<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
JASNA I CIEMNA DZIEWCZYNA

Z rozpoczęciem karnawału poczciwe miasto Pawłów oszalało. Gdziebyś nie postąpił, zewsząd cię to szaleństwo doganiało, wierciło uszy, ogarniało całego — i chcąc nie chcąc poddawałeś mu się: krok twój buńczuczny i poza torreadora, a ty mniej łub więcej fałszywie — śpiewasz, nucisz, mruczysz — nogą przytupujesz, pomagasz sobie rękoma: hymn opętanych pawłowian, „marsz włóczęgów”…
Melodia silna, dźwięczna, buńczuczna opanowała miasto. Już nie tylko gimnazjum. Nie tylko seminarzystki wyciągają cienkiemi głosikami. Tętnią ulice, rozbrzmiewają podwórka. Na reprezentacyjnym balu orkiestra otwiera nią zabawę. Parasol emeryta na „deptaku” zachowuje się jak pałeczka dyrygenta. Brodaty krawiec „urzędowy i tandetny” w rynku kreci ją na swej maszynie do szycia jak na katarynce. Pan starosta niecierpliwie strzepuje palcami, chwytając się w czasie ważnej narady na tem, że wybija na poręczy fotela takt „hymnu włóczęgów”.
A przywlókł tę epidemię w pawłowskie strony nie kto inny jeno Konrad, który w czasie odwiedzin u krewnych w Warszawie zaraził się nią w Teatrze Letnim. Od paru miesięcy publiczność szalała na „Królu Włóczęgów”, śpiewała pieśń głośno w antraktach, niosła w miasto sunąc poprzez Ogród Saski. I Konrad, który wprost z teatru powędrował na dworzec, słyszał ją wciąż w dudnieniu kół pociągu, gwizdał dorożkarzom i stróżom nocnym w Pawłowie, nazajutrz od rana podbił w jej władanie całą swą rodzinę i klientów matczynej pracowni, a potem zaraził swój zastęp, z którym wędrował ulicami miasta i śpiewał, śpiewał, śpiewał. Aż melodia wdarła się bezczelna i zdobywcza wszędzie, gdzie ludzkie ucho nasłuchuje za nowością, gdzie znudzony monotonją życia mieszczuch chwyta się lada okazji, by jakimś wybrykiem przerwać cichą nudę.
Zaczęli nadawać ton. O „Panach Czwartakach” mówiło się w mieście. Zasłynęła i druga ich ekstrawagancja, która ściągała ciekawskich, pół zgorszonych a podekscytowanych pod okna ich izby, nazwanej przez nich „Karczmą pod Wisielcem”.
Był to także pomysł z dekoracji do „Króla Włóczęgów”. Godło zwieszającego się umrzyka wycięli karykaturalnie z papieru i cień jego padał złowieszczo na szybę. Z ulicy było jeszcze widać świecznik z wozowego koła, jakieś makabryczne dekoracje pod sufitem, dziwne sprzęty na olbrzymich półkach.
Ale dopiero po wejściu do wnętrza otrzymywało się to wrażenie, o które chodziło: jakiejś ze średniowiecza wyjętej karczmy hulaszczej, klubów włóczęgów, żebraków i obiboków. Taka izba nie mogła śpiewać inną nutą, jeno — „marszem włóczęgów ” albo „Marsyljanką”.
I oni sami wpadli w ten ton. Zgrywają się na „cyganerję” — mówili o nich złośliwi, ale w rzeczywistości było to w nich szczere. Podniecało ich, że stają się popularni, przedewszystkim jednak rozpierał ich rozmach, temperament, enargja. Często schodzili się na herbatki. Omawiano wówczas program, dyskutowano na tematy skautowe, lecz najczęściej gadano o tym, co wpadło pod język.
Atmosfera bywała gorąca. Szklanki odstawiali na środek stołu i przegryzając piernikami, wysuwali coraz to nowe argumenty.
— Wiem, no tak, widziałem, na czem to polega — perorował drwiąco Tarzan — chodzisz w tę i nazad, udajesz wielkiego dżentelmena i raz na trzy dni dowalasz się do jakiejś panny. No, naturalnie — musisz przecież mieć dużo znajomych niewiast, by po wyjściu z kościoła w niedzielę można było być przedmiotem zazdrości ze strony kolegów. I żeby mogli mówić: ale zna dużo bab! Ale to bzdury!
Nie bądź taki ważny, Tarzan, że ci wystarcza podlewać doniczki przy tych twoich zielskach i czytać jakieś książki Fidlera czy Giżyckiego. To niczego nie dowodzi! Mężczyzna powinien mieć swoją niewiastę, bo wówczas jest prawdziwym mężczyzną. Trzeba się nią opiekować, dbać i pomagać. To jest duża satysfakcja! — zawołał Konrad.
— Opiekun nieletnich! — odezwał się ironicznie Władek, zastępowy młodszych.
— Tylko bez głupich dowcipów! — rzucił się przez stół Konrad, przeszywając Władka groźnym spojrzeniem. — Dajcie spokój, chłopcy! — mitygował obydwóch Hubert.
— Do chrzanu z tem, co mówicie — odezwał się Adam. — Wybyście chcieli widzieć w pannie tylko jakąś przyczepkę, albo przedmiot, który poruszałby się obok was na ulicy i robiłby reklamę. To jest…
— A co, źle?! — poruszył się Koziołek. — Zawsze to jednak morowo, gdy koledzy w klasie zazdroszczą. Co innego, że niektórych panien to się trzeba wstydzić, bo to są nie panny, a pannice…
Hubert zadzwonił w szklankę na znak, że chce mówić. Choć gorąco między sobą dyskutowali, ale chcieli usłyszeć od Huberta, co on sądzi o tem wszystkiem.
Hubert rozgniatał palcami okruchy ciasta na stole, zdmuchnął skrawek serwetki bibułkowej i począł mówić:
— Właściwie wszyscy wstydzicie się przyznać. Pozujecie tymczasem na cynicznych lowelasów, coś podobnego jest z młodszymi chłopcami. Taki sam ton starają się uchwycić, bardzo rzadko szczerze mówią o swoich pannach. Dlaczego mówię, że się wstydzicie? Często na jawie, w czasie lekcji, przechadzek i marzeń przedsennych lub sennych myślicie, tak samo jak i ja kiedyś, o wymarzonej dziewczynie. Byłaby to złota dziewczyna, dla której poświęcilibyście się zupełnie. Uczynilibyście nie wiem jakie bohaterstwo, byle ją obronić lub wykazać swą rycerskość. Marzy się wam jasna dziewczyna, która byłaby zarazem przyjacielem i powiernikiem waszych planów i myśli. Widzicie i znacie tyle dziewcząt. Wszystko nie to, nie to. Jedne są wulgarne, drugie niewiadome, trzecie głupie i naiwne. To nie typ dziewczyny, o której myślicie. Słodka, dobra dziewczyna — przyjaciółka.
Chwilę trwała cisza. Słowa Huberta były pogłębieniem ich własnych, nieskrystalizowanych pojęć i przeczuć.
Jeszcze trochę się pokręcili, pośpiewali i poszli.
A potem mijały dnie, godziny. A nie minęło ich wiele i znów karnawał wybuchnął radośnie zabawą „czwórki”, urządzoną wraz z „trzynastką” harcerek z seminarium, z któremi sąsiadowali podczas ostatniego obozu, co nie mogło przecież minąć bez śladu dla wielu serc. Nie dziwota więc, że na zabawie było rojno i gwarno.
Kręcą się pary lub suną w rozbrykanym fokstrocie, melodie wiją się nad głowami bezładnie, jak splątane wśród tańczących serpentyny. Dobrze jest dać nura w ten barw ny świat.
— A przecież nie roztapiam się bez śladu w jego tęczowości — na biały gors usztywnionego przyjaciela wylewa swoje uczucia Konrad-artysta — to jest w tej tęczy jeden kolor, który z moją barw ą gra harmonią… I „kolor” wyłania się doń z głębi sali, porywa za sobą, rozchyla wargi w uśmiechu, a uśmiech gra harmonią z barwą piwnych oczu Konrada. W siąkają w krąg zabawy.
Sala mieni się tęczą. Ledwie w poetycznym seledynie odpłynęli tamci, już Zulka i Misiek, a za nimi cała banda rozbrykanych młokosów wdziera się z wrzawą do sali, jakby przez otwarte naoscież okno błysnęła słoneczna smuga. Lecz oto rozpryskuje się o niewidzialną ścianę wirów tanecznych i wachlarzem barw rozkłada dokoła. Zlewa purpurą rozflirtowany kąt pod palmą. Dosięga zieleniźną ledwie wypierzonych żółtodzióbów, smalących swe niezdarne koperczaki. Drapuje nadęte fiolety nad rytualnem tangiem, celebrowanem w namaszczeniu przez zblazowanych jak gigolaki bubków z 6-a. A potem z kąta tryska jaskrawy błysk reflektora i wodzi ostrą ironią po rozanielonych parkach, spotniałych starszych paniach, ugania się za nieuniknionym na każdej zabawie grubasem wywijającym oberka: to również nieodzowna na sztubackiej tańcówce paczka „tutejszych filozofów” z pod pieca, którzy wyżsi ponad to wszystko „obserwują życie”. Nie dlatego nie tańczą, że nie umieją…
Chyba zaś w gęstej barwie granatu ciemnego jak burzliwa, deszczowa noc snuje się rozmowa między Hubertem a sobiepankiem Władkiem, gdy ten rzuca zaczepkę:
— Zadowolonyś, że wszystkie gąski sznureczkiem przyszły za ciocią drużynową?
— Bo co? podejmuje Hubert.
— Tacy wy wszyscy jesteście w drużynie. Musicie ustawiać się w pary do szkółki, czwórkami na wycieczkę, rzędem gdy ciocia Mania przyprowadzi wam gęsiego swe cnotki…
— A ty byś chciał jak?
Władek błysnął białemi zębami. — Przyjdź jutro na lód, to zobaczysz jak…
— A! miejscowy donjuan! Zdobywca serc…
— Żebyś wiedział — dziewczynę się zdobywa, nie dostaje w prezencie od cnotliwego Hubcia i cioci Mani. Nie udawaj zgorszonego! sam dobrze znasz smak polowania i tę satysfakcję…
— Co ty możesz wiedzieć o satysfakcji!? — rzucił ostro Hubert — czy ty znasz szczęście, gdy nagle z pięknej laleczki błyśnie ci pełny, głęboki człowiek?
Władek wydął wargi. Demonstracyjnie obejrzał się za jedną z przechodzących panien.
— Ty jeszcze jesteś w tym okresie — szukał Hubert właściwego określenia — kiedy człek się kocha dla ambicji, żeby pokazać przed innymi na jaką dziewczynę go stać, albo żeby siebie samego o tem przekonać.
Władek odprysnął urażony. Jego stać na wspaniałą dziewczynę. Hubert goni za nim wzrokiem i widzi: jest źle, chłop wdepnął z kretesem. Rozkoszniusia panna Basia wodzi go za nos i co sił usiłuje odrobić swe, uzyskane walkowerem przy przybyciu na ziemski padół osiem latek różnicy wieku i wdzięczy się… taka mała, a Władzio grzęźnie bez ratunku.
Władzio grzęźnie — i trwa to nietylko przez ten wieczór. Z Basi, niestety, nie błysnął „pełny człowiek” i Władek musi bardzo mozolnie montować swą łowiecką satysfakcję. Zabiera to czas i na ołtarzu miłości czy ambicji trzeba złożyć opinję dobrego zastępowego zuchowatych „Rysi”. Opinja solidnego fachowca w matematyce i fizyce dawno już w „budzie” pękła. Burzę w drużynie wywołuje zdradliwe odstępstwo Władka od zespołu hockejowego na rzecz „prawdziwego” klubu, który bardziej odpowiadał gustom Basieńki, kiedy zaś Władek „kantem ” wymógł na gapiowatym dyrektorskim jedynaczku Stasiuniu zamianę swych turf na wspaniałe jego panczeny — sprawa stanęła na ostrzu noża.
„Orły” schodzą się na pranie sumień. Gdy przed pół rokiem odbyło się takie przyjacielskie zebranie, na którem każdy o każdym oraz o sobie mówił, co widzi pięknego w charakterze i wartego rozwoju, a co wymagającego zwalczania, zdawało się, że zrodzona między nimi przyjaźń podtrzyma każdego z nich w niedobrej chwili. Tym razem jednak było gorzej. Władek postawił się okoniem i wyłamał z kręgu przyjaźni.
Ale wtedy ujął w swe ręce sprawę Hubert. Zginęła z horyzontu drużyny i mało kto wiedział, jak się skończyła. Dopiero po paru miesiącach latem wypłynęła w rozmowie Konrada z Adamem:
— Dla mnie Hubert był niezrozumiały, jego trudno rozgryźć. Czasem przystępny, wesoły, często zamknięty w sobie, a wówczas twardy i nieustępliwy. Dlatego myślałem, że jest niezrównoważony, że wychowuje chłopców mimowoli, instynktownie.
— No, a co? Nie jest tak? spytał zdumiony Konrad.
— O nie! Widzę że i ty ulegałeś temu złudzeniu — odparł Adam. — Ale nie jest tak. Jest on pełnym, wartościowym wodzem. Przypominasz sobie, Konrad, jak Władek, no, ten zastępowy z młodszych, wojował na naszym balu? Poznał wtedy jakąś pannicę, starszą od siebie. Ona doświadczona, a on szczeniak ciekawy życia, słowem zanosiło się na coś między nimi — mówił dobitnie Adam.
— Mówisz, jak bardzo doświadczony staruszek. No, ale gadaj dalej! — zaśmiał się Konrad.
— No, i — proszę ciebie — kiedyś tam spotkali się razem. Chłopak zapomniał o całym świecie i zapomniał się na prawdę. A że zawsze poczuwał się do tego, że jest dobrym harcerzem, więc po pewnym czasie powiedział sobie, że musi być konsekwentny. Ale konsekwentność może być różna. Więc zamyślił podać się do dymisji, zwolnić z Zethapu i… właśnie to najgorsze: wydało mu się, że wszystko w porządku. Tymczasem nawaliło się na niego masę pokus. Ano, koledzy — pierwsi. Potem panna go też kusiła. No, i zaczął złoty żywot. Ale już po pierwszych dniach poczuł, że to nie to. Nie mógł oduczyć się myślenia o sprawach harcerskich, o drużynie. Z drugiej strony nie wiedział, co ma z sobą począć. Chłopakowi na gębę wyskoczył paskudny, cyniczny grymas. Aż kiedyś, w kilka dni potem dowiedział się Hubert o sprawie Władka. Zdybał go w ogrodzie, gdy siedział zgorzkniały, ćmiąc papierosa za papierosem. Wziął Władka za rękę i zaprowadził do siebie do domu. Chłopak najpierw się stawiał, udawał, że mu dobrze jest w tem nowem życiu. Ale Hubert coś mu tam powiedział, bo chłopak przestał się stawiać i w wybuchu szczerości opowiedział wszystko. Trochę zatknęło Huberta, ale nie stracił fasonu. Dobitnie wyraził swój pogląd na to wszystko. Skrzyczał chłopaka, że nie umie się wybabrać z całej tej sprawy, no, i skończyło się tem, że Hubert zawarł z Władkiem umowę.
— Jaką? — zapytał zaciekawiony Konrad.
— A ha! ciekawość brachu, co? Umówił się z nim, że ten po zjedzeniu obiadu będzie przychodził do Huberta i przygotowywał się do matury. Co dzień tak było. Uczył się, kuł za wszystkie czasy. Hubert spławił pannicę, nawymyślał jej porządnie. Ona obraziła się, bo to dobra nawet znajoma Huberta… A wiesz, jaki on jest prędki. Musiał jej coś tam ładnego powiedzieć, ho, ho! Z kolegami Władka przeprawa była krótka. W tym okresie widziałem Władka. Gębę miał bladą i zacięty wyraz koło ust. Potem, po pewnym czasie odnowiło się wszystko. Hubert wówczas jak polip omotał chłopaka, klarował mu, pomagał i co najważniejsze, pilnował. No, i całe szczęście, że matura się już zbliżała. Władek w natłoku roboty zapomniał o koleżkach, pannie. Byłem akurat u Huberta, jak przyszedł po maturze Władek i dziękował mu. Ten skrzywił swoim zwyczajem wargi i powiedział:
— Właściwie, Władku, to sam sobie dałeś szkołę. Ja ci mało pomogłem. Gdybym wiedział, że jesteś drań, z którego nic nie można byłoby zrobić, tobym ci napewno nie pomógł, ale tak można cię było jeszcze ratować. No, to pomogłem. Tylko nie gadaj mi o wdzięczności. Głupioś to powiedział, bo cała ta wdzięczność to są brednie.
— No i co o tym powiesz? — zapytał Adam Konrada.
— Szczerze mówiąc to nie spodziewałem się, że Hubert jest taki. Masz rację — tęga głowa z niego.
Kończyli rozmowę, ale jeszcze pozostawali w minionych przed paru miesięcami zimowych dziejach, bo też pełne były treści. Żal od nich powracać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.