Posłał mnie na przedmieście Saint Germain, a gdy powróciłem, już go w domu nie było.
— Kiedyż wyszedłeś pan z domu?
— Około godziny trzeciej.
— I od tego czasu nie widziałeś go pan więcej?
— Nie widziałem, proszę pana.
— Teraz gdy ja jestem w domu, możesz pan odejść.
Pozostawszy sam, Rodille usiłował daremnie pohamować straszny gniew i uderzył pięścią w stół.
— Na tego łajdaka wcale się spuścić nie można. Ten łotr zostawia kancelaryę otwartą i wynosi się z domu! To nie do przebaczenia! Ten szelma nie ma co robić, jeno żre, pije i gnije. Poczekaj! Nie będziesz tu długo popasał!
Wynurzywszy te groźne myśli, Rodille położył się spać, bo był zmęczony. Nazajutrz rano chciał się napoić widokiem zdobytych skarbów, lecz zaledwie obraz ze ściany zdjął, spostrzegł natychmiast ślady włamania się. Drżącą ręką otworzył drzwiczki, które wcale nie były zamknięte i ujrzał, że skrzynka zniknęła. Rodille wydał głuchy okrzyk boleści i był bliski omdlenia. Zachwiał się i użył całej siły ducha, aby się na nogach utrzymać. Siadł potem na łożu, podparł głowę rękoma i wyrzekł bolesnym głosem:
— W ten sposób mego zaufania nadużyć, zrabował mnie, mnie, który byłem jego dobrodziejem, to okropne! Poczekajno ty podły psie, zdrajco, rozbójniku! To ci nie wyjdzie na korzyść! Będę gonił za tobą, aż cię wynajdę! Nawet w piekle nie zdołasz się ukryć przedemną!
Umilkł, a po chwili rzekł pełen rozpaczy:
— Lecz cóż mam robić, gdzie znajdę ślad? Łotr niezawodnie opuścił Paryż i jest już daleko. Któż mi powie, dokąd się udał?
— Aha! Mam cię nędzniku! — krzyknął nagle. — Przypnij sobie orle skrzydła, zmień nazwisko, przebierz się, lecz to wszystko nie pomoże ci nic zgoła!
Po tych słowach ubrał się z podziwienia godną powolnością a potem poszedł do pokoju Laridona i zaopatrzył się w białą krawatę, którą towarzysz jego zwykł był nosić.
Rodille wsiadł potem do dorożki i kazał się zawieźć na Boulevard du Temple, gdzie wysiadł przed domem Fryderyka Hornera, Była dopiero godzina ósma rano i magnetyczne posiedzenia jeszcze się nie rozpoczęły. Horner zdziwił się nie mało ujrzawszy wstępującego towarzysza.
— Przywołaj jasnowidzącą — rzekł z pospiechem Rodille — i uśpij ją, bo tylko tym sposobem mogę przyjść na ślad łotra, który mnie wczoraj zrabował.
Po kilku minutach weszło młode dziewczę bojaźliwie do pokoju i zadrżało na widok Rodillego. Posłuszne skinieniu doktora dało się uśpić. Rodille dobył z kieszeni białej krawaty i podał ją doktorowi mówiąc:
— Weź pan to. Ta krawatka należy do złodzieja, który mnie okradł. Sądzę, że to będzie dosyć, aby jasnowidzącą wprowadzić w stosunek z właścicielem tej rzeczy.
— Nie podlega wątpliwości — rzekł Horner i wsunął otrzymaną krawatkę jasnowidzącej do ręki.
— Polecam ci, rzekł magnetyzer — oglądnąć się za osobą, do której ta krawatka należy.
— Już widzę tę osobę — rzekła Blanka.
— Czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Mężczyzna.
Blanka opisała teraz mężczyznę, którego wcale nie znała, ze wszystkiemi szczegółami.
— Dobrze — rzekł Rodille. — Pytaj pan dalej, panie doktorze, chcę wszystko wiedzieć.
Horner pytał dalej. Nie potrzebujemy wszystkiego powtarzać. Rodille dowiedział się, że złodziej w fałszywy paszport zaopatrzony i pod przybranem nazwiskiem chciał się dostać do Hawru, aby ztamtąd do Anglii pojechać. Po drodze atoli dla chwilowej niemocy musiał się zatrzymać w miasteczku Montivilliers, półtory mili od Hawru oddalonem, gdzie zajechał do gospody „pod złotą kotwicą.“ Rodille dowiedział się wreszcie, że słabość Laridona nie jest wcale niebezpieczna i że dla tej przyczyny nie pozostanie dłużej w miasteczku, jak jedną dobę.
— Już wiem, co chciałem wiedzieć — rzekł Rodille — a teraz do dzieła. Nie mam ani chwili czasu do stracenia i muszę łotra dogonić, zanim Francyę opuści. Jeźli wsiądzie na okręt, to sprawa byłaby jeźli nie całkiem straconą, to przynajmniej wielce utrudnioną, bo jakżebym w Anglii mógł żądać wymiaru sprawiedliwości?
— Mógłbyś pan żądać wydania tego człowieka.
— Wydania! Wybornie! — rzekł Rodille wzruszając ramionami. — To prawdziwie śmieszna rzecz. Ja miałbym prokuratoryi powierzyć moją sprawę! Cha, cha, cha! To mnie do śmiechu pobudza. Nie, kochany doktorze, lepiej mi z tem, gdy sam sprawę załatwię. Więc do widzenia!
Rodille powrócił do domu na ulicy muzealnej, przywołał Pawła Mercier, do którego miał zaufanie, polecił mu prowadzenie interesów w ciągu swej nieobecności, a potem dobył paczkę rozmaitych paszportów i wybrał jeden z nich opiewający na imię Tom Brown, Espu. Widać z tego, że miał na myśli zamienić się w Anglika.
Jeszcze nie wybiła godzina dziesiąta, gdy jakiś gentleman z ogromnemi rudemi bokobrodami, z ostrogami przy ogromnych butach i z paszportem w ręku na poczcie ulicy Pigalle jawił się. Gdy konia zaprzęgnięto do pocztowego wózka, wsiadł ów jegomość. W pstry uniform przybrany pocztylion zadął w trąbkę i świsnął batogiem, poczem wózek cwałem potoczył się w kierunku do Normandyi.
Owym pasażerem nie był nikt inny, jeno Rodille, zaopatrzony w grube pieniądze i uzbrojony dwoma ostro nabitymi pistoletami.
Wszystko szło jak najlepiej aż do Rouen, dokąd Rodille przybył wieczorem o godzinie dziewiątej. Jakkolwiek był zmęczony, postanowił przecież natychmiast w dalszą udać się podróż, skoro tylko nieco odpocznie.
Posiliwszy się zimną pieczenia i wypiwszy flaszkę Madery, wsiadł rzekomy Tom Brown na konia i pospieszył dalej. Nie ujechał daleko, bo na nieszczęście koń potknął się i upadł. Jeździec nie zabił się wprawdzie, lecz odniósł dość znaczne uszkodzenia, które dalszą jego podróż uniemożliwiły. Zaniesiono go z powrotem do domu pocztowego, zkąd przed chwilą wyjechał był. Rodille klął przez całą noc złą angielszczyzną i kazał się nacierać kamforowym spirytusem.
Skutkiem tej metody leczenia był w stanie z brzaskiem dnia wsiąść na wózek. Rodille użył wszystkiego, byle tylko wynagrodzić dotychczasową zwłokę.
Wieczorem około godziny siódmej zdążył do celu swej podroży i wysiadł w zajeździe pod złotą kotwicą. Rodille był w strachu, myśląc, że Laridon już wyzdrowiał i wsiadł na okręt, co bardzo łatwo mogło się zdarzyć, bo już trzydzieści trzy godzin minęło, odkąd wspólnik dawnego tandeciarza Paryż opuścił. Wreszcie Rodille nie mógł natychmiast czynić poszukiwania, nie chcąc się zdradzić.
Ufny w dobre powodzenie i chcąc odpocząć, wziął Rodille swój tłumoczek do ręki i wszedł do jadalni, która zarazem za kuchnię służyła.
Na kuchni pod ochronnym daszkiem palił się ogień, obracano rożnie a w garnkach woda kipiała. Po przeciwnej stronie ogromnej izby stał duży stół i kilka małych stolików. W sali paliło się kilka świec, bo już było ciemno na dworze.
Zaledwie Rodille próg przekroczył, jawił się gospodarz z uprzejmym uśmiechem. Dobroduszny Normandczyk był niemal tak samo gruby jak długi, pełnej twarzy, nazywał się Alain Tanvels i liczył mniej więcej lat pięćdziesiąt. Na pierwszy rzut oka poznał w przybyłym anglika i pomimo narodowej nienawiści nie przestawał się doń uśmiechać.
Rodille żądał, aby mu natychmiast dano jeść w sali.
Usłużny gospodarz wydał bezzwłocznie odnośne polecenia:
— Pospieszcie się Bereniko i Kleopatro! Nakrycie dla pana Milorda i najlepsze wino z piwnicy!
Dziewczęta uwinęły się szybko. Gdy jedna z nich postawiła nakrycie na stole, druga pobiegła do piwnicy po wino. Rodille usiadł i pomimo zmęczenia miał baczne oko na wszystko.
Jedna z osób w sali będących zwróciła na się uwagę Rodillego. Tą osobą był człowiek siedzący na ławie tuż przy kominie. Był to mężczyzna rosły, barczysty i silny, ale źle ubrany. Rodille nie mógł widzieć jego twarzy, bo nieznajomy oparł łokcie na kolanach i położył głowę na dłonie, dymiąc z krótkiej fajeczki, jakiej majtkowie w Normandyi używać zwykli. U nóg tego człowieka leżał w kłąb zwinięty gończak i spał spokojnie. Między tym człowiekiem a Laridonem nie było najmniejszego podobieństwa. To też Rodille po krótkiej chwili odwrócił wzrok i patrzał dalej na podwórzec zajezdnego domu, bardzo źle utrzymywany.
Na podwórzu wisiała na drucie duża lampa, umbrą z góry przysłonięta i rozświecała dość duże koło. Przy świetle lampy można tu było widzieć drzwi od wozowni, stajni i piwnic. Wschody prowadziły na ganek, ciągnący się wzdłuż domu. Na ganku były widoczne numerowane drzwi, prowadzące oczywiście do gościnnych pokoi. Chciwym wzrokiem przebiegał Rodille czarną farbą oznaczone liczby i zapytywał siebie samego:
— Czy ten nędznik bawi tu jeszcze, czy też szybko oddala się z każdą minutą, podczas gdy ja tu siedzę spokojnie i daremnie czas tracę? Czy moje trudy i usiłowania odniosą skutek, czy też będą daremne? Ach! Kto mi pomoże, kogo mam zapytać!
Tok tych myśli przerwał Alain Tanvels, który z czapką w ręku i pochylonym grzbietem stanął przed rzekomym anglikiem i najpokorniej zapytał:
— Milord będzie łaskaw siąść do stołu. Już dano jedzenie. Spodziewam się, że Milord będzie zadowolony.
— O yes! — odpowiedział Rodille — bardzo chętnie, o yes!
Rodille siadł do stołu myśląc, że w ciągu jedzenia będzie mógł gospodarza zapytać. Przypadek przyszedł mu w pomoc, bo zaledwie począł jeść, odezwał się dzwonek, poczem Tanvels krzyknął:
— Bereniko, prędko, to ten gruby pan z Paryża. Idź na górę i dowiedz się, czego żąda.
Berenika pospieszyła na górę, a Rodille natężył słuch, bo słowa „ten gruby pan z Paryża“ mogły się odnosić do Laridona. Rodille myślał, że toby był przypadek nadzwyczajny, gdyby właśnie w tej chwili do gospody w Montvilliers aż dwu grubych panów z Paryża zajechało. Pomimo tego miał jeszcze wątpliwość, która przecież nie trwała długo, bo Berenika rychło powróciła i usunęła wszelką niepewność.
— No, czegóż chce ten katolik? — zapytał Tanvels.
— Naprzód chce jeść.
— A do dyabła. To już dzisiaj trzeci objad z rzędu. Zdaje się, że mu już jest znowu dobrze.
— Chętnie temu wierzę — rzekł Rodille.
— Tak kochany panie. Gdy przedwczoraj wieczór tu zajechał, to wtenczas niktby nie pomyślał, że tak rychło wyzdrowieje, bo bardziej był podobny do trupa, niż do żyjącego człowieka.
— Istotnie tak — wtrąciła Berenika — biedak nie mógł stać na nogach, już myślałam, że go trzeba będzie pochować.
— Więc zanieś mu jeść. Czy chce jeszcze czego?
— Tak, chce wiedzieć, kiedy odjeżdża okręt z Hawru do Anglii.
— To zależy od przypływu morza — odpowiedział gospodarz, przewracając kartkami w kalendarzu. — Przypływ jest o godzinie piątej, więc musi być gotów o godzinie trzeciej. Trzy kwandranse na trzecią będzie nań czekać dorożka. Powiedz mu to.
Potem Berenika ustawiła na tacy półmisek, wazę i talerze i zaniosła to wszystko pod numer dziewiąty.
Rodille nie posiadał się z radości, gdy gospodarz polecił Kleopatrze, aby dla nowo przybyłego pana przygotowała numer ósmy.
Tak szczęśliwy przypadek uprzedził życzenia Rodillego.
Rodille nie wątpiąc już o dobrym skutku swego przedsięwzięcia, zajadał teraz ze sybaryckiem zadowolnieniem i wypił dwie flaszki Bordeaux. Zmęczenie ustąpiło, a o tem że spadł z konia zaledwie sobie przypomniał. Potem wypił filiżankę moki i zakończył kieliszkiem koniaku. Tymczasem człowiek, który dotychczas spokojnie przy kominie siedział, wstał, potrącił lekko końcem laski śpiącego psa i zabierał się do odejścia.
Gospodarz zapytał go:
— Czy chce się pan położyć?
Nieznajomy kiwnął głową na znak, że to chce uczynić.
— Czy daje pan jutro przedstawienie z woskowymi figurami?
Nieznajomy zaprzeczył.
Gospodarz kazał go zaprowadzić pod Nr. 10. Tymczasem Rodille nalał sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku. Gdy zbliżył kieliszek do ust, wzrok jego padł na nieznajomego, który właśnie wychodził. Widok tego człowieka zmieszał i zaniepokoił go wielce.
— A! To w istocie rzecz ciekawa, pomyślał, tego człowieka nie widziałem nigdy w życiu, a przecież zdaje mi się, jakobym go znał bardzo dobrze. Gdzie ja go na świecie zdybać mogłem?
Rodille usiłował przypomnieć sobie wszystkie znajomości, lecz w żaden sposób nie mógł odgadnąć, kim by był ten człowiek o bladem i pooranem licu i siwych włosach, wyglądający tak, jak gdyby w życiu wiele przeniósł na sobie cierpień i boleści.
Służąca szła przodem wschodami do góry i otworzyła drzwi Nr. 10. Nieznajomy wszedł a za nim pies.
W tej chwili przypomniał sobie Rodille, co chciał wiedzieć. Uderzywszy pięścią o stół, rzekł półgłosem do samego siebie:
— Gdzież to podziałem do dyabła moje pięć zmysłów! Wszakże to jasne jak słońce! Ten człowiek ma wielkie podobieństwo do Vaubarona! Potem dodał: — Hm! A gdyby to on był w istocie?
— E! To jest wcale niemożliwe, pomyślał — i trzebaby być szalonym, aby coś podobnego przypuścić. Przed dwunastoma laty skazano przecież Vaubarona in contumaciam na karę śmierci. Niewątpliwie opuścił Francyę, bo inaczej sto razy już by go schwytano, a potem ten człowiek ma co najmniej lat sześćdziesiąt, gdy tymczasem Vaubaron zaledwie czterdzieści mieć może. Nic na świecie nie może być bardziej nieprawdopodobnem, wspomnienia moje omyliły mnie tym razem.
Gdy tak samego siebie uspokoił, nie przeszkadzało mu nic, aby się naśmiać do woli ze swej słabości i niewczesnego przestrachu. W tej chwili siadł gospodarz przy mniemanym Angliku i zapytał uprzejmie:
— Czy jesteś pan zadowolony, Milordzie?
— O yes.
— Czy smaczne były potrawy?
— O yes, bardzo dobre.
— I ja tak sądzę. Moi goście zawsze są zadowoleni. Dlatego też złota kotwica słynie w całym świecie.
— Pański pokój już jest przygotowany. Milord raczy może udać się na górę.
— O yes, idę zaraz.
— Czy życzy sobie Milord, aby go jutro rano zbudzić?
— O nie, nie.
— Dobrze. Milord będzie łaskaw pójść za mną, i przekonać się, że u mnie pokoje gościnne nie gorzej zaopatrzone, jak kuchnia i piwnica.
Poczciwy Alain Tanvels dlatego tak bardzo troszczył się o spoczynek gościa, bo sam miał ochotę pójść spać. Gospodarz zaprowadził Rodillego pod Nr. 8, postawił palącą się świecę na stole, życzył dobrej nocy i odszedł.
Rodille w tej chwili zamknął drzwi i począł badać dom, w którym się znajdował.
Pokój nie był wielki. Bardzo proste znajdowało się w nim urządzenie. Jedyne okno, które go w dzień oświecało wychodziło na wąską uliczkę. Naprzeciwko widny był z okna mur ogrodowy. W pokoju prócz głównych, były jeszcze drzwi w mocny zamek zaopatrzone, które łączyły Nr. ósmy z dziewiątym, gdzie właśnie Laridon mieszkał.
— Wszystko idzie dobrze — pomyślał Rodille.
Rodille odstawił stół bez najmniejszego szelestu i przyłożył ucho do bocznych drzwi. Rychło przekonał się, że sąsiad chrapie, co go przekonało, że Laridon śpi w najlepsze.
— Grubas śpi — pomyślał Rodille — niech śpi! Zbudzi się, gdy będzie potrzeba. — Jeszcze jest czas, rzekł dalej do samego siebie — dopiero dziesiąta. Zapewne w gospodzie jeszcze nie wszyscy zasnęli, a zresztą nie ma się czego spieszyć.
Potem rzucił się w ubraniu na łóżko z mocnem postanowieniem, że spać nie będzie.
Zostawmy Rodillego na łóżku leżącego, pełnego radości z powodu nadziei, że rychło odzyska skarb utracony, a udajmy się pod Nr. 10., dokąd gospodarz kazał wprowadzić człowieka, którego pytał o figury woskowe.
Może dwie godziny upłynęły od czasu, kiedyśmy opuścili pokój Rodillego. Milczenie zaległo gospodę i całe miasto. Księżyc zeszedł, a srebrne jego promienie przedarły się przez zamglone szyby Nru dziesiątego i oświeciły bladą twarz nieznajomego, który leżał na łóżku w śnie pogrążony. U nóg spoczywał wierny pies, lecz nie spał wcale, bo od czasu do czasu podnosił głowę i wietrzył. Oczy jego iskrzyły się jak rozżarzone węgle i lekkie warczenie dało się słyszeć. Na chwilę pies się uspokoił, lecz rychło zerwał się, poskoczył ku drzwiom i tak głośno począł warczeć, że pan jego obudził się i usiadł na łożu. Obudzony zapytał cicho:
— Co tam jest, Tristan, co jest?
Tristan nie przestawał warczeć i dawać oznaki wielkiego niepokoju.
Gospoda znajdowała się w pobliżu kościoła, którego zegar teraz północ ogłosił, a dźwięk metalu zwolna zamierał w powietrzu; pies jednak nie opuścił ani na chwilę swej groźnej pozycyi, a podróżny usłyszał teraz, jak klucz który zostawił na stronie od kurytarza zwolna począł się w zamku obracać.
— Co to może być? — zapytał siebie. I jak gdyby oczekiwał odemknięcia drzwi, chwycił za mocny kij, który tuż przy łóżku stał i był już gotów skoczyć i uderzyć, ale niestety, nikt się nie pojawił i ani szmeru nie było. Poruszony tem niewytłumaczonem zdarzeniem, zerwał się podróżny z łóżka i chciał drzwi otworzyć; klamka poruszała się lekko, ale drzwi nie można było otworzyć, i spostrzegł, że go jakaś obca ręka zamknęła. Strach przejął go na wskroś.
— Podejrzywają mnie — szepnął do siebie — i ktoś mnie tu zamyka jakby w więzieniu. Ale kto to uczynił i na co? kto mi ma wzbraniać wyjścia z pokoju. Chcę wiedzieć, będę pukać i wołać; muszę się o tem dowiedzieć. — Już podniósł kij, aby nim w całym domu hałasu narobić, gdy tymczasem prędko się namyślił i chwilę zaczekał.
— Na co tego, na co bez właściwego celu krzyk robić i czegóż ja mam się obawiać? Tych zamkniętych drzwi? śmieszna! kto by mnie mógł poznać? chciano zapewne tylko pokój zamknąć, bo sądzono, że jest próżnym, zresztą nie opłaci się, by dłużej nad tem rozmyślać.
Po tem roztrząśnięciu położył się do łóżka, ale brytan nie przestawał skomleć i warczeć, wyszczerzał ostre zęby i nie zbywało mu na srożeniu się i groźbie; równocześnie dał się słyszeć jakiś niewyraźny szmer, a potem przytłumiony krzyk.
— W tym domu musi się coś osobliwszego dziać. Instynkt Tristana prowadzi go tędy, podczas gdy mój rozum nic złego nie pojmuje.
Teraz nie myślał już dalej w łóżku pozostać, lecz począł się ubierać i zbliżył się do drzwi, które go oddzielały od Nr. 9 i uważnie się przysłuchując usłyszał szmer żywszej rozmowy, drzwi bowiem składały się z cienkich, źle zespojonych sosnowych desek, miały nawet szpary, tak, że prawie każde słowo można było słyszeć.
Udajmy się za Rodillem.
Parę minut po północy otworzył fałszywy Tom Brown lekko swój pokój i wyszedł na dwór; gdy w całej gospodzie już nigdzie światła nie widział, przeto sądził, że już wszystko pokładło się spać i zbliżył się pod Nr. 9, w tej niepewnej nadziei, aby klucz znaleźć, ale Laridon nie zostawił go przy drzwiach.
— To mi rzecz obojętna — pomyślał sobie — wejdę i tak do środka.
Potem poszedł parę kroków dalej, albowiem wiedział, że ów licho ubrany pod Nr. 10 się znajduje, i gdy tam obaczył klucz, obrócił nim z przezorności dwa razy, czyniąc tym sposobem pomoc dla Laridona ze strony podróżnego miemożebną w razie gdyby ten o pomoc wołał, co było bardzo nieprawdopodobnem, gdyż dawny tandeciarz musiał we własnym interesie milczeć i poddać się. Rodille udał się napowrót do swego pokoju, zamknął się jak najlepiej i począł odmocowywać ze swojej strony od drzwi zamek, który z drugiej strony nie sprawiał jego wyćwiczonej ręce najmniejszej trudności, do czego przysłużył mu się bardzo mocny scyzoryk; potem uzbroił się w parę pistoletów i wszedł do pokoju, przyczem utknął o stołek, który mu stał na zawadzie. W skutek tego hałasu ocknął się Laridon ze słodkiego snu, a podniósłszy się i przetarłszy oczy spostrzegł, jak jakiś nieznany mu człowiek do łóżka się zbliża, wydał przeraźliwy krzyk, który podróżny w sąsiednim pokoju będący usłyszał, zarazem rzucił się w stronę, gdzie na stoliku pistolety leżały. Rodille był na to przygotowany, że człowiek który tak ogromną sumę sprzeniewierzył, również i w broń się zaopatrzy, wyprzedził go więc i powalił na łóżko.
— Pomocy, złodzieje! — zawołał Laridon zająknionym z przestrachu głosem. Więcej nie mógł nic przemówić, gdyż przeciwnik skierował pistolet ku jego głowie i odezwał się wprawdzie zwolna, ale z mocnym przyciskiem.
— Ani słowa, ani mi się rusz, bo będzie po tobie; milcz i poddaj się, jeśli ci życie miłe, jestem twoim panem, jestem Rodille!
Laridon drżał na całem ciele, podczas gdy tamten mówił dalej:
— Widzisz, że mnie nie podejdziesz, że mnie nikt nie oszuka i jabym cię odszukał, chociażbyś się pod ziemię ukrył. Zresztą uspokój się; ja nie przyszedłem tutaj by cię zabić, oddaj coś wziął, potem możesz czynić, co ci się podoba.
Udany anglik milczał i oczekiwał sądząc, że Laridon podda się konieczności, jednakowoż oszukał się, albowiem człowiek ten przylgnął z całą duszą do półmilionowej sumy i uznał siebie w przeciągu trzech dni, odkąd tę sumę posiadał, za prawowitego posiadacza tejże, a oraz wiedział, że jego poprzedni pan zanadto był roztropnym aby popełnić zabójstwo wśród okoliczności, które czyniły jego osobę nieuniknioną od aresztowania; nie miał więc wielkiej obawy, nie brakowało mu też ani na zuchwałości ani na potędze ducha, jeśli broń na równi im stała. Dlatego też zamiast poddać się i natychmiast dać odpowiedź, milczał i rozważał. Rodille zniecierpliwił się i tupając nogą zawołał:
— Odpowiadaj, ty wiesz, ja nie chętnie czekam!
Atoli garbus nie drżał już więcej i odzyskawszy napowrót spokój swej duszy rzekł z najspokojniejszym w świecie wyrazem:
— Przyjacielu, oddal się nieco na bok z twoim pistoletem, przed którym ja nie mam najmniejszej obawy, wiem dobrze podobnie jak i ty wiesz, że nie zrobisz z tego żadnego użytku, pozwól mi się podnieść, mam ci bowiem wiele do opowiedzenia.
— Ja o niczem nie chcę słyszeć — odpowiedział Rodille, będąc przerażonym spokojnem zachowaniem się swego złodzieja, wiedział bowiem o jego tchórzliwości i o braku energii. — Ja żądam tylko tego co do mnie należy i to natychmiast, a więc usłuchaj i milcz.
Odkąd podróżny jedno ucho przyłożył do nędznych drzwi, odtąd wzmagały się głosy między obydwoma pod Nr. 9 czem raz to bardziej, i mógł każde słowo rozumieć. Na pierwszego, którego dobrze słyszał, rzekł do siebie:
— Znam ten głos, gdzie też go słyszałem?
— Przyjacielu, — obojętnie odpowiedział Laridon — ty mówisz, ja chcę, to za wiele; ale ja ci powiadam, że ja nie chcę.
— A więc ty sprzeciwiasz się temu?
— Najzupełniej.
— Miej się na ostrożności!
— Ach! powiedziałem już, że się nie boję. Lecz poczekaj i słuchaj mnie, to będzie króciej i roztropniej.
Rodille drżał z wściekłości i niecierpliwości, ale skoro przekonał się, że jest rzeczą niebezpieczną zabić swego sprzymierzeńca, wetknął pistolety Laridona w kieszeń i rzekł:
— Mów, ale do dyabła, skończ to.
— Najpierw widzę, że twe żądanie jest śmiesznem.
— Śmieszne! i ty ważysz mi się to mówić?
— Mój Boże, odważam się. Teraz do rzeczy, cóż właściwie żądasz?
— Ja żądam moje złoto, moje papiery.
— Twoje złoto, twoje papiery! — odpowiedział Laridon ściskając ramionami i śmiejąc się z naigrawaniem — masz do tego prawo tyle co i ja.
— Nędzny łajdaku, aby je zabrać, rozbiłeś szafkę, gdzie leżały schowane.
— Tego nie odpieram się, ale śmiesznem to jest, że mię za to hańbisz. Com ci teraz skradł, toś ty niegdyś innym zabrał. Każdy robi tak, jak może. Pieniądze, któreś wczoraj zagarnął przemocą, należą dzisiaj do mnie na mocy tego samego prawa. Co możesz na to odpowiedzieć?
Mowa garbusa była pełną rozsądku, ale Rodille nie miał ochoty przekonać się, postać jego zdała się srożyć i już miał zamiar cisnąć się na Laridona, ale natychmiast zapanował nad sobą i rzekł:
— Zaiste, podziwiam mą cierpliwość i ciebie również powinno dziwić, że przysłuchuję się twemu opowiadaniu, zamiast by cię zdruzgotać, i że pozwalam ci jeszcze na jedną odpowiedź. Teraz już ani słowa więcej, uważ, że twem prawem słuchać! natychmiast dawaj tu pieniądze, inaczej zmuszę cię do tego!
— A to w jaki sposób, jeśli wolno zapytać?
Rodille skierował znowu pistolet ku przeciwnikowi i rzekł:
— Zabiję cię jak psa.
— Ah, głupia istoto! jak często mam ci powtarzać, abyś tego nie czynił. Ty sam zanadto jesteś roztropnym, by dopuścić się takiego głupstwa.
— Może być, że wcale nie obawiasz się o swe życie, ale ja mam jeszcze inny środek.
— A ten ma być?
— Gdy mię w ten moment nie usłuchasz, zaskarżę cię i każę aresztować.
— Co, przyjacielu? — zawołał z uśmiechem Laridon — rzeczywiście, ty ubolewasz nademną; ja stroję sobie z twej groźby żarty i wzywam cię, byś ją spełnił.
— Ah, ty wzywasz mię! — zawołał rozsrożony Rodille.
— Tak jest i sto razy tak!
— Po raz ostatni: Miej się na ostrożności!
— Czegóż mam się obawiać? nie mój najlepszy, ty mnie nie zaskarżysz, bynajmniej. Żandarmi, którychbyś tu sprowadził, wzięliby nas obydwóch. Oskarżyciel i oskarżony staną przed sądem naprzeciw siebie i ty doznasz wtedy większego potępienia aniżeli ja!
— Kłamiesz łajdaku!
— Ty sam wiesz, że to prawda. Gra naszych losów jest nierówna, gdyż mnie czeka więzienie a ciebie rusztowanie!
Rodille wzdrygnął się i cofnął się nieco wstecz pomrukując: — Rusztowanie!
— Sądzisz, że jestem ślepy, dlatego że zamilczałem? Sądzisz, że mnie nie wiadome straszne tajemnice twego życia? Już oddawna uważam, zbieram i jasną mi została tajemnica, którą się osłaniasz. Tak jest, zwołaj tylko sąd, powiedz, żem rozbił twą kasę i żem ciebie okradł, uczyń to, ale bacz, na co się odważasz; ja jestem złodziejem, niech i tak będzie, nie przeczę tego, ale moje ręce nie zbroczone jeszcze krwią. Przyjdzie czas, że i ja będę mógł usta otworzyć i przemówić, a wtedy wykażę, żeś ty złodziejem, żeś rabusiem i mordercą!
— Mordercą! Ja? I ty się ważysz!... krzyczał roswścieklony Rodille.
— Tak jest! sprawco podwójnego morderstwa na ulicy Pas-de-la-Mule!
Zaledwie wymówił te słowa, a już żałował za nie, albowiem oblicze jego przeciwnika przyjęło okropny wyraz; nie mogąc dłużej nad sobą zapanować, począł mruczeć:
— Ty wiesz za wiele! Tyś wypowiedział na się wyrok śmierci!
Zarazem przyłożył pistolet do piersi Laridona, który wszelkich sił używał, by rzucić się na nieprzyjaciela i rozbroić go. Okropna ta walka trwała zaledwie sekundę, albowiem Laridon podczas pasowania się, ruszył za cyngiel. Pistolet wypalił i roztrzaskał mu głowę.
— Teraz w nogi — pomyślał Rodille — ale gdzie schował pieniądze?...
Podróżny nie zapomniał z tej całej rozmowy ani słówka. W miarę tego jak się ona wzmagała, strach i zgroza przejęły go i malowały się wyraźnie na jego obliczu, które coraz to więcej bladło. Skoro wymówił Laridon te straszne słowa — sprawco podwójnego morderstwa na ulicy Pas-de-la-Mule — tedy zatoczył się i wydał z piersi swej przeraźliwy krzyk.
— Ja przypominam sobie — bełkotał — ja przypominam sobie, tak, tak, to jest głos człowieka, który mi dał banknoty. Przecież już Bóg lituje się nademną, teraz mi go przysyła i przysięgam na życie mego dziecka, że mi nie ujdzie.
Tymczasem rozległ się strzał, czemu odpowiedziało straszliwe zawycie brytana, a podróżny zaopatrzony w mocny kij rzucił się ku drzwiom prowadzącym na korytarz, które Rodille zamknął był, jak to sobie przypominamy. Jak na nieszczęście zamek był bardzo mocny i potrzeba było prawie trzy minuty, zanim z na większe m wysileniem mógł drzwi z zawiasów wysadzić. Wydostawszy się biegł pod Nr. 9 krzycząc:
— Mordercy! na pomoc! mordercy!
Wystrzał, szczekanie psa, trzeszczenie wyłamanych drzwi, wołanie podróżnego, pobudziły wszystkich mieszkańców. Gospodarz, służące i stróż na pół ubrani przybiegli w chwili, gdy zamek i zawiasy Nr. 9. poddawały się.
— O Boże! cóż tu się dzieje? — zawołał drżącym głosem czcigodny Alain Tanvels.
— Tam się mordują! — zawołał przeraźliwie podróżny — pomóżcie mi drzwi wyłamać i zawołajcie na straż.
Drzwi wyłamano, wszyscy cisnęli się do pokoju pełnego dymu i dopiero wtedy, kiedy dym się przerzedził, znaleziono na wzburzonem i krwią zbroczonem łóżku ciało Laridona z przestrzeloną głową; mordercy atoli nie było. Okno było otwarte na małą uliczkę i niezawodnie tędy musiał uciec.
— On musi być niedaleko! — szepnął do siebie obcy. — Byłaby to niesprawiedliwość Boska, gdyby i tym razem udało mu się szczęśliwie uciec!
Zawołał potem na psa, który warcząc kręcił się po pokoju jak gdyby dawał do poznania, że jest bardzo rozgniewany. Położył się do nóg swego pana i spoglądał na niego z nadzwyczajną roztropnością, tenże wskazał psu okno i zawołał:
— Szukaj tu, Tristan, szukaj tu.
Brytan zaskomliwszy z radości dał potężnego susa i skoczył na okno. Wszyscy zbiegli się w około niego, ale Tristana już nikt więcej nie zobaczył, tylko echo powtarzało się od czasu do czasu, ilekroć gdzieś daleko zaszczekał.
Parę minut upłynęło wśród głębokiego milczenia, albowiem osoby były tem zajściem tak przerażone, że nie tylko nic jeden do drugiego nie mówił ale nawet trudno było usłyszeć ich oddech!
Ten ruch powszechny, ta okropna scena, której punkt wyjścia jeszcze niewiadomy, mocno przeraziły każdego; tymczasem zdziwił ich znowu nagły wystrzał a po nim bezpośrednio okrzyk śmiertelnej boleści i znowu nastąpiła cisza.
— O mój Boże, zlituj się! — zawołał obcy z wyrazem nieopisanej boleści. — Ten niegodziwiec zabił mego ostatniego, jedynego przyjaciela!
Teraz pospieszył on w stronę gdzie było okno, spuścił się przez nie na uliczkę i sam skierował swój bieg, skąd dał się słyszeć ostatni krzyk zranionego zwierzęcia.
— To nie koniec na tem moje dzieci! — odezwał się Tanvels do swoich ludzi, którzy drżąc ze strachu cisnęli się do niego — zbrodniarz uciekł nam, ale my musimy go napowrót schwycić! Ty Cirille idź po straż, ty Kleopatro pójdź do kościelnego, niech bije we dzwony; ty Berenico nie trać czasu, idź i sprowadź tu pana sędziego. Ja będę bronił domu moją, strzelbą.
Jak gospodarz zarządził, tak zostało natychmiast wykonanem i nie minęło ćwierć godziny, aż tu rozległ się głos dzwonu i pobudził mieszkańców z Montiviliers i okolicy a straż już była w drodze.
Wreszcie przybyli nie tylko sędzia i jego pisarz, ale oraz i naczelnik policyi, pomimo, iż gospodarz o nim ani nie myślał. Podczas gdy Alain opowiadał tej licznej komisyi o smutnym wypadku, wrócił już nasz obcy ściskając biednego Tristana, który nie okazywał śladu życia, a krew sączyła mu się z głębokiej rany.
Wiedziony od czasu do czasu powtarzającem się głuchem skomleniem, wszedł nasz podróżny na jedną odległą uliczkę, która na pole prowadziła i znalazł tutaj swego psa kulą przeszytego właśnie w ostatniej chwili życia. Morderca dał ognia, gdy pies groził mu ukąszeniem, a zraniwszy go śmiertelnie, pospieszył w pole. Skoro się naczelnik straży dowiedział, że morderca udał się w stronę ku Paryżowi, wydał swoim ludziom rozkaz by wsiedli na konie, a po drodze by wezwali chłopów i na wszystkie strony się rozprószyli. Podczas gdy wykonano ten rozkaz, rozpoczął naczelnik policyi i sędzia śledztwo, które bardzo ciekawych szczegółów dostarczyło.
W pokoju pod Nr. 8. znaleziono torbeczkę należący do mniemanego Anglika, znaleziono też bokobrody i różne przybory do farbowania, których Rodille używał do malowania swej twarzy by się stać trudnym do poznania i paszport z napisem Tom Brovn Espu. Potem wskazywał na dwa miejsca pobytu, mianowicie w Paryżu i w Londynie.
— Przy pomocy tych wiadomości — zawołał komisarz — odszukamy wnet złoczyńcę; Anglik nie może się długo wre Francyi ukrywać!
— A tem bardziej ten — dodał gospodarz, — ze swoją śmieszną popsutą mową.
— Ale paszport ten jest fałszywy a ten zbrodniarz nie jest Anglikiem — zawołał obcy tamując tymczasem psu krew i zawijając mu ranę. — Słyszałem jak on z zabitym rozmawiał niemal ćwierć godziny, on włada wybornie naszym językiem, bez najmniejszego podejrzanego wygłoszenia.
Na żądanie komisarza musiał obcy powtórzyć całą rozmowę, której on był świadkiem, a potem śledztwo toczyło się dalej, tym razem jednak w pokoju pod Nr. 9.
— Patrzcie no moi panowie, jak łóżko wzburzone — zawołał komisarz pokazując na miejsce gdzie leżał Laridon zimny i zdrętwiały. — Tutaj niezawodnie pod tymi materacami znajdowała się owa suma, której zwrotu żądał mniemany Tom Brovn, a morderca przewrócił wszystko, by ją z sobą zabrać.
To przypuszczenie było najnaturalniejsze w święcie i nikt nie wątpił że złoczyńca obszukał swą ofiarę na każdem miejscu. W tem przekonaniu pozostawano dopóty, dopóki pisarz sędziego nie wydał okrzyku. Dzielny ten chłopak, który się nie zadowalniał powierzchownem tylko śledztwem, przeszukiwał torbeczkę, słomę i drzewo, które przy piecu było złożone i znalazł między tem małe ale ciężkie metalowe pudełeczko. W tem pudełeczku, które znamy, był właśnie zachowany skarb Rodillego, albowiem nędznik po daremnem przeszukaniu łóżka i szafy uciekł, a tę znaczną część swego majątku pozostawił.
Resztę nocy spędzono na spisaniu tego wszystkiego co śledztwo wykazało. Tymczasem podróżny nie odstępował od swego psa, którego pielęgnował tak, jak przyjaciel przyjaciela pielęgnuje; zaledwie po dwóch godzinach spostrzegł z radością, jak zwierzę zwraca ku niemu swój wzrok, wtedy i jemu łzy się w oczach zakręciły. Rana nie mogła być żadną miarą śmiertelną, przeto miał nadzieję swojego wiernego i walecznego towarzysza widzieć uratowanym.
— O mój Boże — pomyślał sobie — ja zwątpiłem o Tobie, ja dopuściłem się nawet bluźnierstwa; teraz ale korzę się przed Tobą Wszechmocny! Ty mój Boże, nie chciałeś mnie jeszcze uwolnić od podejrzenia, które mię gniecie, ale Tyś mi pozwolił słyszeć głos tego, który mi zawsze uchodził, bym go znowu poznał, skoro się ku mnie zbliży.
Około dziesiątej godziny z rana przetrzęsła straż razem z chłopami okolicę, ale bez oczekiwanego skutku, przyjęto zatem za pewnik, że morderca nie opuścił Francyi.
Na drodze ku Paryżowi znaleziono w biały dzień młodego, ostrogami pokaleczonego konia, którego z pobliskiej okolicy z pastwiska wzięto. Zbieg jak widać nie przebierał w środkach służących mu do przyspieszenia szalenie biegnącego rumaka, którego dostał w swe ręce, aby przybyć do Paryża, gdzie go policya najskrzętniej poszukiwać musiała.
Około południa przybyli prokurator i sędzia śledczy z Havru, aby zbadać istotę mordu, którego dopełnił nieznajomy na nieznajomym a mianowicie wśród takich osobliwszych okoliczności, iż można przyjąć, jakoby padły ofierze śmierci również był takim nikczemnikiem jak i sam morderca.
— Na wszelki sposób — rzekł sędzia śledczy, przeglądnąwszy papiery Rodillego i Laridona — są te paszporty fałszywe i nie mogą być uważane za punkt oparcia, a pierwszem zadaniem sądu jest dobrze zbadać pierwej osobistość zmarłego, a potem stosownie do tego wnioskować o mordercy. Ale cóż tu robić? Zmarły podróżował tylko po naszym kraju, a także i ciało wkrótce zupełnie się zepsuje. Czy pan prokurator nie jest tego zdania, aby przywołać rysownika i odportretować umarłego?
Zapytany chciał właśnie odpowiedzieć, gdy tymczasem przystąpił podróżny i rzekł:
— Ja przyjmę na się tę robotę, moi panowie i ręczę że jestem gotów doręczyć wam najwierniejsze podobieństwo tego obrazu.
— Pan jesteś artystą? — zapytał prokurator.
— Artystą!
— Nie śmię chełpić się tym zaszczytem, ale jestem w stanie zdjąć najwierniejszą kopię.
— Więc dobrze, przyjmuję pański wniosek. Masz pan kredę, farby, papier, w ogóle wszystko, co panu potrzeba?
— Tego wszystkiego nie potrzebuję, tylko wosku a ten mam zawsze przy sobie.
— Bierz się więc pan zaraz do roboty, ciekaw jestem co to z tego będzie.
— Do usług pańskich!
Zaraz sięgnął obcy do swej torby po przybory i kawałki różnobarwnego wosku.
— Panie prokuratorze, rozpoczynam więc moją robotę, proszę tylko rozkazać, by żaden z ciekawych tutaj nie wchodził.
Zaraz postawiono żandarma przed drzwiami z nakazem by nikogo nie wpuszczał. Obcy usiadł koło umarłego i rozpoczął swoje dzieło.
Wystarczyło dwie godziny, aby zbudować figurę kilka cali wysoką. Oblicze umarłego było oddane jak najwierniej. W obec tak prędko zbudowanej figury, w obec talentu i w obec pewnej a zręcznej ręki rzeźbiarza oświadczył prokurator głośno swoje zdziwienie.
— Panie — rzekł on z natchnieniem. — Nikt nie jest godniejszym pięknego tytułu artysty od pana. Rażąca skromność pańskiej odzieży jest niezawodnie tylko fantazyą, humorem, a ja jestem przekonany, że gdybym pana o imię zapytał, to bym usłyszał imię najgenialniejszego artysty.
Podróżny potrząsł głową.
— Pan się mylisz, panie prokuratorze; ja nie jestem artystą lecz tylko rzemieślnikiem, a to co pan geniuszem nazywasz, jest tylko wprawą, której nabyłem z mego zatrudnienia. Podróżuję po kraju, pokazuję moje woskowe figury, najlepsze zaś z tych są dziełem mej własnej ręki.
Zostawmy naszego podróżnego przy swojej woskowej figurze w gospodzie Montivilliers, gdzie go również i rana psa jego zatrzymała, a pójdźmy za Rodillem.
Po zamordowaniu swego towarzysza i po ciężkiem zranieniu psa, poznał, że go nie minie prześladowanie podobnie jak dzikiego zwierza. Sapiąc wskutek szalonego biegu widział przed sobą słaby tylko promyk nadziei na udanie się jego przedsięwzięcia i pytał siebie samego, czy nie opuściło go szczęście, które mu tak długo sprzyjało, czy już nie nadszedł czas jego nieodzownej kary, czy nie ma on teraz dostać się w ręce sprawiedliwości i począł rozpaczać. Tymczasem spostrzegł w ogrodzonem polu pasącego się pięknego i silnego konia.
— Ach. czart sam mię strzeże; jeszcze jestem wolny!
Rozgrodził tedy płot, z łatwością odwiązał konia, sznuru zaś użył za cugle, a potem skoczył na niego, spiął go ostrogami i ruszył w największym pędzie w drogę; gdy zaś koń zdawał się zwalniać biegu, tedy bódł go ostrogami do krwi. Mniej niż w dwu godzinach zrobiło biedne zwierzę około dwanaście godzin drogi a potem padło jak nieżywe i nie wstało więcej. Zbieg nie zatrzymywał się, lecz z brzaskiem dnia poprawił na sobie odzież, nad brzegiem potoku, który mu za zwierciadło posłużył, oderwał bokobrody, zrzucił perukę, a potem wziął na się bluzę i wełnianą czapkę, które właśnie na płocie się suszyły. Ubrany podobnie do normandzkiego chłopa siadł na okręt i dostał się bez najmniejszego przypadku do Rouen, gdzie zmienił swoje ubranie. Rodille skorzystał ze sklepiku gdzie suknie sprzedawano i przebrał się jako pan, będący w najpiękniejszych stosunkach życia. Z różą w dziurce od guzika, z binoklami na tasiemce, wsiadł do dyliżansu i ruszył do Paryża. Nie życzył on sobie aby u wjazdu żądano od niego paszportu. Dla tego wysiadł, gdy właśnie ociężała maszyna ze swymi czterema końmi poruszała się zwolna po moście w Neuilly. Pozostając w tej pewności, że najmniejsze podejrzenie na niego nie spadnie, spokojnie podążył piechotą do Paryża, podobnie spokojnemu obywatelowi, który przed obiadem dla apetytu na przechadzkę idzie.
Podczas tych kilku godzin na okręcie i w kabryolecie miał Rodille dosyć czasu pomyśleć o swem położeniu i rozebrać dobrze wypadek zaszły w Montivilliers. Przypomniał sobie na ten przytłumiony krzyk w pokoju pod Nr. 10. jak mu zamordowany zarzucał podwójną zbrodnię na ulicy Pas-de-la-Mule a jak on mu na to wystrzałem z pistoletu odpowiedział. Potem mówił sam do siebie, że ów mieszkaniec z pod Nru 10. bez wątpienia przysłuchiwał się rozmowie i że to musi być mimo jego widocznie głębokiej starości ów na śmierć skazany Vaubaron. Przychodząc na ten domysł, przypomniał sobie, z jakiem wysileniem ten obcy starał się drzwi wyłamać, jako też na tego psa którego on szczwał, by szukał jego śladu. Wreszcie oczekiwał chwili, kiedy zasądzony przybędzie do Paryża i odwidzi doktora Hornera, aby od jego jasnowidzącej, do której miał ślepe zaufanie, dowiedzieć się o imieniu prawdziwego mordercy. Koniecznie mu wypadło, aby spotkanie ojca z córką uniemożliwić, podobnież niebezpiecznem mogłoby się stać spotkanie się Rodillego z Vaubaronem i aby jedno i drugie uniknąć, musiał łożyć starania, aby magnetyzera i Blankę wydalić. Przy tak grożącem niebezpieczeństwie nie powinno się nic zostawić na los szczęścia, każda możliwa przygoda powinna być naprzód obliczona.
Gdy odzyskał spokój, czuł się Rodille dosyć silnym aby mógł na wypadek przybycia Vaubarona do Paryża zastawić na niego łapkę, która go miała sprzątnąć, i udał się do Hornera, oświadczywszy mu swe nieszczęśliwe przedsięwzięcie, nie odkrywając jednak całej prawdy, wykazał mu, że ich obopólnie bezpieczeństwo wymaga koniecznie natychmiastowego zniknięcia. To ostatnie wprawiło doktora w niemały kłopot, albowiem narażało jego dochody na wielkie niebezpieczeństwo i począł się temu stanowczo sprzeciwiać, ale Rodille potrafił go nastraszyć, że wreszcie uległ, a zarazem dał swemu towarzyszowi pełnomocnictwo działać zupełnie według jego upodobania. — Po tym pomyślnym skutku zdecydował się wyszukać dla niego odpowiednie pomieszkanie, a to miało być samotne gdzieś w nieludnym zakątku. Miał też do tego szczęście, wynalazł takowe przy ulicy Amandiers-Papincourt w pewnym bardzo zaniedbanym ogrodzie, chociaż w opłakanym stanie, ale zawsze jeszcze pawilonik zdolny do zamieszkania.
Od drogi wznosił się wysoki mur, ciężkie dębowe drzwi zamykały go, a zewnątrz nic nie można było widzieć prócz dachu i pawiloniku.
— Co za szczęście! pomyślał sobie Rodille. Gdybym kilka lat szperał po Paryżu, tobym nie znalazł lepszego jak to!
Pospieszył natychmiast do właściciela i jeszcze tego samego wieczora pojawiły się najniezbędniejsze sprzęty domowe a następnego dnia sprowadzili się tam Horner i Blanka tylko w towarzystwie Pameli. Służąca, którą najęto, zarządzała całem gospodarstwem domowem. Na małym domu na Boulevard du Temple widać było odtąd zamiast miedzianej tablicy, której dotąd celem było zapowiadać magnetyczne konzultacye, napis wystosowany własną ręką Rodillego następującej treści:
— Umiejętność musi się zupełnie ludzkości oddać. Wskutek zlecenia znakomitych osobistości Europy wyjechał dr. Fryderyk Horner za granicę. Liczni pacyenci zostaną dziennikami zawiadomieni o jego powrocie do Paryża.
— Teraz jest już wszystko przygotowane — rzekł do siebie Rodille zacierając ręce — a Vaubaron może przybyć, skoro ma ochotę.
Zarządziwszy wszystkiem jak najwyborniej i najbezpieczniej dla siebie, oddał się ten niebezpieczny człowiek z ciałem i z duszą sprawom kancelaryjnym, które przez niejaki czas zaniedbał. Pierwszą jego rzeczą było poprzeczytywać listy, które stosami na biurku leżały, albowiem niedawno mnóstwo ich poprzychodziło pod adresem: Kancelarya pana dyrektora. Żaden jednak nie tyczył się ogłoszenia umieszczonego w gazetach względem Andrzeja Bernard, zrodzonego r. 1765 we wsi Saint Ferréol, dawniejszej prowincyi Franche-Comté w departamencie Jura, po którym poszukiwano krewnych albo spadkobierców.
— Więc w tej sprawie żadnych wiadomości! — zawołał Rodille z przekleństwem — z czterech milionów pana barona Viriville mógłbym dwa otrzymać a byłyby mi się bardzo przydały w celu pokrycia ogromnego niedoboru w moim majątku. — Przejęty tą myślą wziął Rodille do ręki akta, które dotyczyły spadku Bernarda i począł je znowu z wielkim zapałem przeglądać. Na jednym z tych papierów, który on uważał jako mniej ważny stało, że daleka kuzyna Bernarda, pochodząca z wyższej Burgundyi wyszła za mąż za pewnego Merciera, który przed dwudziestu dwu lub trzy laty prawie równocześnie z żoną zmarł, a tylko małego chłopca jeszcze w powiciu zostawił. Prócz tego było napisane, że po sierocie nie pozostało ani śladu wiadomości, nikt nie słyszał o tem dziecku i prawdopodobnie musiało umrzeć. Rodille uderzył ręką o biurko i zawołał:
— Są spadkobiercy, ja przeczuwam, ale oni rozpierzchli się jak dym w zapale mych badań. Bernard miał brata, który się ożenił, że to tak jest, to wiem z pewnością, ale to dziwna! Jeśli ten brat nie zmarł bez potomstwa, to jego dzieci nazywają się Bernard. Te duże dzienniki paryskie podały do wiadomości o tem imieniu całej Francyi, Europie a nawet całemu światu. Gdzież są ci spadkobiercy, dlaczego nie zgłaszają się? A ten drugi, ten Mercier, syn dalekiej krewnej wygląda, jak gdyby sobie ze mnie drwił. To imię Mercier bardzo powszechne, podobnie jak Duval, Lambert albo Martin. Są setki francuzkich rodzin, które się podobnie nazywają. Mercier, Mercier; o nim słyszę wszędzie; ja go sam nawet znajduję między moimi ludźmi, ale cóż mi z tego?
Sparłszy głowę na rękach i marszcząc brwi siedział Rodille przy stole wpatrując się w arkusz papieru, który przed nim leżał; chociaż się patrzał na papier to go nie widział, bo myślą był gdzie indziej zajęty, po chwilce jednak rzekł:
— Kto nie rezykuje, ten nic nie zyskuje. Na nic to się nie przyda, wiem o tem, ale przecież chcę spróbować.
Potem napisał: — Uprasza się każdego ktoby znał młodego człowieka nazwiskiem Mercier mającego lat dwadzieścia trzy lub cztery, rodem z wyższej Burgundyi, synie małżonków Ludwika i Antonii Mercier i Denisé Desirée Clement, aby raczył nadesłać swój adres na ręce dyrektora kancelaryi, ulica muzealna Nr. 1. w Paryżu. Chodzi bowiem o ważną sprawę, fatyga dotyczących osób będzie wynagrodzoną.
— Dobrze — rzekł Rodille — jeśli to zawiadomienie nie przyniesie korzyści, to i nie zaszkodzi.
Zadzwonił i natychmiast pojawił się Paweł Mercier, który jak wiemy był pierwszym kancelaryjnym pisarzem i jemu to oddał Rodille papiery dodając:
— Odpisz pan to cztery razy, a potem podaj pan do gazet? Moniteura, Debatów, Konstytucionela i do gazety de France. Tu masz pan pieniądze na opłacenie obwieszczenia, ale staraj się pan, aby to w przyszłym numerze już umieszczone było.
— Natychmiast, mój panie! — odpowiedział Paweł i oddalił się nie zwróciwszy nawet uwagi na pismo, atoli za chwilę wszedł napowrót.
— Cóż tam, dlaczego pan nie załatwiasz co poleciłem?
— Nie odpisywałem — odpowiedział Paweł nieśmiało, — gdyż sądzę że pan już zaprzestałeś żartu.
— Co za żart? ja pana nie pojmuję!
— Mój Boże, przecież nie wypada panu w żaden sposób na seryo podawać tego do gazet, i mnie się zdaje, że pan ze mną żartujesz, co mnie zresztą wcale nie uwłacza.
Rodille uważał młodego pisarza za głupkowatego.
— Z panem żartować! I dlaczegóż nie miałżebym tego dać na prawdę do gazet?
— Ponieważ mię pan dobrze znasz i właśnie jestem tą osobą, o istnieniu której pan się chcesz dowiedzieć.
Nie było większej niespodzianki nad tę, którą wywołała na swego naczelnika odpowiedź Pawła. Niedowierzał swoim uszom, przez parę sekund pozostawał w oniemieniu, lecz potem odzyskał napowrót przytomność.
— Teraz przychodzi kolej na mnie zapytać się pana, jak też to pan sobie pozwalasz ze mnie żartować.
— Zaprawdę, ja to jestem owym Mercierem i mogę tego dowieść.
— Pan udajesz że pan jesteś synem owego Merciera?
— A Denise Desirée Clément, nazywam się Paweł Ludwik Dénis Mercier, urodzony dnia drugiego stycznia 1819.
— I możesz pan tego dowieść?
— Najzupełniej.
— Jakim sposobem?
— Moja metryką chrztu, metryką zaślubin i metryką śmierci moich rodziców.
— Pan posiadasz te papiery?
— Tak jest mój panie.
— Gdzie pan je masz?
— U siebie w domu.
— Przynieś je pan, chcę je oglądnąć.
— W ten moment, — odpowiedział Paweł oddalając się.
— Rzeczywiście — rzekł Rodille, gdy sam pozostał — jest to tak nieprawdopodobnem, rzadkiem, śmiesznem, podobnie jak w jakim romansie albo komedyi.
Paweł powrócił i rzekł:
— Widzisz pan wszystko na stemplowanym papierze, zaopatrzone pieczęciami a podpisy legalizowane.
Dawny towarzysz nieszczęśliwego Laridona przeglądał papiery z największą dokładnością i znalazł je w porządku, papiery wykazywały najzupełniejszą wiarogodność osoby Pawła Mercier i ten więc mógł odziedziczyć znaczną spuściznę po baronie Viriville a właściwie po Andrzeju Bernard.
— Teraz więc jesteś już pan przekonany, że rzeczywiście jestem tym, któregoś poszukiwał gazetami?
— Tak jest.
— A jaki pan masz w tem interes?
— Bardzo wielki, ale ten interes więcej dla pana niż dla mnie.
— I mogęż zapytać co to za interes?
— Proszę, jest nawet moim obowiązkiem panu odpowiedzieć... jednak dzisiaj nie mogę z bardzo słusznych powodów; muszę zasięgnąć bowiem wiele wiadomości i niejeden jeszcze krok zrobić, najdalej w dwóch dniach dowiesz się pan.
— A nie mógłbym się dowiedzieć dzisiaj o co chodzi, bez dokładniejszych szczegółów?
— Nie. Nierostropne i przedwczesne zawiadomienie mogłoby pana wprawić w fałszywą nadzieję, której rozwiązanie tem przykrzejsze by było.
— Mój Boże, zagraża mi jakie nowe nieszczęście?
— Co do tego, to bądź pan spokojny; zmiana obecnego położenia mogłaby wypaść na korzyść pana. Uspokój się pan więc i bądź pan cierpliwy, powtarzam jeszcze raz, pojutrze dowiesz się pan o wszystkiem; teraz ale idź pan do swojej roboty.
Oddaliwszy się od swego pryncypała, opamiętał się nieco Paweł, jednak, jak to sobie łatwo możemy przedstawić, zawsze pozostawał jeszcze w ciekawości, jaki to może być szczęśliwy zwrot w jego niskiem, w ogóle wątpliwem stanowisku. Rodille ociągał się z odpowiedzią na czas dwóch dni dlatego, aby się przysposobić do nowej komedyi i aby od młodego człowieka ile możności najwięcej wyzyskać. W oznaczonym dniu o pierwszej godzinie w południe przywołał do siebie Merciera i rozkazał, aby nikogo nie wpuszczano, aż do jego dalszego polecenia, a sam zamknął się z nieśmiałym kochankiem Blanki.
— Siadaj sobie pan koło mnie i rozmawiajmy — rzekł uprzejmie — dzisiaj mogę zaspokoić pańską ciekawość i niecierpliwość.
Paweł usiadł obok nędznika, na którego obliczu malował się wyraz pełnego zadowolenia.
— Nieprawda mój kochany Pawle, że pan masz ku mnie zaufanie?
— Jak największe mój panie, przecież pan byłeś zawsze tak dobrym dla mnie, znam się na pańskiej rzetelności.
— Jestem dumny z tego, żem w pana wpoił to uczucie, i mogę pana zapewnić, żem zawsze czuł w obec niego największe zadowolenie, gdyż znalazłem w pańskiej osobie rzadkie własności: otwarte serce, odwagę, roztropność i wiedzę.
— Mój panie, sądzę że za wiele tych pochwał.
— Zawsze mówię tak, jak myślę, i rzadko kiedy mylę się w mojem zdaniu. Dość długo zwracałem na pana uwagę, aby pana poznać, potrzebuję tylko wspomnieć o smutku, który pana opanował, a już wystarczy to na dowód mej bystrej uwagi; a co, oszukałem się?
— Nie, mój panie. W całem mojem życiu doznałem już przeróżnych przykrości.
— To zapewne nie byłeś pan nigdy szczęśliwym?
— Nigdy! od powicia jestem sierotą, wychowałem się w domu sierot, doznałem nieraz srogiego obchodzenia się i tak spędziłem moje dziecinne lata.
— A później?
— Skoro przyszedłem do rozumu, obudziło się we mnie zamiłowanie do umysłowej pracy a potem przyszedłem do tej świadomości, iż posiadam w sobie zdolność stać się czemś większem, niż prostym rolnikiem tylko; chciałem się uczyć i naprzód postępować. Moje książki to była dla mnie jedyna pociecha a praca przewodniczką. Wiem o tem dobrze, że są na świecie szczęśliwi ludzie, ja zaś nie zaznałem nigdy tego szczęścia.
— Mój biedny przyjacielu, więc zawsze pozostajesz w potrzebie?
— W potrzebie! O, to za mało, ja byłem w nędzy; ubierałem się, w co mogłem, ale o jałmużnę nigdy nie prosiłem. Wśród najostrzejszej zimy miałem drelichowe spodnie i surdut, małom nie zamarzł, a często i dwa dni spędziłem bez kawałka chleba. O gdyby ludzie wiedzieli, na jakie to męczarnie głód naraża...
— Ale dzisiaj — rzekł z współczuciem Rodille — polepszyło się znacznie pańskie położenie!
— O pewnie — odpowiedział Paweł uśmiechając się posępnie — dzisiaj jest ono o wiele lepszem, ale wcale nie świetne. Osądź pan sam. Tutaj pobieram więcej płacy aniżelim kiedy pobierał, mianowicie sześćdziesiąt franków miesięcznie, a więc siedemset dwadzieścia na rok; sto dwadzieścia franków płacę za pomieszkanie, a z reszty muszę się przyodziewać i żyć codziennie. Prawda że zaledwie mam co jeść i że jestem biednie ubrany, ale mimo to nie narzekam na siebie jak pan to widzisz, jest bowiem wiele takich ludzi, w porównaniu których jeszcze dość bogaty jestem.
— To prawda.
— Jestem zadowolony i z tego, czem mnie obdarzono — mówił dalej Paweł — sądzę przecież że już dostatecznie usprawiedliwiłem się, jeśli mnie jaki smutek gniecie.
— I nie spodziewałeś się pan nigdy, że pańska praca i wytrwałość wynagrodzone zostaną?
— Toby było głupotą, a nawet czemś jeszcze więcej. Moja praca nie mogła do niczego doprowadzić; niezaprzeczenie, jestem dobrym jurystą, cztery bowiem lata nad tem pracuję; ale stracony to czas, gdyż dla braku pieniędzy nie mogłem się wpisać i zapłacić należytość za egzamin i nie jestem ani doktorem, ani adwokatem i na zawsze niczem pozostanę.
— Jak w czarnem świetle przedstawiasz pan sobie przyszłość!
— Nie inaczej jaką jest.
— Nie spodziewasz się pan gdzie skąd jakiego spadku?
— Spadku, skądżebym go mógł dostać?
— Może po jakim krewnym.
— Jestem sierotą i nie mam ani rodziców, ani krewnych, w ogóle nie mam nikogo.
— O mój kochany przyjacielu! — zawołał Rodille po kilku minutach głębokiego milczenia — gdybym tylko mógł wypowiedzieć, jak mocno mię przejęła wiadomość o pańskiej przeszłości i jak słodko by mi było zobaczyć wreszcie pana szczęśliwym!
— Pan jesteś bardzo dobry i dziękuję panu za współczucie.
— Mów pan ze mną całkiem otwarcie, wymień mi pan sumę, której pan rocznie potrzebujesz do zupełnie niezawisłego życia i któraby pana szczęśliwym uczynić mogła.
— Moje potrzeby są bardzo skromne, dla mnie nie trzeba wiele.
— Powiedz pan, ile potrzebujesz?
— Sądzę — odpowiedział Paweł po kilku sekundach namysłu — że dwa tysiące czterysta franków rocznie szczęśliwszym by mię uczyniły od milionera.
— A gdybyś pan przyszedł w posiadanie pięciu tysięcy franków renty, a więc kapitału stu tysięcy franków?
— Niezawodnie znalazłbym się w kłopocie w skutek takiego dostatku i bogactwa. Pięć tysięcy franków rocznie wydaje mi się być bogactwem Krezusa, kopalnią złota w Peru.
— Jaką byś pan dał odpowiedź człowiekowi, któryby panu ofiarował sto tysięcy franków za to, że pan mu odstępujesz zupełne pełnomocnictwo w pewnej sprawie sądowej?
— Odpowiedź? przyjąłbym ją z największą radością i starałbym mu się odwdzięczyć, ale niestety, to tylko mrzonki, bo któżby był tak niemądrym, występować w obec mnie z podobnem żądaniem?
— To się pan mylisz.
— A więc byłby kto, któryby coś podobnego zrobił?
— Jest.
— A któż to?
— Ja, pański uniżony sługa!
— Ależ to żarty!
— Broń Boże; to najrzeczywistsza prawda. Jeszcze raz powiadam, ja ofiaruję panu sto tysięcy franków, za odstąpienie mi zupełnego pełnomocnictwa w pewnej bardzo zawikłanej sprawie i chciej mi pan wierzyć, zresztą przekonasz się pan; rozchodzi się o spadek, dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, który się panu prawidłowo należy, a o posiadanie tegoż ubiegają się już od dawna inni spadkobiercy, termin niezadługo wyjdzie i cała ta sprawa będzie wymagała długiego procesu i wiele kosztów, a wynik zawsze jest jeszcze wątpliwy. Za odstąpienie pańskiego pełnomocnictwa daję panu zaraz sto tysięcy franków, ponoszę wszystkie koszta, wyrzucam dwadzieścia pięć tysięcy, a potem, skoro stracę, następuje moja ruina. Gdy zaś proces wygram, to biorę do kieszeni sto dwadzieścia pięć tysięcy franków, co niemałą sumkę czyni! To rzecz prosta i łakoma, jak pan widzisz. Nie przyjmiesz pan mojej propozycyi, to zostawię rzecz, niech idzie swoim trybem. Pojmujesz pan to wszystko jasno?
— Jak najjaśniej.
— Zgadzasz się pan czy nie?
— Panie Rodille, pan uważasz mię za głupca! Oczywista, że się zgadzam i powtarzam to sto razy!
— To tem lepiej, i nic nie powinno pana odciągać od załatwienia tej sprawy. Ja już mam wszystko przygotowane, tu na stole leżą odnośne akta podpisz je pan!
— Ale.
— Cóż to, pan się jeszcze namyślasz?
— Broń Boże! ale nim się do tego zobowiążę, muszę wiedzieć...
— O mój kochany — odparł Rodille — pan się o niczem nie dowiesz, to sekret. Kto najpewniej wygra, to tym jesteś pan sam i nie potrzebujesz pan nic, chyba rękę nastawić. Chcesz pan tak dalej żyć, jak dotychczas? zależy to od pana. Ależ podpisz pan, podpisz, ociąganie się pańskie może łatwo sprawić, że ja się cofnę.
Paweł Mercier wzdrygał się już na samo wspomnienie, że Rodille może czegoś podobnego dokonać; chwytając za pióro rzekł:
— A sto tysięcy franków?
— Pan otrzymasz, jeśli tylko nasza ugoda prawomocną się stanie.
Suma ta była dla młodego człowieka ogromną, albowiem dawała mu możność oświadczenia swej miłości Blance, pojąć ją za towarzyszkę życia swego, za małżonkę przed Bogiem i przed ludźmi... Co za promyk słodkiej nadziei! Przystąpił z drżącą ręką do podpisu.
— Dobrze, mój synu, dobrze — zawołał nikczemnik powstrzymując się przemocą od radości, potem schował podpisane papiery do biurka i rzekł: — Teraz jesteś pan bogatym.
— To znaczy, dopiero stanę się nim wkrótce.
— Pan już jesteś nim, w tej chwili należą już do pana sto tysięcy franków, tylko wciągnięcie do rejestru potrwa jeszcze parę dni; a teraz, abyś pan nie cierpiał więcej niedostatku, masz tu pan tymczasem sto luidorów. Jest to niczem w obec tej sumy, którą mam panu zapłacić.
Rodille dobył dwa zwitki pieniędzy i dał je Pawłowi, który nawet nie miał zamiaru prosić o zadatek.
— Sprawa nasza już ukończona — mówił dalej Rodille; — ale mamy jeszcze inną do załatwienia a ta jest niemniej ważną i zajmującą od tamtej; — podczas gdy Paweł uważnie się przysłuchiwał, mówił on dalej: — Szczęście, które pana spotkało i które pan tak świetnem nazywasz, zechce pana rozłączyć ze mną, i pojmuję, że pan tak niskie stanowisko nie zechcesz zajmować; lecz życzyłbym sobie, abyś mi pan ofiarował jeszcze na parę tygodni swoje zdolności, swoją gorliwość i milczenie.
Paweł zaraz sobie pomyślał, że rozłączony z Rodillem już więcej nie będzie miał sposobności zbliżyć się do Blanki i natychmiast odpowiedział:
— Pozostanę tak długo, póki panu pomocnym być mogę.
— Dziękuję ci mój kochany przyjacielu, dziękuję: podziwiam pana, a pańskiem szczęściem tak jestem zachwycony, jak gdybym go sam doznał; ale proszę pana ani, słowa nie wspominać o tem swoim towarzyszom, nie prawdaż?
— Bądź pan spokojnym, zamilczę o tem!
Paweł opuścił gabinet z rozpromienioną twarzą. Po raz pierwszy w swojem życiu miał złoto w kieszeni i po raz pierwszy zaświecił mu jasny promyk nadziei szczęśliwej przyszłości. Wśród chaosu myśli i uczuć wzbudziła się w nim jeszcze gorętsza miłość wobec córki Vaubarona, a w miejsce zazwyczaj wielkiej nieśmiałości uzbroił się w nadzwyczajną odwagę, zresztą był w tem mniemaniu:
— Gdybym Blankę zobaczył, odważyłbym się upaść jej do nóg, ofiarować jej moją miłość i przysiądz, że tylko śmierć mi pozostaje, gdyby wzgardziła moim majątkiem i moją ręką.
Przeprowadzenie Fryderyka Hornera do samotnego pomieszkania w ogrodzie przy ulicy Amandiers-Popincourt odbyło się trzy dni przed opisanem zajściem, a Paweł nie wiedział jeszcze, że magnetyzer opuścił swoje zwyczajne pomieszkanie i Blankę ze sobą zabrał. W parę godzin potem, opuściwszy swą pracownią udał się Mercier na Boulevard du Temple, i pomimo że nie miał żadnego polecenia do doktora, to przecież zbliżył się ku domowi i chociaż nie spodziewał się swej ukochanej zobaczyć, to uczuł niepowściągniową chęć, odetchnąć tem powietrzem, którem ona oddychała i przemówić do siebie:
— Tu ona mieszka, zaledwie parę kroków jesteśmy od siebie oddaleni.
Paweł przybliżył się ku małej furtce, którą już znamy. Natychmiast wpadł mu w oczy napis Rodillego na miejscu, gdzie stała płyta miedziana. Chociaż się już zupełnie ściemniało, to jednak dochodzące światło lamp znajdujących się u wnijścia do gabinetu figur woskowych pana Kurcyusza, wystarczało do odczytania tamże umieszczonego napisu. Z łatwością odczytał Paweł to wyraźne pismo a smutna rzeczywistość jakby go gromem raziła i zdało mu się, jakoby spadł na jego głowę jaki ogromny ciężar, zaćmiło mu się przed oczyma, tracił przytomność jak gdyby był w obłąkaniu.
Blanka zniknęła, opuściła Paryż, opuściła Francyę a co nieszczęśliwemu w pierwszej chwili zdawało się być najdotkliwszym ciosem, to z drugiej strony tylko pistolet mógł być jego jedynym ratunkiem, ale jak na szczęście nie miał go przy sobie. W opłakania godnem położeniu przyszedł do domu a nagie mury powtarzały jego łkania. Dopiero nad ranem uspokoił się nieco Paweł i pomyślał sobie, tylko śmierć może rozdzielić dwa serca, jeżeli Blankę nawet wywieziono, to ona mię kocha; ponieważ był teraz bogatym, to nic mu nie przeszkadzało pójść w ślad za doktorem Hornerem; zawsze znajdzie się to, czego się szuka, skoro tylko mamy do tego środki. Przyszedłszy więc do tych spokojnych uwag, odzyskał Paweł napowrót spokój duszy i udał się o zwykłej godzinie do biura.
Rodille już czekał na niego i rzekł:
— Mam z panem pomówić; chodź pan do mego gabinetu — i dodał — ależ jak strasznie pan wyglądasz! Co pan tej nocy robiłeś?
Młody człowiek nie chciał się natychmiast Rodillemu zwierzyć i nic nie odpowiedział; tamten znów nie był zbyt ciekawym.
— Nie mam prawa pytać się o to; ale zawołałem pana w tym celu, aby panu oświadczyć jedno zlecenie, które wymaga człowieka z zaufaniem.
— Rozporządzaj pan mną zupełnie.
— Już kilkakrotnie byłeś pan pośrednikiem między mną a doktorem Hornerem...
Paweł drżał z radości, gdy tymczasem towarzysz jego przewracając akta nie spostrzegł na nim tej zmiany i z największym spokojem mówił dalej:
— Doktor Horner nim przybył do Paryża popełnił w swej ojczyźnie jakieś polityczne przestępstwo i ma licznych nieprzyjaciół. Rząd tamtejszy żąda, aby go wydać, dla tego musi on jakiś czas ukrywać się w Paryżu.
— Ach — zawołał Paweł — doktor ukrywa się w Paryżu?
— Tak jest.
— Sam?
— Gdzie tam, ma ze sobą jasnowidzącą. Ale co to pana obchodzi? Znasz pan tę młodą dziewczynkę?
— Nie, nie! — odpowiedział z pospiechem.
— Doktor powierzył mi swoją, kryjówkę, ja zaś panu powiadam w sekrecie spodziewając się, że pan to dla siebie zatrzymasz, zwłaszcza że tu rozchodzi się o życie tego człowieka.
— Nikt na świecie nie dowie się o tem odemnie!
— Tu mam list do pana Hornera.
Paweł spojrzał na adres i dowiedział się że doktor przybrał nazwisko byłego komisyonera Michała Leroux.
— A gdzież znajdę doktora? — zapytał Paweł.
— Pójdziesz pan na ulicę Amandiers Popincourt pod Nr. 13, tam zobaczysz pan wysoki mur w ogrodzie z małemi drzwiczkami, a te panu otworzy służąca. Pytaj pan o Michała Leroux, a pana zaprowadzą do doktora, któremu pan mój list oddasz.
— Tak się stanie, spuść się pan na mnie. Mamże czekać na odpowiedź?
— Pan musisz ją dostać, a potem wracaj pan prędko.
Z największą uciechą udał się Paweł w drogę i więcej biegł aniżeli szedł. Od ulicy muzealnej był dość spory kawał drogi, a Paweł biegł prawie bez tchu. Na szczęście przyszło mu na myśl jego bogactwo i natychmiast wsiadł do fiakra obiecując dobrze zapłacić, byle tylko najprędzej jechał. Wreszcie stanął przed Nr. 13. i wszystko tak się stało jak Rodille zapowiedział. Służąca otworzyła drzwiczki a on znalazł się w ogrodzie, w którym był największy nieład; aby się mógł dostać do pawilonu musiał się z trudnością przedzierać przez krzaki i zarośla. Horner przyjął Merciera w pokoju na pierwszem piętrze, którego całe urządzenie składało się z kilku krzeseł i czarnego biurka.
Magnetyzer szybko przeczytał pismo Rodillego.
— Dam odpowiedź — wyrzekł.
Podczas gdy Horner siadł do biurka, przystąpił Paweł do okna i spoglądał na ogród, który właśnie za domem się znajdował. Mur, który ten ogród od wąskiej uliczki oddzielał, tworzył z ulicą Amandiers Popincourt róg, a tuż obok stała rozłożysta lipa, której gałęzie nad mur wystawały.
— Ktoby tu chciał w nocy dostać się — pomyślał Paweł — ten nie znajdzie wielkiej trudności, drzewo to bowiem posłużyło by mu za drabinę.
Wkrótce opuścił wzrok jego lipę i zwrócił się na całą okolicę ogrodu, w tem podwoiły się bicia jego serca, gdyż pod gałęziami rozłożystego jaworu, ujrzał w czarnem odzieniu niewieścią postać i chociąż nie poznawał jej odrazu, przecież przeczuwał, że to pewnie musi być Blanka. Spokojnie siedząc, niekiedy tylko przykładała do swych oczu chusteczkę.
— Czy ona płacze? — zapytał siebie młody mężczyzna pełen niepokoju — cóż jej jest? o gdybym ja wiedział! Ja muszę się dowiedzieć!
Horner skończył tymczasem list, wstał i dał go Mercierowi mówiąc:
— Masz tu pan moją odpowiedź, zanieś ją pan natychmiast na ulicę muzealną.
— W godzinie już będzie ją miał pan Rodille. Czy masz pan, panie doktorze jeszcze co ustnie prócz listu dodać?
— Nie mam nic.
— To dobrze.
Paweł ukłonił się, opuścił pokój na pierwszem piątrze. Zaledwie wyszedł, a już przyszło mu na myśl to miejsce, gdzie siedziała w ogrodzie niewiasta. Zwrócił więc swe kroki w lewo i rzeczywiście zobaczył na kanapie darniowej Blankę. Gdy Blanka spostrzegła że ktoś idzie, przeraziła się i chciała uciekać, lecz gdy podniosła oczy, przekonała się, że to ten sierota!... natychmiast wypogodziło się jej oblicze, a słodki uśmiech oblał jej usta, podała Pawłowi rękę i rzekła cicho ale z głębokiem uszanowaniem:
— Ach, jestem szczęśliwą widząc pana, gdyż obawiałam się, że już na wieki nas rozłączono.
Kochanek odurzony chwycił jej drobną rączkę którą mu podała, głęboka tęsknota ogarnęła jego serce, skoro się przekonał, że Blanka rzeczywiście płacze. Oblicze jej było blade, oczy poczerwieniałe a lica zwilżone świeżemi łzami.
Nieszczęśliwa zapewne długo płakała.
— O moja pani! — zawołał Paweł — więcej jak pani obawiam się rozłączenia. Gdym się dowiedział żeś się pani przeprowadziła, nie wiedziałem wcale dokąd i byłem bliskim szaleństwa.
— Zdaje mi się, doktor ma ważne przyczyny w ukrywaniu naszego pobytu — odpowiedziała Blanka.
— Czy on wie, że pan tu jesteś?
— Tak jest; mówiłem z nim właśnie. — Przy tych słowach popatrzył w górę i zdawało mu się, że w oknie pierwszego piętra ujrzał bladą, ponurą twarz Hornera. Strach go objął.
— Jeżeli mię doktor zobaczy przy Blance — mówił do siebie — to wszystko stracone, on przeczuwa moją miłość, on mi nie dowierza, i ten dom będzie dla mnie na zawsze zamknięty.
— Blanko — rzekł żywo, lecz cicho. — Doktor patrzy z okna na drzewa, które nas otaczają; muszę się natychmiast oddalić, chociaż mam pani jeszcze wiele do powiedzenia. Czy możesz pani przyjść wieczór do ogrodu?
— Zapewne. Nikt się tu o mnie nie troszczy; nie trzymają mnie w zamknięciu.
— Więc bądź pani o dziewiątej wieczór na tem samem miejscu. Nie będę zwlekał przyjść tutaj.
— Przyrzekam czekać na pana. Lecz jakże wejdziesz tu pan bez wiedzy doktora?
— Uda mi się to.
— Czyż pan nie narażasz się na niebezpieczeństwo.
— Wcale nie.
— Proszę, nie narażaj się pan na żadne, jeżeli obchodzi pana szczęście i spokój biednej sieroty.
Byłabym znowu samą na świecie, gdyby mi pana zabrakło.
— Bądź spokojną, moja droga Blanko; zapewniam jeszcze raz, że na nic się nie narażam.
Mercier uścisnął jeszcze raz dłoń młodej pięknej, na pół tylko jego zapewnieniem uspokojonej dziewicy i zwinnie jak lis wyszedł na zewnątrz.
Wkrótce zjawił się u Rodillego i przyniósł mu odpowiedź doktora. Przez cały dzień oczekiwał z niecierpliwością godziny, w której miał zejść się z Blanką.
Wreszcie nadszedł wieczór. Paweł szedł wzdłuż długiego muru, wszedł na uliczkę schodzącą się z ulicą Amandiers-Popincourt i stanął wreszcie pod lipą, której rozłożyste gałęzie tuż po nad mur wystawały. Była to wprawdzie dopiero godzina ósma, to jednak nie przeszkadzało mu pochwycić gałąź lipy i zwinnym rzutem wyskoczyć na mur, a stamtąd dostać się do ogrodu.
Wszystko było tu w głębokiej pogrążone nocy, i tylko w jednym oknie zauważył Paweł światło i cień chodzącego po pokoju Hornera. Będąc pewnym, że doktora nie spotka, chodził młody człowiek po ogrodzie aż wreszcie usiadł na tej samej ławce, gdzie dziś już spotkał Blankę. Serce biło mu gwałtownie. Wreszcie uderzyła godzina dziewiąta, a Paweł posłyszał lekkie stąpanie i ujrzał niewyraźną postać do niego się zbliżającą.
— Blanko — szeptał Paweł — Blanko, czy to pani?
— Ja jestem, — brzmiała odpowiedź.
Pomimo ciemności spotkały się dłonie kochanków, i córka Vaubarona usiadła na ławce obok Pawła.
— Mówiłeś mi pan dzisiaj, mój przyjacielu, że masz mi udzielić ważną nowinę — mówiła Blanka przerywając chwilowe milczenie.
— O tak, wielką i szczęśliwą, droga Blanko.
— Rozciekawiasz mię pan.
— Mówiłem pani, że czuję dla niej taki wewnętrzny pociąg, jak brat ku siostrze. Przypominasz to sobie pani?
— Czy sobie przypominam? I pan możesz o to pytać. Czy się zapomina o tem, co jest najdroższem na świecie?
— A więc gdy to pani mówiłem, okłamywałem panią i siebie.
— Co pan mówi? — zawołało młode dziewczę przerażone. — Pan mię okłamałeś, pan mię więc nie kochasz?
— Nie, nie. Blanko, nie kocham panią jak brat, lecz stokroć razy więcej!
— Więc pan mię kochasz jeszcze?
— Ach kocham tak, jak tylko można duszą i ciałem, jak można kochać tylko tę, którą się obiera za towarzyszkę życia, jak tę, która ma dzielić wesela i rozkosze i łzy, krótko, całe moje życie. Tak, ja kocham panią, lecz nie jak brat ale jak kochanek. Blanko, chcesz być moją żoną?
— Pańską żoną! jestże to możliwe Pawle?
— Zupełnie, skoro tylko pani zezwoli.
— O, odemnie to nie zależy.
— Od kogóż więc?
— Od doktora.
— On nie jest ani ojcem pani, ani krewnym, ani opiekunem. On nie ma prawa do pani, pani jest własną władczynią swego serca, swej ręki; pytam panią na nowo i zaklinam na kolanach, dasz mi pani swe serce i rękę.
— Moje serce należy do pana, i kocham pana jak tylko kochać można.
— A pani ręka?
— Czyż jej pan nie masz, czy wzbraniam ją panu?
— Blanko, droga Blanko! Jak ja cię kocham! O pani będziesz szczęśliwą, przysięgam na Boga!
— Wierzę panu, i nic mię bardziej nie uszczęśliwi. Lecz dlaczego pan pierwej o tem nie mówiłeś?
— Nie miałem prawa wyznawać pani swą miłość, dopóki byłem ubogim.
— I cóżby to przeszkadzało?
— Nie, z pewnością nie; nędzę można znieść z poddaniem, lecz traci się odwagę na myśl, że posiadając kochaną kobietę, można ją pozostawić wdową bez chleba, opieki i nadziei. Widzisz więc, moja droga Blanko, że kochałem panią i ubóstwiałem, lecz wyznać jej tego nie mogłem?
— A dzisiaj?
— Dziś już co innego; jestem bogatym, albo będę nim w kilka dni.
— Jakimże sposobem spotyka pana to szczęście?
— Spadło właśnie na mnie z nieba; dostałem spadek po nieznanym mi krewnym, który umarł przed trzydziestu laty. Krótko, jest to dziwne zdarzenie, i opowiem je pani, gdy się dowiem o bliższych szczegółach. Każdorazowo jednak nie przyszło to szczęście nikomu tak w porę jak mnie. Wystaw sobie pani: jesteśmy bogaci, mamy sto tysięcy franków!
— Sto tysięcy! — powtórzyło dziewczę, któremu ta suma wydała się tak wielką, jakby Paweł powiedział; dwadzieścia milionów; potem rzekła:
— Lecz cóż będziemy robić z temi pieniędzmi, mój przyjacielu?
— Będziemy używać tylko procentów, co dla nas więcej jak wystarczy; co nam pozostanie będziemy dzielić między ubogich, zaręczam, że dosyć jest takich; wczoraj należałem sam do nich.
— O Pawle! zawołała Blanka, Pan jesteś dobrym i podziwiam cię tak, jak cię kocham!
— Ponieważ myślę nad tem, aby dobrze czynić. O powiedz pani tylko, żem nie zły, a będę tem zadowolony. Lecz dosyć o sobie powiedziałem. Mówmy teraz o tobie moja droga Blanko, a mów pani otwarcie, i myśl że mąż mówi z panią.
Gdyby nie ciemności byłby Mercier zauważył na obliczu pięknej dziewicy rumieniec, i wesoły uśmiech przebiegający jej usta.
— Pytaj mnie mój władco, twa sługa odpowiada, rzekła Blanka.
— Dziś rano płakałaś pani bardzo.
— Tak to prawda, czułam się bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą; lecz teraz minął już smutek i zaledwie go sobie przypominam.
— Lecz musisz sobie przypominać, moja droga Blanko, co wycisnęło łzy twoje.
— Pan chcesz to wiedzieć?
— Tak jest.
— Słuchaj więc. Najprzód wiedz pan; że mam starą biblię. Nie prawda, mój przyjacielu, że pan cenisz biblię bardzo wysoko?
— Któżby tej księgi, od wszystkich uświęconej nie szanował? tej księgi, która nam myśl i wolę Boga objawia?
— To prawda, to prawda, szeptała Blanka, uszczęśliwia mnie to, że słyszę pana to mówiącego; lecz nie każdy myśli tak o tem jak my.
— Cóż dalej, proszę.
— Ta książka jest mi bardzo drogą, bo była ona własnością mego ojca, który ją wysoko cenił, jest to spadek naszej rodziny, a gdy patrzę na tę starą księgę, to zdaje mi się, że ona mi mówi, że chociaż jestem sierotą, to przecież miałam kiedyś rodzinę.
Blanka przerwała aby otrzeć łzy.
— Dziwnem zrządzeniem losu dostała się ona znowu w moje ręce. Wszelkimi sposobami starałam się ją ukryć przed oczami doktora: dziś jednak, gdym właśnie z drogą księgą w ręku na to miejsce udać się zamierzała, chciało nieszczęście, żem się we drzwiach domu z doktorem spotkała, myślałam, że on jest w swym pokoju.
— Pani wychodzisz? zapytał on.
— Idę do ogrodu, odpowiedziałam.
— Nic na to nie odpowiedział, lecz gdy zobaczył w fałdach mej sukni książkę, którą ukryć usiłowałam, zapytał co mam.
— Książkę, mój panie.
— Widzę to; lecz jaką książkę?
— Ponieważ nie dość prędko odpowiedziałam, wziął sam książkę i otworzył. Nie mogę panu dosyć określić, jakim gniewem zawrzał i zawołał:
— To biblia, i taka książka w moim domu. Do kroćset dyabłów, to za wielka bezwstydność!
— Jego gniew wzrastał w szał i gwałtowność, rzucił książką o ziemię i chciał ją podeptać, lecz ja. chwyciłam ją i wybiegłam do ogrodu na wpół umarła z przestrachu, który ściskał me serce. Od tej chwili płakałam dotąd, dopóki pan nie nadszedłeś. A teraz, drogi przyjacielu, znasz przyczynę mych łez.
— O ten człowiek — mówił Paweł tonem przekonania — ten człowiek godzien wzgardy!
— Pewnie, pewnie, — dodała Blanka, — jak można obchodzić się tak z biblią!
— I cóż zrobiłaś pani z książką?
— Nie odważyłam się zanieść ją do swego pokoju, doktor Horner mógłby mi ją w czasie mej nieobecności wynaleść.
— A gdzie masz ją pani teraz?
— Ukryłam ją w tem wydrążonem drzewie.
— Gdy przyjdzie niepogoda, to deszcz ją zniszczy.
— Mój Boże, to prawda, lecz cóż pocznę?
— Powierz mi pani swój skarb; dobrze?
— O tak, to najlepiej. U pana czy u mnie, to teraz wszystko będzie nasze wspólne!
— Daj mi pani swą drogą książkę i nie obawiaj się o nią.
Blanka podniosła się, znikła w ciemności, w kilka sekund powróciła i dała Pawłowi księgę, którą on ucałował i powiedział:
— Przysięgam pani, że będę tę księgę szanował tak jak i pani. Zresztą nie na długo się pani z nią rozłączy, gdyż niedługo zostaniesz pani w tym domu.
— Któż mnie zabierze?
— Ja!
— Dokądże mnie pan zaprowadzisz?
— W pewne miejsce schronienia, dopóki się nie pobierzemy.
— Moje zaufanie jest głębokie, bez granic i ślepe; przyznaję panu prawo prowadzić mnie; co mi czynić polecisz, to się stanie i idę sama, dokąd pan żądasz. Lecz widzę więcej jak jedną przeszkodę.
— Ja zaś żadnej!
— Doktor będzie się starał wszelkimi sposobami wstrzymać moje oddalenie.
— Nie będziemy go długo prosić o pozwolenie. Pewnego pięknego wieczora odejdziemy razem, na drugi dzień rano znajdzie on klatkę próżną.
— Pan nie znasz Hornera. Nie jest to człowiek co się poddaje bez oporu; nie da się niczem zbić i będzie mnie wszędzie szukał.
— O ja wierzę mu, lecz ty nie znasz, droga Blanko, położenia tego człowieka; on jest ciężko skompromitowany i musi się sam ukrywać; nie może więc ani nawet myśleć o tem aby nas niepokoić.
— Kiedyż odejdziemy?
— Skoro tylko będę miał ten majątek, który Bóg mnie, a raczej nam obojgu zesłał.
— Czy to długo potrwa?
— Nie; za dwa lub trzy dni otrzymam od Rodilla sto tysięcy franków.
— Od Rodilla! — szeptało dziewczę z wzrastającym niepokojem. — Rodille więc pana wzbogaci?
— On sam.
— Jesteś pan pewnym, że on cię nie oszukuje?
— Najzupełniej! Jego sprawiedliwość jest pewną jak skała, a zresztą są jego własne interesa z naszemi tak spojone, jak moje.
— Rodille jest przyjacielem doktora, nie dowierzaj mu więc pan. Pawle, kochany Pawle, tylko roztropnie i ostrożnie; pomyśl pan, że nasze szczęście, nasza przyszłość od tego zależy.
Rozmowa kochanków trwała godzinę; potem umówiwszy się zejść w następny wieczór o tej samej godzinie i w tem samem miejscu rozłączyli się. Zaledwie Paweł przyszedł do domu, zapalił lampę i przy jej świetle oglądał księgę, którą Blanka tak często czytała. Nie świadomy herbów, nie zwracał Mercier uwagi na herb na okładce. Oglądnąwszy wierzch, otworzył księgę, a jego wzrok padł na zżółkłą kartkę, gdzie były zapisane dnie urodzenia, zaślubienia i śmierci rodziny Vaubaron.
Ten rodzaj drzewa genealogicznego zwrócił jego uwagę, bo ostatniem imieniem było imię ukochanej Blanki, a zarazem był tam dokładnie podany dzień jej urodzenia. Nieraz myślał on w ostatnich dwu dniach, w jaki sposób dostanie papiery potrzebne do zaślubienia Blanki, gdyż brakowało mu jeszcze tego punktu, który teraz na pierwszej karcie biblii znalazł.
Między imionami przodków młodego dziewczęcia znalazł imię kobiety, której walkę z śmiercią widzieliśmy — imię Marty Bernard.
— Czyż i Blanka należy do rodziny Andre Bernard? — zapytał siebie Mercier. — Jej zmarła matka była ostatnią, z Bernardów. Lecz czyż nie mam na sobie dowodu, że czasem najnieprawdopodobniejsze jest możliwe? To niespodzianie z nieba spadłe dziedzictwo jest moje i Blanki.
Upłynęło część nocy; Paweł zamknął biblię i sto luidorów do szuflady szafy, położył się i usnął. W śnie stał on uszczęśliwiony w oświetlonym kościele przed ołtarzem, a obok niego Blanka w białym stroju. Pod pomyślnym wpływem takiego słodkiego snu wstał Paweł i poszedł do swej pracowni.
Gdy się zbliżała godzina obiadu nadszedł Rodille, a Mercier rzekł do niego:
— Proszę pana o chwilkę rozmowy.
— Dobrze, chodźmy do mego gabinetu. Chcesz pan mówić o naszej ugodzie — mówił Rodille zamykając drzwi. — Możesz pan być pewnym że w przeciągu dwu dni dam panu jeszcze ośmdziesiąt tysięcy franków.
— O tem nie myślę; w tej chwili zajmuje mię zupełnie inna sprawa.
— Jakaż?
— Od dłuższego czasu szukasz pan napróżno spadkobierców owego André Bernard.
Rodille przeląkł się i pomyślał niespokojny:
— Czyż on wątpi o czem?
Nie dał jednakowoż poznać tego po sobie i rzekł najobojętniej:
— W istocie długo już szukam i pan wiesz ile trudu sobie zadawałem; masz pan może przypadkiem lepsze skutki?
— Nazywasz pan to przypadkiem, i słusznie, gdyż on to jest, który mi dozwolił zrobić bardzo ważne odkrycie.
— Masz pan więc ślady?
— Tak jest.
— Znalazłeś pan jakiego krewnego?
— Przynajmniej jedną Bernard.
— Jakże to być może, że się ten Bernard na moje ogłoszenia w dziennikach nie zgłosił?
— Bardzo łatwo wytłómaczyć. Chodzi tu o młode dziewczę, sierotę, która żyje całkiem ukryta.
— Młode dziewczę, mówisz pan, nazywa się Bernard?
— Nie, jej matka tak się nazywała, jej imię jest Vaubaron.
Rodille był bliski omdlenia, jasny rumieniec okrył jego twarz, lecz na swe szczęście stał w cieniu tak, że Paweł nie mógł spostrzedz zmiany w nim, zresztą wystarczała mu minuta, aby odzyskać napowrót przytomność umysłu. Zakaszlał silnie, żeby usprawiedliwić swój niepewny głos i rzekł:
— Czy są papiery udowadniające pochodzenie młodego dziewczęcia?
— Przynajmniej dokument, za pomocą którego łatwo się postarać o inne.
— Jestże on w pańskich rękach?
— Tak, mój panie.
— Na czemże on polega?
— Jestto pisemna notatka na pierwszej stronie biblii, która należała do tej rodziny.
— Jestże pewną ta notatka?
— Ręczę za to.
— W jaki sposób dostała się ta biblia w pańskie ręce?
— Dziewczę dało mi ją samo.
— Dzisiaj?
— Nie, wczoraj wieczór.
— Gdzież ona jest?
— W moim pokoju, przyniosę ją zaraz.
— Nie, teraz nie. Mam dla pana bardzo pilną robotę i proszę byś ją zaraz wypełnił; ja sam muszę teraz napisać bardzo ważny list, naszą sprawę załatwimy wieczór. Zapraszam pana na objad, ja przy nim zbadamy tę książkę dokładnie, a musimy się zebrać pilnie do dzieła, gdyż przy wszystkich papierach dotyczących rodziny Bernard, chodzi o spadek, jak to panu wiadomo. — Idź więc pan do swej pracy i nie trać ani minuty.
Rodille wziął plik aktów, który mu wpadł w ręce, wyszukał największy kawałek i dał panu Mercier, aby go dokładnie odpisał.
W dwie godziny później, a zatem około szóstej wieczór, nie ukończył jeszcze młody człowiek swej pracy, gdy dwu kelnerów pierwszych restauratorów z Palais Royal przyniosło zamówiony przez Rodilla obiad i pół tuzina omszonych butelek, które miały pragnienie jedzących dostatecznie zaspokoić. Gdy wszystko było gotowe zawołał Rodille:
— Do stołu, do stołu!
— Ależ mój panie, jeszczem nie gotów.
— Jutro jest także dzień. Dobremu obiadowi nie można dawać czekać.
Obiad był wyborny. Obaj panowie usiedli na przeciw siebie.
— Jeżeli się panu podoba, mój młody przyjacielu — mówił Rodille napełniając lampki — to mówmy o wszystkiem, co nam jest miłe i przyjemne, ważniejsze rzeczy zostawimy na poobiedzie, bo one wymagają uwagi i nie znoszą roztargnienia.
— Jestem zupełnie do pańskich usług.
Paweł był miernym z przyzwyczajenia, i od urodzenia nie pił nic prócz wody; nie znał więc działania pełnych lampek, które wypróżniał, a Rodille ciągle napełniał. Po pierwszej butelce nie był wprawdzie spitym, ale w tym stanie, w którym się każdemu serce otwiera, a Rodille chciał właśnie z tego stanu, który umyślnie sprowadził, skorzystać. Udawał on rzeczywistego szczerego przyjaciela pana Mercier i znalazł dość środków, aby nie stawiając pytania, dowiedzieć się wszystkich jego tajemnic; a Paweł oszołomiony otwartością i serdecznością jego, udzielił mu zupełnego zaufania. Opowiadał mu o pierwszem spotkaniu się z Blanką, o widywaniu się z nią w ogrodzie na Boulevard du Temple, o zamierzonem zaślubieniu i o schadzce w tym dniu. Mówił o biblii rodziny Vaubaronów i o wszystkich niepewnych nadziejach, jakie w nim imię Bernard obudziło. Po tem przynajmniej dwadzieścia razy przerywanem opowiadaniu oparł łokcie i głowę o stół.
— Wiem wszystko, com chciał — pomyślał Rodille, i nic mi nie przeszkadza zakończyć tę sprawę.
Równocześnie poruszył ramiona młodego człowieka, aby go rozweselić i rzekł wesoło
— O mój kochany Pawle, piję na pomyślność waszej miłości: zdrowie pięknej Blanki Vaubaron, pańskiej hożej narzeczonej!
— Ja także piję, ja także piję z panem! bełkotał Paweł napełniając lampkę winem z nad brzegów Rodanu. Lecz zaledwie jeden haust pociągnął, gdy wyrzekł kilka słów niewyraźnie, oparł się głową o stół i usnął.
— Wyśmienicie! A teraz do dzieła, — zawołał Rodille widząc, że Paweł usnął snem upojenia. Wziął latarnię i zeszedł po wschodach domu. Była jedenasta godzina, wszyscy mieszkańcy domu spali. Zamek u drzwi Pawła był tak słabym, że Rodille wszedł do pokoju z wszelką łatwością. Urządzenie mieszkania było bardzo ubogie, łóżko, krzesło słomą okryte, stół chwiejący się i komoda, to wszystko, co się w pokoju znajdywało. Rodille otworzył komodę, zabrał biblię, sto luidorów i co lepsze ubranie, aby Paweł myślał, że został od zwykłych złodziei okradzionym. Potem powrócił napowrót, ukrył skradzione przedmioty i wszedł do gabinetu, gdzie zastał Pawła jeszcze śpiącego, usiadł naprzeciw niego i usnął z spokojnem sumieniem. Paweł obudził się pierwszy.
— Co to znaczy? — mówił on oglądając się na około. — Co to się stało, czyż ja jeszcze śpię?
Widział nakryty stół, talerze, próżne butelki i Rodillego, który naprzeciw niego spał.
— A, przypominam sobie, przypominam; jedliśmy tutaj, ja się upiłem a mój szef także. Niemierność jest, przecież straszną, zbrodnią!
Wyciągnął rękę po flaszkę wody, aby się orzeźwić, lecz flaszka wypadła mu z ręki. Brzęk obudził Rodillego, który ujrzawszy zakłopotane oblicze Pawła, rozśmiał się głośno.
— Ach, mój drogi przyjacielu, jesteśmy obaj dziarskimi! Wypróżniliśmy pięć butelek i zasnęliśmy przy stole.
— Nie jestem przyzwyczajony — mówił Paweł zawstydzony.
— Ach na cóż się usprawiedliwiać — odpowiedział Rodille. — Co się stało to wychodzi na naszą pochwałę; obaj nie jesteśmy pijakami, bo żyjemy tylko miernie, a mierność jest największą, ozdobą, męża.
— To prawda! — rzekł Paweł tonem głębokiego przekonania.
— Wczoraj wieczór, jeźli mię pamięć nie zawodzi, mówił Rodille dalej, mówiliśmy o ważnych rzeczach, aleśmy nie skończyli: to nie dobrze, masz pan ochotę mówić dalej.
— O pewnie, mój panie — odrzekł Paweł, który na pierwszą myśl o Blance zupełnie oprzytomniał.
— A więc przynieś pan książkę, o której mówiliśmy, która poprowadzi nasze badania i objaśni o imieniu Bernard.
— W tej chwili powrócę.
— Ja przeglądnę tymczasem akta o Bernardach.
Mercier opuścił biuro i pobiegł na poddasze, lecz gdy chciał szukać klucza do pomieszkania, ujrzał że ono było otworzone.
— Mój Boże, co to ma znaczyć?
Szybkim skokiem znalazł się w pokoju i struchlał, gdy zobaczył, że szuflady od komody były wysunięte. Biblii i pieniędzy nie było. Wydał dziki okrzyk, rwał włosy z głowy, zbiegł jak szalony po wschodach i nieprzytomny stanął przed Rodillem.
— Panie i Boże! — zawołał ostatni z dobrze udanem przerażeniem. — Co się panu stało, mój kochany przyjacielu? Spotkało pana nieszczęście? Czyś pan nagle zachorował?
— Okradziono mię! — wołał nieszczęśliwy.
— Myślę że nie wiele!
— Wszystko, co posiadałem drogiego?
— Pieniądze, ubiór?
— Nic by na tem nie zależało; więcej, jak to wszystko razem, ową drogą biblią.
— Ależ, moje dziecię, sprawa nie jest tak złą.
Książka jest prawie bez wartości.
— Co, bez wartości! Boże sprawiedliwy na niebie, tak mówić! — wołał Paweł z rozpaczą. — O gdybym miał wszystkie dobra na ziemi, oddałbym, abym mógł napowrót otrzymać tę książkę.
— Co pan chcesz mój młody przyjacielu, ja nie jestem zakochany i patrzę na takie rzeczy spokojniejszem okiem.
— Czyli inaczej, że pan ma kamień zamiast serca; gdyż nic pana wzruszyć nie potrafi. Pan nie pojmujesz nawet mego położenia. Co z tego będzie? Czyż nie cięży na mnie pozór nędznika, który nawet najdroższej rzeczy, którą mu powierzono, zachować nie potrafi? Jak mocno zawiniłem w oczach Blanki, która całą swoją przyszłość w moje ręce złożyła. Czyż nie zarzuci mi, że dałem sobie zrabować jej największy skarb, nie broniąc go wcale. Ona nie będzie mię kochać, lecz pogardzać, ona odepchnie mię od siebie. O jakżem ja nieszczęśliwy i biedny!
Paweł ukrył twarz w rękach i upadł bezwładny w krzesło. Rodille pocieszał go wszelkiemi rozumowemi podstawami, lecz Paweł, jak to zwykle chorzy robią, usuwał lekarstwa, które mu podawano.
— Ależ mój panie, pan rozpaczasz zupełnie niepotrzebnie. Jeszcze nadzieja nie stracona.
Paweł podniósł zwilżone oczy.
— Co pan mówi? mogęż otrzymać zrabowany mi przedmiot?
— Spodziewam się, że jeżeli nie suknie i pieniądze, to może biblię.
— Tłumacz się pan jaśniej, nie mam dużo czasu do mówienia.
— Mój Boże, rzecz całkiem prosta, pieniądze znikają, a zresztą jeden luidor podobny bo drugiego, tak samo i suknie, dlatego radzę panu nie pytać się nawet o nie u handlarzy. Lecz inaczej ze wspomnioną książką, którą łatwo można poznać po jej opisaniu.
— Bardzo łatwo, bardzo, po czarnej oprawie srebrnych klamrach, po złoconym herbie — nie można się omylić.
— Bardzo jest prawdopodobnem, że za kilka dni sprzeda złodziej tę książkę u antykwarza za kilka sous; nie zachowa on jej aby studyować wzniosłe nauki.
— Rozumiem; pan masz słuszność! To oddaje mi życie! — zawołał zakochany — biegnę natychmiast, aby przeglądnąć wszystkie sklepy.
— Niepotrzeba!
— Jak to?
— Ponieważ to, co pan chcesz uczynić jest gorszem od tego, co ja zrobię.
— Powiedz mi więc pan przynajmniej.
— Zrób pan to! Ale natychmiast, mój panie! — wołał Paweł. — Postaraj się pan o to aby zaraz zarządzono poszukiwania, a jeżeli otrzymam napowrót książkę, to wtedy będziesz pan moim dobrodziejem, moim drugim ojcem, a moja wdzięczność będzie bez granic.
— Spuść się pan na mnie, kochany Pawle! — odpowiedział Rodille, ściskając mu ręce — będę się starał o to najusilniej, jakby o własną sprawę.
Młody człowiek podziękował Rodillemu i uspokoił się. Rodille zaś działał jak zwykle i udając że uda się do policyi, skłonił Pawła do nieczynności a przez to przeszkodził doniesieniu jego policyi i poszukiwaniom, któreby wskutek tego nastąpiły. Skoro tylko został sam; zbadał dokładnie pierwszą stronicę biblii i przekonał się, że Blanka, córka Marty Bernard a przez nią siostrzenica barona de Viriville jest najbliższą spadkobierczynią tego milionera. Wskutek jej niezaprzeczonego prawa znikały pretensye Pawła i tylko gdyby przypadkowo tej siostrzenicy nie było, Mercier byłby jedynym spadkobiercą.
— A więc przecież dwoje — szeptał Rodille. — Jeden należy do mnie, a druga w najbliższej przyszłości będzie także moją.
Nędznik wziął ze szafy akt, za który przyrzekł Pawłowi sto tysięcy franków, czytał go uważnie od początku do końca. Spierając czoło na dłoni, myślał prawie godzinę; plan był już gotów, a on nie wachał się ani chwili w czyn go wprowadzić.
Ubrawszy się do wyjścia rzekł do Pawła, znajdującego się w swem biurze:
— Pan wiesz, dokąd idę, czekaj więc pan na mnie a ja opowiem panu o skutku moich usiłowań.
Paweł nie myślał wcale podnosić się z swego miejsca, bo najprzód oczekiwał z niecierpliwością doniesienia Rodillego, a powtóre, dokąd miał się udać? Do godziny schadzki z Blanką było jeszcze daleko, a zresztą nie odważył się stawać przed nią, dopóki droga księga w jego rękach nie będzie, bo gdyby się ona zapytała o nią, czego oczekiwać należało, czyż miałby on kłamać albo wyznać jej że jej skarbu już niema? Obu wypadków obawiał się. Dopiero o pierwszej godzinie zjawił się Rodille, i Paweł zaraz przy jego okazaniu wybiegł naprzeciw niemu wołając błagalnym głosem:
— Cóż, mój panie, jakże?
Rodille dał mu znak, aby poszedł za nim do jego gabinetu, i rzekł do niego:
— Mam wiele nadziei.
— W czemże ona polega?
— Mówiłem z bardzo ważną osobą, która przyrzekała mi pomoc.
— O to bardzo dobrze, doskonale! Opowiedziałeś mu pan wszystko?
— Całkiem naturalnie i dodałem, że pan pod każdym względem zasługujesz na współczucie. Pojął on zupełnie ile panu zależeć musi na tej książce, bo chociaż ona jest bez wartości, to jednak została panu powierzoną i od niej zależy cała przyszłość powabnego dziewczęcia. W mojej obecności wydał stosowne rozkazy, i to w sposób, który najobfitsze za sobą, pociągnie skutki: — Ja chcę, wiedz pan o tem dobrze, ja chcę, aby ta książka została odkrytą, a który z naszych agentów ją odszuka, będzie bardzo dobrze zapisanym. — Jeżeli jaki szef w ten sposób mówi, to możesz pan być przekonanym, że pilność jego podwładnych będzie bez granic. W tej godzinie już rozpoczęto poszukiwania, a prowadzą je mistrzowskie ręce, kochany Pawle.
— Pan jesteś prawdziwie moją Opatrznością! — zawołał Paweł — lecz powiedz mi pan, czy ta osoba myśli o pomyślnym wyniku?
— Ten pan dał mi przynajmniej to zapewnienie, że właśnie ta książka, którą złodziej zabrał, odda go w ręce sprawiedliwości.
— Pewnie! pewnie! książka go musi zdradzić!
— Nabierz więc pan odwagi i bądź przekonanym, że za dwa najpóźniej trzy dni będziesz mógł zanucić pieśń zwycięstwa. Myślę nawet, że ta książka zaprowadzi nas na ślad sukien i pieniędzy.
— Zapewniam pana, że nie zapytam o nie więcej. Za tę biblję oddałbym z przyjemnością wszystko, co posiadam!
Rodille użył dobrze tego dnia. Zamiast udać, się do biura policy i, jak to Paweł w swej niewinności myślał, udał się do małego domku przy ulicy Neuilly, gdzie liczne przygotowania, o czem później powiemy, jego obecności wymagały. Potem napisał list starannie ukrywając charakter pisma do pana M. Leroux byłego kupca przy ulicy Amandiers-Popfhcourt Nr 13.
— Ktoś, który nie ma zaszczytu być znanym od M. Leroux, życzy sobie udzielić mu ważnej wiadomości co się tyczy osoby Dr. Hornera, odnosi się to mianowicie do sprawy tego mądrego i sławnego magnetyzera. Pan Leroux będzie więc łaskaw być dziś wieczór o ósmej w Café Vestale na Boulevard Beaumarchais obok placu Bastylii.
Autor tych liter zna pana Leroux i da się poznać.
Ten osobliwszy list, całkiem odpowiedni, aby Hornera zaniepokoić, oddał Rodille komisyonerowi ze zleceniem, aby go natychmiast na miejsce przeznaczenia odniósł.
— Gdyby się ktoś zapytał, kto dał ten list, to powiedz że niski starzec o białych włosach i zielonych okularach.
— Dobrze; mały starzec, zielone okulary, białe włosy.
— Tak. Oto czterdzieści sous za odniesienie listu a trzy franki za milczenie.
Komisyoner pobiegł ile mu sił starczyło, a Rodille udał się na ulicę muzealną, gdzie mówił z Pawłem, o czem już wspomnieliśmy.
Około godziny ósmej pojechał fiakrem w pobliże Café Vestale i zobaczył Hornera idącego po wschodach. Magnetyzer przeczytawszy wzmiankowany list, ciekawością zdjęty udał się na miejsce przeznaczenia.
Rodille widząc to kazał woźnicy zwrócić w ulice Amandiers Nr. 13. Tymczasem ściemniało się a ulicę oświecała tylko oddalona latarnia i inne dwie w powozie. Rodille mając naturalnie drugi klucz do najętego mieszkania, otworzył bramę i szukał miejsca oznaczonego przez Pawła, będąc przekonanym, że znajdzie tam Blankę. Tu stanął i słuchał uważnie, czy kto nie nadchodzi; wkrótce zobaczył postać szybko powstającą i zbliżającą się do mieszkania.
Rodille wiedział że nie może wahać się ani chwili, bo gdyby młode dziewczę, a bez wątpienia ono było tą postacią, odeszło do domu i zamknęło się w swym pokoju, to onby z nią mówić nie mógł. Zawołał więc przytłumionym głosem:
— Czy to ty, Blanko?
Córka Vaubarona przelękniona krokami z tej strony, z której Paweł nigdy nie nadchodził, chciała uciekać, lecz gdy usłyszała swe imię, odwróciła się i zapytała:
— Kto mię wola?
— Przyjaciel — odpowiedział Rodille.
— Przyjaciel? — rzekła Blanka tonem powątpiewania — mam tylko jednego przyjaciela, lecz nie tego, który teraz ze mną mówi.
— To pewne, lecz ja przychodzę od niego.
— Czy to prawda — zawołała Blanka niedowierzając — udowodnij więc pan, abym mogła wierzyć. Wymień pan przynajmniej jego imię.
— Paweł Mercier.
Blanka zbliżyła się szybko ze słowy:
— Ach, pan znasz Pawła. Kto pan jesteś?
Kłamstwo było niepotrzebne, więc nie udanym, lecz słodkim głosem rzekł:
— Jestem Rodille.
— Rodille! — powtórzyła Blanka cofając się z odrazą — Rodille nieprzyjaciel!
— Nieprzyjaciel? Ja? Wielki Boże, pani osądzasz mię fałszywie! Jestem najwierniejszym przyjacielem Pawła, i teraz, gdy znam miłość pani ku temu dziarskiemu młodzieńcowi, którego kocham jak własnego syna, czuję i ku pani współczucie i przywiązanie, i chcę to okazać nietylko słowy, lecz także czynem.
Ton mowy Rodillego był tak prawdziwym, tak przekonywującym, jego słowa brzmiały tak ojcowsko, że Blanka, której czyste serce do podejrzeń skłonne nie było, była już do połowy przekonaną, i mimo słusznych skarg, jakie na towarzysza magnetyzera podnieść mogła, rzekła:
— O ja nie chcę nic lepszego, jak wierzyć panu, przecież to tak miło znaleźć tam przychylność, gdzie się na nienawiść liczyło!
— Proszę pani nie wątpić o mnie; myśl pani że to Paweł i udziel mi zaufania.
— Widzę już że Paweł wszystko panu powiedział, lecz nie wiem, po coś pan tu przyszedł; czy on przyjść nie może?
— Nie, najlepsza Blanko.
— Cóż mu przeszkadza?
— Powiem to pani pod warunkiem, że mi przyrzekniesz, że będziesz spokojną.
— O wiem, że żadne szczęście tu pana nie sprowadziło — rzekła Blanka drżącym głosem — Pawła spotkało pewnie jakieś nieszczęście!
— Uspokój się pani, albo ja milczeć muszę.
— Mów pan, o mów pan w imię Boga, bo ta trwoga, ten niespokój zabija mię! Cokolwiekby go spotkało, chcę wiedzieć o tem.
— Nie jest to właściwie żadne nieszczęście, lecz niepomyślny wypadek.
— On jest chorym, rannym, może umierającym.
— Jest ranny, ale przysięgam pani, że nie ma niebezpieczeństwa, zapewniam panią że wyzdrowieje.
— Zlituj się pan nademną, czuję, że myśli mi się mącą; prawda nie może być straszniejszą od tej niepewności. Powiedz pan co się stało; chcę wszystko wiedzieć i będę miała odwagę usłyszeć to.
— Więc słuchaj moje biedne dziecię i wierz mym słowom, bo ci nic nie ukryję. Paweł mieszka w tym samym domu co i ja. Dziś popołudniu wysłałem go w bardzo ważnej sprawie i z niecierpliwością oczekiwałem jego powrotu. W tem usłyszałem na ulicy krzyk, przychodzę do okna i widzę jak dwu ludzi niesie mego przyjaciela prawie bez życia.
Blanka nie miała już siły utrzymać się na nogach, padła na kolana i wołała:
— Boże mój i Panie! O mój dobry Boże, Paweł nie żyje!
— Przysięgam pani jeszcze raz, że tak nie jest! Przyjaciel pani poszedł za swą nierozmyślną odwagą i rzucił się dzikiemu koniowi pod nogi, który mógł roztratować jednę panią i dziecko; koń uderzył go kopytem, on stracił przytomność nie będąc jednakowoż ciężko rannym. Kazałem go zanieść do mego domu, zawołać lekarza, który mię uspokoił, bo muszę wyznać, że mię to bardzo przeraziło — a jeżeli ta noc przeminie bez febry, to Paweł będzie jutro tak jakby zupełnie zdrów.
— Lecz dziś w nocy może mu grozić niebezpieczeństwo?
— Nie mogę zamilczeć, że mimo pomyślnych znaków smutny wypadek zajść może. Gdy młodzieniec odzyskał przytomność, dał mi znak abym oddalił lekarza, a gdyśmy zostali sami wyjawił mi swą miłość i prosił mię abym poszedł tu do doktora Hornera, powiedział pani co go spotkało i błagał, abyś pani przyszła do niego.
— Paweł chce mię widzieć? — zawołało dziewczę.
— Dręczy go tęsknota za tem szczęściem. Czyż pani odmówi czuwać ze mną nad nim przy jego łożu i jako dobry anioł oddalać od niego niebezpieczeństwo?
— Odmówić, ja? ja miałabym mu odmówić, gdy on mię woła? O to byłoby strasznem. Chodź pan, chodź pan, prowadź mię do niego! Miałeś pan słuszność nazywając się naszym prawdziwym przyjacielem.
Rodille osiągnął swój cel, a ciemność ukryła jego szatański uśmiech, jakim śmieje się dyabeł w którego sidła jaki człowiek niepowrotnie został wmotany.
— Chodź pan, chodź pan! — mówiła Blanka.
— A więc chodźmy i przyjm pani me ramię, jeżeliś znużona.
— Nie trzeba mi podpory, będziesz pan widział jak silną jestem! Jakżebym mogła się zmęczyć, gdy Paweł na mnie czeka!
I nie zważając na to, że kolczaste krzaki darły jej suknię, biegła ku drzwiom ogrodowym. Gdyby Rodille wskazał jej teraz przepaść i powiedział: „Paweł jest na dole“ toby się bez wahania w przepaść rzuciła. Teraz szedł on za nią, trąc ręce zadowolony, życząc sobie sam łotrowskiej zręczności.
— Nie wątpiłem o skutku, lecz ani myślałem, że pójdzie tak dobrze i łatwo.
Blanka nie szła lecz biegła przez ogród; na ulicy odwróciła się i zapytała:
— W którą stronę?
— Mam powóz — rzekł nędznik, otwierając drzwiczki od fiakra — proszę siadać.
— A to jeszcze prędzej przyjedziemy! — zawołała radośnie.
— Dokąd, obywatelu? — zapytał woźnica.
— W kierunku de l’Etoile.
— Do piorunów, to daleko.
— Najszybszym kłusem! Dziesięć franków na piwo.
— A to dobrze — odpowiedział woźnica popędzając konie.
— Kiedy będziemy przy nim?
— Za godzinę.
— Mój Boże, jakże to długo.
— Cóż chcesz moje dziecię, ja mieszkam na drugim końcu miasta.
— Lecz pan jesteś pewnym, że gorzej nie będzie.
— Nie ma obawy.
— Jestże to prawdą?
— Zaręczam na moje życie.
Blanka oparła się o róg powozu zaprzestając wszelkich pytań, a powóz pędził przez najruchliwsze ulice Paryża, po upływie trzech kwadransów zatrzymał się, a woźnica zawołał:
— A więc jesteśmy, obywatelu!
Blanka drżała, Rodille otworzył powóz i prosił aby wysiadła.
— Gdzież pan mieszkasz? — zapytała — nie widzę żadnego domu i myślę żeśmy w pustkowiu.
W czasie zdarzenia, któreśmy opowiedzieli, panowała w górnej części Champs-Elisée w pobliżu łuku tryumfalnego najgłębsza samotność, przez co zdziwienie, jakie Blanka okazała, było zupełnie usprawiedliwione.
— Woźnica nie zrozumiał mię — rzekł wreszcie Rodille — i zatrzymał dwieście kroków pierwej; nic to jednak nie szkodzi; podam pani ramię, droga Blanko a za pięć minut będziemy na miejscu.
Mimowolnie usłuchało młode dziewczę, i rzeczywiście pięć minut nie minęło, gdy przyszli do małego domku, przez którego próg już przechodziła śpiąca na ramieniu tego człowieka, który teraz obok niej kroczył. Oboje weszli; bandyta zapalił świecę i zaprowadził młode dziewczę po wschodach na pierwsze piątro i otworzył drzwi do pokoju.
— Gdzież on jest? — zapytała Blanka, przelękniona grobową ciszą, jaka w tym domu panowała.
— Zaprowadź mię pan do niego, on oczekuje mię pewnie z taką samą niecierpliwością, jak ja go widzieć pragnę.
Zamiast odpowiedzi postawił Rodille świecę woskową na boku, przysunął krzesło, usiadł i rzekł najspokojniej:
— A teraz moje dziecię, mówmy otwarcie...
— Ależ mój panie — przerwała mu Blanka — na to nie ma czasu i jak panu wiadomo, nie po to tu przyszłam, lecz aby widzieć Pawła i pielęgnować go.
— Tylko nieco cierpliwości, mamy dosyć czasu, bo nikt tu panią nie oczekuje, moje dziecię.
— Jakto, nikt mię nie oczekuje tutaj?
— Tak jest!
— Paweł przecież wie, że musiałam panu towarzyszyć?
— Ani słowa.
— Dlaczegożeś pan powiedział, że przychodzisz od niego?
— Bo prawdopodobnie pani inaczej nie przyszłabyś.
— O, wystarczyło powiedzieć mi, że Paweł ranny, że cierpi, a byłabym poszła z panem na koniec świata. A może obawiasz się pan aby zbyt wielka niespodzianka jemu nie zaszkodziła; więc dobrze, przygotuj go i powiedz mu że ja tu jestem!
— Ależ moja kochana — odpowiedział Rodille ze złowrogim uśmiechem — nikt tu na nas nie czeka.
— Jakto?
— Pani myślisz, że on tu jest, a ja panią zapewniam, że nie.
— A więc gdzie jest?
— Przysięgam, że wcale o tem nie wiem.
— Lecz wypadek z koniem, jego rana?
— Bajka! Przed dwoma godzinami opuściłem go w najzupełniejszem zdrowiu.
Blanka zbladła i rzekła:
— Więc pan mię oszukałeś, okłamałeś. Bawiłeś się pan haniebną igraszką boleści, jaką pańskie słowa wywołały!
— Przyznaję żem zawinił, lecz mam też i uniewinnienie.
— Uniewinnienie, pan?
— A mianowicie najlepsze w świecie: gorącą, miłość, którą, pani we mnie wzbudziłaś! Młode dziewczę zadrżało na całem ciele i uciekło w najodleglejszy kąt pokoju.
— Moje drogie dziecię — zawołał Rodille wzruszonym głosem, jaki tylko kochanek zakulisowy wydobyć ze siebie jest w stanie — zachowanie się pani uciska mi serce? Dlaczegóż drżysz pani przedemną? Czegóż się pani obawia? Moja miłość jest bez granic, od dawna już ubóstwiałem panią i nie miałem śmiałości wyznać to, a jeżeli dziś odważyłem się na to, by otworzyć pani moje serce, to stało się to tylko w tem gorącem życzeniu, w tem przekonaniu, że moje najwyższe dążenie, marzenia moich snów ziszczą się w tem szczęściu, i będę mógł pani ofiarować moje imię.
Przerażenie dręczonej nie umniejszało się, a teraz powiększyła się jeszcze nienawiść ku niemu, gdy drżącym głosem zawołała:
— Ja pańską żoną! Nigdy! Nigdy! Jak długo Bóg na niebie!
— O nie bądź srogą, droga Blanko, nie składaj pani przysięgi, której nie dotrzymasz i potem może żałować będziesz.
— Wiesz pan przecież że to niemożebne.
— Na świecie nic nie jest niemożebnem.
— Wiesz pan że kocham Pawła i że tylko do niego należeć mogę!
Rodille zgrzytnął zębami, zmarszczył brwi i tupnął nogą wołając:
— Nie mów tego pani! Nie wymawiaj pani imienia znienawidzonego mi rywala, i strzeż się rozżarzać w mej duszy ogień zazdrości, albo bój się o tego, którego kochasz! Mercier jest mi jeszcze obojętnym i nie czyń pani tego, abym go nienawidził jako nieprzyjaciela. Moja nienawiść byłaby tak gwałtowną, jak miłość!
Myśl o niebezpieczeństwie, jakie z tej nienawiści dla jej kochanka wypłynąć mogło, czyniła ją prawie szaloną, i wybuchnęła płaczem, który dotychczas wstrzymać usiłowała; upadła przed nędznikiem na kolana i jęczała:
— O mój panie, jeżeli mię rzeczywiście kochasz, jak to pan mówisz, to nie dozwolisz mi umrzeć z rozpaczy, grożąc temu, którego kocham!
— Przysięgam, że ten młodzieniec będzie mi świętym, jeżeli mu pani odmówisz.
— Pan nie znasz go tak jak ja! Milszą mi stokroć śmierć, niźliby on miał mię opuścić.
— Nie umiera się w jego wieku, gdy kobieta zdradzi; prędko się pocieszy. Lecz w moim wieku nie traci się tak prędko miłości, która jest ostatnią.
— Byłżebyś pan ze mną szczęśliwym, gdybym pana nie kochała.
— Siła mej miłości obudzi w pani także miłość. Jestem bogatym, bardzo bogatym i mogę pani wszystko ofiarować, co tylko kobieta życzyć sobie może Jeszcze jedno: chociaż posiadam milion a pani nic, to po naszym ślubie będzie wszystko nasze wspólne; udowodni to pani moją miłość.
— Nic to nie znaczy — odpowiedziało dziewczę — nędza z Pawłem wydaje mi się powabniejszą, aniżeli wszelkie szczęście z panem i wybiorę ubóstwo, jeżeli wybór będzie możliwy.
— Szczęściem jednak że kocham panią i przeszkodzę pani popełnić takie głupstwo.
— Czyż nie jestem panią mego losu?
— Nie, i tysiąc razy nie!
— I któż mi przeszkodzi?
— Ja, moja piękna!
— Pan nie możesz mnie zmusić przeciw mej woli pójść za pana.
— O mylisz się pani strasznie.
— Pan nie jesteś moim ojcem ani opiekunem i nie masz żadnego prawa nademną.
— Gdzieindziej może! Lecz w tym domu, który jest moim i gdzie sami jesteśmy, mam wszelkie prawa na świecie.
— Ależ to podłość!
— Nie zaprzeczam, bo dzieje się to tylko dla tego, aby nasze obopólne szczęście ugruntować.
— Jestem tylko biedną, dziewczyną, bez pomocy i opuszczoną, lecz nie poddam się bez oporu.
— I cóż to pani pomoże?
— Mój krzyk sprowadzi pomoc.
— Jeżeli się pani czegoś po tem spodziewasz, to nic pani nie przeszkadza zaraz to uczynić, te ściany są dość grube a głos pani nie wydostanie się przez nie.
— Rzucę się przez okno.
— Proszę, spróbuj pani! odpowiedział Rodille z szyderstwem.
Od kilkunastu minut znudziło się nędznikowi grać rolę kochanka i zaczął się okazywać takim, jakim go od dawna znamy. Blanka rozdrażniona tem wyzwaniem rzuciła, się ku oknu, lecz nie zdołała otworzyć okiennic zamkniętych żelaznemi sztabami. Pojęła natychmiast, że przedsięwzięto tu wszelkie środki ostrożności i że ma do czynienia z człowiekiem, który na wszystko zwraca pilną uwagę.
Zmęczona, zwątpiona, na pół szalona rzuciła się w krzesło i ukryła twarz w dłoniach.
Rodille przerwał milczenie.
— Naprzód bądź przekonaną moja droga Blanko, że się mnie wcale obawiać nie potrzebujesz, nawet mojej obecności, za kilka minut wychodzę a pani nie zabraknie czasu i samotności, głównych podpór rozmyślania.
Po tych słowach otworzył nędznik znaną nam już komorę.
— Tu znajdziesz pani żywność na dwa dni, przyjdę pojutrze wieczór dopiero i spodziewam się, że pani namyśliwszy się, będzie przychylniejszą moim zamiarom. Wmów pani w siebie, że opór wszelki jest niemożliwy i że jesteś zmuszoną poddać się, wyjdziesz bowiem z tego domu chyba po to, aby zostać moją żoną. Od pani więc jedynie i całkowicie zawisło jak długo będzie trwać jej więzienie. A teraz moja kochana Blanko, idę już. Oby noc przyniosła pani dobre rady i oby one pani wyszły na najlepsze.
Rodille opuścił pokój, a uwięziona słyszała zamknięcie drzwi na dwa spusty. Nieszczęśliwa widziała się zgubioną, uwięzioną na zawsze i na śmierć prawie skazaną, ponieważ postanowiła umrzeć raczej aniżeli złamać słowo dane Pawłowi i pójść za człowieka, który w niej obawę wzbudzał.
Lecz to jeszcze nie wszystko. Ciemność, którą tylko nieco oświecała świeca woskowa i grobowa cisza, jaka w tym domu panowała, napawały ją obawą, że lada chwila otworzą się jakieś ukryte drzwi i stanie się przed nią jakieś zjawisko straszne i odrażające. To trwało całą noc. Kilka razy próbowała kłaść się do łóżka, lecz obawa, że gdy zaśnie, to się już nigdy nie obudzi, spędzała ją z niego. Wreszcie zaświtał dzień. Blanka nie czuła się ani spokojniejszą, ani pewniejszą.
Powiedzieliśmy już pierwej, że okna zamknięte okiennicami wychodziły na aleę Neuilly — przeciwległe zaś, nie były tak obwarowane lecz zaopatrzone były w kraty, które udaremniały wszelki zamiar ucieczki.
Skoro pierwsze promyki słoneczne się okazały, próbowała Blanka wszystkiego, aby wolność odzyskać; pobiegła do jednego z okien; lecz napróżno; kraty nie dawały czekać na rozczarowanie. Widziała, że dom był otoczony murem i nie miała nadziei, aby jej słaby głos mógł być w pobliżu słyszanym.
Blanka upadła na kolana, wzniosła ręce do góry i zawołała:
— O Boże i Panie! nie mam żadnej pomocy prócz Ciebie, przyjdź mi więc z pomocą!
Opuściwszy domek, poszedł Rodille gnany niepojętą ciekawością, jeszcze tego samego wieczoru na ulicę Amandiers-Popincourt, aby odwiedzić Hornera; chciał bowiem wiedzieć, czy ten zauważył zniknienie dziewczyny i w jaki sposób je sobie wytłumaczą. Było już około jedenastej gdy tam przyszedł i zastał magnetyzera w niezwykłem zakłopotaniu.
— Do dyabła! gdybyś pan teraz nie przyszedł, tobym pana nazajutrz raniuteńko wyszukał.
— Pańskie odwiedziny bardzo by mnie ucieszyły, zawsze możesz mnie pan znaleść gotowym do usług swoich. Co mi masz pan tak naglącego do zakomunikowania
— Wierz mi pan, że miałem go prosić o wyjaśnienie pewnej zagadkowej, zupełnie ciemnej tajemnicy.
— Cóż to się wydarzyło? zapytał Rodille zadziwiony.
— Do stu dyabłów, coś nader szczególnego! Wydarzają się rzeczy wcale niepojęte, a w końcu podstawa ich jest przecież widoczną. Tutaj jednak brak, mi wszelkiego gruntu. Rozważ pan tylko, interesują się mną, śledzą moich kroków i mieszają się do moich interesów.
— Ale któż to?
— Tego nie wiem.
— No to przynajmniej musisz pan mieć na kogoś podejrzenie?
— I tego nie. Siedzę w myśli i szperam, i nie znajduję nikogo, na któregobym mógł wskazać.
— Cóż się właściwie stało? Powiedz mi pan bo dotychczas nie wiem o niczem.
— Czytaj pan — odpowiedział Horner, podając ten sam list Rodillemu, którym go tenże do kawiarni zaprosił.
Urwisz czytał pozornie z największą uwagą kilka wierszy, odpowiedział na koniec:
— I czegoś się pan ważnego stąd dowiedział?
— Wcale nic.
— Jakto?
— List ten, bez podpisu, był niczem innem, tylko niedobrym żartem, albo łapką.
— Ależ w jakim celu.
— Albo aby mię na dudka wystrychnąć, albo jak sądzę, aby na mnie zastawić sidła, w którebym popadł.
— To zdaje mi się wcale nieprawdopodobnem. Żart i sidła uważam raczej za grę ich imaginacyi. Prawdopodobniej, konieczność jakaś albo nieprzewidziany wypadek nie pozwolił autorowi tego listu się pokazać.
Horner potrząsł głową.
— Jakto, pan wątpisz o tem — zapytał Rodille.
— Wierzę temu.
— To zapytaj pan Blankę o sposób wyjaśnienia.
Magnetyzer oddalił się, wkrótce jednak wrócił blady jak trup z zmarszczonem czołem i rzekł:
— To coś szczególnego, nie ma jej w pokoju.
Otworzono okno i wołano Blankę, gdy jednak nie było odpowiedzi, zapytał Rodille:
— Czy znasz pan jej kochanka?
— Ona nie widzi nigdy żadnej osoby.
— Tego nie można twierdzić. Jaki jej znajomy mógł się w niej zakochać, może do niej przychodzić — mimo pańskiej wiedzy — i mógł jej wzajemną miłość pozyskać. List ten, zdaje się nie ma innego celu, tylko pana oddalić, aby dziewczynę można uprowadzić. W tym wypadku jesteśmy obaj zrujnowani.
— Pan, jak się zdaje, przyjmuje tę sprawę bardzo spokojnie.
— Czyż się to na co przyda, gdy sobie łeb o mur rozbiję? Musimy myśleć nad sposobem, aby tę sprawę na dobre wyprowadzić.
Napierany pytaniami Hornera, unikał Rodille wszelkiej odpowiedzi, wsiadł do powozu i zacierając ręce powiedział:
— Tego dnia dobrze użyłem.
W domu zastał on zdziwiony, Merciera, który zażądał rozmowy.
Jak już wiemy, oświadczył młody człowiek, że nigdyby się nie odważył przed Blanką pokazać bez tej biblii. Lecz pomysł ten poszedł w zapomnienie, jak w ogóle wszystkie pomysły zakochanych.
Paweł był w ogrodzie i oczekiwał jej na darniowej ławeczce. Gdy jednak oczekiwanie zdawało mu się za długie, zamyślał wstąpić do domu, jednak obawiał się spotkania z Hornerem, gdyż nie mając polecenia Rodillego, nie mógłby tego wejścia wytłumaczyć. Rozmyślał więc, coby mogło wstrzymać Blankę od wyjścia. Tymczasem godziny upływały. Nareszcie odkrył trzy możliwe przyczyny nie okazania się Blanki, albo jej słabość, albo dozór Hornera, albo nareszcie odkrycie jej nocnych schadzek przez doktora i zamknięcie jej przez tegoż. Z takich smutnych dumań zbudził go stuk otwieranych i zamykanych drzwi, a potem szelest szybkich kroków. Natychmiast cofnął się Paweł w gęstwinę, która go dostatecznie zakrywała, dozwalając mu śledzić znienawidzonego doktora, który wymawiał niezrozumiale słowa.
Ponieważ sam powracał, to został tylko ten wniosek, że Blanka jest chorą albo zamkniętą.
Z niespokojnym umysłem i z bijącem sercem, szedł do domu postanawiając, młodą, dziewczynę wyrwać z szponów magnetyzera, co mu się wydawało nie bardzo trudnem, byleby tylko znalazł jaki dom, stosowny dla jej pobytu.
Do tego jednak potrzebował pieniędzy: zaczekał więc godzinę na Rodillego.
— Mój drogi, jest już dość późno — zauważył niegodziwiec gdy sami znaleźli się w gabinecie — powiedz mi więc ile możności jak najkrócej, o co chodzi.
— Mój panie — odrzekł Paweł, zbierając odwagę — mówiliśmy już raz o pewnym interesie, proszę tedy o wypełnienie pańskiego przyrzeczenia.
— To jest, pan żądasz umówionej sumy? Ale to jest niemożliwe, gdyż właśnie natarli na mnie wierzyciele, na których zaspokojenie już wszystko wydałem.
— To możesz mi pan dać przynajmniej kilka tysięcy franków.
— Nie mam teraz nic w domu i odebrałem wszystko od bankiera, aby się z wierzycielami uporać.
Mercier zląkł się, gdyż poznał wszędzie złą wolę Rodillego, który powiedział, że odstąpi wszelkiego prawa za pieniężną sumę, jeżeli mu ten zamiar nie przyniesie oczekiwanej korzyści.
— Ależ ja muszę mieć jeszcze dziś pieniądze.
— A ja mówię raz jeszcze: to jest niemożliwe.
— Rzeczywiście — zawołał młody człowiek oburzony — pańskie usposobienie jest szczególne. Najprzód łudziłeś pan moją prostoduszność obietnicami; skoroś pan jednak dostał zapis, którym się panu znaczna część mego spadku zapewnia, wzbraniasz się pan, wypełnić jedyny warunek naszej umowy i to pod najlichszymi pozorami. Dotąd uważałem pana za człowieka rzetelnego, lecz odtąd mam wszelką podstawę myśleć przeciwnie.
Oblicze Rodillego przybrało surowy wyraz, i zdawało się, jakoby się chciał porwać na młodego człowieka; wnet jednak odzyskał zwykłą sobie spokojność i rzekł zimno:
— Więc pan myślisz że go chcę oszukać?
— Tak jest, panie.
— Od tego czasu masz pan we mnie śmiertelnego wroga.
— O to wcale nie dbam.
— To się okaże. Mówisz pan i czynisz jak nierozsądny. Mówisz pan, o jakichś sidłach, to dobrze, to pana zgubi. Słuchajże pan zatem: pańskie pretensye do owego spadku, które uważałem za słuszne, nic teraz nie znaczą, a ja chciałem pana odwieść od naszego układu, któryby mię zniszczył.
— Dowiedź pan! Minął już czas, kiedy mi pańskie słowo dawało na zawsze zapewnienie.
Rodille wziął z szafy dwie kartki stemplowanego papieru, na którym były podpisy jego i Pawła.
Gdy Paweł rękę po nie wyciągnął, usunął je Rodille z szyderskim uśmiechem mówiąc:
— Stój! panie Mercier, gdzie panuje podejrzenie, to słusznie powinno ono być w obydwóch stronach. Zapominasz pan, żeś mi jest za ten dokument winien dwa tysiące franków, za których oddaniem otrzymasz pan te papiery. Chcę teraz spokoju. Możesz pan iść, ale nie masz co robić w mojej kancelaryi. Pańską pensyą w kwocie sześćdziesięciu franków za ten miesiąc zatrzymuję jako odtrącenie wypłaty. Pokażę panu drogę.
Rodille wziął świecę i odprowadził Merciera do zewnętrznych drzwi i otworzył je.
Pozbawiony wszelkiej odwagi, szedł Paweł do swej izby na poddaszu, ubrany rzucił się na łóżko i płakał, gdyż nigdy nie był w krytyczniejszem położeniu, jak teraz. Bez nadziei, odzyskania porwanej mu biblii, przyszedł do poznania, że najlepiej będzie zaraz sobie w łeb wypalić.
Podczas tego zacierał sobie Rodille ręce z radości.
— Paweł zostaje teraz w większej zależności odemnie, niż kiedy indziej; trzymam go teraz silnie łańcuchem jego śmiesznych pretensyi: na cóż bowiem miałbym wydać sto tysięcy franków, gdy mogę coś mieć daremnie. — Blanka jest równie w moich rękach, a ja mam wolny wybór, jak ich obojga używać. Ona jest prawną spadkobierczynią milionów, które Mercier przez swą głupotę roztrwonił. Spadek tego Andrzeja Bernarda nie może mi teraz ujść; mogę już zaśpiewać jak zwycięzca!
Następnego wieczora około dziewiątej godziny przelazł Paweł mur ogrodowy, a niewytłumaczona nieobecność Blanki powiększyła jego niepokój tak, że roił sobie o cierpieniach, a może nawet śmierci swej kochanki bez pomocnej ręki. Ta przerażająca myśl ogarnęła całą jego istotę; postanowił więc, bądź co bądź, wedrzeć się do domu, aby dziewczynę po raz ostatni zobaczyć.
Otworzył drzwi i znalazł się w ciemnej sieni. Nie znając położenia jej izdebki, domyślił się jej na piątrze, i starał się przypominać sobie, drogę, którą przed paru, dniami dostał się do doktora Hornera. Przeszedł schody lekkiemi krokami i dostał się na ciemny ganek, dzielący dom na dwie części. Na pierwszym piątrze mieszkał doktor; wiedział o tem dobrze; ale nie mógł znaleść izdebki Blanki, gdyż ciemność nie dozwoliła mu rozpatrzyć się po gmachu. Ostrożnie więc posuwał się, ale na drodze był zapomniany stołek, na który upadł i sprawił tem wielki łoskot.
W tej samej chwili otwarły się drzwi gwałtownie, jasny kaganiec przedarł ciemności i Horner stanął na progu z pistoletem w prawej ręce, przyskoczył do Pawła i chwycił go za kołnierz.
— Nie pozbawiaj mię życia, panie Horner — szeptał Paweł widząc lufę pistoletu przed czołem — nie zamyślałem nic złego.
Zdziwiony wymówionem przez nieznajomego imieniem swoim, zaciągnął doktor schwyconego do swego pokoju i poznając go zawołał:
— Ach! pan jesteś pisarzem Rodillego. Masz pan jaki list do mnie?
— Nie mój panie.
— Więc jaką ustną wiadomość.
Gdy Paweł głową potrząsł ciągnął doktor groźnym tonem dalej:
— Więc przychodzisz pan w jakim interesie. To mów pan, co takiego.
— Nic.
— To chciałeś pan tutaj co ukraść?
— Ukraść! — zawołał Paweł, drżąc z wściekłości i przestrachu.
— Jak pan tutaj się dostałeś?
— Przelazłem przez mur ogrodowy.
— Uczciwy człowiek ma drogę przez bramę.
Blady jak trup bełkotał Paweł:
— Chciałem mówić z panną Blanką.
— To znasz ją pan?
— Tak jest i kocham ją.
Młody człowiek oczekiwał, po tych powoli wymówionych słowach gwałtownego wybuchu gniewu; doktor jednak stał zamyślony kilka sekund i powiedział:
— A, pan dajesz rozwiązanie zagadki, której od dnia wczorajszego nadaremnie szukam. Pan źle zrobiłeś, żeś się sam wydał, gdyż nie pierwej puszczę pana, aż powiesz coś z Blanką zrobił.
— Pytasz mnie pan, com z nią zrobił?
— Dokąd zaprowadziłeś pan biedną sierotę, którą pan kochasz? Odpowiadaj pan! pan uprowadziłeś dziewczynę w mojej nieobecności!
Paweł zbladł jak ściana, i zawołał drżącym głosem:
— Nie żartuj pan z mego przerażenia! Jeżeli jej tutaj nie ma, to przysięgam panu na moje życie, że tylko w nadziei widzenia jej wszedłem do pańskiego domu.
— Pańskim kłamstwem nie dam się oszukać, — zawołał Horner, stając tak, że się znajdował między młodym człowiekiem a drzwiami, aby mu drogę zastąpić, — odpowiadaj pan, bo zostaniesz moim więźniem.
Paweł zrozumiał, że w każdym razie musi być uważanym za winnego, że jednak i doktor prawdę powiedział i Blanka została uprowadzoną, natychmiast musiał się wybrać, aby ją szukać; zawołał więc donośnym głosem:
— Z drogi! Ja muszę iść!
— To próbuj tego!
Paweł nie wyrzekł ani słowa, tylko rzucił się na przeciwnika, który stał z schylonem prawem kolanem, i wszczęła się krótka ale straszna walka.
Magnetyzer był niskiego wzrostu, chudy, kościsty, miał silne muszkuły i nerwy, lecz chociaż między oboma przeciwnikami wielka była różnica, to jednak siła Pawła powiększyła się przez wściekłość i rozpacz w tej chwili w dwójnasób i gdy Horner usiłował go podnieść do góry, chwycił go Paweł za szyję i ścisnął ją całą siłą; doktor począł chyrczeć, usta jego zsiniały i utracił zmysły.
Paweł chciał tylko wolności, a nie śmierci doktora, skoro więc poznał, że tenże zagłuszony, niezdolnym jest do oporu, rzucił go na ziemię, przebiegł przez schody i zniknął w ciemnym ogrodzie.
Vaubaron powiedział był: Ja muszę odszukać moją córkę; Paweł rzekł: Ja muszę swą narzeczone wynaleść i przemyśliwał aż do świtu nad sposobami i drogą.
Gdyby Blanka z własnego popędu dom doktora opuściła, toby to oznajmiła swemu kochankowi; została więc zdradziecko albo gwałtownie uprowadzoną. Powodów tego nie mógł sobie wytłumaczyć. Ponieważ była ubogą, to nie mogło być w tem interesu pieniężnego, więc była to nieokiełznana miłość.
Nakoniec zdecydował się zawezwać pomocy sądu.
Komisarz wysłuchał go uważnie i wyjaśnił mu, że żadna zwierzchność nie może się mieszać w tę sprawę, gdyż Paweł nie może swej skargi oprzeć na żadnej legalnej podstawie; nie był on ani ojcem, ani opiekunem, ani krewnym uprowadzonej, nie był nawet uznany za jej narzeczonego. Również nie mógł podać przyczyny, dla której dziewczyna miałaby być uprowadzoną, ani na nikogo mieć podejrzenia.
Paweł rozważył wszystko i powiedział spokojnie:
— Jeżeli w miesiącu nie przyjdzie mi ani przypadek, ani opatrzność w pomoc, to odrzucę wszelką, nadzieję, ale pozbędę się również ciężaru życia.
Wieczorem tego samego dnia, poszedł Rodille do małego domku i znalazł młodą dziewczynę w wielkim smutku. Przez dwa dni płakała ustawicznie i tylko mechanicznie, prawie bezwiednie używała jadła.
— Moje drogie dziecię, rzekł niegodziwcy obłudnik, widzę z wielkim moim smutkiem, że się masz niedobrze, a moje serce pęka; poświęcam ci wszystko, mój majątek, moją miłość...
— Miłość! powiedz pan raczej nienawiść!
— Czyś się namyśliła i powzięła jakie postanowienie?
— Moje postanowienie! — zawołała dziewczyna, przez odrazę ku swemu ciemięzcy prawie do rozpaczy przywiedziona — moje postanowienie znasz pan. Trzymaj mnie w więzieniu, zabij mnie, ale ja nigdy nie zostanę twoją żoną.
— Nie powoduj się gniewem. Rozważ tylko swoje ubóstwo; ofiaruję ci moje serce i rękę a zarazem bogactwo.
— Pieniądz i zawsze pieniądz! Ja jednak panu mówię, że o bogactwa nie stoję, a ubóstwa się nie boję.
— Pojmuję to i zostawiam ci trzy dni do namysłu.
Po tych słowach postawił dozorca uwięzionej dziewczyny potrawy na stół w gabinecie i odszedł.
Gdy trzeciego dnia znowu Rodille przyszedł, znalazł ten sam opór i zdziwił się niemało, że w tej nikłej osłonie mieszka żelazna dusza, stała wola, przeciw której nadaremnie walczy. Trupia bladość jej oblicza, czerwone od łez oczy okazały jednak straszne zniszczenie, które bezsenność, samotność i zwątpienie sprawiły w jej całej istocie.
Tak upłynął miesiąc — a nic się nie zmieniło, Rodille rzekł do siebie samego:
— Jutro zrobię ostatnią próbę, a jeżeli ta się nie uda, to dziewczyna sama się osądziła, ja powrócę do Merciera i wypłacę mu sto tysięcy franków za cztery miliony.
Gdy następnego dnia zapytał Blankę, nie odpowiedziała mu ani słowa.
Rodille rzekł:
— Dopóki będziesz miała jeszcze jaką nadzieję zobaczenia Pawia, to będziesz się opierać; nadziei tej muszę cię zatem pozbawić. Słuchajże więc: jeżeli nie przyzwolisz, abym cię pojął, to Paweł w trzech dniach nie żyje.
— Każesz go zamordować! — wykrzyknęła Blanka.
— Jestem człowiekiem honoru, nie rozkażę go zamordować. Zabiję go sam. Mąż na męża z szpadą w ręku.
— O to wtedy nie obawiam się, Paweł jest dzielnym.
— Jeżeli mówię, że go zabiję, to się to stanie z pewnością. Jestem wprawiony w władaniu bronią, a Paweł nie widział jeszcze nigdy pałasza.
— To jest skrytobójstwo.
— Możesz według upodobania ten pojedynek tak nazwać. Jak powiedziałem, w trzech dniach jest nieżywy. Chcesz go uratować albo osądzić?
— Życie Pawła jest, również jak moje w ręku Boga — zawołała Blanka jakby z natchnieniem — Bóg musi go chronić i ochroni z pewnością; ochronił on Daniela przed Goliatem! Moje postanowienie jest niezmienne. Pan znasz je.
— Jestto twoje ostatnie słowo? — krzyknął Rodille, usilnie zwalniając swą wściekłość — to dobrze, jest osądzonym; gdy jednak zakrwawione żelazo z jego serca wyjmę, zawołam doń: Oto Blanka, która cię zabija; ta, która cię mogła wybawić.
Strapiona Blanka wydała śmiertelny jęk i upadła zemdlona na ziemię.
Około godziny jedenastej tegoż wieczora wszedł Rodille do swego mieszkania, zaryglował je, aby nikt nie mógł go szpiegować ani mu przeszkadzać; pomimo wielkiego gorąca rozniecił w kominie ogień i wziął bibliąę Vaubarona z kryjówki, z, której mu skradziono żelazną szufladkę.
— Ta książka ma być zniszczona, a z nią i ta rodzina.
Po tych słowach wrzucił nikczemnik ciężki tom w ogień i obracał go kleszczami, aby go ogień prędzej pożarł. Lecz płomienie nie chwyciły się silnej skórzanej oprawy, jakby się obawiały tej świętej księgi, a nędznik wtedy wyjął ją z ognia, darł kartę za kartą i cieszył się niezmiernie, widząc książkę zamienioną w delikatne płatki popiołu. Gdy już prawie do oprawy przyszedł, oddarł jeszcze skórę od kartonu, aby prędzej spalić i rzucił do komina; spostrzegł jednak zaraz w ósemkę złożony papier, bardzo cienki i zżółkły; rozciekawiony co by się w niem znajdowało, wyrwał go z ognia.
Wprawdzie ogień zniszczył prawie połowę, przecież można jeszcze było kilka wierszy odczytać.
Gdy tem był zajęty, poczuł, że jego zmysły się bałamucą i sądził, że ma przed sobą baśń z tysiąc nocy i jednej.
Była to nota, którą, krótko po ustanowieniu edyktu nantejskiego, nieszczęśliwy wygnaniec napisał, którego smutny los opowiedzieliśmy na początku. Wiersze te odkrywały w podziemnem sklepieniu zamkowem Vaubaron niezmierne bogactwa, które tak ów wygnaniec, jak i jego powiernicy w złocie, drogich kamieniach, w złotych i srebrnych naczyniach, wartości dwunastu milionów tam ukryli.
Mimo swej marmurowej obojętności i chłodu, zaznał Rodille uderzenia, pod wpływem radości, która, go przejęła.
Po dłuższym czasie dopiero, był on zdolnym do dalszego czytania, z którego dowiedział się, że tego samego dnia, którym królewscy zaczęli oblegać zamek, markiz Vaubaron, wszystkie te skarby, przy pomocy kilku zaufanych ludzi wrzucił do piwnicy.
— Jeżeli Bóg, po mej śmierci — ciągnął markiz dalej — pozwoli memu synowi do Francyi powrócić i objąć spuściznę swych przodków i zamieszkać na nowo zamek, to niech syn mój użyje planu, który w tych słowach umieszczam, gdzie znajdzie domurowany chodnik jak i miejsce muru, gdzie wszystkie skarby leżą ukryte, które ja jemu i jego potomkom uratowałem.
Rodille poruszony, pobladł, gdyż plan ów tak ważny, pożarły płomienie, a miliony, o których marzył i których się spodziewał, rozwiały się w dym i mgłę.
— Stracone — bełkotał po długiem zamyśleniu — stracone dla mnie!
Głowa jego ciężka jak ołów, pochyliła się na piersi, człowiek ten zdawał się teraz całkiem złamany, stan ten przecież trwał niedługo; powróciła jego sprężystość umysłu, oczy prawie wygasłe zabłysnęły na nowo: — porwał się i krzyknął:
— Dlaczegóż tracę głowę, cóż mi zależy na tym całym planie, mam przecież daleko pewniejszy, lepszego przewodnika, niż ta bazgranina, przewodnika, który widzi przez mury i skały. Blanka, jasnowidząca, pokazała mi Laridona w Montiviliers, ona więc wskaże mi i skarby w zamku Vaubaron. Zapewne zażąda i Horner udziału, ale gdy idzie o dwanaście milionów, to można w większej mierze być hojnym. — Dziś jeszcze otrzyma on swą Blankę napowrót.
Natychmiast pospieszył po powóz i zawołał na woźnicę:
— Dwadzieścia franków, tylko prędko na ulicę de l’Etoile. Po godzinie niemal kazał stanąć czterdzieści do pięćdziesiąt kroków przed małym domkiem, dał woźnicy złotówkę mówiąc:
— Jeszcze dwadzieścia franków dam ci, jeżeli tu na mnie zaczekasz i mię odwieziesz.
W minutę potem poszedł nędznik bez światła po wschodach, gdyż spodziewał się, że izdebkę uwięzionej znajdzie oświetloną; gdy jednak drzwi otworzył, poznał ciemność i grobową ciszę. Wołał Blankę po imienin, ta jednak mu się nie odezwała. Rodille nie cierpiał przedewszystkiem niepewności, wyjął więc swój przyrząd do oświetlenia i zobaczył przy pierwszym słabym promyku, nieszczęśliwą ofiarę tulącą się w kącie, z oczyma zwróconemi ku niemu, z niewypowiedzianym przestrachem.
— Nie bój się niczego, moje dziecię — powiedział natychmiast — przysięgam ci. Moja obecność nie jest wcale straszną dla ciebie, lecz osuszy twe łzy. Chociaż miłość moja dla ciebie jest nader silną, to będę przecież przez całe życie cierpiał. Mówiłem do ciebie za szorstko, lecz żałuję tego; przychodzę więc do ciebie, chociaż już późno w nocy, aby ci krzywdę wynadgrodzić. Widzę jednak, że trudno ci zawierzyć memu słowu — ciągnął dalej widząc zdziwiony wzrok Blanki — nie dowierzasz temu, który ci wyrządził tyle krzywdy, drżysz przedemną; ale ja myślę teraz inaczej i będę się na przyszłość do ciebie zbliżać, tylko jako najszczerszy przyjaciel twojego ojca.
Nieszczęśliwe dziewczę wątpiło jeszcze; ale jej dotychczasowy dręczyciel mówił z takiem przekonaniem, że nakoniec zabłysnął promień nadziei w jej ciemnem zwątpieniu.
— Jesteś wolną.
— Jestto prawdą?
— Z pewnością, opuścimy razem ten dom i powrócimy do Hornera, gdzie się nie masz niczego obawiać.
— A pańska przysięga, że zabijesz Pawła?
— Odtąd jestem jego przyjacielem i chce być świadkiem przy waszych zaślubinach.
— O panie Rodille! — zawołała Blanka, ściskając rękę niegodziwca — chodźmy, chodźmy, opuszczajmy ten dom pełen trwogi.
Zmęczone konie przebiegły znaczną odległość aż do ulicy Amandiers-Popincourt i trzecia już uderzyła, gdy przybyli; Horner przestraszył się bardzo, usłyszawszy turkot powozu i zobaczywszy światło latarni, zeszedł na zawołanie swego towarzysza na dół i wydał krzyk przerażenia, skoro poznał Blankę.
— Gdzieś ją pan znalazł? — zawołał natychmiast.
— Chodź pan, chodź, musisz pan być świadkiem jej kary na którą zasłużyła.
— Gadanina! ona w niczem na karę nie zasłużyła — odpowiedział Rodille, wstępując do pokoju doktora. — Ja sam ją uprowadziłem i w zamknięciu trzymałem. Miałem zamiar z nią się ożenić, lecz teraz musi moja miłość milczeć, w obec wyższych względów, zwłaszcza w obec szczęścia nas obydwóch.
— Idzie więc o miliony?
— Jak powiedziałem, o miliony zagrzebane od wieków.
— Cóż mnie do tego?
— Musisz pan Blankę zamagnetyzować i dać jej polecenie, aby odgadła, w której części zamku starego leży ukryty skarb i jak można się do niego dostać.
— Ja to natychmiast zrobię.
— Nie, ona musi wprzód kilka godzin wypocząć. Teraz jest tak na ciele, jak i na duchu zanadto zmęczoną. Będzie i jutro jeszcze czas. Połóż się pan do łóżka i ja prześpię się na tem poręczowem krześle, a jak sądzę spokojnie i swobodnie do jasnego dnia.
Na drugi dzień rano ciekaw był doktor wielce otrzymać od jasnowidzącej wiadomość o wzmiankowanych skarbach: pospieszył zapukać do drzwi Blanki, polecić jej ubrać się i przyjść do salonu. Gdy ją tam ujrzał, przeraził się jej bladością, lecz milczał z obawy rozgniewania Rodilla. Gdy jej krzesło przysunął, zapytała go:
— Czy pan chce mię uśpić? — Zamiast odpowiedzi począł ją Horner magnetyzować i wkrótce zamknęły się jej powieki, głowa opadła w tył a doktor połączył ją z Rodillem.
— Rozkazuję pani — mówił on — udać się w to miejsce, gdzie są myśli tego człowieka, który trzyma twoją rękę.
— Jestem tam, niedaleko stąd, nad morzem, którego bałwany biją o brzegi, jest to w Bretanii.
— Popatrz pani w koło siebie i powiedz co widzisz.
— W środku szerokiej doliny jest wzgórze, u którego stóp właśnie stoję: w prawo morze, w lewo lasy w półkolu, a tu i tam dziwnie ukształtowane pagórki, wszystko ponure i samotne. Tuż opodal mnie stoi dom z zamkniętą bramą i okiennicami.
Rodille uśmiechnął się radośnie i pomyślał, — całkiem słusznie jest to gniazdo starego Hugenoty.
— Cóż pani widzisz wchodząc na wzgórze?
— Zniszczenie, ruiny, zawalone sklepienia, rozwaloną wieżę, mchem porosłe słupy i wschody.
— Nikogo żyjącego?
— Pasterza siedzącego na kamieniu i strzeżącego owce.
— Są tam podziemne sklepienia? Blanka milczała, pytanie musiano powtórzyć. Jasnowidząca trudziła się czemś, krew jej uderzyła w twarz i było widać na niej znużenie, gdy wzruszonym rzekła głosem:
— Ach co za przeszkody! Mur, jeszcze jeden... znów jeden i tak ciągle dalej.
— Mury niezniszczone?
— Nie.
— Nikt przez nie nie przeszedł od czasu jak je pierwotny właściciel opuścił?
— Nikt jeszcze.
— Dobrze. Cóż dalej?
— Nie mogę, zdaje mi się, że umrę ze znużenia.
Horner prowadził swe dzieło dalej i rzekł:
— Dalej, ja rozkazuję.
Nagle wydała Blanka okrzyk konwulsyjny, żaden z obecnych nie odważył się odetchnąć nawet; wreszcie rzekła jasnowidząca:
— Widzę wiele złota zakopanego od dawna; gdybym mogła brodzić w złocie, dostałoby mi do kolan.
— Nie widzisz pani żadnych drogich kamieni? zapytał Horner, którego głos drżał ze skąpstwa i chciwości.
— Jest także skrzynia pełna rubinów, szmaragdów i dyamentów.
— Wiesz pan dosyć? zapytał Horner.
— Obudź ją pan, dziś jeszcze jedziemy tam extrapocztą.
— Nie obawiasz się pan zwrócenia na siebie uwagi?
— Cóż to szkodzi? Jedziemy jako bogaci ludzie dla przyjemności. Bądź pan w przeciągu trzech godzin gotów, przyniosę dla Blanki podróżne suknie.
Rodille poszedł na ulicę muzealną. My jednakowoż udajmy się do poddasza Pawła.
Od miesiąca przebiegał on Paryż co dnia. To wieczne bieganie, troska, niedostatek i rozczarowanie dały mu wreszcie pozór człowieka, który uciekł z domu waryatów. Oddawna już postanowił rzucić się do Sekwany i oczekiwał tylko nocy, aby swój zamiar uskutecznić. Gdy się zciemniało zeszedł po wschodach i chciał odejść, gdy żona portyera go zawołała:
— Aj panie Mercier, wyjdźże pan na chwilę. Przed półgodziną oddano tu list do pana, kosztuje trzy sous.
— Oddaj go pani napowrót, ja nie mam pieniędzy.
— Weź go pan i zapłać mi innemi drobnostkami. Znamy się przecież.
Paweł chciał odpowiedzieć, że nie może zwrócić długu, lecz dobra kobieta nie dała mu na to czasu, otworzyła kopertę i podała mu list:
— Ach, co się pan wzbrania! Widzisz pan, już za późno, czytajże.
Mercier zbliżył list do lampy, lecz zaledwie tylko przeczytał kilka wierszy, gdy mocno wzruszonym głosem zawołał:
— Niech panią Bóg błogosławi! Zawdzięczam pani życie!
I wybiegł z domu jakby szalony.
List brzmią!:
List ten wyjaśni czytelnikom najlepiej nagłą radość Pawła.
Blanka nie była dla niego zgubioną! Od czasu gdy ona była w mocy magnetyzera i Rodilla, był on mocno przekonanym, że go odszuka i odzyska, chociażby miał iść za nią aż na koniec świata.
Rozumie się samo przez się, że w tak gwałtownym stanie nie zwracał Paweł żadnej uwagi na otoczenia. Uderzał o przechodniów nie troszcząc się o ich gniew i oburzenie; każdej chwili był narażony na to, że zostanie wozem przejechanym. Nagle przechodząc przez ulice, z którą druga pod kątem prostym się krzyżowała, usłyszał tentent szybko jadących koni i głośne wołanie: „Baczność!“ i zarazem ujrzał pędzący ku niemu powóz.
Chciał stanąć, lecz raz już czynna siła poruszania popchnęła go naprzód. Silny krzyk, potem nacisk niepokonanej siły, która mu przez głowę szybko jak strzała przeleciała tak, że stracił wzrok i słuch. Pierś zaprzęgniętego do kabryoletu angielskiego bieguna powaliła młodzieńca nieprzytomnego na ziemię.
Po piętnastu lub dwudziestu minutach obudził się w aptece; czoło miał obwiązane wilgotnym bandażem a lekarz przytykał mu do nosa silne aroma. Lekarz i elegancki młody mężczyzna przypatrywali mu się z najżywszem zajęciem.
Ostatni mimowolny sprawca nieszczęścia, którego jedyną, i prawdziwą przyczyną była nieprzezorność Pawła Mercier, był właścicielem kabryoletu.
Kilkanaście minut wystarczyło, aby lekarz nabył przekonania, że młodzieniec nie doznał przy upadku żadnego silnego skaleczenia i rzekł:
— Ach mój młody przyjacielu, możesz mówić o szczęściu: każdy inny na pańskiem miejscu byłby sobie ręce i nogi połamał. Lecz pan możesz iść dalej na przechadzkę.
— Mój panie — rzekł do Pawła młody elegancko ubrany mężczyzna — byłbym niespokojny, gdyby pana spotkało jakie nieszczęście, a jeszcze do tego przezemnie sprowadzone, chociaż nie mogę sobie zrobić zarzutu nieuwagi. Oto moja karta, proszę mię odwidzić, jeżeli będę mógł panu w czem usłużyć, będzie mi przyjemnie, gdy będę mógł być panu pomocnym.
Obłocone i wytarte suknie Pawła zdradzały ubóstwo. Młody bogaty mężczyzna dodał cicho i z obawą, aby nie obrazić uczucia młodzieńca:
— Ten nieszczęsny wypadek podarł panu suknie, słuszna więc abyś mi pozwolił, wymienić je na inne.
Nie czekając odpowiedzi Pawła włożył mu wraz z kartą sakiewkę, opuścił aptekę i odjechał.
Zarumieniony że wstydu oddalił się Paweł, lecz odszedłszy sto kroków stanął przed oświeconemi oknami magazynu i wyjął z kieszeni otrzymaną kartę i sakiewkę. Na karcie było wypisane arystokratyczne imię, sakiewka zawierała sześć sztuk złota.
W obecnych okolicznościach było to majątkiem dla Pawła, który nie miał ani jednego sous i był literalnie bliskim śmierci głodowej. Prawdziwie boskiem zrządzeniem przyszła mu ta nieoczekiwana, niespodziana pomoc. Pojął to młodzieniec i modlitwą, z głębi serca dziękował za nią Bogu i łączył podziękowanie swemu szlachetnemu dobroczyńcy.
Noc się już zbliżała, gdy przyszedł na ulicę Amandiers-Popincourt. Nie chodziło mu już o to, by się tajemniczo przeskoczeniem muru dostać do zamkniętej przestrzeni. Postanowił stanąć przed Hornerem i prosić o swą narzeczoną Blankę, a w razie odmowy grozić mu pośrednictwem komisarza policyi.
Zadzwonił i rzekł do służącej, która wyszła:
— Chcę mówić z panem Hornerem.
— Nie znam go.
— Chciałem powiedzieć z panem Leroux — odpowiedział Paweł, domyślając się, że prawdziwe nazwisko Hornera było służącej nieznanem.
— Ach! pan Leroux... A, jeżeli pan chciałeś się z nim widzieć, to już za późno.
— Odjechał! — zawołał Paweł.
— Tak, jak pan mówisz... niedawno, o trzeciej godzinie z swoim przyjacielem i małą panną w pięknym powozie!... a gdybyś pan widział pocztyliona i konie!... cała dzielnica była w oknach. Jeżeli chcesz pan jechać za nimi, to radzę panu pośpiech.
Paweł opuścił głowę, służąca patrzyła na niego ciekawie.
— A, teraz pana poznaję: byłeś pan już tutaj?
— Tak jest.
— Byłbyś pan przypadkiem tym młodym człowiekiem?
— Jakim?
— Wiem, co chce powiedzieć.
— Być może, lecz ja nie wiem.
— Jednem słowem, jak się pan nazywa?
— Paweł Mercier.
— Aha! Byłam pewną, tego... przecież nosiłam list na pocztę... być może, żem źle zrobiła, lecz biedna mała panna prosiła tak długo, że nie miałam siły odmówić. Pan jesteś pewnie jej kochankiem, a kochankowie mię zajmują.
— Takie więc przeznaczenie — szeptał do siebie Paweł — że gdzie się dziś zwrócę, tam znachodzę współczucie i dzielne serca! Czyż nieszczęście znużyło się wreszcie prześladując mnie ciągle?
Opuszczając szybko ulicę Amandiers, zjadł dobry objad, który mu po kilkunastudniowym głodzie szczególnie smakował i udał się na pocztę, aby tam powziąć wiadomości. Łatwo się dowiedział, że o drugiej godzinie zamówiono konie. Od pocztyliona dowiedział się, że on po krótkim zatrzymaniu się na ulicy Amandiers jeździł dorożką do stacyi w Sevres, i wiózł dwóch mężczyzn i młodą pannę, a jego kolega powiózł ich dalej do Versailles. A więc w drodze do Bretanii.
Przeskakujemy czas czterdziestu ośmiu godzin i prosimy czytelników udać się z nami do serca Bretanii, a mianowicie na rządowy gościniec z Paryża do Guimper, sześć do siedmiu mil od Ploermel.
Była to mniej więcej dziesiąta godzina rano: do góry prowadząca źle utrzymywana droga zwracała się to na spadziste pagórki, to znów schodziła po spadzistościach gór na głębokie doliny. Na tej drodze jechał w kierunku zachodnim mały chudy koń, przyprzężony do długiego płótnem zakrytego woza o czterech kołach. Ubogo ubrany mężczyzna z siwą brodą, i w kapeluszu o ogromnych kresach prowadził lejce. Wspaniały płowy wyżeł największego gatunku biegł naprzód i wracał co minuty do pana, z prośbą o pogłaskanie. Mężczyzną tym był Jan Vaubaron a towarzyszył mu wierny Tristan, który się z swej rany zupełnie wyleczył.
Jan Vaubaron, znany powszechnie człowiekiem z woskowemi figurami, jeździł bowiem po całej Francyi z tuzinem figur woskowych, którym swą zręczną mechaniką ruchów nadać potrafił, pytał w każdem miasteczku, w każdej wsi, czy nie zabłąkała się tam kiedy mała, mniej więcej pięcioletnia dziewczyna o jasnych włosach, wszędzie odbierał odmowną odpowiedź, a jednak miał nieszczęśliwy ojciec nadzieję, że odkryje swe dziecko i prowadził swe badania dalej. Wieczorem odpoczywał po długim marszu dziennym, wystawiał zdziwionym wieśniakom figury i otrzymywał od każdego jednego sous, za co opłacał nocleg i pożywienie.
W chwili, kiedy go znajdujemy na drodze z Ploermel, czuł się Vaubaron smutniejszym i mniej śmiałym, jak zwykle; przykre przeczucia dręczyły jego umysł, myślał on, że oczekuje go zdarzenie, które go po tylu ciosach jeszcze raz ciężką uderzy ręką.
Niespodziany wypadek oderwał go w jednej chwili od myśli o złej przeszłości. Chudy koń osiągnął nie bez trudu skalistą wyżynę, długą więcej jak ćwierć mili; biedne zwierzę stanęło samo przez się, a Vaubaron usiadł na kupie kamieni, aby mu dać czasu do odpoczynku. Tristan rozłożył się u jego stóp. Po dwu lub trzech minutach podniósł pies nagle głowę, dawał widocznie znaki niepokoju, wietrzył powietrze w kierunku pobliskiego lasku, wreszcie podniósł się z groźnym wzrokiem.
— No, Tristan, co tam takiego? — zapytał Vaubaron.
Pies nie słuchał głosu pana, a jego warczenie przybierało dziki charakter. Równocześnie wyszła z lasu wilczyca zgłodniała i schudła — mechanik zadrżał na ten widok.
— Szkaradne spotkanie — pomyślał nasz bohater i podniósł kij okuty żelazem ku obronie.
Lecz wilczyca nie uważała człowieka, widziała tylko Tristana, przyskoczyła do niego i chciała go uchwycić za gardło. Dzielnemu wyżłowi udało się jednak wymknąć przed tym pierwszym atakiem, i skoczył ku straszliwemu nieprzyjacielowi z większą zręcznością, i szczęściem chwycił ją za grzbiet i było słychać trzeszczące pod jego pazurami kości i jednem ukąszeniem rozszarpał wnętrzności. Mimo tej strasznej rany nie była wilczyca niezdolną, do walki, wiła się jak wąż, tarzała się w prochu, ciągnąc w upadku i nieprzyjaciela za sobą i przez kilka minut tworzyli oboje jedną szczególną, ciągle się poruszającą masę, podobną do owych fantastycznych, przez fantazyę rzeźbiarzy średniowiecznych wymyślonych potworów.
Ta straszna walka ciągła się dalej prawie bez hałasu. Wilczyca wyła, wyżeł nie szczekał, oboje walczyli wbijając w ciało krwią zbroczone pazury.
Vaubaron stroskany o Tristana chciał jak najprędzej zakończyć tę straszną walkę zamordowaniem wilczycy, lecz w tej zbitej masie ciągle się wijącej nie mógł rozróżnić psa od wilczycy.
Blady i drżący wzruszeniem czekał końca walki z podniesionym kijem. Wreszcie po kilku sekundach uwolniła się głowa wilczycy z pazurów. Kij spadł. Koniec żelazny rozpłatał czaszkę a zwierz rozciągnął się w walce z śmiercią. Vaubaron oddalił się kilka kroków i zawołał Tristana. Pies leżał znużony w kałuży krwi, lecz miał jeszcze dosyć siły by podnieść się i przyjść do pana. Vaubaron zbadał jego rany i przekonał się z radością, że żadna z nich nie była śmiertelną.
W głębi rozwiniętej przed wzrokiem podróżnego doliny wił się strumyk. Vaubaron ułożył Tristana na słomie na przedniej części wózka i podjechał do strumyka. Wyżeł zeskoczył, napił się chciwie, i z widoczną radością w wodzie się zanurzył. Po kilku minutach przestała mu krew ciec z ran, zwierzę wydawało się wesołe i silniejsze.
Strzepując zwilżoną skórę, skakał koło pana, jakby się nic szczególnego nie przydarzyło. Uspokojony jechał mechanik dalej i około piątej godziny dotarł do małego miasta Ploermel.
Ulokowawszy wóz i pakunki w pierwszej gospodzie, którą napotkał, skorzystał z wieczora, dał przedstawienie figur woskowych i zyskał małą sumę wystarczającą na zapłacenie za nocleg i posiłek.
Po przedstawieniu złożył swe figury w wozie i kazał sobie wskazać pokój, w którym miał noc przepędzić. Był to rodzaj nieco umeblowanego gabinetu położonego tuż obok stajen. Vaubaron zwrócił duszę do Boga, jakto zwykł był czynić co wieczora. Z ostatnią myślą o córce, popadł on, głaskając psa, w twardy sen znużonego człowieka.
Po dwu może godzinach obudził go nagły szelest. Koła szybko jadącego wozu toczyły się po nierównym bruku. Słychać było rżenie koni, dzwonki i trzask bicza. Nagle ucichł głośny hałas; powóz zatrzyma! się przed gospodą, a pocztylion poprzedniej stacyi począł wyprzęgać konie. Nic nie było zwyczajniejszego i Vaubaron nie byłby poświęcił ani jednej chwili temu, co się zewnątrz działo, gdyby się nagle wyżeł nie obudził i gwałtownym gniewem nie zawrzał.
Z początku skomlał, potem począł głośno szczekać, stawiać się na tylne nogi, drapać do drzwi pazurami, gryść je, krótko mówiąc, zwierzę okazywało objawy dzikości, nie leżącej ani w jego naturze, ni temperamencie. Od chwili do chwili stawał się jego głos podobny chrypliwemu wyciu tygrysa, któremu odebrano młode.
Mechanik starał się psa uspokoić. Niewiadomo skąd stan wyżła podwajał się coraz bardziej; zgrzytał zębami, piana mu się z paszczy toczyła a on nie ustawał w swych napadach na drzwi.
— To coś nienaturalnego — pomyślał Vąubaron. — Co to znaczy? Nie wiem, lecz muszę popatrzyć.
Zeskoczył z łóżka, ubrał się szybko, i trzymając wyżła za obrożę otworzył drzwi. Tristan skoczył tak nagle, że ledwie się nie wyrwał z rąk Vaubarona, lecz ten jeszcze silniej go zatrzymał. Na podwórzu widać było kręcących się z latarniami ludzi. Na drodze stał zaprzągnięty powóz podróżny. Vaubaron ciągnięty więcej jak prowadzony przez Tristana zbliżył się do powozu.
Nie miał czasu osiągnąć go. Nowy pocztylion wsiadł na siodło i biczem i ostrogami popędził konie. Tristan rwał się z rąk swego pana wśród porywającego szczekania. Widocznem było, że jego instynkt pędził go do wozu, a zmuszony do posłuszeństwa, dręczony był gwałtowną męką zwątpienia, które w ten sposób okazywał.
Pocztylion poprzedniej stacyi przygotowywał się do powrotu.
— Kochany przyjacielu — zapytał go Vanbaron — proszę, kogo pan przywiózł?
— Naprawdę, że nie wiem — odpowiedział pocztylion. — Wszystko, co o nich wiem, to jest to, że lubią prędko jechać i płacą, jak dzielni ludzie.
— Są to mężczyźni?
— Jest ich dwóch i mają ze sobą małą pannę, która z szacunkiem mówiąc, jest wcale piękną.
— A dokądże oni jadą?
— Pan Bóg raczy wiedzieć! Do Sosselin, to pewne, bo Sosselin jest najbliższą stacyą, lecz gdy tam przyjadą, to już nie wiem, bo mogą albo zostać, albo dalej jechać zupełnie według ich upodobania.
Pocztylion wsiadł na konia i szybko odjechał. Vaubaron powrócił do pokoju mówiąc do siebie:
— Dwaj mężczyźni i młoda dziewczyna! Cóż mnie to obchodzi? Lecz skądże ta wściekłość Tristana i dlaczego mnie wzrusza ta myśl, że przejechało tędy młode dziewczę?
Instynkt zwierzęcia, który niekiedy przewyższa rozum, na jaki człowiek jest tak dumny, nie myli się czasem. Wściekłość wyżła była usprawiedliwiona. Był tu nieprzyjaciel, ten sam tchórzliwy nieprzyjaciel, od którego Tristan przed kilku tygodniami w tak okrutny sposób został zraniony.
Dzielny pies domyślił się obecności Rodilla.
Odległość z Ploermel do Guimper wynosi trzydzieści cztery mil. Wóz pocztowy, który tak blisko Vaubarona zmienił konie, odbył tę przestrzeń w dwunastu godzinach i przybył do Guimper na drugi dzień rano.
Blanka, której delikatne zdrowie zostało przez więzienie osłabione, uległa znużeniu wskutek podroży. Doktor Horner wyłożył Rodillemu, że trzeba dać młodemu dziewczęciu kilkanaście godzin odpoczynku, bo w przeciwnym razie można się obawiać jej zachorowania, co by magnetyczne badania, teraz tak potrzebne, na dłuższy czas uniemożliwiło.
Rodille niechętnie tylko usłuchał rady doktora i reszty dnia użył tak dobrze, jak tylko można, było. Dowiedział się, że mała wioska, a właściwie przysiółek Vaubaron jest o trzy i pół mili od Guimper tuż obok sławnego wybrzeża Penmarkh oddalona. Powiedziano mu także ważną rzecz, że przy wiosce znajdują się jeszcze ruiny starego zamku, który należał dawniej do nieistniejącej już i zapomnianej rodziny.
Przekonawszy się o tem, co już dawniej wiedział, kazał sobie osiodłać konia i pouczony dobrze o drodze, pojechał do tej wsi, do której był tak przyciąganym, jak igła magnesowa od bieguna, północnego. Od Guimper aż do Penmarkh przedstawia wybrzeże morskie cudowny nie do opisania widok i nic nie zdoła tym, którzy go własnymi oczyma nie widzieli dać pojęcie o niepojętej walce bałwanów ze skalami.
Rodille poznał tę okolicę ze wszystkimi szczegółami; tak wiernym był obraz, który Blanka w swym śnie magnetycznym skreśliła; on jechał jedyną, drogą wioski, na tentent kopyt końskich wybiegły na wpół nagie dzieci i kobiety z chałup, i z nich to składało się w tej chwili całe zaludnienie wioski, bo wszyscy mężczyźni byli na rybołówstwie. Gdy podróżny zobaczył te nędzne wilgotne doły, które ludziom za mieszkania służyły, rzekł półgłosem:
— Gdzież, do czarta, będziemy mieszkać?
Tymczasem jechał dalej ku wzgórkowi L zobaczył zdala dom, który chociaż ubogo wyglądał, to jednak wydawał się pałacem w porównaniu z innymi. Dom ten był własnością mieszczanina, z Guimper, który go dla własnej przyjemności zbudował, lecz potem znudziwszy się tutaj, znów do miasta odjechał i napróżno na czynszownika czekał.
Rodille oglądnął ten dom uważnie i był przekonanym, że właściciel chętnie mu go na kilka tygodni wynajmie. Zdawało mu się to zbytecznem zwidzić pagórek i zamek i powrócił do Guimper, wypytawszy się pierwej o nazwisku właściciela, od którego dom po krótkim targu wynajął. Na drugi dzień Rodille, Horner i Blanka pojechali do wioski Vaubaron.
Pójdźmy teraz za Pawłem Mercier w Paryu, który dowiedział się, że podróżni pojechali przez Alencon do Bretanii.
Paweł siadł w kilka godzin później na wóz pocztowy jadący do Brest; lecz ponieważ w wozie tylko jedno jeszcze miejsce wolne pozostało, to musiał wydać na to prawie cały swój skarb.
Na każdej stacyi wypytywał powracających pocztylionów o szukanych, a pieniądz otwierał im usta tak, że od dwóch dowiedział się, że oni wieźli dwóch podstarzałych panów i młodą pannę.
W Rennes dzieliła się droga do Brest i do Guimper, a Paweł nie wiedział, dokąd ma się udać. Najmniejsza poszlaka nie mogła go poprowadzić, aż wreszcie wziął za znak to, że konie u wozu głowę ku Brest zwróciły i pojechał tam. Jakże mu serce biło, gdy w Lamballe właśnie wtedy gdy jego wóz się zatrzymał, zobaczył odjeżdżający dyliżans, w którym spodziewał się znaleść tak gorąco szukanych.
Pobiegł ku niemu, skoczył na stopień i spojrzał ku otwartemu oknu, lecz ku swemu przerażeniu ujrzał starego pana ozdobionego orderem i czytającego „Revue de deux mondes” który zobaczywszy wybladłe oblicze zawołał:
— A to głupiec jakiś!
Paweł uciekł i w biurze pocztowem dowiedział się, że od dwu dni nie jechał tędy żaden dyliżans. A więc zmylił kierunek, a nieszczęśliwy mógł wracać dwadzieścia cztery mil piechotą. Na darmo wyrzucił pieniądze na drogę; robił sobie cierpkie wyrzuty, lecz najniepotrzebniejsze zostaje zawsze zwątpienie, i tak wziął on wóz aby powrócić, chociaż jego pieniądze jak śnieg na słońcu stajały.
Przybył więc znów w kierunku Guimper, z wypróżnioną kasą, wziął odważnie kij w rękę i spieszył tam z febryczną niecierpliwością. Po dwunastogodzinnym marszu, w którym zrobił piętnaście mil, zmusiło zupełne znużenie przenocować w Ploermel w tym samym pokoju, w którym przed trzema dniami Vaubaron się zatrzymał.
Mimo sen niespokojny i często przerywany wstał rano i udał się dalej w drogę. Głowa bolała go straszliwie, puls bił mocno, lecz jego ożywiała jedna tylko myśl, iść dalej walcząc usilnie z bolem; tak przeszedł Sosseliu i zbliżał się do Lormine, gdy oczy ćmić mu się poczęły, a pod jego nogami ziemia chwiać mu się zdawała.
— Odwagi, odwagi — mówił on — to nic, ja ją odszukam, bo ja ją odszukać muszę.
Oparł się na lasce, lecz sądził, że ona się gnie pod nim jak pręcik. Paweł zachwiał się i upadł bez przytomności w wilgotny rów, ciągnący się wzdłuż drogi.
Z tego stanu obudziło go uczucie zimna i gorąca, a gdy otworzył oczy ujrzał źle ubranego mężczyznę z siwą brodą, który mu w zimnej wodzie zamaczaną chustkę do czoła przykładał i do gardła wódkę z flaszki wlewał. O kilka kroków stał wózek, a przy nim nędzny, chudy koń i wielki wyżeł był w pobliżu.
— No, lepiej teraz? — zapytał ów człowiek, gdy Paweł oczy otworzył.
— O wiele lepiej! Mam to panu zawdzięczyć.
— Robiłem to, jak mogłem. Miałem pana za umarłego, gdym zobaczył, że pan tam leżysz. Lecz Bogu dzięki, przeszło to jakoś. Ale skądże to przyszło?
— Nie wiem. Owładnął mię obłęd i upadłem.
— Pan z daleka przychodzi?
— Z Paryża.
— Piechotą? — zawołał Vaubaron, on to bowiem był.
— O nie, piechotą przychodzę dopiero z Rennes, lecz jużem się do tego przyzwyczaił i zrobiłem wczoraj piętnaście mil.
— A dzisiaj siedm. A to rozumie pańskie znużenie. Masz pan daleko jeszcze iść?
— Nie wiem tego, chcę bowiem odszukać osoby, które mnie bardzo obchodzą, więc nie mogę napewne oznaczyć, jak długo potrwa moja podróż.
Vaubaron nie chciał się naprzykrzać zbytnią ciekawością, nie pytał więcej, rzekł tylko:
— Ja jadę do Guimper i ofiaruję panu chętnie miejsce na moim wozie, lecz ja jadę bardzo powoli:
— Ileż potrzebuje pan do tego czasu?
— Dwadzieścia ośm mil daleko, a więc trzy dni.
— A to nie mogę przyjąć pańskiej propozycyi, zajdę piechotą prędzej.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Uszedłem wczoraj piętnaście godzin drogi.
— Ale nie ujdziesz pan dzisiaj i jutro.
— Ja chcę, a wola dodaje siły.
— Widziałeś pan co dopiero. Lecz młodość nie wierzy. Próbuj pan iść dalej.
Podał Pawłowi rękę, ten podniósł się, lecz zaledwie uszedł kilkanaście kroków a nogi mu się chwiać poczęły, bliski upadku zawołał z rozpaczą.
— Nie idzie, nie idzie, o mój Boże!
— A więc widzisz kochany panie, że musisz przyjąć moją radę — mówiąc to wysadził Pawła na wóz, podłożył mu słomę pod głowę i mówił dalej z ojcowską troskliwością:
— Sen pana najlepiej wzmocni, lecz zachowuj się pan spokojnie, bo z tylu jest mój cały majątek, mój zarobek, moje figury woskowe, a one łatwo się psują, jak to pan pojąć możesz.
Tak znaleźli się na krańcu Francyi dwaj ludzie, którzy się nie znali, którzy się może nigdy zejść nie powinni, a którzy jedną i tą samą myśl żywili, i jeden tylko cel mieli, tak znaleźli się narzeczony i ojciec Blanki.
Rodille i Horner nie mogli, jak się to łatwo domyślić można, obudzić podejrzenia mieszkańców wsi sąsiedniej i tak upłynęło cztery dni, nim się zabrali do dzieła, które ich do wnętrza Bretanii sprowadziło. Rodille sprowadził kilka toporów, motyk, rydli i haków, które mu się do przedsięwzięcia wystarczającymi wydały. Zupełnie spustoszały ogród około domu był powodem, że te przedmioty, wydawały się tu potrzebne. Doktor zaś z swojej strony oprowadzał Blankę codziennie przez dłuższy czas po nad brzegiem morza.
Młode dziewczę nie pojmowało wcale tego zajęcia, które się w najmniejszej części z jej zwykłem sposobem życia nie zgadzało i byłaby się czuła szczęśliwą, gdyby nie żywiła ciągłego niedowierzania i gdyby nie obawa, że Pawła nigdy więcej nie obaczy. Zresztą spoglądała na rozległe morze i skaliste wybrzeża Bretanii z natchnieniem, połykając silne powietrze morskie pełną piersią, co jej w przeciągu trzech dni zupełnie siły wróciło, chociaż wyglądała jeszcze zawsze jak biała róża.
Czwartego dnia w piękną prawdziwie noc, gdy już wszyscy mieszkańcy w otoczeniu w głębokim śnie byli pogrążeni, rzekł do Blanki Rodille, który jej w ostatnich czasach zawsze ojcowską troskliwość okazywał:
— Wspaniała pogoda zaprasza nas do przechadzki, lecz nie możemy zostawić Blankę samą; chcesz nam towarzyszyć?
— I owszem, a dokąd?
— Ach mój Boże, niedaleko; na szczyt tego wzgórka, gdyż przy świetle księżycowem, które się zaraz okaże, sprawiają takie ruiny cudowny widok. Weź pani szal na siebie i chodź.
Iskra poezyi, jaką Rodille okazał, zdziwiła nieco Blankę, lecz nie znajdywała w tem nic niepokojącego. Zresztą mówił on prawdę; ruiny oświetlone jasnem światłem księżycowem, które znów najczarniejsze rzucały cienie, sprawiały magiczny widok, przy którym Blanka zawołała:
— Ach, jak to piękne, wspaniałe i nieskończenie smutne! A, ptak nocny! To mię przeraża! — zawołało dziewczę nagle, gdy wzleciała sowa i wydała swój nieprzyjemny głos.
— A dlaczego? — zapytał Rodille śmiejąc się — nie przeczuwasz pani, że to duch tych ruin, który nas wita.
Gdy te słowa zamieniono, przyszli na otwarte miejsce, otoczone wprawdzie ruinami, lecz mniej pokryte gruzami. Prawdopodobnie był to dziedziniec zamkowy, na środku stał słup granitowy, podobny do ołtarzy, na jakich kapłani bożków pogańskich, w Bretanii swe straszne ofiary z ludzi przynosili.
— Siadaj pani — rzekł Horner do swej towarzyszki wskazując ten kamień — i śpij.
Mimowolnie słuchając usiadła Blanka i szepnęła tylko:
— A więc po to tu przyszłam.
Po kilkunastu sekundach była pogrążona w śnie magnetycznym.
— Co pani widzisz?
— To, co przed kilku dniami.
— Co jest pod nami?
— Podziemne sklepienie.
— A w niem?
— Skarb niezmiernej wartości.
— Zaprowadź nas pani do ukrytego wejścia.
Blanka podniosła się, a było to po raz pierwszy, że ona w śnie magnetycznym się poruszała, na co obaj mężczyźni patrzyli z ciekawością i zajęciem. Blanka szła powoli, lecz więcej jak automat, który nie chcąc idzie za wewnętrznem urządzeniem kółek.
Zamknięte oczy nie mogły ją prowadzić, a przecież obchodziła ostrożnie każdą przeszkodę, nie dotykając się jej, idąc pewną nogą przez kamienie i pnie drzew, a pewniej nawet jak Rodille i Horner na jawie i z otwartemi oczami. Tak przyszła do wschodów czworograniastej wieży, która miała tylko połowę dawnej wysokości, jej wchód zasłaniały cierniste gałęzie, wyższe i gęściejsze tutaj jak na każdem innem miejscu; tu wydawały się one nie do przebycia. Nie czując zupełnie ostrych cierni, jak się zdawało, zginała jasnowidząca gałęzie i szła dalej przez nie, podczas gdy one za nią znów się zawierały, a obaj mężczyźni mogli wtedy dopiero iść dalej, gdy sobie twarz i ręce podarli cierniami. Znaleźli Blankę stojącą nad okrągłym, do studni podobnym otworem, jeden tylko krok naprzód a byłaby upadła w przepaść.
Rodille schylił się, podniósł kamień i rzucił go w dół, a po kilku sekundach słychać było, że padł w wodę, wydając głuche, słabe i zaledwie słyszalne echo. Mężczyźni popatrzyli na siebie niespokojnie a Rodille rzekł:
— Do czarta, zdaje mi się, że to znacznie głęboko.
— Dowód, że ta przepaść idzie przez całą skałę i że znajdujemy się wysoko nad powierzchnią morza.
— Blanka się pewnie myli; tu nie znajdziemy żadnego skarbu.
Horner zwrócił się do jasnowidzącej:
— Dla czego zaprowadziłaś nas pani nad tę przepaść?
— Ponieważ do skarbu żadna inna droga nie prowadzi.
— Dwadzieścia drabin nie wystarczy na tę głębią.
— To zbyteczne. Dla mnie nie ma żadnej ciemności; widzę szereg żelaznych obręczy, które są dość silne aby oprzeć ręce i nogi i zstąpić odważnie w przepaść.
Horner zapytał:
— Trzeba iść aż na dno?
— Nie; w głębokości dwudziestu stóp otwiera się szeroki chodnik, który prowadzi do podziemnego sklepienia.
— Jesteś pani w stanie prowadzić nas?
— Tak jest.
— A więc prowadź.
Zaledwie wymówił te słowa a Blanka uklękła, chwyciła ręką niewidoczny przedmiot i znikła w ciemnej głębi.
— No, musimy iść za nią — zauważył Rodille.
— Rozumie się — odpowiedział Horner — lecz ta ciemność uniemożliwia to, ślepi nie mogą wychodzić na odkrycia.
— Na to jestem przygotowany, oto światło.
Rodille zapalił dwie świece woskowe, podał jedną towarzyszowi. Po wspomnionych obręczach, które były tak blisko siebie jak szczeble u drabiny, zeszli szybko na dół i znaleźli Blankę w szerokim chodniku. Horner rzekł do niej:
— Prowadź nas pani dalej.
Powoli i jak maszyna szła jasnowidząca naprzód. Po chwili zatrzymała się, wskazała miejsce w murze po prawej stronie i rzekła:
— Tędy idzie droga.
— Trzeba mur przebić?
— Tak jest. A potem jeszcze pięć murów i jesteśmy przy skarbie.
— Dziś nie możemy nic przedsięwziąć bez narzędzi — zauważył Horner.
— Mamy je tu za pięć minut, bo przewidując te przeszkody ukryłem wszystko co potrzeba w ruinach. Za chwilę jestem tu napowrót.
Po kilku minutach przyniósł narzędzia. Mężczyźni wzięli się do ciężkiej roboty, bo te mury pochodziły jeszcze z rzymskich czasów. Pracowali do rana t. j. do piątej godziny a przebili przecież dopiero dwa mury. Pozostawała im więc na przyszłą noc jeszcze podwójna praca.
Wreszcie w trzecią noc, około trzeciej godziny z rana pękł ostatni mur, a Rodille skoczył z latarnią w ręku w sklepienie i zawołał, jak kilka dni przedtem do jasnowidzącej: złoto, złoto, mój Boże tyle złota!
Było tak, jak Blanka powiedziała; na ziemi leżało pełno złota, a widok tylu bogactw byłby najbezinteresowniejszego filozofa zachwiać zdołał. Horner nie chciał wierzyć własnym oczom; stał patrząc na bogactwa upojony szczęściem, że one mają być jego cząstką. Rodille był jak oszalały, rzucał się na złoto, tarzał się w niem, chciał je brać wszystkiemi zmysłami, pełnemi garściami napełniał czapkę na głowie, z której złoto jakby deszcz padało, a jego wzruszenie wzrastało od chwili do chwili.
— Wreszcie, wreszcie, jestem rzeczywiście bogaty! — krzyczał on, nie wiedząc co mówi. — Moje, moje! Wszystko moje! Te skarby, te miliony!
Fryderyk Horner jednak odwrócił żywo głowę i rzekł ostrym głosem:
— Sądzę, że pańskie słowa, źle pańską myśl wyrażają; chcesz pan prawdopodobnie powiedzieć, że to wszystko należy do nas dwóch, te skarby i te miliony.
Te kilka słów magnetyzera obudziły Rodilla.
— Zdaje mi się, kochany — rzekł on — że pan zanadto wiele mówi. Pańskie interesa są mi tak drogie jak moje, a jeżeli mówię mój skarb, moje miliony, to się samo przez się rozumie, że mówię o mej części!
— A, to co innego — odpowiedział Horner — bo widzisz mój najdroższy panie, że mimo mego łagodnego charakteru, byłbym rozbestwionym lwem, gdybyś mię miał pan wystrychnąć na dudka.
— Ależ o tem nawet myśleć nie można. Oddawna masz pan moje najżywsze współczucie, dziś dołącza się jeszcze do tego respekt, jaki się ma przed bogatymi ludźmi, a więc precz z kapeluszem przed milionami i milionerami.
— Jakżeż to wszystko stąd zabierzemy — zapytał Horner po długiej pauzie — to wymaga wiele czasu. Moje kieszenie nie wiele pomieszczą złota.
— Nie troszcz się pan o to; ja który o wszystkiem myślę, przyniosłem małe wory, które są każdorazowo trwalsze, niż ich poprzednicy. Nuże więc do roboty, a jeżeli będziemy pilnymi, to jeszcze tej nocy drugą podróż przedsięweźmiemy.
Obaj napełniali wór po worze a Rodille znalazł dyamenty i drogie kamienie w żelaznej skrzyneczce, podobne zupełnie do tych, które mu Laridon zrabował; Horner wskazał na nie i rzekł:
— To także na równe części jak i inne.
— Do czarta, kuzynku, jesteś dziwnym sknerą. Jeżeli pan niedowierzasz, to nieś także skrzyneczkę, ona jest ciężka i niewygodna do niesienia.
Magnetyzer nie odpowiedział mu nic, bo jego własny ciężar uciskał go dosyć. Obaj opuścili ruiny i ukryli swe skarby w najtajniejszym kącie domu. Gdy się to stało, zamknęli starannie drzwi prowadzące do mieszkania jasnowidzącej, poszli jeszcze raz do sklepienia, a gdy wrócili, zaczęło świtać na wschodzie. W następnych dwu nocach chodzili tam znowu, ubogi dom napełniał się skarbami i zawierał już miliony, a sklepienie starego Hugenoty zawierało w sobie jeszcze dwa razy tyle. Wtedy rzekł Rodille do magnetyzera:
— Kuzynku, ten dom nie jest dobrym schowkiem dla takich skarbów, wiesz to pan tak dobrze jak i ja, i pierwszy lepszy śmiałek może nas okraść. Przenieśmy najprzód tę część w pewne miejsce schronienia, a potem znów tu powrócimy. Nie odważamy się na nic, bo nikt nas nie zdoła pozbawić tajemnicy podziemnego sklepienia.
Gdy i doktor był tego samego zdania, udał się Rodille do Guimper, kupił wóz i konia, a zarazem dwa zupełne ubrania wieśniacze, w jedno ubrał się i do domu wieśniaczym wozem powrócił. Blanka miała spać na wozie, a obaj mężczyźni iść obok niego.
Zbliżył się wieczór wietrzny, pełny grzmotów i błyskawicy, burza wrzała na morzu a Rodille był niespokojnym i drażliwszym jak zwykle.
— Nim zaprzęgniemy, podzielmy się.
— Nic trudnego, każdy połowę i basta.
— Połowę? — wołał Rodille śmiejąc się złośliwie — tak pan myślisz? Lecz ja nie, ja żądam dwie trzecie.
— Jakiem prawem?
— Jedną trzecią, jako znalazca skarbu; bezemnie nie słyszałbyś pan nigdy o nim.
— A pan bez mojej jasnowidzącej, a więc także nie miałbyś bezemnie ani szeląga.
— A więc, nie sprzeczajmy się dłużej nad słusznością albo niesłusznością, ja chcę dwie trzecie, i do czarta dostanę je.
— Czemże mię pan zmusisz, jeżeli ja nie chcę?
— Zastrzelę pana jak psa.
W chwili, gdy to Rodille wypowiedział, wyciągnął dwa małe pistolety i wycelował do Hornera, lecz ten z równą szybkością wydobył swoje i podniósł ku przeciwnikowi. Ten zaczął się śmiać i rzekł:
— Byłoby szkodą, gdybyśmy się obaj zabili, uznaję pańskie przyczyny, dostaniesz pan połowę.
— Seryo?
— Nie wątp pan o tem. Tu składam moje pistolety, idź pan za moim przykładem i bądźmy nadal dobrymi przyjaciółmi.
Rodille zrobił, jak powiedział, Horner schował pistolety; lecz w tejże samej chwili spuścił kurek jednego i strzelił do Rodilla, który się do niego zbliżał, ten zachwiał się, ale nie upadł, bo kula zatrzymała się na silnym miedzianym bretańskim pasie.
— Dobrze trafione — rzekł on — teraz kolej na mnie — wydobył pistolet i strzelił do Hornera o cztery kroki, nim tenże miał czas wydobyć drugą broń: Horner upadł jak ścięty dąb nie wydawszy ze siebie głosu. Na strzał i upadnięcie odpowiedział głuchy krzyk z przyległego pokoju, a Rodille przypomniał sobie, że magnetyzer zamknął tam Blankę, która teraz słyszała a może nawet i widziała wszystko — ona wie za wiele — rzekł on zimno — ona musi umrzeć.
Szybko otworzył drzwi, lecz pokój znalazł próżny. Młode dziewczę wyskoczyło przez okno, które tylko trzy stopy po nad ziemię było osadzone i korzystając z ciemności uciekła. Rodille strzelił na wiatr za nią, a błysk strzału pokazał mu lekką postać uciekającej. Wystrzelił drugi raz z pistoletu Hornera i wyskoczył przez okno aby Blankę ścigać.
Zostawiliśmy Vaubarona jadącego z Sosseliu do Lorminé; szedł on obok konia, a Paweł Mercier leżał na wozie. Wśród drogi mówił mechanik do siebie:
— Wielbię cię, mój Boże, żeś mię uznał godnym pomódz temu biednemu; dozwól mi zawsze odpłacać ludziom dobrem za to, co mi złego uczynili.
Te błogie myśli były w istocie łagodzącym balsamem na ciężkie cierpienia naszego bohatera, który szedł obok wozu i przekonany, że jego pupil śpi, nie mówił nic do niego, dopóki nie przyjechali do gospody Cop-Hardi, jedynej w całem Lorminé.
— Tu, mój młody przyjacielu, możesz zesiąść i dostać według upodobania albo pokój z dobrem łóżkiem, albo wiązkę słomy w stodole.
Vaubaron nie otrzymał żadnej odpowiedzi: rzuciwszy atoli wzrok na wnętrze wozu, zobaczył do żywego zaniepokojony, że biedak osłabł zupełnie.
Vaubaron wziął go na ramiona, zaniósł do gospody i ułożył w łóżku. Paweł Mercier przyszedł do siebie, lecz silna febra dręczyła go bez ustanku przez czterdzieści ośm godzin. Vaubaron pielęgnował i usługiwał mu, z wyjątkiem kilku godzin, w których jeździł w okolicę i dawał często dziennie trzy przedstawienia, aby powiększyć swoje środki pieniężne. To trwało prawie tydzień, a Paweł wyzdrowiał o tyle, że mógł znów znosić trudy. Gdy się od gospodarza dowiedział, że ten pojedzie na jeden dzień do Guimper, prosił go, aby go wziął ze sobą, co dziarski Bretończyk przyrzekł. Do Vaubarona, którego imienia nie znał, napisał kilka wierszy, aby czekał na niego w Lorminé, gdyż jego nieobecność potrwa tylko krótki czas.
W Hennebon zatrzymał się gospodarz, a w tym krótkim czasie dowiedział się Paweł, że przed dwunastu dniami przejechali tamtędy dwaj starsi panowie i młoda panna, którzy udali się do Guimper.
W Guimperé dowiedział się, że młoda panna była blondyną bladą i smutną i że piła tam wodę, którą sobie z wozu podać kazała. Mogła to być tylko Blanka.
W godzinę później jechał dziarski Bretończyk po bruku w Guimper. Aż dotąd było niebo pogodne: teraz atoli okazały się na horyzoncie ciemne chmury, a na oceanie nowe groźne zmarszczki. Gospodarz wyciągając rękę rzekł:
— Dziś w nocy będzie tęga burza, mój młodzieńcze; rozumiem się na tem dobrze, byłem długi czas rybakiem. Gdybym był wolnym, tobym nie czekał, ale ja mam żonę i dzieci.
Gdy Jan Vaubaron powrócił do Lorminé, przeczytał list Pawła, który dwie godziny przedtem odjechał, zjadł mierny objad, przygotował się znów do podróży i zostawił wiadomość, że po dwóch dniach powróci. Vaubaron oznaczył sobie drogę, lecz pod wieczór zawrzała silna burza i niedozwoliła mu osiągnąć wieś, którą na nocleg wybrał. Chciał on na drugi dzień dłużej wypocząć, dawał krótkie przedstawienia i popędzał swego chudego konia więcej jak zwykle, lecz ten stanął, chociaż do najbliższej miejscowości trzeba było jechać jeszcze trzy godziny.
Straszliwa burza groziła wybuchem, lecz na szczęście znalazło się w pobliżu coś, co było podobne do chaty z gliny i drzewa, bez drzwi i okien. Jakkolwiek źle to wszystko wyglądało, to jednakowoż musiało wystarczyć dla podróżnego, i przydało się w istocie, gdy deszcz padać począł. Mechanik ustawił wóz na boku drogi, wyprzągł konia, który poszedł skubać trawę, zaniósł do chaty wiązkę słomy i puścił Tristana, który od dwu dni okazywał znaki jakiegoś żywego, dziwnego niepokoju, i w ogóle zmienił się zupełnie, stawszy się tak złośliwym, że pan musiał go przywiązać do koła wozu, aby jakiego przechodnia nie pokąsał. Vaubaron rozpalił ogień, ułożył się na słomie i wkrótce potem usnął.
Podczas gdy on śpi, pójdźmy za Rodillem, który wystrzeliwszy dwa razy wyskoczył oknem, aby ścigać Blankę. Jego oczekiwanie, że ją zaraz złapie, zostało zawiedzionem, bo biedne dziewczę osiągło prędko lasek i przy pomocy ciemności znikło w gęstych drzewach. Ujrzawszy wkrótce próżne usiłowania, pomyślał nad tem, aby jak najprędzej opuścić to miejsce, które mu mogło być bardzo niebezpiecznem. Powrócił szybko do domu, zaprzągł konia, ukrył wszystko złoto w słomie i chruście, poznając dobrze, że nie pozostaje mu nic innego, jak szybki odjazd. Nędznik nie pomyślał nad ogromnym ciężarem, który koń na złej drodze ledwie mógł poruszać i niezadługo upadł pod batogami bezsilny na ziemię.
Rodille pienił się ze wściekłości i wyrzucił wiele strasznych przekleństw podnosząc konia i widząc się zmuszonym zakopać znaczną część złota, a i tak jeszcze poruszał się wóz bardzo powoli, bo gwałtowny deszcz popsuł wszystkie drogi. Roztropnie ominął Guimper, aby nie być poznanym w gospodzie, w której przed dwoma dniami się zatrzymał. Gdy dzień nadszedł, obawiał się nędznik, aby się nie spotkał z bretańskimi wieśniakami, których stroju używał, lecz mowy nie rozumiał. Zdarzało się nieraz, że bandyci pomagali sobie dawaniem znaków, że są niemi. Ludzie, którzy mówili po francusku i których on rozumiał, dziwili się niezmiernie, że taki tęgi koń tak trudno ciągnie próżny prawie wóz i pytali czy te wory, które leżą pod słomą, nie zawierają talarów. Rodille drżał wskutek tak niebezpiecznych żartów. Wkrótce postanowił jechać tylko w nocy i pojechał w gęsty las, aby tam resztę dnia przepędzić. Pod wieczór jechał dalej nabiwszy cztery pistolety, ukrywszy dwa z nich w kieszeniach, a dwa trzymając w ręku, aby w razie niebezpieczeństwa mógł strzelać.
Zbrodnie jakie dokonał na Fryderyku Hornerze i Blance mogły łatwo naprowadzić do jego odkrycia, postanowił zatem nie wracać do Paryża, gdzieby go władze łatwo odszukać mogły; zamyślił więc pojechać do małego portu rybackiego, oddalonego od Guimper o dwadzieścia lub trzydzieści godzin jazdy, kupić tam silną barkę, nająć trzech wioślarzy i pojechać do Anglii, gdzieby mu jego miliony, które miał ze sobą, wygodne życie dawały.
O trzeciej godzinie z rana obudziło Vaubarona gwałtowne szczekanie Tristana. Kazał psu być cicho, lecz to podwajało jego wściekłość. Drugi raz słyszał mechanik tak gwałtowne szczekanie wyżła, raz w nocy, w której zamordowano Laridona, drugi raz w Ploermel, gdy dwóch mężczyzn z młodą dziewczynką pojechało do Guimper; rzekł on do siebie, że byłoby to karygodnem lenistwem nie zważać na powtarzany znak; był on przekonanym, że instynkt psa przestrzega przed niebezpieczeństwem, albo nieprzyjacielem. Podniósł się z legowiska, wyszedł z chaty i wkrótce usłyszał uciążliwe stąpanie konia ciągnącego ogromny ciężar.
— Kto tam? — zawołał, a gdy żadnej odpowiedzi nie otrzymywał, wołał dalej: — Ktokolwiek to jest niechaj się zatrzyma, albo się go do tego zmusi.
— Jeżeli tak, — wołał Rodille, myśląc, że ma ze zwykłym złodziejem do czynienia, to radzę ci po prostu, abyś poszedł sobie swoją drogą, bo w przeciwnym razie palnę cię kulą w łeb.
Vaubaron żaryczał jak tygrys, bo poznał głos człowieka, który mu już raz umknął, a mianowicie mordercę z ulicy Pas-de-la-Mule i mordercę z Montevillier. W przekonaniu, że Bóg dał mu go w jego ręce, rzucił się Vaubaron na Rodilla, który do niego dwa razy strzelił, podniósł nieprzyjaciela jak dziecko, ścisnął mu dłonią, gardło i zaniósł do chaty. Bandycie brakowało do obrony: spokoju i przytomności umysłu. Zamiast wyprzeć się wszystkiego, coby mu się łatwo udało, bo mechanik nigdy jego twarzy nie widział, wołał Rodille ciągle:
— Zlituj się nademną, nie zabijaj mię.
— Ciebie zabijać, — odpowiedział Vaubaron z wyrazem nieopisanej nienawiści i pogardy, nie obawiaj się, tego ci nie zrobię, ty umrzesz nie tutaj, umrzesz nie odemnie.
— Cóż zresztą ze mną zrobić zamyślasz? Wydać mię? O nie czyń tego, na, cóżby ci się to przydało? Ja jestem bogaty, bardzo bogaty, sto razy bogatszy jak ty myślisz. Podzielę się z tobą mym całym majątkiem, albo jeszcze więcej, oddam ci wszystko, lecz puść mię.
— Milcz, — zawołał przeciwnik, oszczędzę cię dla kata. A jeżeli swą zuchwałość posuniesz do obrażenia mnie, to ci go na tym tu miejscu zastąpię.
W małej drewnianej skrzyneczce na wozie były kawałki świec woskowych, któremi mechanik oświecał miejsce swych przedstawień. Zapalił jedną z nich, postawił ją na ziemi w chacie i rzekł do Tristana:
— Uważaj na niego; on należy do nas, baczność!
Wyżeł zawył dziko, gryzł z całą siłą sznur, do którego był przywiązany i zachowywał się jak tygrys, który widzi się od swego łupu oddalonym. Vaubaron wyprzągł konia Rodillego, silniejszego i młodszego od jego i odjechał szybko.
Zaledwie tylko bandyta został sam, a już pierzchła od niego wszelka obawa, pod której wpływem utracił siłę rozważania, rzekł zimno, do siebie, że człowiek, który drży, sam przykłada rękę do swej zguby, i że jego położenie nie jest jeszcze teraz bez nadziei.
— Chodzi tylko o to — mówił on do siebie — abym się uwolnił z mych więzów, bo ten głupiec Vaubaron powierzył straż nademną psu, mocno uwiązanemu, co mi się wydoje więcej śmiesznem, jak niebezpiecznem. Rozerwać moje więzy, to główna sprawa, lecz jakże dojść do tego?
Rodille usiłował wydobyć ręce z więzów, lecz na próżno, z przekleństwem uznał niemożebność uwolnienia się w ten sposób i był już bliskim rozpaczy, gdy mu nagłe nowa myśl przyszła. Więzy były wprawdzie nierozwiązalne, dozwalały jednakowoż na pewien stopień poruszania się. Przytoczył się do świecy, którą Vaubaron na ziemi zostawił i odważnie trzymał swe ręce nad płomieniem tak długo, dopóki więzów rozerwać nie zdołał. Chciał zarazem rozciąć więzy na nogach, lecz napróżno szukał po kieszeniach noża, który zawsze miał przy sobie; musiał go niezawodnie zgubić wtedy, gdy go mechanik niósł tutaj.
Nie mogąc ich rozciąć, musiał je rozwiązywać, do czego potrzebował czasu kilku minut. Wreszcie uwolnił się z więzów i jednym skokiem stanął we drzwiach, lecz cofnął się natychmiast, bo sznur, którym był Tristan przywiązany był dosyć długi, aby wyżeł mógł dojść do drzwi i stanął tutaj milcząc, lecz zarazem pieniąc się ze wściekłości, patrząc błyszczącemi oczyma na człowieka, który myślał że jest już od strasznych ukąszeń psa szarpanym.
Gdy Rodille w najodleglejszy kąt się cofnął, przemyśliwając nad innym środkiem ucieczki, ułożył się pies w drzwiach w postaci sfinksa. Chwilę myślał bandyta nad tem, aby przepalić dach i uciec tym sposobem, lecz narażał tem życie i wolność, postanowił więc wyłamać glinianą ścianę. Ściana z gliny i chrustu nie długoby się była opierała ściśniętym na pół opalonym rękom Rodilla, gdy nagle straszny szelest odwrócił go od pracy a on popatrzył na Tristana; wyżeł stał się jednej minuty zupełnie nie do poznania, straszliwe nieszczęście zdawało się psem owładnąć, jego oddech był gwiżdżącym, kurczowo uderzał długim ogonem, chwiał się i charczał, jakby mu coś gardło dusiło; jego oczy błyszczały i zdawały się wychodzić z głowy, gęsta piana toczyła się z paszczy. Rodille drżał na całem ciele i zawołał:
— Jestem zgubiony, pies się wściekł.
Miał słuszność, wilczyca, którą pies zagryzł przed kilku dniami, była wściekłą, a jej ukąszenia zgotowały dziarskiemu Tristanowi straszne nieszczęście, które się teraz na nim okazało. Po krótkim czasie uspokoił się więzień, bo pomyślał sobie, że sznur jest za krótki, aby psa dopuścił do niego i zabrał się z tem większą pilnością do pracy.
W ten sposób upłynęło znów kilka minut a gdy na szelest innego rodzaju odwrócił się więzień, spostrzegł, że Tristan usiłował przegryźć sznur, którym był przywiązany.
— O Boże, mój Boże! — wyjęknął ledwie na pół umarły.
Pies gryzł i gryzł, i słychać było, jak nitki pod jego silnemi zębami pękały, tak długo, dopóki się sznur nie przerwał. Rodillemu wydawały się te kilka sekund latami.
Dręczony strasznemi bolami tarzał się Tristan więcej, niż szedł naprzód i zdawało się, że w ten sposób skończy. Na ten widok pomyślał Rodille:
— Nie zobaczy mię, mogę wyjść.
Lecz zaledwie skoczył ku drzwiom, pies się podniósł, bandyta się cofnął, Tristan był przygotowany do skoku.
Opuściliśmy Vaubarona w tym czasie, gdy on dosiadłszy konia, co siły pędził do miasta, by wezwać władzę do pośrednictwa w uwięzieniu mordercy, przez którego cierpiał tyle przez lat dwanaście.
Ujechał już dość daleko, gdy nagle został otoczonym przez kilku jeźdźców; było to pięciu żandarmów.
— Moi panowie — rzekł Vaubaron, dzięki Bogu, żem panów spotkał, bom właśnie jechał za wami.
— A to po co?
— Aby wydać wam ciężkiego zbrodniarza.
— Mówisz pan o zbrodni, która przed trzema nocami o trzy mile od Guimper popełnioną, została?
— O tem nie wiem, lecz zaręczam, że człowiek, którego panom wydam, jest zdolny każdej zbrodni i mogę mu udowodnić dwa morderstwa.
— Gdzież on jest?
— Zaprowadzę panów do niego.
Żandarmi otoczyli Vaubarona, który pędził z nimi kłusem tam, skąd przybył. W czasie jazdy oglądał przywódca nie bez niedowierzania ubogie ubranie człowieka, który mu mało szacunku dla siebie okazywał, i postanowił oddać go pod śledztwo, skoro się tylko do tego nadarzy sposobność. Nie jechali godziny, gdy się zbliżyli do chaty.
— Cóż to za wozy?
— Jeden jest moim, a drugi człowieka, którego macie panowie teraz pojmać.
— Zawiodłeś go pan do tej chaty?
— Tak jest.
— Ależ tam drzwi otwarte.
— Nic to nie szkodzi, on jest dobrze strzeżony.
Przywódca, dwóch żandarmów i Vaubaron zleźli z koni, przeskoczyli rów i poszli do chaty. Pierwszy zaglądnął do niej, obrócił się i zawołał do mechanika:
— Cóżeś nam opowiadał towarzyszu? Tu nie ma przecież nikogo?
— Nikogo! Co pan mówi, nie ma nikogo? — zawołał Vaubaron przerażony.
— Uduszony pies i nic więcej. Patrz pan sam.
— A, łotr, znów umknął.
— To nic trudnego — rzekł drugi szyderczo — trzeba go więc ścigać. Ale pokaż pan swoje papiery, mój kochany.
— Papiery! Nie mam ich — odpowiedział Vaubaron szorstko — lecz nic to nie szkodzi, pełnij pan swój obowiązek i aresztuj, nie stawiam żadnego oporu, lecz tylko prędko i błagam pana na kolanach, nie trać pan ani minuty, zawieź mię pan przed sędziego śledczego, lub kogo innego, chodzi tu o honor niewinnego a ukaranie skrytobójcy!
— Do czarta, panu się bardzo prędko dzieje — rzekł żandarm — przezemnie, nie mam tu nic do czynienia, a więc na koń i marsz!
Jeden jeździec został w chacie dla strzeżenia wozów a inni pojechali szybko z Vaubaronem.
Pawłowi Mercier jadącemu z gospodarzem z Coq-Hardi przez bruk miasta Guimper zdawało się, że na rogu jednej ulicy ujrzał twarz Rodilla, zeskoczył więc z wozu, aby ścigać zbrodniczego dyrektora bióra, lecz nie mógł go znaleźć, czy się może łudził, czy też z innej przyczyny. Rozgniewany tem, żywił przecież nadzieję, że jest na tropie Blanki i jej uwodzicieli i chodził po wszystkich gospodach dopytując się o podróżnych, których wedle możności najdokładniej opisywał.
W ten sposób znalazł wkrótce gospodę, w której się oni przed czterdziestu ośmiu godzinami zatrzymali i dowiedział się, że Paryżanie najęli w pobliżu morza dom oddalony od Penmarkh o pół mili. Było to wszystko, czego sobie życzył, odurzony pewnością, że wkrótce ujrzy swą narzeczoną, zapomniał o tem zupełnie, że gospodarz z kolacyą go oczekuje i chociaż dzień miał się ku schyłkowi, to jednak nie tracił ani minuty, i poszedł w kierunku Penmarkhu.
Szedł zaledwie godzinę, gdy noc nadeszła i powstała burza, która już długo groziła. Bałwany uderzały z hukiem o skały, pioruny oślepiały go co minuty, a silne wiatry groziły mu powaleniem o ziemię, lecz Mercier szedł całą noc dalej, nie wiedząc czy się do celu przybliża, czy oddala.
Gdy ranek zaświtał, ujrzał Mercier przed sobą o dwieście kroków dom, w którym poznał ów samotny, jaki mu w Guimper opisano. Nie zważając na znużenie i zimno, które go do kości przejmowało, zbliżał się z bijącem sercem szybko do niego. Drzwi były otwarte a on wszedł gwałtownie bez oddechu, lecz pierwsze jego spojrzenie padło na zimnego, zdrętwiałego trupa Fryderyka Hornera leżącego w kałuży krwi.
Paweł wydał okrzyk przerażenia, obawiał się bowiem, by doktor nie był jedyną ofiarą, zbladł i był już blizki upadnięcia. Lecz wkrótce zapanował nad sobą, przebiegł wszystkie pokoje, wołając Blankę a gdy wszystkie usiłowania były próżne, pobiegł do lasu, wołając ciągle drogie imię, przerywając tylko kurczowem westchnieniem.
Naraz podniosła się w szerokim lesie lekka postać, powabne zjawisko w ciemnem otoczeniu wśród stuletnich dębów i słuchało z natężeniem głosu wołającego „Blanko“, a po chwili biegło dziewczę po mokrej trawie, śmiejące i szczęśliwe mimo bladości i cierpienia rzuciło się w ramiona narzeczonego.
— O mój drogi Pawle, o tobie tylko myślałam gdym była już bliską śmierci, teraz jesteśmy połączeni i nie rozłączymy się już więcej, nie zniosłabym naszego rozłączenia, ani tych ostatnich dni, które przeżyłam.
Potem opowiedziała krótko ostatnie zdarzenia.
— O ten nędzny Rodille, ten łotr — wołał Mercier — przebrał wreszcie swą miarę, to jego zbrodnia!... Moja droga Blanko, jesteś w stanie pójść do Guimper?
— Jeżeli chodzi o opuszczenie tego domu, to dobrze.
W dwie godziny później złożyła Blanka swe zeznanie w sądzie, sędzia śledczy udał się do samotnego domu, na miejsce zbrodni, aby zbadać stan rzeczy, a zarazem wydano rozkazy, ścigania zbrodniarza we wszystkich kierunkach, poruszono żandarmów i wieśniaków. Opowiedzieliśmy już że oddział tych jeźdźców odjechał z Vaubaronem w mniemaniu, że on jest wskazanym mordercą. Mechanik zjawił się z towarzyszami przed sędzią w Guimper i rzekł do niego z spokojną powagą:
— Mój panie, jestem Jan Vaubaron, najnędzniejszym z ludzi, potworem albo męczennikiem... Czuje w tej godzinie, że miłosierdzie Boskie jest bliskie... Pan widzi, że się nie waham mówić z panem, a mój wzrok spotyka pański otwarcie. Udziel mi pan uwagi, a gdy mię pan wysłucha, to dopomóż mi.
Vaubaron opowiedział dokładnie historyę swego żywota, sędzia słuchał go z wytężoną uwagą, a gdy skończył, rzekł do niego z dobrocią:
— Jeżeli pan jesteś rzeczywiście niewinnym a tamten zbrodniarzem, to możesz być spokojnym, niesprawiedliwość nie może pana dłużej prześladować.
— Uwięź pan tamtego, a jam ocalony.
Sędzia śledczy ponowił i zaostrzył dane rozkazy, a ponieważ wiedział, że Rodille znajduje się w lesie, to starano się o to, aby mu ztamtąd ucieczkę uniemożebnić. Podwładne sądowi organy rozwinęły całą pilność, aby schwytać zbiega, a ocalić niewinnego; szukano wszędzie zamknięto wszystkie wyjścia, przetrzęsiono wszystkie kryjówki, aby zbrodniarza wydać sprawiedliwości. Część żandarmów otoczyła las, w którym się Rodillego znaleźć domyśliwano, wszyscy wyruszyli, jakby do boju. Noc nadeszła, a nie znaleziono jeszcze żadnego śladu, Vaubaron słuchał nadaremnie każdego szelestu, i napróżno wypytywał, czy schwycono zbrodniarza, gdy żandarmi wieczór wrócili. Chociaż mu mówiono o przedsięwziętych środkach, to jednak to go nie uspokajało, bo spryt Rodillego był mu znanym; ten człowiek, który tyle zbrodni na swych barkach dźwigał, uchodził w jego oczach za całą armię.
Tak było i drugiego dnia, i przetrzęsiono już całą okolicę, a sąd stracił ochotę i zaufanie w swe siły. Przez trzy dni trudził się nadaremnie. Zwłoki Fryderyka Hornera trzeba było pochować, bo w tem małem mieście nie znano Gannala sztuki przechowywania zwłok, a przecież pewność co do osoby doktora, konieczną była do kryminalnego procesu. Sędzia śledczy wpadł na pomysł, że człowiek, którego miał w rękach jest współwinowajcą zbiega, i zamierzył przedsięwziąć przesłuchanie go nad zwłokami.
Strasznem było dla Vaubarona, podejrzanemu drugi raz o morderstwo, stawać przed zabitym. Przed jego umysłem przeszło całe życie i napełniało go wściekłością na myśl, że morderca ujdzie znów kary a on cierpieć musi za niego. Jego urywane odpowiedzi wzmacniały podejrzenie sędziego, a mechanik widział swój wyrok w wyrazie jego twarzy.
— Przed czternastu dniami wpadnie on w nasze ręce — mówił urzędnik. Lecz jakże mu można co zarzucić na jedyne pańskie słowo? A może straci on w obecności swej ofiary straszliwą przytomność umysłu jaką mu pan przypisujesz; lecz jutro już nie mam tego środka do rozporządzenia.
— A może, — odpowiedział mechanik.
Przypomniał sobie na sztukę, która mu już raz usłużyła i prosił aby mu pozwolono odtworzyć postać zwłok.
Sędzia pozwolił na to po długim wahaniu, a zamiar ten pozostał tajemnicą pomiędzy nim a Vaubaronem. Trzy dni upłynęło. Vaubaron z zaczerwienionemi oczyma, dzikiem spojrzeniem i wyschłem gardłem pracował nad swem tajemnem dziełem. W sobotę wieczór ukończył je, i myśląc, że napróżno wytężał swe siły, upadł znużony na siennik i wyjęknął:
— I po cóż walczyć dłużej, gdy Bóg jest przeciwko mnie.
Myśl o córce podniosła go i zesłała mu łagodzące łzy.
Naraz usłyszał silne stąpania po stopniach wschodów i żywe głosy. Przyskoczył do drzwi i zawołał:
— Łaski, litości; jeżeli macie jaką córkę, jeżeli przeczuwacie trwogę niewinnie oskarżonego, powiedzcie, czy to ten, którego mi sprawiedliwość boska zsyła.
Rodille, podobny do straszydła, którego bliskiego śmierci głodowej znaleziono w dole, gdzie się ukrył mając na sobie znaki zębów Tristana; nie obawiał się śmierci, bo spodziewał się ujść jej swą piekielną chytrością i zręcznością, lecz drżał przed strasznem nieszczęściem, przed wścieklizną. Urzędnik zjawił się jeszcze tego samego wieczora, bo dla człowieka sumiennego i znającego obowiązek nie było czasu na spoczynek, jeżeli chodziło o spełnienie służby. Zastał on więźnia przy życiu, lecz bliskiego już prawie śmierci. Rodille z swą zwykłą bezczelnością wypierał się zbrodni tak, że sędzia musiał dalsze badanie odłożyć na drugi dzień.
O ósmej rano zaniesiono Rodillego na materacu do bióra sędziego śledczego. Był to wielki pokój, umeblowany stolikiem do pisania dla urzędnika, krzesłem poręczowem i trzema krzesłami słomianemi, w jednym rogu pokoju widać było zasłonę z grubego sukna nieprzeźroczystą nawet dla bystrego wzroku Rodillego, który ustawicznie patrzał na nią smutny, bo czuł, że walczy z życiem. Obok stał Vaubaron strzeżony przez dwóch żandarmów, a gdy patrzał na swą ofiarę, to drżał ze złości na całem ciele, podczas gdy zbrodniarz zarumienił się tylko lekko i zwracał oczy na urzędnika. Rozpoczęła się walka między nimi trzema, walka, w której zbrodniarz trzymał niewinnego i sędziego w szachu, a czoło ostatniego zwilżał zimny pot na pytanie:
— Winny jest tutaj, ale który z was dwu? Może obaj nimi jesteście?
Zeznania nie były całkiem jasne, urzędnik myślał już nad podstępem; Rodille rzekł do siebie:
— Koniec się zbliża.
Postanowił opierać się do końca i umierać nie złożywszy zeznania, czuł, że jego siły gasną, lecz zwycięstwo nad sobą chciał wydrzeć sprawiedliwości ziemskiej. Czuł w sobie walkę ze śmiercią i rzucił na Vaubarona wzrok pełen nienawiści, lecz zarazem i tryumfu, gdy sędzia odsuwając zasłonę rzekł nagle: — Znasz pan tych dwóch? — Stał tam Fryderyk Horner a obok niego Laridon: Krzyk przerażenia uleciał z ust wszystkich, którzy byli temu obecni, głos Rodillego nie miał w sobie nic ludzkiego; stracił przytomność, tak, że musiano przywołać lekarza; obawiano się każdej chwili, że ujrzą jego śmierć. Podczas gdy lekarz zadawał sobie trudu, aby nieprzytomnego przywołać do życia, patrzał on ciągle na straszne postacie, twory sztuk, które ustawione w kącie sprawiały nieprzyjemne wrażenie. Sędzia śledził te spojrzenia.
Gdy Rodille wracał do przytomności, kazał sędzia ustawić figury tak, aby cierpiący nie mógł ich widzieć. Wreszcie otworzył oczy, oglądał się naokoło i szukał istot, które go dręczyły strasznemi wspomnieniami. Obróciwszy głowę ujrzał znowu obie postacie, które uważał za straszydła swych ofiar, wyszłych z łona ziemi, rzucił się na kolana i zasłaniając rękami oczy, wyjęknął:
— Przyznaję się, przyznaję, weźcie tylko te okropne straszydła z przed mych oczu.
— Morderco, morderco! — zawołał Vaubaron, — chcesz widzieć także twe inne ofiary barona Viriville i nieszczęśliwą Urszulę Renaud, mają i one wyjść z grobu i oskarżyć cię?
— Nie, nie! Przyznaję się! — skrzeczał zbrodniarz więcej, niż mówił. — Ja ich zamordowałem, tylko precz z temi straszydłami!
Spuszczono zasłonę, a sędzia śledczy zapisał zeznania Rodillego, przez które okazała się niewinność Vaubarona. Lecz na tem nie był koniec, sprawa musiała pójść przed sądy przysięgłych; nasz przyjaciel napisał do adwokata, który go przed dwunastu laty w Paryżu tak dzielnie bronił, a ten przybył szybko, podał staremu przyjacielowi rękę i zawołał wzruszony:
— Dzięki Bogu, wreszcie i dla pana wybiła godzina sprawiedliwości.
Wieczór przed przeczytaniem wyroku zjawił się Paweł Mercier z Blanką w więzieniu Rodilla, Vaubaron zachwiał się, bo myślał, że to Marta w swym szesnastym roku weszła, jego serce biło mocno, a ramiona rozwarły się mimowolnie.
— Mój panie, — rzekł Paweł, — to dziecię nazywa się Blanka Vaubaron, nie zna ani ojca ani matki i żyła od najmłodszych lat u magnetyzera Fryderyka Hornera.
— Moja córko, moja stracona córko! — zawołał mechanik, a Blanka padła płacząc w jego objęcia.
Mamy naszym czytelnikom powiedzieć jeszcze kilka słów. Szczęśliwym losem został ów sędzia śledczy, któregośmy poznali w Paryżu, prezydentem sądu najwyższego i prowadził także tę sprawę; głęboko wzruszony ogłosił niewinność Vaubarona i uściskał publicznie człowieka, który cierpiał tak wiele i tak długo.
Rodille myślał, że publiczne wyznanie ułagodzi jego los, i przyznał się nietylko do zarzuconych mu mordów, ale i do uprowadzenia Blanki, opowiedział o testamencie Andrzeja Bernarda, i barona Viriville i dał dokładną wiadomość o skarbach zakopanych w ruinach zamku i opuszczonym domu.
Został skazany na śmierć. Dość mała kara na potwór podobnego rodzaju, ale sprawiedliwość boska ukarała go inaczej. Wieczór przed wykonaniem wyroku umarł w straszny sposób, w skutek wybuchu wścieklizny.
Mercier ożenił się z Blanką, a Vaubaron, milioner, żył szczęśliwy przy swoich dzieciach, aż po szesnastu latach spokoju i szczęścia poszedł w r. 1860 do swej kochanej Marty.
W jednym pokoju nowo wybudowanego zamku Vaubaron, przechowuje Blanka za aksamitną zasłoną figury woskowe swego ojca, jak relikwie, a czynić to będą i jej dzieci.