Jeździec bez głowy/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy Henryk, ubrany w szerokoskrzydły kapelusz i płaszcz, był gotów do drogi, zbliżył się do niego Kasjusz Calchun i rzucił mu z wymówką:
— Głupi, puściłeś go tak wspaniałomyślnie!
— Dobrze, żem się powstrzymał w porę, — odparł spokojnie Henryk — bo byłbym go niesłusznie zabił. I tak, dzięki tobie, znieważyłem przyzwoitego człowieka.
— Przyzwoitego? Ha! ha! ha! Zwarjowałeś do reszty! I dokądże tak jedziesz?
— Do Mauricea przeprosić go.
— Żartujesz chyba!
— Mówię zupełnie poważnie.
— W takim razie naprawdę jesteś warjatem!
— Zwracam ci, Kasjuszu, uwagę, że zaczynasz mi ubliżać. Ale czas zrobi swoje i ty cofniesz swe słowa.
Gdy Henryk odjechał i zniknął za drzewami, Kasjusz szybko osiodłał swego konia i pomknął za kuzynem. Ale w połowie drogi skręcił w zarośla i po chwili stanął przed domkiem Miguela Diaza, wierząc, że tylko ten zaprzysiężony handlarz dopilnuje Geralda w drodze do Alamo i zamorduje go. Potem będzie można rozpuścić wiadomość, że zabójstwa dokonali Indjanie.
Zaledwie Kasjusz przestąpił próg mieszkania, doleciało go niezwykłe chrapanie, a następnie jakieś niezrozumiałe słowa, wypowiadane jakby w gorączce. To Diaz, jak zwykle był pijany i mówił coś sam do siebie o „meksykańskim psie” i o Komanczach, klnąc i złorzecząc wszystkim bez wyjątku. Gdy Kasjusz próbował go obudzić, otworzył tylko mętne oczy, spojrzał na gościa wzrokiem idjotycznym i zapadł znowu w stan nieprzytomny.
— Niepowodzenie na każdym kroku! — warknął wściekły Kasjusz. — I czekaj tu teraz, aż się ten dureń wyśpi... A tymczasem będzie zapóźno.
Wyszedł szybko z chaty, dosiadł konia i bez namysłu puścił się w dalszą drogę.