>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Rittner
Tytuł Jour fixe
Pochodzenie Świat R. I Nr. 4, 27 stycznia 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Jour fixe.

Najczęściej było ogromnie nudno. Goście ziewali tak cynicznie, że aż odpowiadało im echo (bo w salonie była za dobra akustyka). Ale niekiedy zbierali się wypadkiem wcale możliwi ludzie.
Naprzykład z pierwszorzędnych piękności signora Aurora. Albo z arystokracyi książę Cosimo. Albo ze świata literackiego, poeta Heliotrop.
Salon był własnością rodziny Fioravantich (zwykli kupcy ale zresztą wcale porządni ludzie). Przy tem należał do najpiękniejszych grobowców na całym cmentarzu. A jeżeli była pełnia, to oświetlenie było wprost królewskie...
Przyznawała to nawet panna Flora († w roku 1812 na żółtą febrę), która zresztą narzekała na wszystko.
Mebli nie było żadnych (tylko kilka dużych kamieni i dwie stare trumny) ale za to były cudowne malowidła na ścianie (pędzla Fra Filippa). A zawsze pachniało morze, czasem z słodką mimozą a niekiedy z kwiatami magnolji.
— Baedeker utrzymuje, że Piza ma najpiękniejszy cmentarz we Włoszech — rzekł książę Cosimo mieszając herbatę — ale to nieprawda... Nasz o wiele ładniejszy...
— Tak — zgodziła się gospodyni (z domu Fioravanti) — Messina ma ładniejszy...
— Przedewszystkiem lepsze powietrze — ciągnął Cosimo leniwie konwersacyę.
— Bo nad morzem — dokończyła apatycznie Fioravanti.
Pomyślała: Choćby o najgłupszych rzeczach... Byle nie milczeć.
Na szczęście wszedł drugi gość. Ubiór jego był jeszcze dosyć biały, więc widocznie umarł niedawno. Nawet twarz była o tyle zakonserwowana, że się odgadywało dawny kolor włosów. Zanim gospodyni zdołała przedstawić go księciu, tenże powstał i zawołał:
— Anselmo!...
— Tak, Anselmo — potwierdził przybyły i spojrzał uważnie na księcia.
Gospodyni była (nie wiedzieć dlaczego) mocno zakłopotana i jęła prędko mówić o pogodzie...
Ale Anselmo spoglądał ciągle na księcia (który nie unikał bynajmniej jego wzroku) i wreszcie ku najwyższemu zdziwieniu pani Fioravanti, serdecznie się roześmiał.
— O, pan się śmieje — rzekła Fioravanti.
— Bardzo panu do twarzy — dodał książę.
Anselmo się ukłonił.
Tante grazie... Za życia się nie śmiałem... I sam się dziwię, że odkąd tu jestem...
— To wpływ miejsca i klimatu — zauważył książę, zapalając swobodnie papierosa.
— Zwłaszcza ostatnie lata mego życia — mówił Anselmo — były o wiele smutniejsze, niż czas obecny na Campo Santo...
Książę uśmiechnął się przyjaźnie.
— Bardzo wierzę... I szczerze pana przepraszam za te ostatnie lata, które niejako z mojej winy, spędziłeś w więzieniu...
— To moja wina — przerwał Anselmo — a raczej...
— A raczej niczyja — dokończył łagodnie książę.
Niczyja — powtórzyło echo.
Nastała cisza. I słychać było jak na ziemi, nad morzem szumiały cyprysy. Weszła signora Aurora († w r. 1890 na miłość) w towarzystwie poety Heliotropa i słynnego złodzieja Pafnucyusza.
Gospodyni przedstawiła obecnym Anselma. Aurora zaczęła go zaraz kokietować, pokazując swe złote plomby i potrząsając brylantami, które zdobiły jej suchą czaszkę. Bo był z całego towarzystwa najmłodszy.
— Na co pan chorował? — zaczęła konwersacyę.
Wskazał z uśmiechem na Cosima.
— Chorowałem na księcia... Całe życie przemyśliwałem nad tem, jakby go zabić... I w końcu go zabiłem...
— Czy to prawda? — spytała Aurora obecnych...
— Prawda — odpowiedział książę — on chorował na mnie a ja na niego... Całe życie drżałem przed jego sztyletem, i w końcu ten sztylet mnie zakłuł...
Pafnucyusz się zaśmiał.
— Oj, głupie życie... Anselmo, dlaczego zabiłeś księcia?...
— Bo kochałem Włochy. Cosimo był wrogiem wolności...
Poeta spytał:
— Cosimo, dlaczego byłeś wrogiem wolności?
— Bo kochałem Włochy...
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Oj, głupie życie, głupie...
Fioravanti się skrzywiła, bo nie lubiła hałasu.
— Kto chce herbaty? — spytała, aby ich zająć herbatą.
Ale towarzystwo śmiało się coraz więcej, stukało szkieletami i śpiewało w takcie:
— Oj, życie, głupie życie.
Aż nagle jękły żelazne drzwi domu Fioravantich i w progu zjawił się wysoki mężczyzna.
— Co to za śpiewy i krzyki — powiedział z niesmakiem — w grobowcu Allegrich narzekają, że przez was spać nie mogą.
Aurora spojrzała na niego z wdzięcznym uśmiechem...
— Nie zrzędź, Enrico, nie zrzędź... Chodź i baw się z nami...
Enrico nawet na nią nie popatrzył (bo to był człowiek, który za życia kochał bardziej pieniądze, niż kobiety). Wszedł jednak i usiadł, a nawet zaczął pić herbatę, którą mu podała signora Fioravanti.
Książę i Pafnucyusz grali gdzieś w ciemnym kącie w swe własne kości. A poeta w górę patrzył i cicho, a miłośnie rozmawiał z księżycem.
Enrico pił i jadł, ale mruczał. A kobiety usiadły przy nim blizko i czule na niego spoglądały (bo ich nigdy nie kochał). Enrico mruczał:
— Śpiewacie zawsze to samo... Zawsze „oj, głupie życie...“ Lichy kuplet uliczny... Banalni jesteście... Banalni i zazdrośni... Wiecie, że życie jest słodkie jak miód... I dlatego wyjecie... Bo wam tęskno za życiem...
— Nie tęskno, Enrico — mówiła z goryczą pani Fioravanti — mój mąż bił mię niemiłosiernie w dzień i w nocy...
— Dobrze robił — mruknął Enrico — a co robi teraz?
— Śpi — rzekła Fioravanti z pogardą — śpi w drugim pokoju, w towarzystwie swych przodków. W tej rodzinie śpią wszyscy... Ja jestem z Carnesich...
Szumiało morze i szumiały cyprysy... A Heliotrop słodko i cicho rozmawiał z księżycem...
— I mnie za życiem nie tęskno, Enrico — szeptała Aurora — miałam hebanowe włosy i zbielały pod wieczór, tak jak noc bieleje nad ranem... Miałam oczy jak gwiazdy i gasły i zgasły... Miałam usta jak róże i rubiny i zwiędły i spaliły się w popiół...
— Wygrałeś — powiedział książe Cosimo do Pafnucyusza, złodzieja.
I znowu grać zaczęli. Pafnucyusz siedział odwrócony i nikt nie widział, jak oszukiwał księcia.
— Wszyscy żyliście jak dzieci — mówił Enrico do kobiet — i dlatego nie macie miłych wspomnień... Czekajcie... ja wam opowiem, jak żyłem...
I zaczął im mówić o swych bogactwach (był największym kapitalistą w Messinie) i bardzo się chwalić, jak mu było dobrze, aż do samej śmierci.
Na to wszedł do salonu zmarły przedwczoraj (na zazdrość) młodzieniec, który chodził już przeszło godzinę od grobu do grobu i wszędzie się pytał, czy tu wypadkiem nie leży piękna Aurora.
Wszedł do salonu i spytał:
— Czy tu nie leży piękna Aurora?
Enrico odrzekł sucho:
— Najpierw się puka, zanim się wchodzi...
I dodał:
— Tu nikt nie leży... To salon, uważa pan, a nie alkowa.
Tymczasem Aurora rzuciła się już na szyję młodzieńcowi, który jej nie poznał i nawet niegrzecznie od siebie odtrącił.
— Powiedzcie mi — prosił — powiedzcie, gdzie ona? Była piękna jak słońce zanim ogarnęła mię noc zazdrości i zacząłem jej złorzeczyć... Teraz wyleczyła mię śmierć... i znowu kocham... Gdzie Aurora?
— Tutaj — odpowiedział Enrico z uśmiechem złośliwym i wskazał palcem na (trochę już nadpsuty, ale jeszcze błyszczący) ideał młodzieńca.
Ale młodzieniec nie uwierzył i bardzo się rozgniewał.
— Nie szydź ze mnie, błaźnie! — krzyknął z płaczem i wybiegł z salonu, by dalej się wałęsać od grobu do grobu i wszędzie pytać, czy tu wypadkiem nie leży piękna Aurora.
Enrico popijał herbatę i rezenował i dalej się przechwalał:
— Osły, osły... Żyliście jak waryaty i dlatego nie macie wspomnień... Ciebie, Auroro, zdradziła piękność, i dlatego był gorzki twój zachód... Jak można liczyć na piękność?.. Tego młodzieńca koniec był gorzki, bo ty go zdradziłaś... Jak można liczyć na kobietę!... Nikt z was nie miał pięknego życia, bo żyliście jak dzieci...
Pił herbatę i przechwalał się i kłamał:
— Tylko moje życie było piękne od rana do wieczora... I teraz mam o czem myśleć... Bo miałem miliony... A złoto się nie psuje i złoto jest wierne... Cieszyłem się nieraz aż do końca... Kiedy umierałem, w skrzyniach moich więcej było pieniędzy, niż w całej Messinie...
Kiedy tak mówił, wstał nagle Pafnucyusz, zbliżył się do niego znienacka i zaczął mu się śmiać w oczy tak zuchwale i brzydko, że Enrico zadrżał i oniemiał...
— Nie kłam Enrico — szeptał złodziej — nie kłam, Enrico... Gdy umierałeś skrzynia twoja była pusta...
Zrobiło się cicho... A potem wybuchł śmiech ogólny... Bo Enrico tak się trząsł ze wstydu czy gniewu, że odpadła mu dolna szczęka i rozbiła się na kamiennej posadzce...
A Pafnucyusz opowiadał z tryumfem, jak okradł skąpca. Jak złoto oszukało Enrica na starość z młodym złodziejem...
Enrico wstał i powiedział oczami (bo ustami już nie mógł) do gospodyni:
— Dziwnych ludzi przyjmujesz w twym domu, signoro Fioravanti...
I odszedł.
Wśród ciszy słychać było głos Heliotropa, który patrzył w górę i mówił:
— O, cudna nocy, moja kochanko... Srebrny śnie ziemi...
Fioravanti myślała:
— Poeta Heliotrop miał prawdziwe życie... Bo go nie żył i tylko śnił... A życie jest snem... Poeta Heliotrop miał życie...

Tadeusz Rittner.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Rittner.