<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Jerzy
Pochodzenie „Jerzy” i „Fragment”
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich”
Data wyd. 1882
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST VIII.
JERZY DO HENRYKA.

„Znowu fakt niepojęty, Henryku, znowu ten dziwny sen napastuje mnie w rzeczywistości. Dziś od rana dom cały był w nieładzie i ruchu: czyniono przygotowania do ślubu. Wstawszy rano swoim zwyczajem, znalazłem się wśród chaosu sprzętów i mebli, pomiędzy któremi stary kredencarz Jan uwijał się z żywością. Stary Jan od dzieciństwa służy w tej rodzinie i przywiązał się do niej jak do własnej. Zna wszystkie tradycye przeszłości, Stasię wypiastował na ręku. Największą też przyjemnością starego jest rozpowiadać o dawnych czasach, a ja zyskałem sobie wielkie łaski Jana, parę razy słuchając go cierpliwie. I teraz nie mogłem ujść jego gadulstwa: zobaczywszy mnie, zaczął oprowadzać po całym domu, pokazując kosztowne zabytki; w końcu zaprowadził mnie na górę. Nie miałem nic lepszego do roboty i poszedłem za nim. Na górze obszerne komnaty służyły dotąd za skład niepotrzebnych sprzętów; niektóre pokoje stały teraz otworem, zawalone jeszcze meblami. Właśnie gdyśmy weszli na schody, z dołu zawołano Jana; zbiegł szybko, a ja wszedłem do jednego z tych składów, zwykle zamkniętych starannie, i wzrok mój padł naprzód na wielki obraz odwrócony do ściany, w około którego pająki na wszystkie strony obwiesiły swe sieci, kurzem odwiecznym przysypane. Przypomniał mi on rozmiarami puste miejsce nad kominkiem. Ciekawy przedarłem się do niego i odwróciłem z trudnością. Wystaw sobie zdziwienie moje, kiedym ujrzał portret w całej postaci, jaki widziałem we śnie, portret Stanisława, w stroju z niebieskiego atłasu, z różami haftowanemi na białej kamizelce, takim jakim mnie się ukazał. Ten sam uśmiech błąkał się po malinowych ustach, oczy zdawały się patrzeć na mnie dumne i wyzywające. Tak..... to był bohater snów moich, lub obraz Stasi.
Stałem przed tym wizerunkiem jakby przykuty, gdy głos Jana odezwał się tuż za mną. Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Starzec był blady i drżący; położył palec na ustach, dając mi znak milczenia. Alem ja nie zważał na to.
— Czyj to portret? spytałem.
— Pana starosty Stanisława, odparł niechętnie. Ale czego tu pan szukałeś, kto otworzył te drzwi i pokazał ten portret?
I nie zważając na mnie, odwrócił go napowrót do ściany i zastawił szafą.
— Czy znałeś go? pytałem ciekawie.
— Znałem, znałem; ale na miłość Boską chodźmy ztąd.
I wywiódł mnie z pokoju, zamknął drzwi na klucz, klucz schował do kieszeni i wówczas odetchnął spokojniej. Widocznie obecność sama tego portretu przerażała go. Ale ja byłem podrażniony, ciekawy i zdecydowany dowiedzieć się czegoś.
— Panna Stanisława bardzo podobna do starosty, mówiłem, wpatrując się w Jana.
— A jakże nie ma być podobna, wszakżeż to jej dziadek. Urodziła się w kilka miesięcy po jego śmierci; kubek w kubek te same rysy. Ale lepiej nie mówić o tem, licho nie śpi. I stary przeżegnał się pobożnie.
— Czemu ten portret schowany jest tutaj? wszak dawniej wisiał nad kominem w wielkiej sali.
Jan spojrzał na mnie zdziwiony.
— Ej, odparł, dużoby o tem mówić, a nie warto. Ot lepiej było portret spalić, lub do kościoła oddać; ale panna Rozalia nie chciała. Niedarmo pan poruszyłeś ten zaklęty obraz, teraz tylko patrzeć nieszczęścia.
— Ależ mój Janie, dlaczegoż palić tak piękny portret familijny? mówiłem, niby nie zważając na złe wróżby starego.
— Powiedziałbym ja panu jak to wszystko było, ale nie trzeba przed nikim powtarzać, a broń Boże przed panna Stanisławą. Tylko że pan śmiać się będziesz i nie uwierzysz.
— I owszem, mój Janie, zachowam ci tajemnicę, tylko mów.
Jan też niczego więcej nie pragnął i począł mi opowiadać dziwaczną powieść, którą tutaj przepisuję ci w krótkości.
Pan starosta, odziedziczywszy Zalipnę, nigdy tu nie przyjeżdżał. Miał inne dobra niedaleko Warszawy, zkąd Jan był rodem i zkąd od dziecka wszedł w jego służbę. Był to wówczas niemłody już człowiek, dziwaczny i ponury; po nocach nie sypiał, we dnie rzadko się pokazywał, jakby dręczony sumieniem. W późnym już wieku, powodowany dumą, był bowiem ostatnim ze swego rodu, ożenił się z jakąś młodą, ubogą dziewczyną; ale ludzie nie wróżyli im szczęścia. Młoda pani była piękna jak anioł, lecz smutna; przepłakała pocichu rok cały, niewiedzieć czemu, i umarła, zostawiając syna. Było to wszystko czego pragnął starosta. Syn rósł pieszczony i psuty, bo ojciec wszystkim jego fantazyom dogadzał. Sprowadził krewną swoję, pannę Rozalią, która, według powieści Jana, już wtenczas była taką jak dzisiaj, i ona to chowała jedynaka z miłością matki. Ale chłopiec źle odpowiadał tym staraniom; widoczne tam było niebłogosławieństwo Boże. Dorósłszy, nie słuchał nikogo, zaczął hulać i tracić majątek. Ożenił się w końcu wbrew woli ojca i wkrótce potem zginął w pojedynku, zostawiając wdowę przy nadziei. Starosta sprowadził ją zaraz do siebie i otoczył staraniem i dostatkiem; ale nie doczekał już urodzenia dziecięcia; sterany wiekiem i zmartwieniami, umarł także. Długi i weksle syna bardzo nadwerężyły majątek; klucz pod Warszawą trzeba było sprzedać, a reszta rodziny przeniosła się do Zalipnej. Ale tutaj działy się straszne rzeczy!...
— Jakie? pytałem ciekawie.
— Pan wierzyć mi nie będziesz, mówił Jan, a jednak gotów jestem przysiądz na to com widział na własne oczy
— I cóż widziałeś, mój Janie?
— Odrazu jakeśmy tu przyjechali, ludzie gadali że do pałacu ani się zbliżyć nie można, bo tam straszy i pokutuje od śmierci starszego pana. Ale jak to zwyczajnie, jedni wierzyli, drudzy nie wierzyli. W całym domu było dość spokojnie, ale co na sali, to nikt nocy przepędzić nie mógł. Wówczas jeszcze portret pana starosty, ten sam co go pan widział, wisiał nad kominem i każdej nocy schodził ze ściany.
— Schodził ze ściany? przerwałem, wzruszając ramionami.
— Widziałem to na własne oczy i o mało nie umarłem ze strachu. Panna Rozalia widziała także, niech jej się pan zapyta, jeżeli ja nie mam wiary. Sprowadzono księdza, odprawiono msze, poświęcono dom cały, portret wyniesiono na górę; ale nic nie pomagało. Aż jednej nocy krzyk straszny zrobił się u młodej pani; służebne zastały ją omdlałą, a gdy jej się dotrzeźwiono, mówiła że starosta stanął nad jej łożem i że widzi go ciągle przed sobą. Nad ranem urodziła się panna Stanisława, a matka jej umarła w konwulsyach. Noc to była tak straszna, że do śmierci pamiętać ją będę; ale od tego dnia naraz wszystko ustało i dotąd spokojnie jest ciągle.
Słuchałem tej legendy z dziwnem zajęciem. Dni temu kilka byłbym ruszył ramionami i odszedł od starego jak od waryata; i dziś nie zbrakło mnie na ochocie uczynienia tego, ale mimowolnie przypomniałem sobie zaklęcie Stanisława i przeszedł mnie dreszcz dziwny. Gdzie się kończy możliwość Henryku? co jest halucynacya? pod jaki rodzaj zjawisk podciągniesz te, których jestem igraszką? Jakim cudem przyśnił mi się ten piekielnie piękny starosta, w tym samym stroju w jakim jest malowany, ze słowami które rzeczywiście wymówił? Czy jestem tutaj na drodze do szaleństwa? Chodziłem po ogrodzie, zajęty temi myślami, gdy przed sobą ujrzałem niespodzianie Stasię.
— Szukałem pana, rzekła ze ślicznym uśmiechem i umyślnie wstałam tak rano.
Skłoniłem się i biorąc jej rękę, mimowolnie prawie poniosłem ją do ust. Zarumieniła się lekko.
— Wie pan, rzekła pospiesznie, myślałam ciągle o tem cośmy mówili wczoraj i nad tem rozmyślaniem zeszła mi noc cała, nie mogłam zasnąć.
— Dlaczego? czyż tak smutną była rozmowa nasza?
— Nie smutną, rzekła wstrząsając główką, ale obudziły się we mnie różne myśli; w tem coś pan mówił, są rzeczy dla mnie nie pojęte.
— Naprzykład, panno Stanisławo? będę się starał wszystko wytłumaczyć.
— Słuchając pana, rzekła, wierzę iż życie jest walką, próbą, cierpieniem; lecz doprawdy dokładnie tego pojąć nie mogę. Mnie się dotąd zdaje że żyć, to tak łatwo jak oddychać, żyć, to tak rozkosznie jak patrzeć na świat ten piękny i wesoły. Może też ludzie zadają sobie wiele pracy napróżno i wyszukują czasem cierpienia. Powiedz mi pan, czy jestem tak wielkiem dzieckiem, że tego zrozumieć nie mogę, czy też ludzie wymyślają czasem trudności nieistniejące.
— Jesteś pani dotąd szczęśliwą, odrzekłem wzruszony, daj Boże byś nią była zawsze, by życie twoje łatwem było jak dotąd. Ufam że tak będzie zawsze. Ale pamiętaj żeś poznała tylko życie jako widz daleki.
— Kiedyż je poznam inaczej? szepnęła z pewnym rodzajem niecierpliwości. I ja przecież nie chcę być zawsze bezmyślnem dzieckiem, i ja też dobić się pragnę człowieczeństwa, choćby przez walkę i cierpienie.
Jej harda twarzyczka płonęła odwagą niewiadomości. Żal mi jej było, bo te słowa przeraziły mnie złem przeczuciem.
— Pani kochasz Lucyana, rzekłem po chwili namysłu; ten kto kocha, przestaje być dzieckiem. Ale to co sprawia nam szczęście, może sprawić i boleść: od dnia gdyś pokochała, panno Stanisławo, szranki życia otworzyły się przed tobą.
Pomyślała chwilkę.
— Ja nie wiem sama, rzekła powolnie, co ja czuję. Zapewne, kocham bardzo Lucyana, on taki dobry! Ale przy nim nie zaznałam nigdy niepokoju ni trwogi, nigdym nie zatroszczyła się o nic.
Te słowa uderzyły mnie dziwnie; porównywałem jej spokojne myśli, do namiętnych zwierzeń Lucyana, lecz odparłem żartobliwie.
— Doprawdy, zaczynam się lękać, że pani nie poznasz nigdy cierpienia, bo wszyscy kochać cię muszą i starać się o twoje szczęście; a nie wiedziałem że i los taki ma swoje gorycze.
Próbowałem śmiać się, Stasia rozśmiała się także i rzekła z minką wpół zadąsaną:
— Niedobry pan jesteś, panie Jerzy, żartujesz sobie ze mnie. Już więcej ani słówka nie powiem.
Przecież po chwili mówiła dalej:
— Jednak coś dziwnego dzieje się we mnie, żal mi czegoś i czegoś pragnę. Jestem zupełnie szczęśliwą, a nie wiem czego mi braknie.
— Więc pomyśl pani nad tem, odparłem poważnie, i wyszukaj przyczyny. Próżne marzenia są niebezpieczne i denerwujące, a bezcelnych pragnień nie pojmuję wcale.
Stasia wlepiła we mnie swe jasne wejrzenie i rzekła trochę smutnie:
— Ja wiem żem nierozsądna, ale tak jak pan nie potrafię odgadnąć przyczyny smutku mego. Pan wiesz wszystko, wszystko pojmujesz, każde uczucie rozwikłać potrafisz i nazwać po imieniu, bo masz rozum i wiedzę, ale ja tego nie potrafię. Bądź pan dobrym dla mnie, pomóż mi przejrzeć w głębi mego ducha, ja sama nie poznaję siebie. Myślałam nad tem noc całą i nie mogę sobie dać rady.
Coś nakształt łezki zaświeciło na jej rzęsach, lecz nie dała stoczyć się jej na lice. Byłem w położeniu dziwnem. Cóż mogłem odpowiedzieć tej czystej istocie, która w prostocie serca zwracała się ku mnie, biorąc mnie za powiernika dziewiczych myśli, dziewiczej trwogi, niepojętej dla niej samej? Czy ona sądzi że ja jestem istotą z kamienia, że w piersi mojej także nie bije serce, nie mogą rozpłonąć żądze?... Nie, ona tego zrozumieć nie może, ja dla niej jestem starym przyjacielem, istotą bez płci i wieku, cieniem, obok którego świetniej wygląda piękny Lucyan. Udało mi się kilka myśli rzucić w jej główkę, podać jej radę w dobrej chwili i sądzi że znajdzie we mnie rozwiązanie tych nieschwyconych zagadek, jakie dziewczynie stawia serce w przeddzień ślubu.
— Czy pan gniewasz się na mnie? spytała z dziwną pokorą, nie odbierając odpowiedzi.
— Ja na panią? wyrzekłem, znać bardzo wyraziście, bo uśmiech wrócił na jej usta.
— A więc mów pan.
— Panno Stanisławo, myślę co ci mam odpowiedzieć i odpowiedzi nie znajduję wcale. Sądzę że Lucyan lepiej ci te pytania rozwiązać potrafi; on jeden może i powinien odgadnąć serce twoje.
— Lucjan? odparła kiwając głową, Lucyan, — nie, ja Lucyana o nic nie zapytam.
— Dlaczego?
— Bo, wyrzekła z uśmiechem, od niego nic nigdy dowiedzieć się nie mogę. Powie mi że jestem śliczną, cudowną, ukochaną, że wszystko co robię jest doskonałem, i to cała odpowiedź. Wzruszyła ramionami. Ja wolę być złajaną, dodała, patrząc mi w oczy; szczerość jest dla mnie dowodem przychylności i więcej jeszcze... dowodem szacunku.
Stasia miała słuszność. Byłbym dał wiele, by módz jej odpowiedzieć; ale musiałem pokryć wzruszenie swoje i próbowałem znów pokryć je żartem.
— To dopiero pieszczone, zepsute dziecko, wyrzekłem. Znudzona pochwałą, chce koniecznie odebrać połajanie. Trzeba wprzód na nie zasłużyć, panno Stanisławo, nic darmo na świecie.
Ale Stasia nie podzieliła żartu mego, wyraźnie dopominała się odpowiedzi na seryo.. Zrazu nawet gniew ściągnął jej usta, rumieniec wybiegł na twarz; ale to trwało chwilę tylko, mgnienie oka. Potem wzrok jej posmutniał i wyraz zniechęcenia zaległ jej ruchliwe rysy.
— Prawda, rzekła drżącym głosem, jestem bardzo zarozumiałą. Dopominam się przyjaźni pana, a czemże zasłużyć na nią mogłam?
Odeszła powoli zasmucona. Nie miałem siły ani woli zatrzymywać ją, bo cóż jej powiedzieć mogłem? I tak rozmowa ta trwała zadługo dla mnie. Nie trzeba mi było tu przyjeżdżać. Rozstroiłem się i straciłem wewnętrzną harmonią; słowa moje i myśli zadają fałsz przeszłości mojej i mnie samemu; fakta niepojęte zachwiały rozumem, nowe uczucia sercem. A jednak cóż znaczy wiara człowieka i siła umysłu, jeśli lada sen, lada spotkanie, lada uśmiech, może wytrącić go z kolei? Chciałbym żeby te dni kilka które tu mam pozostać — przeminęły, chciałbym czemprądzej powrócić do dawnego życia; może przy tobie odnajdę siłę straconą, bo doprawdy, nie dobrze dzieje się ze mną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.