>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Rittner
Tytuł Kabaret w Wiedniu
Pochodzenie Świat R. I Nr. 8, 24 lutego 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kabaret w Wiedniu.

Kabaret wiedeński? A więc zjawisko przypadkowe — o ile są takie zjawiska? Powstał dlatego, że jest w Wiedniu kilku kabaretowych artystów, a nie dlatego, żeby Wiedeń był kabaretowem miastem. Wiedeń jest miastem pogodnych, grubych i niewinnych obywateli. Ta „pogodna grubość" to wiedeński humor i wiedeńska zabawa. Tak, zabawę lubią... — do dziesiątej wieczór. Potem jednak śpią.
Wiedeń ma dużo miejsc uroczych (z podłą wentylacyą), gdzie jest muzyka, śpiew i piwo, a dla bogatszych szampan. Nawiasem mówiąc: jest w ostatnim czasie pewien ruch czy „postęp" w kierunku — szampańskim. Nie stali się bogatsi, ale (z niewiadomych powodów) wydają więcej pieniędzy... Wiedeńska muzyka „ludowa" przeniosła się z przedmieść do śródmieścia..! To znaczy dostała złote ramy. Nie stała się przez to oryginalniejsza, ale kosztuje więcej. Powstało od kilku lat mnóstwo większych i mniejszych „lokali" na powierzchni ziemi i pod ziemią, podobnych tylko o tyle do dawnych rajów zamiejskich, że także jest — mało miejsca. Ale zresztą urządzone są „pierwszorzędnie" i muzyka lepsza i demi-monde bardziej strojny i pachnący, no i przyjemność trwa dłużej, trwa nieraz całą noc do rana.
W tych lokalach jest niewątpliwie coś w rodzaju „kontaktu" między artystami a publicznością. Znają się wzajemnie, i niesłychanie się „rozumieją“. Łączy ich dusze pewna płytkość światopoglądu, kochają się dlatego, że żadna strona nie imponuje drugiej. Jeżeli „baron Jean“ gwiżdże na estradzie (jak anioł), to słuchający filister rozumie i odczuwa tę „sztukę“ a tem samem czuje się sam „artystą" i jest szczerze wdzięczny sympatycznemu Jeanowi. Kocha go dlatego, że „Jean" nie jest właściwie artystą, tylko inną formą filistra. Ta sama przyjemność, gdy gra kwartet Grinzingerów słodkie pieśni o wieży Św. Szczepana, albo o „naszym Praterze"... Nie ulega wątpliwości, że jest kontakt... Filister śpiewa, razem z zawodowymi śpiewakami (w stanie trzeźwym cicho, a w alkoholicznym transie głośniej), gdy go zaś bardzo „weźmie" muzyka, wstępuje nawet sam na estradę, żeby pokazać, co z niego za chwat i hultaj...
Otóż wiedeńska burżuazya ma oddawna — sit venia verbo — swoje „kabarety". I rzecz naturalna, że nietylko artyści, ale wszystkie delikatniejsze dusze czują się w tych miejscach filisterskiej rozrywki, jak na obczyźnie. A swych własnych kabaretów jednak nie mają. I już dlatego samego nigdy ich mieć nie będą. Bo co dotychczas samo nie wyrosło na tym gruncie starej, jak świat, kultury, to już chyba nigdy nie zakwitnie. Wiedeń — położony na pół drogi między południem a północą — ma wesołych obywateli a poważnych artystów.
Dlatego kabaret, który urodził się przed kilkoma tygodniami w tem mieście, jest właściwie kabaretem kilku ludzi i jest czemś wyjątkowem, efemerycznem. Dyrektorem jest pan Henry, bardzo ciekawy paryżanin — niejako ambasador nadsekwańskiego świata na dworach cyganeryi południowo-niemieckiej. Ale nie zacznę od niego, lecz od jednego z tutejszych, który nie bierze wprawdzie czynnego udziału w przedstawieniach, jest jednak tych przedstawień duszą, a poniekąd główną atrakcyą. Mianowicie — Piotr Altenberg, poeta. Jest od pewnego czasu popularnym, czego (naturalnie!) nie zawdzięcza swym poezyom. Popularnym jest dla tego, że... sprzedaje sam kolje własnego pomysłu (imitacye pereł z drzewa) w rozmaitych nocnych lokalach... a przytem ubiera się indywidualnie, trochę niezwykle. Znamienny objaw — ten niewatpliwie największy talent dzisiejszego Wiednia w roli handełesa. Za prawdziwe perły jego poezyi współobywatele nie płacą — więc handluje fałszywemi, żeby nie umrzeć z głodu. Charakterystyczną postać Altenberga widzi się w kabarecie prawie co wieczora; nadaje niejako wszystkiemu swój koloryt. Jest nieoficyalnym, ale niewątpliwie bardzo ruchliwym i zapalonym reżyserem tego małego światka jaskrawych, barwnych słów i pięknych ruchów.
A propos barwności tego świata: tło właściwie jest ponure, zimne. Poprostu piwnica (w której panuje koło 12-tej afrykańskie ciepło) pomimo obrazów fantastycznych na ścianach i malowideł na ciężkim suficie. Ale ta „szarość“ jest bardzo dobrym pomysłem pod względem psychologicznym, bo zmysły i nerwy stają się przez nią tem wrażliwsze na wszelkie późniejsze barwne sensacye. Groteskowa ponurość sceneryi jest zresztą czemś w rodzaju reminiscencyi. Bo wiedeński kabaret „Nachtlicht" (Nocne światło) jest potomkiem monachijskich „Jedenastu katów“, a nietylko pan Henry i założyciel wiedeńskiego kabaretu, ale i kilku innych występujących tu artystów należeli niegdyś do słynnego kabaretu w Monachium.
Pan Henry jest właściwym dyrektorem. Niesłychanie sympatyczny Francuz, mający, oprócz dużego aktorskiego i poetyckiego talentu, także wiele pedagogicznego taktu w obcowaniu z „szanowną publicznością“. Zapomocą tej potrójnej sztuki uczy już od kilku lat niemieckie „têtes carrées" — po parysku. Śpiewa z nieprawdopodobną werwą i bajecznie wymowną mimiką nadsekwańskie rzeczy — a między innemi bardzo efektowną pieśń „La marche“, której tekst jest jego duchową własnością a muzyka „kapelmistrza“ Rucha.
Pan Ruch „kapelmistrz“ to także jeden z dawnych „katów". Wszelka muzyka w kabarecie, wszelkie melodye (z małymi wyjątkami) są jego. O muzyce kabaretowej wogóle dałoby się dużo powiedzieć. Te melodye — o ile nie są szczerozłote — są jak te damy z towarzyskim talentem, którym się wierzy, czego zechcą — a więc w ich piękność i dobroć i ésprit. Przytem nie potrzebują być ani piękne, ani dobre, ani inteligentne. Melodye p. Rucha są bądź co bądź jak te damy.
A z dam w wiedeńskim kabarecie najciekawszą indywidualnością jest p. Marya Delvard. Nazwijmy ją czarną lilią. Bo jej figura — jak łodyga kwiatu i jej czarna suknia, organiczna powłoka tej łodygi — są bardzo udatną kompozycyą natury i — krawcowej. Pod względem artystycznym jest niezwykle dobrym (wcale nie dosłownym) przekładem paryżanki Yvette Guilbert na... niemieckie. Jest oryginalną jak wszystkie prawdziwie piękne tłomaczenia.
Potem jest dużo jednodniówek tutejszych i nietutejszych, kilka wcale interesujących zjawisk, jak np. malarz Stern, współpracownik „Lustige Blätter", który niejako rysuje węglem melodye (tak jak Isadora Duncan je tańczy), bo tłómaczy pieśni i francuskie menuety, i alpejskie ländlery i pruskie Parade-marsze, które pan „kapelmistrz" gra na fortepianie w mgnieniu oka (a nawet do taktu) na przepyszne karykatury. Są i urocze zjawiska jak młodziutka „porcelanowa" Ingrit Loris i różne inne postacie, uwieńczone zresztą w katalogu kabaretu ilustrowanym przez wiedeńskiego malarza Hollitzera.
Słowem, wszystkiego jest poddostatkiem i tylko za mało artystów — między publicznością. I dlatego wiedeński kabaret nie jest na razie prawdziwym kabaretem, choć zbliża się najbardziej ze wszystkich podobnych urządzeń niemieckich do tego ideału. Artyści na estradzie to za mało. Atmosfera kabaretowa polega na tem, że nie ma granicy; wszyscy są artystami i wszyscy publicznością.

Tadeusz Rittner.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Rittner.