Kobieta bez skazy/List piętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST PIĘTNASTY.

Droga ty moja! Jedyna na świecie, bo przecież zrozum, że do nikogo się nie mam przytulić, tylko do ciebie, kochanie!
Piszę do ciebie znów dzisiaj, bo tak mi dziwnie jakoś, że mało się nie uduszę własnemi myślami. Są one brzydkie i żmijowate. Czy wiesz? Myślałam całą noc nad tem, że w średnich wiekach bardzo silnie była rozwinięta praktyka owego envoutement, to jest lepiono figurki swego wroga, lepiono je z wosku i kłuto zatrutemi szpilkami, koncentrując w sobie całą siłę nienawiści duchowej, na jaką stać było. Podobno ów pierwowzór figurki miał cierpieć tortury, chorować, ginąć, przepadać, a czasem nawet umierać. Muszę wziąć trochę wosku od froterowania podłóg i ulepić takie dwie poczwary na wzór Kaswina i Halskiego. Zmaczam szpilkę, dajmy na to, w karbolu (który mam od bolu zęba) — i będę kłuła te lalki, kłuła z całą pasją...
Tobie się przyznam. — Właściwie kłułabym nie figurki, wyobrażające małego i Halskiego, ale z większą ulgą te dwie ich... partnerki, w których objęciach zapominają o mnie.
A może nie zapominają.
Może — właśnie — wtedy...
No, ale w każdym razie rola to chyba nie bardzo zaszczytna, choć poetyczna.
Być tym... Nieosiągniętym celem.
Enfin — inaczej być nie może.
Ale mi dziś od rana, jak kobiecie, której już od dawna, od lat całych nikt kwiatów nie przyniósł.
Może i ty czujesz to czasem w twej bezmiernej obowiązkowości? Nagle ujrzałaś, że przez ulicę niosą cudny kosz kwiecia. Takie to zalotne, różowe, liljowe, jakieś kwiaty rozwiane, jak sukienki greckich tancerek. Wiatr igra z wstążkami kokard i delikatną koronką paproci. Czuć w tym koszu kwiatowym miłosny pęd ku pięknej jakiejś, leżącej wśród koronek kobiecie. Ten kosz stanie w półcieniu sypialni, w której pachnie heliotropem, konwalją, pudrem marechal.
Różowo tam i złoto od włosów kobiety.
Na dywanie zapomniano pantofelek, haftowany złotem, i słońce południowe przez muśliny firanek igra z blaskami w gwiazdeczkach haftu... Na szezlągu delikatnie warczy cudowny King Charles, o olbrzymich czarnych oczach i potwornej mordzie chińskiej pokraki.
Ach! A propos — kupię sobie takiego King Charles'a. To właśnie będzie sto razy więcej warte, niż ci wszyscy „uwielbiacze“ i „przyjaciele“, dla których właściwie jestem niczem. Nazwę go „amour“ — miłością — i będę miała dziką satysfakcję tresować tę miłość i wlec ją za sobą na sznurku. — Raczej — właściwie nie powinnam nazywać King Charles’a Miłością, bo to przecież profanacja, ale raczej Żądzą, Pasją, Namiętnością.
Bo tem wszystkiem, niczem innem są pobudki, jakie kierują tymi panami w postępowaniu z ich kochankami.
Miłość — to może nawet to, co czują dla ciebie, dla mnie... Bo oni nie są zdolni odczuwać tej delikatnej tkanki miłosnej, nie składającej się przecież z grubo ciosanych belek zmysłowych. Nazywają to romantycznością. Mylą się najzupełniej. Romantyzm jest tylko pozą i gestem. W gruncie rzeczy kończy się zawsze upadkiem w błoto (jak to uczynił Ali), albo czemś niby wyższem, a co jest tylko groblą na błocie (jak to uczynił Halski). A że romantyczność jest nieszczera i tylko tkwi w powierzchownej warstwie miłosnych uzdolnień ludzkich, więc raczej ja jestem romansowa. Tak jest — romansowa. Lecz w szlachetnem tego słowa znaczeniu. To, czego się dopuszczam poza tem, to jest drobne koncesje, czynię to raczej nie dla własnej satysfakcji, (bo tej nie cenię), ale dlatego, iż z żalem widzę, że miłość ich (czy co tam dla mnie czują), potęguje się tem właśnie postępowaniem.
Ach, Helu! Helu! Bystra jestem bardzo i to mnie gubi. Beyle mówi, że Władza skromności jest tak wielka, że kobieta wrażliwa dochodzi do tego, że się zdradza względem kochanka więcej czynem, niż słowem. — Powiedział mi to raz Halski podczas naszych podjazdowych walk o istotę skromności. Czasem więc dlatego następują małe, niby bezwiedne, niby pomimo mej woli koncessje.
I doprowadzają...
Ach Helu! Helu!...
Wolę zakończyć ten list. Jestem bowiem w okresie mej katylinarnej egzystencji. To wczorajsze wycie moje samotne na fotelu przedłuża się w głębi mnie i przechodzi w gniew, prawie upadlający. Czuję się marną, i żadną, czuję się strojną i nędzną moralnie. A wiesz, dlaczego? Bo duma moja nie wykwita ze mnie samej, ale jest raczej wynikiem potrzeb mej egzystencji. Tak mi się dzisiaj przedstawia. I nie wiem sama, czy gdybym była jeszcze w domu męża, mająca ów „parawan“, kto wie, czy w tem usposobieniu, co dzisiejsze, nie dopuściłabym się tego, co tamta z Warszawy dopuszcza się z Halskim!
Ach! nie, nie! — podrzyj ten list, spal go! Wyrzuć!... To mnie niegodne.
Jestem zawsze gronostajem, przewijającym się po śniegu. Bielsza, niż łabędź... Piszę w stylu rozpasanej literatury.
Nie poznaję siebie. To wina mej samotności.
A przecież nie chcę widzieć Alego. To wstrętne. Fizyczny wstręt mnie ogarnia. To silniejsze nademnie. Nie wiem, czy i do Halskiego odczuję taki sam wstręt. Zdaje mi się jednak, że tu będzie pewna różnica. Sprzedajność w sprawach miłosnych wywołuje u nas, kobiet uczciwych, tę odrazę fizyczną do istot, sport ten uprawiających.
Prawda?
Zresztą — dość o tem.
Krzyż.
Zajmijmy się czem innem.
Oto — Janka — wiesz, Janka Murawska, ta, zaręczona z Ottowiczem, dostała od swego „narzeczonego“ cudowny płaszcz, zahaftowany bajecznie w jakieś mistyczne desenie. Powiadam ci — marzenie. Sprowadził go od Doucet’a z Paryża. Tło — jedwab koloru morza. Gdzie właściwie się w niego ubierze? Nie wiem. Bo niby czy widzisz taki płaszcz w naszej obszarpanej dorożce? A Janka jeszcze długo będzie jeździć tak dorożkami, bo ten rozwód Ottowicza bardzo niepewny. Podobno jego żona strasznie się zacięła i żąda bajońskich sum za odstąpienie swych praw małżeńskich. Ja przypuszczam, że to jest żądanie słuszne zupełnie, i gdyby pan Bohusz miał pieniądze, i ja żądałabym porządnych sum jako odszkodowania. To słusznie się żonie od męża należy i tak to jest mądrze postanowione w społeczeństwie. Ostatecznie — oddajemy im naszą młodość, piękność i cnotę. Słusznie więc, ażebyśmy za te ofiary były zabezpieczone. Dlatego żona Ottowicza jest mądra bardzo i powinna się trzymać w cenie.
Ja głupia jestem, że przystałam tak na rozwód bez dowiedzenia się, czy rzeczywiście mój mąż nie może mi zapłacić pewnej sumy za to przystanie. Ale podejrzywam, że pan Bohusz jest trochę szczwany i ma tam gdzieś pieniążki ukryte. Może jako możnaby dowiedzieć się, jak właściwie rzeczy stoją i zażądać owego odszkodowania. Tylko nie wiem, jak się zabrać do rzeczy, żeby wytropić całą prawdę. Muszę się poradzić mego adwokaciny. Sądzę, że po sentymencie, jakim tchnęła moja ostatnia urządzona mu scena, dużo będę mogła z niego osiągnąć. Doprawdy — zdałaby mi się jakaś większa suma, pozwoliłaby mi spokojnie czekać na owo nowe... małżeństwo.
Tylko — wiesz — już teraz będę mądrzejsza. Każę sobie zapewnić jakąś sumę porządną w intercyzie ślubnej. Niech wiem przynajmniej, za co i dlaczego. Otaksuję się bezstronnie i uczciwie. Ale niech płacą!
Ktoś dzwoni.
Nieśmiało. To Ali! Ach! Nie chcę, nie przyjmuję. Co on sobie wyobraża? Chce wnieść do mego domu atmosferę swej sprzedajnej i kupionej miłostki? Aż mnie głowa rozbolała od tej samej myśli. Co to jest jednak ta nasza wrodzona uczciwość! Cały organizm burzy się i buntuje na myśl o kontakcie z kałem i rozpustą. — Drżę cała i tylko całuję twoje poczciwe i uczciwe oczy. To mnie jakby oczyści i uspokoi.

Twoja
Rena.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.