Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
ZAPRZYSIĘŻONA WIARA

Maurycy zadrżał wyciągnął rękę w stronę ulicy świętego Jakóba.
— Gore! rzekł, pali się!
— I cóż? tak, pali się, rzekł Lorin, cóż z tego?
— O mój Boże, a jeżeli ona wróciła!
— Kto taki?
— Genowefa.
Lorin zamyślił się na chwilę.
— Maurycy... rzekł, już blisko jedenasta; na ulicach pusto, a oto ławka kamienna jakby umyślnie oczekująca na przyjęcie dwóch przyjaciół. Racz zezwolić na poufną rozmowę, że się wyrażę słowy za dawnego rządu przyjętemi. Honorem ręczę, że mówić będę tylko prozą.
— Mów... rzekł Maurycy, zwieszając ociężałą głowę.
— Słuchaj, kochany przyjacielu, powiem ci bez wstępu, bez ogródek, bez komentarzy, że się gubimy, a raczej, że ty nas gubisz.
— Jakim sposobem?... spytał Maurycy.
— Mój drogi... mówił znowu Lorin: istnieje pewien dekret komitetu bezpieczeństwa publicznego, mieniący zdrajcę Francji każdego, kto pozostaje w stosunkach z jej nieprzyjaciółmi. Cóż, znasz ten dekret?...
— Lorinie!...
— Tak niezawodnie; skoro nazywasz miłośnikami Francji ludzi, którzy swe mieszkanie, stół i łoże, dzielą z panem kawalerem de Maison-Rouge, a ten przecież według mnie wcale nie jest egzaltowanym republikaninem, nikt go też nie może obwinić o udział w dniach wrześniowych.
— O! Lorinie! westchnął Maurycy.
— Stąd wynika... prawił dalej moralista, że mi się wydawałeś i wydajesz dotąd nieco za wielkim przyjacielem Francji.
Maurycy zaprzeczył prostem tylko skinieniem.
Ale Lorin, niezważając na nic, mówił dalej.
— O! gdybyśmy żyli w temperaturze cieplarni, w której, według zasad botaniki, barometr winien wskazywać zawsze 16 stopni, powiedziałbym ci: kochany Maurycy, to bardzo grzecznie, to bardzo pięknie; dobrze jest czasem być nieco arystokratą, bo to dobrze robi i dobrze pachnie. Ale my dzisiaj gotujemy się w 35 do 40 stopniach gorąca, wszystko wre; więc komu chłodno przy takiem gorącu, tego nazywają zimnym, a kto zimny, ten jest podejrzany; za wiele masz rozsądku, mój kochany, iżbyś nie wiedział, że wkrótce wszystkiem być przestaje.
— Dobrze, mniejsza o to, niech mnie zabiją, niech wszystko raz się skończy!... zawołał Maurycy, bo mi się nawet i życie już sprzykrzyło.
— Od kwadransa... rzekł Lorin. Doprawdy, niewiele czasu upłynęło odkąd ci pozwalam, abyś działał w tej mierze dowolnie; ale pojmujesz zapewne, że kto dziś umiera, umrzeć winien jako republikanin; a ty umrzesz jako arystokrata.
— O!... zawołał Maurycy, czając że dolegliwa boleść, zadana wyrzutami sumienia krew mu rozgrzewać zaczyna, o! zanadto daleko posuwasz się, mój drogi.
— Dalej się jeszcze posunę, bo uprzedzam cię, że skoro zostaniesz arystokratą...
— To mię oskarżysz?
— E! gdzież tam! zamknę cię w jakiej piwnicy, i jak zgubionej jakiej rzeczy każę cię szukać przy odgłosie bębna; następnie ogłoszę, że arystokraci, wiedząc coś im chciał wyrządzić, pochwycili cię, umęczyli, głodem umorzyli; skoro zostaniesz znaleziony, damy targowe i gałganiarki z sekcji Wiktora, publicznie uwieńczą cię kwiatami. śpiesz się zatem, jeżeli pragniesz znowu zostać Aristedesem, bo sprawa twoja jasna.
— Lorin, Lonin, czuję ja, że masz słuszność, ale jestem wciągnięty, staczam się po pochyłości. Czyż dlatego mnie dręczysz, że fatalność pociąga mnie za sobą?
— Nie.
— No, to pozwól, niech dowolnie kocham, niech szaleję, niech nawet popęłnię może zbrodnię, bo skoro ją znajdę, czuję, że ją zabiję.
— Albo do nóg jej upadniesz. O! Maurycy! Maurycy zakochany w arystokratce!... nigdybym temu nie uwierzył.
— Dosyć, Lorin, błagam cię!
— Maurycy, ja cię wyleczę z tej choroby, albo mnie dja bli porwą. Nie chcę, abyś wygrał na loterji. szanownej gilotyny. Strzeż się, Maurycy, bo mnie oburzysz, bo zrobisz ze mnie krwiożercę, Maurycy, ja uczuwam potrzebę podpalenia wyspy świętego Ludwika; dajcie mi pochodnię, albo lont!
Maurycy westchnął, i obaj przyjaciele udali się na ulicę św. Jakóba.
Im bardziej zbliżali się ku celowi, słyszeli coraz większą wrzawę, widzieli coraz większe światło, słyszeli śpiewy, które, wśród białego dnia, przy blasku słońca, w atmosferze walki, wydawałyby się hymnem bohaterów, lecz teraz, w nocy, przy blaiku pożogi, nabierały pewnego brzmienia uczt kannibalowych.
— O! Boże! Boże!... zawołał Maurycy, zapominając, że wówczas we Francji i w Boga nawet nie wierzono.
I szedł dalej potem zlany.
Cały Paryż zdawał się dążyć ku widowni dopiero opowiedzianych wypadków. Maurycy przebijać się musiał przez kolumnę grenadjerów, szeregi sekcjonistów, wreszcie przez stłoczone tłumy pospólstwa, zawsze burzliwego i chciwego wrażeń, które w owej epoce, wyjąć, biegło z widowiska na widowisko.
W miarę jak się zbliżał, uniesiony wściekłą niecierpliwością, przysparzał kroku. Lorin zaledwie mógł za nim zdążyć, lecz zbyt go kochał, iżby go miał w tej chwili opuszczać.
Wszystko prawie skończyła się i z szopy pod którą żołnierz rzucił swą zapaloną pochodnię, ogień przeniósł się do drewnianych warsztatów, zbudowanych z desek; spaliły się wyroby i teraz już gorzały budynki mieszkalne.
Maurycy nie odpowiedział nic, ale dał sobą powodować. Dwaj przyjaciele w milczeniu przybyli aż do drzwi mieszkania Maurycego.
Właśnie gdy Maurycy wysiadał z dorożki, usłyszał, że zamknięto okno od jego pokoju.
Ach, dobrze!... rzekł Lorin, czekaj mię jutro rano, razem wyjdziemy.
— Dobranoc!... machinalnie odpowiedział Maurycy.
I zamknął drzwi za sobą.
Zaraz na początku schodów spotkał swego oficjalistę.
— O! obywatelu Lindey... zawołał tenże, jakiejżeś nas niespokojności nabawił.
Wyraz nas uderzył Maurycego.
— Was?... spytał.
— Tak jest, mnie i tę damę, która czeka na ciebie, obywatelu.
— Dama!... powtórzył Maurycy, nie uważając za rzecz stosowną przypominać sobie w tej chwili którejkolwiek ze swych dawnych przyjaciółek, dobrześ zrobił żeś mi to powiedział, pójdę na noc do Lorina.
— O! to niepodobna; ona była w oknie, widziała jakeś wysiadał obywatelu i zawołała: „Otóż i on!“
— E! mniejsza, że wie, iż to ja!... nie jestem dziś usposobiony do romansów. Idź na górę i powiedz tej kobiecie, że się pomyliła.
Służący już chciał usłuchać, ale zatrzymał się.
— O! obywatelu... rzekł, bardzo źle czynisz: ta dama już i tak bardzo smutna, a moja odpowiedź zapewne ją o rozpacz przyprawi.
— Ależ, cóż to za kobieta?... odparł Maurycy.
— Obywatelu, nie widziałem jej twarzy; owinięta jest w mantylę i płacze, więcej nic nie wiem o mej.
— Płacze!... powiedział Maurycy.
— Tak, ale bardzo cicho, bo tłumi łzy swoje.
— Płacze... powtórzył Maurycy. Jest więc na świecie istota, którą do tego stopnia moja nieobecność niepokoi?
I powoli wszedł na górę za swym sługą.
— Oto jest, obywatelko, jest!... wołał tenże, wpadając do pokoju.
Maurycy wszedł za nim.
Wówczas spostrzegł w narożniku salonu, jakąś drżącą postać, która twarz zasłaniała rękami; jakąś kobietę, którą byłby wziął zaumarłą, gdyby nie słyszał konwulsyjnych jęków, jakie nią wstrząsały.
Dał znak słudze, aby się oddalił.
Ten usłuchał i zamknął drzwi.
Wtedy Maurycy pośpieszył ku młodej kobiecie, a ta podniosła głowę.
— Genowefa!... zawołał, Genowefa u mnie? czyżem szalony, o mój Boże!
— Nie, tyś nie szalony, przyjacielu... odpowiedziała młoda kobieta: przyrzekłam, że będę twoją, skoro ocalisz kawalera de Maison-Rouge. Ocaliłeś go! oto jestem, czekałam.
Maurycy nie dobrze zrozumiał znaczenia tych wyrazów; cofnął się wstecz i smutnie patrząc na Genowefę, rzekł:
— Już więc nie kochasz mnie Genowefo?
Łzy stanęły w oczach Genowefy, odwróciła głowę i oparta o poręcz sofy głośnem wybuchnęła łkaniem.
— Niestety!... mówił Maurycy, widzisz sama, że już mnie nie kochasz! i co większa, uczuwasz zapewne jakąś ku mnie nienawiść, kiedy tak rozpaczasz.
Maurycy z taką boleścią wyrzekł te ostatnie słowa, że Genowefa spojrzała na niego i podała mu rękę.
— O mój Boże!... czyż ten, którego miałam za najlepszego, zawsze będzie egoistą?
— Egoistą! cóż to znaczy Genowefo?
— Więc nie pojmujesz, ile ja cierpię? Mąż mój musiał uciekać, brat z pod prawa wyjęty, dom spalony i to wszystko w jednej nocy! Wreszcie ta okropna scena między tobą a kawalerem!
Maurycy słuchał jej zachwycony.
— Więc przyszłaś, jesteś tu, przy mnie i już mię więcej nie opuścisz!
Genowefa zadrżała.
— I dokąd miałam iść?... odrzekła z goryczą. Czyż mam jakie schronienie, czyż mam jakiego opiekuna, prócz człowieka, który nałożył cenę za swą opiekę? O! wściekła i szalona przebyłam nowy most, a w biegu zatrzymałam się, aby się przyjrzeć ciemnej wodzie, szemrzącej pod arkadami; widok ten pociągnął mię, wabił. Tam, mówiłam sobie: tam spoczynek dla ciebie, biedna kobieto; tam spoczynek, tam zapomnienie!
— Genowefo, Genowefo!... zawołał Maurycy, i tyś to powiedziała? Ależ chyba już mnie nie kochasz?
— Powiedziałam... po cichu rzekła Genowefa, powiedziałam, i przyszłam.
Maurycy odetchnął i bezwładny upadł jej do nóg.
— Genowefo, szepnął, nie płacz, Genowefo, pociesz się po tylu nieszczęściach, ponieważ kochasz mię, w imię... w imię nieba, powiedz, że cię tu nie sprowadziła gwałtowność gróźb moich. Powiedz, że gdybyś nawet nie była mnie widziała dzisiejszego wieczoru, to ujrzawszy się samą, opuszczoną, pozbawioną schronienia, byłaś tu przyszła, a przysięgam ci, że cię uwolnię od przysięgi, do jakiej cię dziś zmusiłem.
Genowefa odpowiedziała mu spojrzeniem, pełnem niezrównanej wdzięczności.
— Wspaniałomyślny jesteś!... rzekła, o! Boże, dzięki Ci, żem w tobie mój Maurycy ten przymiot odkryła!
— Posłuchaj mię, Genowefo... mówił znowu młodzieniec: Bóg, którego tu wypędzają ze świątyń, ale którego wygnać nie mogą z serc naszych, które napełnił miłością. Bóg uczynił wieczór dzisiejszy smutnym na pozór, lecz mimo to jaśniejącym radością i szczęściem. Bóg sprowadził cię do mnie, Genowefo, oddał cię w moje objęcia i przemawia do ciebie mojem tchnieniem; Bóg tym sposobem wynagrodzić pragnie wszelkie nasze cierpienia; wszelkie nasze cnoty, których dowiedliśmy, pokonywując miłość, jaką wzięliśmy za nieprawą, jakby uczucie tak długo nieskażone a zawsze tak głębokie, mogło być występnem. Nie płacz więc, Genowefo! podaj mi rękę. Czy chcesz pozostać u brata? czy chcesz, aby ten brat, z czcią całował rąbek twej szaty i wyrzekł z całą szczerością: wyjdę za próg tego mieszkania i nawet się nie obejrzę? O! Genowefo, ty, coś jest aniołem dobroci, powiedz, czy chcesz uczynić mię tak szczęśliwym, iżbym nie żałował życia, iżbym już tylko wiecznego szczęścia pożądał? Zamiast odtrącać mnie od siebie, uśmiechnij się do mnie, moja Genowefo, dozwól niech rękę twą przyłożę do mego serca, pochyl się ku temu, który cię natchnie całą swą potęgą. wszelkiemi życzeniami, całą swą duszą. Genowefo, moja miłości, moje życie, nie pozbawiaj mię twej przysięgi!...
Pragnienie miłości, znużenie skutkiem świeżych cierpień wyczerpywały się Genowefy, oczom jej łez już zabrakło, a jednak łkania wyrywały się jeszcze z jej pałających piersi.
Maurycy pojął, że Genowefa już mu się dłużej opierać nie zdoła, chwycił ją zatem w swoje objęcia. Wtedy głowa jej opadła mu na ramię, a długie rozplecione warkocze osłoniły gorącą twarz kochanka.
W tem uczuł Maurycy, że serce jej gwałtownie uderza, miotane jakąś wewnętrzną burzą.
— O! ty płaczesz, Genowefo... rzekł głęboko zasmucony, plączesz. Uspokój się! Nie, nie, boleści twej nigdy narzucać nie będę miłości mojej. Nigdy usta moje nie splamią się pocałunkiem, któryby zatruła choć jedna łza żalu.
I rozdwoił żywy pierścień swych ramion, odsunął czoło od czoła Genowefy i odwrócił się powoli.
Ale natychmiast, wskutek reakcji tak wrodzonej kobiecie, która się broni, a pragnie jednak mimo obrony, Genowefa zarzuciła na szyję Maurycego drżące ramiona, gwałtownie go uścisnęła i lodowatą, wilgotną łzami twarz przyłożyła do gorących lic młodzieńca, na których łzy te zastygły.
— O!... szepnęła, nie opuszczaj mnie, Maurycy, bo ty mi już tylko jeden na tym świecie pozostałeś!..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).