Katorżnik/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Siwiński
Tytuł Katorżnik
Podtytuł czyli Pamiętniki Sybiraka
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział v.

Cytadela.

„Przezemnie droga w gród łez niezliczonych,
Przezemnie droga w boleść wiekuistą,
Przezemnie droga w naród zatraconych,
Mój budowniczy był wzniosłym artystą,
Sprawiedliwości dna grunt mój dosięga,
Mnie zbudowała wszechmocna potęga,
Przedemną rzeczy nie było stworzonych,
Prócz nieśmiertelnych — i jam nieśmiertelna!
Wchodzący we mnie zostawcie nadzieje!“
W tych słowach napis na bramie czernieje.

„Wchodzący we mnie zostawcie nadzieje!
W tych słowach napis na bramie czernieje“.

Te wiersze nieśmiertelnego wieszcza, Danta, wybrałem umyślnie, aby je zastosować najwłaściwiej do owej piekielnej bramy Cytadeli warszawskiej. Kto raz przekroczy ową bramę, to już żywcem pogrzebiony, już się dostał w ów gród łez i mąk niezliczonych!


∗                ∗

Około godziny dziewiątej z rana przybyliśmy do Mokotowskich rogatek pod Warszawę, skąd roztoczył się nam widok cudowny i wspaniały, widok wielkiego miasta. Nie wiem dla jakich jednak powodów Moskale w Warszawie nie mieli odwagi popisać się swym sukcesem, bo zamiast przez Warszawę, prowadzili nas poza miasto, poza wały i okopy, aż hen naokoło do cytadeli. Czy się bali, czy wstydzili? może jedno i drugie.
Nad wieczorem otworzono nam ową fatalną i złowrogą bramę, o której na wstępie wspomniałem, i jakkolwiek przedtem nie czytałem „Piekła Dantejskiego“, to teraz takie samo ogarnęło mnie uczucie grozy i strachu na widok owej bramy w cytadeli warszawskiej, jak gdy się czyta o owej bramie piekielnej, gdyż uczucie ubezwładnia duszę tem samem przeczuciem, że kto tu wstępuje — nie powraca! Już samo wejście jest przerażające; droga wiedzie od Wisły pomiędzy wysokie szkarpy, pomiędzy mury, jak w otchłań jaką! Każdy krok w akustyczny sposób odbija się, odbija i dziwnie przejmuje trwogą! Również przygnębiające wrażenie wywierają na ciebie te olbrzymie mury, te brudne kazamaty forteczne, a jeszcze większa ogarnia cię groza na widok owych ogromnych piramid kul armatnich, ułożonych systematycznie od spodu warstwą szeroką, u góry zakończone grzbietem. W tym pawilonie widzisz ustawione armaty jednego kalibru i stos ogromny kul do nich; na innym zaś placu widzisz mnóstwo armat innego kalibru i również olbrzymią stertę kul do nich. Idąc dalej, spostrzegasz to samo i ciągle to samo! a wtedy ci mimo woli przychodzi refleksya: kto tej potędze sprosta?
Dokąd byliśmy poza cytadelą, postępowano z nami oględnie, skoro jednak przekroczyliśmy ową piekielną bramę, traktowano nas nie jak ludzi, lecz jak zbrodniarzy. Tam już przywykli do tego, żeby człowieka nie nazywać po imieniu, tylko numerem! Ulokowano nas w Aleksandrowskim odwachu, t. j. w salach przesyłkowych. Są to kolosalne sale, na sto lub więcej osób; środkiem stoją nary, to jest tapczany do spania, naokoło zaś przejście — korytarz. W sali, do której nas zapędzono, znajdowało się już kilkadziesiąt osób przeróżnej kategoryi: jak na targowicy spotkasz tam ludzi ze wszystkich warstw społeczeństwa i wszelkich przekonań, masz tam filozofów i lichwiarzy, milionerów i żebraków, ascetów i sceptyków, wyrobników i burszów, rycerzy i tchórzów, a nawet i szpiegów!
Wszelkie operacye tak moralne, jak i fizyczne na tych ofiarach Moskwa zwykła wykonywać w nocy. A więc w nocy cię budzą i wloką po różnych korytarzach i otchłaniach, czy to czekają cię ćwiczenia moralne, które się zwą indagacyą, czy cię mają ćwiczyć rózgami, torturami, czy zakuwać w kajdany, czy wreszcie wieszać, to wszystko dzieje się w nocy. Ponieważ w tej sali, w której ja byłem, mieściło się z górą sto osób, przeto nie mieliśmy ani jednej godziny w czasie nocy spokojnej; co chwila bowiem: trrraf, trrraf, odmykają się zamki z łoskotem, wpada oficer z żandarmami i wywołuje tego, lub owego, a biada temu, kto został wywołany w nocy! idzie on albo na tortury, albo na śmierć! To też za każdym razem na sali powstaje przerażenie i trwoga, gdyż nikt nie jest nigdy pewny życia. Taka fatalna chwila przyszła i na mnie! Około północy zamki zgrzytnęły, rygle się odsunęły, a na salę wpada oficer z żandarmami, trzymając złowrogie papiery w ręku i czyta:
„Iwan Siwińskij, sabierat’ sia!“ Wstajesz i idziesz struchlały, choć nie wiesz ani gdzie, ani poco. Wywołano nas dwudziestu. Na korytarzu mnóstwo wojska, które przy świetle latarni, błyszcząc bagnetami, złowrogo wygląda. Idziemy najpierw korytarzem, potem podwórzem, jakieś gmachy, jakieś mury mijamy, aż wreszcie stajemy przed drzwiami żelaznemi, schodami kamiennymi, wiodącymi do lochu, lochu oświetlonego słabem światełkiem lampy, tam nas pchają, tam nas tłoczą! Weszliśmy, raczej wepchnięto nas. „Tortury!“ pomyślałem sobie i zacząłem się modlić mimo woli. Była to nadzwyczaj obszerna piwnica, czyli raczej loch. W tym lochu spostrzegliśmy siedzących na ziemi brodatych szatanów, sadzą zabrukanych, z rękami zakasanemi, byli to kowale. Przed każdym leżała olbrzymia kupa kajdan: ci to oprawcy mieli nas zakuć. Na ten widok serce nam zamarło, odrętwieliśmy z niemocy, strachu i żalu, i staliśmy bezradni i oniemiali. O! słodko jest ojczyźnie się poświęcać, życie nawet utracić, ale cierpieć urągowiska, być wystawionym na szyderstwo niemocy, mieć dyby na nogach jak najpospolitszy zbrodniarz — o! do tego wszystkiego nim się zaprawisz, nim nabierzesz cynizmu i zobojętnienia — to wolałbyś się zapaść w ziemię!
Oficer, dozorujący tę egzekucyę, mówi do mnie: sadij sia; a że ja tego nie rozumiałem, przeto jakiś sołdat pchnął mnie z tyłu tak, żem się potoczył i upadł na owe sterty kajdan, owi zaś oprawcy, szatani-kowale, pochwycili mnie za nogi, obalili i traf, traf, byłem już udekorowany i ozdobiony za waleczność.
Ów oficer-satrapa począł wtedy mówić czysto po polsku:
„No żeby go teraz zobaczyła matka, lub jaka kochanka, toby się dopiero cieszyła, jak on teraz pięknie będzie wyglądał“. Ja jednak tego wszystkiego ani nie słyszałem, ani nie rozumiałem, tylko mi to potem moi współtowarzysze niedoli opowiadali.
Powrót z tych piekielnych lochów był dla nas straszny! Kajdany były krótkie, bo zaledwie na dwanaście cali długie, kroku tedy w nich nie można było zrobić; stąpało się jak kura i co chwila upadało. Ponieważ my byliśmy pierwsi wywołani owej nocy do skucia, przeto jakież deprymujące wrażenie wywarły nasze kajdany na resztę kolegów! Brzęk, szczęk i łomot kajdanów wywołał głuchą grozę. Atoli nad tem wszystkiem nie było czasu lamentować, bo wypadki szybko następowały po sobie: po nas poszli inni, a po tych znów inni, i tak w krótkim czasie nie było nic słychać, tylko brzęk i szczęk kajdan po całej sali.
Tu jednak wypada mi objaśnić czytającego, że według ustaw moskiewskich, żaden szlachcic nie może być w kajdany zakuty, chyba że jest zasądzony na pozbawienie wszelkich praw, przeto i z nas tylko Galicyan zakuto i tych koroniarzy, którzy się nie mogli wylegitymować szlachectwem. Nie idzie jednak zatem, aby Galicyanie nie byli szlachcicami, bo tak w owej chwili, jak i poprzednio przy protokołach, jedni nie chcieli, a drudzy nie mogli swego szlachectwa udokumentować, gdyż to wymagało wielu korowodów.
Jakoż może w dwie godziny byliśmy już wszyscy zakuci; wtedy znów zjawia się inny oficer i na cały głos komenderuje: wychadij! Na olbrzymiem podwórzu stały już zaprzężone kibitki, całe zakute w budy blaszane; siedliśmy w owe kibitki po dwóch w tyle, a zaś na przeciw po dwóch żandarmów w przodzie kibitki, obok kibitek dużo wojska: piechoty i kawaleryi, z tyłu zaś cały ten pochód zamykały armaty.
Z cytadeli wyruszyliśmy około godziny trzeciej po północy i tak jechaliśmy przez całą Warszawę aż na Pragę. Jakkolwiek szczęk broni, turkot kibitek po bruku, hurkot armat, stukot końskich kopyt, wszystko to sprawiało wrzawę nieopisaną, to jednak dochodziły nas szlochania i lamenty niewiast Warszawianek, które tym sposobem żegnały nas w naszą daleką podróż, w podróż piekielną!

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Siwiński.