Katorżnik/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katorżnik |
Podtytuł | czyli Pamiętniki Sybiraka |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
U podnóża gór Świętokrzyskich w romantycznej, cudownej okolicy, leży miasto Kielce. Do tego to miasta prowadzili nas Moskale, a był to tryumfalny pochód! wojsko podpite za zrabowane pieniądze śpiewało do taktu, a muzyka wygrywała marsz tryumfalny. — O! bohaterowie cara niezwyciężonego, jakże wam nie wstyd! Jakoż popołudniu przybyliśmy na rynek; tu otoczono nas naokoło wojskiem, a my, ustawieni we dwa szeregi, oczekiwaliśmy przybycia generała Czengerego, ówczesnego komendanta miasta Kielc. Człowiek ten, z rodu Węgier, był dla nas opatrznościowym, bo gdyby na tem stanowisku był jaki Niemiec, lub inny jaki satrapa, o! to do księgi martyrologii polskiej, byłoby przybyło sporo kart!... On to pod rozmaitymi pretekstami starał się niejednego uwolnić; uwalniał naprzykład młodzież, ewentualnie lat czternaście mającą, choć niejeden miał daleko więcej. To też zaraz po naszem przybyciu, na tej podstawie, uwolnił dwóch Węgrów, jednego Belle’a, drugiego nazwiska nie pamiętam.
Po godzinie przybył Czengery między nasze szeregi, a przeszedłszy od pierwszego do ostatniego, każdego zapytywał: skąd i czem się trudnił, a ponieważ prawie wszyscy byliśmy z Galicyi i wszyscy prawie szkolną młodzieżą, przeto obszedłszy szeregi nasze, załamał ręce i wyrzekł te pamiętne i doniosłe słowa:
„Co też tam te durnie Austryaki robią, że tyle młodzieży przez granicę przepuszczają!“ Następnie się zwrócił do kobiet, które przyszły go prosić, by pozwolił podać nam czy to kawy, czy bułek, lub innych łakoci, mówiąc: „Matki! wasza to sprawa! Za te wasze cukierki i łakocie, oni pójdą w Sybir, w Sybir!“
Po tym przeglądzie i po tej przemowie skinął, aby nas odprowadzono do tiurmy, w której już zastaliśmy kilkaset naszych więźni. Ja dostałem się pod numer 4-ty z sześcioma innymi towarzyszami, lecz wkrótce zostałem przeprowadzony pod numer 17-ty czy też 22-gi, już dobrze tego nie pamiętam, a to z następujących powodów.
Okna z tego numeru wychodziły na ogród publiczny, spacerowy (gdyż więzienie ono, był to dawniej, zdaje mi się, jakiś klasztor). Generał Czengery często w asystencyi dwóch kozaków lubił po tym ogrodzie spacerować. Otóż zdarzyło się raz podczas półgodzinnego czasu, w którym więźni wypuszczano dla progułki czyli spaceru na podwórze więzienne, że zebrała się nas gromadka amatorów śpiewu; aby nas słyszała publiczność kielecka udaliśmy się pod numer 22. i rozpoczęli śpiew, owej tak rzewnej i patryotycznej pieśni: „Lecą liście z drzewa“. Śpiewaliśmy pieśń ową z takim patosem i z takim porywem serca, jak nigdy by się nie śpiewało, gdyby się było na wolności, śpiewaliśmy płacząc zarazem. Wtem powstał alarm najokropniejszy: „Czengery!“
Lecz generał prawie incognito, bo tylko z jednym kozakiem, wali wprost do naszej kamery (czyli stancyi) staje w pośrodku nas i mówi: „Panowie, gdyby to było w mojej mocy, to za tę jednę pieśń wszystkich bym was uwolnił!“ Taki to był ten zacny Węgier-Moskal, zaco cześć niech będzie Jego pamięci. Odtąd z polecenia Czengerego, my śpiewacy zostaliśmy już w tym numerze tak długo, dopóki się więzienie kieleckie nie przepełniło więźniami, a nas nie odesłano do gubernialnego miasta Radomia.