<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Jerzy
Pochodzenie „Jerzy” i „Fragment”
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich”
Data wyd. 1882
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST II.
JERZY DO HENRYKA.

„Załączam tutaj list lakoniczny, który powołuje mnie nagle na czas jakiś i odrywa od zatrudnień i obowiązków codziennych. Ty, który masz więcej swobody, któremu wolno używać ptasiego bytu i bujać po świecie pełnemi skrzydłami, nieskrępowanemi myślą o powszednim chlebie, zastąp mnie, proszę, w rzeczach, które niezbędnie odnoszą się do mnie, których nie mogłem ani załatwić, ani odłożyć. W tej chwili wyjazd ten jest mi bardzo nie na rękę, i dałbym wiele, by się od niego wykupić, bo mam rozpoczęte doświadczenie, które mnie zajmuje, jak każde nierozwiązane pytanie. Ale cóż robić? jechać muszę. Zdziwisz się może, czemu na wezwanie Lucyana, tak nagłe i niespodziewane, (bo przecież mógł mnie uprzedzić o zamiarach swoich), porzucam wszystko bez wahania się. Muszę ci więc powiedzieć kto jest Lucyan, a zrozumiesz łatwo czem on jest dla mnie.
Opiszę ci go w kilku wyrazach.
Jest to jeden ze szczęśliwych tego świata, ale od tego słowa odrzuć wszystko co brudne i nizkie, i podnieś je do najwyższego znaczenia. Kolebka jego była otoczona miłością rozumną i przewidującą; młodość, wolną od materyalnej troski, mógł poświęcić swobodnie wszystkiemu, co zaciekawiło ducha jego, i cały świat myśli i wiedzy stanął dla niego otworem, bo inteligencya jego była jasna i bystra; a jeśli nie dotarł do tych tajników, poza których granicę usiłują się przedrzeć pionierowie przyszłości, jeśli nie zbledziły mu czoła problemata życia, — nie kładź tego na karb małej siły jego ducha, bo to jest właściwość jego usposobienia. Mówiłem ci: Bóg wyraźnie stworzył go do szczęścia, w szlachetnem tego słowa znaczeniu; w świecie myśli szukał tylko kwiatów, nie trawił go duch ideału, nie zaznał nigdy tej wrzącej ciekawości wszystkiego co nieznane, co ukryte, która wyrabia, stosownie do czasu i chwili, wielkich ludzi, lub waryatów. Myśl jego ma tę dziwną właściwość pszczoły, że słodycz wyciąga z każdego pierwiastku, zarówno w świecie materyalnym, jak duchowym. Serce jego szlachetne, niewieściej prawie delikatności, sprawia mu rozkosz czynienia dobrze; kupuje sobie ludzi dobrocią, która nie kosztuje go nic, bo jest właściwością jego natury, jest mu nawyknieniem, i więcej powiem, potrzebą. Jeśli chcesz, możesz go nazwać Epikurejczykiem, nawet egoistą. Ale epikureizm jego rozciąga się do drugich; on nie byłby szczęśliwy, gdyby przy nim kto cierpiał; szczęście tych co go otaczają, jest koniecznem dopełnieniem jego szczęścia. Nie wiem coby z niego uczyniła przeciwność, nie znam hartu tego ducha, ani jakiej próby jest to złote serce. Dotąd nieszczęście omijało go i zapewne omijać będzie; ten człowiek usuwa mu się z drogi i nie wyzywa go niczem, bo ręka jego sięga tylko po to, czego dostać może. Trudność każda go zraża, nie nęci niepodobieństwo. Umie dawać wiele, a wymagać mało, pragnienia zamyka w kole możliwem i kocha to, co już posiada. Jest to człowiek rzeczywistości i obecnej chwili, istota tem dziwniejsza, że ta praktyczna mądrość użycia, do której ludzie dochodzą zawodami i doświadczeniem zapóźno, jemu była niejako wrodzoną i nie zepsuła mu wesołego uśmiechu młodości, ni swobody wrażliwego ducha. W naszym wieku, gdzie tak zacięcie ścierają się doktryny, a spokojny uśmiech zdaje się wyłącznym stygmatem miernoty i bezmyślności, — Lucyan jest dziwnym fenomenem. Jednak lękałbym się dla niego nieszczęścia, bo nie widzę w jego duchu żadnego pierwiastku, coby z niem mógł skutecznie walczyć.
Teraz rozumiesz, że ten człowiek nie znosi zwłoki daremnej; jeżeli kocha i jest kochanym, nie traci chwil na opisywanie i rozpamiętywanie swego szczęścia, ale je pije pełną piersią. I oto dlaczego, po długiem milczeniu, które niepokoiłoby mnie, gdybym go znał mniej dobrze, wzywa mnie kilku słowami, — bo wie że zawsze i wszędzie rachować na mnie może. Życie moje do niego należy. Wiesz jak nie cierpię słów próżnych i czczych uczuć; ale stosunek nasz wychodzi poza powszednie granice przyjaźni. Znamy się ze szkół jeszcze, od pierwszej młodości siadaliśmy na jednej ławce i stanowić musieliśmy dziwny kontrast. On piękny, wypieszczony, szczęśliwy; ja zamyślony, posępny, nawet zamknięty w sobie, jak każde dziecko nieszczęścia. Jemu szło wszystko łatwo, a mnie jak z kamienia, wszystko, nawet nauka, bo oprócz niej musiałem pracować na siebie. Brakowało mi czasu, książek, pomocy, a często i swobodnej myśli. Posiadałem matkę delikatną i wątłą, nieprzywykłą do pracy, a zmuszoną do niej położeniem obecnem, matkę, która mnie jednego miała na świecie, jak i ja ją jedną. Nie wiem jak inne, szczęśliwe dzieci kochają matki swoje; ale wiem, że cała siła uczuć moich zbiegła się na niej, żem ją kochał nieskończoną miłością sieroty. A widziałem jak w oczach moich gasła z niedostatku i pracy, i pojmowałem ile lat jeszcze czekać potrzeba, zanim stanę się człowiekiem. Pojmujesz łatwo, że trawiony tą myślą, nie miałem nigdy płochych lat dziecięctwa; zawcześnie umysł mój wszedł na poważną drogę; dojrzałem jak owoc zważony nieszczęściem.
Oddaję sobie zupełną sprawiedliwość: jestem posępny i szorstki, a kobiety znajdują mnie nudnym. Rzecz to nienagrodzona, bo brakło mi w pierwszej młodości ciepłego, ożywczego promienia szczęścia. Zrozumiałem wcześnie położenie swoje, nauczyłem się oceniać i obrachowywać świat i ludzi, i postanowiłem, bądź co bądź, zdobyć pracą i nauką nie wiele: zdrowie i życie matki i kęs chleba dla siebie. Pracowałem szalenie. Wówczas zbliżyłem się z Lucyanem. Wszystko co człowiek dla człowieka uczynić może, on uczynił dla mnie. Nie zraziła go hardość moja, bo lękałem się jak ognia litości i pomocy ludzkiej. Poznaję teraz, że to był rodzaj słabości; brakło mi tego przeświadczenia o sobie, które dziś pozwala mi przyjąć zobowiązanie, bo czuję, że mogę oddać jej w dwójnasób. Ale Lucyan i tu mnie zwyciężył. Niezrażony niczem, coraz bardziej mieszał się do mego życia, odgadywał stosunki. Trzeba mi było, ukończywszy szkoły, jechać na uniwersytet; rzecz zdawała mi się niepodobną, bo nie mogłem opuścić matki, która już na mnie tylko rachowała. Lucyan wynalazł jej zatrudnienie, które usuwało tę przeszkodę; dowiedziałem się później, że to był tylko wybieg, by zmusić mnie do przyjęcia pomocy. Niedość na tem. Lucyan przedemną opuścił uniwersytet: matka moja chorowała śmiertelnie; on zastępował jej miejsce moje, on ją ocalił od śmierci. Dzięki jemu mogłem zobaczyć ją jeszcze i otoczyć jej konanie dostatkiem i staraniem, jakiego brakło jej za życia. Umarła, pewna mojej przyszłości, błogosławiąc mnie i jego.
Winienem mu wszystko, czemkolwiek jestem, a w dziedzinie moralnej zawdzięczam mu może więcej jeszcze. Kto wie, coby ze mnie uczyniła nędza tej, którą kochałem w latach, kiedy tak łatwo cierpienie w żółć się obraca... Rozumiesz więc czem Lucjan jest dla mnie. Zaciągnąłem względem niego dług, który mi nie cięży, ale który gotów jestem spłacić życiem całem, i więcej jeszcze niż życiem.
Przepraszam cię, że tak niechcący wyspowiadałem ci się z całego życia; ale nie chciałbym w twoich przenikliwych oczach uchodzić za dziwaka. Lucyan stanął mi na myśli w całej pełni szczęścia, na które tak zasługiwać umie, a mam zwyczaj myśleć głośno, kiedy jestem z tobą.”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.