Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W wielkiej sali swego pałacu w Konstantynopolu Julian zajmował się sprawami państwowemi.
Pomiędzy porfirowemi kolumnami tarasu z widokiem na Bosfor, bladym błękitem jaśniało morze. Młody cesarz siedział za okrągłym stołem marmurowym, zarzuconym papirusami i zwojami pergaminu. Pisarze, pochyliwszy głowy, skrzypieli kalamusami egipskimi. Niektórzy z urzędników mieli zaspane miny, ponieważ nie byli przyzwyczajeni do wstawania o tak wczesnej porze. Trochę z tyłu, za kolumnadą, stali, rozmawiając półgłosem, Hekebolis i Juniusz Mauricus, urzędnik z twarzą suchą i rozumną, z pogardliwemi zmarszczkami na końcach cienkich ust.
W czasach powszechnej zabobonności ten wytworny sceptyk dworski był jednym z ostatnich wielbicieli wielkiego Lucyana, szydercy z Samosaty, autora zjadliwych dyalogów, w których bezlitośnie wyśmiewa wszelkie bóstwa Olimpu i Golgoty, wszystkie podania Hellady i Romy.
Julian dyktował reskrypt do wielkiego kapłana Galacyi Arsacesa:
„Nie pozwalaj ofiarnikom uczęszczać do teatrów, pić po szynkach, zajmować się poniżającemi rzemiosły. Szanuj uległych, karaj opornych. W każdem mieście każ pozakładać domy gościnne dla pielgrzymów, którzyby w nich zapewnioną mieli opiekę, a to nie tylko dla ludzi wiary helleńskiej, lecz dla wszystkich, którzy pomocy potrzebować będą. Przeznaczamy do rozdziału w Galacyi corocznie trzydzieści tysięcy miar pszenicy, sześćdziesiąt tysięcy ksestów wina. Rozdaj piątą część tych zapasów ubogim, zamieszkującym przy świątyniach, resztę pomiędzy pielgrzymów i nędzarzy. Hańbą jest pozbawiać wsparcia hellenów, gdy żydzi żadnego nie mają żebraka, a bezbożni galilejczycy żywią swoich i naszych. Oni postępują jak ludzie, łakociami kuszący dzieci: zaczynają od gościnności, miłosierdzia, zapraszania na uczty miłości braterskiej, które zwą „agapy,” aż wciągnąwszy wiernych w niemiłe bogom bezeceństwo, kończą na postach, biczowaniu, umartwieniach, grozie gehenny, obłąkaniu i śmierci w strasznych męczarniach. Zwykła to droga nieprzyjaciół rodzaju ludzkiego, zowiących się miłującymi braci chrześcijanami. Zwalczaj ich miłosierdziem, czynionem w imieniu wiekuistych bogów Olimpu. Każ ogłosić po wszystkich miastach i wioskach, że to jest moją troską serdeczną. Skoro się dowiem, że postąpiłeś zgodnie z mojem życzeniem, okażę ci łaskę swoją. Wytłómacz obywatelom, że gotów jestem przyjść im z pomocą w każdej okoliczności i w każdej chwili. Ale jeżeli pragną zasłużyć na szczególne względy moje, niechaj się jednomyślnie ukorzą przed matką bogów Dindymene w Pesynuncie i niechaj ją wielbią przez wszystkie pokolenia na wieki wieków.”
Ostatnie zadanie dopisał ręką własną.
Podano śniadanie: chleb, ser, świeże oliwki i lekkie wino białe. Julian jadł i pił, nie przerywając pracy. Wtem odwrócił się i, wskazując złoty półmisek z oliwkami, rzekł do swego ulubieńca niewolnika, przywiezionego z Galii, który mu stale posługiwał:
— Dlaczego podałeś na złotym półmisku? Gdzie tamten, gliniany?
— Daruj mi, panie, stłukł się.
— Całkiem?
— Nie, ale się wyszczerbił.
— Przynieś go.
Niewolnik pobiegł po żądane naczynie.
— Nic nie szkodzi. Może jeszcze na długo służyć — rzekł Julian i zwrócił się z uśmiechem do obecnych:
— Zauważyłem, przyjaciele moi, że stłuczone rzeczy trwają dłużej, niż nowe. Przyznaję, że mam do nich słabość. Dziwnie jestem przywiązany do starych sprzętów. Widzę w nich wdzięk jakiś, niby w dawnych przyjaciołach. Nowości się obawiam, nie znoszę zmian. Starego zawsze żal; choćby i złe było, ale wygodne i miłe.
Zaśmiał się wesoło z własnych słów.
— Patrzcie, jakie myśli filozoficzne może czasem wywołać stłuczony półmisek!
Juniusz Mauricus pociągnął za rękaw Hekebolisa.
— Słyszałeś? W tem objawia się cała jego natura!... Z równem nabożeństwem przechowuje swoje stłuczone półmiski i swych półmartwych bogów. Oto, co stanowi o losach świata!
Julian wpadł w zapał. Od edyktów i praw przeszedł do projektów na przyszłość. We wszystkich miastach cesarstwa chciał pozakładać szkoły, katedry, odczyty, wykłady dogmatów helleńskich, ustanowione formuły modlitw i zaklęć, rozprawy filozoficzne, schroniska dla zwolenników czystości i ludzi, poświęcających się rozmyślaniom.
— A co? — mruknął Mauricus do Hekebolisa: — klasztory, poświęcone Afrodycie lub Apollinowi! Coraz to lepiej.
— Tak, przyjaciele; wszystko to zaprowadzić musimy z pomocą bogów — zakończył cesarz. — Galilejczycy chcieliby wmówić w świat, iż miłosierdzie ich wyłączny przywilej stanowi, luboć jest ono udziałem każdego filozofa, niezależnie od tego, jakim bogom cześć oddaje. Przyszedłem oznajmić światu nową miłość, nie niewolniczą i przesądną, lecz wolną i radosną, jak samo niebo Olimpijczyków!
Julian potoczył po obecnych badawczym wzrokiem, ale nie odkrył na twarzach dygnitarzy pożądanego wrażenia.
Do sali weszli wysłannicy chrześcijańskich nauczycieli retoryki i filozofii. Przed niedawnym czasem wyszedł edykt, zabraniający nauczycielom galilejczykom wykładać krasomówstwo helleńskie. Retorowie chrześcijańscy byli zmuszeni wyrzec się wiary, albo porzucić szkoły.
Jeden z deputatów, nizki, chudy człowieczek, z miną zmieszaną, przypominający starą papugę, podszedł do cesarza z rulonem w ręku, w towarzystwie dwóch uczniów niezgrabnych i rudych.
— Zlituj się nad nami, najmilszy Bogu Cesarzu.
— Jak się nazywasz? — przerwał ma Julian.
— Papiryan, obywatel rzymski.
— Otóż widzisz, drogi Papiryanie, ja nie życzę wam nic złego... Przeciwnie... zostańcie sobie galilejczykami...
Starzec padł do nóg cesarza i całował je.
— Od czterdziestu lat uczę już gramatyki... Nikt nie zna lepiej ode mnie Homera i Hezyoda...
— Czego żądasz? — zagadnął surowo August.
— Mam sześcioro drobnych dziatek, panie! Nie pozbawiaj mnie ostatniego kęsa chleba!... Uczniowie mnie kochają. Zapytaj się ich: czy słyszą ode mnie cokolwiek złego?
Wzruszenie nie pozwoliło skończyć Papiryanowi. Wskazywał tylko uczniów, którzy nie wiedzieli, co robić ze swemi rękoma i czerwienili się, wytrzeszczając oczy.
— Nie, moi przyjaciele! — rzekł cesarz łagodnie, ale stanowczo. — Prawo jest słuszne. Uważam za niedorzeczność, żeby chrześcijańscy nauczyciele retoryki wyjaśniali Homera, odrzucając tych właśnie bogów, których opiewał Homer. Jeżeli mniemacie, że nasi mędrcowie poprostu wymyślili bajki o bogach, więc idźcie raczej do kościoła komentować Mateusza i Łukasza. Zważcie, galilejczycy, że czynię to dla naszego własnego dobra...
Któryś z retorów mruknął:
— Dla naszego dobra! Nam grozi śmierć głodowa!...
— Boicie się pokalać mięsem ofiarnem lub wodą, o nauczyciele galilejscy, — ciągnął niezmieszany cesarz — a jakże to nie boicie się kalać czemś o wiele gorszem i niebezpieczniejszem od mięsa i wody, mianowicie kłamliwą mądrością? Mówicie: „Błogosławieni ubodzy duchem!” Bądźcież nimi! Sądzicie, że nie znam waszej nauki? Znam ją dokładniej, niż wy sami. Odkrywam w zasadach galilejskich takie głębie, o jakich wam się nie śniło. Ale niechaj każdy swoje zachowa: pozostawcie nam naszą płochą mądrość i nędzną wiedzę literacką. Co wam po tych zatrutych źródłach? Toż macie mądrość wznioślejszą! Do nas należy królestwo ziemskie, do was zaś — niebieskie! Pomyślcie tylko: królestwo niebieskie! To przecie nie mało dla takich pokornych i skromnych, jak wy, ludzi! Dyalektyka prowadzi jedynie do wolnomyślnych odszczepieństw... Bądźcie naprawdę prostymi, jak dzieci. Błoga nieświadomość rybaków z Kafarnaum nie jest-że wyższą nad wszelkie dyalogi Platona? Cała mądrość galilejczyków zawiera się w jednym wyrazie: „Wierz!” Gdybyście byli prawdziwymi chrześcijanami, wy, retorowie, błogosławilibyście nasze prawo. W tej chwili to nie dusza, jeno ciało wasze się oburza, ciało, które odnajduje słodycz w grzechu. Oto wszystko, co wam powiedzieć chciałem, a spodziewam się, że mi słuszność przyznacie i zgodzicie się na to, że cesarz rzymski bardziej, niż wy sami, stara się o zbawienie dusz waszych!
Julian przeszedł koło rzeszy nieszczęśliwych retorów spokojnie i z zadowoleniem z wypowiedzianej mowy. Papiryan rwał sobie siwe włosy, nie wstając z kolan.
— Przecz-że, Królowo Niebios, coś podobnego dopuszczasz?
Dwaj uczniowie, na widok boleści mistrza, ocierali sobie niezgrabnemi pięściami wytrzeszczone oczy.