Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI.
OBYWATEL TEODOR

Szara zasłona nocy pokryła obszerną salę, której nieszczęsne echa powtarzają nieustannie cierpkie słowa adwokatów i błagalne wołania oskarżonych.
Ciszę zupełną przerywały tylko niekiedy harce szczurów, które gryzły papiery, zamknięte w szafach pisarzy, nie szczędząc nawet samego drzewa tych szafek.
A jednak wśród tak przerażającej nocy, wśród tego, tak uroczystego milczenia, ozwało się przygłuszone skrzypnięcie; drzwi jednej z szaf obróciły się na wrzeciądzach i ostrożnie wysunął się z niej cień, czarniejszy nawet od cienia nocy.
Był to ów zapadły patrjota, którego pocichu nazywano panem, a który głośno utrzymywał, że się nazywa Teodor. On to lekką nogą dotknął chropowatej posadzki. W prawej ręce trzymał ciężki drąg żelazny, lewą zaś przymocowywał do pasa dwururny pistolet.
— Od szafy aż dotąd naliczyłem dwanaście tafel... — szepnął, — tutaj kończy się pierwsza.
I znowu licząc, końcem nogi, domacywał się szpary między dwoma kamieniami, którą czas coraz większą czynił.
— Zobaczymy... — rzekł sam do siebie, zatrzymując się, — czym dobrze wszystko przedsięwziął, czy siły będę miał dosyć, a ona dosyć odwagi? O! znam ja dobrze jej odwagę. Mój Boże! kiedy dotknę jej ręki, kiedy jej powiem: „Jesteś pani ocalona!“
I umilkł, niby przygnieciony ciężarem takiej nadziei.
— Do dzieła więc. Taflę podnieść to nic trudnego; ale zostawić ją podniesioną niebezpiecznie, bo patrol może nadejść, choć powiadają, że nigdy tu nie przychodzi. Nikogo w podejrzeniu nie mają, bo ja nie mam wspólników, a dla człowieka z moim zapałem, niewiele potrzeba czasu na przebycie ciemnego korytarza, za trzy minuty będę pod jej pokojem, za pięć minut podniosę kamień, służący za płytę do palenia ognia na jej kominie. Ona usłyszy mnie, ale się nie przelęknie, bo ma zbyt wiele przytomności; przeciwnie, zrozumie zaraz, że zbliża się wybawca. Dwóch ludzi jej strzeże, i ci zapewne przybiegną. Cóż stąd! dwóch tylko!... — rzekł z ponurym uśmiechem patrjota, patrząc to na broń, którą miał u pasa, to na drąg trzymany w ręku; dla nich wystarczą dwa strzały z pistoletu, lub dwa uderzenia tym drągiem, biedacy!... o!... ale iluż to mniej winnych zginęło! Ha!...
I obywatel Teodor odważnie zasadził drąg swój w szparę, przedzielającą dwie kamienne tafle posadzki. W tejże chwili żywe światło, jak błyskawica, przebiegło po posadzce, i jakiś szmer, obijający się o sklepienie, sprawił, że spiskowy odwrócił się i jednym skokiem ukrył się znowu w szafie.
Wkrótce do uszu Teodora doleciały jakieś głosy odległe.
Schylił się i przez szczelinę w szafie spostrzegł najprzód człowieka wojskowo ubranego, który wielką szablą, brzęczącą po posadzce, sprawiał hałas i zwrócił jego uwagę, potem drugiego w zielonem odzieniu, który trzymał w ręku linję i zwój papierów pod pachą; potem znowu trzeciego w grubej wełnianej bluzie i futrzanej czapce, nakoniec czwartego w drewnianych trzewikach i opończy.
Żelazna krata zaskrzypiała na zardzewiałych zawiasach i uderzyła o łańcuch, który ją w dzień powstrzymywał od zatrzaskiwania. Wszyscy czterej weszli.
— To patrol... — szepnął Teodor. — Chwała ci Boże, dziesięć minut później, a byłbym zgubiony.
I z głęboką uwagą usiłował poznać osoby, patrol ten składające. Trzech poznał niebawem.
Pierwszy, który szedł naprzód, ubrany po generalsku był to Santerre. Za nim, w wełnianej bluzie i futrzanej czapce postępował nadzorca Ryszard. Człowiek w trzewikach drewnianych i opończy musiał być zapewne odźwierny.
Ale nie widział nigdy człowieka w zielonkawem odzieniu, który trzymał linję w ręku i papiery pod pachą.
Czterej przybysze aż dotąd milczeli, a przynajmniej cichej ich rozmowy spiskowy nie mógł dosłyszeć.
Lecz gdy się zbliżono o dziesięć kroków do szafy, Santerre przemówił pierwszy, a odgłos jego wyraźnie obił się o uszy obywatela Teodora.
— Tak... — wyrzekł, — otóż jesteśmy w sali skazańców. Obywatelu budowniczy, ty nas teraz prowadzić i przekonać powinieneś, że odkrycie twoje nie jest niedorzecznością. Wiadomo ci zapewne, że rewolucja wymierzała sprawiedliwość zawsze za wszelkie tego rodzaju głupstwa, i teraz już nie wierzymy ani w podziemia ani w duchy!... Cóż ty na to, obywatelu Ryszardzie?... — dodał Santerre, zwracając mowę do człowieka w wełnianej bluzie i futrzanej czapce.
— Ja nie spierałem się nigdy o istnienie podziemi w Conciergérie... — odpowiedział Ryszard, — ale Grakchus, który tu jest od dziesięciu lat odźwiernym, a tem samem zna Conciergérie, jak własną kieszeń, utrzymuje stanowczo, iż nic nie wie o podziemiu, o jakiem mówi obywatel Giraud. Ponieważ jednak obywatel Giraud jest budowniczy miasta, musi więc lepiej wiedzieć o tem, aniżeli my, bo to jego zawód.
Teodor słysząc to, zadrżał na całem ciele.
— Szczęściem... — szepnął, — sala wielka, muszą szukać najmniej dwa dni, zanim znajdą to, czego pragną.
Ale budowniczy rozwinął wielki zwój papieru, włożył na nos okulary i przykląkł przed tym planem, oświetlonym drgającym światłem latarni, trzymanej przez Grakchusa.
— Lękam się... — rzekł Santerre drwiąco, — czy tylko obywatel Giraud nie marzy?...
— Dobrze... — rzekł budowniczy, a potem, dodał: dwanaście a cztery to szesnaście, a osiem, to dwadzieścia cztery, otóż mam już to miejsce, a jeżeli się mylę choć na stopę, powiecie, żem nieuk.
To powiedziawszy, budowniczy wziął znowu linję do ręki, przemierzył potrzebną mu odległość i uderzył w jedną z tafli.
Była to właśnie ta sama tafla, w którą obywatel Teodor tak często stukał, uniesiony niby wściekłym gniewem.
— Ot... to tu, obywatelu generale... — rzekł budowniczy.
— Tak sądzisz, obywatelu Giraud?
Patrjota w szafie do tego stopnia zapomniał się, że zaciśniętą pięścią uderzył się gwałtownie w nogę i wydał głuchy jęk.
— Jestem tego pewny... — mówił dalej, Giraud; — a śledztwo wasze, porównane z moim raportem, przekona konwencję, że się nie myliłem. Tak, obywatelu generale, z dumą dodał budowniczy, tafla ta otwiera wchód do podziemia, kończącego się pod więzieniem wdowy Kapet. Podnieśmy taflę, zejdźmy razem do podziemia, a przekonam cię, że dwóch ludzi, a nawet jeden, mogą którejkolwiek nocy wykraść uwięzioną i nikt się tego nawet nie będzie spodziewał.
Szmer trwogi i zdziwienia, obudzony słowy budowniczego, przebiegł po zgromadzonych i skonał przy uchu obywatela Teodora,, który teraz wyglądał jak posąg.
— Widzicie więc, że na niebezpieczeństwo byliśmy narażeni... — ciągnął dalej Giraud. — Ale teraz ja mam na to sposób — przegrodzę podziemie żelazną kratą i ocalę Francję!...
— O!... — zawołał Santerre, — obywatelu Giraud, powziąłeś myśl wzniosłą.
— Niech cię piekło pochłonie, przeklęty ośle!... z wściekłością mruknął Teodor.
— Teraz podnieś taflę... — rzekł obywatel budowniczy do obywatela Grakchusa, który oprócz latarni miał także i drąg.
Obywatel Grakchus zabrał się do dzieła i po chwili tafla była już podniesiona. Wówczas ukazało się otwarte wejście do podziemia ze schodami ginącemi w jego głębi i buchnęło stamtąd powietrze gęste jak para.
— Znów nadaremne usiłowania!... — szepnął obywatel Teodor! Czyż niebo nie chce jej ocalić. Czyż sprawa jej przeklęta?...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).