<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X
ŻOŁNIERSKA WIOSNA I OCZY SZEROKO OTWARTE

…zetknięcie się oddziałów rozpoznawczych obu stron. Wywiązał się szereg interesujących walk miejscowych, w których szczególną rolę odegrała broń pancerna. Walki te pozwoliły dowódcom obu stron na skierowanie głównych sił do przyszłej decydującej bitwy. Należy zaznaczyć, że służbę porządkową na skrzyżowaniach dróg na terenie manewrów pełnią umundurowani członkowie związku rezerwistów, a służbę gońców i łączności — harcerze. Oddziały witane są…
Pan Jawniewicz odłożył gazetę na stolik, spojrzał z rozczuleniem na żonę i powiedział:
— Słyszysz, Alinko! Konrad dobrze się tam pewnie namęczy przy tych zwojach drutu. Hubert ich zawsze krótko trzyma i dużo wymaga, to też pewnie.
— Tak! pewnie przyjedzie wychudzony i zmęczony — szybko dodała pani Jawniewicz.
— Nie szkodzi, nie szkodzi. Niech się smyki nauczą twardej szkoły życia.
— Tak, dobrze ci mówić… — westchnęła z żalem matka Konrada.


∗             ∗

Konrad owinął się mocniej w kurtę z brezentu, podsunął skrzynkę pod ławkę i zamarł nadal w półdrzemce. Bidka turkotała łagodnie po piasku. Na tle szarzejącego nieba z ledwością widać było sylwetkę żołnierza woźnicy. Zwoje drutu, aparaty telegraficzne, drągi i plecaki chłopców zabrały dużo miejsca w wozie. Chłopcy siedzieli skurczeni, z kolanami zgiętemi prawie pod brodą. Do tego jeszcze dołączał się chłód wiosennego poranka.
Biedki jechały jedna za drugą. W pierwszych jechali żołnierze, sierżant z PW i skrzynie, skrzynki, w dalszych — Hubert i reszta chłopców.
Drzewa po bokach drogi i chałupy poczynały dopiero przybierać na wyrazistości.
Hubert z ledwością dostrzegł wskazówki na zegarku.
Już powinno się zacząć! — szepnął do siebie.
Poprawił płaszcz, domacał się w kieszeni gwizdka i czekał. Wózki poczęły przystawać. Jeszcze chwilami skrzypiały szprychy i dyszle, konie, parskając, machały ogonami.
Cisza robiła się niepokojąca.
Od strony pola słychać było sygnał podawany przez coraz to inne gwizdki. Od ziemi zaczęły się odrywać sylwetki ludzi. Ciężkim krokiem rozdudniło się pole. Hełmy zrosły się z bagnetami na tle szarzejącego horyzontu.
Piechota brała krok. Coraz dalej, coraz głębiej w pole wrzynał się łańcuch tyralierzy. Z za krzaków wysypały się biegiem drużyny karabinów maszynowych.
Z boku prychnął motocykl, zakrztusił się mieszanką i ścichł. Od motoru doleciał głos:
— Szott! rozkaz dla drużyny!
Hubert zeskoczył z fury i biegiem dopadł motocykla. Rozdarł kopertę i wtuliwszy głowę w przyczepkę motocykla oświetlił latarką kartkę z rozkazem. Za chwilę był już przy swoich.
— Panie sierżancie, proszę czytać. Chłopcy, uwaga! Sprzęt chwyć, grupami zbiórka!
Przy wozach zrobił się ruch. Szamotanie, brzęk żelaza, ciągniętych skrzynek. W krótkich kurtkach brezentowych chłopcy zwijali się szybko. Jeszcze chwila zamętu. Wreszcie cisza.
Hubert szeptał z sierżantem, wskazywał palcem znikającą tyralierę piechoty. Odwrócili się do chłopców. Trzeba założyć linię do c. k. m.-ów na wzgórzu. Uwaga! Konrad ze swoimi biegnie z aparatem, Tarzan, rozwijaj linię, Koziołek, zaczniesz rozstawiać stację nadawczą przed tą chałupą.
Wykonać rozkaz! marsz!
Ręce z trzaskiem osunęły się od daszków na szwy spodni.
Rozbili się na grupy. Po chwili słychać było komendę w poszczególnych grupach. Władek z Edkiem przesuwał motocykl na skraj drogi. Zdala od strony lasu począł iść odgłos kanonady. Suche, urywane plaśnięcia, grzmot zbiorowych palb i ujadanie zaciekłe karabinów maszynowych.
Konrad biegł ze swoimi. Wzgórze coraz bliżej majaczyło w czerni swych krzaków. Byli już mocno zdyszani, krótko, urywanie świszczało im powietrze w piersiach. Rozstawili aparat i rozwijali szpulę w stronę drogi. Stamtąd biegł już Tarzan z kończącym się bębnem kabla. Chwila jeszcze i drut był połączony. Od c. k. m.-ów oderwał się pędem łącznik, zamachał w powietrzu kartką i wracał natychmiast schylony, garbaty od widocznego plecaka. Hallo, hallo! tu stacja przy… płynęły słowa przez tubę. Krzysiek z niecierpliwością kręcił korbą, podając sygnał. Chwilami pomagał sobie brzęczykiem. Z tuby lał się głos komendy. Sylwetki chłopców rozsypywały się po całym terenie, ginęły na chwilę przy oddziałach, by zaraz powrócić. Obok Krzyśka siadł barczysty kapitan od c. k. m-ów i dyktował tubalnym głosem rozkazy. Głos mieszał się i ginął w huku strzałów.
Dymy poczęły się unosić nad oddziałami.
Konrad leżał z boku na trawie jako pomocniczy i czekał. Kanonada strzałów cichła. Niedaleko poderwała się kompanja, przebiegła 200 m. i znów przywarowała przy ziemi.
Ręce splótł razem, oparł na napięstkach brodę i patrzał zdumionym wzrokiem na rozwijający się przed nim obraz bitwy „na niby”.
Zatonął w jakimś dziwnym, otumaniającem wspomnieniu. Gdzieś na błotach zachodniego frontu widział oczyma duszy zasypane okopy i rowy strzeleckie, wystające z pod ziemi bagnety i czaszki zabitych wybuchem granatów żołnierzy. Przypomniało mu się to straszne mauzoleum, w którego ścianach znajdowały się kości setek tysięcy walczących o własny kraj i przypomniał mu się ten młody żołnierz, zwisający na drutach kolczastych, nad błotem rozpaćkanej kredowej równiny. Przypomniało mu się i co innego. Tysiące wychudłych twarzy niewiadomych kobiet, suchym wyrazem rozpaczy szukające w ogromnych spisach poległych imion i nazwisk swych synów, mężów i braci.
Przypomniał mu się bolesny, ogromny huk armat, strzały i dziki, przeciągły krzyk konającego.
Rozpamiętywanie przerwało brutalne szarpnięcie.
Konrad, zasnąłeś? zwijaj linię, co, nie widzisz?! Konrad spojrzał wpół przytomnie przed siebie. C. k. m.-y już się cofały. Piechota krok za krokiem wracała w stronę wsi, ostrzeliwując się nieprzerwanym hukiem ślepych naboi. Zdala od lasu ukazały się małe, kąśliwe tankietki.
Z drżeniem rąk i serc, chłopcy zwijali linie, zabierali cały sprzęt łącznościowy. Wiedzieli, że to nie wojna, a jednak.
Był w nich niepokój prawdziwych zdarzeń.
Biegiem przeszli łąkę, sprawnie złożyli sprzęt na wozy, motocykl znowu zaparskał. Wozy ruszyły z miejsca. Na łąkę szybko wytaczały się tankietki, pluły ogniem i dymem, w pędzie szalonym waliły wprost na drogę.
Żołnierze pokryli się w rowach za płotami, krzakami. Zdala szedł wolny, długi sznur nieprzyjacielskiej piechoty. Nagle na całej linii z okien dymników, z za płotów poczęły prażyć karabiny maszynowe. Trajkot ich stawał się coraz szybszy, donioślejszy.
Wozy łączności minęły wieś, gnały w kierunku dworu, gdzie widocznie były chorągiewki kawalerji, auta i sylwetki kręcących się ludzi.
Odgłos strzałów zlewał się z dudnieniem wozu po kamienistej drodze. Konradowe oczy coraz bardziej się przymykały. Czuł, że za chwilę zaśnie. Hubert potrząsnął ramieniem Konrada.
Hallo, chłopie, coś taki śpiący!? Zaraz będziemy mieli robotę. Nie śpij?
Uśmiechał się swemi dobremi, zielonemi oczyma. N a twarzy, mimo znużenia, widać było pogodę i uśmiech. Skulony, zmęczony Konrad spojrzał na swego przyjaciela i uśmiechnął się sennie, żałośnie.


∗             ∗

Jest czasem takie miłe, dobre popołudnie, gdy można wysunąć nogi przed przyzbę domu i pogrążać się w niewiadomem, niczego nie łaknącem myśleniu. Ale inaczej, mocniej wyglądają te popołudnia, gdy w nogach czujesz jeszcze rytm roweru, w głowie szum krwi pulsującej, a zeschłe wargi z trudem chłonące powietrze, domagają się za wszelką cenę wody. Tak było z Adamem i jego chłopcami gdy po dniu wędrówki zwalili się na deskach jakiegoś niedokończonego domu. Pokładali się, zadzierając nogi wysoko, by szybko płynąca krew oswobodziła obolałe kończyny. Ciągnęli wodę z menażek długimi haustami, rozkoszując się każdą kroplą zimnego płynu.
Wreszcie Adam, obtarłszy rękawem spoconą twarz, odezwał się schrypniętym głosem.
— Po kolei składajcie sprawozdania. Przedtem przypominam: jako zastęp reporterski „Otwartych Oczu” mieliśmy zebrać materiał do ostatniego numeru przedwakacyjnego. Nie opowiadajcie specjalnie o szczegółach was dotyczących, ale o tym, coście widzieli i co skombinowaliście ze słyszanych rozmów?
Mirek podniósł rękę.
— No to gadaj!
— Pojechałem z Władkiem do lasu, ale nie takiego zwykłego. Jest stąd 80 km do Puszczy Jodłowej w Świętokrzyskich górach. Dotarliśmy tam. Droga — coś potwornego. Bajora, koleiny, kamienie i śmiecie. Jechaliśmy na zmianę, wreszcie po kilkugodzinnym prowadzeniu rowerów, złażeniu z górek i włażeniu na górki znaleźliśmy się w lesie. Czy to las? Nie, raczej prawdziwa, piękna gęstwina puszczy. Cicho, drzewa ogromne, gdzieniegdzie małe kapliczki, stare, przeważnie nad strumykami postawione i taka cisza. Władkowi wówczas zebrało się na wzruszenie i zaczął gadać urywki słów i zdań Żeromskiego. Pierwszy raz i to tam zacząłem się zastanawiać nad Żeromskim. Postanowiłem dobrze go przegryźć samemu, zebrać pewien materiał i dać do numeru. Chcę poprostu zaszczepić w nas wszystkich ten entuzjazm, uporny, ciosany, twardy, bezkompromisowy ideał walki o… wyda wam się to głupie i napuszone, ale to fakt: o Polskę. Ale nie tę okrzyczaną, powtarzaną słowami na zebraniach, wiecach głuptaków, i manifestacjach. Nie! Chcę, żebyśmy nie zapomnieli, że my Polskę możemy też budować. Najpierw musimy się rozejrzeć! Czytałem dużo Żeromskiego. Rozglądałem się jego oczyma po Kieleckiem. Ile roboty, rany boskie! Właśnie najważniejsze jest, byśmy zdobyli się na jasne spojrzenie na nasze braki, nędzę i niedbalstwo, i żebyśmy starali się temu zaradzić przez nastawienie ludzi, że musi być wszędzie w Polsce lepiej. Pamiętasz naszą zazdrość w Holandji, gdy oglądaliśmy urządzenia domów i pracę upartych, systematycznych Holendrów? Zazdrościliśmy im tego co posiadali, nawet spokoju.
— Musimy postawić za wzór nie tylko Holandię ale i Śląsk. Pamiętacie, w tam tym roku, na obozie, jak gęby rozdziawialiśmy patrząc na drogi, zabudowania i gospodarstwa. To trzeba na tym poziomie właśnie stawiać resztę Polski. No, nie? Otóż w ten sposób chcę ująć w artykule wynik naszej wycieczki. Władek obiecał mi pomóc w zebraniu potrzebnych materiałów. Skończyłem.
Następny!
— No to chyba my — Bernard odezwał się z wysokiej sterty belek. Byłem z Jankiem. Mamy zamiar po skończeniu budy pójść na architekturę, więc rozumiecie, żeśmy smyknęli rowerami do jednego miasta. Co to za miasto, to chyba sami domyślające się. Pamiętam kilka lat temu, jak byłem szczeniakiem…
— O, patrzcie jaki teraz ważny! — odezwał się któryś z boku.
— Ważny, nieważny, ale więcej mam oleju w głowie, niż wtedy. Otóż dawniej to miasto było brudnem, pełnem zapachów kłębowiskiem domów, dołów kloacznych. Domy stawiane były w rożnych kierunkach, śmieci zwalano nad samą rzeką. A teraz! Panowie nie macie wyobrażenia! Pewnie, że w starych, północnych skrawkach miasta jest jeszcze brzydko, brudne i smrodliwie, ale te trzy czwarte miasta… jechaliśmy oczarowani. Pełno nowych ładnych domów, kwiaty, ogródki, mosty rzucone przez rzekę w obramowaniu wysokich wierzb, długie bulwarty czyste, miłe położenie nad samą rzeką, o w środku miasta — kwiaty. Na oknach, słupach, chodnikach. Długie, długie smugi kwiatów. Oglądaliśmy 4 nowe dzielnice. Przywiozłem trochę zdjęć, to wybijemy w numerze. Teraz tylko trzeba smarować artykuł i gotowe.
— No, a teraz co dwaj „ludowcy„ powiedzą? — rzucił Adam.
— Dlaczego „ludowcy”? — pytał Edek.
— Nie wiesz, przecież Jurek i Zbyszek postanowili cierpieć za miliony ludu.
— Spokojnie, młodzieńcze! Cierpieć za nikogo nie chcemy. A ten lud polski, jak go nazywasz ironicznie, to już przestał nareszcie cierpieć i narzekać.
— Oho, zaczyna się referat!
— Referat, nie referat, ale możecie posłuchać? — dorzucił Zbyszek. — Szczerze mówiąc, jechałem z Jurkiem trochę z trwogą, ale przed wami musiałem nadrabiać miną. Pojechaliśmy ot, tak, bez planu, bez mapy powłóczyć się po polskich wsiach. Chodziło nam o rozmowy z młodymi chłopakami, oświatowcami. Bałem się, że natrafimy na zupełnie innych niż spotkaliśmy. Może mieliśmy szczęście, ale spotkaliśmy ludzi rzetelnie i ideowo pracujących. Może byli twardzi, czasami zbyt ostrzy w swych poglądach, ale widać było, że ci ludzie myślą. Spotkałem kilku maturzystów — chłopów, którzy niedawno powrócili ze zjazdu. Na zjeździe tym omawiali zawody i kierunek studiów, wytyczone drogi, którymi oni, maturzyści-chłopi, powinni pójść, by przynieść ze siebie pożytek dla wsi.
— Skończy się na dobrych chęciach — rzucił Bernard.
— Mylisz się Bernardzie. A na potwierdzenie tego przytoczę ci fakt. Dawniej chłop, który został magistrem prawa lub filozofji wsiąkał w miasto i nawet nie chciał słyszeć o swojej wsi. A teraz coś wspaniałego! Stworzyli oni podobno przy jednym związku wiejskim sekcję techniczną. Grupują się tam wszyscy ci, którzy są zawodowcami w pewnych działach. Otóż ci ludzie wykonywują często bezpłatnie lub za grosze roboty dla wsi. I jakież to? Jedni rysują, obliczają kosztorysy budowli oświatowych, chat wiejskich, stodół i gnojówek. Inni drenują i osuszają grunty, inni, ale to jeszcze bardzo rzadko, zakładają spółdzielnie i przedsiębiorstwa hodowlane zwierząt futerkowych, a są i tacy, co jako lekarze przyjeżdżają na wieś i tu zarabiają na chleb, niosąc wsi higienę. Oto macie wszystko, cośmy z sobą przynieśli z chałup i od ludzi.
— No, to tak, — odezwał się siedzący nieruchomo Adam. — Plon mamy bogaty, trzeba go zabrać, przyodziać ładną szatą, opryskać słowami szczerości, entuzjastycznego patrzenia na to, co się może wokół nas dziać. Jedno małe pytanie?
— No?
— Czy to, żeście byli po dwóch, po trzech, okazało się dobre? Może mówię niewyraźnie — czy wolicie odbywali tak wszystkie wycieczki, — czy i zastępem?
— Zależy, jak, kiedy — odrzekł Zbyszek.
— Może co do tego ułożymy się w ten sposób, że na następnej zbiórce obmyślimy kalendarzyk z terminami, kiedy wycieczka zastępem a kiedy przyjacielskiemi grupkami.
— Dobrze. Zgoda!
— Nic innego nie pozostało, jak zakończyć wykapkę. — Podnieście się trochę. Hallo! Panowie, co się stało z waszemi kościami? No nareszcie!! — gderał Adam. — Zadanie swoje spełniliśmy. Poznaliśmy ludzi i ich życie, świat, budynków i świat lasu. Dobrze, że jesteśmy na prawdę „Otwartemi Oczyma”.
Na zakończenie może coś „rykniemy”! — zaproponował Władek — może „Pionerów”.
— Dobra!

Hej, naprzód, do pracy, pionierzy,
chwytajmy łopatę i młot…

…na szańce potrzeba żołnierzy
i orłów potrzeba na lot…

Pieśń w nadwieczorną ciszę wdarła się mocnemi głosami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.