Kawiarnia blagierów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Hollender
Tytuł Kawiarnia blagierów
Pochodzenie Ludzie i pomniki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KAWIARNIA BLAGIERÓW


Pod sceptycznie zmrużoną, gazową latarnią
na białych żaglach dymu przepływa kawiarnia,
i mruga wielkiem lustrem, okrągłem jak zero
w gipsowo złotej ramie — ojczyzna blagierów.

Tu wielce fantastyczne przemijają sprawy,
tu biją czarne źródła najczarniejszej kawy,
w pieczarach wnęk wygodnych możemy się zmieścić,
na żaglach gazet płyną cowieczorne wieści,
świat wielki i daleki od rana do rana
tu zbliża się, karleje w rozbłyskanych ścianach.
O szyby, lśniące szyby deszcz złowrogi pluszcze,
w płynnych dymach jak w ljanach egzotycznej puszczy
trwamy. Dymy jak drzewa w lesie tropikalnym
tryskają ponad nami w korony i palmy,
a nad dymami lampy jak owoce tańczą.
Żółte pigwy żarówek, złote pomarańcze
kapią kroplami światła wdół, na w sennej dumie
pogrążone, żałośnie uśmiechnięte mumje.

A szyby deszcz zacina. Noc wstrząsa kawiarnią.
W objęciach lśniących tafli, w sześcianie akwarjum
wpływają przez ogromne, falujące szyby
jedwabiołuskie panie i śliskie jak ryby,
sterując wprost ku lustrom, zderzają się twarzą,
i wiosłując biodrami w falującym gwarze
zmęczone oczy kładą na spłakanej szybie,
ogromne i okrągłe, bezmyślne i rybie.

A w szyby deszcz się wpija, deszcz miljonousty.
— I jesteś, złota klatko — gabinetem luster,
i gabinetem naszych za trudnych wydarzeń,
martwych woskowych figur i woskowych twarzy,
ogrodem schnących kwiatów, przybytkiem mądrości,
ojczyzną naszej czczości i niepotrzebności.

Miasto jest za szybami i świat za szybami,
oby się bóg złej nudy zlitował nad nami,
mrugają wszystkie oczy, znużenie na ustach,
z lodowatym spokojem patrzą na nas lustra,
których lód moje dłonie umęczone chłodzi,
aż do dnia naszych nowych, człowieczych narodzin.



Za lasami literek, górami papieru,
rzekami kawy dymi kawiarnia blagierów,
pysk kelnerski ma w herbie popielata flaga,
popielata jak dymy, jedwabna jak blaga.
Tropikalne ćmy tłuką w szklane tafle nocą,
i gazeciarskie kaczki skrzydłami trzepocą,
rżą szachowe koniki, fryzowane głowy
kierując znad szachownic do kul bilardowych,
a kule płyną suknem zielonem jak morze.
Zastygają w bezruchu święci redaktorzy,
dentyści wszystkich zdarzeń, niezwykłych i dziwnych
płyną po czarnych falach spokojnie oliwnych.

W kraju dymów, w szepcąco szeleszczącym światku
ludzie płyną ku sobie na falach wypadków,
pozdrawiają się szeptem, szmerem i szelestem,
zastygają z tragicznie patetycznym gestem,
z kolanem, zgiętem wdzięcznie na drugiem kolanie,
w niepokoju wieczystym i oczekiwaniu.

W strefie martwych zamierzeń kraj dymiący leży.
Rządzą nim despotycznie mistyczni kelnerzy,

wznoszący się wysoko w samowładnej pozie,
w glorji próśb, spojrzeń, żądań, w lamp apoteozie.
Oni — stałych bywalców chronią przed przeciągiem,
na falach kaw i luster trwają jak posągi
nad morzem imion, nudy, katastrof i zdarzeń.

Tu lśnią lustra magiczne i lśnią w lustrach twarze.
Odbity, martwo senny, nieznany świat trzeci
tafla tafli podaje błyszczącej naprzeciw,
tajemnice tak straszne, że twarz kryją ręce,
bo oczy widzą w głębi miljardy — i więcej
pustych twarzy i twarzy. A odbita marność
ucieka w przestrzeń długą, prawie planetarną.
Tylko z błyszczących luster sens wyziera nagi,
a w dymie i w spojrzeniach wielki patos Blagi
pod dalekim sufitem nabrzmiewa i rośnie.

I tutaj nas bóg nudy chłoszcze bezlitośnie.
Tu nas senność zwycięża bezduszna i ckliwa.
Wleczemy się. Będziemy trwać i wyczekiwać
w dymach pozornie górnych, jasnych i podniebnych.
Tylko tym krajom dymów jesteśmy potrzebni,
my — bywalcy, dostojni, olbrzymi i święci,
konsumenci półczarnej, dymu producenci,
których duszność umęcza, a powietrze szkodzi,
których może pochłonie dzień ludzkich narodzin.



Utoń, ciało wygodnie w pluszowej kanapie.
Tu narodzą się myśli. Stąd wyjdą na papier
czarnemi kolumnami nadzieją się łudzić.
Nie przyjmą ich. Nie trzeba tych słów owym ludziom.
Za kawiarnią krokami rozmawiają bruki.
A ty myśl nad potrzebą niepotrzebnej sztuki,
zakłamuj się poczuciem niezdobytej siły.
Nikomu się te słowa nie będą modliły.

Gdzieś — gdzie warczy historja niespokojnych maszyn,
a których szum złowrogi teraźniejszość straszy,
gdzieś — przed rzeczywistością realną i chlebną
może poznałbyś wreszcie własną niepotrzebność.
Tutaj takiej się wiary nigdy nie doczekasz.
Tutaj — dłoń spracowana prostego człowieka
nie poszuka twej biednej, niepotrzebnej dłoni.
— Oczekujmy — w mistycznej, zadymionej toni
poniosą nas — pod sufit skłębione opary.
Gdzieś za nami w tryumfie poniosą sztandary,
krzyk runie w zimne tafle i łoskot wybuchów
na nas — smutne postaci, zastygłe w bezruchu.
Ledwie czołem o szyby stukniemy jak ryby,
rozłożą się nad nami stolikowe grzyby,
i tak będziemy mijać w samotnej niewierze.
Sceptycznie, drwiąco, władczo patrzą w nas kelnerzy.

Pomyślimy, szepniemy, że jeszcze za wcześnie,
prześpimy się z kimś, razem zbudzimy się we śnie...
Sen, sen się na nas kładzie. Na zawsze pobici
w sześcianie lśniących tafli przesypiamy życie.
Co nocy wschód nas łudzi jutrzenką różową,
i znowu w dni codzienne zapadamy z głową.
A zewsząd tylko wieści, straszne wieści płyną:
— cyfry, zwycięstwa, klęski...
Pod senną godziną,
za lasami literek, górami papieru,
rzekami kawy dymi Kawiarnia Blagierów,
i małe, ciasne myśli w wielkich mózgach płodzi...
AŻ ZMYJE JĄ I ZNISZCZY DZIEŃ LUDZKICH NARODZIN.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Hollender.