Juliusz Tarnowski (Rydel)


Juliusz Tarnowski • Lucjan Rydel
Juliusz Tarnowski
Lucjan Rydel
[„Juliusz Tarnowski” Lucjana Rydla ukazał się w wychodzącym w Krakowie dzienniku „Czas” w wydaniu popołudniowym, w środę 27 sierpnia 1913 r. – tj. w numerze 394, na stronach 1-2.]

Pół wieku minęło 20 czerwca od nieszczęsnej bitwy pod Komorowem, gdzie Juliusz Tarnowski zabłysnął odwagą młodzieńczą i przypieczętował zgonem swą miłość ojczyzny. W tę rocznicę pięćdziesiątą za jego duszę i nad grobem jego w dzikowskim kościele OO. Dominikanów odbyło się uroczyste nabożeństwo żałobne. Świątynia przepełniona: rodzina, krewni, przyjaciele, mieszkańcy Tarnobrzega i ziemiaństwo sąsiednie i lud okoliczny. Z ambony przemówił kaznodzieja i zarazem historyk, niewielu równych sobie mający w kościelnej wymowie i dziejopisarstwie. Z ust X. Chotkowskiego padały słowa proste i wielkie, w których przesunęła się rycerska postać młodego powstańca i śmierć jego na polu walki, dając wymownemu kapłanowi sposobność do roztoczenia najwyższych praw i prawd Bożych i narodowych, do wskazania najświętszych obowiązków katolickich i polskich.
Ale postać Juliusza Tarnowskiego może być ukazana i z innej strony: w rozdzierającym tragizmie tej rwącej się do życia bujnej młodości, którą fatalny wir wypadków chwyta za to wszytko, co w niej najszlachetniejsze i strąca ją nieubłaganie w otchłań zagłady.


∗             ∗

Było to późnym wieczorem 18 czerwca 1863 r.
Nikt nie domyśliłby się, że tej nocy kilkudziesięciu ludzi wybiera się z Tarnobrzega do powstania. Jak codziennie, w oknach małomieszczańskich dworków gasły czerwone światła i miasteczko zapadało zwolna w ciemność i ciszę. Tylko tu i ówdzie otwierały się drzwi na ganek, skrzypnęła furtka ogrodowa i zbrojny mężczyzna wymykał się ukradkiem z domu, sunął ulicami jak cień i przepadał za miastem w pomroce nocnej.
Dłużej świeciło się w zamku dzikowskim, który panuje nad miasteczkiem. Przez otwarte okna salonu płynęły w noc letnią dźwięki fortepianu i głos męski, czysty i silny, w dobrej szkole ćwiczony. To dwudziestodwuletni Juliusz Tarnowski śpiewał w kole swoich najbliższych. Może i czuł, że śpiewa po raz ostatni, może i w tym śpiewie drżał niewymówiony ból pożegnania z rodzeństwem, z domem rodzinnym i z życiem. Bo i on miał pójść nazajutrz do powstania, a pójść bez powodu.
Najmłodszy z pięciorga dzieci Jana Bogdana hr. Tarnowskiego i Gabryeli z Małachowskich, urodził się 26 grudnia 1840 r. Rodzonym jego wujem był Juliusz Małachowski, poległy w 1831 roku pod Kaźmierzem, gdy z odwagą niesłychaną biegł do ataku na czele kosynierów. Na jego pamiątkę siostrzeniec dostał na chrzcie imię Juliusza.
Po przedwczesnej śmierci ojca ster wychowania dzieci przeszedł w ręce matki. Dobra jak anioł, a po męsku rozumna, dzielność i moc ducha czerpała z głębokiej wiary. Dzieci umiała kochać i prowadzić iście po chrześci[j]ańsku – sercem najczulsza a mądrze. Synom zdołała zastąpić ojca: położyła fundament Boży i polski pod całe długie, pełne obywatelskich zasług żywoty obydwu starszych. Bohaterska śmierć Juliusza miała okazać, że godzien był takiej matki.
Od maleńkości ulubieniec wszystkich w domu, bo żywy jak iskra, bystry, wesoły i dowcipny, miał w charakterze wrodzoną już niezłomność, która nie ugięłaby się pod surowym przymusem, a jednak miękła jak wosk pod jednem łagodnem i tkliwem spojrzeniem matki. Uwielbiał ją; obawa by jej nie zasmucić, stawała się dlań bodźcem ku dobremu. Chłopiec figlarny, na pozór trzpiot, wyrobił sobie poczucie obowiązku nad wiek rozwinięte, które przeszło mu krew i stało się rysem zasadniczym jego charakteru.
Zdolny bardzo i roztargniony, czynił szybkie postępy w naukach: gimnazjum kończył u św. Anny w Krakowie, gdzie matka nieraz długo przesiadywała. Wstąpił potem na Uniwersytet Jagielloński, a po roku przeniósł się na wiedeński. Teraz był już na obczyźnie, pozostawiony sam sobie. Do matki, która tym się niepokoiła tem oddaleniem, pisał wtedy w jednym ze swoich listów: „Ja do Ciebie wrócę takim, jakim mnie mieć chcesz”… Takim on rzeczywiście nigdy być nie przestał, ale nie miał powrócić tak rychło, jak oboje pragnęli.
Aby się należycie przysposobić do zawodu ziemiańskiego, przeniósł się z Wiednia do najgłośniejszej wówczas szkoły rolniczej w Hohenheimie, gdzie spędził całe dwa lata – niewesołe bo w osamotnieniu, w które pogrążył się, zajęty wyłącznie pracą. „Szkoda mój Julku, że na takiego wychodzisz tetryka, ty, którego wesołość chmurne rozjaśniała czoła” – pisała doń matka, on zaś w liście do brata spowiadał się ze swoich smutków i tęsknot: „Nie lepiej to było na koniach karki kręcić, albo po dzikowskich kępach i lasach uganiać?...Szczęściem rozsądek, który wprawdzie dobrze ukrywa się u mnie, niemniej jednak kolosalnych jest rozmiarów, odpędza z daleka wszystkie niepotrzebne przypomnienia”…
Ze studyów hohenheimskich wyrwało go nagłe wezwanie do ciężko chorej matki. Umarła na zapalenie płuc 23 lutego 1862 r. W kilka tygodni po pogrzebie, nie folgując sobie w okrutnej żałości, powrócił do Hohenheimu dla ukończenia nauk rolniczych, a w jesieni ze starszym bratem Stanisławem, późniejszym profesorem i prezesem Akademii, wybrał się do Włoch. „Bez pretensji do znawstwa – powiada o nim ten brat i towarzysz podróży – wielkie miał w obrazach zamiłowanie, a instynkt w ocenianiu ich rzadko go zawodził… Kiedy się czemś naprawdę zachwycił, uniesienie jego nie było hołdem, oddanym na ślepo książkowym powagom, ale wrażeniem pełnem dobrej wiary, wolnem od przesady i udania”… Najdłużej oczywiście zabawili w Rzymie; tu Juliusz brał nawet lekcye śpiewu. Ruszyli w dalszą drogę do Neapolu. Po tygodniu, ku końcowi stycznia, w jednym z dzienników tamtejszych wyczytali o wypadkach, które wtedy wstrząsały: nocna branka, tłumna ucieczka młodzieży w lasy, powstanie!
Juliusz Tarnowski pojechał do Paryża, gdzie wybitni polscy działacze zorganizowali się byli jeszcze w r. 1860 w t. zw. biuro dyplomatyczne, które miało zagranicą działać na rzecz sprawy polskiej a teraz jęło się starać u dworów i rządów europejskich o pomoc dla powstania. Budowano na słowach Napoleona III, że „w miarę jaką przestrzeń zajmie powstanie, tak wielka będzie Polska”.
Z Paryża, po kilku dniach zaledwie, puścił się do kraju. Zastał powszechną gorączkę, zamęt w głowach, krzyżowanie się najsprzeczniejszych wieści, nadzieje niczem nie uzasadnione przechodzące w nagłe zwątpienie. Tarnowski nie podlegał złudzeniom, dręczył się fatalnym obrotem, który przybierała walka i zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później sam weźmie w niej udział: „Po imieniu mnie rachują do tych, co iść mogą i powinni…” – odezwał się do najbliższych. Krew tymczasem płynęła, źle uzbrojone i niewyćwiczone oddziały ulegał y rozbiciu i wytępieniu. Lekkomyślni lub nieudolni wodzowie zbierali coraz nowe garstki straceńców i prowadzili je na coraz nowe klęski.
Nie dziw, że powstać musiał zamiar stworzenia pod wytrawnym dowódcą wyborowego zastępu, gotowego raczej do nogi wyginąć, niż pierzchnąć w bezładnej rozsypce. Komitet krakowski, do którego należeli Baum, Benoë i inni, za pośrednictwem Biura paryskiego pozyskał do tej myśli Zygmunta Jordana. W kampanii węgierskiej pod Bemem i Dębińskim okazał on, że naprawdę rozumie się na sztuce wojennej; służył potem w armii tureckiej i wystąpił w randze pułkownika. Centralny Komitet warszawski zamianował go jenerałem. Jeden z pierwszych zgłosił się do Jordana Jan Popiel, oficer austriacki, który potem odznaczył się chlubnie w kampanii włoskiej a potem służył w wojsku papierkiem za Piusa IX. W organizacji oddziału pomagał on Jordanowi najskuteczniej, werbował oficerów austriackich Polaków, był prawą ręką wodza.
Niebawem zaciągnęli się dwaj młodzi przyjaciele, Juliusz Tarnowski i Władysław Jabłonowski, syn Alojzego i Katarzyny z Trzecieskich. Tajemne przygotowania przeciągnęły się do wiosny: szyto mundury, sprowadzano broń, ujeżdżano konie. Równocześnie kapelan zamku dzikowskiego, X. Bartłomiej Hendrzak po cichu znosił się z mieszczanami tarnobrzeskimi i z mieszkańcami w okolicy, w czem najgorliwiej dopomagał Franciszek Uchański, organista w Tarnobrzegu. Prawie ośmiuset ludzi zobowiązało się stanąć w szeregach powstańczych. Zbliżał się 20 czerwca, termin wyprawy za Wisłę. Juliusz nie okazując najmniejszego wzruszenia, sposobił się jak na pewną śmierć. Napisał testament, Sakramentami oczyścił i zasilił duszę. Teraz już gotów był na wszystko. Z humorem sobie właściwym uspokajał otoczenie najbliższe: „Nic mi się nie stanie, jak pójdę tak wrócę!” Czy w to wierzył? Czy niefrasobliwym uśmiechem nie pokrywał złych przeczuć? Czy, gdy śpiewał pieśni Szuberta w ten ostatni wieczór, nie stawał mu przed oczyma tamten Juliusz, brat matki, poległy przed jego urodzeniem, nieznany a taki bliski?
Nazajutrz 19 czerwca rano, pożegnał się spiesznie z ukochanymi, by nie rozmiękczać wzruszeniem ich ani siebie; zbiegł po schodach, siadł na wózek, pojechał.
W Chorzelowie nieopodal Wisły był tego dnia jenerał Jordan z kilką starszyzny i z kawaleryą w liczbie pięćdziesięciu koni. Tam stawił się Tarnowski. Piechota miała wyznaczony punkt zborny na plebanii w Gawłuszowicach. Nocą ruszono ku Szczucinowi.
Cała wyprawa w sile niespełna ośmiuset ludzi, składała się z dwóch oddziałów. Nad pierwszym objął dowództwo Dunajewski, nad drugim Jan Popiel. Występował on teraz pod nazwiskiem Chościakiewicza. Naczelną komendę nad oboma oddziałami zachował Jordan. Według jego planu, miały się obydwa oddziały przeprawić przez Wisłę w bród i to równocześnie w dwóch miejscach pobliskich: Dunajewski powyżej Szczucina – Popiel poniżej. Utrzymywać pomiędzy nimi związek, było zadaniem kawaleryi.
Jordan, który Juliusza Tarnowskiego zamianował jednym ze swoich adiutantów, pozostał przy oddziale Chościakiewicza, liczącym 425 ludzi.
W sobotę 20 czerwca słońce już było wysoko, dochodziła bowiem godzina 6 rano, gdy powstańcy w bród przeszli Wisłę. Wielu nie umiało się nawet obchodzić z bronią, sformowali się jednak wcale sprawnie i raźno posuwali się naprzód, spodziewając się, że lada chwila oddział Dunajewskiego połączy się z nimi. Lecz Moskale byli o wyprawie dokładnie powiadomieni: uprzedził ich o tem dyrektor policyi krakowskiej, Merkel. [1] Dopadli więc u przeprawy ludzi Dunajewskiego, rozgromili przeważną siłę i na powrót ich do rzeki wparli. On sam, cofając się, nie natrafił na bród i utonął.
Jordan z Popielem, nie wiedząc nic o tem, postępowali śmiało naprzód ku wiosce Komorowu, gdzie na ich przyjęcie oczekiwali już Rosjanie bezpiecznie ukryci w zabudowaniach. I siły i położenie było nierówne: powstańcy mniej liczni, w otwartem polu za jedyną zasłonę mieli łany zboża i rzadkie drzewa polne, gdy nieprzyjaciel znacznie silniejszy, z okien, strychów i z poza ścian prażył ich nieustannym ogniem. X. Hendrzak w sutannie kulami podartej nieustraszenie dysponował na śmierć towarzyszów padających gęsto. Tymczasem kawalerya, wysłana przez Jordana, by związek obu oddziałów utrzymać, natknęła się zamiast na Dunajewskiego – na dragonów moskiewskich; została przez nich odcięta i po krótkiej utarczce odrzucona za Wisłę, poczem dragoni ukazali się najniespodziewaniej na tyłach oddziału Jordana, chcąc go ścisnąć w dwa ognie i osaczyć.
Jenerał uznał, że innej rady niema, tylko trzeba jegrów za wszelką cenę wyparować bagnetami z Komorowskich zabudowań.
– Czy na ochotnika? Jeśli Jenerał każe, spróbują… – odezwał się młody adiutant i otrzymawszy pozwolenie zeskoczył z konia, odpasał szablę, chwycił karabin z nasadzonym bagnetem i krzyknął:
– Jest rozkaz: na ochotnika! Za mną! Na bagnety! – Rzucił się pędem naprzód około czterdziestu śmiałków.
Nie sposób jednak było wręcz uderzyć na ścianę stodoły czy szopy ziejącej kulami. Tarnowski skręcił w bok aby Moskali z Nienacka napaść od tyłów przez ogród i pasiekę.
Garść ochotników za jego przykładem gnała jak wicher. Już dopadali płotu, w tem gruchnęła salwa, powstańcy pierzchli w popłochu. Siedmiu tylko przeskoczyło przez płot.
Prócz Tarnowskiego do tych siedmiu należał Jan Popiel, Henryk Brockenhausen i Michał Piotrowski – obaj z Sandomierskiego. Nazwiska trzech innych nie zachowały się w pamięci ludzkiej; wiadomo tylko, że był między nimi ksiądz z Przecławia, który dla przykładu poszedł z atakującymi, nie mając w ręku żadnej broni!
Każdy krok naprzód groził śmiercią. Lecz oni w siedmiu, pod wodzą Tarnowskiego przesadziwszy płot pędzili niepohamowani jak burza. Dopadają; z nad ludzkim rozmachem wyrzucają Moskali bagnetami z szopy. Teraz tylko z dalszych zabudowań ogniem wykurzyć nieprzyjaciela, jak borsuka z jamy! Trzasnęła zapałka, płomień błysnął pod strzechą… Wtem rosyjski oficer opamiętawszy się, wyrywa jegrowi karabin, wychyla się z poza węgła… mierzy… wypalił – a Juliusz Tarnowski runął nieżywy na ziemię. Kula trafiła w oko i ugrzęzła w mózgu.
Zaczęła się walka na śmierć i życie. Sześciu mężnych borykało się do upadłego z przemożnym zastępem wroga. Dwóch zaledwie uszło z życiem Jan Popiel i Michał Piotrowski.
Nie obok Juliusza Tarnowskiego, lecz w ciągu tego samego dnia i na tem samem żałosnem polu klęski padł jego i braci serdeczny przyjaciel, Władysław Jabłonowski. Ciało jego, nazajutrz przez ciotkę znalezione, przewieziono później w tajemnicy do grobu rodzinnego.
Znany jest nieszczęsny koniec wyprawy Jordana. Rozbici na drobne kupy, szarpani ustawicznemi natarciami, bronili się niektórzy rozpaczliwie, zażarcie, oparłszy się nawzajem o siebie plecami, a w końcu ginęli, zmiatani gradem kul rosyjskich; drudzy w oszalałej rozsypce, kryli się wśród zbóż i w chaszczach przydrożnych krzewin, tych roznosiło kozactwo na kopytach i dobijało spisami. Na te wszystkie okropności patrzało z nieba słońce dnia upalnego, bezlitosne, zbielałe od skwaru. Późno już po południu straszliwa nawałnica rykiem piorunów i strugami ulewy przerwała srogie żniwo śmierci.
Na drugi dzień, gdy rozeszła się wieść o klęsce, najstarszy z braci, Jan Tarnowski, przeprawił się przez Wisłę, chcąc dowiedzieć się o losach Juliusza. Znalazł go w długim szeregu trupów, leżących na wiejskim cmentarzyku w Beszowie, nad świeżo wykopanym wspólnym grobem. Wszystkie ciała były odarte do naga, niektóre pokaleczone okrutnie, tylko na zwłokach Juliusza, prócz owej śmiertelnej rany w oko, nie było nawet zadraśnięcia. Pochowano go z wszystkimi razem; o przewiezieniu ciała do grobów rodzinnych, o publicznym pogrzebie powstańca w tych czasach nie mogło być mowy. Jan postarał się tylko o trumnę dla brata.
Później dopiero przewieziono zwłoki tajemnie do Dzikowa i obok rodziców złożono w podziemiach kościoła Dominikańskiego. Przy wielkim ołtarzu, po stronie Ewangelii stanął piękny pomnik, na którym wyryty jest napis, wyjęty z ksiąg Machabejskich:
I wzmogła się bitwa, aż zapadło słońce i poległ dnia onego

Juliusz Tarnowski * 16 grudnia 1840


† 20 czerwca 1863.


… a jeżeli przybliżył się nasz czas, umrzyjmy mężnie a nie czyńmy zelżywości sławie naszej.
Młodzieńcom mężny przykład zostawię, jeżeli ochotnem sercem, a mężnie za najpoważniejsze i najświetniejsze prawa poczciwą śmierć podejmę.
…Bo lepiej nam jest zginąć na wojnie, niżeli patrzeć na niedolę narodu naszego.
Lecz ja duszę i ciało moje dawam za prawa ojczyste, wzywając Boga, aby co rychlej narodowi naszemu miłościwym był.

Lucyan Rydel.


  1. Przypis własny Wikiźródeł Tu jedna z różnic z innymi relacjami. Wydaje się, że wojska carskie miały najwyraźniej nakaz patrolowania granicy Królestwa Polskiego z austriacką Galicją, bo wpadanie w zasadzki było tak powszechne iż powstańczy Rząd Narodowy w końcu zakazał takich przepraw dla wsparcia powstania. Czy to wpadanie miało za jedną z przyczyn współpracę o jakiej pisze p. Lucjan Rydel?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Rydel.