Jeden z wielu (Kraszewski, 1889)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jeden z wielu
Podtytuł Mozaika
Pochodzenie Biesiada Literacka 1889 nr 1
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. Kraszewskiego.
MOZAIKA.

JEDEN Z WIELU.

Mój przyjaciel pan Floryan nie może się nazwać wyjątkową postacią, i oryginałem, jakiegoby przedtem wzorów u nas nie trafiało się spotykać, lecz w swoim rodzaju podniósł on do ideału charakter typu, który przedstawiał.
Syn bardzo zamożnych rodziców, jedynak, stracił naprzód ojca, i przez pobłażającą matkę był wychowany z bałwochwalstwem dla nadzwyczajnie obiecujących talentów, jakie ona w nim upatrywała. Matka wierzyła w syna, i tém zaufaniem nieograniczoném potęgowała w nim zarozumiałość olbrzymią.
Było rzeczą uznaną, iż zdolności miał nadzwyczajne; mnie się to w młodzieńcu podobało szczególniéj, że czémkolwiek się zajmował, oddawał się temu duszą całą.
Zaczęło się to od poezyi i literatury. Powołanie zdawało się tak dobitne, tak go pochłaniało całego, iż można się było spodziewać w nim przyszłego jakiegoś znakomitego pisarza.
Z pierwszych prób naturalnie wnosić się nie godziło o rozwinięciu i kierunku talentu, ale zapał mówił wiele.
Matka puściła go do uniwersytetu, z zupełną swobodą rozporządzania sobą.
Z podziwieniem dowiedziałem się od niéj, że Florek po półtorarocznych studyach filologicznych, nagle się przerzucił do nauk przyrodniczych.
— A poezya! a literatura! — spytałem.
Matka mi nie umiała wytłumaczyć tego, lecz była całkiem spokojną. Co Florek zrobił, musiało być dobrém, doskonałém.
W tym czasie biedna ta, przywiązana, stęskniona za dzieckiem matka, po krótkiéj chorobie zmarła. Pan Floryan pozostał jeszcze swobodniejszym niż był i usłyszałem, że nauki pojechał kończyć zagranicą.
Tu go straciłem z oczów na długo i nie spotkałem aż na wsi, jako jednego z najsłynniejszych agronomów postępowych, oddanego gospodarstwu rolnemu całą duszą.
Gdyśmy się po latach tylu zeszli, nie mogłem wymódz na sobie, ażeby go nie spytać, dlaczego się wyrzekł literatury, poezyi i zawodu, do którego czuł tak silne powołanie.
— Ale ja — odparł żywo — nie wyrzekłem się wcale miłości poezyi i mych młodych ideałów; czczę je jak dawniéj, tylko pogląd na życie, na położenie nasze, na obowiązki, kazał mi trzeźwiéj pojmować życie. Przedewszystkiém należy zagon utrzymać, gospodarstwa podnieść, jest to kwestya najwyższéj doniosłości. Sądziłem, że obowiązki iść powinny przed popędami; oddaję się więc cały gospodarstwu nie tylko dla własnéj korzyści i utrzymania majątku, ale także dla przykładu.
Jest to z méj strony ofiarą, ale sumienie ją nakazywało.
Tak pięknemu rozumowaniu musiałem przyklasnąć.
Z tego, com jednak słyszał ze stron różnych, zdawało mi się, że Florek trochę zagorąco brał się do rzeczy, nakłady robił zbyt wielkie, nie obrachowywał warunków ogólnych produkcyi i zbytu u nas, i zbyt może się spieszył. Na uczynioną mu w tym przedmiocie uwagę, odpowiedział mi, śmiejąc się, że pospiech był konieczny, bośmy się we wszystkiém straszliwie opóźnili.
We dwa lata potem z przerażeniem dowiedziałem się, że sprzedawał majątek i miał obrać sobie jakiś zawód inny.
Nie chciało mi się wierzyć, lecz niestety, prawdą to było. Sam on mi ze smutkiem przyznał się, że znużony był, że mu się nie wiodło, że w gospodarstwie rolném czuł się od tylu ubocznych okoliczności zawisłym, nad któremi nie panował, a musiał brzemię ich dźwigać, iż wolał wejść na inną drogę.
Sam jeszcze nie był pewnym, jaką obierze.
— Przemysł jest u nas tak zaniedbany — powiedział mi w końcu — tyle tu jest do zrobienia, iż na tém polu działając i pożytecznym być można i dorobić się kolosalnéj fortuny.
— Tak — odpowiedziałem — ale każda jego gałąź wymaga studyów osobnych, przygotowania się... tylu warunków.
— Dla trochę wykształconego człowieka — odparł — wszystko to są trudności łatwe bardzo do przezwyciężenia, trzeba mieć tylko otwartą głowę, dobrą wolę, chęć do pracy...
Nie śmiałem przeczyć.
Dowiedziałem się, że Florek, po sprzedaży majątku, zakładał z jakimś spólnikiem cukrownią. Zdawało mi się, że trochę się wybrał zapóźno, ale...
Straciłem go z oczów znowu i nie chciałem wierzyć, gdy mi powiedziano, że cukrownia likwidowała swe interesa, przechodząc w ręce nowego nabywcy, czy też spółki.
Spotkaliśmy się w Warszawie.
Naturalnie drażliwego nie tykając przedmiotu, zapytałem go co robi, gdzie mieszka i jak mu się powodzi.
Cały był zajęty — handlem, który już rozpoczął.
Myśli jego w tym przedmiocie zdawały mi się tak trafnemi, iż z przyjemnością słuchałem go mówiącego o przyszłości świetnéj, jaką sobie obiecywał. Handlował tymczasem drzewem, skórami i zbożem.
Pojechał do Anglii i bawił tam dla obeznania się z mechanizmem handlu europejskiego.
Nie było go bardzo długo. Przypadkiem w Gdańsku, posłyszawszy jego imię, zapytałem, co się z nim dzieje? Odpowiedziano mi półgębkiem; ale przypisywałem współzawodnictwu pewną niechęć, z jaką się o Florku odzywano.
Dla mnie było niepojętem, ażeby człowiek z taką intelligencyą, dobrą wolą, ochotą do pracy, mógł nieustannie popełniać omyłki i ciągłém być trapiony niepowodzeniem.
Prawie o tym samym czasie, usłyszałem o bogatém bardzo ożenieniu się Florka zagranicą, z córką bankiera, i o wyrzeczeniu się handlu.
Gdym miał przyjemność znowu się zbliżyć do niego, ledwiem go poznał, tak fizyonomia jego przybrała charakter kosmopolityczny, europejski; ale zyskał wiele; był to mężczyzna wytrawny, obyty ze światem, mający nadzwyczaj obfity zasób wiadomości i zawsze jeszcze żywą ochotę do pracy.
— Nie śmiéj się ze mnie — mówił — że widzisz mnie na nowéj drodze, bo nie zupełnie w tém moja wina. Teść mój jest tego zdania, że trzeba z czasu korzystać i na budowach kolei zarabiać, gdyż wkrótce wyczerpią się linie i zmienią warunki. Razem z nim będziemy jakąś nową linią budowali.
— A znasz-że ten przedmiot dostatecznie?
— Och! — odparł ramionami zżymając — od roku go studyuję; teraz każda rzecz jest tak ułatwioną! Czego się dziś łatwo i prędko nie można nauczyć?
Ze swego dotychczasowego życia Florek zdawał się tak rad, tak niém zaspokojony, w zgodzie z sobą, iż nie śmiałem mu czynić uwag nad niesłychaną zmiennością i ciągłemi zwrotami w coraz nowych kierunkach. Sam on zresztą, poczuwając się do tego, co mu zarzucić było można, tłumaczył się rozmaitemi okolicznościami. Zdawało się, jak mówił, że teraz na czas jakiś przynajmniéj wytrwać musi w tém, co rozpoczął. Zobowiązania były znaczne, a teść, który w nich wielki brał udział, stał na straży. Budowano więc koléj; z jakim skutkiem i jak trafném obrachowaniem rezultatów — nie wiem.
W rok potem spotkaliśmy się znowu.
Florek był blady, zmęczony, zmieniony i przypominał stworzenie na uwięzi trzymane, które się wyrwać nie może. Zeszliśmy się przypadkiem w restauracyi i ledwie go poznałem. Zestarzał się; dawny elegant ubrany był bez starania, a twarz zdradzała chroniczne znudzenie, przechodzące niemal w jakąś senność i odrętwienie. Spytałem naturalnie o powodzenie nowego przedsiębiorstwa. Był roztargniony, gdy przyszło odpowiadać.
— Wiesz — rzekł — przekonywam się, że jestem człowiekiem pomysłów ale wcale nie wykonawcą. Mechaniczne wcielanie myśli, ze wszystkiemi nieuchronnemi omyłkami, jakie prowadzi za sobą, nie moją jest rzeczą. Zdałem zupełnie interesa na teścia. Różniliśmy się też w pojęciach wielu, a być może, iż on jest praktyczniejszym.
— Ale przecież teraz musisz się czémś zajmować — przerwałem — bo o ile cię znam, nie wyżyłbyś w próżni. Musisz ciągle nad czémś pracować.
Florek westchnął.
— Nie pracuję — rzekł — odpoczywam. Wszystko mnie znudziło, każde zadanie wyczerpuje mię tak prędko, wszystko jest tak płytkie i tak prędko się dna dosięga, że pracować daléj odpada ochota. Bawię się, rozrywam, aby życie przynajmniéj znośném uczynić.
Spojrzał na mnie smutnie, uśmiechając się.
— Przeszedłem już przez namiętne miłośnictwo kwiatów, hodowałem zapamiętale tulipany i hiacenty, miałem cudowny zbiór kaktusów poczwarnie pięknych, ale i to porzuciłem. Tulipanami bawi się jeszcze moja żona, z kaktusami nie wiem co się stało.
Pomyślał nieco i dodał.
— Zaczynam zbierać ceramikę. Ułożyłem sobie plan ogromnie rozległy, aby mi stał na długo; począwszy od przedhistorycznych skorupek lepionych w ręku, na wpół z grubym piaskiem, chcąc systematycznie dojść choćby tylko do majolik XVI wieku, nie tykając już porcelany... będę miał na długo zajęcie.
— Wiesz — dodał — mnie się zdaje teraz, że ja wprost urodziłem się predestynowany na kolekcyonistę, na zbieracza. Jest to w oczach wielu śmieszném, ale jak Darwin dowodzi, że robakom winniśmy ziemię rodzajną, tak okazało by się może, iż materyał historyczny winni dziejopisowie skromnym antykwarzom zbierającym skorupy. Powołanie to, przytem, ma tę dobrą stronę, że nie wychodząc z niego można zmieniać kierunki.
Nazbierawszy ceramiki do syta, pocznę ściągać wyroby kruszcowe: bronz, żelazo, złoto, srebro, mieszaniny kruszców, które już pewnego stopnia cywilizacyi dowodzą... mają swą historyą, zaledwie rozpoczętą.
Nie mogłem się oprzeć naleganiu Floryana i musiałem mu przyrzec, że go nazajutrz odwiedzę, aby obejrzeć pierwsze początki muzeum ceramiki.
Młode małżeństwo mieszkało w jedném ze skrzydeł ogromnego gmachu, należącego do bankiera-teścia. Wyglądało tu wszystko aż nadto pokaźnie i zbytkownie, ale od pierwszego pytania o pana Floryana postrzegłem, że on tu zajmował stanowisko jakieś bardzo podrzędne.
Pytałem o pana, odpowiadano mi panią, naostatek przez korytarze od tyłu zaprowadzono do mieszkania Florka, który czekał już na mnie.
Apartament, przypominający mieszkanie kawalerskie, dosyć obszerny, zapełniony był zabytkami z różnych epok nie historycznych ale żywota gospodarza; wszystko to świadczyło o wielkiéj niestałości charakteru, ale zarazem o tém, że Florek zawsze porzucając jakieś zajęcie, obiecywał sobie do niego powrócić i zachowywał niektóre niedokończone prace i ich narzędzia.
Nie miałem jednak czasu się w tém rozpatrywać, gdyż z gorączkowym pospiechem przeprowadził mnie do gabinetu, w którym ceramika zajmowała już półki, stoliki, stała na podłodze, na oknach i gromadziła się po kątach. Wszystko to nie rozklasyfikowane, dziwacznie się z sobą sprzeczało: etruskie wazy stały obok urn naszych, i egipskie bożki gliniane obok miseczek ze zgliszcz słowiańskich. Na pierwszy nawet rzut oka można było dostrzedz, że wielki pospiech i namiętność w zbieraniu, nie dały Floryanowi odróżnić prawdziwie starożytnych skorupek od dosyć niezgrabnych podrabiań.
Zwróciłem na to jego uwagę, pamiętając o lampkach starożytnych, tak obfitych w Neapolu, których ma niby dostarczać Pompeja, a w istocie lepią je współczesne nam i dosyć niezręczne palce.
Floryan się zadumał.
— Jak widzisz — rzekł — mam mój system. Naprzód zbieram masami, potem segreguję i brakuję. Być może, iż są podrabiane, bo czegóż dziś nie fałszują. Nawet gliniane tablice już się setkami lepią na sprzedaż.
Westchnął.
Zbiór był już dosyć liczny, a właściciel przyznał mi się z westchnieniem, że go stosunkowo bardzo dużo kosztował.
— Naturalnie — dodał kwaśno — do ceramiki należy i „terracotta” a więc i figurynki tanagryjskie, ale zbierajże je, proszę, kiedy za jednę, i to może sfałszowaną, żądają po kilka tysięcy franków.
Zadumał się chwilę, postał nad rozłożoną u nóg swych ceramiką niby etruską i szepnął:
— Wiesz, mnie się zdaje, że ceramice potrzeba będzie dać za wygraną, nie wydołam temu. Straciłem wiele, a choć po żonie wziąłem bardzo znaczne wyposażenie, ale tykać go nie chcę i nie mogę na fantazye własne.
Po chwili wrócił jednak z zapałem do ceramiki, ożywił się nią i zaczął mi rozpowiadać, jak niespodziane w wycieczce do Włoch, po małych miasteczkach, robił odkrycia.
Zapukano do drzwi. Florek porwał się szybko; była to żona jego, któréj dotąd nie znałem; młoda jeszcze ale blada i równie jak on zdająca się zmęczoną i znudzoną. Strój ranny dowodził, że ubranie w życiu jéj zajmowało niepoślednią rolę.
Z uśmieszkiem szyderskim mówiła o mężowskich upodobaniach.
— Wolę już to — dokończyła — niż sport wyścigowy, na który inni tyle tracą...
Z obejścia się z żoną łatwo było poznać, iż Florek zajmował tu miejsce bardzo podrzędne, a żona rozkazywała. Ona obchodziła się z nim prawie jak z dzieckiem, które potrzebuje aby nad niém czuwano.
Ponieważ okazało się ze wzmianki przypadkowéj, iż państwo oboje mieli zrana jechać z odwiedzinami, pożegnałem ich natychmiast.
Kilka lat upłynęło, a mnie losy wyrzuciły na brzeg obcy; zapomniałem o panu Floryanie; gdy przyszedłszy zjeść obiad w restauracyi skromnéj w Wiedniu i zabrawszy miejsce u stołu oblężonego hofratkami i mundurami starych wojskowych, spostrzegłem nieopodal twarz, która mi się dziwnie znajomą wydała.
Było w niéj coś, co mi przeszłość przypominało. Twarz podobną była do twarzy Floryana, lecz nieznajomy miał brodę szpakowatą, któréj Floryan nigdy nie nosił.
Przypatrzywszy mu się lepiéj, nie mogłem wątpić, to był Floryan, ale tak zadumany, roztargniony, zbiedzony jakiś, że mnie nie spostrzegł ani poznał. Wahałem się gdy przyszło do końca obiadu i cygara, czy mu się mam przypomnieć.
Strój równie jak fizyonomia zdradzały jeżeli nie ruinę, to przynajmniéj znacznie obniżony stopień dobrobytu. Wedle dawnéj skali, Floryan powinien był jeść u Sachera.
Nim się namyśliłem mu narzucić, zbliżył się nagle i podał mi rękę.
— A! cóż ty tu robisz? — zawołał.
— Ja? — odparłem, uśmiechając się. — Mnie gdziekolwiek spotkasz nie powinieneś się dziwić, jestem bezdomnym, a więc włóczyć się muszę, ale ty?
Floryan wlepił oczy we mnie.
— Jakto? — zapytał — nie wiesz, co mnie spotkało?
— Nic a nic.
Potrząsnął głową smutnie, ale z pewną rezygnacyą.
— Nie widzieliśmy się dawno... prawda!
— Od czasu ceramiki — szepnąłem nieśmiało.
— Ceramiki! — podchwycił — a i to były jeszcze dobre, świetne czasy; od téj pory bardzo się wiele zmieniło... Naprzód, straciłem żonę. Nie mieliśmy dzieci; zlikwidowawszy więc mienie, zostałem z bardzo szczupłym funduszem. Założyłem ze spólnikiem fabrykę krochmalu; potem miałem udział w fabryce machin gospodarskich. Padałem wszędzie ofiarą.
— A teraz? — spytałem, nie chcąc przeciągać smutnych zwierzeń.
— Teść mój dawny, nie mogę na niego narzekać, dobry dosyć człowiek jak na bankiera, wyrobił mi tu miejsce, także w banku... Egzystencya nie świetna ale znośna.
I z gorzkim uśmiechem dodał:
— Gdybym nie grał na giełdzie — i nie przegrywał!
Wtem wstał i podniósł się nagle, przymuszając do wesołości.
— Ale kiedyś przecież los się prześladowaniem zmęczy...
Podał mi rękę i wyszedł.
Nie widzieliśmy się więcéj. Nie słyszałem o nim od nikogo.
Przepadł, wtrącony w przepaść słabą wolą, która ciągnęła go jak kamień u szyi ciągnie na dno wodne topielca.
Florek był jednym z tysięcy ludzi tak jak on zdolnych i tak jak on zmarnowanych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.