Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po opowiedzianych dopiero co wypadkach, to jest, dnia 1-go czerwca, o 10-tej rano, Genowefa siedziała w zwyczajnem miejscu przy oknie i zapytywała sama siebie, dlaczego od trzech tygodni, każdy dzień wschodzi dla niej tak smutnie, upływa tak powolnie i nakoniec, dlaczego teraz każdy wieczór przeraża ją, kiedy przeciwnie dawniej z takim go oczekiwała upragnieniem.
Wzrok jej padł na wazonik pstrych i czerwonych goździków, które na zimę, aby zakwitły, brała do pokoju, z tej właśnie cieplarni, gdzie więziono Maurycego.
Maurycy nauczył ją pielęgnować te goździki w skrzyni mahoniowej; dopóki bywał u niej zawsze je podlewała, oczyszczała i obwiązywała, gdy bowiem przyszedł wieczorem, lubiła mu pokazać jaki postęp, dzięki wzajemnemu ich staraniu, kwiateczki przez noc uczyniły. Ale odkąd Maurycy zaprzestał ją odwiedzać, biedne, zaniedbane goździki dla braku starania i pamięci o nich, opadły i żółknąć poczęły.
Widok ten wytłumaczył Genowefie przyczynę jej smutku. Wyznała sama przed sobą, że niektóre kwiaty na kształt przyjaźni dla pewnych osób żywionej i namiętnie pielęgnowanej, rozweselają serce; lecz kiedy czasem jakiś grymas lub przyroda wyrwie z korzeniem tę przyjaźń, wówczas serce, które przyjaźń to ożywiała, ściska się zwolna i niszczeje.
Uczuła okropną w sercu boleść; w głębi jej myśli walczyło uczucie, które pokonać pragnęła, które zwyciężyć miała nadzieję, uczucie które walcząc głośniej niż kiedykolwiek, wołało, że umrze dopiero wraz ze śmiercią tego serca, Genowefa uczuła, że walka staje się dla niej coraz niepodobniejsza, pochyliła głowę, ucałowała jeden zwiędły gwoździk i zapłakała.
Mąż wszedł w chwili, gdy ocierała oczy.
Ale Dixmer tak był własnemi pochłonięty myślami, iż nie odgadł bynajmniej bolesnego przesilenia, jakiemu tylko co, uległa jego żona, nie dostrzegł oskarżające ją czerwoności jej oczu.
Co prawda, Genowefa spostrzegłszy męża, żywo powstała i pobiegła ku niemu tak, aby w półcieniu plecami do okna obróconą była:
— I cóż?... zapytała.
— A cóż! nic nowego; niepodobna się zbliżyć do Niej, niepodobna nic jej wręczyć; niepodobna jej nawet widzieć.
— Co?... zawołała Genowefa, mimo takiego hałasu w całym Paryżu!
— Właśnie ten hałas przeklęty podwoił baczność czuwających; obawiano się, aby korzystając z powszechnego zamętu, nie odważył się kto uczynić zamachu na Tempie i w chwili, gdy Najjaśniejsza Pani wyjść miała na wieżę, Santerre wydał rozkaz, aby nie wypuszczano ani królowej, ani księżnej Elżbiety, ani córki królewskiej.
— Biedny kawaler, musiało go to bardzo zasmucić.
— Wpadł w rozpacz, widząc, że tak dzielną tracimy sposobność. Zbladł tak, żem go musiał odprowadzić na bok, aby się nie zdradził.
— A nie mieliżeście w Temple... spytała bojaźliwie Genowefa, żadnego znajomego urzędnika?
— Miał być jeden, ale nie przyszedł.
— Który?
— Obywatel Maurycy Lindey... rzekł Dixmer, zmuszając się do obojętności.
— Dlaczegóż nie przyszedł?... — spytała znowu Genowefa, czyniąc to samo wysilenie.
— Bo chory.
— Chory?
— Tak jest i to dosyć nawet mocno chory, mimo, że dobrym jest patrtjotą, musiał innemu kolej swoją odstąpić.
— Szkoda.
— A toć choćby tam i był nawet Genowefo... — przerwał Dixmer, — na nicby mi się to niezdało, bo przecie różniliśmy się ze sobą. Unikałby zapewne rozmowy ze mną.
— Sądzą, mój przyjacielu... — odpowiedziała Genowefa, — że trochę przesadzasz, zbliżenie się ku niemu, nie byłoby takie trudne. Może panu Maurycemu nie podobało się bywać u nas, może ma jakie czcze powody nie widywania się z tobą, lecz mimo to nie jest on naszym nieprzyjacielem. Oziębłość nie wyzuwa grzeczności, gdyby spostrzegł, że idziesz ku niemu, pewna jestem, że byłby się zbliżył do ciebie.
— Genowefo... — powiedział Dixmer — my więcej niż grzeczności chcieliśmy żądać od Maurycego, chcieliśmy dowodu prawdziwej, szczerej przyjaźni. Przyjaźń ta zerwana została, z tej więc strony niema już żadnej nadziei.
Mówiąc to Dixmer westchnął głęboko, a czoło jego zwykle wypogodzone i gładkie, smutnie się sfałdowało.
— Ależ... — bojaźliwie rzekła Genowefa, — jeżeli mniemasz, że pan Maurycy tak jest potrzebny waszym zamiarom...
— Prawdę mówiąc... — odpowiedział Dixmer — wątpię, aby się bez jego pomocy udało.
— Czemuż więc nie spróbujesz zbliżyć się znowu do obywatela Lindeya?
Zdawało się Genowefie, że wymieniając Maurycego po nazwisku, brzmienie jej głosu nie było tak czułe, jak gdy go wspominała po imieniu.
— Nie, nie!... — odpowiedział Dixmer, zwieszając głowę, — nie, czyniłem co mogłem, nowy krok z mojej strony dziwnieby wyglądał i mógłby obudzić w nim podejrzenie; a potem, moja Genowefo, ja dalej niż ty patrzę w tym interesie; w sercu Maurycego jest pewna rana...
— Rana?... — spytała mocno wzruszona Genowefa. — Dla Boga! przyjacielu! tłumacz się jaśniej!
— Oto, moja Genowefo, zapewne i ty jesteś przekonana, że powodem zerwania naszego z obywatelem Lindey, nie jest kaprys prosty...
— Czemuż więc przypisujesz to zerwanie?...
— Może dumie... — odpowiedział żywo Dixmer.
— Dumie?...
— Tak jest, poczciwy ten paryżanin i pół arystokrata, kryjący przesądy pod płaszczem patrjotyzmu, tyle potężny w swej sekcji, klubie i municypalności republikanin — czynił nam zaszczyt swemi odwiedzinami, nam, wyrobnikom safjanów. Możeśmy za małe okazywali mu grzeczności, możeśmy się w czem zapomnieli?
— Lecz... — przerwała Genowefa, — jeżeliśmy niezbyt byli dla niego grzeczni, jeżeliśmy się zapomnieli, sądzę, że krokiem, któryś uczynił, wszystko okupiłeś.
— Przypuszczając, że błąd z mojej strony pochodzi, ale jeżeli przeciwnie tyś winna tego błędu...
— Ja?... a jakimże sposobem, mój przyjacielu, mogłam zbłądzić przeciw panu Maurycemu?... — spytała zdziwiona Genowefa.
— Ha! kto wie?... Czyliżeś nie ty pierwsza nazwała go kapryśnikiem? Zbłądziłaś, że nie chciałaś do niego napisać.
— Ja?... — zawołała Genowefa, — i ty mówisz naprawdę?
— Nie tylko mówię... — odrzekł Dixmer — ale nawet od czasu, jak trwa nasze poróżnienie, wiele nad tem rozmyślałem.
— I?... — lękliwie spytała Genowefa.
— I uważam krok ten za nieodzowny.
— O!... — zawołała Genowefa — nie, nie, Dixmer, nie wymagaj tego ode mnie.
— Wiesz dobrze, Genowefo, że nigdy niczego od ciebie nie wymagam, że cię proszę tylko. A więc, moja droga proszę cię, napisz do obywatela Maurycego...
— Ależ... — wyjąkała Genowefa.
— Słuchaj... — przerwał Dixmer — albo poróżniłaś się z Maurycym dla bardzo ważnych powodów; bo przecież nigdy się nie użalał na moje postępowanie; albo też to wasze zerwanie jest — skutkiem jakiegoś dzieciństwa.
Genowefa nie odpowiedziała.
— Jeżeli przyczyną jest dzieciństwo, uwieczniać je byłoby szaleństwem, jeżeli przeciwnie powstało z ważnego powodu, wierzaj mi, w obecnem położeniu rzeczy, nie powinniśmy zważać ani na naszą godność, ani nawet na naszą miłość własną. Nie kładźmyż na jednej szali sprzeczki dwojga młodych ludzi z interesami zbyt wielkiej wagi. Przezwycięż samą siebie, napisz kilka słów do obywatela Maurycego Lindey, a zobaczysz, że przybędzie.
Genowefa namyślała się przez chwilę.
— Czyż nie możnaby obmyśleć, jakiego mniej kompromitującego środka ku przywróceniu porozumienia pomiędzy tobą, a panem Maurycym?
— Kompromitującego, mówisz? przeciwnie, jest to środek bardzo naturalny.
— Nie dla mnie, mój przyjacielu.
Dixmer od kilku chwil gniotący chustkę w ręku, otarł pot z czoła.
— Tak jest... — rzekł — dlatego też dziwi mnie on tem mocniej.
— O Boże!... — rzekła Genowefa, — czyż podobna, Dixmer, abyś nie pojmował powodów mojego uporu i koniecznie zmuszał mnie do mówienia?
I słaba, przywiedziona do ostateczności kobieta, zwiesiła głowę na piersi a ręce opuściła.
Dixmer po gwałtownym na samym sobie wysileniu, ujął rękę Genowefy, zmusił ją, by podniosła głowę i patrząc jej w oczy, wybuchł śmiechem, który zapewne byłby się wydał Genowefie zbyt przymuszonym, gdyby mniej była wzruszona.
— Widzę teraz, o co chodzi... — rzekł — i przyznaję, że masz słuszność. Byłem ciemny. Mimo całego rozsądku twego, kochana Genowefo, mimo całej twej wyższości, uwiodłaś się bagatelką; bałaś się, aby cię Maurycy nie pokochał...
Genowefa uczuła, że śmiertelne zimno wciska się jej do serca. Ta ironja męża o miłości, jaką Maurycy powziął ku niej, o miłości, której gwałtowność aż nadto dobrze ocenić mogła, znając charakter młodego człowieka, o miłości nakoniec, którą w głębi serca podzielała, jak ją o tem przekonywały głuche wyrzuty, ta, mówimy, ironja w osłupienie ją wprawiła. Nie mogła wznieść oczu na męża, czuła, że nie zdoła mu odpowiedzieć.
— Wszak zgadłem?... — zaczął znowu Dixmer. — No!... uspokój się Genowefo, znam ja Maurycego; dziki ten republikanin prócz miłości Francji, żadnej innej w sercu swem nie żywi.
— Panie... — zawołał Genowefa — czyś przekonany o tem, co mówisz?...
— Ależ!... bezwątpienia — przerwał Dixmer, — gdyby cię kochał Maurycy, zamiast poróżnienia ze mną, byłby owszem podwoił starania około dogadzania temu, którego oszukać zamierzał. Gdyby Maurycy kochał cię, nie byłby tak łatwo zrzekł się tytułu przyjaciela domu, który zwykle służy dla pokrycia zdrad podobnych.
— Zaklinam cię na twój honor... — zawołał Genowefa — nie żartuj i nie mów o podobnych rzeczach.
— Ja nie żartuję, moja pani, powiadam ci tylko, że Maurycy cię nie kocha.
— A ja, ja... — zawołał Genowefa, płonąc — powiadam ci, że się mylisz.
— W takim razie... — zaczął znowu Dixmer — Maurycy jest uczciwy, bo wołał raczej oddalić się, niż zdradzić zaufanie, a że, moja Genowefo, rzadko teraz o uczciwych, nigdy więc nie czyni zanadto, kto się stara przyciągnąć ich ku sobie, jeżeli się usunęli. Genowefo, napiszesz do Maurycego, nieprawdaż?...
— O!... mój Boże... — rzekła młoda kobieta.
I w obie dłonie utuliła głowę, bo ten, na kim ją oprzeć miała w chwili niebezpieczeństwa, zamiast zatrzymać, owszem sam w przepaść ją potrącał.
— No, droga przyjaciółko, zapomnij o własnej miłości; jeżeli Maurycy zechce znowu występować z oświadczynami, śmiej się z nich tak, jak pierwej. Znam cię, Genowefo, masz duszę godną i wspaniałą. Jestem pewny ciebie.
— O!... — zawołała Genowefa, zsuwając się tak, że przyklękła na jedno kolano. — O!...-mój Boże!... któż może być pewnym drugich, kiedy nikt nie jest pewnym siebie?...
Dixmer zbladł, jakby mu wszystka krew do serca ściekła.
— Genowefo!... — rzekł — zbłądziłem, powinienem ci był powiedzieć odrazu: „Genowefo, żyjemy w epoce wielkich poświęceń, ja naszej królowej, naszej dobrodziejce, poświęciłem nietylko moją rękę, nietylko moją głowę, ale nawet moje szczęście. Inni poświęcają jej swe życie, ja uczynię więcej, bo nietylko życie, ale i honor mój jej poświęcę; jego utrata jedną łzą więcej zasili ocean boleści, zamierzających zalać Francję. Lecz ja honoru mego nie narażam, skoro go strzeże taka kobieta, jak moja Genowefa!...
Po raz pierwszy dopiero Dixmer odsłonił całą swą piękną duszę.
Genowefa podniosła głowę, wraziła w niego piękne oczy pełne uwielbienia i zwolna powstając, podała mu czoło do pocałowania.
— Pragniesz więc tego?... — spytała.
Dixmer dał znak potwierdzający.
— Dyktuj zatem; — rzekła, biorąc pióro.
— O, nie! — powiedział Dixmer, przestańmy korzystać, a może nawet nadużywać dobroci zacnego młodzieńca. Ponieważ pogodzi się z nami wskutek listu, który ma otrzymać od Genowefy, niech więc list ten pochodzi od niej samej, a nie od Dixmera.
I po raz drugi ucałowawszy czoło małżonki, podziękował jej i wyszedł.
Wówczas Genowefa drżąc, napisała:
„Wiedziałeś, ile mąż mój kochał cię, miałżebyś zapomnieć o tem przez trzy tygodnie rozdziału, co nam się wiekiem być wydały? Przybywaj, oczekujemy cię. Powrót twój będzie dla nas prawdziwą uroczystością.